Peter Jaroš Tysiącletnia Pszczoła (Tysicročná včela) Przekład Andrzej Czcibor-Piotrowski Józef Waczków 197 Rozdział pierwszy 1 Była sobota, wstali więc wcześniej, już o wpół do trzeciej. Marcin Żądlica opuścił nogi z łóżka na podłogę i obudził żonę. - Czemu hałasujesz? - ofuknęła go Rózia. - Cicho, kochana, śpij! - uspokajał ją, wyciągnął do niej rękę, lekko dotknął nagiego ramienia i wstał. Łóżko skrzypnęło, żona poruszyła się pod pierzyną i ziewnęła. Marcin odział się na pamięć, wyszedł z izby, otworzył drzwi i stanął na werandzie. Wydało mu się, że pod oknem jego córki Krystyny mignął jakiś cień. Natężył słuch, ale nie usłyszawszy nic innego prócz przyjaznego warczenia psa, podniósł wzrok na niebo. Było jasne, gwiazdy już zbladły. Rozżarzone lipcowe słońce wyłaniało się zza horyzontu. Wokół rozjaśniało się już z wolna, ale w domu panował jeszcze półmrok. Wszedł do pokoju synów i obydwu kolejno szarpnął za ramiona. Pociągali nosami, gniewali się, mruczeli. Budzili się z trudem, niechętnie otwierali zlepione kaprawe oczy. - Jutro sobie pośpicie, chłopaki! Kiedy w końcu wstali, kręcili się sennie w panujących w domu ciemnościach, długo szukali części odzieży, wpadali na siebie, przeszkadzali sobie nawzajem, hałasowali, klęli przytłumionym głosem i raz czy dwa razy spojrzeli na siebie ostro, jakby się chcieli wziąć za łby. W komórce napili się później na czczo wody, a kiedy wyszli do sieni, w końcu się nawet do siebie uśmiechnęli. Ojciec tymczasem zaprzągł już krowy do drabiniastego wozu, ułożył na nim plecak z jedzeniem, piłę, topór, i siekiery, i czekał z batem oparty o jarzmo. Samko i Walenty wskoczyli na wóz, ojciec głośno strzelił z bata i krówki ruszyły. Chrzęst objętych obręczami kół zagłuszył świergot ptaków. Wysoko nad głowami, nad domami i koronami drzew zapalały się poranne zorze. Przez cały dzień rąbali drewno. Najpierw, oczywiście, podpiłowali i pościnali dawniej juz wybrane drzewa. Starali się, by padały jak najbliżej wozu. Siekierami odcinali gałęzie. Nie korowali drzew, ale długie smukłe pnie popiłowali na czterometrowe kloce i za pomocą rąk, siekier i łomu ładowali je na wóz. Gałęzie układali nie opodal na stos, trzeba będzie przyjechać po nie innym razem. Zwijali się, przysiadali, pochylali, prostowali, rąbali, piłowali, ładowali, a kiedy koło ósmej zasiedli do śniadania, tryskał z nich i tchnął wokoło zapachem zdrowy męski pot. Tak byli pogrążeni w robocie, a robota tak ich rozgrzewała, że do tej pory nie odezwali się niemal ani słowem. - No, roboty nam ubywa - odezwał się w końcu Marcin Żądlica. - Nie musicie tak marszczyć czół i boczyć się. - Ależ tak! - zgodził się Samko. - Rzeczywiście! - odezwał się Walenty. Bracia spojrzeli po sobie, później przenieśli wzrok na ojca i nagle wszyscy uśmiechnęli się ledwie dostrzegalnie. I naraz każdy z nich popatrzył gdzieś pod nogi, w dół, na wieś, gdzie gorące słońce rozpędzało ostatnie strzępy mgieł. Zjedli w milczeniu, napili się zsiadłego mleka i znów chwycili się za siekiery i zabrali się do roboty. Koło południa wóz pełen był drewna, a więc nie biorąc juz nic do ust, zaprzęgli krówki do jarzma, porządnie przyhamowali koła i z wolna ruszyli w dół, doliną, nad Wag. Przy brodzie spragnione krowy zatrzymały się po kolana w wodzie i piły tak łapczywie, że aż im spęczniały zapadnięte brzuchy. - Wio! - odezwał się Walenty, który poganiał. - No, ruszcie się, ruszcie! - zachęcał krowy stary Żądlica. Krówki napięły się, zaparły nogami o żwirowate dno rzeki, przestąpiły kilka razy z kopyta na kopyto w miejscu, ale wóz ani drgnął. - No, popchnijcie trochę, na miłość boską, bo ugrzężniemy! - zawołał stary Żądlica i bez zwłoki sam naparł ramieniem na drabinę. Obok niego pchał Samko, a przy przednich kołach wysilał się Walenty. Nie bili krówek, nie połamali, na nich biczyska, nie kopali ich w słabiznę, tylko wszyscy trzej pokrzykiwali na nie z miłością, zachęcali je, skłaniali słowami do zwiększenia wysiłku - i rzeczywiście: wkrótce fura była na drugim brzegu. Wylali wodę z butów, wyżęli spodnie, poklepali krówki po grzbietach, pociągnęli je za uszy, podrapali po łbach i niebawem ruszyli w dalszą drogę. - Zostanę tu chwilę - powiedział Walenty. - Po co? - A pstrąga złowię! - Tego tylko brakowało! Żeby cię leśniczy przyłapał! - Nie bój się, ojcze. Będę uważał. - Nie zabaw długo - zgodził się Żądlica i rozejrzał się uważnie wokół siebie. - Idziemy! - Skinął na Samka i krowy znów poczłapały przed siebie. W wozie drabiniastym zatrzeszczało, drzewo zaskrzypiało, fura rozgadała się piskliwie na wznoszącej się nieznacznie drodze. Po półgodzince monotonnej, przerywanej coraz częściej jazdy, kiedy znaleźli się juz wyżej, na Gliniankach, zaczęli zjeżdżać szybciej, maszerowali raźniej... I gdyby znów nie przyhamowali kół i nie spętali nóg krowom, które już chciały zacząć wierzgać, mogliby się wraz z wozem wywrócić. Wjechali między pierwsze gminne obory i domy. Gęsi i kaczki rozbiegały się przed nimi. W gąszczach nad potokiem wróble najpierw ucichły, a potem rozpierzchły się na wszystkie strony. Spomiędzy gałęzi wierzbiny wyjrzało kilka dziecięcych głów i natychmiast rozległy się dwa-trzy jednakowe okrzyki: - Geografia się pali! Geografia się pali. Stary Marcin wzdrygnął się, gwałtownie zwrócił głowę w stronę zarośli i już już miał sięgnąć po najbliższy kij, i pobiec w kierunku, skąd rozległy się głosy. Ale tam, w krzakach, tylko gałęzie poruszały się gwałtownie, zabrzmiał piskliwy śmiech, słychać było ożywioną dziecięcą rozmowę, a w końcu wszystko pochłonęła wierzbina. Żądlica uśmiechnął się, ze zdziwieniem pokręcił głową, a potem wesoło strzelił palcami. Samko spojrzał na ojca badawczym wzrokiem. Kiedy dostrzegł jego dobrotliwy nastrój, i on się uśmiechnął. Spojrzeli po sobie i ruszyli wesoło za furą. Na podwórzec wjechali z wielką paradą. Pokrzykiwali, pohukiwali, pogwizdywali. Nim zdążyli wyprząc krówki, z domu wybiegły obie niewiasty. Matka, Rózia, niosła gorzałkę w butelce i kieliszki w ostrożnej dłoni. Młódka, Krystyna, dreptała boso z pękatym dzbankiem dobrze roztrzepanego mleka. W tej samej chwili akurat wpadł również Walenty. Uśmiechnął się tajemniczo i niepostrzeżenie wyciągnął zza koszuli trzy dorodne pstrągi. - Hoho! - wyrwało się z ust matki. - A to łobuz! - Ojciec uśmiechnął się. - A co miałem zrobić? - odezwał się Walenty. - Włożyłem rękę do wody, żeby ją sobie ochłodzić, a pstrągi mi same wcisnęły się między palce. Odpędzałem je nawet, wpuszczałem z powrotem do wody, ale one ciągle wracały do mnie. Gdybym ich nie wziął, może aż tu przybiegłyby za mną na ogonach... - Ty, ty, ty!... - Pogroziła Walentemu matka. Krystyna, słysząc opowieść brata, wybuchnęła takim śmiechem, że przechyliła dzbanek: chlusnęła zeń strużka mleka. Matka spojrzała na nią surowo, ale dziewczyna śmiała się nadal cichutko. - No, czemu nas nie częstujecie, niewiasty? - spytał ojciec Żądlica. - Głodni jesteśmy, spragnieni, a wy dwie stoicie tu, jakbyście w ziemię wrosły. I pstrągi trzeba będzie upiec! I to natychmiast! Słoninki nakroić! Matka nalała gorzałki do kieliszków, Krystyna zaś ugasiła pragnienie mężczyzn zsiadłym mlekiem. Kiedy podawała dzbanek ojcu, stary pochylił się do niej i surowo szepnął jej do ucha: - A kogoś to nad ranem wypuszczała ze swojego okienka? - Ja, tatku? - Krystyna zarumieniła się. - Lepiej cię od razu za mąż wydam, niżbyś mi tu miała sypiać z chłopakami! - Ojciec szturchnął ją w bok i natychmiast podniósł wysoko dzbanek z mlekiem: pił głębokimi łykami. Kiedy znów spojrzał na córkę, spostrzegł, że się wstydzi i zakłopotana unika jego wzroku. - No, nie ma o czym mówić, nie ma o czym mówić - powiedział pojednawczym tonem, podając córce dzbanek. - Poczęstuj innych. Pokrzepiwszy się, zaczęli „rozładowywać wóz. Układali pachnące kloce obok płotu, głaskali je i poklepywali jak miłego psiaka, pieścili się z nimi jak z pełnym ziarna kłosem. A kiedy ułożyli, znów sięgnęli po piły i siekiery. Samko i Walenty przydźwigali kozły, ułożyli na nich pierwszy kloc i zaczęli piłować go na polana. Ojciec przyniósł ze spichlerza drewniane kliny i miot. Położył na krzyż pierwsze dwa polana, w górne wbił siekierę. Pękło, nieśmiało odkryło swoje wnętrze. Ojciec włożył w pęknięcie drewniany klin, uderzył weń młotem i wówczas polano jęknęło głośno. Rozszczepiło się. Wkrótce rozpadło się na dwie połowy, gładkie i bez ostrych drzazg. Dopiero teraz Marcin Żądlica pochylił się gwałtownie nad dwiema połówkami przerąbanego polana i zaczął niecierpliwie przyglądać się im i obmacywać. - Chodźcie no tu i popatrzcie! Podeszli do ojca, pochylili się nad polanami. - Rzeczywiście, ten sęk wygląda jak ryba! - powiedział Samko z podziwem. - To ten malutki pstrąg, którego nie chciałem wziąć ze sobą! - Walenty próbował zażartować. - Widzicie, przybiegł za mną i ukrył się w polanie... Wszyscy trzej obmacywali sękatą rybę w polanie, ale nie była to ryba z krwi i kości, śliska i ruchliwa, z oczami, ogonem i płetwami, lecz tylko ryba drewniana, jednakże jak dwie krople wody podobna do prawdziwej. - Drzewo w drzewie! - powiedział Samko. - Zachorowało drzewko, zaczęło próchnieć... Gdybyśmy ścięli je za kilka lat, znaleźlibyśmy w nim dziurę, a w dziurze jeziorko pełne ryb... - powiedział Walenty. - No, ale ty zmyślasz, braciszku! Ale zmyślasz! - zaśmiał się Samko i dobrodusznie szturchnął brata. - Tatku, trzeba do szkół tego naszego gadułę posłać, do dobrej szkoły niech pochodzi, może tam trochę zmądrzeje! - Dobrześ to powiedział, jak mi Bóg miły - zaśmiał się Walenty. - Już tej jesieni pojadę! Co ty na to, tatku? - Jak postanowiliśmy, tak i będzie. Nie lubię zmieniać zdania. Zdasz maturę i pojedziesz! A teraz idziemy jeść! Od rana mi kiszki marsza grają. Chodźcie i wy, chłopaki... Po obiedzie dokończymy. - Zaraz, jeszcze tylko przepiłujemy ten kloc - zgodził się Samko. I podczas gdy chłopcy piłowali kloc na polana, Marcin Żądlica wszedł do kuchni. Pachniało w niej zupą grochową i smażoną rybą. Umył ręce, wytarł je do sucha i usiadł przy stole. Żona postawiła przed nim pełny talerz grochówki i położyła pajdę miękkiego chleba. Ścisnął chleb w palcach, powąchał i uśmiechnął się zadowolony. Wziął łyżkę i zaczął jeść. Smakowało mu. - Rybę weź sobie sam - powiedziała żona. - I chłopcy niech sami sobie wezmą. My obie z Krystyną obiecałyśmy pójść do Gunarów. Pomożemy im grabić za górką. Ryby są w piekarniku, mleko w spiżarni... Gorzałki też sobie możecie łyknąć... Znajdziesz ją pod schodami na strych... Tylko mi wszystkiego nie wypijcie! Trzeba trochę zostawić na jutro, bo gdybyście się tak wybrali kosić, znów musiałabym gorzałkę kupować, a już mi wstyd Gerscha prosić, bo nie wiem, czy mi da na kredyt... - Dobrze, dobrze! - mruknął Marcin nie przerywając jedzenia. - No, idźże juz sobie! - A gdybyście byli głodni - przerwała mu Rózia - to ukrojcie sobie słoniny, ale chleba też wszystkiego nie zjedzcie, bo do końca tygodnia jeszcze daleko... - Przecież mamy sobotę, ty gaduło! - zauważył Marcin. Żądlica. - Sobota, sobota, ale piec będziemy dopiero pod koniec przyszłego tygodnia, żebyś wiedział! I drzewo wszystko popiłujcie, porąbcie i poukładajcie tak, żeby nie przeszkadzało na podwórzu, kiedy będzie się siano wozić! My z Krystyną wrócimy dopiero wieczorem, a więc nakarmcie bydło i prosiętom dajcie żreć... - Idź już! - krzyknął Marcin i wtedy zakrztusili się i zaczął gwałtownie kasłać. - A dobrze ci, staruchu jeden! Tego tylko brakowało, żebyś się udławił! Rozgniewana Rózia odwróciła się i wyszła z kuchni. Marcin kasłał jeszcze chwilę, wytrzeszczał oczy, ocierał łzy, ale niebawem udało mu się kaszel powstrzymać i mógł zjeść resztę zupy. Podszedł do piekarnika i ręką położył sobie na talerzu pieczonego pstrąga, chyba najmniejszego. Wrócił do stołu, ujął widelec i nóż i zamierzał pstrąga przekroić na połowę, aby potem łatwiej mu było wyjąć szkielet i pozbyć się wszystkich ości. Lewą ręką dźgnął lekko widelcem pstrąga i wtedy okropnie się przestraszył. Ryba poruszyła się na talerzu. Pospiesznie cofnął widelec i spoglądał na pstrąga zdumiony. Nie zdołał się powstrzymać i po chwili znów rybę dotknął. Tym razem jednak pstrąg poruszył się tak gwałtownie, że wyleciał z talerza na stół, a ze stołu spadł na podłogę. I tam, daleko od talerza starego Żądlicy, zastygł w bezruchu. - Ależ ta ryba ma łaskotki! - wyrzucił z siebie zaskoczony Marcin. I natychmiast w poczuciu winy rozejrzał się wokół siebie, pochylił się, podniósł pstrąga, wsunął go do kieszeni i cały nieswój wyszedł z kuchni. Na schodach spotkał się z synami. Powiedział im, co mają jeść i gdzie potrawy znajdą, a sam ukradkiem zbliżył się do psa. Zawołał go do siebie, pogłaskał. Pies szturchał nosem kieszeń, w której pachniała ryba. Żądlica wsunął ostrożnie rękę do kieszeni, wyciągnął pstrąga i całego naraz wsunął psu do otwartego pyska. Pies już wbił w rybę zęby, kiedy Marcinowi wydało się, że jeszcze przed chwilą czuł w dłoni jej krótki ostatni dreszcz. Wrócił do kuchni; zobaczywszy, jak Samko i Walenty z apetytem jedzą rybie mięso, jak kilkakrotnie oblizują każdą ość, nagle się uspokoił. A może rzeczywiście wszystko mu się tylko wydawało? Czyżby zmysły zaczynały go już zawodzić? - Smakuje? - spytał. Obaj synowie przytaknęli żarliwie i mruknęli coś zgodnie pod nosem. - Wieczorem jest zabawa! - powiedział Walenty, przełknąwszy kęs. - I ciebie już stopy swędzą? Niedawno jeszcze miałeś smarki pod nosem, a tu nagle... Starszy syn Samko wybuchnął śmiechem. Śmiał się, coś tam bełkotał, żując jednocześnie rybie mięso. Białe i miękkie, mięciutkie, jeszcze jak mięciutkie rybie mięsko, rozgniatał je i obracał ruchliwym językiem, rozdrabniał podniebieniem, gryzł zębami i znów gniótł dziąsłami, a kiedy w końcu - rozmawiając i śmiejąc się - postanowił przełknąć, nagle otworzył szeroko usta. Rysy twarzy, delikatne, kapryśne i rozprężone uśmiechem, stężały, w oczach pojawiło się przerażenie i całe ciało stropione i przestraszone przyczaiło się na krześle. Z głębi gardła wydarł się młodzieńcowi jęk. - Co się stało? - Walenty podbiegł do niego, gwałtownie chwycił go za ramię i potrząsnął nim. - Ość w gardle, ość... - wyjąkał Samko. Zaczął się dławić, jakaś wewnętrzna siła napinała mu wbrew woli piersi brzuch, z ust ciekła ślina. Walenty wycierał ją chusteczką. - Wytrzymaj, wytrzymaj jeszcze trochę... - Stary Żądlica również podskoczył do syna i podawał mu kawałek twardszego chleba, który porwał ze stołu. - Masz, jedz to, może popchnie ość do żołądka... Samko z trudem, ostrożnie gryzł chleb, przełknął kęsy, po czym ze łzami w oczach pokręcił przecząco głową. - Na dwór z nim! - rozkazał ojciec i natychmiast chwycił go pod ramię i pociągnął na dwór, przed dom, na oświetlone blaskiem słonecznym schody. - Otwórz usta! No, otwórz szeroko! - polecił głośno. Samko stękając i jęcząc, otworzył szeroko usta. - Widzę ość, widzę! - krzyknął Żądlica. - Przynieś nożyczki! - zwrócił się do Walentego. Kiedy trzymał już nożyczki w ręku, rozchylił je nieco i zaczął wsuwać do szeroko otwartych ust Samka. Jednakże Samko ruszył gwałtownie głową i cofnął się o krok. - Do diabła! - ulżył sobie Żądlica. - Co wyprawiasz? - Niech mi tatko języka... nie utnie! - wyjąkał z trudem, zasłaniając sobie usta dłonią. - Nie bój się! - Ojciec dodał mu odwagi. Samko uwierzył i skinął głową. - Odchyl mu głowę do tyłu! - polecił ojciec Walentemu, a kiedy syn, wykonując jego rozkaz, ujął mocno w ręce głowę brata, operacja zaczęła się od początku. Rozchylone ostrza nożyczek z wolna wsuwały się w otwarte usta, po pewnym czasie zatrzymały się i po chwili znów się zamknęły. Wtedy ojciec delikatnie szarpnął ręką, wyciągnął nożyczki z ust: na ich końcu lśniła bielą rybia ość. - To dopiero były łowy! - ulżył sobie Żądlica. Spojrzał na Walentego i obaj uśmiechnęli się dumnie. Tylko Samko, zmęczony, usiadł i nieustannie próbował łykać i przełykać, jakby wcale nie wierzył, że ość została wydobyta. Wziął nawet ość w palce, obmacywał ją i obracał, tak że w końcu wyśliznęła mu się i spadła na ziemię, on jednak znów ją podniósł. Brat Walenty podszedł do niego z łyżeczką pełną miodu. - Przełknij to, dobrze ci zrobi! 2 Umęczony rybią ością Samko wśliznął się do rozległego pszczelnika na samym końcu ogrodu. Położył się na starej drewnianej, ale wygodnej kanapie, wysłanej owczymi skórami i dziurawymi płaszczami. W pasiece znajdowało się teraz tylko sześć uli, ale brzęczenie pszczół docierało tak głośno i monotonnie, że zmęczonego Samka wyraźnie usypiało. Mrugał ciężkimi powiekami, dwa czy trzy razy jeszcze na próbę przełknął ślinę, z niedowierzaniem chwycił się za gardło i nim usnął, przemknęła mu przez głowę przerażająca myśl: gruba i ostra rybia ość przebija mu ściany gardła, krew z rany płynie, tryska na zewnątrz, ale przede wszystkim do wewnątrz, w głąb gardła, a on dusi się i dusi, i krzyczy: „Ratunku! Na pomoc! Nie mogę oddychać, nie mogę krzyczeć!... Ratunku! Na pomoc!” Z przestrachem na twarzy ocknął się na moment, uświadamiając sobie, że zaledwie przed chwilą omal nie zadusił się własną ręką, i wówczas pomyślał: „Gdybym tak był sam z tą ością w gardle, jak Boga kocham, kto wie, czyby mnie nie zadusiła?!” Wymacał ość w kieszeni spodni, wyciągnął ją, obejrzał, oblizał, wbił w nią na próbę zęby i schował ją z powrotem do kieszeni. Dopiero teraz, zadowolony i uspokojony, usnął głębokim snem. Spałby tak być może bardzo długo, może spałby aż do następnego dnia, gdyby mu nie dokuczały zabłąkane pszczoły. Siadały mu na czole, łaziły po twarzy i po ciele, jedna z nich zajrzała nawet do owłosionej dziurki nosa. Siedziała tam dopóty, dopóki głęboki i spokojny oddech nie wciągnął jej do środka. Na poły uwięziona w dziurce od nosa Samka pszczoła rozgadała się głośno swoim pszczelim językiem. Brzęczała, usiłując ratować swoje życie machała skrzydełkami, drapała nóżkami, aż wreszcie Samko głośno kichnął. Pszczoła wyleciała na kanapę. Samko ocknął się na chwilę, podrapał się dłonią w swędzący nos, obrócił się na prawy bok i znów zapadł w coś w rodzaju półsnu, półjawy. Słyszał brzęczenie pszczół i much, czuł, jak łażą mu po rękach, ale nie chciało mu się zrobić najmniejszego nawet ruchu. I właśnie wtedy wydało mu się, że z największego ula wyjrzała spod pokrywy wielka pszczoła-matka, popatrzyła na niego swoimi pięcioma oczami, wysunęła ku niebu spośród szczęk długi języczek, poruszyła czułkami i uśmiechnęła się do niego całą głową. - Chodź, chodź, połóż się koło mnie, połóż się ze mną! - odezwała się do Samka pszczoła-matka i uśmiechnęła się do niego uwodzicielsko. Z dziesięciu par oskrzeli po bokach swojego pszczelego ciała wydzieliła oszałamiający, kolorowy zapach, kuszący, wabiący, przenikliwy. - Nie! Nie! Boję się! Boję się! - krzyczał Samko i wił się spazmatycznie na kanapie. Matka-pszczoła roześmiała się tylko pogardliwie. Pokrywa ula zaczęła się z wolna unosić i wokół matki zgromadziła się wkrótce cała dziesięciotysięczna pszczela rodzina. Matka-pszczoła nagle spoważniała i swoim skomplikowanym urządzeniem gębowym, trąbką i językiem, odezwała się cicho: - Ja, Samku drogi, jestem tysiącletnią pszczołą-matką. Ja jednak nigdy nie umieram: żyję i mieszkam w ulu będąc wieczną. Wiem wszystko o twoich przodkach, o tobie, o was wszystkich i będę wiedziała wszystko o twoich dzieciach, wnukach i prawnukach... Tysiące moich robotnic dzień w dzień przynoszą mi wiadomości... Mnie powinieneś wziąć za żonę, żyłbyś ze mną tysiąc lat... Mnie powinieneś wziąć za żonę... Samko wzdrygnął się i gwałtownie usiadł. Spojrzał na ule przed sobą, ale nic szczególnego w nich nie zobaczył. Przetarł oczy i popatrzył raz jeszcze. Potem wstał, podszedł do jednego z uli, podniósł pokrywę i spojrzał na pszczoły. Mrowiły się, roiły, brzęczały i huczały. Dojrzał wśród nich ogromną pszczołę-matkę, pełznącą leniwie po ciałach trutni i robotnic. Jakiś gniew w niego wstąpił, zaczął więc wybierać z ula całe garście pszczół, ważył je w dłoniach, przyglądał się im i kładł z powrotem. I w jednej z garści dostrzegł przewalającą się pszczołę-matkę. - A więc to ty mi dokuczałaś? - odezwał się do niej. - To ty nie dawałaś mi spokoju? Wystarczy ścisnąć cię dwoma palcami i... A gadasz, żeś wieczna, żeś tysiącletnia! Rzucił pszczoły do ula, przykrył je pokrywą i dopiero teraz zdumiał się, że żadna go nie użądliła. Obejrzał obie ręce, nie mogąc ukryć zdziwienia, a że właśnie wówczas ktoś lekko zapukał w drzwi pszczelnika, natychmiast o pszczołach zapomniał. Zapomniał może dlatego, że się przestraszył, a przestraszył się dlatego, że do drzwi pszczelnika nikt nie pukał. Nie, to nie ze strachu - usiłował się zawstydzony usprawiedliwić - to tylko i wyłącznie z niecierpliwości. Do pasieki zajrzała młodziutka Maryśka Dudaczówna, która zobaczywszy osłupiałego Samka, krzyknęła tylko i natychmiast przymknęła drzwi. - Maryśka! - zawołał Samko. Podbiegł do drzwi, otworzył je szarpnięciem i chciał gwałtownie wypaść i pobiec za uciekającą dziewczyną, ale natychmiast zatrzymał się, jakby go w ziemię wkopano, bo Maryśka stała ledwie dwa kroki od niego. - Wejdź - zaprosił dziewczynę do środka. Przez chwilę wahała się, potem jednak weszła. Zatrzymała się pośrodku, przeczesała ręką włosy i uśmiechnęła się miło. - Szukałaś mnie? - spytał. - Nie wiedziałam, że tu jesteś! - To czemu pukałaś do drzwi? - Aby dodać sobie odwagi! - I pomogło? - Samko roześmiał się. - Pomogło - powiedziała Maryśka. - Widziałeś, otworzyłam... - Nie usiądziemy? - Ujął ją delikatnie za rękę i pociągnął lekko w stronę kanapy. Nie opierała się. Usiedli blisko obok siebie, dotykali się udami i łydkami i wciąż jeszcze trzymali się za ręce. Obydwoje zaczęli szybciej oddychać, jakby dlatego, że spoglądali sobie w oczy z takim pożądaniem. Maryśka opuściła powieki dopiero wówczas, kiedy dotknął palcami jej wargi, a później unoszących się w oddechu piersi. Nagle przywarła do niego, on zaś ścisnął ją mocno. Uszczęśliwiona westchnęła. - Samku, mój drogi - szepnęła żarliwie i zaczęła całować jego pierś i szyję. Ścisnął ją ponownie i przytulił się do niej namiętnie, gorąco. Całował jej powieki, usta, wargi. Całował jej szyję, ramiona, piersi. A kiedy położyła się obok niego na kanapie, szepnął jej do uszka: - Chcesz, Maryśka? Chcesz dzisiaj? - Dzisiaj? - spytała zdumiona, ale nie opierała się. Kochali się, jakby ich szał ogarnął. Trudzili swoje piękne ciała i gwałtownie je poznawali. Wibrowali w rytmie brzęczenia pszczół, choć nie zdawali sobie sprawy z tego, że do nich dociera. Prężność i gładkość ich skóry, śmiałość, z jaką ze sobą obcowali, instynkt zachowania gatunku - wszystko to wywoływało w nich coraz gwałtowniejsze pożądanie, przenikającą każdą tkankę rozkosz i bezgraniczne szczęście. Wchłaniali zapach swoich ciał, swoich oddechów, swojego miłosnego potu, a wszystko to przemieniało się w coraz to nową i nową miłość... A potem uspokajali się z wolna. Długo leżeli obok siebie bez ruchu i wiele czasu minęło, nim ich oczy znów zaczęły widzieć, a uszy znowu słyszeć. - Dlaczego jest tak, jak jest? - spytała Maryśka po dłuższej chwili. - A jak jest? - Dobrze, gdy jesteśmy razem! - Kocham cię! - powiedział Samko. - Czy zawsze nam będzie tak? - spytała Maryśka. Siedział i nie odpowiadał, a zresztą ona wcale nie nalegała. 3 Stary Marcin Żądlica (a właściwie to dlaczego stary, ma przecież dopiero pięćdziesiąt jeden lat) zamierzał się po obiedzie zdrzemnąć, ale cały czas leżał z otwartymi oczami. Słyszał, jak synowie zaczęli znów piłować kloce, i mówił sobie, przekonywał się, że powinien wstać, pomóc im, ale właśnie teraz wylegiwanie się zaczęło sprawiać mu największą przyjemność. Było mu naraz tak dobrze, tak czul się słaby i ociężały, że zaczął sam sobie zazdrościć. Zazdrościł sobie, zazdrościł i wkrótce stał się zazdrosny o siebie. Zawsze, ilekroć czuł się tak jak teraz, a nie zdarzało się to często, myślał tylko o rzeczach dobrych, o pięknych i przyjemnych wydarzeniach i doznaniach swojego życia. I teraz wyłonił się z jego pamięci ów dzień, kiedy wybrał się na budowę do Debreczyna. Oczy mu się kleiły i zdrzemnął się chwilę, ale wkrótce poderwał się i ocknął. Śniło mu się, że wielką piłą tnie na pół wieloryba... Ale nie, skądże znowu... to chłopcy piłują kloce na podwórzu... Teraz już nie chciał usnąć... Piłują, rąbią siekierami, stukają. Polana padają na ziemię niczym smocze zęby czy kły słoniowe i w miejscu przecięcia polśniewają bielą. I pachną, Boże, jak one pachną! Woń niesie się ponad roślinkami aż do ławki, na której Żądlica zmaga się ze snem. Drewno pachnie jak słodkie placki. Co tam słodkie placki! Jak pączki! Kiedy jadł je po raz ostatni? Czyżby naprawdę wówczas, kiedy dawno, przed dziesięcioma laty, wybrał się na murarkę do Debreczyna? Rózia mu wtedy zapakowała do plecaka kilka pączków? A może mu w tym plecaczku pobrzękiwały na plecach jedynie narzędzia murarskie? Nie, była tam słoninka, cebula, chleb, a w pudełeczku, w malowanym pudełeczku panoszyły się pękate pączki, bo szedł w świat, na wander. Marcin wówczas, przed wyprawą do Debreczyna, objął żonę Rózię, wycałował ją, wyściskał, wziął w ramiona i może nawet zapomniałby się z nią w jakimś ciemniejszym kącie, ale przyszła kolej na dzieci. Lepiły się do niego i jedno przez drugie, a drugie przez trzecie szeptały mu na ucho, co ma im ze starego i sławnego Debreczyna przywieźć. Naobiecywał tego wszystkiego tyle, że gdyby chciał choćby tylko w połowie dotrzymać słowa, musiałby w Debreczynie wynająć furę z woźnicą. I tak, uginający się pod ciężarem obowiązków, ale lżejszy o obietnice, ruszył w kierunku na Szczerbę, gdzie zamierzał wziąć sobie kolegę do pomocy, wsiąść do pociągu do Koszyc, a stamtąd wybrać się już wprost do wyśnionego miasta. Żona i dzieci odprowadzały go dobry kawał drogi. - Biedujcie tu, moi drodzy, biedujcie, ale wytrzymajcie do mojego powrotu. Potem będzie lepiej. Przyniosę pełen plecak pieniędzy i zaraz wybierzemy się do Świętego Mikołaja na zakupy. Co tam Święty Mikołaj! Skoczymy też do Rużomberka, do Świętego Marcina, a może nawet do samej Żyliny, tam są sprytni Żydzi i sklepy mają pełne towarów z całego świata. Tam ci, Róziu, kupię taką piękną chustę, że pszczoły i ptaki będą na niej siadać! A wam, dzieci... Ach, wam kupię... dla każdego z was konia na biegunach i tyle cukierków, że będziecie mogli wśród nich spać. Słuchajcie tylko dzieciątka moje miłe, swojej dobrej mamusi, pomagajcie jej obrządzać krówki, pszczółki i kurki. A ty, moja Róziu najmilejsza, niczego się nie bój! Pola obsiane, trawa ledwie żabie po oczy, a więc ja mogę przez dwa miesiące murować jak muł! A potem wrócę do domu i zrobię, co trzeba. I pomyślcie o mnie, kiedy wieczorem będziecie gasić lampę naftową. - Ach, ty stary wariacie! - westchnęła Rózia, ale miała łzy w oczach. Ruszył raźnym krokiem i niebawem minął Wschodnią, za nią zaś skręcił w lewo: przeszedł przed nadważańskie łąki i tam omal nie oniemiał ze zdumienia. Między kopczykami i jałowcami wydobywały się spod ziemi prawdziwki niczym jagnięta, choć była dopiero wiosna. Nie mógł uwierzyć własnym oczom i chodził tylko między tymi grzybami, które niekiedy wyglądały spod ostatnich spłachetków śniegu. Chodził, kroczył, kręcił się i wciąż go coś kusiło i ciągnęło do doliny potoku i doliną potoku wprost do rzeki. Oho, oniemiał po raz wtóry, przecież to Hybica, a ja kręcę się dokoła, a niech to licho porwie! Włóczył się tak do wieczora, a kiedy zapadł zmierzch, oniemiał ze zdziwienia po raz trzeci. Przy jakimś czarnym otworze przykucnęła jego dawna ukochana, Żela Matlochówna, która dotychczas nie wyszła za mąż i została starą panną. Kiedyś widywali się częściej, chodził do niej po kryjomu przynajmniej raz w tygodniu. Wystarczyło pod wieczór w drodze na kieliszeczek czy po tytoń zapukać w umówiony sposób do jej drzwi - i Żelka skwapliwie otwierała. Może i dlatego, że go chętnie widywała. Przy jej tu i ówdzie miękkim, przeważnie jednak prężnym, wyrobionym jak ciasto i wytrwałym ciele tracił nieraz resztki wstydu. Po raz pierwszy poznał Żelkę bliżej dopiero wówczas, kiedy był już - a jakże! - zaręczony z Rózią Siankówną. Działo się to dawno temu... Był właśnie koniec sierpnia. Chciał dokończyć koszenie łąki w Chopcu, a więc wracał do domu całkiem już po ciemku. Za Leszczynami odpoczął sobie przy źródełku z garnuszkiem, napił się do syta, skręcił sobie nawet papieroska, bo nie chciało mu się jakoś ruszać z miejsca. Zapadał zmrok, ściemniało się, dokoła zaczęły odzywać się nocne ptaki. I nagle rozchyliły się krzaki naprzeciwko i wyszła z nich Żelka Matlochówna. Wzdrygnęła się, kto wie, czy nie na pokaz tylko, na jego widok, ale natychmiast uśmiechnęła się, zdjęła z ramienia grabie i położyła je obok jego kosy. - Zastawiłeś trochę dla mnie? - spytała żartobliwie. - Możesz się nawet wykąpać! - Zimna? - szepnęła dociekliwie. - Zimna! - przytaknął. - To dobrze - westchnęła i wczepiła ręce w sukienkę, jakby ją chciała zerwać z siebie. - Płonę od żaru, a w środku jakby ogień się palił... Ledwie to powiedziała, juz położyła się na brzuchu koło niego i zaczęła zachłannie pić. Spódniczka się jej przy tym podwinęła wysoko nad kolana i w wieczornym półmroku zalśniła gwałtownie biel jej mocnych ud. - Rzeczywiście zimna - Przestała na chwilę pić, oderwała usta od wody, uśmiechnęła się do niego i spojrzała mu miłośnie w oczy. Potem jakby się zawstydziła, pochyliła głowę nad źródełkiem, zdmuchnęła jakiś listek z tafli i znów zaczęła pić. Sam nie wiedział, jak to się stało, ale jego ręka dotknęła jej bielutkiego uda. Żelka krzyknęła, jakby ją oparzył. Zerwała się i usiadła. Tkwili niemo naprzeciw siebie przez dłuższą chwilę, spoglądali sobie w oczy i nagle, ledwie ręce ich się dotknęły, objęli się mocno i z jękiem rozkoszy runęli w trawę nie opodal źródełka. Kręcili się, przewracali, kotłowali, katulali, wiercili i kochali tak zapamiętale, że wypluskali i wychlapali wszystką wodę z sadzawki. Kiedy potem zmęczeni, ale szczęśliwi chcieli się napić, na dnie została tylko mała mętna kałuża. Bez słowa wstali i spragnieni ruszyli do domu. Za stodołami, przy pierwszej opuszczonej studni napili się do syta chłodnej wody i w miłosnym upojeniu powtórzyli na porębie raz jeszcze wszystkie pieszczoty i kochanie. Później spotykali się coraz to rzadziej i rzadziej, a kiedy Marcin Żądlica ożenił się, rzadko kiedy, kiedy zaś przyszły na świat dzieci, niemal wcale. Teraz w tym czarnym otworze Żelka po tylu latach znów uśmiechała się tak jak ongiś przy źródełku. - No chodź! Chyba się mnie nie boisz? - zagadnęła zdumionego Marcina Żądlicę, kiedy zakłopotany stał niczym słup soli. - Co tu robisz? - spytał głośno, by dodać sobie odwagi, bo nie tylko ta czarna dziura go odstręczała, bał się jej po prostu, a Żelka także wydawała mu się jakaś dziwna, niezwykła. - Czekam na ciebie! - Żelka roześmiała się. - Na mnie? - Na ciebie! - Idę do Szczerby, a potem wybieram się do Debreczyna... - Pójdziesz, pójdziesz i trafisz, gdzie trzeba, ale przedtem musisz zagrać ze mną w karty! - W tej dziurze i takich ciemnościach? - Zapalimy tam sobie światło! - zaśmiała się Żelka. - Chyba nie odrzucisz, drogi Marcinku, zaproszenia i spełnisz skromną prośbę swojej starej przyjaciółki Żelki? Marcin ukłonił się, jakby dziękując za zaproszenie, i ruszył do Żelki, która uprzejmymi ruchami rąk wabiła go i kusiła w ciemny otwór. Zanurzyli się nagle w mrok, ale po chwili błysnęło światło i nad ich głowami zapaliła się lampa naftowa. W małym, przytulnym pomieszczeniu bez okien, z niewielkim otworem w suficie, stał stół, dwa krzesła i szeroka prycza wysłana różnokolorowymi kilimami domowej roboty. Marcin zrzucił plecak z ramion. Narzędzia murarskie zabrzęczały w nim głośno. Żelka pochyliła się i wyciągnęła spod posłania dzbanek i dwie gliniane czarki. Zręcznymi rękoma wyciągnęła z szyjki dzbanka drewniany korek i nalała do czarek pachnącej ostro gorzałki. Spojrzeli na siebie i wypili bez słowa raz, drugi i trzeci raz, a w końcu czwarty. Dopiero wówczas Żelka zatkała dzbanek korkiem i wskazała palcem plecak. - A na zakąskę nic się nie znajdzie? Marcin rozwiązał plecak i wykładał na stół chleb, słoninę, cebulę i pachnące pączki. Z kieszeni wyjął składany kozik z rzeźbioną drewnianą rączką, otworzył go i podał Żelce. - Jedz, ile chcesz. - A ty? - Tylko odrobinę! Siedli przy stole naprzeciwko siebie, jedli, popijali gorzałkę i Marcin niekiedy spoglądał przez otwór w suficie na gwiazdy, którymi usiane już było całe niebo. Kiedy podjedli sobie i wypili pierwszy dzbanek gorzałki, Żelka bez zwłoki wyciągnęła drugi. Dobrze już sobie podchmieliwszy, zaczęli grać w karty i grali długo i z zapałem... Aż tu nagle za plecami Marcina rozległy się nieprzyjemne, zgrzytliwe dźwięki. Odwrócił głowę i z przerażeniem stwierdził, że czarne wejście za jego plecami zmniejsza się. Zerwał się i chciał wybiec, jednakże otwór był już tak mały, iż nawet ręki nie mógł weń wsunąć. - Uspokój się i nic się nie bój - odezwała się Żelka. - To tylko wieloryb zamknął paszczę. - Co ty wygadujesz?! - ofuknął ją. - Jakiż znowu wieloryb? - Ano zwyczajny wieloryb! - Żelka wybuchnęła śmiechem. - Jesteś w brzuchu wieloryba! Spróbuj sięgnąć ręką dokoła siebie! Jak pozbawiony zmysłów przyskoczył do ściany i zaczął ją obmacywać rękoma. Jego palce zanurzyły się w prężnym rybim ciele, a kiedy przypadkiem trafił na żyłę, poczuł tętno rybiej krwi i puls rybiego serca. Bezsilnie opuścił ręce wzdłuż ciała. - Nic się nie bój, mój kochany Marcinku - roześmiała się Żelka, przyglądając mu się z rozbawieniem. - Ryba musi kiedyś otworzyć paszczę, a wówczas z niej wyskoczymy. Na razie mamy czym oddychać, co pić i co jeść, więcej, jest tu też łóżko i są karty, możemy bawić się, ile dusza zapragnie! Chodź tu, no, chodź tu i już się nie bój! Nuże, no!... Podszedł do stołu i wypił pełną czarkę gorzałki, którą mu Żelka podała. Wzdrygnął się ze wstrętu, ale uspokoił się. - Aleś mnie urządziła! - Spojrzał na uśmiechającą się Żelkę. Patrzył na nią długo i w końcu sam się roześmiał. - Rozdawaj! - rozkazał jej, popluł sobie w dłonie i energicznie i żwawo zasiadł do stołu. Grali, pili, jedli, spali i rozmawiali. Długie godziny mijały niczym sekundy. Sekundy trwały tak krótko, że właściwie wcale ich nie było. Po jakimś czasie, kiedy wydawało się już, że Marcin Żądlica pogodził się ze wszystkim, że się chyba przyzwyczaił, zaczął częściej spozierać za siebie, czy aby potwór nie otwiera paszczy. Przyszedł już jako tako do siebie, strach minął, zaczął więc ostrzej na Żelkę napierać. - Słuchaj no, ale mnie nie oszukuj! - odezwał się ostrożnie znad kart. - Skądże się tu, do licha, wziął wieloryb? Ha?! - Hi, hi, hi, hi... - Żelka zaczęła chichotać. - Ja cię nie oszukuję, ciągle ci jestem wierna... To ty mnie oszukałeś, ty się ożeniłeś, ty mnie opuściłeś, porzuciłeś... - Nie bredź! - ofuknął ją Marcin ostro. - Odpowiedz na moje pytanie! Skąd wziął się tu wieloryb? - Co za tępa pała! A wyrzuciło go ze Szczyrbskiego Jeziora! - No, no, no... - dziwił się Marcin. Machnął tylko ręką i zamyślił się głęboko, i rzeczywiście, po chwili wszystko wydało mu się możliwe. Żyła sobie, całe wieki mieszkała w jeziorze ryba, rosła, rosła i pewnego dnia przybór wody ją wyrzucił... Marcin pokręcił głową, raz, drugi, w zakłopotaniu podrapał za uszami, wsunął palce we włosy, poczochrał i dalej grał w karty. „Stracę wprawdzie dzień-dwa - pomyślał - ale to nic, kolega w Szczerbie poczeka na mnie, a potem bez zwłoki wyruszymy do Debreczyna. Będziemy pracować od rana do wieczora, żeby nadrobić to, cośmy stracili. Tak, ręce sobie przy murarce urobię po łokcie, ale zarobię, ile zdołam, i nie zamierzam wydać niepotrzebnie ani grosza, nie będę się upijać, zadawać z kobietami lekkich obyczajów i nikomu nie pożyczę ani grosza! A po powrocie do domu, po powrocie kupię owcę i barana. Za rok będziemy mieli trzy owce i barana, potem sześć, dziewięć, a za dziesięć lat całe stado... Sprzedam stado i dokupię jeszcze kawałek pola...” Długo by tak jeszcze nasz Marcin mędrkował, gdyby go coś porządnie nie potrąciło, tak że omal nie spadł z krzesła. I z Żelką działo się to samo. Jakaś nieznana siła, której towarzyszył huk i szum, szarpała wielorybem, rzucała nim z miejsca na miejsce, aż w końcu wieloryb jęknął głośno z bólu. - Co się dzieje? Sądny dzień? - krzyczał Marcin i stropiony położył się na rybiej podłodze, bo tam najmniej nim rzucało. Żelka położyła się obok niego, przywarła biodrem do jego biodra i mocno ściskała w swojej ręce jego rękę. - Śnieg w Tatrach topnieje - wrzeszczała mu Żelka do ucha. - Przybór wód porwał wieloryba i płyniemy Hybicą do Wagu, z Wagu do Dunaju, a Dunajem do morza! - Ach, tylko nie to! - westchnął Marcin i Żelka zasłoniła mu ręką usta. Wbił zęby w jej palce, a kiedy je puścił, jej ręka pogładziła go delikatnie po policzku. Ani się spostrzegli, kiedy w tym zamieszaniu i harmiderze zaczęli się ściskać i całować. Pieścili się i kochali, aż w końcu usnęli. A kiedy obudzili się, wszędzie panował spokój i cisza. Wieloryb nie poruszał się, lampa naftowa nad głowami świeciła równiutko. Podnieśli się z miękkiej rybiej podłogi, przekąsili, napili się po czarce gorzałki i znów zaczęli grać w karty. Grali chyba z godzinę, kiedy z zewnątrz dobiegła ich wrzawa, ludzkie głosy, krzyki, wrzask dzieci. Uradowali się usłyszawszy, że mężczyźni znoszą piły i siekiery. A kiedy ludzie zaczęli wieloryba rżnąć i rąbać, Marcin i Żelka z godnością trwali na swoich miejscach, niewymuszenie grając w karty i dojadając z wolna ostatnie kęski pączków. Aż tu naraz mężczyźni wyłamali cały bok wieloryba i do jego wnętrza wtargnął gwałtowny blask poranka. W powodzi światła rozpłynął się płomyczek lampy naftowej. Blask wdarł się do brzucha wieloryba, ale mężczyźni, którzy to sprawili, zastygli w niemym podziwie na dworze. Marcin obejrzał się i niemalże dech mu zaparło w piersiach. W otworze wyrwanym w boku wieloryba widział przed sobą swoich kolegów: Nadera, Gunara, Dulę i Cyprycha. A za nimi Żyda, karczmarza Gerscha, ewangelickiego pastora Kreptucha, katolickiego proboszcza księdza Domańca, innych mężczyzn, kobiety i dzieci, wśród nich własne potomstwo, i - jak mi Bóg miły - swoja żonę Rózię. Kiedy wychodzili przez otwór z wieloryba, kolana się pod nim ugięły i zatrzymał się niepewnie. Rózia rzuciła się do niego z otwartymi ramionami, ale kiedy zajrzała do wnętrza wieloryba i zobaczyła tam pijaną Żelkę i całą resztę, gwałtownie opuściła ręce, podskoczyła do Marcina, spojrzała na niego i wycięła mu siarczysty policzek. - A więc to jest ten twój Debreczyn?! - krzyknęła z wściekłością. Najstarszy syn Marcina, Samko, nadbiegł ostatni i zdumiony spytał dzieci: - Co się tu dzieje? - Ojciec ci się urodził! - odparły dzieci. Rodzeństwo Samka, Krystyna i Walenty, rozpłakali się, ale ludzie dokoła zaczęli do siebie mrugać, dusić się ze śmiechu i w końcu rozrechotali się wszyscy. Wśród śmiechu i rechotu uwijała się przede wszystkim Rózia, dumna z siebie, że hej. Uczciwie sprała Marcina, a on na oczach całej wsi wcale się nie bronił, do woli wytargała za włosy pijaną Żelkę i porządnie ją sprała. Im bardziej się Rózia uwijała, tym większy śmiech rozlegał się wokoło. Marcin jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że wezbrana rzeka wyrzuciła ich wprost na rynek w Hybach. Ukradkiem też przyjrzał się wielorybowi. Tymczasem śmiech ucichł. Rózia zmęczyła się i Marcin zaczął się witać z dziećmi, kolegami i resztą obywateli. Pytaniom nie było końca. Żeby zebranym na wolnym powietrzu nie umknęło ani jedno słowo, wszyscy mężczyźni wcisnęli się do karczmy Gerscha. Karczmarz podawał dziś wprawdzie tanią gorzałkę, ale za darmo. Mężczyźni skupili się wokół Marcina, który zaczął opowiadać, jak to wybrał się pieszo do Szczerby, do kolegi, ale na błoniach zdumiała go obfitość prawdziwków i zaczęło go ciągnąć w dolinę... A tam... Głośno trzasnęły drzwi. Marcin przestał opowiadać i podniósł głowę. W drzwiach stała Rózia z dziećmi i niemal szeptem, ale tym bardziej surowo powiedziała: - Marsz do domu! Marcin wstał, mężczyźni próbowali go zatrzymać. - Przyszłym razem! Przyszłym razem! - obiecywał. Poszedł. W domu - po długich prośbach - pogodził się z Rózią. W końcu była nawet zadowolona, bo jak Marcin sprzedał połowę rybiego mięsa, jaka mu się z wieloryba należała, zapłacili wszystkie długi w sklepiku i w karczmie, zaopatrzyli się w towary i zostało jeszcze na barana, którego sobie kupili... W tym brzuchu wieloryba musiały jednak panować nie lada chłody, bo Marcin dostał porządnego kataru i przez cały tydzień nic tylko kichał i kichał. Smarki omal go nie zadusiły i kapało mu z nosa, jakby za karę... Nawet teraz jeszcze kichnął. I po chwili jeszcze raz. Obudził się. Usiadł i usłyszał, jak chłopcy, Samko i Walenty, wciąż jeszcze piłują kloce. Wstał, napił się letniej wody i popatrzył na synów, którzy zwijali się przy robocie. Zatrzeszczało mu w głowie i czuł, jak krew tętni mu w skroniach. - Ryby, ryby, nic tylko ryby - mruczał. - Do licha z rybami! Ażeby je wszystkie diabeł pożarł wraz z ościami!... Ażeby je piorun spalił! Ażeby je jasna cholera! A może to rzeczywiście zły znak? Kiedy człowiekowi śni się woda i ryby, z całą pewnością czekają go jakieś kłopoty z babami. Czyżby Rózia spodziewała się dziecka?! A może to Żelka urodzi moje małe? Ażeby wszystkie ryby szlag trafił, żeby je pokręciło, żeby im wszystkie płetwy zdrętwiały, a bodaj je, bodaj im woda zaśmierdła! Marcin Żądlica podniósł się ciężko, przyczesał w lustrze włosy i wcisnął kapelusz na głowę. Ostrożnie wyszedł z domu. Usiłował wymknąć się z podwórka niepostrzeżenie, żeby go synowie nie widzieli. Wydawało się, że już, już mu się to udało, kiedy nagle dobiegł go głos Walentego. - A dokąd to się wybierasz, tatku? - Tytoniu mi zabrakło - rzucił przez ramię i zatrzymał się. - Naprawdę nie chcesz, żebyśmy dziś poszli na zabawę? - Ależ idźcie, idźcie...! - Uśmiechnął się. - Do wieczora na pewno poradzicie sobie z drzewem! Pomogę wam, jak wrócę! - dodał obiecująco. - No, a gdybyście nie skończyli roboty, będziecie musieli wziąć się w najgorszym razie do tego w przyszłym tygodniu - zgodził się pojednawczo. Chłopcy wymienili zdumione spojrzenia i nawet nie zdążyli mu odpowiedzieć, tak szybko zniknął im z oczu. Żelkę Matlochównę spotkał w ogrodzie. Oparł się o płot, przesunął kapelusz na tył głowy i zagadnął ją wymijająco: - Żelko, przyjaciółko miła, a jesteś ty w porządku? Podniosła głowę znad kwiatów, spojrzała na niego zdumiona, a w końcu wyprostowała się. Podeszła do niego na dwa kroki i zatrzymała się. Obrzuciła go spojrzeniem od stóp do głów. - Piłeś! - oburzyła się na niego. - Czemu robisz na złość i gniewasz dobrych ludzi... - Co też ci do głowy przychodzi?! - zaprotestował z zakłopotanym uśmiechem. - Pytam się tylko, czy jesteś zupełnie w porządku? - A dlaczego miałabym nie być? - dziwiła się Żelka i przyjrzała mu się badawczo. - Słuchaj no, daruj mi to, co ci powiem - zaczął się certować - ale chciałbym tylko wiedzieć, Żelko moja miła, czy ty nie jesteś w tym, no, do licha, czy nie jesteś w błogosławionym stanie...? - Rany boskie! Ja? - jęknęła zdumiona Żelka i upuściła kwiat na ziemię. - Wiesz, coś mi się wydaje, żem się z tobą przespał! - wyrzucił Marcin z siebie już bez skrępowania. - Ach, ty stary ośle, pokrako i niedorajdo - wrzasnęła na niego, jak tylko się opamiętała. - Ty draniu i rozpustniku, przecież tyś już u mnie od lat nie był! Rozum ci się mąci, a możeś go już całkiem postradał? Ty, ty, ty, ty geografie! Głupiec! Geografia ci się pali! Znikaj mi z oczu! Już cię tu nie ma! - I ty się wynoś, i ty, durna, ty ścierwo! Do śmierci już na ciebie nie spojrzę! Obrócił się na pięcie i zaczął się wycofywać. Musiał zresztą, bo Żelka zaczęła w niego rzucać ziemią, nic cięższego nie mając pod ręką. Złościła się i gniewała. Poczuł się raźniej, kiedy w końcu ukrył się między domami. Było mu smutno na duszy, jakby przeżył wielkie rozczarowanie. W domu zaszył się w swoim kącie, wśród książek geograficznych i map, drukowanych po słowacku, po czesku, po węgiersku, po niemiecku, po polsku, po rosyjsku... Zaczął je wertować i nagle poczuł taki żal, że łzy napłynęły mu do oczu. Westchnął głośno: - Ach, Madagaskarze, Zanzibarze, kraju mój, jakżeś mi drogi!... A ty, moja geografio, ciebie już nigdy z rąk nie wypuszczę, tylko ty pozostałaś mi wierna! Ciebie pochowają wraz ze mną! Ach, Cejlonie, Jawo, Australio! 4 Dla miejscowej drużyny strażackiej nie lada jaką przyjemność stanowiło urządzenie przynajmniej raz w roku, zazwyczaj na świętych Piotra i Pawła, zabawy strażackiej, o której głośno było w bliskiej i dalszej okolicy, i na którą tłumnie się schodzono. Także i w tym, tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym roku, nie znaleziono żadnego powodu, żeby z tego miłego zwyczaju zrezygnować. Umundurowani strażacy już od południa przyozdabiali największą salę w karczmie Gerscha, gdzie mogło jednocześnie tańczyć co najmniej sto par, a prócz tego jeszcze stu ludzi mogło się przyglądać, a na dodatek trzydziestu chłopa mogło popijać przy szynku. Hybianie jakby od dawna już wiedzieli, skoro tylko zaczęli budować tę miejską gospodę, którą tymczasowo wydzierżawiono Gerschowi, że będzie się tu musiała nieraz pomieścić cała prawie gmina. Dlatego prócz mieszkania dla karczmarza i niezbędnego przestronnego szynku zbudowano karczmę z rozległą salą na gminne zebrania, potańcówki i zabawy oraz z dwiema mniejszymi salkami, gdzie odbywały się zebrania rozmaitych stowarzyszeń lub też oddzielne posiedzenia. W sklepionych pomieszczeniach na poddaszu mogli przenocować przypadkowi goście, włóczędzy, furmani czy kupcy. Karczmarz Gersch zaglądał nieustannie do największej sali i jego dobra, ale niezwykle oszczędna żydowska dusza do tego stopnia się przezwyciężyła, otwarła, jakby pękła z dobroci - i robiący porządek strażacy dostali po porządnym kieliszku gorzałki. - Tylko ostrożnie, przyjaciele, ostrożnie - prosił wesołych strażaków. - Żebyście mi przypadkiem szyb nie potłukli! - Niech się pan nie boi, panie Gersch - zapewniał go młody Nader. - Ja sam tu wszystkiego doglądnę. Karczmarz spojrzał na niego badawczo. Tak, młody Nader bardzo chętnie by tu wszystkiego doglądał, ale może najchętniej zająłby się młodszą, niezwykłej urody córką Gerscha - Martą. I kto wie, czy Marta nie przystałaby na to, bo zawsze, ilekroć spotkali się przypadkiem, zatrzymywali się w biały dzień na środku drogi i patrzyli na siebie, i nie mogli od siebie oderwać wzroku. Kilkakroć dotknęli się leciutko palcami, kilkakroć pogłaskali się po policzkach, raz się im udało przelotnie pocałować, ale nic więcej. Czasami szeptali sobie w króciutkim uścisku. - Chciałbym być Żydem - mówił Józek Nader. - Ach, jak bardzo chciałbym być Żydem, droga Marto! Ścisnęła go kurczowo. - Chciałabym być chrześcijanką - szepnęła z głową na jego piersi. - Ach, jakże bardzo chciałabym być chrześcijanką, najdroższy! Jeszcze długo drżeli ze wzruszenia, choć już dawno rozłączyli uścisk. Józef Nader nie wytrzymał i pobiegł za karczmarzem Gerschem do piwnicy. - Panie Gersch, ja kocham pańską Martę - zwierzał mu się natarczywie. - Przyjmę żydowską wiarę, nauczę się na pamięć Talmudu, nauczę się po hebrajsku, nauczę się jidysz... Karczmarz Gersch spojrzał na niego ze zdumieniem. - Józek, Józek! - Pokręcił ze zdziwieniem głową. - Ty nie wiesz, co mówisz! Lepiej już zostań chrześcijaninem, skoro się nim urodziłeś. Czy ty wiesz, co by mi zrobił twój ojciec, gdybyś przeszedł na wiarę Mojżeszową? Co by zrobił tobie? Czy on by nas nie zastrzelił?! Józef odszedł smutny. Stary Gersch i stary Nader spotykali się potem kilkakrotnie i rozmawiali ukradkiem niczym rodzeni bracia. Radzili nad tym, jak tych dwoje młodych oderwać od siebie, zastanawiali się, za którego i za jakiego Żyda czym prędzej piękną Martę wydać za mąż i z którą i jaką chrześcijanką czym prędzej ożenić młodego Józka Nadera. Jednakże Marta i Józek stanowczo odmówili, nie chcieli się podporządkować, sprzeciwili się i wytrwale opierali każdego dnia. Kiedy młody Józek Nader odezwał się i powiedział, że wszystkiego przypilnuje, stary Gersch uwierzył mu wprawdzie, ale spojrzał tylko na niego badawczo, po czym nagle posmutniał i oddalił się bez słowa. Zamyślony wszedł do mieszkania, ale przy żonie i dzieciach jakby naraz o wszystkim zapomniał. Ucieszył się, że znów są wszyscy razem. Wezwał już dawniej do domu obu synów, Pawła i Daniela, a także z dalekiego świata starszą córkę Marię, aby jemu, matce i siostrze Marcie właśnie tego to i tego dnia pomogli w obsługiwaniu... Zamierzał zwrócić się do żony i dzieci, zamierzał udzielić im rad, ale jak się przekonał, nie było to wcale potrzebne, bo w ciągu wielu lat wszyscy przywykli do swoich obowiązków. Żona gotowała, dziewczęta myły kieliszki, chłopcy dolewali gorzałki do butelek. Kiedy jednak zatrzymał wzrok na córce Marcie, serce ścisnęło mu się z żalu, czuł bowiem, że ona jedna umiałaby i mogła porzucić i wyrzec się wiary ojców. Podszedł do niej po cichu i przyjaźnie dotknął jej ramienia. Zwróciła do niego swoją piękną twarz i spostrzegła łzy w jego oczach. - Dlaczego płaczesz? - spytała Marta. - Bo będę musiał rozstać się z tobą - powiedział Gersch. - Ze mną, ojcze? - Wyjedziesz z siostrą do Żyliny, do mojego brata. Muszę, acz niechętnie, posłać cię tam. Lat ci przybywa, niebawem z pewnością będziesz chciała wyjść za mąż, a do tego czasu musisz się wszystkiego nauczyć. W Żylinie jest szkoła dla młodych panienek... Posłałem już nawet bratu pieniądze... - Kiedy tam będę musiała jechać?... - zdobyła się na pytanie. - Kiedy lato dobiegnie końca. - Na długo? - Na rok, dwa... Nie wiem! - Ojcze! Przytuliła się do niego i teraz ona też miała łzy w oczach. - Nie bój się! - szepnął jej do ucha. - Jeszcze mi będziesz wdzięczna! Gersch głaskał córkę po wilgotnym policzku, ona jednak uśmiechnęła się tylko gorzko. Pragnął powiedzieć jej kilka słów otuchy i na pewno by to zrobił, ale na podwórku rozległa się właśnie cygańska muzyka. Karczmarz wybiegł na dwór i z trudem przedzierał się pomiędzy dziećmi do muzykantów. Spostrzegłszy karczmarza, Cyganie przestali grać i wszyscy - a było ich pięciu - zaczęli uśmiechać się do niego od ucha do ucha. - Dzień dobry, panie Gersch. Przyszliśmy, tak jak nam pan polecił! - odezwał się prymasz Deżo Mrenky spod Brezna, a jego koledzy grzecznie się ukłonili. - Witajcie skoro już tu jesteście! - powitał ich Gersch. - Pewnieście głodni, co? - Ach, głodni! I to jeszcze jak głodni! - Prymasz złapał się za brzuch. - Na Bocy wody się napiliśmy, a przedtem też nic nie jedliśmy. - Ale za jedzenie i picie potrącę wam z wynagrodzenia! - Panie Gersch - odezwał się znów prymasz. - Przecież nie ustaliliśmy jeszcze warunków! - Jak to nie? - Gersch uśmiechnął się i pogroził prymaszowi palcem. - Płacę tyle, na ile umówiliśmy się w zeszłym i poprzednim roku. - Nic pan nie dorzuci? - spytał prymasz Mrenky. - Jest nas pięciu i od zeszłego roku przybyło nam wszystkim razem dziesięcioro dzieci. Jeść wołają, a pieniędzy nie ma. Chyba nie chce pan, panie karczmarzu, żebyśmy kraść zaczęli? - Cóż ty wygadujesz?! - dziwił się Gersch. - Dziesięcioro dzieci wam przybyło? Czyżbyście mieli po dwie, po trzy żony? - Skądże znowu, panie Gersch! Toby mi dała moja Eryka... - roześmiał się prymasz. - Każdemu żona urodziła bliźnięta! Oto w czym rzecz! - Oj, coś mi się wydaje, że chcesz mnie oszukać! - Ależ nie, jak Boga jedynego kocham! - zaklął się prymasz i przeżegnał. - Naprawdę nie? - Gersch uśmiechnął się i z niedowierzaniem kręcił głową. - Niech się ziemia pod nami otworzy, niech nam płuca wyschną, niech nam skrzypki popękają! - zaklinali się, żegnali i prześcigali w zapewnieniach wszyscy, cała piątka. - No, dobrze! - Karczmarz machnął w końcu ręką. - Posiłki dam wam za darmo, ale ani grosza nie dołożę! Cyganie ukłonili się i zamiast zacząć się śmiać, wyraźnie spoważnieli. Oczkiem do siebie mrugnęli tylko i zaczęli grać. Cichutko i tkliwie. Karczmarz skinął na nich ręką. Ruszyli za nim. Szli i grali dopóty, dopóki muzyki nie wchłonęła karczma. 5 W małym pokoiku regularnie tykał zegar i spokojnie, równomiernie oddychał jeden człowiek. Marcin Żądlica pochylał się nad swoją geografią, wzdychał nad książką podróżniczą, którą zaczął czytać, i zachwycał się mapami. Zatrzymał palec na porcie Madang, wsiadł na pokład śnieżnobiałego żaglowca i wraz z załogą wyruszył na Wyspy Admiralicji, na wyspę Manus. Na północ od archipelagu Ninigo przekroczył równik i płynąc wzdłuż równika w kierunku na zachód ominął wiele raf, wyspę Waigeo, po mistrzowsku przemknął się między wyspami archipelagu Moluków, odpoczął na wyspach Sula i skierował się do portu Manado na wyspie Celebes. Tu wyszedł na brzeg, pożenił całą załogę z miejscowymi ślicznotkami, sam wybrał sobie najpiękniejszą z nich, wzdychającą i rozkochaną córkę tubylczego wodza. Po dziesięciu latach gorzkiej i słodkiej, ale przede wszystkim ciężkiej pracy wraz ze swoimi wilkami morskimi nauczył tubylców po słowacku. Nauczył ich czytać i pisać. Wśród żądnej wiedzy ludności miejscowej rozpowszechnił najpierw wszystkie dzieła narodowego wieszcza Ludowita Sztura, eposy Hollego, a ponadto zdobył dwa tysiące prenumeratorów „Poglądów Słowackich”. Po następnych dziesięciu latach samowolnie ogłosił wyspę Celebes pierwszą i jedyną kolonią słowacką, i wszystkich nowych Słowaków z Celebesu przyjął do nowo założonej filii Macierzy Słowackiej. Sam został jej przewodniczącym, może nawet gorliwszym niż ongiś wielce czcigodny biskup Moyzes. Przezornie rozpowszechnił wśród tego dobrego i serdecznego ludu słowacką twórczość ludową, mianował i pasował dzielnego tubylca na miejscowego Janosika, wybrał mu chłopaków do zbójnickiej drużyny i posłał wszystkich w góry. Mieli tam czuwać i interweniować w przypadku, gdyby ktoś wyrządzał krzywdę dobremu ludowi. On i jego towarzysze nie próżnowali. Nauczyli Słowaków z Celebesu rozmaitych rzemiosł: obróbki drewna, gliny, lnu, wełny i żelaza. Dzieci im rosły, żony starzały się i serca im pękały z tęsknoty za krajem ojczystym. Kiedy spotykali się wieczorem przy kieliszku mocniejszego trunku, zawsze ogarniało ich wzruszenie, dawali wyraz tęsknocie i śpiewali rozdzierająco: Ach, wołają, wołają, do dom nas wzywają, do dom nas wzywają, robotę nam dają!... Potem porządnie, z głębi serca, z głębi duszy popłakali sobie, poryczeli, powyli i ponarzekali, jęczeli w rozmarzeniu, w nagłej rozpaczy włosy sobie z głowy wydzierali, serce smutkiem świata dręczyli, duszę tęsknotą za krajem męczyli. No i pewnego razu, kiedy już nie dało się tego wszystkiego wytrzymać, postanowili wracać. Po cichu, tak, żeby ich nikt nie spostrzegł i o niczym nie wiedział, weszli na pokład podniszczonego żaglowca. W środku nocy wypłynęli na pełne morze. Znajdowali się już daleko od brzegu, kiedy usłyszeli rozdzierający płacz i szloch. To mieszkańcy Celebesu, kiedy dowiedzieli się rano prawdy, nie mogli ukryć żalu i smutku. Uciekinierzy nie powrócili już, opłynęli Indie, Madagaskar, Afrykę, przez Cieśninę Gibraltarską wpłynęli na Morze Śródziemne i przez Bosfor i Dardanele dotarli na Morze Czarne. I tu jakby już byli w domu. Trafili delikatnym dziobem żaglowca w ujście Dunaju, ruszyli pod prąd tej błękitnej i słodkiej rzeki i przez Izmaił, Braile, Belgrad, Nowy Sad, Mohacz, Budapeszt, Ostrzyhom dopłynęli do Komarna, gdzie skręcili w Wag. Przez Sered, Pieszczany, Żylinę, Rużomberok, Święty Mikołaj i Gródek dotarli koło Królewskiej Wólki do ujścia Hybicy, ruszyli w górę rzeki i zarzucili kotwicę w Hybach na rynku. Przestraszeni współobywatele rozbiegli się w okoliczne lasy-góry, ale po godzinie zaczęli się schodzić z powrotem i serdecznie przywitali marnotrawnych synów. Z wielkiej radości popili się u Gerscha. - Aha, u Gerscha! - mruknął Marcin Żądlica i drgnął wyraźnie. Zamrugał zmęczonymi oczyma, przetarł je mocno, odsunął od siebie książki oraz mapy i nagle uświadomił sobie, że to już wieczór. Poszedł do kuchni, między niewiasty. Synowie już dawno zniknęli. Rózia kręciła się wokół Krystyny, zaplatała jej długie warkocze i szeptała do ucha babskie rady. Marcin z podziwem patrzył na własną córkę; rozpierała go duma, że taka z niej piękna dziewczyna. Jakby ją snycerz wytoczył z gruszkowego drewna. - Ty jeszcze w domu, Krystyno? - zagadnął córkę. - Dziewczyny przyjdą po mnie - zaświergotała z uśmiechem. Nie zdążyła jeszcze ust zamknąć, a już w sieni rozległy się wesołe dziewczęce głosy. Drzwi otwarły się gwałtownie i wystrojone młódki wtargnęły do izby. Śmiały się, przekrzykiwały jedna drugą, obskakiwały Rózię i Krystynę, a w końcu porwały ją niecierpliwie między siebie. Jakby ją uprowadziły. Marcin popatrzył na żonę, która z grzebieniem w ręku wyglądała przez okno i z uśmiechem pełnym zadowolenia odprowadzała wzrokiem dziewczyny na potańcówkę. Marcin Żądlica zarzucił na ramiona wytartą bluzę. Nabił fajkę, zapalił, spojrzał na zegar i wyciągnął rękę do drzwi. Nim dotknął klamki, dobiegł go ostry głos żony: - A dokąd to się wybierasz? Drgnął, uśmiechnął się. - Spojrzę tylko, z kim mi się dzieci związały! - Jakbyś nie wiedział! - Naprawdę nie wiem. A ty wiesz? - Phi! - parsknęła z pogardą. - To już są wyłącznie kobiece sprawy! Marcin obrzucił żonę badawczym spojrzeniem, ale Rózia odwróciła się od niego i znów wyjrzała na drogę. Wyszedł z domu. Zatrzymał się przed drzwiami, kilka razy mocno pociągnął z fajeczki i z wyraźnym zadowoleniem przyglądał się młodym ludziom skradającym się ścieżkami między domami, opłotkami i ulicą. Wszyscy zmierzali do karczmy Gerscha. To pozornie tajemnicze, a w istocie źle maskowane wiercenie się płci, przeczucie wszystkich możliwych przyszłych pocałunków, uścisków i miłosnych zbliżeń wypełniało Marcina Żądlicę zadowoleniem i radością. Jego bystremu wzrokowi nie umknęło nic: nawet to, jak ukradkiem, jakby tylko mimo woli i niechcąco, przez czysty przypadek, skradały się za młodymi ich matki, ich babcie, a niekiedy nawet i ojcowie. Kto kogo okręci? Kto kogo mocno ściśnie w kręgu tańczących par? Kto komu wyzna miłość? Marcin Żądlica również ruszył w tym kierunku, gdzie siarczyście grali muzykanci. Przed miejską gospodą stało kilka grupek niezdecydowanych dziewcząt i chłopców. Kilku wyrostków gapiło się w okna, a za nimi kręciły się wścibskie matki, babcie i kilku niecierpliwych ojców. Wszyscy udawali, że znaleźli się tu przypadkiem, usiłując nieudolnie sprawić wrażenie, że wcale ich nie interesuje to, co dzieje się wśród ścian gospody, w kręgu tańczących par, na ławkach, przy stołach albo przy szynku. Marcin Żądlica nie wahał się ani chwili i bez żadnej żenady wszedł do środka. Oczywiście, przeważała młodzież, ale znajdowało się tu także sporo żonatych mężczyzn i zamężnych kobiet. Marcin Żądlica skierował się w stronę szynkwasu, usiadł przy stole i zamówił półlitrową butelkę gorzałki. Usługiwał mu sam stary Gersch. - Widzi pan, panie Żądlica, jak ja panu sprzyjam? - Karczmarz niezrozumiale pokręcił głową, ale uśmiechał się przy tym figlarnie. - Znowu przelałem - ciągnął pokazując palcem, do którego miejsca powinna sięgać gorzałka. - Niech pan przyniesie kieliszek, panie Gersch, odwdzięczę się panu! - Żądlica mrugnął do niego znacząco. - Nie, panie Żądlica, tylko nie to! - Gersch zaczął lamentować. - Za drogo by mnie to kosztowało, gdybym się upił... Ja muszę być rano trzeźwiejszy niż wieczorem... Odbiegł pospiesznie, a Żądlica ujął butelkę w rękę. - Napijecie się? - zawołał do dwóch swoich starych kompanów, którzy podrzemywali przy stole. Andrzej Nader, były wójt, ściskał w dłoniach udręczoną głowę, mimo to jednak skinął potakująco. Piotr Gunar, dawny właściciel gospodarstwa leśnego, na nic nie zwracając większej uwagi (była to tylko jego poza) dłubał sobie drzazgą w zębach. Zdążył jednak rzucić okiem na butelkę i niedostrzegalnym niemal ruchem powiek wyraził zgodę. Marcin Żądlica nalał do pustych kieliszków. Męskie palce natychmiast chwyciły kieliszki z gorzałką. Stuknęli się po cichu i wypili duszkiem. - Czemu tu siedzicie kamieniem? - zwrócił się Żądlica z wyrzutem do kompanów. - Trzeba się trochę pokręcić z przyszłymi pannami młodymi. I z sąsiadkami także! Nie można tez zapomnieć o koleżankach ze szkoły! No a ślicznotkom też nie można przepuścić! Do roboty, ślamazary! Nigdy już nic z was nie będzie, skoro was ani gorzałka, ani muzyka Deża nie może na nogi postawić! Zadumaliście się, gołąbkowie mili, zamyślili? A cóż to za dumy, co za myśli? - Drogi Marcinie! - Pochylił się do niego strapiony Andrzej Nader. - Czy potrafisz zrozumieć udręczonego człowieka? Czy możesz wysłuchać zbolałej duszy?! - Jeśliś to ty, oczywiście mogę! - Marcin uderzył się w piersi twardą pięścią. - Co cię dręczy, co cię trapi, braciszku? - Widzisz go? - Andrzej Nader wyciągnął przed siebie niepewny palec. - To on, on mnie dręczy, nim się trapię! - Twój syn Józek? - Marcin Żądlica udał zdziwienie, bo historię, jaką miał za chwilę usłyszeć z ust Andrzeja Nadera, słyszał już wiele razy, więcej, znał ją niemal na pamięć. - A tak, tak, mój syn mnie dręczy! - powiedział z bólem pobrzmiewającym w drżącym głosie Andrzej Nader. - Rozejrzyj się wokół siebie, każdy chłopiec ma dziewczynę, a każda dziewczyna ma chłopca równego sobie. Wszyscy śmieją się i radują, tylko mój chłopak siedzi kamieniem i gapi się w pustkę. Zakochał się, łobuz, w Żydówce, a ona, niemądra, zakochała się w nim, w chrześcijaninie. Wierz mi, braciszku, ja, Andrzej Nader, a także on, karczmarz Gersch, jesteśmy najnieszczęśliwszymi ludźmi pod słońcem... Wszyscy mogą się dziećmi cieszyć, tylko my dwaj nie! - skarżył się, skomlił i w końcu się rozpłakał... Marcin Żądlica ani się spostrzegł, a już się nad Andrzejem Naderem pochylił ze łzami w oczach karczmarz Gersch. I zaszlochał głośno. Oparli się głowami o siebie, objęli się za szyje i łkali, i zalewali się łzami w cichym płaczu, to znów ryczeli z zaciśniętymi zębami. - Gdyby byli tej samej wiary! - wyrwało się z ust Gerscha. - O właśnie, gdyby byli tej samej wiary! - potwierdził Nader. - Pasowaliby do siebie! - odezwał się Gunar. - Jeszcze jak by pasowali! - zgodził się Żądlica. - Nie możemy zdradzić wiary naszych przodków! - Gersch pierwszy zapanował nad sobą. - Musimy zachować wiarę przodków - przyłączył się Nader. - Ja tam jestem niewierzący! - huknął Marcin Żądlica na obydwu. - Ja także! - pisnął Piotr Gunar. - Ja też, jak Boga kocham! Gersch i Nader wymienili przerażone spojrzenia. - A fe! - Andrzej Nader splunął z obrzydzeniem. - Masz, Andrzejku! - powiedział Gersch stawiając przed Naderem półlitrową butelkę gorzałki. - Przyjmij to ode mnie w upominku! My dwaj, niech się dzieje co chce, musimy zostać wierni swoim przekonaniom... - Musimy, Aronku mój drogi, musimy! - Nader zacisnął pięści - I dziękuję ci za flaszeczkę! Ukłonili się sobie nawzajem i Gersch pobiegł obsługiwać innych gości. Nader spoglądał na Żądlicę i Gunara, później jednak nie wytrzymał i im także nalał gorzałki, którą mu podarował Gersch. Wypił, ale przestał z kompanami rozmawiać. Pogrążył się w głębokiej melancholii i kiwał tylko rytmicznie głową, jakby z cierpkim wyrazem twarzy przytakiwał własnemu nieszczęściu. Muzyka grała szaleńczo. Dziewczyny, jakby w gwałtownym wirze uniesione nad ziemię, pokrzykiwały piskliwie. Kiedy, bodajże na chwilę, poczuły ziemię pod nogami, natychmiast zaczynały rozbrajająco i podniecająco chichotać. Marcin Żądlica wypatrywał własnych dzieci. Wyciągnął się na krześle, wyprostował i niepostrzeżenie wydłużał szyję, omal sobie oczu nie wypatrzył, nim w tym tłoku dostrzegł swoje dzieci. No, no, bodaj go, toż to przecież Samko się tam kręci! - przemknęło mu przez myśl. - Tak, to on, a z nim Maryśka Dudaczówna! Przychodzi do niego, bestyjka, niemal codziennie. Zaleca się do niego, to znów odpycha, na złość mu robi! Nie pokazuje się dzień, dwa, a potem znów chłopcu czymś pochlebi, aby znowu móc mu się opierać, a potem przymilać się i podlizywać! A Samko jakby miał bielmo na oczach... Nieboraczek, ani się spostrzeże, jak mu dziewczyna założy na kark małżeńskie jarzmo! Ano tak, będzie wesele, będzie! Powinien się jednak chłopak jej matce przyjrzeć. Pelka Dudaczowa przytyła na starość nawet tam, gdzie nie powinna! Z córką będzie to samo! Oczywiście, teraz jest szczupła, smuklutka, uosobienie radości i wdzięku, ale co będzie później? Język ma dobrze podcięty, nie zamyka gębusi od rana do wieczora, co gorszego może męża spotkać, niż nie móc dojść w domu do głosu?! Cóż, i to się może zdarzyć! Bywa tak! A czasami właśnie tak, a nie inaczej! No, a to co takiego?! Co ja widzę? Na pewno się nie mylę! Walenty i Hanka Kolarówna? Szesnastoletni gówniarz i już się koło panienek kręci?! Przecież to jego dawna koleżanka ze szkoły! Czyżby już w klasie mieli coś ze sobą?! Masz ci go! No, ale, słowo daję, dziewczyna jak malowanie! A niech go! Walenty, dobrześ się wkoło rozglądał, naprawdę dobrze! Żeby ci tylko szybko się nie postarzała! Ale nie, skądże! Z jej matki jeszcze teraz ładna bestyjka, szelmutka, kobietka nie byle jaka! Powabna kobyłka, suczka! Strojnisia, a idąc kuprem kręci jak gąska. Czy aby tylko ty, Wałeczku mój drogi, zostaniesz Hance wierny? Studiować zaczynasz, w dalekim świecie żyć będziesz, a rok bez ukochanej wlecze się bez końca. Człowiek z rozpaczy wślizguje się czasami pod cudze skrzydła. A potem trudno się wywinąć!... A kiedy będziesz studiującym pankiem, paznokietki będziesz sobie pilniczkiem pielęgnować, kamizelka ze lśniącymi guzikami brzuszek ci będzie opinać” czy nie zapomnisz wtedy o swojej Hanuli? A ona, biedaczka, czy może ci coś na zawsze przyrzekać? Czy nie zakocha się tu w kim innym? I nikt - prócz niej samej - nie będzie jej mógł nic wyrzucać! Chyba tak! Queensland, Queretaro i daleki Quebec! Człowiek czasami tak się w świecie zagubi, że sam z trudem się może odnaleźć. Jeśli nie zaweźmie się na swoje głupstewka, sam narazi się na niełaskę. A gdzież nasza Krystynka, gdzie? Marcin Żądlica wstał i chciał podejść od stołu bliżej do tańczących, ale wówczas uchwyciła go poniżej łokcia ręka Nadera. - A dokąd to? - Trzeba trochę kości rozprostować! - Wypijesz ze mną za moją niedolę? - Z tobą tak, ale nie za twoją niedolę! - Nie?! - Nigdy! Czy twoja, czy moja, ja tam niczyjej niedoli sławić nie będę! Nigdy, słyszysz? - Jak nie, to nie. Ale stuknąć się ze mną możesz? - Chętnie! Stuknęli się. Przyłączył się także Gunar. Wypili. Żądlica podniósł się i znów zaczął szukać wzrokiem Krystyny. Dostrzegł ją po drugiej stronie tańczących par: chichotała w grupce dziewuch. Nie uszło też jego uwagi, że poprosił ją do tańca młody Jurek Cyprych. Krystyna spojrzała na niego z wyższością, ale zaproszenie przyjęła. Nie opodal nich zerwał się gwałtownie z krzesła postawny Maciej Sroka. Który z was puka do Krysinego okienka? Który już się przez nie wśliznął? Wkrótce, jak tylko zmieniła się melodia i piosenka, przecisnął się do Krystyny Maciej Sroka. Poprosił ją do tańca. Żądlica spostrzegł, jak Cyprych i Sroka spojrzeli po sobie, jak wzięli się za bary, ale natychmiast opuścili ręce. Krystynka, roześmiana i szczęśliwa, dotknęła dłoni Macieja i chłopak od razu złagodniał. Mocno, z całego serca przycisnął ją do siebie i zaczął się z nią kręcić. Jakby duszę chciał z niej wytrząsnąć. Nie śmiała się już, nie spuszczała tylko wzroku z jego stężałej twarzy. Macieju, Macieju! A więc to ty jesteś tym nieszczęśnikiem, którego będzie nasza Krystynka dręczyć? - Żądlica uśmiechnął się. - Jak będzie taka uszczypliwa, zrzędliwa i zazdrosna jak jej matka, użyjesz sobie, Maciejku, jak pies w studni! Będziesz miał za swoje! Chłopcy zaczęli nagle w takt muzyki Mrenkyego głośno śpiewać. Żądlica podszedł bliżej do muzykantów. Przywitał się ze starymi znajomymi. Wszyscy - a było ich pięciu - mrugnęli do niego i pociągnęli smyczkami po strunach. Byłby sobie i Marcin Żądlica zaśpiewał, rozgadałby się śpiewem przy muzyce. Usta mu drgały, język się wykręcał, w gardle drapało. Nogi musiał napinać i ręce zaciskać, żeby nie ulec pięknemu śpiewowi. Troje jego dzieci się tu kręciło - i dlatego nie wypadało śpiewać. Wstydziłyby się za niego? Zdmuchnąłby im sprzed nosa natarczywe szczęście?!... A niech to wszyscy diabli! Nie wytrzymał i on też zaczął śpiewać... Kiedy skończyli grać i śpiewać, Żądlica i prymasz Deżo Mrenky wyściskali się jak bracia. Wspomnieli pokrótce o Breźnie, o Muraniu, o Bystrzycy i Zwoleniu. - Masz tu, miły druhu! - Żądlica z trudem wyłowił z kieszeni kilka grosików. - Na pół litra jeszcze mi zostało! Poczęstuj muzykantów. Wasze zdrowie! Wsypał w garść prymaszowi ostatnie monety i ukłonił się mu ze słowami: - Za taką muzykę trzeba by was wszystkich ozłocić! Muzykanci znów zaczęli grać. Żądlica postał przy nich jeszcze chwilę, popatrzył na kręcącą się w kole młodzież, mrugnął do sennego Gunara i pogrążonego w smutnych myślach Nadera i ruszył do domu. Dłoń go swędziała, ale nie miał jej gdzie włożyć. Czoło go paliło, ale nie miał go czym ochłodzić. Zmęczone nogi niosły go pod gwieździstym niebem. Przed nim drogi ubywało, za nim - przybywało. Zatrzymał się zmieszany. Zdawało mu się, że nic nie może i że może wszystko. Pochylił się i wyprostował. Potem oparł się o najbliższy płot, szeroko otwartymi, czujnymi oczyma spojrzał w gwiazdy i długo nie mógł się poruszyć. Trwała w nim jedna jedyna myśl: I w nocy ziemia jest piękna! 6 Walenty Żądlica i Hanka Kolarówna tak się w nerwowym i gwałtownym tańcu rozpłomienili i rozgorączkowali, że gdyby bez zwłoki nie wybiegli z dusznej i zadymionej sali na chłodniejsze wieczorne powietrze i w łagodny wietrzyk, na pewno stopiliby się do cna. Jakże się ta noc wokół nich zmieniła! Ciężkie czarne chmury zaciągnęły niebo. Rześki, tchnący wilgocią wiatr pędził je ponad górami i dolinami Karpat na wschód. Walenty i Hanka wydali okrzyk zdziwienia i gdy znaleźli się w ciemnościach, mocno chwycili się za ręce. Przez chwilę rozglądali się i wkrótce stwierdzili, że wokół gospody wciąż jeszcze kręci się sporo ludzi. - Chodź! - Walenty pociągnął dziewczynę za rękę. - Dokąd? - szepnęła. - Chodź! Nie pytaj! Niespostrzeżenie prześliznęli się koło gospody, unikając ludzi, i zaczęli biec. Zadyszani zatrzymali się dopiero za domem, stajniami i spichlerzem, pod drzewami na brzegu rzeczki. Schronili się pod szumiącą koroną wierzby płaczącej, oparli się plecami o jej pień i zastygli w bezruchu. Powstrzymywali przyspieszone podnieceniem oddechy i bijące jak oszalałe serca. Dopiero gdy dotknęli się niecierpliwymi palcami i objęli, zaczęli się namiętnie całować. Nie mogli się od siebie oderwać, jakby zrosły się im usta, jakby przeniknęli się nawzajem, jakby w tej odurzającej chwili wrośli w siebie, zapuścili jedno w drugie korzenie. Omdlewali niemal ze szczęścia i radości. Ciemno im się robiło przed oczyma i kolana się pod nimi uginały, ale w końcu musieli się od siebie oderwać, bo za chwilę naprawdę straciliby przytomność, a może nawet umarli. Odetchnęli głęboko, wytchnęli i znów padli sobie w ramiona. - Kochany!! - szepnęła Hanka. - Kochana! - szepnął Walenty. - Tak się cieszę, że wróciłeś ze szkół! - I ja się cieszę. - Gdyby tak na zawsze! - W jesieni znów odjadę. - Poczekam na ciebie! Poczekam! - Przytuliła się do niego i mocno objęła go w pasie. - Zawsze będę na ciebie czekać, zawsze będę cię wyglądać! Mógłbyś jednak częściej przyjeżdżać do domu, zawsze, ilekroć macie w szkole ferie. Przecież z Kieżmarku nie jest do domu tak daleko. Mój dziadunio mówili, że kiedy raz wybrali się wczesnym rankiem konno z Hyb do Kieżmarku, wieczorem byli już na miejscu. A pieszo jest ponoć jeszcze bliżej i jeszcze szybciej. Większą część drogi możesz przejechać pociągiem... - Przyjadę, nie bój się, przyjadę! - uspokajał ją, czochrał jej włosy i przytulał jej głowę do swojej piersi. Nagle poczuł, że koszula mu zwilgotniała i przylepiła się do skóry. - Płaczesz? - Oburącz ujął głowę Hanki i pocałował ją w czoło. - Nie płaczę, tak mi dobrze! - szepnęła. - Łzy popłynęły mi z oczu tylko dlatego, że jestem szczęśliwa, Walenty. Jestem z tobą szczęśliwa. Szczęśliwa! I kocham cię, żebyś wiedział!... Kocham cię, kocham! - I ja ciebie kocham, Hanko! I ja ciebie kocham! - Przytulił ją do siebie, a sam oparł się o pień wierzby. Czuł w sobie coś niewypowiedzianego. Chciał to z siebie wykrzyczeć i krzyknąłby tak głośno, że wierzby by dokoła popękały, a tulipany w ogrodach otworzyły swoje kielichy, ale wstydził się ujawniać swoje uczucia. Ukrył je w sobie, zamknął w sercu, w piersiach, choć wydawało mu się, że go rozerwie. Jęknął z cicha, mruknął, chrząknął... Może by oszalał i krzyknął głośno, Hanka może zaskowyczałaby czy wrzasnęła ze strachu, gdyby nie opodal wierzby nie zjawiły się dwa potężne męskie ciała. Mężczyźni stanęli naprzeciwko siebie bez ruchu i tylko gniewnie sapali. Walenty i Hanka zastygli w zdziwieniu i oczekiwaniu. - Zejdź mi z drogi! - ryknął wyższy mężczyzna i Walenty poznał po głosie Macieja Srokę. - To ty zejdź mi z drogi! - odezwał się drugi mężczyzna i Walenty poznał w nim Jurka Cyprycha. - Połamię ci kości! - warknął Sroka. - A ja ci kark skręcę! - syknął Cyprych. Stali naprzeciw siebie na szeroko rozstawionych nogach, z napiętymi mięśniami. Stali naprzeciw siebie nieruchomo, ale potem skoczyli, rzucili się jeden na drugiego, gwałtownie poruszyli rękoma i zwarli je każdy na ciele swojego przeciwnika. Wśród nocy rozległy się głuche odgłosy uderzeń. Hanka przylgnęła kurczowo do Walentego i omal nie krzyknęła. Samemu Walentemu jakieś przerażenie ścisnęło na chwilę gardło, zaschło mu w nim. Kiedy zapanował nad sobą, uścisnął uspokajająco ciało dziewczyny i zakrył jej dłonią usta. Nie opodal walczący ze sobą mężczyźni stękali, tkwili w miejscu, to znów przewracali się w trawie, uderzali się pięściami to znów ściskali się mocno kleszczami ramion. Od tej chwili żaden z nich nie wydobył z siebie głosu, tylko zduszone bolesne jęki unosiły się nad trawą. Bili się, walili, młócili, a w końcu upadli na ziemię i zwinięci w kłębek zaczęli się toczyć raz w jedną, raz w drugą stronę. Wiercili się, kręcili, ocierali i ślizgali, i w pewnej chwili obaj na leżąco wtoczyli się pod koronę wierzby płaczącej, uderzyli w zdrętwiałe nogi Hanki i Walentego, i omal ich obojga nie przewrócili na ziemię. Hanka, przerażona, krzyknęła, głośno wyrzuciła z siebie strach. Walenty tylko mruczał zdziwiony. Nie wahał się ani chwili, chwycił Hankę za rękę i pobiegł z nią w ciemność. Ci dwaj nawet tego nie spostrzegli, nadal się na ziemi gnietli, miażdżyli, dusili. Wierzba płacząca zatrzeszczała i rozkołysała się. Trawa szemrząc usiłowała bronić się pod zdwojonym, potrójnym czy nawet poczwórnym brzemieniem. Walenty i Hanka, zdyszani, dobiegli do karczmy. Zatrzymali się na chwilę, by dojść do siebie. - Dlaczego się bili? - odezwała się Hanka. - A z powodu naszej Krystynki! - odparł Walenty. - A ty byś się bił z mojego powodu? - Biłbym się! - odpowiedział Walenty. Przylgnęli do siebie i wśliznęli między tańczące pary. Walenty rozejrzał się i naraz zdrętwiał. Teraz, kiedy nie było tu Macieja Sroki i Jurka Cyprycha, zajęli się Kryśką inni chłopcy. Kręcili się z nią raz jeden, raz drugi. Z wdziękiem i uśmiechem przechodziła z rąk do rąk. Kręciła się, pokrzykiwała i śmiała się. Walenty tańczył blisko niej, spoglądał na nią, nawet znaki jej dawał, ale ona wcale na niego nie zwracała uwagi, śmiała się tylko i wirowała. Nagle twarz jej stężała, śmiech zamarł na jej wargach i spojrzała ku drzwiom przerażonym wzrokiem. Stał w nich i rozglądał się wokół Maciej Sroka. Krystynka zaczęła znów szaleć, jeszcze żwawiej przebierała nóżkami, jeszcze głośniej się śmiała. Maciej Sroka mocnymi ramionami rozgarnął tańczących przed sobą i zatrzymał się o krok od Krystynki i Pietrka Slabicza, który z nią właśnie tańczył. Sroka poklepał Pietrka leciutko po ramieniu, a kiedy się Slabicz obejrzał, Maciej uśmiechnął się do niego. Chłopak od razu wszystko zrozumiał. I on się uśmiechnął, w zakłopotaniu rozrzucił ramiona, jakby go przyłapano na Bóg wie jakiej zbrodni, i oddalił się od Macieja Sroki. Maciej ukłonił się teraz Kryśce i po chwili już tańczyli ze sobą. Krystyna kręciła się drętwo i taki też miała wyraz twarzy. Drętwymi rękoma obejmowała Macieja w pasie. I ledwie przebierała drętwymi nogami. Maciej bardziej ją nosił i wlókł w swoich ramionach... Walentemu wydawało się, że chwilami Kryśka omdlewa czy podrzemuje. Jednakże wkrótce potem niespodzianie uśmiechnęła się do Macieja Sroki. I jej ręce natychmiast ożyły, i nogi zaczęły się żywiej poruszać. I roześmiała się wesoło. I wykrzyknęła soczyście, głośno. Szaleńczo przebierała swoimi nóżkami. Zaczęła prężyć ciało niczym napięta struna. Maciej Sroka gapił się tylko na nią bez słowa. Jakby wciąż jeszcze gniewał się i boczył. Nadymał się Maciej, długo się nadymał, ale nagle przestał. Grymas śmiechu wyskoczył mu na twarz i zalśniły jego białe zęby. Dopiero teraz Walenty odetchnął z ulgą i już bez żenady przycisnął w tańcu do siebie ciało Hanki. 7 Krystyna i Maciej Sroka szli obok siebie w milczeniu. Wrzawa, dźwięki muzyki, hałas i chaos zabawy w karczmie pozostały za nimi, coraz cichsze, a w końcu bez reszty ucichły. Maciej próbował ująć Krystynę za rękę, ale dziewczyna wyzwoliła ją delikatnie z jego szerokiej dłoni. Zatrzymali się na chwilę, spojrzeli sobie w oczy wśród mroku i znów bez słowa ruszyli przed siebie. Schronili się pod lipy nie opodal domu, w którym Krystyna mieszkała. Liście nad ich głowami szumiały, poruszały się gałęzie. Wietrzyk, ciepły i orzeźwiający, przynosił z okolicznych ogrodów zapach skoszonej trawy. Maciej Sroka chwycił Krystynę za ramię i chciał ją przyciągnąć do siebie. Uśmiechnęła się, ale nie uległa. - Puść - powiedziała łagodnie. Puścił ją, oparł się o drzewo i wbił paznokcie w korę. - Na złość mi robisz? - spytał. - Dlaczego? - Bo tak mi się chce! - powiedziała cicho, przekonująco. - A wiesz, czego ja chcę? - Nie wiem! - No to ci powiem! - oświadczył stanowczo. - Pójdziesz do domu, a ja tu poczekam. Kiedy wszyscy zasną, zapukam do okna i ty mi otworzysz...! Tego chcę! - Nie - powiedziała zdecydowanie. - Ja nie chcę! - Dlaczego jesteś dla mnie taka? - Jaka jestem, taka jestem i inna nie będę! - Więc żebyś wiedziała - rzucił gniewnie, ale natychmiast ściszył głos - nigdy już się za tobą nie obejrzę, nigdy już do ciebie nie przyjdę! Maciej Sroka, rozwścieczony, najpierw próbował rozkołysać lipę, później jednak kopnął tylko gniewnie ziemię. Wsunął ręce głęboko w kieszenie spodni i ruszył przed siebie. Oddalał się i ani razu się nie obejrzał. Po kilku krokach zaczął sobie cichutko pogwizdywać; im był dalej, tym głośniej gwizdał. Krystyna stała, słuchała gwizdanej melodii i mimo woli obudził się w niej gniew. W przypływie wściekłości zaczerwieniła się gwałtownie i dziobnęła palcem w policzek. Najpierw chciała pobiec za Maciejem, dogonić go i stłuc, gdzie popadnie, głowa, nie głowa. Paznokciami podrapałaby mu twarz, palcami wyrwała włosy, zębami odgryzła ucho... Ale jakoś nie zdołała poruszyć się z miejsca, stała tylko i stała. Stała wciąż jeszcze, choć dawno już straciła Macieja z oczu, choć nie słyszała już tej jego gwizdanej melodii, tak oczywiście bezczelnej. Nagle opanowała się i stwierdziła, że ciekną jej łzy. Poczuła ich słony smak w ustach. Zagryzła do krwi dolną wargę. 8 Młody Józek Nader, zdaniem bez mała wszystkich zakochany po uszy, zdaniem zaś swoim i kilku przyjaciół buntujący się przeciwko niechęci dwóch rodzin, z tego - jednej własnej, siedział na zabawie strażackiej w karczmie Gerscha do samego końca. Pijacy, młode pary i wścibskie niewiasty dawno już poszli do domu. Zgodnie z umową z karczmarzem - strażacy posprzątali we wszystkich używanych pomieszczeniach. Tylko Józek Nader siedział przy stole i albo zawzięcie ściskał w rękach nożyk, albo też opierał na nich rozmarzoną głowę. Świtało i do sali wnikał przez okna słoneczny niedzielny poranek. Koguty dawno już odśpiewały swoje tyrady, a Józek nic, tylko siedział i siedział. Nie opodal niego, z boku, przy innym ogromnym dębowym stole cygańscy muzykanci jedli śniadanie popijając je winem, które im fundowali mężczyźni i chłopcy. Muzykanci ze współczuciem spoglądali na Józka Nadera i kręcili głowami, jakby nie mogli pojąć, że ktoś może być tak beznadziejnie i wytrwale zakochany. Podsuwali mu jedzenie, winem go też częstowali, ale Józek wpatrywał się jedynie w drzwi kuchni, wpatrywał się i czekał, kiedy zjawi się w nich Marta. Włóczęga i złodziej, Poczwara, okazał się jedynym towarzyszem, który wytrwał przy stole wraz z Józkiem Naderem. Plótł mu do ucha swoje po stokroć już opowiadane przygody i doświadczenia z życia rodzinnego, złodziejskiego i włóczęgowskiego. Poczwara bał się iść do domu z wielu powodów: był na zabawie, na którą nie wolno mu było iść, upił się i swój pobyt w gospodzie nieprzyzwoicie przeciągnął. A co najważniejsze: jego długoletnia konkubina, panna Mraklówna, dziś już właściwie jakby jego żona, należała do najsilniejszych i najpostawniejszych niewiast w Górnym Liptowie. Panna Mraklówna ścisnąwszy mocno w swojej ogromnej ręce choćby nie wiedzieć jak stare drewno, potrafiła wycisnąć z niego przynajmniej jedną kroplę wody. Włóczęga i złodziej Poczwara stanowił jej całkowite przeciwieństwo. Chudy, kościsty, żylasty, jakby zapadł się do środka, w siebie, jakby zjadał się od wewnątrz. Wysechł tak ponoć dlatego, jak sam twierdził, że pewnego razu przydarzyło mu się coś niewiarygodnego, w co nawet sam nie chciał wówczas wierzyć. Po zdobyciu bogatego łupu w dobrze zaopatrzonym wojskowym magazynie żywnościowym przeżarł się do tego stopnia, że go potwornie wzdęło. Gdyby go jednak tylko wzdęło! Wzdymało go tak, że omal nie pękł. I gdyby tylko to Biorąc pod uwagę tę niezrównaną rozkosz i zadowolenie ze wspaniałego nażarcia się, wytrzymałby zapewne jakieś tam dolegliwości. Najgorsze było to, że Poczwara nie mógł sobie ulżyć. Wiatry mu się zatrzymały i ani rusz nie uchodziły, okropnie dręczyła go kolka i chociaż po pewnym czasie czuł nieprzepartą potrzebę pójścia z małą lub dużą potrzebą, coś jakby się w mm zatkało i załatwiwszy małą lub dużą potrzebę zupełnie nic czuł ulgi. Zwijał się i skręcał w bólach cały już tydzień i wówczas, kiedy myślał juz sobie, że zdechnie, przyszło to na niego. Ulżyło mu. Przez całe popołudnie wydalał z siebie niepotrzebne rzeczy. Stwierdził jednak z przerażeniem, ze wydalił nie tylko resztki potraw, ale także kiszki i żołądek. Wyleciały z niego do cna, jakby mu tam w środku zgniły. Przestraszył się wówczas nie na żarty i znów pomyślał, że nadeszła jego ostatnia godzina. Żył jednak dzień, dwa dni, tydzień, miesiąc, rok, i w końcu uwierzył, ze da się żyć bez kiszek i bez żołądka, bez jedzenia i bez picia. Wychudł na kość, ale żył. Tak, krzyczał i chwalił się wszędzie: „Mnie wystarczy tylko oddychać, naprawdę: tylko oddychać!” I rzeczywiście, od tego czasu nikt nie widział, żeby jadł lub pił, prócz gorzałki, która, jak twierdzi!, przesiąkała mu bezpośrednio do krwi. Ten właśnie Poczwara wygłaszał do Nadera nie kończącą się mowę, której Józek już nawet nie słuchał. Zresztą, wcale nie musiał, od dawna juz znał ją na pamięć. Józek dręczył się, że Marta wciąż się nie pokazuje. Nie widział jej przez cały wieczór, bo gości obsługiwał karczmarz z synami, Pawłem i Danielem. Stara pani Rachela z córkami Martą i Marią przez cały czas krzątały się w kuchni, przygotowywały potrawy, smakołyki - i nie pokazały się ani razu. Pani Rachela wyjrzała wprawdzie raz i drugi, ale natychmiast zniknęła. Koło Józka Nadera przemykał jedynie karczmarz Gersch. Częstował go tym i owym, zagadywał go życzliwie, to znów krzyknął na niego, by po chwili znów go pieścić miłym głosem: - Do domu powinieneś już iść, Józefku! Spójrz, zostałeś tu juz prawie sam. Nie prawie, ale całkiem sam, bo Poczwary jakby tu nie było. Ruszy się, kiedy ty się ruszysz! A muzykanci pójdą sobie zaraz, jak tylko się najedzą. Ojciec na ciebie czeka, martwi się, a ty siedzisz tu i gapisz się w pustkę...! - Nie ruszę się stąd! - krzyknął Józek Nader i uderzył pięścią w twardy, dębowy stół. - Nie ruszę się, jeśli nie przyjdzie tu Marta! - Czy ja dobrze słyszałem? - zdziwił się Gersch. - Kto ma przyjść? - Marta! - powtórzył Józek Nader. - Ależ ona już dawno śpi - powiedział karczmarz, a potem krzyknął w stronę kuchni: - Rachelo, Rachelo, chodź no tutaj! Żona wyjrzała przestraszona. - Powiedz Józkowi, co robi Marta! - Śpi, już dawno śpi! - potwierdziła Rachela. - Chcę zobaczyć Martę! - Józek wstał, otworzył kozik, podszedł do Gerscha i zamiast wrzasnąć, powtórzył swoje słowa po cichu, niemal szeptem: - Chcę zobaczyć Martę! - Józiu, Józiu, Józefku - uspokajał go Gersch i z lękiem i czułością dotknął jego ramienia. - Zobaczysz ją, zobaczysz! Zaraz ją zawołamy... Obudzimy gołąbeczkę, obudzimy! Gersch skinął rozkazująco swojej żonie i kobieta pobiegła do kuchni. Po chwili wyszła znów stamtąd, a za nią zaczęli się wyłaniać obydwaj synowie: Paweł i Daniel, córka Maria, na końcu - Marta. - Ohoho! - wydarło się z ust Poczwary i włóczęga i złodziej zerwał się na równe nogi, zdumiony i zaskoczony. Muzykanci przy stole zakrzątnęli się: wypuścili z rąk chleb i słoninę, sięgnęli po smyczki i podnieśli się. Józek Nader zamknął kozik, wsunął go do kieszeni i uśmiechnął się przyjaźnie. Marta stała o kilka kroków od niego, rozpromieniona i płocha, a po jej twarzy widać było, że jeszcze przed chwilą płakała. Teraz jakby budziła się ze snu; rozglądała się wokół siebie patrząc na rzeczy i ludzi, jakby ich widziała po raz pierwszy. Kiedy wzrok jej zatrzymał się na Józefie Naderze, krzyknęła cicho i lewą ręką dotknęła piersi, tam gdzie serce jej biło jak oszalałe. Podniosła głowę, otworzyła oczy i nie przestała już patrzeć na swojego Józka. W chwili, kiedy i ona się uśmiechnęła, oboje ruszyli ku sobie. Z wolna, ostrożnie, z wahaniem zbliżali się do siebie. Najpierw dotknęły się ich ręce. Drgnęli i zastygli na moment, ale potem ich ciała przywarły do siebie. Oparli się o siebie czołami i wśród całkowitej ciszy zaczęli tańczyć. Prymasz Deżo Mrenky najpierw spojrzał na nich zdumiony, po czym nagle krzyknął, zawył, jęknął, chwycił skrzypce i zaczął grać. Pozostali muzykanci natychmiast się do niego przyłączyli. I zagrali...! Grali tak, jak przez cały wieczór nie grali. Rodzice Marty i jej rodzeństwo nie poruszyli się z miejsca, nie przeszkadzali tańczącej parze, nie wymyślali im, nie krzyczeli... Tylko niewiasty po kryjomu ocierały sobie łzy w kącikach oczu. Złodziej Poczwara zapomniał się na dobre i - fatalnie! W jakimś niezwykłym uniesieniu podkradł się do stołu, gdzie jeszcze przed chwilą jedli grajkowie. Zaczął sięgać rękoma po chleb, po słoninę, po cebulę. Wpychał do szeroko otwartej gęby całe garście kapusty, ćwikły i czosnku. Mlaskał, żuł, dławił się. Obdarzony czułym słuchem karczmarz Gersch obejrzał się. Najpierw oniemiał ze zdumienia, zobaczywszy, jak znany z wiecznej głodówki Poczwara niemal dusi się z żarłoczności. Potem czknął ze strachu, ale wkrótce gniew w niego wstąpił. Ogarnęła go nagle złość. Zacisnął szczęki, zgrzytnął zębami, pisnęło mu w strunach głosowych, wpił się paznokciami we własną skórę i nozdrzami głośno wciągnął powietrze. Gdyby nie upajające dźwięki muzyki i tych dwoje pięknych ludzi, którzy tańczyli oparci o siebie czołami, może ktoś by karczmarza Gerscha powstrzymał. Teraz nikt na niego nie zwracał uwagi. A gdyby nawet, wszyscy by może myśleli, że zaczął zbytkować dlatego, że młodzi postępują wbrew jego woli. Karczmarz jednak zezłościł się na Poczwarę, który teraz się obżerał. Chwycił ścierkę, krzyknął i rzucił się na złodzieja i włóczęgę. Walił go gdzie popadło: głowa nit głowa, potrząsał nim, tłukł go, bił, drapał i głośno wydzierał się na niego: - A więc to tak, ty świnio, ty włóczęgo, złodzieju, bezbożniku i łobuzie, a więc tyś nas wszystkich od lat okłamywał, oszukiwał, drwił, abyś potem za piecem mógł się z nas wszystkich wyśmiewać, wymyślać nam i kpić sobie... - ryczał na Poczwarę i bił go, bił go tak długo, aż w końcu złodziej opamiętał się i wybiegł z sali. Jednakże karczmarz podążył w ślad za nim. Muzykanci grali dalej, nie przerywając, a Józek z Martą tańczyli. Obejmowali się. Pocałowali się przelotnie. Rachela rzuciła się nawet w ich stronę, ale synowie Paweł i Daniel ją powstrzymali, a córka Maria uspokajała ją w uścisku ramion. I wszystko to trwałoby Bóg jeden wie jak długo, gdyby nie wpadł do sali rozeźlony Gersch, któremu złodziej Poczwara zdołał umknąć. - Dość już! - ryknął na całą karczmę tak donośnym głosem, że muzykanci od razu przestali grać, a Józek i Marta tańczyć. - Wy dwoje dość się już widzieliście...! Jeśli nie było tego, gołąbeczki, za dużo, to na pewno wystarczy! Wszyscy spać do domu! Zamykamy! Koniec! Wynoście się! Już! Już! Już! - Karczmarz dusił się wprost złością i nagle zrobiło mu się słabo i musiał przysiąść na najbliższej ławce. Tego się grajkowie najbardziej przerazili. Rachela krzyknęła i skoczyła mężowi na pomoc. Cyganie pospiesznie zbierali swoje rzeczy, resztki jedzenia i gorzałki, smyczki, skrzypce - i czym prędzej się ulotnili. Gersch napił się zimnej wody i odzyskiwał siły, pocił się tylko nadzwyczajnie. Józek i Marta po raz ostatni dotknęli się przelotnie rękoma i pożegnali się. Józek podszedł do drzwi, ukłonił się wszystkim głęboko i wyszedł. Na dworze oślepił go wprost blask porannego słońca. Przed nim z głośnym krzykiem biegli potykając się grajkowie. Z boku zbliżał się do niego rozpromieniony złodziej i włóczęga Poczwara. Józef niespodzianie zaśpiewał głośno, podskoczył i znów zaśpiewał, i podskoczył. Podskakiwał raz na jednej, raz na drugiej nodze. Zrobił stójkę i na rękach przeszedł spory kawał drogi. Potem runął w pył i toczył się, katulał. Grajkowie wraz z Poczwarą otoczyli go kołem. Zagrali mu. Zaśpiewali razem z nim. Kiedy wreszcie Józek Nader uspokoił się, Poczwara przyklęknął przy nim i pocałował go w czoło. - Dziękuję, Józku! - zapłakał Poczwara. - A cóż to? - zdziwił się Józek. - Za to wszystko w karczmie, a także za to, że znowu zacząłem jeść. Po piętnastu latach znów zacząłem jeść... - Zacząłeś jeść? - zdumiał się Józek. - Przecież starczało ci, ze oddychałeś! - Naprawdę zacząłem! - Jak możesz jeść, skoro nie masz kiszek ani żołądka? - A mam!... Myślałem, że nie mam, ale mam! - Nie kłamiesz? - Chyba mi znowu wyrosły jak zęby! - Poczwara roześmiał się radośnie. - Dopiero dziś to spostrzegłem... Gdyby nie ty, miły Józiu, nie zapomniałbym się i nie zacząłbym jeść... Może jeszcze przez sto lat nie wiedziałbym, że kiszki i żołądek mi znowu wyrosły. Dzięki ci, miły Józiu, serdeczne dzięki! Nigdy o tobie nie zapomnę. Odwdzięczę ci się, i to jak odwdzięczę! Przyniosę ci najładniejszą rzecz, jaką ukradnę. A tak, tylko tobie, nikomu innemu, tylko tobie...! Poczwara rozpłakał się ze wzruszenia i Cyganie przestali grać. - Hej tam, wy dwaj! - zwrócił się prymasz Deżo Mrenky do Józefa Nadera i złodzieja Poczwary. - Chodźcie z nami! Winniśmy piosenkę czcigodnemu majstrowi murarskiemu Marcinowi Żądlicy. Pomóżcie nam dług mu zwrócić! Józef i Poczwara spojrzeli po sobie, uśmiechnęli się i przytaknęli. 9 Stary nauczyciel Ludwik Orfanides szedł z wolna przez ogród, który on sam w większej mierze uprawiał. Szedł boso, z nogawkami podwiniętymi powyżej kolan. Poranna rosa chłodziła go przyjemnie i ona to oraz spacer pomagały mu przyspieszyć obieg krwi w zdrętwiałych nogach. Nauczyciel zatrzymywał się tu i ówdzie - nie po to jednak, by odpocząć. Sprawdzał przede wszystkim, czy przyjęły mu się szczepy na jabłoniach, śliwach, gruszkach i wiśniach. Jego czułe i mocne jeszcze palce gładziły blizny szczepów, wosk i łyko. Uśmiechał się i przemawiał cicho do dojrzewających owoców, ujmując je lekko w ręce. Dotykał ostrożnie, by ich broń Boże nie strącić. Jabłka, gruszki, śliwki i wiśnie zmieniały się z dnia na dzień, rosły i pachniały; jedynie kilka pędów winnej latorośli napełniało go smutkiem, bo chłodna w tym roku wiosna pogrzebała wszelką nadzieję na jakie takie grona owoców. Chciał już wrócić do rozległej, przestronnej pasieki, kiedy nagle usłyszał grających muzykantów. Melodia sprawiła mu przyjemność. Przez szerokość ogrodu dostrzegł, że grajkowie z instrumentami podążają do jego sąsiada, Marcina Żądlicy. - No widzisz! - Uderzył się w czoło. - Ja też obiecałem Marcinowi, że wpadnę do niego i obejrzę wszystkie jego szczepy, czy dobrze się przyjęły. A niedawno odmówiłem młodemu Samkowi, kiedy mnie prosił, żebym obejrzał pszczoły... Tak, tak... Nie podobają mu się! Ale dlaczego? Czyżby trzeba było wymienić królową-matkę? Przecież dopiero w zeszłym roku włożyłem im ją do ula i jeszcze wiosną była silna i zdrowa... Stary, niemal siedemdziesięciotrzyletni nauczyciel Ludwik Samuel Orfanides, znany pszczelarz i sadownik, był mężczyzną średniego wzrostu. Z jego poważnej, niemal surowej, ale - gdy się uśmiechał - szczerej i serdecznej twarzy można było wyczytać, że doświadczył i przeżył wiele zgryzot, zmartwień i utrapień rodzinnych i życiowych, ale z pewnością również jakieś rodzinne czy życiowe przyjemności i rozkosze, a także liczne radości pomologa i dzięki swojej mądrości, zręczności, wytrzymałości i zapałowi stał się w pewnej mierze panem i władcą natury, czego mu wyraźnie zazdrościli obaj miejscowi duszpasterze, proboszcz katolicki, ksiądz Domaniec, i ewangelicki kapłan, pastor Kreptuch. O tym jednak będzie mowa później, bo teraz nie możemy sobie odmówić przyjemności opisania tego starego, jowialnego i życzącego wszystkim jak najlepiej pana, którego hasło brzmiało: Każda w ogrodzie praca stokrotnie się opłaca! Głowę miał dużą, okrągłą, włosy czarne, oczy piwne, brwi krzaczaste. Pod wydatnym, wrażliwym na zapachy nosem rosły bujnie wąsy i broda (jak u działacza z czasów narodowego odrodzenia), zakrywając po części zmysłowe wargi. Z uszu, schowanych pod długimi włosami, widoczne były tylko koniuszki małżowiny. Brodę miał wypukłą, ale nie wydatną. Ciało dorodne, silne, ale nie otyłe. Nawet teraz mógł się bez trudu pochylić do przodu i obu rękoma dotknąć palców u nóg, oczywiście - bez ugięcia kolan. Na pierwszy rzut oka mogłoby się komuś wydawać, że zawsze jest nadęty, że zachowuje się z wyższością i że jest także bardzo surowy. Spójrzcie no tylko na jego ręce, jak nerwowo zaciska je w pięści, jak nieustannie zakłada je za plecami albo wciska do kieszeni. A ta jego twarz? Dlaczego, skąd i gdzie wzięła się na niej ta pogarda? Ależ to wszystko nieprawda! Wcale nie jest nadęty, to tylko niecierpliwość, nie zachowuje się wcale z wyższością, to tylko w ten sposób ujawnia się jego, tak dla niego charakterystyczne, stawianie sobie najwyższych wymagań; i wcale nie jest taki surowy, tak wyraża się jego poczucie sprawiedliwości! A dlaczego tak często zwiera ręce w pięści? Bo mu cierpną. Dlaczego wciska je do kieszeni albo zakłada na plecach? Bo grzeje je sobie w kieszeniach albo chłodzi je za plecami, a poza tym te właśnie ruchy rąk towarzyszą jego intensywnemu myśleniu! Ten retor, poeta, filozof, pszczelarz i sadownik postanowił właśnie: „Rzeczywiście odwiedzę swojego dobrego sąsiada Marcina Żądlicę jeszcze dzisiaj, więcej: właśnie dzisiaj, i to teraz, natychmiast, bo jest tam muzyka i z pewnością wiele gadania, a ja muzykę i gadanie bardzo lubię!”. Już dotarł do skoszonego trawiastego ścierniska, już zaczął opuszczać podwinięte do kolan nogawki i właśnie chciał skoczyć do pszczelarni, by tam wciągnąć na nogi ciepłe skarpetki i obuć buty, kiedy nad jego pochylonym grzbietem rozległy się znajome głosy. - Dzień dobry, panie profesorze, dzień dobry! - zagadnęli Orfanidesa ewangelicki kapłan, pastor Kreptuch, i katolicki proboszcz, ksiądz Domaniec, obaj w czarnych i godnych, być może wyjściowych, strojach. - Dzień dobry, witam serdecznie! - odpowiedział obydwom nauczyciel. - A dokąd to tak wcześnie, dokąd? - Uśmiechnął się i zmieszany spojrzał na swoje bose nogi. - Pan też był na porannym spacerze - odezwał się ksiądz Domaniec. - Wczesna pora najbardziej sprzyja ciału i koi duszę. A wie pan, ile pszczół spotkaliśmy? Nawet te stworzonka boże nade wszystko kochają słoneczne i ciepłe letnie poranki. - Nie wszystkie musiały być moje! - wyraził Orfanides wątpliwość. - Wcale tego nie twierdzę! - Ksiądz Domaniec dumnie wyprostował kark. - Będzie miodek, będzie? - wmieszał się do rozmowy pastor Kreptuch. - Chyba będzie! - potwierdził Orfanides. - Miła to Bogu czynność krzątać się koło miodu! - pochwalił Kreptuch pszczelarstwo. - Kiedy będzie pan miód wybierać, chętnie bym go skosztował... - Proszę bardzo, chętnie poczęstuję! - powiedział nauczyciel. - A gdyby tak ksiądz chciał, miły księże dobrodzieju, mógłbym i księdzu dwa-trzy roje podarować... A nawet obydwu księżom... Uli mam pod dostatkiem. - Zobaczymy, zobaczymy - wykręcił się Kreptuch. - Pszczoły jak pszczoły - zmienił temat - ale to pana szczepiarstwo, szczepienie, szczepy, krzyżowanie gatunków, tworzenie nowych odmian... to nie bardzo mi się podoba... - Czyżby to nie była czynność miła Bogu? - zdziwił się nauczyciel. - O nie! W żadnym wypadku! - odpowiedział twardo Kreptuch. - Nie mogę się z księdzem zgodzić! - wybuchnął gwałtownie nauczyciel, zagrzmiał donośnym, belferskim głosem i jego starcze ciało zaczęło drżeć od stóp do głów. Ale natychmiast opanował się, ściszył głos, zdławił go i mówił powoli, z pozornym spokojem, z napiętymi wargami, na których chwilami pojawiał się drwiący uśmieszek. Rzucało się w oczy, że z trudem nad sobą panuje. - Księdzu, wielebny dobrodzieju, być może musiałbym to udowadniać, ale ja wiem, że każda w ogrodzie praca stokrotnie się opłaca. Ja wiem to doskonale, bo przez cale swoje życie grzebałem w ziemi i kręciłem się koło drzewek. Posyłałem swoje owoce na wystawy i nieraz zbierałem nagrody, ale to nie ma znaczenia. Może ksiądz nie wie, że już przed trzydziestu pięciu laty proponowano mi stanowisko kierownika narad nauczycielskich i ja to stanowisko przyjąłem w tysiąc osiemset pięćdziesiątym szóstym roku tylko dlatego, wielebny księże proboszczu, aby przy pomocy i za pośrednictwem liptowskich nauczycieli upowszechnić piastowanie dobrych, wysokiej jakości owoców w całym Liptowie, przede wszystkim wśród rolników i biedoty. Pszczoły, miód, owoce - oto co chciałem upowszechnić wśród ludu. I to nie byle jakie owoce, nie jakieś tam kwaśne płonki, od których tylko brzuch boli! Tego by przecież nikt nie jadł! Musiałem, proszę mi wierzyć, wybrać i wypróbować tu, pod Tatrami, najrozmaitsze gatunki, szczepić je, krzyżować i znów długo czekać na wyniki, i te, które się sprawdziły, chętnie polecałem innym. Biedota i rolnicy przyjęli je z miłością i zrozumieniem, byli zadowoleni również nauczyciele, ludzie wykształceni, mieszczanie, ale także księża. Naprawdę: księża także! Ksiądz, wielebny dobrodzieju, jest pierwszą osobą, która mnie karci i gromi, pierwszą osobą, która czyni mi wyrzuty także i z tego powodu, że tu, w rodzinnych Hybach, założyłem wielki sad i ogród, że pomogłem zazielenić puste dotychczas hybiańskie i nie tylko hybiańskie ogrody koronami drzew owocowych! Tak, poświęciłem temu całe swoje życie, a ksiądz gromi mnie za to i karci! Całe swoje życie, całe życie... Nauczyciel Orfanides zwinął się dziwnie i nagle osunął się na trawę, gdzie wyciągnął się jak długi wystawiając bose stopy. Obydwaj kapłani wymienili zdumione spojrzenia, po - czym przyklękli obok nauczyciela. Posadzili go, uspokajali. - To nic, to nic! - mówił do niego Domaniec. - Niech pan oddycha, niech pan oddycha głęboko! - radził Kreptuch. Nauczyciel wracał do siebie po swojemu: dwa czy trzy razy potrząsnął gwałtownie głową, pociągnął nosem, kichnął i sam się podniósł. - Tam mam kordiał, tam! - Wskazał pszczelarnię. - Proszę ze mną, i księżom naleję po kieliszku. Weszli do pszczelarni i nauczyciel sięgnął po pękaty, dwulitrowy dzbanek. - Czerwone winko porzeczkowe! - Cmokał z satysfakcją. - Zdrowe, bardzo zdrowe...! Nalał do trzech kieliszków i poczęstował gości. Napili się, długo kosztowali, smakowali, wąchali i po długim obracaniu w ustach przełknęli z przyjemnością. Pozwolili sobie nalać po jeszcze jednym. - Panie profesorze - odezwał się pastor Kreptuch - wydaje mi się, że niewłaściwie mnie pan zrozumiał. Ja naprawdę nie mam nic przeciwko hodowaniu drzewek, owocowych drzewek, oczywiście... Nie mam też nic przeciwko jedzeniu owoców. Boże uchowaj! Skądże znowu! Sam chętnie delektuję się dobrym jabłuszkiem, smakuję soczystą gruszkę. Jednego tylko nie lubię, a mianowicie, kiedy człowiek, człowiek, powiadam, ingeruje w dzieło natury boskiej. Kiedy usiłuje ją po Stwórcy poprawiać! A pan to właśnie robi, kiedy szczepi pan drzewka i krzyżuje pan różne gatunki! I nie tylko to! Uczy pan w ten sposób, naprowadza pan na to także rolników i innych biedaków. A co będzie, jeśli sobie pomyślą: „Aha, przecież to pierwotne, boskie, okazało się niedoskonałe!”. To pierwszy stopień do bluźnierstwa i bezbożnictwa! Czy zastanawiał się pan nad tym? Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że zbawienie naszych dusz znajdziemy nie w owocach, ale w Panu?! - Proszę mi powiedzieć, wielebny księże proboszczu - odezwał się śmiało nauczyciel Orfanides, kiedy wypił już kilka kieliszków porzeczkowego wina i czuł się całkiem dobrze - o czym najwięcej myśli głodny człowiek? O zbawieniu swojej duszy, o miłości bliźniego, czy o głodzie? - Ja tam nie troszczę się o ludzkie brzuchy, ale o ludzkie dusze! - Pastor Kreptuch poczuł się obrażony. Ostentacyjnie odstawił nie dopity kieliszek, po czym uśmiechnął się pogardliwie. - Myślę, że słuszniej będzie dokończyć tę dysputę kiedy indziej. Dziś dokończmy przynajmniej poranną przechadzkę, co ksiądz na to, drogi konfratrze? - zwrócił się do księdza Domańca. - Niech będzie! - zgodził się Domaniec. - Dziękujemy za poczęstunek, panie profesorze... - powiedział odrobinę ironicznie Kreptuch. - Niech pan sobie odpocznie, a my dwaj złożymy swój los w boże ręce... - Czyż nie troszczy się o nas nieustannie? - spytał nauczyciel. - Ależ tak, tak, tylko nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę! - odpowiedział mu Kreptuch ostro i spojrzał na niego surowo. - Hm! - mruknął nauczyciel Orfanides i uśmiechnął się. - Hm! - Pastor Kreptuch pokręcił głową i wyszedł za księdzem Domańcem z pszczelarni. - Hmhmhmhm! - Nauczyciel z trudem tłumił śmiech, a kiedy drzwi pszczelarni się zamknęły, wybuchnął gromkim śmiechem: - Hahaha! - Tak się śmiał, że z trudem wciągnął grube, wełniane skarpetki i obuł trzewiki. - Tobyś dopiero, proboszczu dobrodzieju, nade mną hm, hm, mruczał, gdybyś wiedział, że w tego twojego Pana Boga w ogóle nie wierzę! Hahaha, hahaha! Tobyś dopiero, księże dobrodzieju, mruczał i mruczał to swoje hm, hm! Kiedyś ci to zdradzę, kiedyś ci to powiem! - krzyczał i śmiał się, lecz po chwili nagle umilkł. Energicznym ruchem nalał sobie do kieliszka czerwonego jak krew wina porzeczkowego, wstał i nad pszczelimi rojami zawołał głośno do uli: - Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się! Podniósł kielich do ust i wypił wino duszkiem. A potem wyjrzał z pszczelarni w ślad za obydwoma kapłanami i roześmiał się szyderczo. 10 Deżo Mrenky i jego cygańscy grajkowie wcale Marcina Żądlicy nie zaskoczyli ani nie obudzili. Czekał na zmęczonych muzykantów przed domem, uśmiechnięty, z szeroko otwartymi ramionami. Wyściskał ich wszystkich i poprosił do środka. Usiedli wokół stołu na podwórcu pod rozłożystą jabłonią. Deżo Mrenky tylko grał i grał, całą twarzą śmiał się i zwracał nią raz ku Żądlicy, raz ku jego żonie Rózi, która zaczęła znosić na stół przekąski. Z domu wyjrzały zaspane dzieci Żądliców. Samko i Walek siedli przy kapeli, ale Krystyna spojrzała tylko zapłakanymi oczyma z okienka i natychmiast się schowała. Nagle Deżo Mrenky przestał grać i zdumionym wzrokiem wpatrywać się zaczął w jabłonkę. - Czy ja dobrze widzę, gospodarzu, dobrze widzę? - odezwał się zaskoczony. - A co widzisz, skoro nie widzisz? - spytał Żądlica. - A jabłonkę widzę, jedną jabłonkę, ale jabłuszka trojakie! - Dobrze widzisz, Deżo! - Czy to możliwe? - Skoro widzisz, to znaczy, że możliwe! W każdej gałęzi inny szczep, a więc i jabłuszka muszą być inne. Te są letnie, aha, tamte zimowe, aha, a tam znów, aha, jesienne, dobre, czerwone i soczyste! Są jeszcze małe, dopiero pęcznieją, zaokrąglają się... Kiedy zjawisz się tu jesienią, dam ci spróbować każdego gatunku! - Przyjdę, jak mi Bóg miły, przyjdę, choćby tylko po te jabłuszka! Jak tylko Deżo Mrenky przestał się dziwić, natychmiast zaczął grać. Skinął swojej kapeli, żeby się przyłączyła. Zagrali piosenkę, którą pan gospodarz lubił. Żądlica zaśpiewał, synowie podjęli melodię i słowa. Grajkowie nie wytrzymali i też zanucili. Tylko Rózia załamała ręce, jakby przeraziło ją to całe śpiewanie, ale nie potrafiła ukryć radosnego uśmiechu na wargach. Słowa, które mężczyźni śpiewali, podobały się jej, melodia sprawiała przyjemność. Ach, jakaż to była miłość nas łącząca... Takiej już nie będzie nawet wśród tysiąca! Kiedy przestali grać i śpiewać, roześmiali się wszyscy razem, jakby tym własnym śmiechem samym sobie bili oklaski, jakby tym śmiechem samych siebie i śpiew aprobowali. Usiedli znów do stołu, zabrali się do jedzenia i do picia. Po krótkim, ale smacznym poczęstunku, kiedy grajkowie podziękowali już uprzejmie, zaczęli po jednym wstawać od stołu. Nie wychodzili jednak, przestępowali w miejscu z nogi na nogę spozierając to na prymasza Deżo Mrenkyego, to znów na Marcina Żądlicę. - Wie pan, panie gospodarzu, trzeba by iść do domu, ale przespać się byłoby jeszcze lepiej - odezwał się w końcu prymasz. - Dlaczegóż by nie, moi drodzy! - Żądlica roześmiał się. - W stodole miejsca dosyć i siano pachnie! Dobrze wam tam będzie! Uśmiech od razu wygładził zatroskane twarze grajków. Marcin Żądlica zaprowadził gości do drabinki prowadzącej na stryszek. - Dalej na górę, chłopaki! - Dał im znak ręką. - Ale broń Boże palić! - Broń Boże, panie gospodarzu. Niech Pan Bóg uchowa! - zaklinał się prymasz. Grajkowie wspięli się na stryszek wraz z instrumentami muzycznymi i zaczęli układać się w sianie. Kręcili się chwilę, wiercili, zrzędzili po cygańsku, a potem ucichli. Marcin Żądlica wyszedł na podwórze roześmiany i wesoły. - A czegoś ty znów taki wesoły? - spytała go żona. - Czemu nie miałbym być wesoły, skoro mam dom pełen muzykantów i piosenek? Różyczko miła, kiedy się wyśpią, będą musieli zagrać tylko dla nas dwojga! Słyszysz, tylko dla nas dwojga... Całe lata już nie tańczyliśmy ze sobą. Podszedł do żony, objął ją i uszczypnął w policzek. - Też masz pomysły, ty stary wariacie! - Odtrąciła go delikatnie, ale uśmiechu na twarzy nie potrafiła ukryć. - Lepiej narzędzia przygotuj, naostrz kosy... Czyżbyś o sianokosach zapomniał? - Robota nie zając, nie ucieknie, a cóż dopiero trawa! - Uśmiechnął się do żony. - Muzyki na świecie mało! Przytuliła się do niego tylko na chwilę, uśmiechnęła się, a potem wyśliznęła mu się z ramion i odeszła. Doganiał ją i przeganiał wesoły, gardłowy śmiech męża. 11 Pelka Dudaczowa nie mogła się rano doczekać, kiedy wreszcie jej córka Maria wyśpi się i wyjdzie z komory. Łomotała w sieni wiadrami z wodą, szorowała, kaszlała, szurała buciorami po podłodze, ale Maria nie pokazywała się. - Co za hałasy tu wyprawiasz? - ofuknął Pelkę jej mąż, Jasiek Dudacz. - Daj spokój dziewczynie, niech się wyśpi. Jest przecież niedziela! - A tobie co do tego? - krzyknęła Pelka na męża. - Rób, co do ciebie należy i nie wtrącaj się! Kiedy się dziewczyna po nocach Bóg jeden wie z kim włóczy - podniosła głos, zęby ją było słychać jak najdalej - to niech tez potrafi rano wstać! - Jak to: Bóg wie z kim? - zdziwił się Dudacz. - Przecież włóczy się z Samkiem Żądlicą! - No i co z tego? Czy to nie Bóg wie kto! - Samko? Przecież to kawaler jak należy. Ma zawód w rękach, na murarza się wyuczył, pracować potrafi... - Psst! Na miłość boską! - przerwała Pelka mężowi. - Nie myślisz o tym, ze jest ich troje w domu i że te parę skwarek trzeba będzie na trzy części dzielić? Ha? - Tyś chyba rozum straciła! Nagle, daję słowo! - dziwił się Dudacz. - A obydwie starsze córki jak wydałaś? Czworo i pięcioro dzieci w domu, a nic takiego nie wygadywałaś! Czyżbyś chciała, żeby po najmłodszą przyszedł do ciebie dziedzic z Pesztu? - Co było, to było! Teraz i jedynaków nie brakuje, a i wdowcy są do wzięcia, i to bez dzieci! - Zejdź mi z oczu z tymi twoimi wdowcami! - wrzasnął Dudacz na żonę. - Choćby do śmierci nie miała dziewczyna wyjść za mąż, za tego twojego zarażonego świntucha jej nie wydam! Nie było burdelu, którego by jako żołnierz nie odwiedzał. Żona mu się zmarnowała, a teraz moja córka miałaby się o niego troszczyć? I to za co? Za nędzny kawałek pola? Ślepa, ty naprawdę jesteś ślepa! Nigdy, rozumiesz, nigdy! - No, no, no... - Pelka próbowała męża uspokoić. - Nie musisz obrażać ani pola, ani mnie... Nie zasłużyłam na to... - Pociągnęła nosem i otarła łzę. - Człowiek chce dla dziecka jak najlepiej, zastanawia się, a ty tak... - A tak, tak, bo w ten sposób nie wolno ci się zastanawiać! Skrzypnęły drzwi komory i wyszła z nich wesolutka Maria. Zatrzymała się w kuchni, stając między rodzicami. - Znowu się kłócicie? - Uśmiechnęła się do nich. - Jaki piękny dziś dzień! - Nie chwal dnia przed wieczorem! - ofuknęła ją matka. Dudacz, kręcąc papierosa, zakasłał sucho. Poruszył nogą, z łoskotem przesunął stół i natychmiast postawił go z powrotem na tym samym miejscu. - Gniewacie się na mnie, mamo? - Córka przytuliła się do matki. - Skądże znowu! - Matka odepchnęła ją od siebie. - A cóż się wam znów nie podoba? - Ażebyś wiedziała - Pelka nie zdołała się powstrzymać - powiem ci, co mnie martwi. Włóczysz się za Samkiem Żądlicą, pokazujesz się z nim ludziom, a on nic! Dlaczego nie żeni się z tobą, skoro publicznie na wstyd cię naraża?! Co?! Pójdę do niego i spytam, jakie ma względem ciebie zamiary... - Nie, mamo! Nie! - krzyknęła Maria. Chwyciła matkę za rękę, bo ta chciała już spełnić swoją groźbę. Dudacz siedzący przy stole ze zdumieniem spojrzał na żonę i pociągnął papierosa tak mocno, że na jego końcu zapłonął różowo tytoniowy węgielek. Wstał, wyszedł zza stołu i oparł się ręką o futrynę drzwi. Dopiero teraz żona podniosła na niego przestraszony wzrok. - A właśnie, że pójdę! - powiedziała Pelka uparcie. - Nie, mamo! - Idę! - Myśmy już wszystko uzgodnili - powiedziała córka. - Wyście już wszystko uzgodnili? - powtórzyła zaskoczona matka, ze zdumieniem w głosie i przerażeniem na twarzy. - A więc wszystko już uzgodniliście - dodała i z rezygnacją usiadła na krześle. Janowi Dudaczowi uśmiech przemknął po twarzy. Wyszedł do sieni i napił się wody. Przysiadł na wysokim progu i wesoło palił skręta. - Tak, uzgodniliśmy wszystko - powtórzyła córka. - I o ślubie też mówiliśmy... - A więc kiedy zamierzacie się pobrać? - Późną jesienią albo najpóźniej na początku grudnia, kiedy Samko wróci z murarki... - Dobrześ się zastanowiła? - Pelka znów płaczliwie pociągnęła nosem. - Żebyś potem nie żałowała... - Znowu zaczynasz? - odezwał się z sieni Dudacz. - A ty się nie wtrącaj! - odwarknęła mu śmiało Pelka. - Zastanowiłam się dobrze, mamo! - powiedziała stanowczo Maria. I ona miała łzy w oczach. Kobiety spojrzały na siebie i nagle padły sobie w ramiona. Płakały, szlochały i paplały. - To okropne! To okropne! - powiedział Dudacz drwiąco i uśmiechnął się wyrozumiale. - Wkrótce będziecie mogły łzami kwiaty podlewać! - dodał, strzyknął śliną spomiędzy zębów i wyszedł z domu. Dzień był tak pogodny i wspaniały, że omal go nie zwalił z nóg, ledwie znalazł się przed domem. 12 Na świętych Piotra i Pawła w Liptowie dojrzewa trawa. Chłodny i dżdżysty maj, zmienna pogoda na początku czerwca i ciepła, duszna jego druga polowa sprawiły, że trawa na łąkach wystrzeliła wysoko, bujna i gęsta, dojrzała, kwiaty zaczęły opadać i z wolna sypały się z nich nasiona. Wieśniacy przygotowywali się do sianokosów. Każdy, kto miał choćby tylko dwa spłachetki łąki, sięgał po sierp czy kosę... Gospodarze zhardzieli, rozpierała ich duma, czekała ich bowiem ważna praca, podczas której potrafili pokazać, ile który wart. Rzemieślnicy pokornie podporządkowywali się biegowi natury, ukryli swoje rzemiosła głęboko pod warsztatami i przynajmniej na chwilę stawali się znów rolnikami. Wszyscy raz jeszcze sprawdzali drzewca kos, umocowali uchwyty, żeby nie ruszały się nawet podczas najtwardszej roboty; wyciągnęli cienko kute kosy polskie, austriackie i niemieckie, uderzali ich koniuszkami o kamienie i podniósłszy do ucha, przysłuchiwali się uważnie dźwiękowi, oceniając na tej podstawie twardość stali. Im wyższy i przenikliwszy ton wydawała z siebie rozedrgana kosa, tym więcej zmarszczek ubywało z czoła kosiarza. Sprawdzali też inne narzędzia: kluczyki, skuwki, kołki, żerdki, młotki, osełki... Oczywiście żaden z kosiarzy nie zapomniał przygotować sobie niewielkich kawałków rzemienia, które, jeśli zachodziła potrzeba, wsuwano między kosę a drzewce, żeby się lepiej trzymała, czy też nalać do flaszeczki odrobinę octu, którym podczas trudnych sianokosów zwilżano osełkę, żeby stal zmiękła i osełka lepiej ostrzyła. Po południu, na godzinę, dwie przed udaniem się na łąki, gospodynie pakowały do mężowskich plecaków jedzenie: połeć wędzonej szynki, kilka z trudem ocalonych kiełbas, słoninkę, chleb, cebulę, krupy, kaszę jęczmienną, szczypiorek i natkę pietruszki. Do ćwierćlitrowej butelki ostrożnie nalewały gorzałki. Dzbanki wypełniały zsiadłym mlekiem i starannie zatykały korkiem. Palaczom nie zapominały zapakować papierosów, tytoniu i bibułek. Nie brakowało też ziemniaków, marchwi i pietruszki. A jeśli miały, wpychały do plecaka kawałek owczego sera i gomułkę bryndzy. Dopiero potem mogły sobie niewiasty odetchnąć. Żądlicowie też wybierali się na łąkę. Marcin i dwaj jego synowie pożegnali się z kobietami w kuchni. Potem włożyli na ramiona pasy plecaków i wyszli przed dom, gdzie stały oparte o ścianę kosy. Ot, tak, dla zabawy ujęli je w ręce i znów spojrzeli na kobiety. - Grabi zapomnieliście! - krzyknęła Krystynka. Rzeczywiście, byliby je zapomnieli. Krystynka wbiegła do spichlerza i wyniosła stamtąd pięcioro grabi. Podzielili się nimi Samko i Walenty. - Weźmiecie też nosidła? - spytała Krystynka. - Przynieś, może jakoś sobie z nimi poradzimy - zdecydował ojciec. Krystynka przyniosła parę nosideł, które zarzucił sobie na ramię Maciej Żądlica. - No i uważajcie tu na wszystko! - zwrócił się do kobiet, uśmiechnął się do obydwu i ruszył przed siebie. - Idźcie z Panem Bogiem! - Matka odprowadziła ich aż do drogi i dopiero tam odetchnęła głęboko, z prawdziwą ulgą. Żądlicowie szli obok siebie. I z innych domów wysypywali się kosiarze. Tu jeden, tam dwaj, a gdzie indziej trzej czy nawet czterej. Za wsią, na drodze prowadzącej do łąki, kosiarze łączyli się w grupy. A było ich niemało. Kroczyli wolno, niespiesznie, wielu paliło papierosy... Zaczynały się długie rozmowy. Nie spieszyli się, bo słońce stało jeszcze wysoko, w ciągu dwóch-trzech godzin zdążą swobodnie dotrzeć i na tylne łąki. Wiedzieli, że dziś już kosić nie będą. Zgotują sobie kolację, popalą i pogadają przy ognisku. Pierwsze dwie-trzy noce spędzą w pustych stodołach. Żeby tylko pogoda im dopisała, żeby nie zaczęło padać. Niejeden zwracał głowę ku niebu, patrzył, czy podczas zachodu słońca krzyż na kościele polśniewa, czy zorze krwawe, czy ptaki latają wysoko, czy i jak śpiewają skowronki. Ten i ów za siebie i za innych zastanawiał się, dumał, kalkulował, jak długo się utrzyma i czy się nie zmieni dobra na razie pogoda. Ale ani na deszcz, ani na burzę się nie zanosiło, wszyscy więc szli spokojnie i w dobrych humorach. Kobiety zostały w domach same. Dla nich sianokosy oznaczały ogromne obciążenie pracą, wyjątkową ofiarność i napięcie. Wieczorem musiały ugotować, nakarmić bydło, świnie, kury, wydoić krowy. Kładły się późno, wstawały skoro świt, bo rano trzeba było znów nakarmić i obrządzić zwierzęta domowe, wygnać krowy na pastwisko, a potem cierpliwie dyrdać dwie-trzy godziny na łąki ze śniadaniem dla kosiarzy. Kobiety przez cały dzień grabiły, obracały siano, układały je w stogi, a pod wieczór znów całymi godzinami wracały do domu, żeby uwiązać krowy, które wróciły z pastwiska, żeby je wydoić i nakarmić. I znów gotowały, karmiły, sprzątały. I tak dzień w dzień, dopóki sianokosy nie dobiegły końca, całe stada kobietek wędrowały z białymi węzełkami na grzbietach - rankiem na odległe łąki, a wieczorem - z powrotem do wsi. Po tygodniu, po dwóch schudły, opaliły się, złagodniały. Podczas południowego odpoczynku tuliły się do mężów, pieściły ich zarośnięte piersi i szeptały im do ucha czułe, nieśmiałe słówka. Niejeden mężczyzna i niejedna kobieta właśnie wówczas wybierali się do źródełka po wodę przez najgęstsze zarośla i wracali znacznie później, niż wypadało. Woda w krynicy była zmącona, usprawiedliwiali się, chodziliśmy na łąkę na Bliesach, twierdzili, znaleźliśmy ogromny, ale zgniły grzyb, a potem szukaliśmy innych, kłamali, jednakże ci, którzy tego słuchali, doskonale wiedzieli, w czym rzecz, i tylko uśmiechali się z niedowierzaniem. Nic więc dziwnego, że wiele dzieci rodzi się w marcu i w kwietniu... Tak się zresztą dobrze składało, bo przez miesiąc, dwa, położnice sobie odpoczęły i po świętych Piotra i Pawła znów mogły zacząć chodzić na łąki. Podczas sianokosów i innych miłych Bogu prac nabierały sił i jesienią mogły się już podjąć najcięższych robót: kopać ziemniaki, młócić cepami zboże i pomagać przy wyrębie... Jedynie pogrzeby, wesela i chrzciny uwalniały je na krótko od cięższych prac. A kiedy pod koniec roku mijało Boże Narodzenie, kiedy kończył się w sylwestra stary rok, a nowy roczek z kolei przeskoczył Trzech Króli, kiedy skończyło się skubanie gęsiego pierza i przędzenie lnu, a także tkanie płótna i kilimów, znów kobietkom zaczynały nerwowo i niecierpliwie drżeć ręce, by wkrótce potem, kiedy śnieg stopnieje i zejdzie z pól, zanurzyć się błogo z nasionami w pulchnej ziemi. Po robotach wiosennych, kiedy to pomagały swoim mężom przy orce i zasiewach, podczas krótkiej, mijającej szybko przerwy przygotowywały się znów do kolejnych sianokosów... 13 Pogoda nie zmieniła się, sprzyjała... Poranek zapowiedział się słońcem i czystym, błękitnym niebem. Rózia już od wpół do trzeciej kręciła się po domu i po podwórku, i nie mogła się bez mała doczekać, kiedy zegar wybije wreszcie trzecią. Rozpaliła ogień pod kuchnią, zagrzała żarcie dla świń, wypuściła i nakarmiła krowy i gęsi. Punktualnie o trzeciej zapukała w drzwi izdebki Krystyny. Słuchała, nadsłuchiwała, ale nie doczekała się z komórki ani słówka czy choćby tylko skrzypnięcia łóżka. Gwałtownie otwarła drzwi i zajrzała. Krystyna spała spokojnie, okryta po oczy pierzyną. - Wstawaj, dziewczyno! Wstawaj! - Już? - Krystyna drgnęła. Usiadła, ziewnęła rozespana, wyciągnęła ręce, przetarła oczy i westchnęła smutno. - Nigdy bym się nie przyzwyczaiła do tak wczesnego wstawania! - odezwała się Krystyna i zaczęła się sennie, leniwie odziewać. - Do tego nie można się przyzwyczaić! - powiedziała matka. - Człowiek musi chcieć, żeby to wytrzymać. Bardzo chcieć, moja córeczko. Ja już całe lata się przyzwyczajam, a wciąż jeszcze nie przywykłam. Kiedy czasami, nie daj Boże, zaśpię, mam wyrzuty sumienia, jakbym zgrzeszyła. Taki już jest człowiek. Może mądry, może głupi, ale robi tylko to, co potrafi i co musi. Inaczej nie dasz sobie rady! Położyć się pod drzewem, nic nie robić i tylko czekać, kiedy nadejdzie śmierć, tego bym nie potrafiła i nie zniosła... A więc poruszam się, wpycham, wkładam ręce tu i tam, pracuję i czas mi powoli mija. A niekiedy nawet ta robota sprawia człowiekowi radość... No, ja ci tu plotę piąte przez dziesiąte, a czas leci. Zbieraj się, moja panno, a potem ugotuj klusek z serem. Ale nie oszczędzaj, ugotuj więcej, najpierw my sobie podjemy, a resztę zaniesiesz mężczyznom. Bryndzy też nie skąp, żeby kosiarze mieli pożywne i smaczne śniadanie... Ja tymczasem bydło nakarmię, wydoję krowy i wypędzę je na pastwisko... Skończyła mówić, westchnęła i wybiegła na podwórze. Krystyna odziała się, umyła i uczesała. Długi czarny warkocz zajął jej najwięcej czasu. Spojrzała na zegar, był już kwadrans na czwartą. Boso wbiegła do kuchni, podłożyła drzewa do ognia i zaczęła gotować. Najpierw nalała wody do wielkiego garnka, nakryła pokrywką i postawiła na ogniu, żeby się zagotowała. Przyniosła z piwnicy pełen koszyk ziemniaków i dwadzieścia z nich starannie obrała. Starła ziemniaki na drobnej tarce i zagęściła mąką. Zajrzała pod pokrywkę, woda się jeszcze nie zagotowała. Niecierpliwiła się. Śpieszyła. Robiła wszystko jak w transie i kilkakrotnie przyłapała się na tym, że myślami błądzi gdzieś po łąkach. Gdzieś? Nie, zatrzymała się w myśli na jednej łące. Czy on tam będzie? Nie będzie? Będzie? Ach! Ojojoj Och! Woda wciąż jeszcze nie wrzała. Zaczęła kroić słoninę w drobną kostkę i stopiła ją na skwarki na patelni. W końcu woda w garnku zaczęła bulgotać. Sięgnęła po stolnicę, rzuciła na nią kawałek ziemniaczanego ciasta i zaczęła widelcem kłaść kluski na kipiącą wodę. Kładła kluseczki, kładła, moczyła widelec we wrzącej wodzie i kładła dalej. Czasami wychodziła jej klucha wielkości kurzego jaja, ale zostawiła ją w kipiącej wodzie, która chlapała i pryskała jej na ręce i sukienkę. Nie zważała na to, dalej kładła kluski, mieszając je raz po raz. Odstawiła usmażoną słoninkę, skosztowała chrupiącego i pachnącego skwarka i czekała, by kluseczki uniosły się do góry i by woda nad nimi spieniła się i zakipiała. Tymczasem do wielkiej misy nadrobiła grubą warstwę bryndzy. Kluseczki zagotowały się Zaczęła wybierać je drewnianym durszlakiem. Nie hartowała ich zimną wodą, poczekała tylko, aby spłynęły z nich krople wrzątku i takie śliskie i gorące kluseczki wysypała na bryndzę. Pod ciepłymi kluskami bryndza miękła, topiła się. Krystyna wyjęła durszlakiem resztę klusek z wrzącej wody i znów posypała ją warstwą bryndzy. Przez ścierkę chwyciła ręką gorącą patelnię i tłuszczem z chrupkimi skwarkami polała bryndzę i kluski. Tłuszcz w misie zaskwierczał głośno i wsiąkł między kluski. Krystyna wzięła długą drewnianą łyżkę i zmieszała razem kluski, bryndzę, tłuszcz i skwarki. Wtedy napłynął do jej nozdrzy znany intensywny zapach. Powąchała, przełknęła ślinę. Nie wytrzymała i końcem łyżki spróbowała kluski. Posoliła jeszcze trochę i znów zamieszała. Do kuchni weszła matka z cebrzykiem pełnym mleka. - Gotowe? - spytała. - Tak! - potwierdziła Krystyna. - Nakładam! Podczas gdy Krystyna nakładała do miseczek kopki klusek, matka przecedziła mleko do garnków. Wzięła jeden garnuszek i połowę mleka dolała do wrzątku, w którym gotowały się kluski. I znów dodała soli. Niewiasty usiadły przy stole i zajadały z apetytem. Popijały kluski ciepłym mlekiem, zmieszanym z wodą po kluskach. - Dosyć ich będzie? - spytała matka. - Aha! - Krystyna przechyliła misę. - Aż za dużo! No, zbieraj się! Krystyna przełożyła kluski do mniejszego glinianego naczynia, aby dłużej utrzymały ciepło. Przykryła je pokrywką. Do największego garnka na mleko przelała wodę z klusek zmieszaną z mlekiem i zawiązała garnek serwetką. Wszystko włożyła do koszyka. Białą płachtą owinęła koszyk, zręcznie zarzuciła go sobie na plecy i końce serwetki zawiązała pod brodą. Zatrzymała się niezdecydowanie pośrodku kuchnia spojrzała na matkę. - No, idźże już! - Matka uśmiechnęła się do niej z zachętą. - Zrobię jeszcze, co trzeba, i za godzinę i ja wyruszę w drogę. - Zostań z Bogiem! - powiedziała Krystyna, obróciła się i wyszła. W sieni pies zamerdał ogonem. Podeszła do niego, pogłaskała go. Zaskomlił, przytulił się do niej i z pewnością chętnie pobiegłby za nią, ale dziewczyna nie spuściła go z łańcucha. Po kilku krokach coś ciepłego kapnęło jej na łydkę. Zatrzymała się, obejrzała. Po nodze spływał jej tłuszcz. Wróciła pod dom i właśnie wówczas wyszła do sieni jej matka. - Czemu wróciłaś - spytała matka. - Zapomniałaś czegoś? - Tłuszcz kapie z koszyka - powiedziała Krystyna. Postawiła koszyk na ziemi i obydwie kobiety pochyliły się nad nim. Matka wzięła za uszy naczynie z kluskami i podniosła je. I kiedy się mu przyglądała, odpadło dno i kluski wysypały się w kurz i piasek. - Ale się nam udało! - jęknęła matka. - I co teraz? - spytała przestraszona Krystyna. - Przynieś czystą miskę! Krystyna wbiegła do domu i po chwili przyniosła czystą miskę. Obydwie zaczęły pospiesznie zbierać z ziemi kluski łyżkami i kłaść je z powrotem do miski. Tłuszcz rozpłynął się, kluski pozlepiały, a do spodniej warstwy przywarł piasek, żwir i grudki ziemi. I mimo iż niewiasty chuchały na nie i dmuchały, zdarzało się, że na kluskach pozostało jeszcze trochę brudu. Matka załamywała ręce, potem jednak roześmiała się nagle i zrezygnowała. Zamieszała kluski łyżką i wesoło spojrzała na córkę. - Chyba nam chłopy wybaczą! - powiedziała. - Spiesz się! Krystyna skinęła głową i długimi krokami wybiegła z domu. Nie była ostatnia. Za wsią dogoniła dwie rówieśniczki, Hankę Szwandównę i Zuzię Gunarównę. Rozmawiały, plotkowały, obgadywały, zwierzały się i chichotały. W miłym nastroju, rozbawione, szły przed siebie i drogi szybko ubywało. Po godzinie marszu przy skrzyżowaniu Przy Wrotach rozstały się z żalem i biadaniem, i każda ruszyła w innym kierunku. Krystyna została sama i wówczas serce zaczęło jej bić gwałtownie w piersiach. Im bardziej się zbliżała do kosiarzy na tylnych łąkach Pod Węglarnią, tym dotkliwiej koszyk wbijał się jej w plecy, swędziała spocona skóra i paliła rozgorączkowana twarz. Czy i on tam będzie? Będzie tam, czy na innej łące? Zawoła na nią, zagadnie? I co mu ona odpowie? Jak mi odpowie...? Nie wytrzymała. Zrzuciła koszyk z pleców i w rowie porządnie się cała umyła. Ulżyło jej, nawet szło się jej teraz lżej. Między krzakami pojawili się pierwsi kosiarze w białych koszulach. Pozdrowiła ich, kosiarze wesoło odpowiadali. Inni siedzieli już pod stodołami przy śniadaniu albo kuli kosy w chłodku bujnej leszczyny. Tu już zaczyna się jego łąka! A na łące... Tak, to on! Zdjął koszulę i kosi nagi do pasa. Obok niego brat Rudolf. A tuż przy drodze stary... - Szczęść Boże! - powiedziała. - Daj Boże, Krystynko! - odpowiedział stary Sroka. Krystyna kącikiem oka spojrzała też na Macieja, on jednak tylko na chwilę zwrócił głowę w jej kierunku i kosił dalej. Ale Rudolf skinął jej głową, uśmiechnął się, a potem ze zdziwieniom spojrzał na swojego brata Macieja. - Co dobrego niesiesz, Krystynko? - spytał stary Sroka. - Kluski z serem! . - No to dawaj! - Nie mogę! - Ach, jakaś ty skąpa! Daj przynajmniej spróbować - nalegał stary. - Mogłoby wam nie smakować! - zaśmiała się. - Oj, skąpa jesteś, skąpa! - śmiał się stary i coś już za długo ostrzył kosę. - A naszej Milki nie widziałaś? - Nie, nie widziałam! Ale za mną ciągnie całe stado kobiet. - Jakoś wytrzymamy! - Do widzenia! - Do widzenia, Krystynko! Wśliznęła się między leszczyny i spojrzała raz jeszcze prześwitem za siebie, nieśmiało i z obawą. Maciej kosił zwrócony do niej plecami i ani mu do głowy nie przyszło, aby się obejrzeć. Westchnęła głęboko i ruszyła przed siebie. Podeszła jeszcze trochę i znalazła się przy swoich. Powitali ją okrzykami i wymachiwaniem rąk. Rozłożyła się nie opodal stodoły i czekała, aż skończą kosić - każdy swój rząd. Zdziwiła się, że skosili już niemal trzecią część łąki. A to się matka ucieszy. Kiedy ruszyli ku stodole, zaczęła rozpakowywać śniadanie. Ojciec i bracia przyszli zmęczeni, ale weseli. Od trzeciej rano zmagali się z kosami, trawą, mrowiskami i ukrytymi wśród mchu kamieniami. Ich mięśnie z wolna przywykały do nowego, odmiennego rodzaju ruchów przy koszeniu. Pot ich zalewał, swędziało pod skórą. Pobolewały ich te ścięgna i stawy, których w ciągu roku nie nazbyt często używali. Jakby dopiero teraz, podczas koszenia, zjawiły się w ciele. Odezwały się nagle, zapowiedziały kłuciem, ciągłym męczącym bólem. Dłonie ich piekły od nieustannego tarcia o drzewce, w kilku miejscach wystąpiły podbiegnięte wodą bąble. Jednakże twarze mieli wesołe, oczy uśmiechnięte, a kiedy tylko tak, mimo woli, spojrzeli przez ramię na skoszony szmat łąki, ciała ich sprężyły się i napięły z dumy. Pożartowali z Krystyną, podokuczali jej. Widziałaś Macieja, widziałaś? Z pewnością chciał się przed tobą popisać! Tak kosił, że pewnie przepukliny dostał, gdy zobaczył, że się zbliżasz! Krystyna nie odpowiadała, uśmiechała się tylko smutno i żałośnie. Czy nie spostrzegli, że jest smutna? - No, no, no, chłopcy! - ofuknął synów ojciec. - Dajcie jej już spokój! Krystyna nalała gorzałki do kieliszków, podała, chłopi wypili. Ścierpła dopiero wtedy, kiedy zabrali się do jedzenia klusek. Pierwsze zjedli błyskawicznie, następne żuli, a później już tylko obracali je w ustach. To jeden, to drugi czy trzeci wypluwał przed siebie kamyczek czy też grudkę ziemi. Spoglądali na siebie i ukradkiem zezowali też na Krystynkę. - Tyś gotowała? - odważył się spytać Samko. - Ja - przyznała się. - Czemu pytasz? - Tak sobie! Ojciec kaszlnął sucho, otarł serwetką tłuste usta, ale tylko dlatego, żeby ukryć figlarny uśmiech. - I ona się nauczy. Wszystkiego się nauczy! - odezwał się stary Żądlica. - Trzeba jej tylko dać czas i spokój... Pójdzie dziewczyna na swoje i ani się nie spostrzeżecie... - Gotowałaś kluski z bryndzą? - wymamrotał Walek. - No i co? - powiedziała ostro Krystyna i zaczęła się złościć. - Jak ci się nie podoba, to nie jedz! - Ależ ja nic takiego...! - Walek uśmiechnął się. - Myślałem tylko, żeś dodała do nich maku... - Wybuchnął śmiechem. - Gdyby to jednak był mak jak mak, mak zmielony, ale to jakiś twardy mak, skamieniały... Krystyna odwróciła się do mężczyzn plecami. Z jednej strony gniewała się, z drugiej i jej zbierało się na śmiech. - Rzeczywiście, twardy ten mak - poparł brata Samko. - Trzeszczy, drań, między zębami... - Gdyby tylko trzeszczał, ale i rozgryźć się nie da! - Wielki Boże! - odezwała się Krystyna. - Ale z was wybrednisie! Może odrobina ziemi czy piasku z kamienia młyńskiego znalazła się w mące, a wy już robicie tyle hałasu! Jakbym to ja była winna! Do młynarza miejcie pretensje! Miałam mąkę przeżuć, zanim jej użyłam, czy co? No? Ha? Mądrale! Nie zaprotestowali, ale też nie przestali mrugać do siebie i chichotać. Kluski zjedli, nawet misę jeszcze chlebem do sucha powycierali. Dopiero teraz Krystynka zaczęła się uśmiechać, bo ciągle w jej głowie straszyła jedna myśl: „Gdybyście wiedzieli coście zjedli! Gdybyście wiedzieli!” Uśmiechała się, uśmiechała, ale ani słówka nie pisnęła. Po śniadaniu chłopi położyli się w trawie i popijali kluski wodą, w której się gotowały, z mlekiem. Bulgotało im w gardłach, wzdymało ich, rozpierało, ale z upodobaniem klepali się po brzuchach, chwaląc sobie przy tym, jak wspaniale się najedli. Po półgodzinnym odpoczynku zabrali się do kucia kos, a Krystyna zaczęła grabić skoszoną trawę. Rozrzucała ją i układała w wielkie kopy. Nie spostrzegła nawet, jak zjawiła się matka. Przywitała się z mężczyznami, pochwaliła ich, że tyle już skosili, a potem niespostrzeżenie zbliżyła się do córki. - Zjedli? - spytała szeptem. Krystyna skinęła głową i tylko się uśmiechnęła. Matce kamień spadł z serca. Wzięła grabie i bez zwłoki zabrała się do grabienia. Pracowały przez cały dzień. Grabiły, obracały siano, a kiedy wyschło, poukładały je po obiedzie w stogi. Mężczyźni skończyli kosić i pomogli kobietom. Matka znów ruszyła do domu wcześniej. Krystyna z Wałkiem przenosili kopy siana bliżej stodoły. - Dziś jeszcze przenocujemy tutaj - powiedział Marcin Żądlica do córki. - Ale rano znajdziesz nas już na drugiej łące. Potrafisz? - No chyba! - Teraz i ty możesz już wracać do domu! Krystyna spojrzała z wdzięcznością na ojca i zaczęła pakować rzeczy do koszyka. Mężczyźni rozpalili ognisko i zabrali się do gotowania wieczerzy. 14 Galopował na koniu paląc fajkę. Zatrzymał się wśród leszczyny, wypuszczał z ust kłęby dymu, a jego jabłkowity wierzchowiec zabrał się do liści. Żądlicowie byli już po wieczerzy. Spostrzegli przybysza od razu. Majestatyczna sylwetka konia wierzchowego i jeźdźca rysowała się wyraźnie w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Żądlicowie przerwali rozmowę przy ognisku i wszyscy trzej wstali. Jeździec łagodnie dotknął konia ostrogami i zbliżył się do stodoły. Zeskoczył, przywiązał jabłkowitego rumaka i podszedł do mężczyzn. - Nie przeszkadzam? - Witaj, skoro tu jesteś! - powitał go Marcin Żądlica. - Usiądź z nami. Synowie również powitali przybysza, on zaś bez słowa skinął głową, spojrzał badawczo na Walka i usiadł przy ognisku. Odetchnął głęboko, z rozkoszą wyciągnął przed siebie nogi, potem ugiął je w kolanach i pochylił się nad ogniskiem sięgając po węgielek. Ujął go gołymi palcami i włożył do fajki, po czym kilkakrotnie mocno pociągnął. Marcin Żądlica i miejscowy słowacki dziedzic Juliusz Szmaterpan mówili sobie po imieniu, byli bowiem rówieśnikami. Szmaterpan był mężczyzną poważnym i niezbyt rozmownym. Pięćdziesięciu hektarów pól i łąk, i kilku hektarów lasu, jakie do niego należały, jakby po nim wcale nie było widać. Ubierał się skromnie, z prostotą. Krótką skórzaną kurtkę nosił nawet w lecie, a jeździecka szpicruta kołysała mu się nieustannie na przegubie prawej ręki. - Skończyliście kosić? - spytał, ale jakby nie spodziewając się odpowiedzi, ciągnął dalej: - Jak pogoda się utrzyma, siano będzie znakomite! - Jutro zabieramy się do łąki na Rebrach - odezwał się Marcin. - Jak skosimy też łąkę na Glani i sprzątniemy siano do stodół, zejdziemy na dół. Tobie to zajmie więcej czasu... - Nająłem dziesięciu kosiarzy - powiedział Szmaterpan. - Jak wezmą się dobrze do roboty, za dwa tygodnie nic już im nie zostanie. - Wytrząsnął fajkę na dłoń i wrzucił spalony tytoń do ognia. - Czytałem niedawno w wiedeńskiej gazecie - uśmiechnął się do Marcina - że Anglicy mają chrapkę na dwie niemieckie wyspy u wybrzeży Niemieckiej Afryki Wschodniej. Trzeba się spieszyć, może będzie wojna. Nie wiem nawet, jak się te wyspy nazywają, nie miałem pod ręką mapy. - Pemba i Zanzibar - podpowiedział Marcin Żądlica. - Czyżby z ich powodu miały się rozpocząć walki? - zdziwił się. - Przecież to ledwie wysepki, niewiele warte, a już najmniej wojny! - Ja też tak myślę! - zgodził się Szmaterpan. - Człowiek jednak nigdy nie wie... Przywykłem robić raczej to wszystko tak, jakby nazajutrz miał nastąpić koniec świata. Wierz mi, Marcinku, jeśli nie o te dwie wyspy, to o Afrykę jeszcze się porządnie pobiją, i nie trzeba będzie wcale na to długo czekać. Livingstone, Hołub, Nachtigal, przed dwudziestu laty Wissmann, a ostatnio Rohlfs i Stecker podczas swoich podróży badawczych po Afryce odkryli ogromne bogactwa. Tam można by zdobyć ziemię, tam można by gospodarować! Ach, gdybym był młodszy o dwadzieścia lat! - Najprawdopodobniej pobiją się o Madagaskar - odezwał się Marcin Żądlica. - Ale on, na szczęście, leży daleko od nas. - Wojna nigdy nie jest za daleko! - powiedział Szmaterpan. Ogień przygasał. Walek wstał, przyłożył kilka polan i z powrotem usiadł. - Ty jesteś Walenty? - zwrócił się do niego dziedzic. - Walenty! - Uczysz się? - W Kieżmarku! - zakłopotany poprawił ogień. - A potem? - Nie wiem! - Walenty spoważniał. - Jeśli to będzie możliwe, pojadę do Preszowa albo Pragi: chciałbym studiować prawo... - Pojedziesz, choćbym się miał na śmierć zapracować! - powiedział Marcin Żądlica. Walek spojrzał na ojca z wdzięcznością. Pogrzebał kijem wśród węgli i z ogniska wzbił się snop iskier. - Po niemiecku już umiesz? - spytał Szmaterpan. - No, cokolwiek już umiem! - Walek uśmiechnął się. - A nie poduczyłbyś teraz, podczas wakacji, mojej Herminki? - Szmaterpan spojrzał na chłopca uważnie. - Może!... - Walek zamilkł i spojrzał na ojca. - Nie wiem!... - Słowo się rzekło, kobyłka u płota! - zaśmiał się Szmaterpan. - No i jak, poduczysz ją trochę? Oczywiście, nie chcę nic za darmo... Marcin Żądlica niemal niedostrzegalnie skinął głową. - Niech będzie! - powiedział Walek. - Wpadnij do nas, kiedy wrócicie z łąk! - Dziedzic wstał i ruszył ku koniowi. - Nie zapomnij! - Obrócił się jeszcze do Walka, a potem kolejno podał wszystkim trzem rękę. Odwiązał konia, wspiął się na siodło i odjechał. Mężczyźni odprowadzali go spojrzeniami dopóty, dopóki nie zniknął wśród leszczyn. A potem przykucnęli przy ognisku. - No i co, panie profesorze? - zwrócił się Samko do Walka. - Nudy na pudy! - Walek splunął w ogień. - Nie gadaj głupstw! - ofuknął go ojciec. - Każdy grosz ci się przyda, nawet dziurawy! - Gdyby ich tak była pełna kieszeń! - westchnął Samko. - Dziurki byśmy jakoś załatali! - zaczął się wymądrzać. - Spać, chłopaki! Spać! - rozkazał ojciec. - Rano już o drugiej pobudka! Umilkli. Zaczęli sobie mościć posłania w pachnącym sianie. 15 Niekiedy jakby się czas zatrzymał, kula ziemska przestała obracać, a ludzie w zadumie, oparci na zdrętwiałym łokciu wśród zielonej łąki w niedzielne popołudnie czy o drzewo w sadzie albo po prostu o stół, nie ruszają się z miejsca, wszędzie panuje cisza i nic się nie dzieje, nic, zupełnie nic. Człowiekowi wydaje się, że w takiej chwili, może tylko w ułamku takiej chwili, nikt się nie urodził i nikt nie umarł, więcej - że nic się nie zdarzyło! A kiedy indziej znów jest zupełnie odwrotnie: każda chwila aż pęka od ruchu i zmian. Nie tylko chwila, ale nawet jej ułamki czy całe godziny, dni, tygodnie, miesiące, więcej: lata pełne są działania i człowiekowi wydaje się, że nigdy już się nie zatrzyma, że go to rojenie zadławi i wyda ostatnie tchnienie nie mogąc wszędzie być, wszystkiego widzieć i wiedzieć, dokończyć wszystkiego, co zamierzał dokończyć, i zacząć wszystkiego, co pragnął zacząć... I teraz tak właśnie jest! Prócz tego wszystkiego, co zdarzyło się innym i gdzie indziej, i tu naszym bohaterom w krótkim czasie to i owo się przytrafiło, zdarzyło, zaczęło i skończyło. Krystyna pogodziła się z Maciejem Sroką. Pożar omal że nie zniszczył części wsi, ale w końcu spłonął na szczęście tylko jeden chlew, stodoła i sprzęty na podwórku. Sianokosy dobiegły końca. Walek z werwą zaczął uczyć niemieckiego córkę dziedzica Szmaterpana, ona zaś jego brzdąkać na fortepianie i... uczuciach. Hanka Kolarówna nie posiadała się z żalu. Piekarz Salzberger zasnął snem wiecznym i niewiele brakowało, żeby upiekli go w cieście drożdżowym. Samko zdecydował się ożenić i wyruszył z grupą na murarkę, aby sobie trochę zarobić. Walek wrócił do szkół. I poza tym zanosi się na dwa wesela, bo i Krystyna wraz z Maciejem Sroką zaczęli się wyraźnie spieszyć. Powróćmy więc kolejno - choć tylko przelotnie - do poszczególnych wydarzeń. Krystyna wracała z łąk, nim się na dobre ściemniło, niemniej z wolna już zapadał zmierzch. Dłuższą chwilę szła ścieżką wśród łąk... Nagle, ni stąd, ni zowąd, zjawił się przed nią Maciej Sroka. Spojrzała na niego zdumionym wzrokiem, wkrótce jednak uśmiechnęła się. I on się uśmiechnął. - Drzewce kosy mi się złamało - powiedział. - Muszę skoczyć do domu po nowe. Mogę iść z tobą? Krystyna skinęła głową. Maciej Sroka ujął ją za rękę i pociągnął lekko w gęste zarośla. Nie stawiała oporu. Maciej przytulił ją do siebie, objął mocno i namiętnie szeptał jej do ucha: - Nie mogłem się powstrzymać, żeby ciebie nie dotknąć! Drzewce kosy też naumyślnie złamałem... I czekam tu... Od godziny już czekam na ciebie... I czekałbym nawet dwie, do rana bym czekał! Kochana! Najdroższa! Krystyna w jakimś przyjemnym, przyprawiającym o zawrót głowy upojeniu poddawała się Maciejowi, i tak długo mu się poddawała, aż mu się oddała. Gęste leszczyny o smukłych pniach i rozbiegających się szeroko korzeniach nasłuchiwały ich miłosnych jęków i westchnień. Dopiero po godzinie Krystyna i Maciej oprzytomnieli, zerwali się i biegiem ruszyli do domu. W nocy spotkali się ponownie. Ledwie tylko utrudzona matka położyła się do łóżka i twardo zasnęła, Krystynka otwierała już swoje okienko i zwalisty Maciej wślizgiwał się przez nie do jej izdebki tak niecierpliwie, że omal chałupy nie rozwalił. Tej nocy Krystynka i Maciej przyrzekli sobie, że jesienią z całą pewnością się pobiorą. Tej samej nocy zdarzyła się niespodziewana przykrość. Koło północy zaczął się palić gminny skład plew, a od niego zajęła się na wpół pusta gminna stodoła i obora, gdzie hodowano byki. Podczas gdy Maciej Sroka w izdebce Krystyny szalał z miłości, na placyku przed oborą stróż gminny Petrec trąbił i krzyczał wniebogłosy: - Pali się! Gore! Pali się! Przestraszeni ludzie zrywali się z wygrzanych łóżek i pomagali starym strażakom wytoczyć i podłączyć sikawkę. Sługa gminny i dobosz Krochak z gminnym pastuchem Morawcem, z karmicielem gminnym i stróżem Petrcem poodwiązywali wszystkie gminne byki i wyprowadzili je w bezpieczne miejsce. Sikawka zaczęła działać i ludzie, przeważnie kobiety, dzieci i starcy, pomagali gasić nosząc wodę wiadrami. Czas płynął. Pogoda była bezwietrzna, nie groziły więc większe szkody, ale pierwsi kosiarze zaczęli przybiegać z łąk dopiero koło wpół do drugiej. O drugiej wieś była już pełna mężczyzn. Porzucili kosy, narzędzia, jedzenie i odzież na łąkach: wielu przybiegło tylko w koszulach i gaciach, boso. Około szóstej rano pożar zdołano ugasić. Wszyscy cieszyli się, ze spłonęły tylko zabudowania gminne, które wspólnie szybko znowu zbudują. Karczmarz Gersch musiał otworzyć gospodę już o wpół do siódmej. Zebrało się tam tyle narodu, jakby kończył się właśnie doroczny jarmark. Wśród ogłuszającej wrzawy i okropnego zamętu udało się Józkowi Naderowi spotkać z piękną córką karczmarza - Martą, która raz po raz musiała zbiegać do piwnicy po wino i gorzałkę. Tam, w półmroku i chłodzie pośród beczek, wgryźli się w siebie żarliwie ciałami, zapłakali boleśnie nad swoim nieszczęsnym losem i w tej skradzionej chwili miłości oddali się jedno drugiemu gwałtownie. Nad ich głowami uginała się podłoga, w którą mężczyźni uderzali nerwowo nogami. Stwardniałymi od pracy dłońmi podnosili kieliszki i wysączali z nich alkohol do ostatniej kropli. Nagle wtargnął między nich i ich głód piekarz Salzberge, z koszem pełnym rogalików. Zjedli żarłocznie co do jednego i szczodrze mu zapłacili. Na niedawnej zabawie strażackiej bez mała połowę mu rozkradli. O tym wydarzeniu zapomnieliśmy wówczas napomknąć. Już, już mieliśmy ją na myśli i na języku, ale zawsze przygaszało ją coś innego i ważniejszego. Na tej zabawie piekarz Salzberger sprzedał dwa kosze rogalików i nad trzecim zasnął. Nie tylko tancerze się zmęczyli, nie tylko lampy karbidowe, które oświetlały sale, zaczęły ślepnąć i usypiać, ale usnął też stary Salzberger nad trzecim, napoczętym właśnie koszem rogalików i omal że do niego nie wpadł. Młodzi i starzy kręcili się koło niego i kto się nie wstydził, ten z uśmiechem sięgał po jeden czy drugi rogalik. Jedynie Biro Tolky, kolejarz i biedny gospodarz, zdumiał się nad taką niesprawiedliwością. Zatrzymał się koło Salzbergera, pokręcił nad nim ze zdziwieniem głową i powiedział pamiętne zdanie: - Ale z ciebie Żyd! Śpisz, a oni ci tu rogaliki kradną! Obudził Salzbergera i jakby wstydząc się za czyny swoich współbliźnich, sięgnął głęboko do kieszeni. - Sprzedaj mi ich tuzin! - zwrócił się do Salzbergera. - Albo lepiej dwa tuziny! Mogłoby się zdarzyć, że i tym razem niegodnie byśmy o piekarzu Salzbergerze zapomnieli, więc powiedzmy od razu, co mu się przydarzyło później. W jesieni, kiedy we wsi przygotowywano się do corocznego jarmarku, zamiesił piekarz niebywałe mnóstwo ciasta na placki, rogaliki i chleb. Napalił we wszystkich piecach. Ciasto puchło, rosło. Starzejący się piekarz chodził koło niego pełen radości i zadowolenia. Dotykał je, kołysał w czułych dłoniach. Nagle wytrzeszczył zdumione oczy, przestraszył się, krzyknął i kurczowo przycisnął rękę do piersi, nie wiedział bowiem, co się z nim dzieje. Umierał i nie mógł nawet zawołać na pomoc. Z każdą chwilą pochylał się coraz bardziej nad ciastem w największej kadzi. W końcu, zgięty we dwoje, runął do ciasta. Dobrze wyrośnięte ciasto objęło go, wchłonęło, wessało niczym swojego starego oblubieńca. Po pewnym czasie wpadła do piekarni dobroduszna, ale surowa żona piekarza, Sara. Zobaczyła, że ciasto jest dobrze wyrośnięte, w piecach napalone, trzeba by więc formować chleby, wałkować rogaliki, ozdabiać kołacze. A męża nigdzie ani śladu! Nawet dwóch początkujących terminatorów nie dostrzegła w pobliżu. - A to stary opieszalec nieszczęsny! - Widząc to wszystko Sara załamała ręce. Wyszła do sieni nawołując piekarza, szukała go w domu i koło domu, i coraz większy gniew ją ogarniał, nie mogła go bowiem znaleźć. - Znowu się gdzieś zdrzemnął albo, nie daj Boże, upił! W końcu zjawili się przynajmniej dwaj swawolni czeladnicy. Kazała im, żeby natychmiast zabrali się do roboty i zajęli się wyrośniętym ciastem. Czeladnicy - Paweł i Rudolf - zakasali rękawy, wyszorowali starannie ręce i zabrali się do roboty. Zaczęli wyrabiać ciasto w największej kadzi. Zanurzali w nie ręce i raz po raz natrafiali na coś twardego. Spoglądali na siebie, dziwili się i nie mogli zrozumieć, cóż to za nowości czy figle wymyślił stary piekarz i domieszał do ciasta. Skoro tak, to niech i tak będzie. Wyrzucili ciasto z kadzi na ogromną stolnicę i zaczęli je ugniatać, poklepywać i formować w największy bochen chleba, jaki w swoim życiu widzieli. Upieczemy wszystko, co mistrz przygotował - uzgodnili. Kiedy chleb był już-gotowy, kiedy juz szykowali się, by zacząć go wsuwać do największego pieca, wtedy właśnie wyjrzała z ciasta ręka Salzbergera. Czeladnicy chwycili za rękę i wyciągnęli z ciasta nieszczęsnego piekarza. - Tam do licha! - przerazili się obydwaj. - Niewiele brakowało, a upieklibyśmy go jak nic! i - Może chciał tego? - zastanawiał się czeladnik Paweł. - Może chciał się dać upiec? - Nie wygaduj bzdur, ośle jeden! - ofuknął go czeladnik Rudolf nad ciałem nieboszczyka. Umyli mistrza i poszli do Sary, aby jej o wszystkim cichutko szepnąć do ucha. Sara przykazała im, zaklinała ich i prosiła, żeby o tej sprawie nikomu ani słówkiem nie pisnęli. Długo udało im się utrzymać język za zębami, tak długo, dopóki się pierwszy raz nie popili. Obciążone tajemnicą, męczone i dręczone dusze nie wytrzymały i wszystko rozpowiedziały... Po ugaszeniu pożaru nikt przecież nie przypuszczał nawet, jak pracowity piekarz skończy swoje pożyteczne życie. Mężczyźni rozchwytali jego rogaliki, a on dobrze sobie z nimi wypił. Nie trwało to jednak długo, bo koło ósmej zaczęły się zjawiać w gospodzie wystrojone niewiasty i każda z nich tych swoich czy też tego swojego chłopa wyciągnęła i zmusiła do powrotu na łąki, na sianokosy. Jednakże i sianokosy mają swój koniec. Tego roku pogoda utrzymała się, a więc gospodarze w ciągu dwóch tygodni skosili tylne łąki. Skosili trawę, wyguszyli ją i wypełnili stodoły świeżym siankiem aż po dach. Pachniało tam upajająco. Teraz najprzyjemniej by było i najsłodziej wylegiwać się i marzyć! Na taki miły odpoczynek mężczyźni jednak nie mogli sobie pozwolić i przenieśli się na łąki w pobliżu domów. Kobietom kamień spadł z serca. Swawolne dziewuchy coraz częściej pokazywały wieczorami na przyzbach swoje opalone łydki i ramiona. I znów długo w noc rozlegał się łaskotliwy śmiech niewieści, który podniecał zalotników. Walek zaczął uczyć Herminię języka niemieckiego. Pewnego wieczoru przybiegł do niego służący dziedzica z wiadomością, że panienka jest gotowa. Walenty umył się porządnie, uczesał i pokropił starymi perfumami. Siknął nimi nawet pod pachy świeżo odprasowanej marynarki. Długo kręcił się przed fałszywym lustrem weneckim. Pachniał tak bardzo, że nawet jemu samemu wydało się to niemiłe. Zdjął marynarkę, potrząsnął nią, powiewał nią w powietrzu i raz po raz wąchał. Kiedy zapach osłabł i wywietrzał, włożył marynarkę z powrotem. Odważnie ruszył w drogę. Rozległy ziemiański dwór przyjął go nieżyczliwie. Rzuciła się nań ze szczekaniem sfora psów. Niewiele brakowało, a dobrałyby mu się do spodni o tak zaprasowanych kantach, że można by się o nie skaleczyć, ale na szczęście wybiegła służąca. Zaprowadziła go do salonu z fortepianem. Herminia wygrywała na nim kakofoniczne preludia. Służąca odeszła, a Walek zatrzymał się niezdecydowanie w drzwiach. Podczas gdy Herminia grała nieznaną kompozycję, Walek poprawiał sobie nerwowo na szyi ogromną muszkę w grochy i mankiety na rękawach. Podczas wakacji jakby odzwyczaił się od modnych fatałaszków. W skupieniu przyglądał się dziewczynie. Jedyna córka właściciela niewielkiego majątku, pana dziedzica Szmaterpana, mogła mieć szesnaście lat. Od czasu, kiedy Walek widział ją po raz ostatni, ani trochę nie podrosła. Była to mała kobietka, która z twarzy i figurki podobna była do swojej matki, pani Waliki. Niezbyt urodziwą twarz w znacznej części zakrywały bujne włosy, ale wypukłych pleców, jakby zapowiedzi małego garbu, nie dało się niczym zamaskować. Jednakże oczy miała bystre, spojrzenie badawcze i twarz pełną podejrzliwości i nieufności. Skończyła grać, podniosła się i stanęła przy fortepianie. Przez chwilę przyglądała się Wałkowi uważnie, po czym zbliżyła się do niego i podała mu rękę. - Jesteś zakochany? - spytała. - Ja? - Walek nie zdołał ukryć zakłopotania. - Ty! - powiedziała z naciskiem. - Nie! - Walek stanął w pąsach, po czym spochmurniał i mimo woli wypiął po męsku pierś. - A ty? - Ja też nie! - odparła ostro, ale natychmiast potem odezwała się milszym tonem: - Ale chciałabym się zakochać! Podeszła do stolika, wzięła kilka książek i wróciła do Walka. Przyjął książki i przejrzał je pobieżnie. Były to podręczniki języka niemieckiego i niemieckiej konwersacji. - Nadadzą się? - spytała Herminia. - Nadadzą! - powiedział. - Od czego zaczniemy? - Od konwersacji. - Dobrze - zgodziła się. - Ale mech to będzie rozmowa o miłości. - Niech będzie! - Walek nie protestował. - A więc siadajmy! - Herminia pociągnęła niezdecydowanego Walka za rękę i posadziła go w fotelu... - Ty nauczysz mnie mówić po niemiecku, a ja ciebie grać na fortepianie... Zgadzasz się? Nie odpowiedział, skinął tylko głową. Zaczęli więc rozmawiać po niemiecku o miłości i Herminia poczyniła już pewne postępy. Jednakże po dwóch godzinach Walek był szczęśliwy, ze uwolnił się od jej natrętnego towarzystwa. Dziwna dziewczyna - pomyślał. - Nieładna, właściwie brzydka, ale jest w niej coś niezwykłego, wprost pociągającego. Narzuca się, ale za chwilę potrafi człowieka obrazić, aby niebawem znów się narzucać, i znów wycofać. Jakby walczyły w niej dwie kobiety: brzydka, którą człowiek widzi przed sobą, i piękna, której nie widzi, lecz przeczuwa... Kto wie, jak długo Walenty by tak dumał i do jakich by wniosków doszedł, gdyby wśród tych rozmyślań nie zaskoczyła go Hanka Kolarówna. Wyskoczyła spomiędzy domów i zastąpiła mu drogę. Omal się nie przestraszył, tak niespodzianie się przed nim zjawiła. - Hanka! - zawołał. - Nie kochasz mnie juz! - Hanka rozpłakała się. - Ja cię nie kocham? - zdziwił się Walek. - Skąd wiesz? - Wiem wszystko! Uczysz Herminię po niemiecku! - No i co z tego? Zarobię parę groszy... - Jutro też tam pójdziesz? - Zrozum. Haniu miła, obiecałem! - Chwycił Hankę za ręce i przycisnął do piersi. - Doskonale wiesz, ze każdy grosz mi potrzebny... Łatwiej mi będzie na studiach, wierz mi... - A niech tam! - zgodziła się w końcu Hanka. Próbowała się uśmiechnąć, ale rozpłakała się na piersi Walentego. I to było właściwie wszystko. Walek aż do końca wakacji uczył Herminię rozmawiać po niemiecku o miłości, a Hanka co wieczór czekała na niego w opłotkach, jakby za każdym razem chciała czym prędzej zatrzeć w jego myślach obraz tamtej drugiej. Hermimi. Ściskała go i tuliła się do niego, jakby chciała wyżąć z niego, wykręcie każde wspomnienie o niej, zatrzeć każdy jej ślad, zapach, oddech, pyłek, zabłąkany pieg... Oddawała się Wałkowi codziennie w zapomnianym przejściu między oborami, oddawała mu się z namiętnością i czułością, cala, calutka, jakby chciała go wchłonąć, wessać w siebie, połknąć, - przywłaszczyć sobie na wieki. Walek dopiero teraz naprawdę się zakochał. Upojenie i rozkosz miłości opętały go do tego stopnia, że pod koniec wakacji niełatwo mu było wyjeżdżać do gimnazjum w Kieżmarku. Jednakże czas szedł naprzód. Czas zaciera czyny, kiedy indziej znów do czynów zachęca i prowokuje. Kiedy Walek otrzymał od Szimaterpana trzydzieści złotych, pożegnał się ze wszystkimi i ruszył do szkół. Nie chciał, żeby go odprowadzano, i dobrze zrobił. Za ostatnimi domami żal ścisnął mu serce, tak że aż łzy wytrysnęły mu z oczu. Pospiesznie je ocierał, wstydził się ich. Gdyby teraz pozostał, gdyby teraz wrócił, zostałby tu na zawsze. Zerwał jednak w sobie cudowne i kuszące więzy ojczystego domu, odwrócił się i poszedł dalej. I w tej właśnie chwili dom ojczysty go na poły utracił. Jesień dojrzała. Po żniwach wieśniacy wykopali ziemniaki i mężczyźni zaczęli się żywiej rozglądać za swoimi rzemiosłami. Dziewuchy przestały nagle być powolne, stały się surowe i cnotliwe; nie pozwalały się nawet ręką dotknąć: chciały iść za mąż! To był znak dla niektórych kawalerów, że dość już kręcenia i zwodzenia, że muszą wreszcie spełnić męski obowiązek: ożenić się! Samko został sam z ojcem i matką, i zaczął mówić o weselu. - Dobrze - zgodził się ojciec. - Ale na wesele sam sobie musisz zarobić. Ja chętnie dołożę mięso, ziemniaki, słoninę, kiełbasę i mąkę. Resztę sam sobie musisz dokupić! Rozdział drugi 1 Nie będziemy po próżnicy kręcić się po domu, pojedziemy stąd, w świat pojedziemy - powiedziało sobie pod koniec sierpnia kilku hybiańskich murarzy i zaczęło przygotowywać murarskie narzędzia. Była to zżyta ze sobą murarska brygada rówieśników, w której królował obyty w świecie, starszy o dziesięć lat mistrz murarski Piotr Żufanko. W swoim gronie nazywano go Żmiją. Nim został mistrzem murarskim, przewędrował jako czeladnik całe Austro-Węgry, Szwajcarię, Niemcy, murował też w Rosji, w dwóch czy trzech miastach. Gdyby ktoś sobie wyobrażał mistrza murarskiego jako krępego i zwalistego mężczyznę, któremu od kielni, szpachli, pionu, murarskiego młotka i nieustannego ważenia w dłoni cegieł nieproporcjonalnie rozwinęły się mięśnie, albo który od częstego przymrużania raz jednego, to znów drugiego oka dostał zeza, bardzo by się taki człowiek w przypadku mistrza Żufanki mylił. Żmija stanowił wręcz przeciwieństwo! Wysoki, szczupły, niemal chudy. Twarz, a zwłaszcza broda ostro zarysowana, policzki nieco zapadnięte. Ręce miał jakoś nieproporcjonalnie duże, a dłonie tak szerokie, że gdyby przypadkiem skoczył z rusztowania i zaczął nimi machać jak skrzydłami, z pewnością mógłby minutę czy nawet dwie latać w powietrzu, szybować... Wzrok miał skupiony, przenikliwy, aż człowiekowi mróz przebiegał po plecach. Żmija. Ale charakter miał miły, usposobienie wesołe, choć nie był Bóg wie jak rozmowny. Lubił się napić, a wówczas - jak o nim złośliwie i z pewnością niesprawiedliwie mówiono - miał skłonność wwiercać się w szczeliny ziemi, których w pijackim oszołomieniu uparcie szukał. Powiadano również złośliwie, że w latach młodości wraz ze swoją babką, która miała podobne skłonności jak on i w którą się pewnie wrodził, wydrążali własnymi ciałami podziemne dziury i korytarze między Hybami a Wschodnią. Nałapali węży i żmij, i ich wypreparowanymi skórami wyłożyli te podziemne korytarze. A potem tymi korytarzami prześlizgiwali się szybko z jednej miejscowości do drugiej. Pewnego dnia Piotr Żufanko-Żmija kupił od wędrownych cyrkowców młodą fokę i w ciągu dwóch miesięcy nauczył ją mówić. Odpowiadała na pytania dziecięcego wierszyka: - Jak się zwiesz? - pytał Żufanko fokę. - Straszny zwierz! - odpowiadała foka z samozaparciem. - A nazwisko? - ciągnął Żufanko. - Pożrę wszystko! - kończyła foka i oblizywała się swoim długim foczym językiem. Pewnego razu foka zginęła, a złośliwcy twierdzili, że Żmija zawlókł ją do tych swoich podziemnych dziur i tam jeździ na niej jak na wierzchowcu. Czasami, kiedy Żufanko-Żmija dobrze sobie popił, nie kończyło się na tym, że wwiercał się w szczeliny ziemi. Często odgrażał się, że kiedy go towarzysze rozzłoszczą, to wejdzie do jakiejś ziemskiej szpary, przepaści czy szczeliny, zaprze się ramionami i łokciami o jej ściany, i tak długo i mocno będzie napierać, aż nasza matka ziemia pęknie na poły i całkiem się rozdwoi. Całe szczęście, że umiał też pracować. To była jego główna zaleta. Nie dorównywał mu nawet Benedykt Wilisz o przezwisku Samobójca. Ten murarz miał niemiły zwyczaj, co trzecie zdanie powtarzał: „Ja się zabiję!” Pierwszy raz powiedział to przed trzema laty w Szczyrbskim Jeziorze.. Zakochał się tam w pucołowatej kucharce, zalecał się do niej, nadskakiwał, a kiedy wyznał jej nieśmiało swoją miłość, ona go ze śmiechem odtrąciła. - Ja się zabiję! - powiedział wówczas. - Całe jezioro wypiję. - Chciałabym to widzieć, ty nędzny chwalipięto! - upokorzyła go okrąglutka kucharka. Benedykt Wilisz, powodowany żalem i rozpaczą zawiedzionej miłości, nie wahał się ponoć ani chwili i uklęknął nad Szczyrbskim Jeziorem. Nabrał powietrza w płuca i zaczął pić. Kilka kroków od niego rechotała pogardliwie nienasycona kucharka. Im dłużej Benedykt pił, tym wyraźniej cichł śmiech kucharki. Niebawem - jak twierdzą wrogowie i szydercy - jezioro znalazło się w brzuchu Benedykta. Kucharka pisnęła tylko i zemdlała. Kiedy jej zalotnik stanął na nogach, brzuch miał tak spęczniały, że dotykał ponoć pępkiem tatrzańskich szczytów. Czekał, kiedy wreszcie umrze, ale śmierć nie nadchodziła. Tymczasem kucharka obudziła się z omdlenia i dopiero teraz rzuciła się na Benedykta i z podziwem zaczęła go ściskać i pieścić. Jednakże Benedykt nie chciał jej i odtrącił ją od siebie. Przechadzał się tam i z powrotem, i z uporem wzdychając, czekał na śmierć. A że śmierć nie nadchodziła, poddał się i popuścił w portki. Jezioro wyciekło z niego z powrotem. Jednakże nie do niecki, w której się przedtem mieściło, ale w dolinę, która zbiegała ku Ważcowi. Tego pamiętnego popołudnia ważczanie wymyślili legendę o nowym potopie. Minęły dwie zimy, nim się jezioro znowu napełniło wodą aż po brzegi. Benedykt porzucił wiarołomną i fałszywą kucharkę, opuścił na zawsze Szczyrbskie Jezioro i na pamiątkę tych niedobrych czasów pozostało mu zająkliwe: „Ja się zabiję!” Benedykt Wilisz-Samobójca od tamtej chwili nigdy już nie próbował się zabić. Udoskonalił się w swoim rzemiośle i w zalecaniu się do niewiast, i odpowiednia kombinacja tych dwóch upodobań w pełni go zadowalała. Trzeci z murarskiej brygady, Maciej Szwanda-Mańkut, był młodzieńcem nadzwyczaj pomysłowym i silnym. Potrafił długo i cierpliwie znosić rozmaite zaczepki i nieprzyjemne uwagi, ale kiedy się w końcu rozgniewał, to biada każdemu, kto mu się naraził. Byłemu wójtowi Andrzejowi Naderowi za różne drobnostki i małe uszczypliwości wyniósł na szczyt Królowej przednie koła od wozu. Niósł je na plecach, aby nie zostawić śladów, a do tego jeszcze kapce obuł przodem do tyłu. Był mańkutem i właśnie lewą rękę miał niezwykle silną i zręczną. Nie było ożogu, którego by nie wygiął, ani styliska, którego by nie złamał. Igłę nawlekał nicią w ten sposób, że z odległości dwóch kroków ciskał nić gwałtownie, długo przedtem na kolanie wałkując jej koniuszek, żeby był twardy. Pić Mańkut przestał, kiedy pewnego razu pobił się z ojcem. - Od gorzałki staję się popędliwy! - mawiał i od tego czasu trudno go było namówić, żeby choć kroplę alkoholu wziął do ust. Pamiętne są jego słowa, które ponoć po kimś powtarzał: - Dajcie mi punkt oparcia, a poruszę kulę ziemską! Lubił się śmiać, a z kim się śmiał, temu nic nie groziło, bo taki był dobroduszny, że można mu było ciosać kołki na głowie. Pracowało się z nim miło i przyjemnie. Dlatego nawet jego siła nikomu nie napędzała strachu. Natomiast Melchior Wicjen, zwany Mądralą, był z kolei człowiekiem gadatliwym, a przy tym złośliwym i skorym do zwady, ale i do niego można się było przyzwyczaić. Nieustannie się nad czymś zastanawiał, roztrząsał na głos wszystkie światowe wydarzenia polityczne, komentował wszystkie ludzkie czyny, podawał w wątpliwość dokonania i stwierdzenia swoich przyjaciół, a przede wszystkim ogromnie lubił czytać. Podczas pracy murarskiej wiecznie wymądrzał się na temat sztucznego murarza, którego można by zbudować na zasadzie maszyny parowej. Długo też nosił się z myślą, że i miasta należałoby budować na szynach, żeby można je było przesuwać z miejsca na miejsce, z kraju do kraju. Jedynie ze względu na brak czasu nie udało się Mądrali zbudować kosy o napędzie parowym, chociaż wiele sobie po niej obiecywał. Zwiększywszy ją odpowiednio, można by taką kosą ścinać nie tylko trawę, ale i całe lasy, a pod ziemią wydobywać węgiel i rudę. Brygada lubiła go mimo kłótliwości, i to bardzo, zwłaszcza zaś od chwili, kiedy im wytłumaczył i wiarygodnie uzasadnił zaćmienie Słońca i Księżyca. Wówczas po raz pierwszy jego przezwisko wywołało w nich wątpliwości i zastanawiali się nad tym, czy zamiast Mądralą nie nazwać go Profesorem. Jednakże Maciej Szwanda-Mańkut wyjaśnił wszystkim w delikatny sposób, że profesor wcale nie musi być mądrzejszy niż mędrzec, tak więc wszystko zostało po staremu. Jurek Grebeń także nie uwolni się do końca życia od przezwiska - Ryba. Nie dlatego, żeby do niego nie pasowało, choć w niczym nie był do ryby podobny. Potrafił tylko milczeć jak ryba i rozmowa stanowiła dla niego udrękę. Ale słuchać lubił, chętnie przytakiwał, uśmiechał się, ale sam rzadko kiedy jakieś słowo rzucił. Często nawet wówczas, kiedy musiał. Wolał machnąć tylko ręką, obrócić się na pięcie i oddalić się. Niemało ludzi uważało go często za niemego - dopóki nie usłyszeli, jak śpiewa. Kiedy otwierał usta, żeby zaśpiewać, człowiek oczarowany tym pięknem stał, jakby go w ziemię wkopano, i długo nie mógł się ruszyć z miejsca. Piosenek znał bez liku i chyba każdą nową zapamiętywał, choć raz ją tylko słyszał. No i widzicie, mogliby naszego Jurka Grebenia nazwać Śpiewakiem, a jednak nazywali go Rybą. Jemu to wcale nie przeszkadzało, bądź też nigdy się do tego nie przyznał. Natomiast Franek Dropa dumny był z tego, że nazwali go Fryzjerem. Jego największym marzeniem było, by rzeczywiście zostać prawdziwym fryzjerem, otworzyć sobie choćby niewielki salonik fryzjerski i strzyc w nim i golić od rana do wieczora. Zapach mydła do golenia i wody kolońskiej, lśniące i ostre brzytwy oraz maszynki do strzyżenia włosów oczarowały go już od chwili, kiedy ujrzał je po raz pierwszy i poczuł u fryzjera w Świętym Mikołaju. Później we wszystkich miastach, w których się znalazł, godzinkę-dwie spędzał w miejscowych razurach, obserwował pracę fryzjerów i do woli prowadził z nimi rozmowy. Zdarzało się czasami, że zachwycony fryzjer, któremu pochlebiały taki podziw i szacunek, ostrzygł go i ogolił za darmo. Frankowi Dropie wcale na tym nie zależało. Sprawiłoby mu znacznie większą przyjemność, gdyby go do któregoś z tych salonów fryzjerskich przyjęto chociażby na ucznia. To się jednak nie zdarzyło, ale Franek Dropa nie przestał marzyć o tym, że pewnego dnia - po latach oszczędzania i wyrzeczeń - otworzy zakład fryzjerski nie gdzie indziej, ale w rodzinnej wsi i przez pierwszy tydzień będzie strzyc i golić za darmo. Jego siostra, Staśka Dropianka, była o dwa lata młodsza, ale wyróżniała się jako znakomita kucharka. Dla niej jakby gotowanie było fantazją, a potrawy - dziełem artystycznym. Nie było człowieka, który by nie zjadł z apetytem tego, co Staśka ugotowała i upiekła. Murarze chętnie brali ją ze sobą na roboty. Wszyscy gorliwie się do niej zalecali, jak tylko brat nie patrzył. Radość ta nie ominęła przed laty także Samka Żądlicy, którego między sobą nazywali Pszczołą. Wkrótce jednak przestał jej nadskakiwać, bo wówczas spotykała się już z Benedyktem Wiliszem. Kiedy jednak dowiedział się o tym czujny Fryzjer, figlarz Samobójca musiał flirt ze Staśka przerwać. - Jak wrócimy do domu - krzyczał Fryzjer na siostrę - będziesz mogła chodzić na randki, z kim zechcesz, i robić, co ci się spodoba, ale tu mi chłopów nie bałamuć, nie uwodź i najlepiej ich od siebie przepędzaj! Staśka rozpłakała się. - Co mam robić, ha? Ty się do mnie słówkiem nie odezwiesz, samej mnie do miasta nie puszczasz i z chłopami rozmawiać zakazujesz? - Spij albo rozmawiaj wtedy i tam, gdzie są wszyscy! - zdecydował Fryzjer i na tym skończyła się jego rozmowa z siostrą. Benedykt Wilisz-Samobójca i Samko Żądlica-Pszczoła pogodzili się z sytuacją i przestali się gryźć. Tym bardziej więc wszyscy byli zdziwieni, kiedy dowiedzieli się później, z kim Staśka się związała i w kim się zakochała. (Opowiemy o tym kiedy indziej, jak przyjdzie na tę historię pora). O Samku Żądlicy trzeba jednak powiedzieć, ze i z niego murarz był przedni. Pracował czysto i bezbłędnie. Nie uchylał się od roboty, wprost przeciwnie - chętnie drugiemu pomógł. - Jesteśmy niczym te pszczoły - mawiał. - Tylko praca nas może zbawić. Nic nam nie pozostaje, tylko pracować, aby żyć, jak należy. Naprawdę jesteśmy niczym te pszczoły! Spójrzcie na nie, cale lato pracowicie znoszą miód, aby zachować swój ród; i my nie jesteśmy inni i nic nas nie czeka innego, tylko pracować i pracować niczym te pszczoły, skoro chcemy zachować nasz gatunek! Bredził czasami o pszczołach we dnie i w nocy, porównywał się do nich i jak tylko mógł, tak je chwalił. Wyglądało na to, że się ich boi, skoro je tak chwali, chociaż mu dotychczas żadnej krzywdy nie wyrządziły. Przyschło do niego tylko przezwisko - Pszczoła, ale on sobie z tego nic nie robił. Wszędzie z ciekawością odwiedzał pasieki, zaglądał do uli i prowadził z pszczołami długie rozmowy. Zeszłego roku w drodze z Rużomberka kupił w Jędrusiowej od miejscowego nauczyciela za grosze pszczeli rój, zbity w kulę. Włożył go do plecaka i niósł ostrożnie. W drodze pszczoły się jednak przestraszyły, wobec tego wypuścił je z plecaka za Świętym Mikołajem. Pożądliły go wówczas porządnie i przyszedł do domu spuchnięty. Przez cały tydzień matka i Krystyna nacierały go octem i przykładały mu nasączone zimną wodą szmatki, nim wreszcie opuchlizna zeszła. Jak mówił, pszczele żądła wygnały mu z ramienia lekki reumatyzm. Kiedy był w dobrym humorze, fantazjował na temat, jak dobrze by było skrzyżować pszczołę z wróblem. Z jednej strony ubyłoby żarłocznych i wiecznie głodnych wróbli, z drugiej zaś - pszczoły, duże jak wróble, znosiłyby więcej miodu i w ciągu lata mogłyby się żywić najrozmaitszym robactwem. Oczywiście, ule musiałyby być duże jak stajnie i miód wybierano by z nich łopatami. - A jakie by żądła miały? - spytał Melchior Wicjen-Mądrala. - Żądła? - zdziwił się Samko. - Jak pociski! - uprzedził go Franek Dropa-Fryzjer. - Nie! - sprzeciwił się Samko. - Nowe pszczoły wcale by żądeł nie miały, bo nie byłyby im potrzebne. Ubyłoby wrogów, z ptakami żyłyby w przyjaźni, po co więc żądła? - A jaja by znosiły? - dopytywał Mądrala. - Jaja? - Samko zamyślił się. - Oczywiście, że mogłyby znosić. - Wobec tego lepiej skrzyżować pszczołę z kurą - odezwał się ponownie Mądrala. - I miodu byłoby jeszcze więcej, i jaja by były większe, i pszczele mięso nadawałoby się do jedzenia...! - Ach, ty ośle jeden! - nie wytrzymał Maciej Szwanda-Mańkut. - A jakby z takim grubym dziobem wciskały się w kielichy drobnych kwiatków? Mężczyźni zamyślili się na chwilę. - To całkiem proste! - Mądrala roześmiał się z ulgą. - Zamiast dziobów miałyby pszczele ryjki. Cienkie, cieniutkie, takie same jak pszczoły! - A czy nie byłoby najlepiej skrzyżować pszczołę z człowiekiem? - odezwał się Fryzjer. - I rozum by miała... - Gdyby go miała tyle co ty - przerwał mu Mądrala - nic byśmy nie zyskali... A zresztą, dlaczego mielibyśmy zapracowywać się jak pszczoły? Aż taki pracowity człowiek być nie musi, bo pracując tyle nie miałby czasu na myślenie, a wtedy przestałby być człowiekiem! Jurek Grebeń przytakiwał tylko, przytakiwał, dziwił się, ale słówkiem się nie odezwał. Samko Żądlica rozłożył bezradnie ręce. - Najlepiej jest tak, jak jest - powiedział Fryzjer. - Ja tam jestem z siebie całkiem zadowolony. I z pszczół jestem zadowolony! Wszyscy skinęli głowami i nikt juz nie odezwał się ani słowem. Po południu, przed wyruszeniem w drogę, cała murarska brygada zebrała się na podwórzu u Samka Żądlicy. Posiadali na (klocach i naradzali się, co zabrać, o czym nie zapomnieć i dokąd się wybrać. Kiedy już niemal wszystko uzgodnili, przysiedli się do nich dwaj miejscowi kolejarze: Jan Anosta i Biro Tolky. Spoglądali spod oka na murarzy i mieli takie miny, jakby im zazdrościli, że wybierają się w świat na murarkę. - Macie też czego zazdrościć?! - odezwał się do nich Mańkut. - Wy macie robotę na miejscu i jak was pociąg nie przejedzie, możecie na kolei pracować aż do śmierci! - A czy my wam zazdrościmy? - Biro Tolky wybuchnął śmiechem. - A możesz sobie iść na złamanie karku, gdzie ci się żywnie podoba! - Wolałbym już wylegiwać się w domu tak jak ty - odezwał się Żądlica. - Znajdź mi pracę na kolei, a nie ruszę się stąd ani na krok! - Nie przyjmują, braciszku - powiedział z powagą Anosta. - I długo jeszcze nie będą! - dodał. - Nawet z tą naszą robotą to wcale nie takie pewne! - zwrócił się do Mańkuta. - Chodzą słuchy, że wkrótce i na kolei zaczną zwalniać robotników. - I gdzież ma się podziać biedny człowiek? - odezwał się młody rolnik, Piotrek Slabicz, który słuchał rozmowy murarzy z kolejarzami. - Zbudowali linię kolejową i rolnikom odpadły przewozy, bo kto teraz będzie furą woził sól i rudę? Straciliśmy ostatnią okazję zarobienia nędznego grosza... - Trzeba zrobić to, co radzi Orfanides - powiedział Żądlica. - Z sadów i pszczół nie wyżyjesz! - sprzeciwił się Mądrala. - Pięciorga czy siedmiorga dzieci nie można przez cały rok karmić owocami i miodem. Tyle go nawet nie masz! - Nie myślę tylko o sadach i o pszczołach - powiedział Samko Żądlica. - Orfanides radzi zakładać u nas nowe fabryki, aby biedota miała z czego żyć. - A kto je założy? - zaśmiał się Anosta. - Biedota! - Ha, ha, a ma biedota kapitalik? A może ty go masz? No widzisz, tobie i mnie, nam wszystkim brak kapitału na założenie fabryk - rozgadał się Anosta. - Kto ma kapitalik, może sobie założyć fabryczkę i wzbogacić się na niej. - A czy ją założy? - powątpiewał Mądrala. - Kto by tu co zakładał? I co by w fabryce wytwarzał? Czyżby gliniane garnki? Z tym sobie poradzą nasi garncarze. A może beczki do kiszenia kapusty? Gdzie by je sprzedał? Kto je kupi? Każdy ma swoją beczkę w piwnicy... A może gorzałkę? I gorzałki na świecie dosyć! Mężczyźni nie roześmiali się, milczeli. Jakby ich dręczyło, gniewało, leżało na wątrobie coś niedopowiedzianego. Kiwali głowami, dumali, chrząkali. - Gdyby były fabryki, to i grosza by nie zabrakło - zaskomlił raczej niż powiedział Benedykt Wilisz. - Drewna tu sporo dokoła - odezwał się Maciej Szwanda. - Może z niego dałoby się coś... - Ale z was durnie! - zadrwił z obu Mądrala. - Kapitaliku na fabrykę nie macie, drewno dokoła nie do was należy, a budujecie tu sobie niemal zamki na lodzie... Trzymaj się swojej kielni, przyjacielu! Ona jedna cię nie zawiedzie! Z nami już inaczej, niż jest, nie będzie! My już do śmierci zostaniemy na roli i przy rzemiośle... A wy chcielibyście od razu zostać fabrykantami, ha, ha, ha! Roześmiał się tak, że go omal ze śmiechu nie pokręciło. Śmiał się, rechotał, chichotał, tak że aż łzy spływały mu po twarzy. Ryczał, prychał, a w końcu nawet kwilił. Może by go nawet i szlag trafił, gdyby Maciej Szwanda-Mańkut nie kopnął go porządnie w tyłek. Mądrala przewrócił się i oprzytomniał. Spojrzał na Mańkuta i zamierzał na niego skoczyć. Już podnosił się z ziemi z zaciśniętymi pięściami, ale siłacz Mańkut umyślnie udawał, że go nie widzi i zwrócił się do niego bokiem. Zaczął już koło Mańkuta podskakiwać i gniewnie zaciskać pięści. Ale właśnie w tej chwili zjawił się majster Żufanko-Żmija. - A wy co tu wyrabiacie, młodzieńcy? - oburzył się na Mańkuta i Mądralę. - Jutro maszerujemy do Brezna na murarkę, a wy tak wyglądacie, jakby was z chlewa wypuścili. Włosy długie, warkocze można by pleść! Brody i szyje zarośnięte aż po grdykę!»- przemawiał Żmija i chodził surowo wśród swojej brygady. Kącikiem ust, niczym miejscowi eleganci, splunął co najmniej na metr przed siebie. - Fryzjer! - krzyknął Żufanko na Franka Dropę. - Natychmiast mi tu wszystkich ostrzyc! A potem wszyscy się ogolicie! - rozkazywał. - I ubrania trzeba przewietrzyć, połatać, guziki poprzyszywać! Wszyscy jesteście po wojsku, przypomnijcie więc sobie, czegoście się tam nauczyli! Żufanko skończył swoją mowę, eleganckim półłukiem wypluł przed siebie niedopałek papierosa. Mężczyźni wokół niego natychmiast zaczęli się podnosić i poruszać żwawiej. Żufanko zatrzymał się przed Frankiem Dropą. - Najpierw ostrzyżesz mnie! - polecił. - Do usług, jaśnie wielmożny panie! - zażartował Fryzjer i uprzejmie się Żmii ukłonił. - Jaki sznyt raczy pan sobie wybrać? - Zwyczajny, pod garnczek! - W końcu i Żufanko się roześmiał. Natychmiast zjawił się stołek, a w rękach Fryzjera zaświergotały nożyczki, migała maszynka do strzyżenia i szybko poruszał się grzebień. Żufanko-Żmija usiadł. Fryzjer wcisnął mu na głowę gliniany garnek, przycisnął go lewą ręką, prawą zaś wzdłuż jego krawędzi zaczął strzyc majstrowi włosy. Przybiegła siostra Fryzjera, Staśka Dropianka, i zatrzymała się zdziwiona, widząc wszystkich murarzy w gromadzie. - Ty też przyszłaś się uczesać? - dokuczał dziewczynie Melchior Wicjen-Mądrala. - Jeślibyś się zgodziła, sam bym ci wieczorem porozplatał czy pozaplatał warkoczyki! - Nie pyskuj, Mądrala! - ofuknął go Fryzjer. - Jeszcze słowo, a ostrzygę cię na zero. Mężczyźni wybuchnęli śmiechem, a Mądrala zaczął się z zażenowaniem usprawiedliwiać: - Ależ ja nie miałem niczego złego na myśli! Ja tak tylko z życzliwości dla dziewczyny. Chyba się, Stasiu, na mnie nie gniewasz? Staśka jednak opanowała się już, spojrzała na Mądralę z góry, pogardliwie wzruszyła ramionami i zwróciła się do brata: - Masz iść do domu drwa rąbać! - Teraz nie może! - Wziął w obronę Fryzjera majster Piotr Żufanko. - Jak nas ostrzyże, przyjdziemy pomóc mu wszyscy! A ty też się przygotuj, jutro rano wyruszamy! - Jeszcze nie wiem, czy pójdę - odwarknęła dumna Staśka i oddaliła się bez słowa. - Tego nam nie może zrobić! - zwrócił się Żufanko do Fryzjera. Poruszył gwałtownie głową i nożyczki tak go uszczypnęły, że aż jęknął. - Nie bój się, ona tylko tak mówi na złość! - uspokajał go Fryzjer. - Uważaj! - oburzył się majster na Franka Dropę. - Jeśli będziesz się tak kręcić i poruszać głową, to ci ją utnę! - zagroził Fryzjer. - Może by mu jej nawet wcale nie brakowało - ośmielił się zauważyć Mądrala, ale natychmiast zakrył sobie usta ręką. Żmija spojrzał na niego ostro. - Miałem na myśli, że... - Mądrala zająknął się. - Ja wiem, co miałeś na myśli... - Żufanko gniewnie strzyknął śliną spomiędzy zębów. - Gdybym nie siedział, tobym ci uszy przyszył do ramion! - To już lepiej siedź, lepiej siedź - uspokajał Mądrala rozgniewanego Żufankę i pospiesznie wycofał się jak najdalej. - Gotowe! - oświadczył Fryzjer i podał Żufance do rąk lusterko. Żufanko zaczął się sobie przypatrywać w takim skupieniu, że zapomniał o Mądrali. - Ładny jeszcze ze mnie chłopak! - powiedział o sobie z uznaniem. - Kto następny? - spytał Fryzjer. Na stołku zasiadł Samobójca. 2 Wieczory i noce przed wyruszeniem z domu bywają zawsze najkrótsze. Wtedy właśnie trzeba najwięcej zrobić, załatwić, dokonać... W gorączkowym pośpiechu przed odmarszem jakby każda minuta nakładała na opuszczającego dom nie cierpiące zwłoki obowiązki i nowe powinności. Pod wieczór Maryśka Dudaczówna wyśledziła Staśkę Dropiankę i zastąpiła jej drogę stając na szeroko rozstawionych nogach. - Zostaw Samka w spokoju! - krzyknęła Maryśka. - Phi, mam go w nosie! - od warknęła Staśka, ominęła ją niemal jej dotykając i już za jej plecami dodała: - Zamknij go sobie w komorze, bo na świecie są inne dziewczyny, niż ty to sobie potrafisz wyobrazić... Staśka pobiegła dalej, a Maryśka gwałtownie się odwróciła. Najchętniej by tamtą wytargała za warkocze i podrapała paznokciami. Nie ruszyła się jednak z miejsca i tylko stała w boleśnym zamyśleniu. Nagle opanowała się i pobiegła do domu. Czekała na swojego Samka. Nie tylko ona: tego wieczora za niejednym okienkiem biło niespokojnie stęsknione dziewczęce serce. W pocie czoła żegnali się murarze ze swoimi dziewczynami na dziesięć tygodni. Świtało już, kiedy Samko dowlókł się do domu. Wschodziło słońce. Samko przymrużył oczy, na powiekach ciążyło mu zmęczenie, nogi trzęsły się i uginały. Po nie przespanej, wyczerpującej nocy zwaliłby się najchętniej na zimne łóżko, przykrył wychłodzoną pierzyną i spał co najmniej do obiadu. Za godzinę jednak mieli wyruszyć. W domu na podwórzu sprawił mu radość widok wypoczętego i śmiało sobie poczynającego koguta. Załatwiał jedną kurę za drugą i z zadowoleniem posapywał. W końcu zapiał dumnie i z wyższością. Zaczynał się nowy dzień. Samko wyciągnął ze studni wiadro chłodnej wody, wlał ją do drewnianego szaflika i porządnie umył się do pasa. Poczuł ulgę. Zmęczenie opadło z niego, kolana odzyskały prężność. Obudził się w nim głód... Wyruszyli punktualnie o siódmej. Siedmiu mężczyzn i ósma kobieta. Niedzielny poranek słonecznymi promieniami popychał ich nieśmiało na zachód. Obwieszeni czym się tylko dało, szli pod górę Głęboką Drogą i zatrzymali się dopiero na Kamieniu. Murarski majster Żufanko zrzucił z ramion plecak. - Wypada pożegnać się ze wsią i krajem - powiedział z powagą, uroczyście. Sięgnął do plecaka, wyjął flaszeczkę gorzałki i nalał do kieliszków. Wypili jeden po drugim. Żegnali się ze stronami rodzinnymi, które stąd było widać jak na, dłoni. Wieś klęczała im niemal u stóp. Wokół rozciągały się bezkresne pola, które sięgały na wschodzie aż do podnóża tatrzańskiego Krywania. - Tyle ziemi, a nie potrafi nas wyżywić! - odezwał się Melchior Wicjen-Mądrala. - Piękny, cudowny kraj, możesz nań patrzeć z upodobaniem, ale cóż z tego? No, powiedzcie: co z tego? Pracujemy na roli, a kiedy starcza nam czasu, uciekamy w świat, lecz na wiosnę nie jesteśmy bogatsi niż przed rokiem...! - Dlaczego nie budujecie tu, w Liptowskim Kraju? - odezwała się niespodzianie Staśka Dropianka, ale natychmiast umilkła, jakby się przestraszyła czy też zawstydziła swojego pytania. - To nie takie proste! Tu niełatwo o robotę dla murarza! - powiedział Żufanko z wolna i z rozwagą. - Rozejrzyj się dokoła! We Wschodniej, w Ważcu, w Szczerbie, w Kokawie, w Przybylinie, w Dowalowie, w Wawrzyszowie i w Jamniku, w Świętym Piotrze, w Świętym Janie i w Węgierskiej Wsi, w Okolicznem i w Zaważskiej Porębie, w Ilianowie i w Plosztinie, wszędzie pełno murarzy, a wymieniłem tylko miejscowości w Górnym Liptowie. O pracę murarską trzeba by się tu wprost bić, a na domiar złego zapłacą ci za nią niemal o połowę mniej niż gdzie indziej. Dlatego, Stasiu moja droga, musimy szukać pracy w świecie. A zresztą, nie udajemy się tak bardzo daleko. Na Górne Pohronie kamieniem dorzucisz! Kiedy się pewnego razu wybierzemy do Wiednia albo do Pesztu, to dopiero będziesz oczy wybałuszać! Dwa dni tam pociągiem jechałem... No, ale ruszajmy, bo wkrótce będzie wieczór! Westchnęli zgodnie, zarzucili plecaki na ramiona i zbiegli z Kamienia pod Wapienicę do Wróblej i weszli do Wachtarowej. Stara droga doprowadziła ich wkrótce do rozstajów. Przeszli przez most na Wagu, minęli Królewską Wólkę i dziarsko ruszyli w kierunku na Malużynę, Niżną i Wyżnią Bocę. W porze obiadowej podjedli sobie już na Czertownicy. W dół szło się im lżej. Nad Jastrzębią i potem poniżej niej napili się wody zdrojowej i z przyjemnością patrzyli na stado saren. Stary jeleń-dwunastolatek prowadził je kłusem w gęste lasy na stokach Małego Gaplia. Nad Mytem pod Diumbierem skręcili w lewo stokami Wartowki i Pohańska. Tam podczas wspinaczki drugi raz się porządnie spocili. Minąwszy Chłodny Wierch zbiegli do Bujakowa, przeszli przez Zadnie i Przednie Halne i zakołatali do bram starego i sławnego grodu Brezna. Kiedy w gospodzie kazali sobie podać piwo, była piąta godzina po południu. - Zostaniemy tutaj! - postanowił Żufanko. - Przekąsimy coś i natychmiast rozgościmy się w baraku na podwórzu, bo właśnie do tej gospody trzeba przybudować drugie tyle, ile zajmuje stara część. Żufanko odszedł i po chwili zjawił się z karczmarzem Grundigiem. Był to mężczyzna tęgi, dobrze wypasiony. Broda i wąsy zasłaniały mu bez reszty dolną część twarzy i usta dostrzegało się tylko wówczas, gdy je otwierał. - Przyszliśmy, panie Grundig, tak jak pan polecił - powiedział Żufanko. - Od jutra możemy zacząć budować. Wydaje mi się, że powinniśmy uzgodnić szczegóły, a przede wszystkim wynagrodzenie. - Jak pan sobie życzy! - Karczmarz Grundig przysiadł się do stołu i skinął ręką na kelnera, który natychmiast podbiegł. - Przynieś po piwie dla każdego z panów! Na mój rachunek, panowie!... Kelner przyniósł piwo, stuknęli się, wypili. - Za zgodę! - wzniósł toast karczmarz Grundig. - Kierownika robót pan ma? - spytał Żufanko. - Nie trzeba. Ja go zastąpię! - roześmiał się karczmarz. - A podręczne będą? - Cztery wystarczą? - Wystarczą! - zgodził się Żufanko. - A teraz wynagrodzenie. Ile pan proponuje? Karczmarz Grundig oblizał wargi, zaśmiał się, po czym spoważniał. Wypił duszkiem resztę piwa i zaczął mówić, ostrożnie dobierając słów. - No, może się bardzo nie pomylę... - Mrugnął do Żufanki, który spoglądał nań z kamienną twarzą. - ... jeśli zaproponuję i zapłacę murarzom siedem złotych tygodniowo, a panu? majstrowi, dwanaście, Kucharce, oczywiście, będziecie płacić sami... Mężczyźni mruczeli z niechęcią pod nosem. - Tyle, a może nawet i więcej mogliśmy dostać w domu i nie musieliśmy aż do Brezna chodzić! - powiedział Żufanko spoglądając na mężczyzn, którzy jak jeden mąż potakująco skinęli głowami. - Wątpię - powiedział karczmarz Grundig. - Ale chętnie wysłucham waszych propozycji. - Trzynaście złotych tygodniowo dla murarza, osiemnaście dla majstra, a kucharkę sami sobie opłacimy. - Prawda będzie chyba gdzieś pośrodku - roześmiał się karczmarz. - Jak długo żyję, mówię sobie: trzymaj się złotego środka. A gdybyśmy tak i teraz się na to zdecydowali? Proponuję murarzom dziesięć złotych tygodniowo, a panu, panie majstrze, piętnaście. Zgadzacie się? Żufanko spojrzał na mężczyzn. Przez chwilę kręcili głowami, zastanawiali się, ale potem jeden po drugim zaczęli przytakiwać. - To pańskie ostatnie słowo? - spytał Żufanko. - Ostatnie! - oświadczył stanowczo karczmarz. - A więc dobrze! - zgodził się Żufanko. Majster i karczmarz, podali sobie ręce. - Kelner wam pokaże, gdzie będziecie spać i gdzie możecie sobie gotować - powiedział karczmarz Grundig. - Kuchnia tam duża, wystarczy dla ośmiorga. I praca na pewno się wam spodoba, bo co najmniej przez dwa miesiące nie będziecie się musieli stąd ruszać. Do widzenia jutro o szóstej rano! Mężczyźni mruknęli kilka słów na pożegnanie i karczmarz się oddalił. Dopiero teraz spojrzeli na siebie badawczo i znacząco, i niejeden z nich uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Co powiecie? - spytał Żufanko. - No, nie jest to Bóg wie co - odezwał się Mądrala. - Nie dodałby już ani grosza! - powiedział Wilisz-Samobójca. - Z całą pewnością nie! - zgodził się Maciej Szwanda-Mańkut. - A wiecie, jak gdzie indziej płacą? - spytał Mądrala. - Wiemy! - ofuknął go Żufanko. - Jak chcesz zarobić o złoty-dwa więcej, musisz jechać do Pesztu! Robiłem, co mogłem. Trzeba się było odezwać, jeśli wam nie po myśli... Przy stole zatrzymało się dwóch nieznajomych mężczyzn. - Daliście się namówić? - odezwał się jeden z nich. - A ty czego się wtrącasz? - oburzył się na niego zirytowany Żufanko. - Spokojnie, kolego, spokojnie! - uspokajał go nieznajomy. - Jestem Balco, murarz. - A ja Mitana, tez murarz! - przedstawił się drugi. - Żufanko! - przedstawił się Żmija. - Możemy się przysiąść? - spytał Balco. - Siadajcie! - zgodził się niechętnie Żufanko. - Mówimy, ze daliście się karczmarzowi namówić - powtórzył Mitana. - Ile wam obiecał? - A tobie co do tego? - wybuchnął Maciej Szwanda. - Nie wykręcajcie się, powiedzcie! - Dziesięć złotych dla murarza, piętnaście dla majstra! Jesteś zadowolony? - zaśmiał się sztucznie Żufanko. - Ho, ho, ho! Toście nam porządnie wleźli w szkodę! - Mityna z gniewem uderzył pięścią w stół. - Co ty pleciesz? - krzyknął Żufanko. - Czyście nie zauważyli, że w całym Breźnie nic się nie buduje? - zawołał rozdrażnionym głosem Balco. - Dzisiaj jest niedziela! - odezwał się Mądrala. Mężczyźni roześmiali się. - Żebyście wiedzieli - spoważniał Mitana - to wcale nie do śmiechu! W całym Breźnie nic się nie buduje, bo murarze strajkują. Dopóki nie podwyższą wynagrodzenia do piętnastu złotych tygodniowo dla murarza, a do dwudziestu dla majstra, nikt w tym mieście cegły do ręki nie weźmie! - Chyba nie będziecie takimi draniami, żeby nam tu strajk zepsuć - gorączkował się Balco. - Tydzień, dwa wytrzymamy i na naszym stanie! - A nam co do tego? - krzyknął Samko. - Ja chcę się żenić! Pieniądze mi potrzebne... Ja będę pracować! - Toś ty taki, gołąbeczku?! - ryknął groźnie na Samka Mitana. - Pamiętaj, gołowąsie, co ci teraz powiem!... Ja nie mam kawałka pola i łąki gdzieś w Liptowie jak może ty... Ja nie ma gdzie posadzić ziemniaków ani zboża dla kur. Ja nie chowam gęsi, nie tuczę wieprzka. Ja nie jestem na poły rolnik, na poły murarz jak ty! Ja jestem tylko murarzem! Żyję tylko z tego, co zarobię przy budowie tymi rękami. Mam czworo dzieci i już od dwóch tygodni nie pracuję, bo wierzę, że tacy jak karczmarz Grundig w końcu ustąpią. A ty chcesz to wszystko od razu zepsuć?! - Nie chcę nic zepsuć! - odezwał się Samko. - Ale mnie naprawdę potrzebne pieniądze... - Wytrzymaj, a będziesz ich miał więcej! - powiedział Balco. - Nasze rodziny już od dwóch tygodni zdychają z głodu, ale my wytrzymamy! Choćby przez następne dwa tygodnie! - No ale co my będziemy robić przez dwa tygodnie? - spytał Żufanko. - Chyba nie chcesz, żebyśmy przesiadywali i czekali w tej gospodzie tak długo, dopóki Grundig i inni nie przyjmą waszych postulatów?! - Idźcie do innego miasta - zaproponował Mitana. - A jak nie? - spytał Mądrala. - Za zdrowie nie ręczymy! - powiedział Balco. - Tylko nam tu nie groź! - Mańkut zacisnął pięści. - W dzień obronią nas policjanci! - powiedział Mądrala. - A w nocy? - spytał Mitana. - Sami się obronimy! - Mańkut uderzył pięścią w stół. - Jak chcecie - powiedział Mitana i spojrzał na Balcę. Obaj wstali i odeszli bez pożegnania. Mężczyźni milczeli, obracali w rękach puste kufle od piwa i wpatrywali się w nie drętwo. - No i co zrobimy? - spytała w końcu Staśka. - Okaleczyć się chyba nie damy! - powiedział Franek Dropa. - Zobaczymy! - Żufanko ciężko westchnął. - Rano jest człowiek mądrzejszy niż wieczorem! Zaczęli się podnosić. Kelner zaprowadził ich do domu noclegowego. Była to stara, wilgotna i zagrzybiona rudera, ale spać się tu dało. Po całodziennej udręce wszyscy wyciągnęli się z ulgą na pryczach. Długo jęczeli, wzdychali i nie mogli zasnąć. Nie spali dobrze, do rana przewracali się z boku na bok i raz po raz budzili. 3 Pierwszego października tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego roku koło czwartej po południu wyniósł Marcin Żądlica pod jabłoń do ogrodu stół i kilka krzeseł. Córka Krystynka przykryła stół czystym białym obrusem, a żona Rózia przyniosła na talerzach gotowaną kiełbasę, szynkę, słoninkę, pokrojoną drobno, posoloną i polaną octem cebulkę, obrane gotowane ziemniaki i utarty drobno chrzan. Dopiero na końcu zjawił się na stole gąsior domowego porzeczkowego wina, butelka gorzałki od Gerscha i kieliszki. Marcin Żądlica obchodził swoje pięćdziesiąte pierwsze urodziny. Krystynka i Rózia wycałowały go już rano. Koło południa nadszedł list z życzeniami od Walka z Kieżmarku, a Samko uścisnął mu dłoń, zanim jeszcze wyruszył na murarkę. Marcin Żądlica usiadł do stołu w ogrodzie, z zadowoleniem pykał z fajeczki i czekał na zaproszonych gości. Dął ciepły wietrzyk i liście jabłoni nad głową Żądlicy głośno szeleściły. Jako pierwszy przyszedł sąsiad, pan profesor Ludwik Samuel Orfanides. Szedł powoli, już z daleka uśmiechał się i ukrywał coś za plecami. Żądlica wstał i odłożył fajkę. Profesor zatrzymał się przy stole i nagle spoważniał. - Marcinie! - zwrócił się do solenizanta. - Życzę ci dużo zdrowia i szczęścia! Abyś zawsze miał myśl wesołą i wielu przyjaciół. A kiedy będziesz miał siedemdziesiąt pięć lat jak ja, to żebym i ja mógł ci przyjść złożyć gratulacje! - Dziękuję pięknie, panie profesorze! Witamy w naszych progach - powiedział Marcin i z radością objął i wyściskał zwalistego profesora. - Dość już, dość! - jęczał nauczyciel, ale śmiał się przy tym. Marcin w końcu uwolnił go ze swojego uścisku. Dopiero teraz Orfanides postawił na stole pięciolitrowy gąsior i położył obok dużą kopertę. - Przyniosłem ci tu, Marcinku, do skosztowania kropelkę winka z moich czarnych porzeczek... A to... - Podniósł kopertę. - ... No, zgadnij, co jest w środku? - Nie zgadnę, choćby mnie na śmierć bito! - Spróbuj! - Liście tytoniu? - Jeszcze czego! Mapę Europy ci przyniosłem. Najnowszą i największą, jaką w życiu widziałeś... - Mapę?! - wykrzyknął Żądlica. - Muszę ją zaraz zobaczyć! - Rzucił się na kopertę i drżącymi rękoma wyciągnął z niej mapę. Od razu też ją rozłożył. - Boże, jaka piękna! Jaka piękna! - Nie mógł wyjść z podziwu. - Skąd pan to ma? Gdzie pan ją zdobył? - Przysłał mi ją przyjaciel z Wiednia. Najpierw myślałem, że się pomylił, ale teraz widzę, że dobrze zrobił. Nie po to ją ci tu jednak przyniosłem, żebyś już teraz na nią się gapił. Złóż ją, jak należy, i schowaj. Wieczorem, kiedy nie będziesz mógł zasnąć, dosyć się na nią napatrzysz! Marcin roześmiał się z radości i posłuchał rady przyjaciela. - To trzeba oblać! - postanowił. - Nie! - sprzeciwił się Orfanides. - Najpierw musisz mi pokazać ogród. Udali się do sadu, obejrzeli porzeczki, agrest, obmacali wszystkie szczepy na jabłoniach i śliwach, i wrócili do stołu dopiero wówczas, gdy na podwórzu zjawili się następni goście: były wójt Andrzej Nader i były właściciel gospodarstwa leśnego Piotr Gunar. Obaj byli przyjaciółmi, rówieśnikami i kolegami szkolnymi Żądlicy. Przywitali się, złożyli życzenia, pogratulowali i usiedli do stołu. Żądlica zapraszał ich, częstował jedzeniem i piciem, oni zaś nie wzbraniali się - jedli i popijali. - Tak mi z wami dobrze! - westchnął Orfanides. - Wszystkich trzech uczyłem pisać i czytać, ale wyście się prócz tego sporo nauczyli. Potraficie być przyjaciółmi, potraficie mnie, starca, przyjąć w swoim gronie i uradować moje serce. Dziękuję wam, bardzo dziękuję! W oczach nauczyciela zalśniły łzy. Jego byli uczniowie zerwali się z krzeseł, otoczyli go z kieliszkami i nie pozwolili mu się rozpłakać. Wypili wszyscy do dna. Usiedli i przez chwilę milczeli w zadumie. Drogą, która prowadziła koło ogrodu, szedł zataczając się pijany Pal Szokolik. Jego ojciec, rolnik i krawiec, urodził się jeszcze jako Stefan Sokolik, ależ później zaczął się podpisywać Istvan Szokolik. Powód miał, bo aż przez pięć lat szył ubrania w najlepszym salonie krawieckim w Peszcie. Może mu się wydawało, że sam jest posłem, skoro ubrania z jego pracowni zjawiały się w węgierskim sejmie, albo, skoro pojawiały się wyjątkowo w Wiedniu na dworze cesarskim, że sam jest dworzaninem. Zhardział i zgorzkniał, kiedy go później za pijaństwo z salonu wyrzucono. Osiadł w rodzinnej wsi i, prócz szycia dla miejscowej śmietanki, spłodził syna Pala Szokolika. Syn dopiero niedawno pochował ojca. Chociaż sam nie przejął po ojcu rzemiosła, pił tak jak on i jak on był dumnym madziaronem. Pal Szokolik, gospodarz, kupiec i pośrednik, wierzył nieugięcie, że go jego madziaroństwo zbawi od wszystkich grzechów, jakich się w interesach dopuścił wobec Austro-Węgier. Sam się do grzechów przyznawał, nieraz bowiem, gdy się upił, szeptał karczmarzowi Gerschowi do ucha: „Okradłem węgierską ojczyznę o worek złota, ale obiecuję Węgrom, że spłodzę im za to przynajmniej jednego Madziara!” „Musisz się ożenić albo znaleźć sobie jakąś dziewuchę” - radził mu karczmarz Gersch. „Żenić mi się nie chce!” - sprzeciwiał się Szokolik. „W takim razie trudno ci będzie obietnicy dotrzymać!” - roześmiał się Gersch. „A ty nie chciałbyś być Madziarem?” - namawiał go Pal Szokolik. „Ja tam, bratku, jestem Żydem i nie wiem, czy mogę!” - żartował karczmarz Gersch. „Możesz, mój drogi, możesz! - Szokolik zaczął karczmarza obejmować i ściskać. - Wszystko ci załatwię!” „Skoro mówisz, to ci wierzę!” - Karczmarz wybuchnął śmiechem, a wraz z nim wszyscy mężczyźni w gospodzie. Pal wytrzeźwiał i o wszystkim zapomniał. O obowiązkach wobec ojczyzny przypominał sobie znów tylko wówczas, kiedy się upił. Po pijanemu wybierał się nieraz pieszo do Pesztu i odgrażał się, że w sejmie węgierskim doprowadzi do uchwalenia przepisu, w myśl którego każdy, kto na Węgrzech nie chce być Madziarem, będzie wykastrowany. Na szczęście, pijanemu madziaronowi udawało się dojść ledwie do stodoły, gdzie zawsze gorzałka zwalała go z nóg. Zasypiał zazwyczaj wśród pokrzyw, a kiedy wytrzeźwiał, nie pamiętał już o swoich zamiarach i misji. I teraz podśpiewywał sobie głośno i powtarzał nieustannie węgierskie zdanie: „Egy akol es egy pasztor!” Zanim dojdzie do ucztujących, powtórzy to zdanie co najmniej dziesięć razy, nam więc zostanie trochę czasu, by przypomnieć pewną krótką rozmowę między Palem Szokolikiem a miejscowym gospodarzem Janem Drewakiem, znakomitym z konieczności dowcipnisiem, który miał tak dobrą pamięć, że umiał na pamięć całe kalendarze, a kiedy miał na to ochotę, recytował je nawet od końca. - A więc ty byś nas kastrował, co? - dokuczał Szokolikowi, który po kupieckich i innych zajęciach odpoczywał z panną Mraklówną w gospodzie. - Zachciało się, sokolikowi, wszystkich nas wykastrować! Żebyż to tylko obrzezać, to można by jeszcze wytrzymać, ale zaraz kastrować! - Wykastruję, wszystkich wykastruję! - odgrażał się wciąż Szokolik. - Naprawdę wszystkich? - Każdego, kto na Węgrzech nie będzie mówił po węgiersku! - Siebie także? - Siebie także.! - Zrób to natychmiast! - zachęcił go Drewak i podał mu nożyk. Mężczyźni wybuchnęli śmiechem, a karczmarzowi drgnęła ręka - przelał. Szokolik podniósł się groźnie. Stracił jednak równowagę i grzmotnął znów tyłkiem o ławę. - Dalej, dalej, oberżnij go sobie! - zachęcali mężczyźni Szokolika. - Jeszcze zobaczycie, jeszcze zobaczycie, jeszcze jak zobaczycie! - wygrażał Szokolik. - Chyba że jak własne rzycie! - śmiali się chłopi. - No, rżnij, tylko portek sobie nie pokalecz! - krzyczeli wszyscy. - Jak tego nie zrobi, przyszyjemy mu guziki do gołego tyłka! - Będzie go mógł sobie zapinać! - Ale czym szczać będzie, kiedy go sobie oberżnie? - Uchem! - Dużym palcem u nogi! - Reumatyzm mu go zablokował, mocz się przez sól nie przegryzie! - Wobec tego okiem! - Rzeczywiście, będzie płakać, łzy ronić i tak sobie ulży! Trzymając się za brzuchy od niepowstrzymanego śmiechu chłopi tarzali się niemal po ziemi, jęczeli i kwilili, jakby śmiech im ból sprawiał. Porozlewali gorzałkę i bez żalu zamówili następną. - I rzeczywiście tak zrobię! - ryknął Szokolik i uderzył pięścią w stół. - Wykastruję wszystkich, a was w pierwszym rzędzie! Nauczycie się po węgiersku, albo was wykastruję! - Słyszycie? - odezwał się Drewak. - Nawet nad nami nie będzie miał litości! - Będzie miał sporo roboty! - Że, ho, ho! - Drewak z zatroskaniem pokiwał głową, z trudem powstrzymując się od śmiechu. - Porządnie się napoci, nim wszystkich węgierskich Słowaków, Niemców, Rusinów, Serbów, Chorwatów, Słoweńców, Dalmatyńczyków, Greków, Żydów, Wołochów, Macedończyków, Cyganów, Ormian i wszystkich innych nauczy odmawiać „Ojcze nasz” po węgiersku! - I liczyć od jednego do stu! - I wyliczanki! - Którą masz na myśli - Hapa fuka funda luka funda kava keven duka hapa fuk funda luk funda kava keven duk. Aka fuka funda luka funda kava keven duka aka fuk funda luk funda kava keven duk. - Tej nawet tłumaczyć nie trzeba! - wykrzyknął Drewak. - A tę? - Którą? - Od kapusty rzyć popuści, od fasoli rzyć cię boli, od sera rzyć rozpiera, od zupy pierdzą dupy! - Osioł! - A dlaczegóż to? - Szokolika nam zgorszysz! - Rzeczywiście. Nie pomyślałem o tym! - Przeproś go! - Kiedy nie potrafię! - Spróbuj! - Wybacz więc, sokoliku! - Nie usłyszał... - Mam głośniej...? - Ale żebyśmy my nie ogłuchli! - A więc lepiej nie! - Może zasnął? - Rzeczywiście, drzemie... - Może myśli... - A ma czym? - Dość! - ryknął Pal Szokolik i taki gniew w nim wezbrał, że na chwilę schudł na twarzy. I wówczas wyrwał nagle Drewakowi nóż z ręki, spuścił portki i odciął sobie kawałek napletka. Wykrwawiłby się tam jak nic, ale chłopi rzucili mu się natychmiast na ratunek, tak że udało się go później lekarzom uratować. Karczmarz Gersch zatrzymał się zakłopotany nad skrawkiem napletka, który walał się po podłodze, i westchnął w zamyśleniu. - I co począć z tym duchowym przesłaniem? Nie zastanawiał się długo i chciał ten szczątek wyrzucie do śmieci, ale uprzedziła go łakoma i żarłoczna kotka. Rzuciła się, ścierwo, na duchowe przesłanie Szokolika i pożarła je ze smakiem. - Powinniśmy w ten napletek oprawić węgierskie prawa! - powiedział Drewak i sam się ze swoich słów roześmiał. - Wszyscy wybuchnęli śmiechem, rechotali tak, że aż się za brzuchy trzymali. Szokolik Pal jednakże niebawem doszedł do siebie. Podniósł się z łóżka, nabrał sił i za miesiąc znów świadczył pannie Mraklównie miłe usługi. Ale od tego czasu zawziął się niezwykle na wszystko, co niemadziarskie, i jak się później okazało, składał władzom donosy na wszystkich niebezpiecznych dla węgierskiej ojczyzny panslawistów. Teraz Pal Szokolik, pogrążony przez chwilę we własnych myślach i osaczony dokuczliwymi troskami o węgierską ojczyznę, siedział przy stole czterech biesiadników z jedynym zdaniem na ustach: - Egy akol es egy pasztor! - Czy wiesz, synu, co powiedział święty Stefan, król węgierski? - zwrócił się do Szokolika profesor Orfanides. - Nie wiem! - warknął Szokolik. - Przecież nie byłeś złym uczniem. - Pan był złym nauczycielem! - Szokolik splunął. - Nawet mnie pan dobrze po węgiersku nie nauczył. Mężczyźni zerwali się i chcieli się rzucić na Szokolika. - Nie trzeba, chłopcy! - powstrzymał ich nauczyciel. - Wolę z nim porozmawiać... - Orfanides uśmiechnął się życzliwie i pojednawczo. - A więc nie przypominasz sobie, co powiedział i jaką zasadę państwowotwórczą wyraził święty Stefan w ojcowskiej radzie udzielonej następcy tronu, Imrichowi? Unius linguae unisque moris regnum imbecile et fragile est. - Nie rozumiem! - Pal Szokolik odwrócił się niechętnie. - Królestwo jednej mowy i jednakowych obyczajów jest słabe i kruche - przełożył cytat nauczyciel. - A ja powtarzam: Egy akol es egy pasztor! Jedna owczarnia i jeden pasterz. Egy akol es egy pasztor! I basta. I inaczej nawet być nie może. Dzisiaj mamy inne czasy, niż za króla Stefana... Dzisiaj, w dwadzieścia pięć lat, właściwie tylko niemal dwadzieścia pięć lat po austriacko-węgierskiej ugodzie powinniście sobie w końcu zdać sprawę z tego, że staliście się narodem węgierskim, a językiem państwowym jest język węgierski! I basta! I fertig! - To bardzo interesujące - odezwał się Marcin Żądlica. - Na pewno wiesz, że według obliczeń pana Czaplowicza na Węgrzech obok trzech i pół miliona Węgrów mieszka też cztery i pół miliona Słowian, milion Rumunów, pół miliona Niemców i dziesiątki, a nawet setki tysięcy ludzi innych narodów i narodowości... I ty chcesz ich wszystkich przerobić na Madziarów? - Wszystkich! - Jak szybko? - Do końca stulecia. - W ciągu dziewięciu lat? - Może jeszcze szybciej! Egy akol es egy pasztor! - wykrzyknął ponownie Pal Szokolik, wydał z siebie kilka zachęcających gardłowych skrzeków, podskoczył, rozkołysał ręką gałąź jabłoni nad głową i poszedł sobie dalej. Siedzący przy stole mężczyźni przypili do siebie bez słowa i ze zdumieniem spoglądali jeden na drugiego. - A jeśli takim jak Szokolik powiedzie się, co wtedy? - spytał Marcin Żądlica. - Nigdy im się to nie uda! - krzyknął Andrzej Nader. - Będziemy się bronić i choć trzeba będzie krew przelać, mowy i narodu się nie wyrzekniemy! - Piotr Gunar uderzył pięścią w stół. - Nie trzeba będzie krwi przelewać - powiedział Orfanides. - Słusznie! - przyłączył się do niego Nader. - Invitas ipsis i tak nic nie zdziałają! - Orfanides uśmiechnął się. - Gwałtowna propaganda języka węgierskiego wywołuje wśród narodów Węgier silne wzburzenie. Słowacy, Serbowie, Chorwaci, Niemcy, Rumuni i wszyscy inni zdecydowanie i twardo bronią swojego ojczystego języka. - Gwałt wywołuje gwałt! - powiedział Marcin Żądlica. - Oczywiście, zdarzają się renegaci - ciągnął nauczyciel. - Ale z tym zawsze trzeba się liczyć. Po austriacko-węgierskiej ugodzie z tysiąc osiemset sześćdziesiątego siódmego roku i nas panowie z Pesztu mocno przydusili. Gdzieżbyśmy to już teraz byli, gdybyśmy do dziś szli tą drogą, którąśmy wybrali?! Mieliśmy piękną Macierz Słowacką, mieliśmy słowackie gimnazja, wychodziło już czterdzieści siedem czasopism... A teraz to wszystko ograniczono do minimum. A może nawet być jeszcze gorzej. Jednakże wszystko to przetrwamy, mimo iż odbierają nam szkoły i język, mimo iż usuwają naszą mowę z kościołów i z urzędów... Na szczęście nie jesteśmy sami. Rozlegały się i rozlegają zawsze głosy rozsądnych Węgrów. Tak, Węgrów. I wcale nie jest mało takich, którzy są po naszej stronie. Czytałem na przykład w węgierskim piśmie „Sas”, jeszcze z trzydziestego pierwszego roku, interesujący artykuł pióra rozsądnego Węgra. Pisze w nim myśląc o Węgrach, że posługując się wyzwiskami i poniżaniem zamiast przekonywać w uargumentowany sposób i budzić miłość do języka węgierskiego, tych innych tylko utracili. Osiągną jedynie to, że wszyscy wystąpią ostro przeciwko gwałtowi. Co wywołuje przymus w sprawie mowy ojczystej, wie każdy człowiek, który zna przezwyciężone już trudności języka węgierskiego. I tę mowę wyrwała z długiego uśpienia właśnie germanizacja w czasach cesarza Józefa II. Takich, a nawet jeszcze śmielszych głosów rozlega się po stronie węgierskiej coraz więcej. Ja wiem, Peszt wścieka się, ale to tylko garstka wielkopańskich megalomanów, która pewnego dnia zgaśnie jak płomyk świecy... Nauczyciel wstał, obszedł stół i podniósł z ziemi jabłko, które przed chwilą spadło z drzewa. Obejrzał je, powąchał i położył na stole. W końcu, zamyślony i z cieniem uśmiechu na twarzy, powiedział z przekonaniem: - Najbardziej madziaryzuje nas węgierski kapitał. Na razie musimy kapitałowi przeciwstawiać kapitał. Ciągle to powtarzam: trzeba budować fabryki, inwestować w przemysł... Musimy mieć własny program gospodarki narodowej! - Skąd wziąć kapitał? - spytał Andrzej Nader. - Musimy zrzeszać się, zakładać przedsiębiorstwa z ograniczoną odpowiedzialnością, stowarzyszenia kredytowe, kasy oszczędności i banki. Tylko w ten sposób będziemy mogli stawić czoła obcemu kapitałowi. Jeśli go powstrzymamy, i naród nasz wytrwa bez szwanku, i nasz język ojczysty. Spójrzcie tylko, drodzy chłopcy, jakież wspaniałe warunki zakładania fabryk tu istnieją! Mamy drewno, surowiec tekstylny, skóry! Wszystko! Musimy coś zrobić! Po likwidacji cechów nasi najlepsi rzemieślnicy pragną pracy, a kiedy jej nie znajdują, wyjeżdżają za morze, do Ameryki. Ale nie tylko rzemieślnicy potrzebują pracy, którą mogłyby im ofiarować fabryki! Najbardziej potrzebuje fabryk biedota! W nich znajdzie pracę i zdobędzie środki utrzymania. - Kto ma zakładać te nasze fabryki? - bąknął Marcin Żądlica. - My, biedacy? Ja nie mam kapitału nawet na dokupienie jeszcze kawałka pola, a co dopiero na założenie fabryki! Szmalerpan niech założy fabryczkę, choćby nawet maleńką. - Oho, i on tu jeszcze za mały pan! - zaśmiał się Piotr Gunar. - Za mały! - zgodził się Nader. - Ale swój kapitalik juz od kilku lat inwestuje w garbarni w Świętym Mikołaju... - A co robią inni słowaccy burżuje? - spytał z goryczą Marcin Żądlica. - Gwiżdżą na naród! - rzucił Piotr Gunar. - A więc cóż w takim wypadku można zrobić? - zauważył Marcin Żądlica z rezygnacją. - Musimy przetrwać, przetrwać! - powiedział Orfanides. - My biedni, ale uczciwi, musimy przetrwać! My jesteśmy narodem! Tylko na naszych barkach może wyrosnąć cała reszta, i burżuje, i kapitał, i fabryki. Kiedyś zło padnie nam pod nogi i my je rozdepczemy! Pamiętajcie, kiedyś nadejdzie komuna i wszystko będzie należeć tylko do nas! I wtedy znikną troski o naród, o język... - Czy tak będzie? A więc wypijmy za to! - Żądlica uniósł szklankę. - Nie będzie! - powiedział Andrzej Nader. - Nigdy nie będzie. Nigdy i nigdzie nie będzie takiego świata, żeby tak było! Spojrzeli na niego z powagą, umilkli, ale wszyscy wypili do dna. Nalali sobie znowu i znowu wypili. Czerwone porzeczkowe wino wsiąkało w nich z wolna i upajająco. Nauczyciel pokiwał głową, uśmiechnął się, ale nie powiedział ani słowa... Odezwał się dopiero po dłuższej chwili milczenia: - Może przyjdzie rewolucja i wszystko rozwiąże... - Ojej, ja tam się rewolucji boję! - wykrzyknął Andrzej Nader z lękiem. - Dlaczego? - spytał go nauczyciel. - Bo to gorsze niż wojna! Człowiek nie wie, z której strony kto i dlaczego dźgnie go nożem! - Ty nie masz się czego bać! Nie ma powodu, by ci robić krzywdę! - Phi, czyż to raz dostało się niewinnemu? - Nader przecząco pokręcił głową i rękoma. - Zazwyczaj tak bywa, że z niewinnego zdzierają nie tylko ubranie, ale i skórę. - W tej rewolucji tyś powinien dźgać nożem! - A jeśli się boję? - Andrzej Nader uśmiechnął się. - Albo mi się nie chce? Jestem zadowolony z tego, co mam, choć nie mam tego wiele. Ale więcej nawet nie chcę! - Nie idzie o to tylko, co masz i co będziesz miał - powiedział profesor Orfanides wzburzony i wstał. - Nie bój się, podczas rewolucji się nie wzbogacisz! Rewolucja jest po to, aby wprowadzić ogólnoludzką sprawiedliwość. Odda ci język ojczysty, pośle dzieci do szkół, da równouprawnienie kobietom, oddzieli kościół od państwa, poprawi sytuację robotników i rolników, burżujom odbierze fabryki i da je robotnikom, założy ich tyle, ile będzie trzeba... Będzie to rewolucja proletariuszy i proletariusze będą dyktować swoją sprawiedliwość, tak jak podczas Komuny Paryskiej przed dwudziestu laty dyktowali ją paryscy komunardzi... Proletariusze jednak muszą się połączyć! Wszyscy biedni jesteśmy proletariuszami., musimy się połączyć, a potem spełni się nasza wola! Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się! - mówił profesor Orfanides w podnieceniu i rozpostarł ramiona nad stołem, jakby chciał objąć swoich trzech byłych uczniów. Nagle usiadł i wyczerpany bez reszty oddychał głęboko. - Ach, gdybym nie był już jedną nogą w grobie - odezwał się cicho i uśmiechnął się jakby w poczuciu winy. - Sam bym natychmiast został komunardem! - I ja poszedłbym z panem! - powiedział Marcin Żądlica i nalał do kieliszków czerwonego porzeczkowego wina. - Jeśli przyłączy się ten tu Jędrek, będzie nas już trzech... - Hahaha! - roześmiał się Andrzej Nader przerywając Żądlicy. - Ja ci przecież mówię, że boję się rewolucji! Francuzi z tą swoją komuną przed dwudziestu laty też źle skończyli! - Kiedyś musi się to udać! - odezwał się Piotr Gunar, który przez dłuższy czas milczał i tylko słuchał. - Dziś na Węgrzech możesz marzyć o rewolucji tylko gdzieś w stajni, w pszczelarni albo o tak, jak tu: przy stole. Gdzie indziej - wszędzie zamknęliby ci gębę i wsadzili do aresztu. Ale kiedyś musi się to zmienić, kiedyś musi się udać! Gdy przynajmniej trochę się u nas zmieni, ludzie zaczną marzyć na głos. - Będą nie tylko marzyć - powiedział nauczyciel. - Zacisną pięści i zaczną walczyć o swoje marzenia! - Hm... - Andrzej Nader uśmiechnął się ironicznie. - Byleby tylko kiedyś wszyscy ci marzyciele nie ocknęli się tak jak chłopski król Jerzy Dózsa! Na rozpalonym do czerwoności żelaznym tronie i z taką samą koroną na głowię! Podobno współbojownicy musieli upieczone i usmażone ciało Dózsy zjeść i poobgryzać kości! Nie chciałbym się dać nabrać, bo wcale nie cieknie mi ślinka na myśl o waszych upieczonych udkach! - Mój drogi Jędrusiu - zwrócił się do niego nauczyciel - dziś już nie żyjemy na początku szesnastego wieku, ale u schyłku dziewiętnastego... - No i co z tego? - zaśmiał się znów Andrzej Nader. - Czy burżuj pozwoli sobie odebrać fabrykę za darmo i dobrowolnie? Burżuj ma pieniądze, a więc ma także władzę. A jeśli mu się uda odnieść nad biedakiem zwycięstwo, nie tylko go wykastruje, ale i głowy mu na karku nie zostawi... Między właścicielem ziemskim a burżujem nie ma - jeśli idzie o okrucieństwo - żadnej różnicy. - Trzeba to tak urządzić, żeby burżuje pożarli się nawzajem - odezwał się Piotr Gunar. - Tacy głupi nigdy nie będą! - zauważył Nader. - Wobec tego my ich pożremy. - Łatwo się mówi, znacznie trudniej to zrobić! - Czyż więc nie ma sposobu, żeby się im dobrać do skóry? - Ano, nie ma sposobu, przyjaciele! Nie wierzę, by się to komuś udało! - A więc to znaczy, że świat aż do końca będzie tak niesprawiedliwie urządzony? - wykrzyknął Marcin Żądlica i z gniewem wyrżnął pięścią w stół, aż stojące na nim kieliszki podskoczyły do góry. - Panowie byli i będą - mędrkował Andrzej Nader. - Jeśli tak nadal zostanie, to i niesprawiedliwość przetrwa... - Nie zostanie tak nadal, drogi Jędrusiu - odezwał się Orfanides. - Gdybym wierzył, że tak zostanie, przestałbym wierzyć w człowieka, w ludzi... W takim razie wolałbym zginąć! Sam bym sobie życie odebrał, gdybym w to uwierzył! Nie, nie! Staremu nauczycielowi głos zadrżał, a potem całkiem odmówił mu posłuszeństwa i na jego twarzy pojawiły się łzy. Płakał z zamkniętymi oczami. Mężczyźni wymienili spojrzenia i nawzajem pogrozili sobie palcami. Przez dłuższy czas żaden z nich się nie odezwał, w końcu zaś Marcin Żądlica zanucił: Jeśliś kowal znakomity, to obejrzyj wpierw kopyta, podkuj mnie, podkuj mnie... Andrzej Nader i Piotr Gunar przyłączyli się i już razem, we trójkę, zaśpiewali drugą strofkę: Jeśli tego nie rozumiesz, jeśli dobrze kuć nie umiesz, zostaw mnie, zostaw mnie! Kiedy zaczęli po raz drugi powtarzać pierwszą strofkę, nauczyciel otworzył oczy i też się do nich przyłączył. Przestali politykować i natychmiast poczuli się lepiej, i lżej zrobiło im się na sercu. Śpiewali aż do północy i śpiewaliby do białego rana, gdyby ich żony nie rozpędziły. 4 Murarska brygada mistrza Żufanki pospiesznie się rankiem obrządziła i o wpół do szóstej stali już chłopcy przy rozpoczętej przez karczmarza budowie. Grundig powitał ich z butelką i kieliszkiem. Stojąc na szeroko rozstawionych nogach, uśmiechnięty, zaczął nalewać i częstować. - Chwileczkę! Nie tak szybko! - powstrzymał Żufanko niecierpliwą rękę karczmarza. - Widzi pan tych mężczyzn... o tam! Co to ma znaczyć? Stali oparci o sąsiedni dom. Było ich dwunastu i Żufanko rozpoznał wśród nich murarzy Mitanę i Balcę. Skręcali papierosy, palili, a przy tym przyglądali się z uwagą karczmarzowi Grundigowi i brygadzie Żufanki. - Nie zwracajcie uwagi na tych wagabundów! - roześmiał się karczmarz i ostentacyjnie zaczął wciskać Żufance kieliszek do ręki. - Pracować im się nie chce, choć groszem nie śmierdzą! - Rozmawialiśmy z nimi wczoraj - przyznał się Żufanko. - Żądają więcej niż stawka, na jaką myśmy się zgodzili. Ale to już pańska i ich sprawa. My jednak chcielibyśmy zbudzić się każdego rana żywi i zdrowi. - Chyba się ich nie boicie? - Grundig uśmiechnął się krzywo. - Niech no tylko spróbują was dotknąć, zaraz będą mieli policję na karku! Jest jeszcze sprawiedliwość na tym świecie! - Tak być nie może! - powiedział Żufanko i spojrzał na swoich towarzyszy. - Na to nie możemy się zgodzić. - Będziecie pracować czy nie? - krzyknął wyzywająco karczmarz Grundig i rozdygotaną ręką rozlał połowę gorzałki z pełnego kieliszka. - No i co, chłopaki? - spytał Żufanko. - Zaryzykujemy? - Bo ja wiem... ja bym tam... - zaczął się wahać Samko Żądlica-Pszczoła. - Sami wiecie, do cholery! - krzyknął nagle. - Potrzebuję pieniędzy, żenię się! Karczmarz Grundig zarechotał zadowolony. - Po co chcesz się żenić? - zwrócił się Mądrala uszczypliwie do Pszczoły. - Nie żeń się jeszcze, Maryśka poczeka! - Wypijcie i dalej do roboty! - zachęcał karczmarz Grundig i dolał kieliszek do pełna. Murarze spojrzeli po sobie, obrzucili wzrokiem karczmarza Grundiga i murarzy, którzy stali nie opodal, i ni stąd, ni zowąd zaczęli się rozchodzić. Karczmarz prychnął gniewnie i wlał w siebie zawartość kieliszka. - Tak się, do licha, nie rozstaniemy, ludzie! - wrzasnął Grundig. - Musicie mi za nocleg zapłacić! - Policz też sobie za to wczorajsze piwo! - Żufanko zaczął nagle mówić do karczmarza na ty. I rzucił mu pod nogi złotą monetę. - Idziemy, chłopcy! - zawołał i dumnie ruszył przed siebie. Wszyscy poszli w ślad za nim. Stojący nie opodal miejscowi murarze uśmiechali się z zadowoleniem. Mitana i Balco podbiegli do brygady Żufanki i wykrzykiwali niemal jednocześnie: - Chłopcy, macie u nas po piwie!... Ale u tego świntucha nie będziemy tracić pieniędzy. Pójdziemy gdzie indziej! Nim znajdziecie robotę, porządnie was pragnienie wymęczy! Brygada Żufanki wypiła z kolegami po piwie, potem i oni zafundowali kolejkę, i już o siódmej rano wyruszyli w trzydziestokilometrową podróż do sławnego i znanego miasta Cisowca. O dziesiątej zaczął padać deszcz, ale o jedenastej znów się wypogodziło. O dwunastej przekąsili coś naprędce. Zachwycali się - nieweseli - widokiem Klenowskiego Wieprza. O drugie] weszli do Cisowca, a o czwartej w miejscowej gospodzie najęli się do jej remontu na tych samych warunkach płacowych, jakie im proponował karczmarz Grundig. Pracy tam było nie na więcej, niż na trzy tygodnie, ale postanowili tu pozostać. 5 Z rusztowania murarz widzi trochę dalej niż rolnik od pługa. Dwa dni zajęło brygadzie Żufanki postawienie wokół całej gospody rusztowania, lecz dopiero wówczas wszyscy mogli zachwycać się widokiem starodawnego miasteczka Cisowiec, które już od wieków przycupnęło na brzegach rzeki Rymawy pod rozłożystym wzgórzem o nazwie Grzęda. Stąd, z rusztowania, wszystko wydawało się bliższe, jakby w zasięgu ręki. I pagórek Krążek, i wspaniała świątynia z wysmukłą wieżą, lipy i park wokół niej, plebania, cisowskie dworki, domy i domostwa rolników. Cały region rymawsko-gemerski tonął w lasach, w których rosły jeszcze ostatnie potężne cisy. Komitat gemersko-malohoncki wypchnął Cisowiec na swoje północne peryferie, ale właśnie stąd już tylko krok do Brezna, Bańskiej Bystrzycy, Zwolenia, Martina i całego Liptowa. Kiedy okazywało się to potrzebne, a zdarzało się to często, można stąd było bez trudu skoczyć do Pesztu, Wiednia i Preszburga. Węgier z południa albo z północy mógłby myśleć, że cisowczanie zagubili się gdzieś w środku kraju, ale mieli oni dość rozsądku, skoro zagubili się właśnie tam, bo choć nie osiedlili się wprawdzie na rozdrożu, to jednak żadna droga nie mogła ich ominąć. W ciągu stuleci cisowczanie stwierdzili z całą pewnością, że sam tylko alumnat ich żywić nie będzie, kiedy więc pola nie rodziły, kiedy zbiory wytłukł grad, kiedy niszczyły ich pożary albo z innych powodów nie mieli dość grajcarów, wydzierali odrobinę pożywienia okolicznym lasom i rzekom, i najgorsze jako tako przebiedowali... Trzeba tu powiedzieć, że w ciągu tych dwóch dni, kiedy to brygada Żufanki wznosiła rusztowania, miejscowi woźnice, najęci przez karczmarza, nazwozili sypkiego piasku, wapna i cementu. Cegły, kamienie i grubszy żwir miał karczmarz pod ręką, a więc już trzeciego dnia mogli zacząć stopniowo tynkować odrapane mury, betonować chodniki oraz w tylnej, mieszkalnej części gospody budować werandę. Zaprawę murarską mieszały im i nosiły trzy mężatki, którym w porze między śniadaniem i obiadem przez trzy godziny i przez trzy godziny po obiedzie pomagała Staśka Dropianka, oczywiście za połowę tygodniowego wynagrodzenia. Prócz tego składali się na Staśkę mężczyźni: każdy - jak było ich sześciu - płacił jej za gotowanie złotego. - Ty tu sobie, Staśka, zarobisz więcej niż mężczyzna w Liptowie - dokuczał jej Melchior Wicjen-Mądrala. - Ale też porządnie się naharuję! - odcinała się Staśka. - Jak mi zazdrościsz, to mogłeś przecież wziąć swoją dziewuchę, Florkę. Pewnie się jednak przestraszyłeś, że ci ją tu będą podszczypywać albo że ci ją odbiją! Mądrala oniemiał, a trzy mężatki - Hanka, Zuzka i Maryśka - jeszcze go na domiar złego wyśmiały. A były to niewiasty wyszczekane jak mało która! Przekupki, jakie nie tak łatwo znaleźć! Nogi grube, dupska szerokie, piersi wielkie, a ręce silne. Każda z nich rodziła jak nic cztery razy, a więc od szóstej rano do szóstej wieczorem kręciła się wokół nich cała gromadka dzieci, tak że aż murarze musieli je odpędzać. Przeszkadzały, wrzeszczały, czasami naprawdę działały na nerwy. Było jednak żywo i wesoło i dzień mijał, jakby go para wołów pchała przed sobą. Murarze obrzucali nową warstwą tynków mury gospody, łatali jej stare rany, zadane przez wiatry, deszcze i mrozy, ale i trochę narzekali, bo taka praca się im nie podobała. Prawdziwemu murarzowi tylko wówczas serce radośnie bije, kiedy pod jego rękoma rośnie tęgi mur pachnący świeżością. Murarz gładzi go dłonią, równa, przymrużywszy oko, a kiedy rano znów się do niego zbliża, zachwyca się jego wyglądem i z radością przy nim staje. Remontowanie starych budynków murarza nie cieszy i robi to tylko wtedy, kiedy musi. Przy robocie, która nie cieszy, rozprasza człowieka i wszystko dookoła. Murarze na rusztowaniu widzieli każdego, kto wchodził do gospody, widzieli handlarzy, kupców i woźniców na placu, rolników, którzy szli na pole lub z niego wracali, kobietki z tłumokami, młódki w podwiniętych spódnicach, furmanów, służące, pługi i posługaczki. Każdego popołudnia wzrok ich przyciągała postać potężnego starca średniego wzrostu, z ogromną brodą i długimi wąsami, który z wolna przechodził przez miasteczko kierując się na północ i mniej więcej w godzinę później wracał. - Wiecie, kto to taki? - szepnęła pewnego razu murarzom Maryśka wskazując starca. - Nie wiemy! - przyznał się Samko i spojrzał na innych, którzy zgodnie wzruszyli tylko ramionami. - A powinniście! - powiedziała Maryśka. - Wiecie, ile on wycierpiał za naród słowacki?! Stal już pod szubienicą! - Walczy ze wszystkimi, którzy nas mają za nic! - dodała Hanka. - Rzeczywiście, dba o Słowaków jak nikt - odezwała się Zuzka. - Sokolik nasz! - Złoty człowiek! - No, może wreszcie powiecie, kto to taki? - przerwał kobietom Samko Żądlica. - Stefan Marek Daxner! - powiedziała Maryśka. - A więc on jeszcze żyje? - zdziwił się Benedykt Wilisz. - Osioł! - krzyknął Maciej Szwanda-Mańkut i porządnie szturchnął Samobójcę pod żebro. - Jak nie wiesz, to nie gadaj! - Ja tylko... - Samobójca chciał coś powiedzieć, ale umilkł, bo nikt na niego nie zwracał uwagi. Wszyscy patrzyli szeroko otwartymi oczami na kroczącego niespiesznie Daxnera. - Powinniśmy pójść i złożyć mu wyrazy szacunku - odezwał się Mądrala. - I pójdziemy, a jakże! - zdecydował Maciej Szwanda-Mańkut spoglądając na majstra Piotra Żufankę-Żmiję. Żmija skinął głową na znak zgody. Daxner zniknął między domami, a mężczyźni i kobiety splunęli w dłonie i zabrali się znów do roboty... Wieczorem, kiedy już umyli się, przebrali i najedli, zaczęli znów rozmawiać o Daxnerze. - Czy aby tylko zechce nas przyjąć? - wyraził wątpliwość Melchior Wicjen-Mądrala. - A dlaczego miałby nas nie przyjąć, skoro przyjdziemy złożyć mu wyrazy szacunku?! - powiedział Benedykt Wilisz-Samobójca. - Może trzeba go będzie w rękę pocałować - odezwał się Franek Dropa-Fryzjer. - W ten sposób najlepiej go uczcimy... - Też wymyślił! - ofuknął go Samko Żądlica-Pszczoła. - Przecież od obrazy mógłby cię kapeluszem po łbie zdzielić! - A więc jak? - Nisko mu się pokłonimy. - Możemy mu zaśpiewać. - Albo zatańczyć. - Trzeba mu kupić upominek! - wtrąciła się Staśka Dropianka, która dotychczas siedziała tylko, słuchała i nie odzywała się ani słowem. I teraz także zaczerwieniła się nagle i tak szybko zasłoniła ręką usta, jakby zamierzała wypowiedziane słowa przemocą w siebie wepchnąć. - Upominek? - zdziwił się Mądrala. - To wcale niezły pomysł! - poparł Staśkę majster Żufanko. Staśka Dropianka spojrzała na niego z wdzięcznością. - Skoro upominek, to upominek! - ustąpił Mądrala. - Ale co takiemu człowiekowi kupić? - Wyszywaną koszulę - zaproponował Samobójca. - Głupi! - Książkę?! - Taki uczony mąż ma tyle książek, że mógłby je nawet sprzedawać! - Niech Staśka powie! Wszyscy z nadzieją zwrócili oczy na Staśkę. - Kupmy mu fajkę! - powiedziała Staśka bez namysłu. - Kto wie, czy pali? - zaśmiał się Mądrala. - Kupimy mu fajkę, a on będzie ją kapustą napychał! - A pali! - wybuchnęła Staśka i spojrzała na Mądralę ze złością. - Przechodziłam koło domu, w którym mieszka - mówiła szybko. - Siedział w ogrodzie i palił fajkę... Nie była najnowsza... - dodała dziewczyna, teraz już znowu zmieszana. - Niech będzie fajka i basta! - postanowił majster Piotr Żufanko-Żmija. - Złożymy się na fajkę dla Daxnera. A ty, Staśka, ją kupisz! - Czy nie powinien fajki wybierać raczej mężczyzna? - spytała Staśka. - Proś o najlepszą! Taką to i sama kupisz! 6 Samko Żądlica-Pszczoła lubił nade wszystko kożuszek na porannej kawie. Przez cały tydzień marzył po kryjomu o dobrym kożuszku, ale ani razu mu się nie trafił. Kiedy w zeszłym roku nadskakiwał podczas murarskiej wyprawy pannie Staśce, zawsze mu kożuszek z porannej kawy odłożyła do miski. Zachłystywał się wprost potem, kiedy wpychał go w siebie i połykał. W tym roku Staśka odwróciła się od niego i mógł się do niej uśmiechać, ile tylko chciał, a ona mu nigdy na uśmiech nie odpowiedziała uśmiechem. Co rano na kawie brakowało tego, co najlepsze - kożuszka. Komu go Staśka daje? Kto to jest? Samko Żądlica- Pszczoła postanowił dociec prawdy. Już trzy razy mówił sobie wieczorem, że wstanie wcześniej rano, ale zawsze zaspał. Dopiero dziś udało mu się obudzić o czwartej... Leżał z otwartymi oczyma i nasłuchiwał, jak mężczyźni głośno sapią przez sen. Czekał. Staśka wstała w sąsiednim pokoju przed piątą. Słyszał, jak chodziła, jak się odziewała. Potem poszła do kuchni gotować śniadanie. Po dwóch kwadransach, kiedy kawa na pewno już się zagotowała i zaczął się na niej osadzać kożuszek, stając się z każdą chwilą grubszy, Samko zaczął się zastanawiać: „Mam wstać, pójść do Staśki i zjeść kożuszek, czy też czekać?” Postanowił zaczekać. Po kilku chwilach nie opodal siadł na pryczy Jerzy Grebeń-Ryba. Odział się po cichu i wyszedł. Samko niebawem ruszył w ślad za nim. Ryby na podwórku nie było. Samko zajrzał przez okno do kuchni, w której paliła się jedna lampa naftowa. To, co ujrzał, odebrało mu mowę. Milkliwy Jerzy ściskał Staśkę, a Staśka ściskała jego. Tulili się do siebie, całowali, omal że nie zrzucili na ziemię wielkiego sagana kawy, z którego wyraźnie unosiła się para. Nagle Staśka sięgnęła po warząchew i do dużej miski zebrała z kawy gruby i pachnący kożuszek. Jerzy Grebeń-Ryba uśmiechnął się, przyjął podany mu przysmak i łapczywie zjadł go z miski. Do ust Samka napłynęło tyle ślinki, że wolał się odwrócić. Usiadł na sągu drewna i przez chwilę wpatrywał się w brzask. Zamyślony, nie spostrzegł nawet, jak zatrzymał się przy nim Franek Dropa-Fryzjer. - Gdzie jest Ryba? - spytał Fryzjer. - Nie śpi? - Samko udał zdziwienie. Fryzjer nie odpowiedział, tylko bez słowa pochylił się ku kuchennemu oknu. Zajrzał do środka, zaklął brzydko i natychmiast załomotał w szybę. Samko roześmiał się. Fryzjer pogroził mu pięścią, ale nie ruszał się z miejsca, jakby w ziemię wrósł. Albo zastanawiał się, albo to, co ujrzał przed chwilą, zaskoczyło go i ani rusz nie mieściło mu się w głowie. Nagle jednak ruszył ku drzwiom kuchennym. Natknął się w nich na Jerzego Grebenia-Rybę i bez zwłoki chwycił go za kołnierz. - Coś tam robił? - wrzasnął na niego. - Chciało mi się pić - powiedział Ryba. - Chciało ci się pić?! - ryknął Fryzjer. - Tak! - potwierdził Ryba, ujął Fryzjera za ręce i uwolnił swój kołnierz. - Zejdź mi z drogi. Fryzjer ustąpił, drzwi stanęły otworem, wobec tego wszedł do środka. Ryba podszedł do Samka i usiadł przy nim na sągu. - Świta? - spytał. - Świta - powiedział Samko. Z kuchni rozległ się krzyk. Fryzjer wrzeszczał na siostrę: - Już ja ci przytnę skrzydełek! Już ja ci przytnę skrzydełek! Staśka stała pośrodku kuchni i śmiała się z wyższością. - Nie śmiej się tak, bo ci dam po gębie! - krzyknął na nią brat. - A to czemu? - Jeszcze się pytasz?! - Wobec tego daj mi po gębie! - Nie złość mnie, dziewczyno! - Fryzjer zamierzył się. - Jestem zakochana! - powiedziała Staśka. - Zakochana? - Ręka Fryzjera opadła bezwładnie. - W kim? - spytał ostrożnie. - W Jurku Grebeniu. - Głupia! Zakochać się w Rybie! - Mogę kochać, kogo mi się podoba! - odwarknęła. - To nie twoja sprawa! - Ależ ten Ryba siedzi koło człowieka i milczy jak kamień. A ty tak lubisz rozmawiać! A jak z nim porozmawiacie, jak? Oślica! - Nie bój się, porozmawiamy sobie! - Ale jak? Przecież on ledwie słowo z siebie wydusi?! - Ach, co ty tam, braciszku, wiesz? - Staśka uśmiechnęła się ni stąd, ni zowąd. - Czasami siedzi i nic nie mówi. I wtedy to jest piękne, bo akurat nic nie trzeba mówić... Kiedy indziej powie coś, a kiedy powie, to jest piękne!... - Ten twój Grebeń? - zdziwił się Fryzjer. - Powiedziałeś: mój? - Myślałem: twój dureń! - Naprawdę jest mój i wcale nie jest durny! Tak, czasami siedzi i milczy, ale jak zaśpiewa... - Nigdy go nie słyszałem... - Ale on śpiewa!... - westchnęła Staśka. - Duszę bym wtedy za niego oddała. Kocham go! Słyszysz: kocham go! Franek Dropa zasłonił sobie rękoma uszy i wybiegł z kuchni. Na podwórzu zatrzymał się, a kiedy oprzytomniał, podszedł do Samka Żądlicy i Jurka Grebenia, którzy siedzieli cierpliwie na sągu drewna. - Zaśpiewaj coś!- Fryzjer szturchnął Rybę. - Hmm! - Ryba uśmiechnął się, spojrzał wesoło na Fryzjera, ale nie odezwał się ani słowem. Fryzjer przez chwilę zaciskał pięści, ale potem wsadził ręce do kieszeni. - Posuńcie się! - poprosił i usiadł przy nich. 7 Staśka Dropianka z wolna rozwijała mały pakuneczek, a mężczyźni, którzy ją obstąpili dokoła, niecierpliwie wyciągali szyje, wytrzeszczali oczy i rozpychali się łokciami. Z chusteczki wyjrzało zielone puzdereczko. Murarze z niecierpliwości wstrzymali oddechy, tylko Benedykt Wilisz ni stąd, ni zowąd dostał czkawki. Melchior Wicjen parsknął z trudem powstrzymywanym śmiechem, ale kiedy Staśka otworzyła zielone, podłużne puzderko wielkości cegły, i on ucichł. Na miękkim aksamicie leżała nowiutka fajka. - Do licha, daj popalić... - wykrzyknął Samobójca i rozkosznie mlasnął. - Raz sobie pociągnę, tylko raz... - Już ja ci dam popalić! - Szturchnął go w bok Maciej Szwanda-Mańkut. - Nie waż się nawet tej fajki dotknąć! - Czyżbym naprawdę chciał zbyt wiele? - Ty głupia pało, gębo niewyparzona, łapo zababrana, kolano poskrzypujące! - złościł się Mańkut. - Nie jesteś godzien nawet na tę fajkę patrzeć! - A może dziurki nie ma? - wykrzyknął Samobójca. - Trzeba ją wypróbować! Mężczyźni umilkli i przestali się śmiać; i Mańkut dał nagle spokój Samobójcy, odczepił się od niego. Spojrzeli po sobie, a potem zatrzymali wzrok na fajce. - Rzeczywiście, nową fajkę trzeba zapalić, dymem ją przeciągnąć i porządnie wypróbować, czy działa, jak należy - rozgadał się Samobójca. - Otóż niedawno mój dziadek kupił na jarmarku fajkę i ta fajka nie tylko dziurki nie miała, hihihi, ale nawet tytoniu nie można było do niej napchać. To tak, jakbyś niewiastę zaszył! Stary chciał sobie zapalić i fajkę rozpakował. Wtedy odkrył te braki i z przerażenia omal że ducha nie wyzionął. Klął tylko i narzekał, że kupił sobie takiego kota w worku. Gdybym od razu nie pobiegł i fajki nie wymienił, Bóg jeden wie, co by się mu mogło przytrafić... - Zamknij się! - ofuknął go Piotr Żufanko-Żmija. Samobójca zamilkł. Żmija pochylił się nad puzderkiem i wyjął ostrożnie fajkę. Obejrzał ją ze wszystkich stron, pociągnął z niej lekko i to miejsce natychmiast po sobie starannie wytarł. A potem spojrzał surowo na zdumionego Samobójcę. - Aleś mnie przestraszył, ty ośle! - powiedział Żmija kładąc fajkę na miejscu. - Fajeczka jest w najlepszym porządku. Mężczyźni odetchnęli z ulgą. - A tytoń? - odezwał się Mądrala. - Rzeczywiście, tytoń musi być! - powiedział Samko Żądlica. - Mam najlepszy, jaki był! - Staśka uśmiechnęła się tryumfująco i wyciągnęła z kieszeni spódnicy woreczek z tytoniem. Położyła go obok fajki. - Najbardziej pachnący i najdroższy, jakim tylko mogła u Turka kupić! Samko Żądlica-Pszczoła wziął woreczek z tytoniem i powąchał go. Wciągnął zapach w siebie raz, potem drugi. Wyraz zadowolenia i satysfakcji rozlał mu się po twarzy. Uszczęśliwiony zamrugał oczyma i westchnął z rozkoszą. - Prawdziwa małmazja, jak mi Bóg miły! - szepnął. Mężczyźni zaczęli wydzierać sobie woreczek z garści i jeden po drugim wąchali tytoń. Kiedy nawąchali się już do syta przyjemnego zapachu, położyli woreczek obok fajki. W niedzielę po południu przybiegła Zuzka, podręczna, i rzuciła tajemniczo w głąb pomieszczenia murarzy: - Siedzi w ogrodzie i przyjmie was! Murarze pospiesznie podnosili się z prycz, wygładzali pomięte ubrania, zapinali koszule, poprawiali krawaty, wciągali odświętne marynarki i szmatą glancowali buty. Na podwórzu włożyli kapelusze na głowy i ruszyli za Staśką Dropianką, niosącą upominek pod pachą. Wkrótce zbliżyli się do domu, weszli do rozległego ogrodu, gdzie w przyjemnym chłodku pod drzewem siedział przy stole Stefan Marek Daxner i z rozkoszą wypuszczał kłęby dymu z ogromnej fajki. Kiedy Staśka Dropianka podeszła do niego, niemal jęknęła ze zdumienia, zatrzymała się, zmieszała i zakryła dłonią usta, obejrzawszy się lękliwie na mężczyzn za swoimi plecami. Fajka, jaką Daxner palił, niczym nie różniła się od tej, jaką niosła pod pachą. Ale Daxner uśmiechał się. W jego pięknej starczej twarzy, zarośniętej niemal po brwi, z potężną brodą i wąsami, żyły wesołe oczy. Ostrość i energia, jakimi promieniały w młodszych latach, nieco już przywiędły, lecz były to oczy życzliwe i bystre. Murarze jeden po drugim kłaniali się Daxnerowi i podawali mu rękę. Każdemu mocno uścisnął prawicę. Staśka nie zdołała się powstrzymać i pocałowała starca w czoło. Dał im znak ręką, żeby usiedli, po czym zwrócił się z uśmiechem do Staśki: - Dlaczegoś się tak zmieszała, kiedy podchodziłaś do mnie, córeczko miła? - Powiem panu wprost! - powiedziała Staśka śmiało. - Kupiliśmy panu fajkę, ale jest zupełnie taka sama jak ta, którą pan teraz pali... - No i co z tego? - spytał Daxner. - Bardzo się cieszę! - Nie wiem... - wahała się Staśka. - Dwie takie same fajki... Daxner roześmiał się przyjaźnie. - Moja droga! Czyżbyś naprawdę nie wiedziała, że prawdziwemu palaczowi potrzeba co najmniej dziesięciu fajek? - A właśnie tę... - Wyjął fajkę z ust i obejrzał ją. - Właśnie tę najbardziej lubię! Staśka uśmiechnęła się znów radośnie i podsunęła upominek Daxnerowi. Starzec otworzył puzderko, powąchał tytoń w woreczku i położył go na stole. Dopiero potem dotknął fajki, ostrożnie i z uczuciem wziął ją do ręki, obwąchał i przyjrzał się jej uważnie. - Piękna! Naprawdę piękna! - mówił z zapałem. - Dziękuję wam, przyjaciele, dziękuję serdecznie i gorąco! Jestem wam bardzo zobowiązany! Służąca przyniosła na wielkiej tacy kawę i ciastka. Murarze z apetytem zabrali się do jedzenia i kącikiem oka obserwowali Daxnera, który zaczął właśnie nabijać tytoniem, jaki mu podarowano, nową fajkę. W tej chwili z jego twarzy zniknęły siady zmęczenia, rezygnacji czy cierpienia i jego zwalista postać, jakby wykuta z bazaltu, na chwilę znów zaiskrzyła się mocą. Oczy błysnęły mu bystrym, przenikliwym spojrzeniem i piękny uśmiech wygładził twarz. - A więc wy, jak słyszę, jesteście hybianami? - spytał dobrodusznie. Mężczyźni mrugnęli oczyma i przytaknęli. - Ach, Hyby, Hyby! - westchnął. - Byłem tam kilkakrotnie i miałem, a jak mi się wydaje, dotychczas mam, przyjaciół w kraju waszych lat dziecinnych. Często wspominam waszego notariusza Ludwika Kleina... Prawdziwy patriota... Słyszałem tylko, że coś złego mu się przytrafiło... - Szedł na polowanie - odezwał się Żądlica. - Potknął się o wystający korzeń i flinta wystrzeliła mu prosto w oko. - Wiem, wiem, Francisci informował mnie o tym. I wspólnie westchnęliśmy nad Ludwikiem, nieborakiem! Nigdy nie zapomnę, z jakim zapałem czytał w Świętym Mikołaju na zgromadzeniu regionalnym w tysiąc osiemset czterdziestym ósmym roku „Żądania Narodu Słowackiego”. Zaiste, nigdy! Wraz z waszym lekarzem Guothem witali ci dwaj zapaleńcy w czterdziestym dziewiątym roku w Liptowie Hurbana i byli także członkami Słowackiej Gwardii Narodowej. Później, jak wiem, obydwaj witali w Liptowie Rosjan, a we wrześniu hrabiego Forgacha. Sławne czasy, a jakże się skończyły! - Daxner westchnął, otarł łzę w oku i zamyślony pykał z fajeczki. - Oskarżyli go! - odezwał się Żądlica. - Obraził ponoć jego cesarską mość i buntował lud... - Oskarżali go Szymon Jamnicki i Jan Hostiak - dodał Mądrala. - Przestał potem być dyrektorem Cesarsko-Królewskiej Obywatelskiej Służbodworskiej Ekspozytury Hybiańskiej... - Słyszałem, słyszałem! - przytakiwał Daxner. - Tak to już bywa, moi mili, zdrowia nikomu nie zazdrościmy, ale urzędu jeszcze jak! Dla stanowiska utopilibyśmy się nawzajem w łyżce wody, ale zdrowiem na próżno szastamy! Klein też przez długie lata boczył się na poetę Jakuba Grajchmana, mojego kolegę szkolnego. Jakub dedykował mu pośmiertnie, jeśli dobrze pamiętam, wiersz „Dziwna dama” na łamach „Orła”. Jakże się ma Kubuś? Dawno już o nim nie słyszałem. - Starzeje się! - powiedział Samobójca. - Pisze ponoć do „Amerykańskiej Gazety Słowackiej” i dostaje stamtąd pieniądze - dodał Mądrala. - Tak, tak... - Daxner westchnął ponownie. - O rodakach w Ameryce też nie można zapominać! Skoro już dosięgło nas to nieszczęście, że wielu z nas uległo peszteńskiemu wielkopańskiemu naporowi madziaryzacyjnemu, a inni z kolei cierpiąc w ojczyźnie nędzę wyjeżdżają za morze, bo mają nadzieję, że tam przestaną biedę klepać, musimy się bezzwłocznie zatroszczyć nie tylko o emigrację amerykańską, ale i wewnętrzną emigrację: austriacko-węgierską... Troska o naród przekracza często jego granice. Tego, czego my chcemy, chcemy dla narodu słowackiego, któremu nikt nie może odmawiać prawa do języka ojczystego w szkole i w kontaktach urzędowych, prawa do terytorialnej całości ziem słowackich w ramach Austro-Węgier, prawa do zakładania szkół, instytucji kulturalnych i powoływania do życia gazet, czasopism oraz wydawania książek... Nasza własna świadomość oraz aktualne wydarzenia w naszej ojczyźnie i dzieje Europy dają nam jednoznacznie do zrozumienia, że naczelną ideą naszych czasów jest narodowość. Co to jest narodowość? Naszym zdaniem jest to świadome życie narodu jako osoby - cząstki człowieczeństwa! W tym sensie narodowość to nowa idea, która właściwie dopiero teraz stała się zasadniczym czynnikiem życia obywatelskiego i stosunków międzynarodowych... Zasada wolności, równości i braterstwa wprawdzie nie zawiera nic nowego, czego świat nie znałby już dawno przedtem, bo sens ten o wiele piękniej i prościej wyraża przykazanie: „Kochaj bliźniego swego jak siebie samego!” i „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe!... Ale zasługą rewolucji francuskiej jest to, że głosząc hasło wolności, równości i braterstwa, przyniosła właściwie ideę chrześcijańską z Kościoła do społeczeństwa. Uznanie praw człowieka w społeczeństwie jako istoty wolnej, równoprawnej z innymi równymi sobie istotami, w dalszym swoim rozwoju nieomylnie prowadzi do idei narodowości, czyli świadomości, iż naród jako suma wolnych istot nie może mieć mniej praw niż jednostki. Narodowość jest więc cechą tak właśnie zasadniczo i nierozerwalnie związaną z duchem ludzkim, jak u jednostki samoświadomość i wynikające stąd pragnienie zdobycia uznania dla praw swoich wśród innych. Jednostka, mająca świadomość wartości ludzkiej, nie jest już więcej ślepym narzędziem czyjejś woli, ale jest istotą wolną, niezależną od czyjejś samowoli. Naród do świadomości praw swoich, to jest do narodowości dążący, przestał być niewolnikiem duchowym i stanął w szeregu innych narodów jako osoba - w rodzinie człowieczeństwa - im równoprawna. Czym jest więc z punktu widzenia jednostki w społeczeństwie narodowość i równouprawnienie obywatelskie, tym z punktu widzenia narodu jest narodowość i równouprawnienie narodowe. Tylko dwie siły istnieją na świecie, siła materialna i siła duchowa. Wrogowie naszego narodu mają ze względu na bogactwo i stanowiska materialną siłę; ilekroć na tym polu doszło do kontaktu z nimi, zawsze byliśmy w gorszej sytuacji, czego świadectwem są protesty przeciwko Memorandum i wybory posłów do dotychczasowych sejmów! My skazani jesteśmy na siłę duchową, rozwijajmy więc tę siłę i bądźmy pewni, że z czasem nasze będzie zwycięstwo! Podczas tej przemowy Stefan Marek Daxner niezwykle się ożywił. Rumieniec wystąpił mu na policzki, tylko fajka w prawej ręce, którą energicznie gestykulował, zgasła. Próbował ją rozżarzyć, pociągnął kilka razy, ale mu się to nie udało. Uśmiechnął się tylko, spojrzał na murarzy i zaczął sobie fajkę zapalać. Milczący murarze zastygli w bezruchu, powstrzymywali oddechy i wpatrywali się tępo w ziemię. - Cóż was tak zmroziło, hybianie? - zwrócił się do nich Daxner. - Ja się tu rozgadałem, rozpłomieniłem, a wyście wychłódli i zamilkli. Roześmiał się, odetchnęli z ulgą. - Niektórzy powiadają - odezwał się Samko Żądlica-Pszczoła - że mamy bryndzę, a gdybyśmy jej mieli jeszcze więcej, to byłby i dobrobyt! - Hoho! - Omal że nie wykrzyknął Daxner i przecząco pokiwał ręką. - Gorzka ta nasza bryndza, niech licho porwie taki dobrobyt! Spójrzmy tylko na te wychudzone i obdarte postacie, które co krok spotykamy na ulicach, spójrzmy na te zakopcone chałupy w całym kraju, bardziej przypominające nory dla zwierząt niż ludzkie mieszkania, nie zamykajmy oczu na to, jak nasz ubogi słowacki lud z roku na rok coraz liczniej rozchodzi się po świecie, aby uniknąć nędzy i głodu; jak protegowana oszukańcza spekulacja pochłania cały kapitał grożąc mu całkowitą zagładą; osiągnęliśmy już tę granicę, że zbieranie podatków może się dokonywać jedynie za pomocą bagnetów i egzekucji; widzimy to wszystko i mówimy jeszcze o „szczęściu” i o „dobrobycie”! Zaiste, takie szczęście i taki dobrobyt w końcu nas wymordują... Samko Żądlica chciał jeszcze o coś zapytać, ale powstrzymał się z pytaniem, bo Stefan Marek Daxner rozpłakał się. Urwał w pół zdania, siedział z zaciśniętymi mocno wargami i z jego oczu płynęły łzy. Raz czy dwa westchnął po męsku - ciężko i głęboko. Staśka Dropianka rozpłakała się wraz z nim, a jej brat Franek chciał ją najpierw szturchnąć z tyłu, ale potem zawahał się i ręka mu opadła. Murarze wokół stołu udawali, że nie patrzą na Daxnera; jeden sięgnął po ciastko, drugi, zmieszany, dopijał z filiżanki dawno już wypitą kawę. Po chwili jednak Daxner uspokoił się, po czym jakby westchnął nad samym sobą, a nawet się uśmiechnął. - Sami widzicie, co się ze mnie zrobiło - powiedział niespodzianie rześko. - Kiedy się wzruszę, to i płakać mi się chce, i z pewnością będę musiał na kilka dni położyć się do łóżka. Bezsenność mi dokucza, nogi mnie bolą, nie słuchają, puchną w kostkach i nie jestem już zdolny do kilkugodzinnego marszu... I to mnie złości, że człowiek już nie może, tak jak by chciał! I moja żona Paulina teraz leży... Przeziębiła się, wczoraj wieczorem trzęsła się z zimna, potem dostała wysokiej gorączki, a dzisiaj się skarży, że kłuje ją w lewym boku. Biedaczka... No, ale, jak sądzę, nie przyszliście tu po to, żeby wraz ze mną sobie popłakać. Do licha, tego bym nie chciał! Przecież my, Gemeracy, bardzo się z Liptakami lubimy. My musimy się lubić. Skorzystałem z okazji i zacząłem budować - jeszcze jako podżupan - drogę łączącą Gemer z Liptowem... Będziemy mieć bliżej do siebie i inni będą mieć bliżej do nas! Lubiłem chodzić do Liptowa. Pamiętam, jak raz wybrałem się do Świętego Mikołaja przez Brezno i Czartowicę pieszo, ale w drodze zatrzymywały mnie ulewne deszcze i gęste mgły na halach, no i miałem pecha, że do Świętego Mikołaja przyszedłem za późno. Przyjaciele - narodowcy wynajęli już dwie tratwy, odbili od brzegu i ruszyli w drogę do Czachtic. Dogoniłem obie tratwy dopiero przy Jędrusiowej. Rzuciłem na tratwę najpierw swoją strzelbę, potem tłumoczek, a że nie chciałem się zamoczyć, więc rozpędziłem się, porządnie się odbiłem i niesłychanym wprost nawet dla mnie skokiem skoczyłem na tratwę pośrodku Wagu. Nasi narodowcy krzyknęli z podziwu i ja sam dziwiłem się długości swojego skoku. I zastanawiałem się, jak mi się to wtedy mogło udać! I przyszło mi do głowy, że kiedy w czterdziestym dziewiątym roku nasi słowaccy ochotnicy stali pod Acs, byli dosłownie obsypani wszami, bo mieli z sobą to tylko, co wzięli z domów. Francisci wspomina pewnego figlarza, który powiedział, że gdyby tym wszom wyrosły skrzydła, toby wraz z całym człowiekiem uniosły się w powietrze... No, może i mnie podczas tego skoku na środek Wagu koło Jędrusiowej wszy w powietrzu przetrzymały, choć już teraz nie pamiętam, czy miałem wtedy wszy, czy nie miałem... - Stefan Marek Daxner roześmiał się i łzy toczyły mu się po policzkach. Ocierał je białą chusteczką, spoglądając na murarzy, którzy też nieśmiało się roześmiali. Nagle jednak podnieśli się jak na komendę, spojrzeli surowo po sobie, na chwilę znieruchomieli, zamilkli, a potem zaśpiewali Daxnerowi jego ulubioną piosenkę: Miła tego chłopca dola, co ma szałas z brzegu pola, przy buczynie ma pastwisko i dziewczyną we wsi blisko. Milsza tego, kto żonaty, nie podpiera obcej chaty! A ja nie mam, ja podpieram, wśród obcych się poniewieram! Jeszcze bardziej go tylko wzruszyli, rozpłakał się na dobre. Wstał i wszystkich, jednego po drugim, wyściskał i wycałował. A na pożegnanie powiedział im przez łzy: - Moi drodzy! Kto bierze czynny udział w pracy, nie powinien też bać się skutków swojego dzieła. A skoro liczy na uznanie, jeśli mu się powiedzie, niech też nie waha się ponosić odpowiedzialności, gdy mu się nie uda! Tak powinni postępować mężczyźni! 8 Brygada murarska Żufanki skończyła pracę przy gospodzie pod koniec trzeciego tygodnia, w sobotę przed południem. Staśka Dropianka przyrządziła uroczysty obiad: połowę niewielkiego barana w krupniku zagęszczonym ziemniakami i jarzyn;;. Przed i po jedzeniu nalała chłopakom po kieliszku jałowcówki ze słowami: - Przed jedzeniem i po jedzeniu dobra jest wódka, jak powiedział doktor Środka. Sama też ze śmiechem nie odmówiła wypicia kieliszka. Jej słowa najbardziej chyba rozśmieszyły Jurka Grebenia-Rybę; dziewczyna spojrzała na niego z wdzięcznością i usiadła przy nim. W ręku trzymała nie dopity kieliszek i mężczyźni dostrzegli, jak go ukradkiem podsunęła Jurkowi, który ucichł, mrugnął do Staśki i wyciągnął do niej pustą łyżkę. Staśka nalała gorzałki na łyżkę, a Jurek przełknął ją bez zwłoki. Wszyscy przełknęli wraz z nim i zaśmiali się krótko. - No, no! - zastrzegł się Jurek i surowo spojrzał na towarzyszy, którzy z całą pewnością pośmialiby się z niego, gdyby nie to, że Staśka zaczęła właśnie dzielić baraninę. Murarze bacznie śledzili jej zręczne ręce, pokrzykiwali, radzili jej i żebrali o co smakowitsze kęski. Ze smakiem żuli soczystą baraninę i wcale nie spostrzegli, że najlepsze chyba kęsy Staśka przekłada ze swojego talerza na talerz Jurka Grebenia. Po dobrym obiedzie rozebrali resztę rusztowania i majster Żufanko starannie obejrzał wykonaną robotę. Obszedł gospodę ze wszystkich stron i kiwał tylko głową. Tu i ówdzie zatrzymywał się, uważnie przyglądał się z bliska schnącemu tynkowi, a mężczyźni, którzy szli za nim w odległości dwóch-trzech kroków, wstrzymywali oddech, niepostrzeżenie załamywali ręce, stroili miny, pomrukiwali i pochrząkiwali, ale jak tylko Żufanko ruszał dalej, natychmiast cichli. Potem wraz z nim oddalili się o pięćdziesiąt kroków i bez słowa zachwycali się swoją robotą, swoim dziełem! Gospoda zmieniła się nagle nie do poznania. Jakby wyrosła i odmłodniała. W czerwonawych promieniach zachodzącego słońca przypominała malowaną pisankę. - Macie złote ręce! - wymknęła się jedyna pochwała z ust Staśki. - Można by to zrobić jeszcze lepiej! - odezwał się Żufanko i udał się do karczmarza. Nie wracał długo, murarzy zaczęła już ogarniać niecierpliwość. Kiedy już i oni zamierzali pójść do szynku, obaj pojawili się w drzwiach. Karczmarz, którego już od dwóch dni trzęsła gorączka, opatulił się po uszy, a na głowie miał baranią czapę - jakby wybierał się w podróż podczas śnieżnej zadymki. Minę miał ponurą, ale wszystkie prace murarskie obejrzał szczegółowo. Nie chwalił ani nie ganił, czasami jednak kiwał głową i przyglądał się z bliska, ale w końcu zaprosił wszystkich do środka. - A to drań! Kiedy przychodzi do płacenia, to omal oczu nie wypatrzy! - szepnął Mądrala. W karczmie usiedli wokół długiego dębowego stołu, czapki położyli przed sobą. Karczmarz zapłacił im kolejno, każdemu potrącił złotego za nocleg i zawahał się dopiero wówczas, kiedy miał zamówić poczęstunek. Przezwyciężył jednak skąpstwo i kazał przynieść po kieliszku gorzałki i po kuflu piwa. Stuknęli się, wypili, wzięli czapki do garści, wsadzili je na głowy i ruszyli - każdy do swojego łóżka. Był wieczór. Przenocowali i nazajutrz, zanim jeszcze zaczęto po raz pierwszy dzwonić w kościołach, opuścili Cisowiec. Ruszyli w kierunku na Gnąszcznę. Trzy tygodnie, które spędzili w Cisowcu, niemal dla każdego okazały się nieprzyjemne. Murarz przez tydzień przyzwyczaja się i tylko rozgląda się wokół siebie. W drugim tygodniu wszystko układa mu się w głowie i zaczyna sobie nawet wybierać którąś z miejscowych dziewczyn. W trzecim tygodniu odważa się po raz pierwszy odezwać do dziewczyny, która mu się podoba. A kiedy postanawia, że bez względu na poważne ryzyko poprosi ją o spotkanie sam na sam, musi odejść... Może dlatego sezonowy murarz bardzo rzadko przywozi żonę z dalekiego świata... Gdyby miał czas przez dwa-trzy miesiące zalecać się do miejscowej ślicznotki, może by któraś z nich na dobre się do niego przylepiła. Opuszczali Cisowiec w różnych nastrojach, ale tuż za miastem zaczęli śpiewać. Śpiewali z pół węgierskiej wiorsty, po czym zaczęli po jednym odpadać, pokasływać. - Gdyby tak było czym dziób przepłukać! - westchnął Maciej Szwanda-Mańkut. - Dlaczego Gerscha nie zabierasz ze sobą w drogę? - zaśmiał się Żufanko. - W takim spragnionym kraju gorzałka powinna ze źródełek i krynic tryskać - powiedział Mańkut. - W domu trunki mi ani w głowie, a tu bym nic tylko pil i pił! Nie wiem, co się ze mną dzieje?! - Ar nie jest ci przypadkiem smutno? - odezwał się Żądlica. - Rzeczywiście, jakoś mi smutno! - zgodził się Mańkut. - E, o to naprawdę takie z nas włóczęgi - powiedział Samko Żądlica. - Wałęsamy się po świecie, błąkamy po drogach-bezdrożach, podeszwy na nich na próżno zdzieramy, a jak się gdzieś zatrzymujemy, ledwie parę groszy zarobimy! Tego, co wydamy i zedrzemy, nikt nam nie zwróci! - Żyj o wodzie i powietrzu! - poradził mu Melchior Wicjen-Mądrala. - Albo samą miłością! - zaśmiał się Benedykt Wilisz-Samobójca. - Dajże spokój z miłością! - ofuknął go Franek Dropa-Fryzjer. - Wtedy człowiekowi najbardziej głód doskwiera! A na pusty żołądek i miłość nie jest łatwa! - Ma rację! - potwierdził Maciej Szwanda-Mankut. - Ja się raz zakochałem, nie powiem, w kim... - W pannie Mraklównej - dopowiedział Mądrala. - Oj, gaduła! Mężczyźni zaśmiali się. - No, mówże, jak to było? - To mi nie przerywajcie! - Ale mów prawdę i tylko prawdę! - Niech się ziemia pode mną rozstąpi, jeśli powiem choć słowo nieprawdy! - zaklinał się Mańkut. - Jak powiadam, zakochałem się i naprawdę przez tydzień jedzenie mi nie smakowało. Ale tylko tydzień. Nie potrafiłem sobie jednak w domu miejsca znaleźć, nie mogłem usiedzieć, nawet temu psu zazdrościłem. Bo co tam pies, raz w roku to na mego przychodzi, parę dni go trzyma, a potem przez cały rok nic, tylko płoty obsikuje... - Powinieneś z nim biegać do pary... - nie wytrzymał Fryzjer. - Zamknij się, Fryzjer! - ofuknęli go mężczyźni. - Zabrałem się do roboty - ciągnął Mańkut. - Najpierw postanowiłem studnię wykopać, i wykopałem. Odciski porobiły mi się takie, że mogłem w nich pływać. Jak mówię, myślałem, ze pracując zapomnę o swojej miłości. Ale gdzie tam! Wcale nie napomniałem! Całkiem mi się w głowie zamąciło. Idę krowę napoić, a zupełnie zapomniałem, ze nie mam jeszcze wody w studni. Omal mi ta krowa nie zdechła, musiałem ją zarżnąć. A kiedy ją już zarżnąłem, zacząłem ją z wolna jeść. Jadłem ją, dręczyłem się miłością, męczyłem uczuciem, aż krówkę do cna spałaszowałem. Ale głód mój nie miał końca! Wyrżnąłem wszystkie owce i barany, zakatrupiłem biedne kury, a miłość mnie wciąż morzyła i trawiła. Kiedy już nawet własnego psa zjadłem, rozpacz mnie ogarnęła. Może bym nawet sobie życie odebrał, ale w porę się opamiętałem. - Ja się zabiję! - powiedział Samobójca. - Tak jak mówię. Pewnego poranka obudziłem się i było po miłości. Jak przyszła, tak odeszła. Zniknęła bez śladu! W ciągu tej nocy zupełnie mi rozum wrócił. Sam z siebie, bez niczyjej pomocy. - Czy to możliwe?! - dziwił się Samobójca. - Nie wierzę...! - Skoro nie chcesz, to nie wierz! - A chodziłeś przynajmniej do tej swojej ukochanej? - Jakżeby nie?! Każdego wieczora! - A więc jakże to? - Ale z ciebie dureń! - Mańkut uderzył się w czoło. - Kiedy siedziałem przy niej, było dobrze. Ale w ciągu dnia rozum wprost traciłem...! - To czemuś nie poszedł do niej w ciągu dnia? - Figą z makiem! Była zamężna. - A jej mąż? Czyżby nie sypiał z nią nocami? - Ach, ty pusta pało! Mąż był wówczas daleko, za chlebem... - Czegoś takiego ja bym mu tam nie zrobił! - Przecież i ja przestałem! Jak Boga kocham, co za kobieta! Jak cię dotknie, wszystko na tobie pęka! Obchodzę jej chałupę i z daleka ją czuję! Boże, co za zapach! Słodki, pieszczotliwy! Nawet kichnąć się przy niej boisz! - Powiedz, czyja ona? - Za dużo byście chcieli wiedzieć! - Chociaż imię?! - Ani półsłówka! - Zeszłoroczny śnieg! - Czy to było w zeszłym roku? - spytał Fryzjer i obejrzał się przezornie. Staśka z Jurkiem Grebeniem szła tak daleko w tyle, że nie mogła usłyszeć ani słowa z rozmowy. Majster Żufanko zatrzymał się i wskazał rzeczkę Rymawę płynącą obok drogi. - Odświeżymy się! Zbiegli nad wodę i zanurzyli w niej pospiesznie rozpalone dłonie. Niektórzy nawet zdjęli buty i umyli nogi. Innym wystarczyło zwilżyć wodą czoło, kark i żyły na przegubach rąk. Odświeżeni, ruszyli żwawiej i bez reszty zapomnieli o tym, o czym przedtem rozmawiali. Koło dziesiątej wyrosła przed nimi Gnąszczna. Wśliznęli się tu cichutko, jakby lękliwie. Gnąszczanie wyśpiewywali w kościele nabożne pieśni, a ci, co zostali w domu, pewnie wylegiwali się i odpoczywali. We wsi jakby żywej duszy nie było. Mężczyźni spoglądali jeden na drugiego, a potem przenieśli wzrok na Żufankę, który w zamyśleniu żuł łodygę trawy. W końcu rozłożył ręce i ruszył w stronę miejscowej karczmy. Dobijali się do niej przez dłuższą chwilę i mieli szczęście, ze zaspany karczmarz im otworzył. - Czego łomoczecie? - warknął na nich. - Niemal do rana was gościłem, a wy jeszcze teraz zdrzemnąć mi się nie pozwalacie?! - Panie karczmarzu, my nietutejsi! - Widzę, widzę! - Karczmarz oprzytomniał. Przetarł oczy i zaczął się przybyszom przyglądać. - Czego potrzebujecie? - Rady. - Za darmo? - Czyżby i za to trzeba już było płacić dobrym ludziom? - Dobra rada warta grosza, ale zła - dwa grosze. - A jaka będzie pańska, panie karczmarzu? - spytał Żufanko. - Nie wiem jeszcze, czego chcecie?! - Chcielibyśmy coś murować... - Źle trafiliście! - Karczmarz odmownie skinął ręką. Plebania potrzebowała naprawy, ale uprzedziła was brygada z Dowalowa. O innej robocie tu, w Gnąszcznie, nie wiem! - Zła to rada! I ma kosztować od razu dwa-grosze?! - Nie nalegam. Zatrzymajcie je sobie. Ja się nie wzbogacę, a wam by może zabrakło! - Na biedocie świat się opiera! - odezwał się Mądrala. - Ależ tak, ale lepsza para żyłek niż goły tyłek! - zaśmiał się karczmarz. - Spróbujcie popytać gdzie indziej! - Ale gdzie? - - Tego to ja nie wiem! - No to polecamy się i życzymy dobrego zdrowiał - Żufanko ukłonił się karczmarzowi i zwrócił się do swoich: - Idziemy do Rymawskiej Bani. Nie bardzo się im chciało rozmawiać, to i szło się smutniej. Leniwie i jakby bez zapału wlekli się noga za nogą po pylnej drodze. Ożywili się trochę dopiero po dwóch kwadransach, kiedy natknęli się na jakiegoś woźnicę. Wóz, przykryty starannie płachtą, postawił na skraju drogi i towaru, który w nim ukrywał, nie było widać. Jedyny konik, młody, ale wychudzony, pasł się w rowie. Sam człowieczek siedział obok wozu na ziemi i z niewielkiej miski wyjadał skwarki. - Dzień dobry! - pozdrowił go Żufanko. - Daj, Boże! - odpowiedział człowieczek. - Dobrze idziemy? - To zależy, dokąd? - Do Rymawskiej Bani. - Murarze? - Z Liptowa! - Żufanko skinął głową. - Nazywam się Piotr Żufanko - przedstawił się. - Minczol, szewc... - Człowieczek podniósł się. - Z Klonowca. Dobrze idziecie, a gdybyście chcieli, mogę was zaopatrzyć w dobre obuwie. Kierpce, buty, kapce... - Kapce? - zdziwił się Mądrala. - Czyżby tu i śnieg padał? - Ho, ho, jeszcze ile go tu pada, mój drogi - zaśmiał się szewc Minczol. - No jak, kupicie coś? Murarze mnóstwo obuwia zdzierają. Niedawno spotkałem jednego takiego w Sirku i ten mi przysięgał, że w ciągu roku trzy pary kierpców zedrze jak nic... - Moje by trzeba tylko naprawić - odezwał się Franek Dropa-Fryzjer. - Słuchaj no, przyjacielu, ja jestem szewc, a nie jakiś tam przyszyjłata czy partacz! Nawet narzędzi ze sobą nie wziąłem. Kup sobie nowe, tanio sprzedam! - Na razie mi nie potrzeba - wykręcał się Fryzjer. - Mówisz, że jesteś z Klonowca? - spytał Żufanko. - A jakaś murarska robota by się tam nie znalazła? - O niczym takim nie wiem, lecz i w Rymawskiej Bani nic porządnego nie dostaniecie - powiedział szewc Minczol. - Chodźcie ze mną do Rymawskiej Soboty, tam się wam prędzej jakaś murarska robota trafi. - A ty tam po co? - spytał Żufanko. - Jutro dzień targowy. Spróbuję towar sprzedać... Widzę, że wahacie się. Rymawską Banię macie po drodze, spytacie się. Jak powiedziałem, musicie się potrudzić do Soboty. Przecież nie minęła jeszcze pora obiadowa... do wieczora zajdziemy... Murarze przysiedli się do klonowieckiego szewca Minczola, przekąsili i wkrótce wszyscy razem ruszyli dalej. Za jakąś godzinkę-dwie byli w Rymawskiej Bani. Przed domami stało wielu ludzi, nietrudno więc było zapytać o pracę. Ale mimo iż Żufanko pytał tu i ówdzie, wszyscy kręcili tylko przecząco głowami w kapeluszach z piórkiem bądź też w wyszywanych chustkach. - A nie mówiłem? - Szewc Minczol rozłożył ręce i dodał w zamyśleniu: - Ja bym tam murarzem nie chciał być! Co on jedną ręką buduje, to świat drugą ręką burzy... - A czyż twoje kierpce się nie drą? - odezwał się Mądrala. - Ależ tak, drą się, nie zaprzeczam! Ale na to, co ty budujesz, każda wojna czyha, każdy wiatr to zmieść może, każdy ogień zniszczyć... - Murarz jest po to, aby budować! Pszczoły ciągną robotę dołem, a murarze górą - dodał Mądrala. - Kto muruje, ten buduje! - zawołał wesoło Benedykt Wilisz-Samobójca. - Ja bym tam swojego szewskiego rzemiosła nie oddał za nic na świecie...! - A ja murarskiego! - powiedział Żufanko. - Zgadzam się! - Szewc Minczol uśmiechnął się. - Każde rzemiosło ma swoje dobre strony i do dobrego majstra każdy trafi. Napracować się trzeba jednakże i tu, i tam. - Cierp ciało, skoroś na ten świat chciało! - powiedział Mądrala, uszczypnął się boleśnie w rękę, krzyknął i natychmiast się roześmiał. Przy takiej, a potem innej rozmowie czas szybko im mijał i drogi ubywało. Jednakże głęboka noc już zapadła, kiedy dotarli wreszcie do Rymawskiej Soboty. Dopiero teraz murarze spostrzegli, jakie mieli szczęście, że spotkali klonowieckiego szewca. Postarał im się o nocleg u gospodarza na skraju Soboty i poradził im, do kogo mają się zwrócić. Złożyli się i kupili od gospodarza dzban wina. Ugościli szewca i sami spłukali zakurzone gardła. Aż do rana spali jak zabici. 9 Dziedzic Hubert Csernak, zacny obywatel Rymawskiej Soboty, podskoczył niemal z radości, kiedy mu jego znajomy, klonowiecki szewc Minczol, przyprowadził w poniedziałek rano murarską brygadę majstra Żufanki. Bez wahania i jakichś ukrytych zamiarów wyciągnął z komory dzban wina i z góry - jeszcze przed zawarciem jakiejś tam umowy - wszystkich szczodrze ugościł. Podczas skromnego, ale serdecznego przyjęcia, dziedzic Csernak otworzył szeroko swoje chłopskie serce i zwierzył się ze wszystkiego, co go gnębiło. Jeszcze na wiosnę zaczął budować dla swojego najstarszego syna Gyuli rozległy nowy dom. Synek na rok przedtem się ożenił i jego żona Etelka urodziła mu syna. Radość dziedzica z wnuka była tak wielka, że poinformował o tym najwyższe instancje w Peszcie i Wiedniu. Z tej okazji wydał pięć tysięcy złotych na przyjęcie dla szeroko rozgałęzionej rodziny. Przybył nawet z Siedmiogrodu brat z rodziną, jak też wielodzietna siostra z Użgorodu. Tysiąc złotych posłał biskupowi do Budy na budowę protestanckiego kalwińskiego kościoła, a cztery tysiące złotych rządowi węgierskiemu w Peszcie na renowację i budowę dróg szybkiego ruchu między Rymawską Sobotą a metropolią. Wtedy ponoć zobowiązał się i poprzysiągł, że kiedy urodzi mu się dziesiąty udany wnuk, przedsięweźmie na własny koszt podróż dookoła świata wzdłuż czterdziestego ósmego równoleżnika i wszędzie będzie głosić sławę i naprawiać opinię sławnej monarchii austro-węgierskiej. Walił się wówczas w piersi z takim zapałem, że odbił sobie knykcie i złamał żebro, jednakże bólu jakby nie czuł i dlatego nie przestawał się walić tak długo, aż mu zostało wgłębienie na ciele na całe życie. Pokazał je z bliska zaskoczonym murarzom, a potem sięgnął ręką za stół, nabrał garść twarogu, napluł nań i dziurę sobie zatkał. Niestety, radość z rodzinnej idylli między synem Gyulą i Etelką trwała tylko do chwili, kiedy to przez Rymawską Sobotę przejeżdżała piękna, rozpustna i chętna pesztańska hrabina - Erżika. Ciekawski synalek Gyula zakochał się fatalnie w Erżice, przylgnął do rąbka jej spódnicy i wyjechał z nią do Pesztu. Działo się to pod koniec kwietnia. Etelka chciała sobie odebrać życie wypijając wywar z piołunu, ale stare baby wydarły ją śmierci... Wyjechała w końcu wraz z owocem nieszczęśliwej miłości do matki. Węgierskiemu narodowcowi, dziedzicowi Hubertowi Csernakowi wydawało się, że wypił kielich goryczy do dna, więcej, że wysączył go do ostatniej kropli. Na jedno ludzkie życie tyle rozczarowań powinno wystarczyć! Jego zawód nie miał wtedy granic i powywracał czy też poznaczył podczas nieszczęsnych pijatyk wszystkie ploty wokół Rymawskiej Soboty. Z dnia na dzień przerwał budowę rozpoczętego domu i zawziął się nawet na fundamenty, wówczas już gotowe. Tymczasem jednak ożenił się z panną Rożiką jego młodszy syn - Sandor. We wrześniu dziedzic Hubert Csernak został od razu podwójnym dziadkiem, wydał kolejne pięć tysięcy złotych i z pewną obawą zaczął zezować na czterdziesty ósmy równoleżnik. Na niecały tydzień przed przybyciem do niego murarskiej brygady majstra Żufanki postanowił dokończyć rozpoczęty dom dla syna Sandora. Dlatego murarzy powitał tak radośnie. W dobrym humorze i w porywie ustokrotnionej wielkoduszności, która nawiedzała go dosyć często, postanowił długo z ludźmi Żufanki nie pertraktować. Obiecał siedmiu murarzom i ósmej Staśce tysiąc złotych za podciągnięcie murów aż pod dach. Żufanko wszystko szybko w głowie przeliczył i bez wahania i wzdragania, które tu zresztą nie były potrzebne, wyraził zgodę. Kiedy dobrze obejrzał rozległe fundamenty domu, wyszło mu, że w ciągu trzech tygodni robotę skończą. Wspaniałomyślny ziemianin Hubert Csernak obiecał również pomoc swoich parobków i mieszkanie za darmo... Już drugi tydzień murarska brygada Żufanki nieźle sobie poczynała. Kielnie, szpachle, piony i młotki murarskie dzień w dzień od świtu migały nad pnącymi się coraz wyżej murami do zmroku. Chłopi pracowali z takim zapałem, że nie mieli nawet czasu skoczyć, za przeproszeniem, by załatwić mniejszą lub większą potrzebę... Dziewki pana dziedzica gorliwie mieszały i nosiły na budowę pod mur zaprawę murarską, i męczyły się dźwigając cegły. Były to co do jednej niezamężne dziewczyny, opalone południowym słońcem okolicznych, lekko sfałdowanych równin. Piersiaste, gadatliwe i zalotne. Postawni murarze z Liptowa stanowili pociągający obiekt ich czujnej uwagi i wszechstronnej życzliwości. Stopniowo, w miarę jak przybywało cegieł w murze, ani jeden z murarzy nie odmówił sobie pociechy ukojenia choćby na chwilę swojego serca. Jedynie Żufanko-Żmija opierał się pokusie albo też to tylko zręcznie udawał. Największą rozterkę przeżywał chyba Jurek Grebień-Ryba, o którego względy ubiegała się, nienatrętnie wprawdzie, ale wytrwale, uśmiechnięta zawsze Julcia. Jurek w milczeniu, ze stoickim spokojem przyjmował jej podziw i głaskanie muskułów, a kiedy wydawało się, że już-już ulegnie albo się odezwie, ścisnął ją mocno w talii i lekko jak piórko uniósł na mur. Siedziała tam-, śmiała się i wdzięcznie machała gołymi łydkami. Inni murarze i rozdokazywane dziewki śmieli się tylko, ale pracować nie przestawali. Mężczyźni dopiero wieczorem mieli trochę czasu, aby w ciemnych zakątkach rozległych panadziedzicowych włości poobmacywać dziewki, poumizgiwać się do ich, czułych miejsc, wyściskać je w gwałtownych, choć krótkich porywach ciała i wycałować. Musieli z tego powodu znieść niejedną wymówkę ze strony powściągliwego moralnie Żufanki, który co wieczora ich napominał: - Chcieliście pracować, to pracujcie! Chcieliście zarobić, to zarabiajcie! A wy, do wszystkich diabłów, bałamucicie tu służące, ściskacie je i maglujecie każdego wieczora, a potem rano na budowie ledwie rękoma przebieracie! Mężczyźni przytakiwali, ale śmieli się przy tym, wiedzieli bowiem, że naprawdę to majster wcale tak nie myśli... - Mój ty Boże - odezwał się Mądrala w ich imieniu. - Chyba nam nie będziesz zabraniać odrobiny rozrywki?! Przecież nic złego nie robimy! Żufanko machnął tylko ręką i spojrzał na Staśkę z nadzieją, że przynajmniej u niej znajdzie poparcie, ale ona także milczała. Sama, biedaczka, przeżywała w tych dniach niejedną rozterkę, a to z powodu panadziedzicowego służącego, stangreta Imricha. Tak to już bywa, kiedy murarze ciężko pracują, muszą też porządnie sobie podjeść. Staśka musiała więc wysilać swoją kucharską wyobraźnię: codziennie kupowała w bogatym wyborze różne różności od miejscowych przekupniów i gospodarzy. Stangret Imro czasami przyuważył ją i proponował, że przywiezie ją i zakupy powozem. Najpierw przyjmowała przysługi z wdzięcznością, później jednak chłopak zaczął się do niej namiętnie zalecać... Przestraszyła się i zaczęła go unikać. Imro jednak zaczął za nią przychodzić nawet na budowę i wcale mu nie przeszkadzało to, że Jurek Grebeń-Ryba, który wprawdzie nic nie mówił, krzywo na niego patrzył. Pewnego popołudnia Samkowi Żądlicy-Pszczole zrobiło się żal Grebenia i krzyknął na Imra ostro: - Daj spokój Staśce, nie dokuczaj jej, bo ci jeszcze coś ciężkiego spadnie z rusztowania na głowę! Imro tylko splunął elegancko i szepnął Samkowi do ucha: - Jon meg kutyara der! Nazajutrz Samkowi złamała się szpachla i ani rusz nie dało się jej naprawić. Musiał pójść i kupić sobie nową, żeby móc pracować. Imro ukradkiem ruszył w ślad za nim. Samko wszedł do sklepu, którego właściciel umiał tylko po węgiersku. Wystarczyło mu jednak pokazać złamaną szpachlę i bez trudu wybrać sobie nową. Kiedy już zapłacił, przyszło mu na myśl, że mógłby za jednym zamachem kupić jakiś upominek dla swojej dziewczyny, Maryśki Dudaczówny. Podrapał się w głowę i głęboko zamyślił. Nagle przypomniał sobie, że Maryśka bardzo lubi, ogromnie lubi ładne klamry do warkoczy. - Proszę o klamrę do warkocza - zwrócił się do kupca. Kupiec nie zrozumiał ani słowa i tylko się uśmiechnął. - Warkocz, copf, copf... - Samko z trudem szukał odpowiedniego węgierskiego słowa i pokazywał przy tym swoje włosy. - Copf? - dziwił się kupiec. - Klamra do warkoczy, no... do copfów! - trudził się Żądlica. - Klamra? - zdziwił się znów kupiec i nadal nic nie rozumiał. - Tak, tak, klamra! - ucieszył się Żądlica. Do sklepu wszedł Imro z batem w ręku. Stał przez chwile, przysłuchując się rozmowie węgierskiego kupca z Żądlicą, a potem podszedł do lady. - Febrę! - powiedział po węgiersku i przemocą odsunął Samka od lady. - Jeśli nie wiesz, czego chcesz, nie kupuj - Ależ ja wiem! - krzyknął Samko Żądlica. - A więc poproś! - zwrócił się do niego Imro z drwina w głosie. Samko obrócił się tylko na pięcie i wyszedł ze sklepu. Po kilku krokach dogonił go Imro i mocno chwycił za ramię. - Mamy jeszcze jedną sprawę do załatwienia ze sobą! - powiedział. - Jak się nie boisz, chodź! Samko zastanowił się, dobrze się wokół rozejrzał, a potem skinął głową. Weszli na stare podwórze i za dziurawą szopą stanęli naprzeciw siebie. Imro odrzucił bat, Samko odłożył szpachlę. Spojrzeli po sobie gniewnie, zbliżyli się do siebie i chwycili wpół. Mocowali się przez chwilę, po czym upadli na ziemię, zaczęli okładać się pięściami i znów podnieśli się na nogi. Tłukli się, dyszeli, ale żaden z nich nie chciał poddać się i ustąpić. Przestali się bić dopiero wówczas, kiedy gospodyni wyszła nakarmić kury i krzyknęła głośno ze strachu, bo potoczyli się jej pod nogi. Od tego czasu kiedykolwiek i gdziekolwiek by się spotkali, zawsze porządnie okładali się nawzajem pięściami. Pewnego razu pod wieczór zerwała się burza, zaczął padać deszcz i stangret Imro wrócił do panadziedzicowego dworu na koźle przemoczony do suchej nitki. Murarze stali pod domem, palili papierosy i głośno się ze stangreta śmiali. Stangret Imro kilkakrotnie strzelił gniewnie z bata w ich stronę i wtedy w stojącą nie opodal stodołę uderzył piorun. Zagrzmiało ogłuszająco, zaprzężone do powozu konie spłoszyły się, wyrwały Imrowi lejce z rąk i runęły na oślep przed siebie. Murarze pod dachem jęknęli z przerażenia, tylko Samko Żądlica wybiegł, przeciął koniom drogę, chwycił jednego z nich za wędzidło, całym ciężarem swojego ciała zawisł mu na łbie i nogami zaparł się o ziemię. Konie wlokły go przez chwilę, ale w końcu zatrzymały się. Samko poklepał je po grzbietach, by całkiem się uspokoiły, po czym ostrożnie podniósł zwisające lejce i rzucił je w ręce przestraszonego stangreta. Odwrócił się i odszedł bez słowa. Jeszcze tego samego wieczora Imro i Samko stanęli naprzeciw siebie z gniewnie zaciśniętymi pięściami. Zatrzymali się jednak w pół drogi. - Dlaczego my się właściwie bijemy? - spytał stangret Imro. - Może dlatego, że ja jestem Słowakiem, a ty Węgrem - powiedział Samko Żądlica. - Nie, dlatego na pewno nie! - nie zgodził się z nim Imro. - Jeśli nie dlatego, to właściwie czemu? - spytał Żądlica. - A nagy jósag kesz koldussag - powiedział Imro. - Przetłumacz mi to! - Jak za dużo dobroci, to sam żebrzesz przy płocie! Obydwaj wybuchnęli śmiechem, rozwarły się zaciśnięte pięści. Imro ruszył pierwszy i podał Samkowi rękę. Samko uścisnął ją serdecznie. - Chodź, mam trochę wina! - zaprosił Imro zaskoczonego Żądlicę. - Chcesz mnie upić? - spytał Samko nieufnie. - Wypijesz tyle, ile zechcesz! Samko poszedł i pił tyle, ile mógł. Imro miał w czworakach swoją izdebkę i w niej to przy łojowych świeczkach obaj długo w noc wyśpiewywali słowackie i węgierskie pieśni. Pogadali sobie szczerze, popłakali się, zaprzyjaźnili i w końcu tak się popili, że zasnęli obok siebie pod stołem. Samko zataczał się jeszcze nazajutrz rano, ale kiedy przez pół godziny oblewał sobie głowę zimną wodą, doszedł do siebie i poczuł wyraźną ulgę. W dwa dni później przyszedł do niego po robocie stangret Imro i zaczął rozwijać kolorowy papierek. - Masz, daj tej swojej dziewusze! - Imro uśmiechnął się; na jego dłoni lśniła przepiękna klamra do dziewczęcych warkoczy. - I nie zapomnij: po węgiersku ten drobiazg nazywa się csat... - Nie mogę tego przyjąć... - wzdragał się Żądlica. - Zapłacę! - Nie ma mowy, to upominek! - Ale przecież... - Nic nie gadaj, tylko bierz! - przerwał mu stangret Imro. - No, bierz! Samko wziął klamrę, chuchnął na nią, przetarł ją raz i drugi, i dopiero potem uśmiechnął się od ucha do ucha. - Naprawdę śliczna! - powiedział. 10 Nadszedł dzień, kiedy murarska brygada Żufanki wbudowała w mury domu ostatnią cegłę. Wieczorem wszyscy okazywali zdenerwowanie jak chrześcijanin przed świętą spowiedzią. Długo w noc zastanawiali się, czy dziedzic Hubert Csernak dotrzyma słowa i zapłaci im uczciwie, tak jak to przyrzekł. Przez ostatnie trzy dni wcale go w domu nie było, włóczył się gdzieś po okolicy, służba jego przebąkiwała nawet, że wyruszył nagle do Pesztu w poszukiwaniu marnotrawnego syna Gyuli. Wszystkie spory i domysły zakończył jednakże majster Piotr Żufanko oświadczając jednoznacznie i stanowczo: - Ranek bywa mądrzejszy niż wieczór! I ranek rzeczywiście okazał się mądry i sprawiedliwy. Dziedzic Hubert Csernak wypłacił murarzom obiecany tysiąc złotych, więcej: dla nich i dla służby, która pomagała przy budowie domu, kazał wytoczyć z chłodnej piwniczki pięćdziesięciolitrową baryłkę wina i upiec jelenia, którego upolował na dwa dni przedtem. Stangret Imro stał się tymczasowo głównym kucharzem i podczaszym. Murarze z przyjemnością sobie z parobkami wypili, zjedli i zaśpiewali. Julcia przyprowadziła dwóch grajków ze skrzypcami i wszystkich zaskoczyła swoim pięknym głosem. Podniecającym altem zaśpiewała kilka słowackich, węgierskich i cygańskich piosenek. I właśnie wówczas, kiedy mężczyźni i kobiety dobrze już sobie winka łyknęli, kiedy już męskie ręce wypełniły się niewieścim ciałkiem, kiedy już wszyscy rozruszali się w rytm wina i melodii, kiedy zaczęli pokrzykiwać i kręcić się w szalonym tańcu, majster Żufanko wstał i powiedział głośno, jakby doznał nagle olśnienia: - W drogę! Murarze - acz niechętnie - to jednak go posłuchali. Na próżno dziewczyny przekonywały Żufankę, na próżno Julcia rzuciła mu się na szyję, na próżno zaśpiewała mu wprost do czułego uszka i zaprosiła do tańca - majster nieugięcie obstawał przy swoim. Pożegnanie ochłodziło rozochocone głowy. Dziewki płakały. Stangret Imro wymienił z Samkiem Żądlicą adresy. Pan dziedzic Hubert Csernak zaprosił ich, aby przyszli na wiosnę w przyszłym roku, i kazał im dopakować do plecaków trzy okrągłe żytnie chleby, pieczony udziec jeleni i pięć litrów wina. Mistrz murarski Piotr Żufanko zdumiał wszystkich, bo w krótkim przemówieniu po węgiersku za wszystko podziękował. O trzeciej po południu kroczyli już drogą na Ratkową, Sirk i Rewucą. Spieszyli się, jakby się obawiali, że ich ktoś dogoni, zatrzyma i odbierze wszystkie przysmaki. Nie trzymali się nawet drogi, tu i ówdzie szli skrótami przez las, a nawet przecięli puste jesienne pole. - Ja tam nie wiem - odezwał się zdyszany Mądrala - czy ten Hubert Csernak jest taki dobry czy taki głupi? - To głupiec! - rozstrzygnął jednoznacznie Maciej Szwanda-Mańkut. - Dzieci zrobiły z niego osła! - zaśmiał się Franek Dropa-Fryzjer. - Raz się wam udało spotkać dobrego człowieka i od razu macie go za durnia - powiedział Piotr Żufanko-Żmija. - Przecież dał nam tylko to, co się należało. Gdyby nam coś urwał, gdyby nie chciał zapłacić, na pewno uznalibyście go za porządnego i mądrego człowieka. Boże, ale z was ludzie! Umilkli i długo szli bez słowa. Niebawem natknęli się na źródełko, a więc obsiedli je wokoło. Napili się do syta zdrojowej wody i nagle zaczęli bekać. - Eh, ta Julcia to ci dopiero dziewczyna! - westchnął Franek Dropa-Fryzjer. - Powinieneś był zostać i ożenić się... - odezwał się Benedykt Wilisz-Samobójca. - Toby mu dopiero matula dała! - zatroszczyła się nagle siostra Franka, Staśka. - Co tam matka! - zaśmiał się Żądlica. - Ale Zuzka czy Maryśka, czy której tam dał słowo! - Nie trzeba by mnie zbytnio namawiać! - westchnął Franek. - Spójrzcie no tylko, jak się rozmarzył! - dokuczał mu Mądrala. - Możesz jeszcze zawrócić! - Idziemy! - odezwał się znów Żufanko, przerywając rozmowę. Jurek Grebeń-Ryba mimo wszystko spojrzał na niego z wdzięcznością. Uśmiechnął się też do Staśki i pomógł jej wstać. Przerzucił przez ramię połowę jej rzeczy, po raz ostatni łyknął podaną wodę i ruszył przed siebie. Staśka poszła w ślad za nim, a za nią inni. Przenocowali w Ciepłym Wierchu i nazajutrz przeszli przez Rybnik, Ratkową i Sirk do Rewucej. Wiodło się im już trochę gorzej, bo czym dalej szli na północ, tym mniej znajdowało się dla nich pracy. Roboty murarskie przy budowach byty już albo skończone, albo inne brygady murarskie ich uprzedziły. W Rewucej zatrzymali się trzy dni, w Muraniu murowali u miejscowego leśniczego przez dwa dni, w Czerwonej Skale, w Telgarcie i w Wernarze już pracy nie znaleźli, wobec tego postanowili spróbować szczęścia w Popradzie. Miejscowy adwokat, niejaki Repie, najął ich na cztery dni, kiepsko zapłacił, a na dodatek jeszcze ich zwymyślał, że robotę sfuszerowali. Jednakże w Popradzie dowiedzieli się od niejakiego Jana Martinki z Wawrzyszowa, że w Kieżmarku jakiś przedsiębiorca zaczął budować niewielką fabryczkę i szuka murarzy w całej okolicy. Naradzali się cały wieczór i Samko Żądlica zgodziłby się nawet, aby na dwa tygodnie skoczyć do Kieżmarku, bo pomijając pracę - mógłby tam odwiedzić swojego brata - studenta Walentego. Kiedy jednak Mądrala oświadczył, że ten Jasiek Martinka jest zwyczajnym łgarzem, bo zna go dobrze z czasów służby wojskowej, zaczęli się wahać. Zmęczeni i znudzeni daremnym poszukiwaniem pracy, postanowili wracać do domu. Zaczynał się grudzień, kiedy w uroczej dolince zjawiło się przed nimi rodzinne miasteczko - Hyby. Chwilkę posiedzieli w zadumie na wyniosłej Królowej, po czym zbiegli wprost w otwarte ramiona żon, matek, ukochanych oraz gderliwych ojców. Zaczęło się długie i drobiazgowe opowiadanie o wszystkim, co przeżyli. Żony, matki i ukochane pokrzykiwały ze zdumienia, ale ojcowie kręcili się na drewnianych ławach i rzucali bagatelizujące uwagi: - Phi... co to jest, synku! Kiedy my budowaliśmy, ho, ho, kiedyś w Peszcie... - A będziesz ty cicho! - ofuknęła męża żona. - Dzisiaj świat jest inny! - Iz ufnością zwróciła się do syna, który od razu śmielej podjął swoją opowieść. Samko Żądlica nie zastał wtedy w domu nikogo. Drzwi były zamknięte. Otworzył, odłożył rzeczy, narzędzia murarskie, plecak. A gdzie się oni wszyscy włóczą? - irytował się, ale natychmiast się z tym w duchu pogodził. Nie mogli przecież wiedzieć, że przyjdzie. Zajrzał do komory, napił się zsiadłego mleka i wyszedł na podwórze. W chlewach, w stodole i stajni nie było żywej duszy. Czyżby wszyscy tu wymarli? - zdziwił się. Pies cicho skomlał i warczał przymilnie. Kiedy zaczął skakać mu na piersi, Samko kazał mu leżeć. Nagle wydało mu się, że w pszczelarni ktoś rozmawia. Wszedł do ogrodu i otworzył drzwi pszczelarni. Ojciec i profesor Orfanides nawet nie spostrzegli, że ich obserwuje, tak byli zajęci pszczołami. Zaglądali do ula, zrzędzili, sprzeczali się, to wykrzyknęli coś głośno, to znów wybuchali śmiechem, wrzawa przypominała brzęczenie pszczół, Samkowi nawet wydawało się przez chwilę, że obaj rozmawiają z pszczołami, w pszczelim języku. - Dzień dobry! - odezwał się. Ojciec i profesor unieśli zdziwieni głowy. Odwrócili się. Gdy ujrzeli Samka, na ich twarzach pojawił się radosny uśmiech. - Samuelu - Samko! - Witaj! - Witaj, witaj! A jakże! Wszedł do pszczelnika, podał rękę ojcu, potem nauczycielowi, i zajrzał do ula. Po ogromnej kuli pszczół łaziła niespiesznie królowa-matka. - To ta stara? - spytał wskazując królową palcem. - Stara! - potwierdził ojciec. - Nie wyroiły się? - Nie! - A ile było miodu? - Niewiele - powiedział nauczyciel. - Młodsza matka by nie pomogła? - Ta jest dobra! - powiedział ojciec. - Dobra! - potwierdził nauczyciel. - Tylko rok był dla pszczół do niczego: bardzo wilgotny i chłodny. - No, mówże, jak było? - Ojciec zaśmiał się i radośnie poklepał syna po ramieniu. - Napracowaliście się? - Jeszcze jak! - powiedział Samko. - No to i zarobiliście! - Ojciec nie przestawał się śmiać. - Coś niecoś! - Cieszę się, bardzo się cieszę! - Ależ tak - odezwał się profesor Orfanides. - Jesteśmy niczym te pszczoły. Spójrzcie tylko na nie. Praca nas zawsze ratowała. Wytrzymaliśmy tysiąc lat tylko dlatego, ze potrafimy pracować. Dziesięcioro nas zginie, ale dwanaścioro się urodzi. Niczym pszczoły, niczym pszczoły...! Zajrzyjmy do wszystkich, i do tych także! - Wskazał ostatni ul w szeregu i natychmiast też ruszył w jego stronę. - A tak, tak, niczym te pszczoły! - potwierdził ojciec i zwrócił się do syna: - Nigdy nie pozwól im zginąć i nigdy ich nie sprzedawaj, choćby ci nawet było najgorzej! Zawsze ci się przydadzą... Samko przytaknął i ojciec uśmiechnął się z zadowoleniem. Bez zwłoki obrócił się na pięcie, podszedł do nauczyciela i razem z nim zaczął spozierać w głąb ostatniego ula. Samko wyciągnął z kieszeni rękę. Trzymał w niej złotówkę. Niezgrabnymi, zgrubiałymi od roboty palcami chciał się nią pobawić, ale moneta mu wypadła. Pochylił się po nią, podniósł i wtedy spostrzegł obok niej rybią ość, która przed kilku tygodniami omal go nie zadławiła. Podniósł i ją także. Wpatrywał się badawczo w plecy ojca i nauczyciela. Obydwaj grzebali z przejęciem w odkrytym ulu i o Samku jakby zapomnieli. Wobec tego i on podszedł do ula, zdjął wieko i z poczuciem winy uśmiechnął się do pszczelej matki. Widzisz, jestem tu znowu - zwrócił się do niej w duchu. Wiedziałam, że przyjdziesz - jakby mu odpowiedziała. A wiesz, co teraz zrobię? - spytał ją. Chcesz mnie zabić - powiedziała. Tak, nadzieję cię na tę rybią ość, przebiję twoje pszczele serce i rzucę cię na pożarcie głodnej kurze! Spróbuj to zrobić! - powiedziała pszczela matka. Spróbuję! - Samko zbliżył ostry grot rybiej ości do pszczelej matki i lekko ukłuł jej miękkie ciało. Pszczela matka znieruchomiała, ale pszczoły zabrzęczały gniewnie. Co najmniej pięćdziesiąt owadów rzuciło się na rękę Samka i nim zdążył pszczelą matkę przebić, wiele z nich zraniło go swoimi żądłami. Potrząsnął ręką, ość wypadła mu spomiędzy palców. Raz jeszcze poruszył gwałtownie ręką usiłując otrząsnąć z niej rozwścieczone pszczoły. Udało mu się przynajmniej zakryć wieko. - Co robisz? - ojciec zwrócił do syna głowę. - Nic, nic - powiedział Samko zmieszany. - Nie drażnij ich - napomniał go ojciec. - Długo ich nie widziałem - tłumaczył Samko. - Zapomniały mnie! - dodał i pospiesznie ukrył rękę za plecami. Spojrzawszy na nią ukradkiem, zobaczył, że puchnie mu niemal w oczach. Zacisnął zęby z bólu i wsunął rękę do kieszeni. - Czy ktoś zna język pszczół? - spytał. - Nie ma takiego człowieka na świecie - powiedział nauczyciel. - Ja znam język pszczół - powiedział Samko z satysfakcją- - A to łobuz z ciebie! - nauczyciel zaśmiał się. - Rozumieć pszczoły wcale nie oznacza, że rozmawia się z nimi. - Ja z nimi rozmawiam! - powiedział Samko. - Rzeczywiście, łobuz z ciebie! - śmiał się stary nauczyciel. - Nie pleć głupstw, Samko! - ofuknął ojciec syna. - Lepiej pokaż, ile zarobiłeś! Samko podszedł do stołu i obolałą ręką wyjął z kieszeni dużą sakiewkę. Rozwiązał ją i wysypał na stół stos monet. - Wystarczy na wesele? - spytał ojciec. - Jeśli nie, to dopożyczę sobie! - powiedział Samko zwięźle. W tej chwili drzwi pszczelarni otwarły się i stanęły w nich dwie niewiasty: matka i Krystyna. Krzyknęły, wpadły do środka, rzuciły się Samkowi na szyję, wyściskały go i wycałowały, ale naprawdę jęknęły ze zdziwienia dopiero wówczas, kiedy spostrzegły na stole kupkę pieniędzy. Zanurzyły w nich palce, pieściły się nimi, ochom i achom nie było końca, uśmiechały się uszczęśliwione i omal że o Samku nie zapomniały. Przed pszczelnikiem ojciec żegnał się z nauczycielem, Samko mógł więc włożyć bolący palec do ust i wyssać z niego zatrute żądła. - Jesteśmy niczym pszczoły - zrzędził z gniewem i pogardą. - Tak, niczym pszczoły, tylko że nie mamy w tyłku żądła...! I nagle poczuł wstręt do pieniędzy, jakie zarobił, i najchętniej by je rozrzucił po ogrodzie, wdeptał nogami w spulchnioną ziemię albo wepchał psu w ten jego wiecznie głodny bandzioch Odpychająca wydała mu się również jego własna pracowitość. Jednakże matka zgarnęła już złote monety do fartuszka: każdy brzęk wydobywał z jej roześmianych ust błogie westchnienie. 11 Krystyna obudziła się w środku nocy. Była sama. Księżyc wślizgnął się do jej małej izdebki przez jeszcze mniejsze okienko i cicho obejmował swoim chłodnym blaskiem pękające, drewniane ściany. Na podwórzu zawył pies.; szczeknął, warknął, a potem uspokoił się nagle. Jednakże Krystyna usłyszała ciche kroki. Wsunęła się głębiej pod pierzynę i ze strachu wstrzymała oddech. Kroki zbliżały się do jej okienka i tam się zatrzymały. Mogła krzyknąć, mogła zawołać i natychmiast przybiegliby do niej ojciec i matka. Albo mogła po cichutku wymknąć się spod pierzyny i ukryć się w domu, tam gdzie spali inni. Nie zrobiła nic, nie poruszyła się, czekała. Gdy rozległo się głośne pukanie w okno, westchnęła głęboko. Nie odezwała się, wstała tylko, podkradła się do okna i ujrzała w blasku księżyca jakąś postać. Pukanie rozległo się znowu. - Kto tam? - spytała. - Ja! Poznała go po głosie, ale długo milczała. Oparła się plecami o chłodną ścianę i czekała. - Wpuść mnie! - zagrzmiał jego głos. - Krystynko?! - odezwał się po chwili mężczyzna miękko. Chłód ją przeniknął, a potem niespodzianie ciepło rozpłynęło się po jej żyłach. Nagle zaczęła się spieszyć. W mroku odnalazła rękoma sukienkę i byle jak ją na siebie wdziała. Wyciągnęła rękę, zawahała się, później jednak otwarła okienko na oścież. Maciej Sroka podszedł do okna, oburącz chwycił za futrynę i bez wysiłku wśliznął się do izdebki. Zamknął za sobą okno i stanął pośrodku izby. - Usiądź! - powiedziała. Podszedł do niej gwałtownie. Czuła już na twarzy jego oddech, już poddawała się jego sile i właśnie wówczas, kiedy na chwilę rozluźnił uścisk, wyśliznęła mu się. - Zapalę światło! - Nie trzeba! - rzucił stanowczo. Usiedli naprzeciw, patrzyli na siebie bez słowa i z wolna zaczynali rozpoznawać swoje twarze tak jak w świetle dziennym. Oczy błyszczały im w blasku księżyca i serca waliły jak młotem. Oddychali głośno, w podnieceniu. Zaszczekał pies i Maciej zwrócił głowę ku okienku. - Kot! - powiedziała Krystyna szeptem. Kiedy w chwilę potem usłyszał kroki, oboje znieruchomieli. - Kot w butach! - powiedział Maciej, wstał i podszedł do okienka. Cichutko ruszyła za nim. Spoglądali przez szybę na podwórko oświetlone słabym światłem księżyca. Widzieli poruszające się z wolna drzewa. Usłyszeli zbliżające się kroki. Nagle o kilka metrów od okna zatrzymał się mężczyzna i stanął na szeroko rozstawionych nogach. Kapelusz rzucał mu cień na twarz i jego postać zlewała się niemal z ciemnym tłem. - Kto to? - szepnął Maciej i chwycił ją mocno za rękę. - Nie wiem! - bąknęła. Mężczyzna w kapeluszu zamachnął się i w szybę okna uderzył kamyczek. - Już ja go, jak mi Bóg miły!... - krzyknął Maciej i już się pochylił, wyciągnął gwałtownie rękę i chciał otworzyć okno. - Zostań! - powstrzymała go ciepłym gestem. Parsknął tylko wściekle, dreszcz przebiegł mu po ciele, ale uległ jej namowom. Zwrócił się do niej, spojrzał jej w oczy i chciał się znów o coś zapytać, ale ona zakryła mu delikatnie usta dłonią. Po raz pierwszy się uśmiechnął. - Będziesz moja! Przygarnął ją do siebie. Mężczyzna krążył wokół domu i drażnił psa niemal do rana. Kamyczki uderzały o szybę, niekiedy rozlegało się głębokie westchnienie, ale za okienkiem Krystyny nawet ptaszek nie, ćwierknął. Maciej Sroka opuścił izdebkę Krystyny dopiero wówczas, kiedy w domu rozległy się pierwsze odgłosy: kaszel starego Żądlicy, skrzypienie drzwi i pisk przydeptanego kota. Ojciec hałasował w sieni, łapczywie pił zimną wodę, która się jednak dobrze odstała, a później zaczął na podwórzu rąbać siekierą drewno. Wszystko uspokoiło się z wolna, tylko serce Krystyny głośno trzepotało w jej piersiach. Rozmarzone ciało nie mogło spokojnie uleżeć w wilgotnej pościeli. Rojąc swoje marzenia Krystyna jakby straciła przytomność, ocknęła się i znów ogarnęła ją fala upojenia. Jęknęła z przestrachu, kiedy matka zapukała do drzwi. - Śpisz? Krystyna wyjrzała spod pierzyny i z lękiem spojrzała na matkę. - Nie! - powiedziała. Było już rano i widno. - Nie jesteś chora? - spytała znów matka. - Nie, nic mi nie jest! - No to wstawaj, zapal pod kuchnią i skocz do stajni... Przez cały dzień Krystyna snuła się po domu niczym w śnie. Nie wiedziała nawet, kiedy i jak zapaliła pod kuchnią, kiedy wydoiła krowy, kiedy powyrywała w ogrodzie dojrzałą cebulę, ugotowała obiad, kiedy wymiotła komin i zaczęła gotować kolację. Nieustannie tylko spoglądała na furtkę, jakby na kogoś czekała albo sama chciała ruszyć gdzieś drogą, która prowadzi ku kwiatom i drzewom obsypanym pyłkiem i wzbierającym oszałamiającymi sokami. Po wieczerzy, kiedy w kuchni przy ciepłym piecu zostali tylko ojciec i matka, pies na podwórzu zaczął nagle wściekle ujadać. Krystyna zerwała się znad szycia i znieruchomiała pośrodku izby. Ojciec z matką podnieśli na córkę zdumiony wzrok, jakby u niej szukali odpowiedzi. Wtedy rozległo się pukanie do drzwi. - Proszę, proszę! - zachęcił przybyszów Marcin Żądlica. Drzwi otwarły się szeroko i do kuchni weszli uśmiechnięci swatowie: ojciec chrzestny Paweł Drus i Julek Mitron, cioteczny brat Macieja Sroki. Sam Maciej stał za ich plecami, wyprostowany, w odświętnym ubraniu, wpatrywał się uparcie w Krystynę. Przywitali się i spytali rodziców o pozwolenie, czy mogą wejść dalej. Oczywiście, otrzymali je. Ojciec i matka wymienili spojrzenia i od razu wszystko zrozumieli. - Zawołaj Samka! - rozkazał ojciec zwracając się do Krystyny. Zmieszana i zakłopotana wybiegła, aby zawołać swojego starszego brata. Kiedy Samko przyszedł i opadło zeń chwilowe zdziwienie, swatowie Drus i Mitron poprosili o rękę Krystyny dla zacnego kawalera Macieja Sroki. I po chwili wszystko zostało zapięte na ostatni guzik. Uzgodniono wspólnie, kiedy odbędzie się ślub. Krystyna usiadła skromnie z dala od Macieja Sroki. Spoglądali na siebie z ukosa i podczas gdy matka znosiła na stół gorzałkę i przekąskę, oboje uśmiechali się do siebie bez słowa. Po kilku kieliszkach goście rozgadali się. Każdy mówił o sobie, chociaż mieli przede wszystkim chwalić przyszłą pannę młodą i pana młodego. Swat Drus wlał w siebie kolejny kieliszek i objął za szyję wzruszonego Żądlicę. - Marcinku! A teraz zaśpiewajmy tę naszą ulubioną! Dwaj starzy mężczyźni spojrzeli sobie w oczy, przez chwilę pomrukiwali cicho, chrząkali, czyścili stare, zardzewiałe głosy i nagle z ich gardeł wytrysnęły słowa i melodia. I natychmiast przyłączyli się do nich wszyscy. Ludzie mówią o mnie nieraz, że wśród dziewcząt wciąż przebieram! Nie przebieram ani trocha: wezmę tę, która mnie kocha! Staruszkowie śpiewali w tak szybkim tempie, że aż się zadyszali. Wypili po kieliszku i od razu łzy wytrysnęły im z oczu. Swat Julek Mitron, cioteczny brat Macieja Sroki, dotychczas milczał, spoglądał spode łba lub wpatrywał się smutnie w stół. Nagle ożył, rozweselił się i zaczął żywo dziękować za wszystkie smakołyki, którymi ich gospodarze poczęstowali, a w imieniu narzeczonego za największy dar, jaki mu przyobiecano - za Krystynę. Mitron pochylił się nad Krystyną, ujął ją za rękę, postawił na nogi i całkiem nieoczekiwanie pocałował ją najpierw w czoło, potem w policzki, a na końcu - w usta. - Taki skarb jak ty, Krystynko, trzeba szanować i kochać! Ukłonił się jej i zaczął zbierać się do wyjścia. Maciej Sroka, nieprzytomny ze szczęścia, nie spostrzegł nawet jego poczynań. Mitron energicznie szturchnął go w ramię i Maciej wstał. Jedynie Krystyna ze zdumieniem przenosiła wzrok z Mitrona na przyszłego męża i z powrotem. Brat Samko również spoglądał na nią, na Mitrona, narzeczonego i swoją matkę, która przeżegnała się ukradkiem jakby chciała zażegnać grożące zło. Samko w końcu uśmiechnął się, wyprowadził gości przed dom, a kiedy wrócił, zadał siostrze pytanie: - Cieszysz się? Krystyna nie odpowiedziała. Jeszcze dziwniej zachowywał się Mitron później, na weselu Krystyny. Zebrali się goście, muzykanci grali, gorzałka się lała, placki nie zdążyły wystygnąć, a już było po nich, miód na chlebie pachniał, a stary Żądlica z uczuciem, wzruszająco, zaśpiewał córce na pożegnanie swoją ulubioną piosenkę.- W sposobnej chwili, gdzieś w drzwiach, kiedy wszyscy zwróceni byli do nich plecami, Julek Mitron niespodziewanie szepnął Krystynie do uszka: - Kiedyś będziesz moja! I natychmiast odszedł, usiadł przy swojej rozlazłej żonie Matyldzie i siedząc przy niej wodził roziskrzonym wzrokiem za Krystyną, która, zdumiona i przestraszona, stała w drzwiach niczym martwa. Sama, zrozpaczona i niezdecydowana jak jeszcze nigdy w życiu. 12 Krystyna Żądlicówna w ciężkich rękach Macieja Sroki zmieniła się nie do poznania: ożywiła się i rozkwitła. Słowo daję, kiedy dziewczyna jest szczęśliwie zakochana, przypomina kwiat: i pachnie przyjemnie, i krążąca krew zabarwia jej policzki, i śmiech w jej ustach perli się i dzwoni jak rosa w kielichu. Im więcej nocy spędzała z Maciejem Sroką, tym bardziej się Krystyna rozpłomieniała. Jej gorące dłonie elektryzowały Macieja, gorąca twarz, czoło i wargi wypalały mu na piersiach, na szyi i na całym ciele głębokie piętna, rozpalone łydki i pałające uda rozbudzonej kobiety lgnęły do niego jak lawa do krzemienia i zmuszały go do zbawiennego i życiodajnego kochania i płodzenia. Maciej Sroka był drwalem. Kiedy zrobił w polu, co potrzeba, wyruszał z brygadą do pobliskich lasów, ścinał, spuszczał drzewa, obrąbywał gałęzie, rąbał albo zwoził grube pnie i pomagał je ładować na podstawione wagony kolejowe. Młody leśnik Putosz, który dopiero niedawno skończył gródecką szkołę przemysłu drzewnego, z upodobaniem obejmował powalone drzewa i mówił z zachwytem: - Chłopcy, na papierze z tego drzewa będą pisać królowie i cesarze! Maciej Sroka uśmiechnął się tylko krzywo i zauważył z goryczą: - A my bez mała nie mamy czym tyłka wytrzeć. Leśniczy Putosz w zielonym mundurze zaczerwienił się i krzyknął: - Sroka, nie obrażajcie naszych pięknych lasów! Maciej wbił siekierę w pień aż po rękojeść i nim ją - uderzając lekko - z powrotem wyciągnął, spojrzał na leśnika: - Lasy? Bory? Lepiej już obrażać królów! Leśnik Putosz podszedł blisko do niego i jego broda, porośnięta rzadkim, młodzieńczym zarostem, wyraźnie drżała. - Jak mam to rozumieć? Jakich królów i cesarzy tu obrażacie? Maciej Sroka spoważniał i powiedział głośno: - Wszystkich! - No, no, uważajcie! - pogroził Maciejowi popędliwy leśnik. - Jeszcze raz się przejęzyczycie, a nie wpuszczę was do lasu! - Nie bój się, przyjacielu! - Maciej roześmiał się. - Cesarze stąd tego nie słyszą, chyba żebym im to napisał siekierą na tym drzewie. A jeśli okaże się to potrzebne, gotów jestem nawet podpisać się pod tym. Oszołomiony leśnik cofnął się i ze zdumieniem pokiwał głową. - Sam sobie kopiecie grób! - wydusił z siebie. - Ja was do niego nie popchnę, sam do niego wpadniecie! Maciej Sroka zaśmiał się tylko, a zmieszany leśnik Putosz szybko się oddalił. Nie był to zły chłopak, bo choć gorliwie pracował dla panów, Maciejowi nigdy nie zrobił krzywdy. Od tego dnia jednak unikał rozmów z nim, ale Maciejowi wcale tego nie brakowało. Dzień w dzień cieszył się na myśl o wieczornych powrotach do domu, o Krystynie i o tym, jak znów będzie ostrożnie zmuszać swoją ciężką rękę do czułych i delikatnych pieszczot. A tymczasem Krystyna wraz z matką przygotowywały i uzupełniały wyprawę. Od rana do wieczora przeglądały i prasowały prześcieradła, poszwy na pierzyny i poduszki, ręczniki, wyszywane obrusy i kapy, koszule, spódnice, swetry i sukienki. - Byleby cię tylko nie bił! - wzdychała matka. - Jego ojciec tę swoją za młodu często bijał. Był ponoć zazdrosny i kiedy nie widział innej rady, to bił tę swoją biedną żonę, bił ją i bił, dopóki mu dwojga dzieci nie urodziła. Żeby tylko nie wdał się w swojego ojca, żeby cię tylko nie bił... - Nie będzie, mamo! - Krystyna zaśmiała się i wesoło spojrzała matce w oczy. - Już ja dobrze wiem, że nie będzie! - Nie wiesz, co się z niego wykluje! Teraz jest taki i owaki, nieśmiały i lękliwy, ale kiedy mu przed ołtarzem przysięgniesz, może się zmienić z dnia na dzień. Chłopa nie zrozumiesz, nawet gdy już na marach leży. Na przykład taka nasza stara sąsiadka, Cylka! Od dwudziestu lat jest wdową. Nieboszczyk Teodor, jej mąż, przez całe życie patrzył na nią spode łba i nawet w uroczyste święta się do niej nie odezwał. Nie wiedziałaby nawet, jaki ma głos, gdyby się wieczorem głośno nie modlił. Rozpaczała, odchodziła od niego ze trzy razy i nie wiedziała, co począć. Nawet życie sobie próbowała odebrać, ale i to nie pomogło. Dopiero na łożu śmierci wyznał jej, że ją bardzo kochał. Gdy to usłyszała, omal z nóg się nie zwaliła. Wszyscy myśleli, że jej nie znosi, a on ją kochał! A zresztą może to też nieprawda, może powiedział jej to jedynie dlatego, żeby ją pocieszyć. - Powinna go była spytać, dlaczego był taki małomówny. - Spytała go. - A on? - Nic nie powiedział! Uśmiechnął się tylko i nic nie powiedział. - Maciej taki nie będzie! On jest inny, wiem! - Miej się na baczności! - odezwała się matka. - Jeśli chłop cię nazbyt rozpieszcza i bardzo o ciebie dba, kiedy za bardzo cię pieści i wywyższa, to też nie jest dobre. Nie wiesz, co knuje, ale że knuje, co do tego nie ma wątpliwości. Albo chce ukryć przed tobą pieniądze, kochankę, albo jakieś inne świństwo... - Ależ mamo! - Krystyna roześmiała się. - W takim razie nigdy nie wyszłabym za mąż! Chyba nie chcesz, żebym została starą panną?! - Oczywiście, że nie! - Matka westchnęła pojednawczo. - Musisz jednak pamiętać, że tylko raz dokonujesz wyboru i dlatego musisz wybrać dobrze! Potem już będzie za późno! Żal ci potem nie pomoże! - Ja tam na pewno nie będę żałowała, mamo! - powiedziała Krystyna i zanurzyła rozpaloną twarz w chłodnej pierzynie. Łapczywie wdychała jej zapach i jęknęła cicho i rozkosznie z przymrużonymi oczyma. Ciężkie, namiętne westchnienie dziewczyny sprawiło, ze matce łzy nabiegły do oczu. Wyciągnęła rękę i pogłaskała ją po włosach. I tylko z troską pokiwała siwiejącą głową, nie odzywając się już ani słowem. W tych dniach do Krystyny przychodziła często smutna Hanka Kolarówna. - Nie pisze? - dopytywała się o Walka. - Raz się odezwał - rozgadała się Krystyna. - Zaraz po wyjeździe, ale od tamtej pory cisza. Wiele ma nauki, a pieniędzy mało. Wiesz dobrze, że za list też trzeba zapłacić. Ale na Boże Narodzenie na pewno przyjedzie, nie bój się... - Dopiero na Boże Narodzenie? - jęknęła Hanka. - Z Kieżmarku to przecież parę kroków! - Na jeden dzień mu się nie opłaci! - Ależ tak! - Szkoła to szkoła, moja miła! I podczas gdy Hanka dręczyła się, czy Walenty Żądlica w niedalekim Kieżmarku o niej nie zapomniał, swawolna Herminia Szmaterpanówna nie zasypiała gruszek w popiele. Napisała do Walka list, którym zupełnie mu zawróciła w głowie. Zwierzyła mu się, że w szkole dla dziewcząt nie mogą się nadziwić jej znajomości języka niemieckiego, w którego tajniki on właśnie ją od samych początków wprowadzał. Wyrażała nadzieję, że podczas letnich wakacji będą naukę kontynuować, a w liście napisała dosłownie tak: „Nasza miłosna konwersacja w języku niemieckim zupełnie niepotrzebnie zatrzymała się w pół drogi. Wierzę, Wałku, że przy Twojej pomocy nauczę się odmieniać słowo miłość przez wszystkie przypadki!” To rzucone przez Herminię wyzwanie parzyło Wałkowi obie dłonie, w których trzymał jej list kilka razy dziennie. Z jednej strony złościła go śmiałość Herminii, z drugiej zaś ta jej bezwstydność przyjemnie go podniecała. - Suka! Ależ to suka! - syczał wściekle. - A gdybym ją tak wykorzystał? - dodał natychmiast. - Nie, nie! - krzyczał. - Nigdy nawet nie dotknę tego wyskrobka, tej garbuski! I w tym niewesołym stanie ducha zapomniał o rodzinie, o Hance, i nawet uczyć nie bardzo mu się chciało. Dręczyło go nieustannie pytanie: napisać do niej czy nie napisać? - Nie - zaklinał się - nie napiszę do niej. W ten sposób ją ukarzę. I od chwili, kiedy zaczął ją karać, ani się spostrzegł, jak zaczął ją kochać. 13 Po Trzech Królach odbyło się nie jedno, ale od razu cztery wesela. Karczmarz Aron Gersch zamknął na tydzień swoja dzierżawioną karczmę i wraz z żoną Rachelą, córką Martą i z pozostałymi dziećmi: Marią, Pawłem i Danielem wyjechał do Żyliny. Tam swoją piękną córkę Martę wydał za mąż za miejscowego kupca Wajcyka. Po tygodniu, kiedy Gersch wrócił, opowiedział spragnionym chłopom, co się stało. Marta jest ponoć szczęśliwa i powoli, ale chętnie przywyka do miejskiego i małżeńskiego żywota. Nie ma czasu na łzy ani na śmiech, bo praca w sklepie Wajcyka z towarami łokciowymi zajmuje jej cały dzień: od rana do wieczora. Chłopi wysłuchali troskliwego karczmarza, pozwolili mu ugościć się za darmo i wydawało się, że uwierzyli w to jego gadanie o córczynym szczęściu. Jednakże młody Józek Nader zaczął się upijać. Nie złościł się na karczmarza, nie wymyślał mu, tylko całymi dniami aż do Bożego Narodzenia wysiadywał u niego w karczmie i czasami rozżalony płakał... I co dnia - bardziej do samego siebie niż do innych - wykrzykiwał: - Pojadę do Żyliny, podpalę całe miasto i Martę przywiozę tu z powrotem! Kiedy powtarzał to tak już z górą dwa tygodnie, karczmarz Gersch przestał się bać. Niekiedy żal mu się robiło Józka Nadera i stawiał przed nim kieliszek gorzałki - za darmo. Jednakże pewnego razu Józek ujął go mocno za rękę, spojrzał mu w oczy i szepnął mu do ucha: - Ojcze, ja jestem ojcem dziecka, które Marta urodzi! Karczmarz Gersch przysiadł się wówczas do Józka i wraz z nim się rozpłakał. Od tej pory stali się przyjaciółmi. Po cichutku, ale na oczach zdumionych współmieszkańców, pobrali się też Jurek Grebeń i Staśka Dropianka. Do ślubu przygotowywali się krótko - niecały tydzień. Staśka postanowiła napiec domowego chleba. W piecu już od lata suszyły się polana. Zamiesiła ciasto na chleb, podpaliła drewno. Po chwili z pieca zaczął dochodzić bolesny pisk i wściekłe miauczenie. Przerażona Staśka otworzyła piec i przez płomienie i dym ujrzała, jak z tyłu, za ogniem, tulą się do siebie cztery koty, które Bóg jeden wie kiedy się tam zagnieździły. Nic się już nie dało zrobić. Zabobonna Staśka nic zresztą nie zrobiła. Koty spaliły się, a Staśka do rozgrzanego pieca wsadziła dziesięć chlebów. Upiekły się - na różowo. Gościom weselnym chleb smakował, mimo iż miał bardziej niż zwykle tłustą skórkę. Sama Staśka jednak nie wzięła go do ust. Po ślubie rodzice podarowali jej ogromny kaflowy piec. Sześciu mężczyzn chciało go przenieść od Dropów do domu Jurka. Nieśli piec w dywanach i Staśka wokół nich radośnie podskakiwała. W połowie drogi jednak piec się złamał i Staśka się rozpłakała. Wówczas Jurek Grebeń-Ryba po raz pierwszy wygłosił dłuższą mowę - i to publicznie. Przytulił Staśkę do piersi i odezwał się do niej serdecznie: - Nie płacz, moja kochana! Zbuduję ci taki piec, który nam cały dom ogrzeje. A na przypiecku - taki będzie duży - nawet pięcioro dzieci się zmieści. A jeśli zechcesz, będą nawet dwa przypiecki, żebyśmy i my dwoje mieli się gdzie wylegiwać! Będzie to taki piec, że jak w nim na świętego Marcina zapalimy, to wystygnie dopiero na wiosnę. No, no, nie płacz już, moja miła! Staśka uspokoiła się, przestała płakać i z zadowoleniem i podziwem pogłaskała jego silne ręce. Od tej pory tak się Grebeniowi spodobała ludzka wrzawa, że zaczął grywać w miejscowym teatrze amatorskim. Na jego dębowych deskach występował z powodzeniem w sztuce „Kto zapłaci za portki?” pióra miejscowego rodaka, Jakuba Grajchmana. W 1865 roku nagrodzono autora za tę sztukę pięćdziesięciozłotowym bonem premiowym Macierzy Słowackiej. Mimo to jednak autor tego swojego utworu dramatycznego nie cenił wysoko, ale amatorzy niewiele sobie z tego robili. Rodzeństwo Żądlicowie mieli ślub tego samego dnia, ale nie o tej samej porze. Przed południem Krystyna poślubiła Macieja Srokę, po południu Samko ożenił się z Maryśką Dudaczówną. Przed obiadem byli na weselu goście, rodzina i przyjaciele Macieja Sroki, po obiedzie przemieszali się oni z gośćmi, rodziną i przyjaciółmi Maryśki Dudaczówny. Tylko goście, rodzina i przyjaciele Żądliców ucztowali bez przerwy od samego rana. Krystyna miała jeden obowiązek, który jej matka nieustannie przypominała. Musiała uważać, aby przed południem, na jej weselu, nie zjedzono wszystkich placków. Połowa powinna zostać na wesele Samka. Jednakże mięsa było pod dostatkiem, bo stary Żądlica zarżnął jałówkę, a Dudacz i Sroka dołożyli dwa wypasione barany. Wspólnie złożyli się jeszcze na dobrze wykarmionego wieprzka. Gorzałkę, wino i piwo przywiózł wozem karczmarz Gersch. Na dwa dni przedtem Gersch i Marcin Żądlica próbowali napojów. Obydwaj się upili, co - zwłaszcza karczmarzowi - niemal nigdy się nie zdarzało. Zwierzył się przy tym Żądlicy ze swoich obaw o córkę, która wydała się za mąż do Zyliny. Brakowało mu jej w domu, tęsknił za nią i obawiał się, żeby jej mąż, nie daj Boże, nie dręczył. Wieczorem przed obydwoma weselami dotarł z Brezna prymasz Deżo Mrenky ze swoją wesołą kapelą. Od dwóch nocy mogli się zdrzemnąć tylko przez chwilę. Walenty też wcale nie spał. Po południu przyjechał pociągiem z Kieżmarku i siedział tylko i patrzył na wszystko wokół obojętnym wzrokiem. Nie uradowała go też Hanka Kolarówna, która - gdy zostali sami - zaczęła mu od razu robić wymówki: - Ty mnie już nie kochasz! - Ależ kocham, kocham - bronił się - tylko ta szkoła mnie zmęczyła. Kiedy rozgniewana Hanka odbiegła, Walek poczuł wyraźną ulgę, nie musiał już bowiem udawać. Coś się z nim stało. Wiedział co, ale nie chciał się do tego przyznać. Dopiero po weselach, kiedy wybrał się w niedzielę na przechadzkę w pole, nagle stanął jak wryty i upojenie opuściło go bez reszty. W ogrodzie Szmaterpana ujrzał w drewnianej altance pannę Herminię w ramionach nieznajomego młodzieńca. Czy był to uścisk, czy przypadkowe zbliżenie dwóch młodych ciał? „Ty flądro, ty kaleko, nie będziesz mi więcej w głowie mącić” - krzyknął w duchu i w jednej chwili Herminię znienawidził. Spostrzegła go, jak pospiesznie oddalał się od ogrodu, wołała go głośno po imieniu, ale on się nawet nie obejrzał. Kiedy wrócił wściekły do domu, przyłapał swojego brata Samka na tym, jak swojej młodej żonie wręcza z dumą upominki, które kupił jej podczas murarskiej wyprawy na Węgry. Walek zatęsknił nagle za Hanką, ale dziewczyna już się nie pokazała. Siedziała w domu, wyglądała przez okienko i ukradkiem płakała. Jej matka załamywała ręce i wymachiwała pięściami nad głową córki. - On nigdy się z tobą nie ożeni! - krzyczała matka. - Wodzi cię tylko za nos... Nigdy nie wyjdziesz za niego za mąż, bo to będzie przemądrzały uczony panek! A tacy panowie, jak są uczeni, to są głupi! A ja nie chcę osła za zięcia, choćby był nie wiem jakim panem! Hanka tylko głośniej zaszlochała. Nie będziemy się tu więcej rozwodzić o weselach i wydarzeniach z nimi związanych, bo wesela i kopanie ziemniaków jesienią to dwa najczęściej opisywane obrzędy w słowackiej twórczości artystycznej i dwa najczęściej malowane motywy malarskie, są więc wobec tego dostatecznie znane. Jeśli państw® łaskawie pozwolą, to wspomnę jeszcze o losach złodzieja Poczwary i zamknę je tu ostatecznie. Nie zapomnimy też i choć pokrótce napiszemy tu o pulchnej kochance Poczwary - pannie Mraklównie. A więc złodziej Poczwara od owej fatalnej chwili, kiedy mu po pogawędce z Józefem Naderem u karczmarza Gerscha wrócił apetyt, z dnia na dzień coraz bardziej rujnował się jedzeniem. Panna Mraklówna bez żalu wydała na jedzenie dla niego pieniądze, które nie bez wysiłku zarobiła i z jeszcze większym trudem zaoszczędziła na wiedeńskich i peszteńskich ulicach i uliczkach. Nie skąpiła i kupowała Poczwarze wszystko, na co miał tylko ochotę. Poczwara tak się rozleniwił, że całkiem już przestał kraść. Niezaspokojone pragnienie jedzenia i picia prowadziło go na każde chrzciny, wesele czy stypę. Zjawiał się wszędzie nagle i niespodziewanie. Bez zaproszenia siadał wprost do zastawionego stołu i łakomymi palcami wybierał najlepsze kąski, które łykał nie pogryzione i nie przeżute. Kiedy chciano go wyrzucić, zawsze bronił się tak samo skutecznie: - Przecież jestem waszym krewnym - mówił z uśmiechem. - Jakim znów krewnym? - dziwili się gospodarze. - Jestem waszym krewnym, i to jeszcze jakim! - śmiał się wyzywająco. - No, jakim, mówże! - A takim, że mojej matki babka i waszej babki matka były rodzonymi siostrami, a mój dziadek był stryjecznym bratem waszego dziadka w drugim pokoleniu... Przerywali mu, ale pozwalali zostać i ucztować wraz z nimi. Kiedy Poczwara umarł, o czym za chwilę opowiemy, wszyscy w miasteczku dziwili się, jak ich ten złodziej wszystkich spokrewnił. - Skoro on był krewnym wszystkich - lamentowała panna Mraklówna nad jego grobem - wszyscy musimy być sobie bliscy! Zresztą na jego pogrzeb ludzie przybyli tłumnie, jakby każdy chciał się przekonać, czy naprawdę umarł. Dopóki żył, miał do śmierci równie blisko jak każdy inny, jeśli nie trochę bliżej, o czym tylko on sam wiedział. Zdarzyła mu się taka przypadłość, że wprawdzie jadł, żarł i pił, i napychał się na wszelkie sposoby, ale - jak mi Bóg miły - nic z siebie nie wydalał. Z dnia na dzień jawnie się zwiększał i jedna tylko rzecz budziła zdumienie: że nie pękł! Na pewno zresztą by mu się to przytrafiło, gdyby nie fakt, iż pewnego dnia zatwardzenie ustąpiło. Zaczął się wypróżniać i zajęło mu to trzy dni, zanim się wypróżnił do końca. Zmniejszył się w oczach i niemal się we własnym rzadkim łajnie utopił. Ten wysiłek tak go zmęczył, poczuł się taki słaby, że wypił garniec gorzałki, żeby się wzmocnić. Gorzałka jednak zapaliła się w nim i złodziej Poczwara umarł. Kiedy miejscowy lekarz, doktor Bajtak, przyszedł go obejrzeć, Poczwara już nie żył. Lakonicznie skonstatował jego śmierć i musiał pocieszać kobietę złodzieja, pannę Mraklównę. Pochowano Poczwarę jak należy. Po obrzędzie żałobnym, kiedy wszyscy się już rozeszli, grabarz zaczął zasypywać grób. Już po pierwszych ciężkich grudach ziemi, które spadły na wieko trumny, Poczwara się obudził. Zaczął w trumnie hałasować i walić pięścią. Przestraszony grabarz pobiegł do doktora Bajtaka. Powiedział mu, co się stało, i spytał bezradnie: - I co ja mam robić, panie doktorze? - Tu masz złotego, bylebyś go tylko zasypał! - postanowił doktor Bajtak. Grabarz wrócił na cmentarz i ofuknął usiłującego wydostać się z trumny Poczwarę: - No, Poczwara, przestań się wreszcie dobijać! Dość już gorzałki wypiłeś! Zasypał Poczwarę, spiętrzył nad nim wysoki kopczyk ziemi. Doktora Bajtaka jednak do rana szlag trafił, a grabarz zaczął się jąkać. Panna Mraklówna postawiła na grobie złodzieja wspaniały pomnik za resztki swoich oszczędności. Często chodziła na cmentarz, zdobiła grób kwiatami... Pewnego razu zastał ją tam Marcin Żądlica. - A czemuż to ty tu tak sama? - zwrócił się do niej. - Jesteś przecież damą! - A czyż dama nie może być sama? - spytała panna Mraklówna. - Ja chcę być sama! - dodała. Marcin Żądlica pospiesznie się oddalił, spełniając w ten sposób jej gorące życzenie. Rozdział trzeci 1 Minęło kilka lat, to i owo się zmieniło, chociaż sporo też zostało po staremu. Kończył się wiek dziewiętnasty i ponad zarośniętymi miedzami można już było zajrzeć w dwudzieste stulecie. Tymczasem umarł profesor Orfanides. Na tydzień przed jego śmiercią odwiedził go Maciej Żądlica ze swoim synem Samkiem. Leżał w łóżku, uśmiechał się do gości. Na stoliku u jego wezgłowia pachniały jabłka z zeszłorocznych zbiorów. Samko niepostrzeżenie rozdusił palcem robaczka, który wyszedł z jednego z nich. Po chwili nauczyciel zaczął mówić: - Strzeżcie moich drzewek owocowych, bo nic innego po mnie nie zostanie. Założyłem wprawdzie towarzystwo trzeźwości, ale właśnie w nim najwięcej bywa pijaków... Towarzystwo trzeźwości to jeszcze nie rewolucja. Nic więcej mi się nie udało, chociaż chciałem zmienić świat, tak jak wielu przede mną próbowało. Ja jednak nie zdobyłem się nawet na porządną próbę. Bałem się, bo wszyscy, którzy chcieli zmienić świat, zginęli. Spartakus zginął w walce, a pozostałych powstańców ukrzyżowano. Sołuńscy komunardzi chcieli w czternastym wieku wywłaszczyć wielkie majątki ziemskie i skonfiskować mienie bogaczy, lecz ich także okrutnie ukarano. Sprzysiężenie równych we Francji, w kilka lat po zwycięskiej rewolucji, zostało zdradzone i przywódcę, Babeufa, zabito za to, że chciał wprowadzić dyktaturę biedoty. Komuna Paryska w tym stuleciu padła tylko dlatego, że na kilka miesięcy ustanowiła władzę dyktatury proletariackiej. Na Pere-Lachaise zginęli ostatni komunardzi. Ale to nie tylko oni... Tysiące, setki tysięcy bojowników przelały krew za lepszy świat. A ja się bałem! Często bałem się nawet głośniej odezwać! Wstydzę się za to, moi drodzy, żałuję... Nauczyciel rozpłakał się. Samko ścisnął mu mocno rękę; jemu samemu także zbierało się na płacz. Czuł, jak starcowi drży ręka, jak trzęsie się i pręży. Nauczyciel długo nie mógł się uspokoić. Opuścili go dopiero wówczas, gdy zmęczony usnął. Samko Żądlica często myślał o słowach nauczyciela i sam jeszcze nie wiedział, że za jakieś dziesięć lat będą mieć dla niego wielkie znaczenie. Teraz jednak miał inne zmartwienia. Rodziły mu się dzieci, pracował w polu, a kiedy pozostawało mu trochę czasu, wyruszał na wyprawy murarskie. Krążył tylko w najbliższej okolicy, co najwyżej docierał do Popradu, Świętego Mikołaja czy Rużomberka. Co tydzień wracał do powiększającej się rodziny. Wprawdzie zarabiał mniej niż wówczas, kiedy murował w Peszcie czy w Wiedniu, ale rodziny nie chciał opuszczać. Pewnego razu, w sobotę, kiedy jechał pociągiem z Rużomberka, przysiadł się do niego wesoły, gadatliwy, porządnie odziany mężczyzna. - Pan z tych stron? - spytał z szerokim uśmiechem na twarzy i podał mu rękę. - Nazywam się Żądlica, murarz! - przedstawił się Samko. - Z Hyb! - Jan Antalik, wolnomularz! - zaśmiał się mężczyzna. - Czyż jest w tym jakaś różnica? - zdziwił się Żądlica. - Murarz czy wolnomularz, wszystko jedno. - Ach, przyjacielu! Jest różnica, i to jeszcze jaka! - Antalik uniósł brwi i spoważniał. - Niech pan zostanie wolnomularzem, wtedy pan zrozumie! - Ja tam, za przeproszeniem, gwiżdżę na to! - Żądlica z niechęcią machnął ręką. - O, to głupstwo! - Antalik wcale się nie obraził, wprost przeciwnie: uśmiechnął się znowu. - Wobec tego niech pan zostanie przynajmniej ateistą! - A to ki diabeł? - spytał Żądlica. - Ma pan rację. To rzeczywiście ktoś jakby diabeł! - roześmiał się Antalik. - Diabeł odrzuca Boga, ateista także. Niech pan przestanie wierzyć w Boga, przyjacielu. Uwolni się pan od wielkiego brzemienia, opadnie panu z duszy oślizła, robaczywa i niegodna człowieka pokora. Stanie się pan wolnym człowiekiem! Słyszy pan: wolnym człowiekiem! Niech pan zostanie ateistą! Pociąg zatrzymał się właśnie w Świętym Mikołaju i rzutki Jan Antalik sięgnął do walizki. Wyciągnął z niej garść książek i gazet i wcisnął je do rąk zdumionego Żądlicy. - Niech pan to przeczyta! - polecił mu, zamknął walizkę i pospiesznie wysiadł z wagonu. - Odwiedzę pana w Hybach... - wołał jeszcze z peronu do Żądlicy, który spoglądał na niego z otwartego okna. W domu, wieczorami, Samko Żądlica zaczął nieśmiało przeglądać ofiarowaną mu literaturę. W miesiąc później stwierdził, ze jego ojciec z takim samym zainteresowaniem zaczął czytać ateistyczne książki i pisma. Interesowało go to tak jak nic dotychczas. - Będę nie tylko „geografistą”, ale i ateistą! - wykrzykiwał ojciec radośnie. - Dam to do przeczytania naszym duszpasterzom! - rechotał. - Będą to sobie mogli nawet przepisać! Matka Rózia coraz częściej podnosiła ręce do nieba i żegnała się z przejęciem. - To się źle skończy, ty bezbożniku jeden! - wygrażała mężowi. Marcin Żądlica śmiał się tylko. Wieczorami w jego izdebce schodzili się Andrzej Nader, właściciel gospodarstwa leśnego Piotr Gunar oraz rolnicy Duła i Cyprych. Wszyscy razem spekulowali i podawali w wątpliwość prawdy boże. Pewną książkę ateistyczną Żądlica pożyczył nawet Żelce Matlochównie. W dwa dni później oddała mu ją ze zgrozą, a kiedy potem kładła się wieczorem spać, żarliwie się za siebie i za Marcina Żądlicę modliła. Walenty Żądlica kończył tymczasem studia prawnicze w Pradze. Ludzie z murarskiej brygady Żufanki pożenili się i raz murowali na własną rękę, kiedy indziej znów wybierali się na robotę razem. Rodziły im się dzieci, a ich żony dawno już przywykły do rozkoszy i niedoli życia rodzinnego. Kiedy były chrzciny Marcina czy Iwana, a może Danka, nie, musiały to być z pewnością chrzciny Pawła, tak, naprawdę były to chrzciny Pawła, a Paweł, Pawlik, Pawełek był pierwszym synem Staśki i Jurka Grebenia, czekano na rodziców chrzestnych. Staśka w wielkim garnku gotowała mleko. Dziadek Grebeń wrócił właśnie ze stajni i położył kapce na półeczce tuż nad kuchnią, aby szybciej wyschły. Staruszek miał wielką nogę i koniuszki kapców wystawały z półki, jakby zaglądały do garnka z przegotowanym mlekiem. Babcia niechcący potrąciła półkę i jeden kapeć wpadł do mleka. Staśka jęknęła. Babcia wyciągnęła kapeć i powiedziała: - Pogotuj to mleko jeszcze trochę i nikt nic nie pozna, moja miła! Pogotowała mleko przez godzinkę i zrobiła kakao. Przyszli chrześni, jedli białe placki i popijali kakao. Chwalili i nic nie poznali. Tylko Staśka była tego niedzielnego popołudnia przejedzona: jej kakao pozostało nie tknięte. Brat Staśki, Franek Dropa-Fryzjer, tak bardzo i tak długo tęsknił za piękną i powabną Węgierką Julcią, że nie wytrzymał, wybrał się do Rymawskiej Soboty i poprosił ślicznotkę o rękę. Nie odmówiła. Z trudem przyzwyczajała się do Górnego Kraju i nieraz długo spoglądała w zamyśleniu w okno zwrócone na południe. W głębokiej zadumie, ogarnięta nieprzepartą tęsknotą, zapominała się czasem przy pracy. Oskubała kurę, wymyła, ale zapomniała wypatroszyć. Gotowała ją potem całą, z wnętrznościami, i spostrzegła się dopiero wówczas, kiedy dom niemal rozsadzało ze smrodu. Wietrzyli wówczas Dropowie dom przez całe dwa dni. Kiedy indziej znów ni stąd, ni zowąd w wielkim garnku do gotowania ziemniaków dla świń znalazło się krowie łajno. Czy przez pomyłkę - za przeproszeniem - krowa się tam wypróżniła, czy też winę za to ponosi zazdrosna Florka, którą z powodu Juki Franek Dropa porzucił, tego nie dało się już później wyjaśnić. Nasza piękna Julcia w swojej sławnej nostalgicznej zadumie i tęsknocie przysypała łajno w garnku ziemniakami i zaczęła to wszystko razem gotować. Boże, co to był za smród, przyjaciele! Po prostu w oczy się rzucał! Hybianie przez okrągłe dwa dni musieli całą wioskę wietrzyć. I tak się zdarzyło, że odrobina tego smrodu i nostalgii Julci przeszła też w wiek dwudziesty! Ach, obyż tylko gorsze rzeczy nas nie spotykały! 2 W sylwestra po obiedzie, koło godziny czwartej, kiedy już z wolna zapadał zmierzch, Marcin Żądlica - tak jak wiele już razy przedtem - zamierzał zapalić fajkę. Wyciągnął ją z szuflady stołu i nad jego równiutką płytą nasypał na dłoń szczyptę tytoniu. Przegarnął go palcami, wyrzucił spośród suchych listków dwa czy trzy korzenie. Jeden z nich włożył między zęby, zaczął go żuć i podczas gdy w ustach czuł coraz mocniejszy smak i zapach tytoniu, napełnił fajkę do pełna. Wstał od stołu, podszedł do pieca i położył na tytoniu żarzący się węgielek. Zaczął pociągać wolnymi, niespiesznymi łyczkami, przymrużając oczy, w których, ilekroć je na chwilkę otwierał, odbijały się i migotały płomyczki z pieca. Fajka zaczynała się rozgrzewać, ciepło z niej przenikało w palce. Wtedy właśnie zdrzemnął się, fajka wyśliznęła mu się z ręki, upadła na podłogę i złamała się. Marcin Żądlica nie zdołał sobie nawet w pierwszej chwili uświadomić, co się stało, i przede wszystkim gasił nogą płonący na podłodze tytoń. Potem schylił się, podniósł oba kawałki i w milczeniu przypatrywał się jednemu w jednej ręce, a drugiemu w drugiej. I wówczas na jego twarzy pojawił się na krótko wyraz żalu. Do kuchni wszedł Samko i zobaczywszy ojca siedzącego nieruchomo i oświetlonego padającym z pieca blaskiem, zatrzymał się w drzwiach i spytał z lękiem w głosie: - Co się stało? Ojciec uśmiechnął się cierpko, spojrzał ze smutkiem na syna, westchnął i gwałtownym ruchem rzucił obydwa kawałki fajki do pieca. Syn ruszył w stronę ojca, ale zaraz zatrzymał się, jakby jego głos oparł mu się był mocno o piersi i nie puszczał dalej. - W tym ostatnim dniu dziewiętnastego wieku opuszcza mnie też moja fajka. Do tej pory przez lat czterdzieści nie dotknęły jej ani czas, ani ogień. Syn bez słowa odwrócił się i wyszedł. Przeszedł przez sień do izby frontowej. Starzec pochylił z wolna głowę i usłyszał wrzawę dziecięcych głosów: to wnuczęta dokazywały wokół świątecznego drzewka. Samko wrócił do kuchni. Stał chwilkę nad ojcem, a potem przyklęknął przy nim. Wsunął mu w rękę nowiutką fajkę. - Chciałem ci ją dać dopiero jutro - powiedział. - Pal ją cały nadchodzący wiek. Ojciec ścisnął fajkę i obwąchiwał ją uszczęśliwiony. - Chyba już mnie przeżyje - powiedział z żalem, wyciągnął rękę i z wdzięcznością poklepał syna po ramieniu. Samko podniósł się, w drzwiach obejrzał się jeszcze na ojca, a potem z wolna je zamknął. W izbie usiadł przy piecu i dorzucił do ognia dwie trzaski. Pięcioro jego dzieci - ośmioletni Janek, siedmioletni Samko, pięcioletni Piotrek, trzyletnia Emma i dwuletni Karolek - ucichło na chwilę, kiedy z głową w dłoniach głęboko westchnął. Nie było to właściwie westchnienie, ale głośny jęk. Wydarł się z jego gardła nieoczekiwanie jak krzyk. Dzieci spojrzały na niego w milczeniu i ze zdumieniem. Ucichły zaniepokojone i tylko mała Emma odważyła się go dotknąć i spytać: - Ty płaczesz, tatku? Pokręcił przecząco głową i uśmiechnął się do córeczki. Dziewczynka spojrzała mu badawczo w oczy, a potem pobiegła bawić się z rodzeństwem. Po chwili dzieci już znowu wydawały radosne okrzyki wokół choinki, dotykały kolorowych szklanych bombek, papierowych łańcuchów i zapalonych świeczek. Bombki pobrzękiwały, płomyczki świeczek migotały i więdnące drzewko, obwieszone cukierkami i pierniczkami, kołysało się z boku na bok. Samko Żądlica nie zwracał na to uwagi. Nieustannie wracała mu przed oczy twarz ojca, zdumiona, przestraszona i smutna, pochylona nad szczątkami fajki. Raz po raz przypominał sobie ruch rąk ojca, z których fajka się wyśliznęła. Sam nie wiedział, dlaczego ta zwyczajna sytuacja przejmowała go i wzruszała do tego stopnia. Może dlatego, że patrząc na ojca po raz pierwszy zdał sobie sprawę ze starości? Nie odpowiedział sobie. Spoglądał na dzieci, które juz znowu niecierpliwymi rączkami sięgały gałązek, szklanych bombek, cukierków i słodyczy. Wspinały się na czubki palców, wyciągały ręce i szyje, aby móc dosięgnąć jak najwyżej. Piszczały, krzyczały, wzdychały, śmiały się i jęczały. Wtem drzewko pochyliło się i upadło. Dzieci nagle ucichły. Samko podniósł się. Drzwi otwarły się i stanęli w nich osłupiali: dziadek Marcin Żądlica, babcia Rózia i żona Samka - Maryśka. Dopiero teraz dzieci pisnęły i rzuciły się z krzykiem do drzwi. - Mamo! Mamo! - Babciu! - Dziadku! Babcia Rózia załamała ręce: - Na rany Chrystusa, a tu co się dzieje? - spytała. Choinka leżała na ziemi, lśniły rozbite odłamki bombek, wata spadła na podłogę, od świeczek zajęły się ozdoby i gałązki. Dym zaczął się unosić pod sufit. - Przewróciły drzewko, łobuziaki! - krzyknął Samko wskazując na podłodze istne dzieło spustoszenia. - Nie stój jak słup! - wrzasnęła jego żona Maryśka. W oczach Samka jakby zadzwoniły aż i na chwilę zamigotały i błysnęły iskierki gwałtownego gniewu. Jakby przez chwilę zalśniły w nich fioletowo błyskawice. - Dobrzy ludzie, przecież spalimy się jak nic! - zawołała jego matka. Dopiero teraz Samko podskoczył do przewróconego drzewka, chwycił je pospiesznie i wybiegł na dwór. Tak bardzo się spieszył, że omal nie poprzewracał stojących w drzwiach domowników. Wszyscy ruszyli za nim przed dom i osłupieli na widok tego, co zobaczyli: Samko stał na szeroko rozstawionych nogach, oburącz trzymał przed sobą choinkę i walił nią wściekle o zamarznięty śnieg. Duże szklane bombki były już wszystkie roztrzaskane, biała wata zlała się ze śniegiem, świeczki pogasły i gałązki zwisały połamane. Zobaczywszy tę ruinę, dzieci rozpłakały się i przytuliły do matki. Babcia Rózia spojrzała na męża, załamała ręce, a potem głośno krzyknęła na syna: - Ale się popisałeś! Nie ma co, popisałeś się! Samko popatrzył na nią niechętnie. - A cóż ja takiego zrobiłem? - Nie wykręcaj się! - wrzasnęła matka. - Święta, a my zostaliśmy bez choinki! - Wynoszę się stąd! I to już jutro - W Nowy Rok, ty bezbożniku! - Wrócę, kiedy jeszcze będziecie spać! Nie zobaczycie mnie! - Ale Pan Bóg cię zobaczy! Samko spojrzał na matkę i roześmiał się radośnie. A kiedy pogroziła mu palcem, podszedł do niej tylko i lekko objął ją za ramiona. Matka jednak w tej samej chwili wymknęła mu się gniewnie. Samko popatrzył na swoją żonę i stadko zapłakanych dzieci wokół niej. Uśmiechnął się, ale żona pochyliła tylko głowę. Stary Żądlica obrócił się i pierwszy wszedł do domu. Inni ruszyli wkrótce w ślad za nim. Kolacja była cicha, choć była to wieczerza sylwestrowa. Najedli się, napili, a podczas gdy stary Marcin roznosił wszystkim zwierzętom domowym ciasto z makiem, Maryśka położyła dzieci do łóżka. Ale i później rozmowa nie bardzo się kleiła. W końcu starzy udali się do swojego pokoiku na tyłach domu pod pozorem, że babcia Rózia zamierza poczytać sobie Biblię i pośpiewać pieśni ze śpiewnika. Samko przykręcił knot lampy naftowej i przytulił się do żony, która go najpierw odepchnęła ramieniem, potem jednak ustąpiła i objęła go mocno. Obudził ich glos dzwonu. Oboje ocknęli się z drzemki i zawołali jednocześnie: - Północ! - Niewiele brakowało, a byśmy zaspali! - Maryśka robiła sobie wymówki. - Obudzę rodziców! - powiedział Samko. Podszedł do drzwi izby od podwórza i zapukał. Cisza. Zapukał raz jeszcze, a potem z wolna otworzył drzwi. Lampa płonęła, palił się też ogień w piecu. W fotelu przy piecu drzemał ojciec Samka z fajką w ustach, a przy stole jego matka pochylona nad Biblią. Samko mocniej trzasnął drzwiami: obydwoje staruszkowie natychmiast obudzili się ze snu. - Co się stało? Co się stało? - Zdumieni, z trudem wydobywali z siebie słowa, ale kiedy usłyszeli dzwony, natychmiast wszystko zrozumieli. Drzwi otwarły się i za Samkiem stanęła jego żona. Mąż spojrzał na nią z wdzięcznością, a potem zbliżył się do matki. - Życzę ci dużo szczęścia i zdrowia, mamo! - powiedział, objął ją i pocałował. To samo zrobiła też jego żona. - I tobie wszystkiego najlepszego, mój synu, i tobie też, Marysiu... - szeptała i łkała im nad uchem, nie chcąc wypuścić ich z uścisku. Samko popatrzył na ojca, podszedł do niego, podał mu rękę, a kiedy złożyli sobie nawzajem życzenia, i oni uściskali się i ucałowali. Dopiero wówczas Samko objął spojrzeniem swoją żonę. Uśmiechnął się do niej. Z radosnym westchnieniem rzuciła mu się na szyję. Poczuł na twarzy jej gorące wargi. Zaniósł ją na rękach do frontowego pokoju, gdzie spały ich dzieci. Razem dotknęli dziecięcych czółek. - To będzie ich stulecie! - powiedział Samko. - Jakież ono będzie? - westchnęła Maryśka. - Musi być lepsze niż to nasze, minione... - oświadczył stary Marcin. - Najlepsze, jakie kiedykolwiek dotychczas było... - Naprawdę takie będzie?- - spytała nieufnie babcia Rózia. Nikt nie odpowiedział, bo właśnie wtedy przed domem błysnęło i rozległ się wybuch. A po nim drugi, trzeci, czwarty. Kawalerowie strzelali z moździerzy. I natychmiast przy drzwiach wysokimi, brzmiącymi radośnie głosami zaczęły śpiewać dziewuchy. Ludzie w domu spojrzeli po sobie życzliwie. - Zaproście wszystkich! Wpuśćcie ich do środka i ugośćcie - rozkazała matka Rózia. Drzwi sieni otwarły się na oścież i wesoła gromadka wtargnęła do środka z pieśnią na ustach. 3 Dziesięć lat żyli już ze sobą Krystyna i Maciej, ale nie poszczęściło im się: dotychczas nie mieli dziecka. Może dlatego nie oszczędzali się w pracy, jakby myśleli o chłodnej starości, kiedy będą skazani tylko na samych siebie. Maciej Sroka wybudował niewielką, ale przytulną drewnianą chatę, ogrodził płotem ogród, wyciosał nowe ocembrowanie studni i całe noce bez ustanku strugał gonty, którymi pokrył potem stodołę, drewutnię, spichlerz i szopę. A kiedy wszystko już przebudował, ponaprawiał, pobielił, pomalował i wygładził, rzucił się gwałtownie do innej roboty. Raz pracował gorliwie w polu, kiedy indziej, gdy miał choćby tylko tydzień czasu, szedł do lasu z wozem zaprzężonym w woły albo i bez niego, i za najnędzniejszy grosz zgadzał się do pracy przy zwózce drzewa na budowę. Wieczorem wracał do domu zmęczony, utrudzony, ale szczęśliwy, jakby mu znowu udało się o czymś zapomnieć. Znad ciepłej kolacji uśmiechał się do Krystyny, a kiedy widział, że załamuje nad nim ręce albo - nad wyczerpanym do cna - lituje się choćby tylko wzrokiem, tłumaczył przekonująco: - Nie bój się, Krystynko, niewiele tego mamy, ale będzie to miał kto po nas wydać... Wówczas wzdychała tylko, pochylała się nad kuchnią i po twarzy jej zaczynały płynąć łzy. Ale dobry Maciej pocieszał ją, dobruchał, przekonywał, tak że w końcu zawsze udawało mu się ją uspokoić. Już i świat zaczął się do nich wtrącać. I nie tylko świat, najbardziej własna matka - Rózia. W dłużące się przedpołudnia, kiedy Krystyna pochylała się nad gotującą się bielizną albo kiedy kopała ogródek czy karmiła drób, matka zatrzymywała się nad nią niczym wyrzut. - Ale wzięłaś sobie chłopa - odzywała się ze wstrętem. - Przecież się nawet do ciebie porządnie nie zalecał, a tyś od razu za niego wyszła i życieś sobie zmarnowała... - Mamo, błagam cię! - jęknęła. - Jaki tam z niego mężczyzna, kiedy ci dziecka nie potrafi zrobić?! - Niech mama nic nie mówi, niech mama nic nie mówi! - krzyknęła Krystyna na własną matkę, a nieraz zdarzało się też, że ją niemal od siebie odpędzała. A potem przykucnęła gdzieś przy drabince albo skuliła się przy studni i zaczynała rozpaczliwie płakać. Spoglądała na chłodną, lśniącą ciemno wodę, łzy wpadały w tchnącą zimnem głębię, powierzchnia wody falowała, a Krystynie wydawało się, że studnia wzdycha wraz z nią i szlocha. Jednakże najgorzej bywało, kiedy przychodził - zawsze nagle i niespodziewanie - cioteczny brat Macieja, Julek Mitron. Czasami opierał się tylko o wóz drabiniasty czy o sąg drewna, nic nie mówił, wodził za nią jedynie wzrokiem, jak biega po podwórku, jak drżą jej ręce, jak wypadają z nich miski pełne ziarna, jak wylewa się woda z wiader czy polana wypadają z ramion. Kiedy indziej znów zatrzymywał się wprost przed nią, ściskał mocno jej ręce, spoglądał w oczy uparcie, głęboko i posępnie, i odzywał się jak szaleniec: - Powstrzymuję się, jak potrafię, ale jak długo jeszcze, tego nie wiem! - Odejdź! Odejdź! Odejdź! - odpędzała go od siebie. A kiedy oddalał się, bała się o nim choćby tylko pomyśleć. Więcej, kiedy czasami zjawiał się w jej myślach czy wspomnieniach, ogarniał ją strach, wydawała trwożliwy okrzyk i jak tylko potrafiła, starała się czym prędzej o Julku Mitronie zapomnieć. Ale to nic nie pomagało. Czy chciała tego, czy nie chciała - Julek Mitron zjawiał się w jej myślach: raz widziała jego smutne, nieruchome spojrzenie, kiedy indziej płonące ogniem oczy, twarz szaleńca albo słyszała jego namiętne słowa: „Moja! Moja! Moja!” Wtedy wstydziła się samej siebie, z przerażeniem dotykała swojej twarzy, zasłaniała oczy i zasypywała się wymówkami. Na domiar złego nagle zaczęła też do niej przychodzić tłusta Matylda, zazdrosna i nieprzyjazna żona Mitrona. Przychodziła niby ot, tak sobie, żeby chwilę porozmawiać czy pożyczyć jakiś drobiazg, ale ni stąd, ni zowąd pytała naiwnie i na pozór niedbale, z miną przygłupa: - A mojego Julka tu nie było? - Był! - odszczeknęła Krystyna. - A czego chciał? - Macieja szukał! - Macieja? - I ciebie! - Mnie?! - A tak! - A czego chciał? - zdziwiła się znów Matylda. - Skąd ja mogę wiedzieć?! - Nie powiedział? - Nie - odparła jej Krystyna ze złością. - No, a wczoraj? - nie wytrzymała Matylda. - Co wczoraj? - Także tu był? - Wczoraj? - Wczoraj! - Nie pamiętam! - Nie było go pod wieczór w domu! - westchnęła Matylda. - Mój Maciej był w domu. - Naprawdę? - Od zmroku do świtu. - A ja myślałam, że obaj siedzieli w karczmie. - Czyżby ci ten twój nie powiedział o tym? - Gniewa się na mnie, bydlątko boże! - Ach, ci mężczyźni - westchnęła Krystyna. - Im lepiej chcesz dla niego, tym głupszy! - zawołała Matylda popędliwie. - Dogadzam mu, robi, co chce, daję mu, czego chce, od ust bym sobie nawet odjęła, a on tylko stoi na werandzie i patrzy, patrzy gdzieś nieruchomo, nie odpowiada mi, a może nawet mnie nie słyszy, albo nagle znika i nie ma go przez cały dzień, cały wieczór, całą noc... Onegdaj wyszłam za nim po cichutku w noc, cała w strachu, że zwariował i że może zrobić jakieś głupstwo... Mógłby przecież w gniewie podpalić wieś albo komuś krzywdę zrobić, ale on chodził tylko wokół domu, tu i ówdzie zatrzymywał się, ruszał znowu, i tak aż do rana... Matylda rozpłakała się rozdzierająco. Krystyna westchnęła głęboko, zostawiła nieszczęsną kobietę na podwórzu i cichutko wśliznęła się do domu. Kiedy po chwili wyjrzała zeń, Matyldy już nie było w pobliżu. Krystyna wyszła przed dom, przejęta skruchą usiadła na drewnianym zydlu i wpatrywała się uparcie w zachodzące słońce, przymrużyła oczy, ale bez względu na to, co robiła, sumienie nie przestawało jej gryźć. Jakieś przerażenie ścisnęło ją za gardło tak mocno, że nawet zapłakać nie mogła. Przeniosła wzrok na drogę i ujrzała nadchodzącego męża. Nie zdarzało się to często, ale raz do roku Maciej Sroka porządnie się upijał. I teraz chwiał się na nogach, opierał się o kołki w płocie, kiedy przechodził obok, ale ją minął bez słowa. Weszła za nim do domu: siedział już pełen skruchy za stołem, głowę ukrył głęboko w dłoniach, włosy spadły mu na czoło i całe ciało miał powykrzywiane. Zatrzymała się nad nim, wyciągnęła do niego ręce, chciała go dotknąć i być obok niego w tym jego niewydarzonym szczęściu-nieszczęściu, ale wtedy właśnie podniósł na nią wzrok. - A tyś czemu ciągle taka smutna, Krystyno? - spytał szorstko. Cofnęła się o krok, dwa i oparła o piec. Maciej Sroka wyprostował się, spojrzał na nią ze złością, uderzył gniewnie wierzchem dłoni w stół i krzyknął: - A więc tobie się nie podoba to, co masz? Tobie się tu nie podoba? I rzucił się na oślep do najbliższej skrzyni, i pięścią roztrzaskał jej wieko. A potem uspokoił się nagle, pozwolił się położyć do łóżka i wkrótce zasnął. W takich chwilach Krystyna czuwała przy nim i chętnie-by nawet życie oddała, byleby tylko dać mu Choć odrobinę szczęścia. Więc go przynajmniej po ciemku głaskała, dopóki sama nie zasnęła. Nazajutrz po pijaństwie Maciej Sroka był łagodny jak baranek. Pospiesznie naprawił wieko skrzyni i od samego rana uśmiechał się do Krystyny od ucha do ucha. - Wygadywałem wczoraj głupstwa, wygadywałem, co? - zwrócił się do żony przy śniadaniu. - Wcale nie! - Krystyna uśmiechnęła się do niego. I od razu wszystko było w porządku. Maciejowi jedzenie tak smakowało, że przyjemnie było na niego patrzeć. I w miesiąc później rzeczywiście jakby ich spotkało szczęście. Jak tylko Maciej wrócił z lasu, Krystyna rzuciła mu się na szyję. Obejmowała go, całowała i śmiała się tylko i śmiała. - No, powiedz wreszcie, co się stało? - skłaniał ją do wyznania. Dopiero po dłuższej chwili, kiedy się już dość naśmiała, kiedy już nawet z tego szczęścia się popłakała, przytuliła się do Macieja i szepnęła mu cichutko: - Będziemy mieć dziecko! Po dziesięciu latach!... - Rozbeczała się znowu. - Tak?! I dopiero teraz mi to mówisz?! - krzyknął. - Dopiero teraz? - jęknął i teraz on z kolei zaczął dokazywać. Trwało to cały tydzień. Najpierw ją przez pół dnia nosił na rękach i spoglądał na nią z podziwem, pochylając głowę na wszystkie strony. Potem co dnia zabierał ją na łąki, do lasu. Nachodzili się i naoddychali do syta, i co wieczór wracali zmęczeni, ale zadowoleni. Nagle jednak jakby się to wszystko odmieniło. Po tygodniu Maciej zaczął znów chodzić do pracy. Z niebywałym zapałem pracował do kresu wytrzymałości, ale przy tym wszystkim nieustannie się śmiał. Często zatrzymywał się w połowie gwałtownego ruchu, zamyślał się na chwilkę, z niedowierzaniem kręcił głową i znów śmiał się, śmiał się uszczęśliwiony, z ulgą. Krystyna zwierzyła się matce, która myślała najpierw, że córka kłamie, ale później jej uwierzyła. Niełatwo było jej uznać to, co w końcu uznać musiała. - A więc ten Maciek to jednak mężczyzna! Krystyna uśmiechnęła się tylko. Dnia coraz to ubywało, jeden był krótszy od drugiego. Pewnego razu po południu, u schyłku listopada, Krystyna rozwieszała bieliznę. Wiał chłodny wietrzyk i niósł skądś z daleka zapach palącej się ziemniaczanej naci, tlących się makówek i pieczonych ziemniaków. Krystyna łapczywie wciągała w nozdrza te zapachy, przymrużała oczy z rozkoszy i nawet nie spostrzegła, że ktoś się za nią zatrzymał. Wyczuła to, obejrzała się i jęknęła. Stali za nią trzej mężczyźni: Julek Mitron, Drus i Dudacz. Wszyscy trzej mieli odkryte głowy, kapelusze gnietli w garściach. Opuszczali wzrok, nie chcieli patrzeć prosto w oczy. Spoglądała na nich z lękiem i z wolna zaczynała rozumieć. Chciała krzyknąć, tak ją ukłuło pod sercem, ale powstrzymała ten okrzyk w sobie. - Gdzie jest? - spytała cicho. - Wiozą go! - odezwał się Mitron. Przywieźli go nieżywego. Maciej Sroka leżał nieruchomo, tak jakby oczekiwał tylko na rozkaz, kiedy ma wstać. Uśmiechał się nawet. Straszliwy ból, który go zabił, nie zdołał zetrzeć uśmiechu z jego twarzy, radości z warg, życzliwości i pogody z czoła. I choć przywaliło go drzewo i złamało na pół, Maciej leżał tak dumnie, jakby chciał sobie tylko chwilę odpocząć. W trzy dni później Macieja pochowano. Czwartego dnia Krystyna poroniła. Płakała, rozpaczała, a wkrótce - sama nawet nie wiedziała, dlaczego - uspokoiła się. 4 „Dzień dobry, drogi nasz synu! Pozdrawiamy Cię serdecznie i myślimy o Tobie. My tu na razie wszyscy jesteśmy zdrowi, czego i Tobie z całego serca życzymy. Jedynie prosię, które kupiliśmy w Bobrowcu, połknęło kurę wraz z pierzem i niewiele brakowało, żeby nam zdechło. Przez tydzień nie chciało później żreć, polegiwało na podwórzu i w ogrodzie. Na noc przykrywaliśmy je, bo trzęsła nim febra. Potem jakoś się z choroby wygrzebało i teraz już żre jeszcze więcej niż przedtem, no bo przez ten tydzień porządnie też schudło! Tak oto ominęła nas szkoda. Natomiast Jędrka Nadera, byłego wójta, nie ominęła. Znałeś jego syna Józka i na pewno go pamiętasz. To ten, który tak strasznie tęsknił za piękną Żydówką Martą Gerschówną, co wyszła mu za mąż do Żyliny. Nagle Józek gdzieś zginął. Szukali go wszędzie, gdzie się dało, przez cały tydzień. Nikomu jednak nie przyszło na myśl zajrzeć do wędzarni. A tam Józek - powieszony! Powiesił się między szynkami, boczkiem i pętami kiełbasy. Tak, tak, tydzień w tej wędzarni dym puszczali, no i Józia uwędzili. Cały był zabarwiony od dymu i sadzy. Niczym z czekolady. Poza tym nikt nie umarł i nikt się nawet z nikim nie przespał. Poza tym nic nowego przez ten czas się nie wydarzyło, mam tylko do Ciebie prośbę, abyś mi w tej Pradze poszukał mapy Australii, a jeśli się trafi, to i Filipin. Mam wprawdzie jedną starą, portugalską, ale tak już jest podarta, że nazw niektórych miejscowości nie mogę nawet w okularach odczytać. No, trzymaj się i przyjedź, kiedy zrobisz swoje! Twój ojciec Marcin Żądlica i cała rodzina.” Walenty Żądlica skończył czytać list i westchnął ciężko. Nawet się nie spostrzegł, jak do pokoju wśliznęła się Lidka Tomeczkówna. Objęła go za szyję, a kiedy drgnął, roześmiała się wesoło. - Pozdrowienia z domu rodzinnego? - spytała zaglądając do paczki. - Mogę się poczęstować? - Jedz, ile chcesz! - powiedział Walek. Córka pani gospodyni jadła i chwaliła słowackie przysmaki. W końcu siadła Wałkowi na kolanach. - Opowiedz mi o swoim kraju! - poprosiła. - Opowiedz o Węgrzech, o Słowacji! Jeśli mają tam takie smakołyki, mogłabym tam z tobą zostać i żyć... - Nie mów! - Walek roześmiał się. - Ale jeśli naprawdę chcesz, przeczytaj pierwszych siedem stron, które napisałem o rodzinnej wsi i o kraju lat dziecinnych. A ja tymczasem napiszę list do rodziców. - Będzie z tego książka? - Jeszcze nie wiem - odparł Walek. - Może tylko szkic. - Bardzom tego ciekawa - powiedziała Lidka. Walenty wyjął z szafy swoje pierwsze siedem stron o kraju rodzinnym i podczas gdy Lidka Tomeczkówna czytała, jedząc przy tym przysmaki z paczki, on sam zaczął z wolna pisać list do ojca. Lidka Tomeczkówna czytała: „Łaski, przeszłości! Łaski, historio! Pozwólcie przynajmniej na chwilkę zanurzyć się w was choćby po kolana. Jedynie przez kilka chwil i na paru stronach będziemy odkurzać stare annały, aby później dotrzeć pospiesznie do czasów dziadów, a potem juz iść wolniej, wygodnie, stąpać krok za krokiem, wolniutko, tu i ówdzie zatrzymać się i znów ruszyć ku teraźniejszości, więcej nawet: wyprzedzić ją w końcu. Z roku na rok mniej jest na świecie miejsc, gdzie by człowiek nie żył albo ich przynajmniej nie dotykał. Kraina, o której będzie przeważnie mowa, leży pośrodku Europy i można ją nawet na dużej mapie przykryć dłonią, na mniejszej - palcem, a na globusie - pyłkiem, który strudzony przechodzień w wietrznej dolinie wyjmie sobie z oka. Jest to Liptów. Zanim zaczął należeć do siebie - należał do Zwoleńskiej Żupy. Kiedy powstaje komitat liptowski, zaczyna się budowa Liptowskiego Zamku, siedziby miejskiego żupanatu liptowskiego, centrum nowego i stopniowego zasiedlania okolicznych terenów. Po 1239 roku, kiedy Liptowski Zamek wyodrębnił się spod administracji Zwoleńskiego Zamku, staje się zamkiem żupana i w tym okresie kolonizacji wewnętrznej powstają nowe osady, te zaś, które już istniały, zaczynają się gwałtowniej rozwijać, a wśród nich również osada Giba. Liptowska osada - villa, czy później miasteczko - oppidum Hyby, o którym będzie tu dalej przeważnie mowa, powstało ponoć już pod koniec dwunastego wieku na zakolu kapryśnej, niestałej, rączej rzeczki Hybicy wypływającej w niedalekich Tatrach pod rozłożystym Krywaniem. Od rzeczki wzięła nazwę także osada - Giba czy Gyba, potem Hyba, a kiedy dwie osady Mała i Wielka Hyba połączyły się, powstała nowa osada w liczbie mnogiej - Hyby. Przez z górą siedemset lat rodzili się tu i umierali ludzie, marzyli, tęsknili, walczyli, raz powodziło się im lepiej, kiedy indziej znów znajdowali się na krawędzi zagłady. Czasami musieli dołożyć wszystkich swoich sił, całej swojej zręczności, dowcipu, fortelu i wziąć porządnie rozum do garści, aby spłacić długi, nie ulec pożarom, powodziom, zarazie kładącej trupem ludzi i bydło, a także podstępom szlachty, która zgłaszała do nich pretensje obsypując obietnicami, w których zamiast miodu kryły się krwawe ciernie. Jak ze źródeł wynika, najpierw osadę Hyby, leżącą na pograniczu spisko-liptowskim, na terenach rzadko zaludnionych puszcz i lasów, zagarnął chciwy szlachcic Polko z Węgierskiej Wsi, ale we wspomnianym 1239 roku odebrał mu ją władca Bela IV i przyłączył do swoich królewskich włości w Liptowie. Około 1265 roku z sąsiedniego Spiszą sprowadziło się do słowackich Hyb kilka rodzin niemieckich (Niemców wezwał wówczas do Węgier sam monarcha, albowiem po okrutnych najazdach tatarskich wiele rejonów kraju zostało splądrowanych i niemal wyludnionych), i dzięki kilku niemieckim gościom Hyby zostały podniesione do godności królewskiego miasteczka-oppidum, a nawet zyskały liczne przywileje. Hybianie mieli prawo wybierać sołtysa, który wraz z obcą zwierzchnością rozstrzygał spory pomiędzy hybianami a nie-hybianami, mogli swobodnie wybierać proboszcza, który pobierał dziesięcinę, mieli prawo korzystania z gminnych pól hybiańskich, lasów i wód; nie musieli płacić opłat na miejscowym targu; wolni byli od obowiązku kwaterowania i sądowych atrybucji liptowskiego żupana. Później zdobyli też prawo targowe. Hybiańscy górnicy wydobywali złoto najpierw na zboczach Krywania, stamtąd jednak wypchnął ich akt nadania Bohumira. Zaczęli wydobywać złoto w Bockiej Dolinie, gdzie górnicy z Hyb: Gublin, Nikel, Jeklin, Hartman, Siboth, Ludman i Sigfrid doszli do porozumienia z świętojańskimi ziemianami, że będą im płacić ósmą część z urobku. Wkrótce jednak okazało się, że wszystkie przywileje na nic im się zdadzą, bo po wygaśnięciu królewskiego rodu Andegawenów Hyby stały się własnością sędziego okręgowego i liptowskiego żupana Imricha Bubki. I choć w 1391 roku Zygmunt Luksemburczyk uznał miejscowe przywileje, chociaż pozwolił hybianom na cotygodniowe targi i wkrótce uwolnił ich od opłat na wszystkich mytach na Węgrzech, nigdy już nie udało im się całkowicie uwolnić od poddańczej zależności od panów z Zamku. Starym traktem handlowym, który przebiegał przez środek miasteczka, kroczyli hybianie poprzez dzieje, a dzieje poprzez Hyby. Najpierw były to dogasające echa historii Wielkich Moraw, historia Węgier, Słowacji, Czech, Europy, całego świata. Tatarzy, Turcy, walki o koronę węgierską między Ferdynandem Habsburgiem i Janem Zapolyą. Przedtem popasali w Hybach także husyci, którzy wracali ze Spiszą doliną Wagu. W wieku szesnastym dotarł do Hyb ruch reformatorski. W 1559 roku spłonęło w miasteczku siedemnaście domów, a nie był to ani pierwszy pożar, ani ostatni. Dnia siódmego sierpnia 1595 roku pan na Zamku Andrzej Paczoth z dwustu żołnierzami napadł zbrojnie na hybiańskich mieszczan za to, że odmawiali opłat w gotówce i w naturze, a także pracy na pańskich włościach. Kiedy hybianie spostrzegli napastników, uderzyli w dzwony na alarm i zajęli pozycje obronne za murami kościelnego cmentarza. Na rozkaz Andrzeja Paczotha napastnicy zaczęli strzelać do hybian z dział i rusznic. W walce padło czterech obywateli miasta i wielu odniosło rany. Napastnicy splądrowali wszystkie domy. Opór nie przyniósł hybianom pożytku; i choć skarżyli się na pana aż w Bratysławskiej Izbie, nadal musieli panom na Zamku płacić najrozmaitsze podatki, musieli wykonywać różne roboty i świadczyć rozmaite służby, jak na przykład przywożenie wina z Bratysławy, a soli z Polski. Ale nie tylko pan feudalny nie oszczędzał ich życia i skromnego mienia. Niedobry wpływ na ich sytuację wywarło też węgierskie powstanie szlacheckie i tak samo powstańcze, jak i cesarskie wojska najemne zabierały, co im się tylko rzuciło w oczy, krzywdziły chłopów i gwałciły kobiety. W tych wojennych latach siedemnastego wieku w niczym nie pomogły hybianom stare przywileje; dobrze - jeśli nie zaszkodziły. Musieli - jak może nigdy przedtem - pomagać sobie nawzajem i trzymać się razem zarówno w dobrem, jak i w złem. Oprócz przeważającej ilości Słowaków i kilku późniejszych Niemców, hybianami stali się także Węgrzy, kilku Polaków, Żydzi i znaczna grupa pobiałogórskich Czechów. Zrośli się ze sobą, zamknięci w sobie, ale otwarci dla świata. I tak przeżyli potem humanizm i renesans, reformację i rekatolizację. Po stłumieniu powstania Thókólyego hybianie w krótkim czasie znowu wzrośli w siłę w okresie krótkotrwałego pokoju i przed powstaniem Rakoczyego - według danych z nowo spisanego Patentu z 1702 roku żyło w Hybach około 120 rodzin, a więc w przybliżeniu 700 osób. Hybianie chowali wówczas 110 koni, 258 wołów, 301 krów i 540 owiec. W dwadzieścia lat później hybianie upomnieli się znowu o swoje prawo do warzenia piwa i pędzenia gorzałki. Urzędnik Komory Tomasz Foja zarządził jednak, aby mieszczanie nadal kupowali i toczyli pańskie piwo i gorzałkę. W osiemnastym wir ku, oprócz obowiązków wobec panów na Zamku, przybyły hybianom również powinności wobec państwa. Musieli wybudować dom noclegowy dla oficerów, ale nie zapomnieli też o sobie i w zamkniętym kościele urządzili ku swojemu pożytkowi gospodę. W obszernej miejskiej gospodzie zatrzymywali się często podróżujący przez Hyby starym szlakiem handlowym słowaccy i obcy kupcy oraz woźnice. Tu mieszkańcy miasteczka dowiadywali się od podróżników najnowszych wieści z całego kraju i ze świata. Tu spotykali się mieszczanie przy kieliszku gorzałki albo siedzieli przy stołach o suchym pysku, zawierali kontrakty, opijali dobrze zakończone spory i uczyli się mówić czy przemawiać publicznie o tym, co ich właśnie dręczyło. I może właśnie w tej gospodzie została spisana i przez starą pocztę w 1742 roku wysłana do magistratu skarga hybian jako wyraz niezgody na ówczesną chwiejność praw i samowolę pańskiej zwierzchności feudalnej. »Sławny Magistracie, panowie nam biednym ludziom miłościwi i łaskawi. Że nasze miasteczko Hyby poprzednio, za czasów wielmożnego pana barona Mateusza Ostrożitza, zarówno jak za jaśnie oświeconego księcia Lichtensteina, zgodnie z Patentem (którego punkt i wyciąg sławnej zwierzchności pod literą A uniżenie przekazujemy): prace i obowiązki wobec dostojnych panów wykonywało, w dobrej komitywie pozostawało, to zapewne sławne władze dobrze wiedzą; w obecnym jednak czasie, zwłaszcza od 1733 roku, co»musimy wyznać z całą szczerością, ginie i podupada, tak że już nawet sławną zwierzchność w sprawach należnych ledwie kontentować może. A to przede wszystkim dlatego, że - oprócz ustaleń wynikających z Patentu - znosić musi bardzo liczne i wobec tego nie do udźwignięcia obowiązki na rzecz sławnych panów na Zamku, jako to pańszczyznę z krzywdą dla zdrowia, mienia i gospodarstwa; do czego executionaliter przez panów urzędników bez żadnego miłosierdzia zmuszane bywa. Wszystko to ze spisanych poniżej punktów niedwuznacznie wynika. 1 mo Choć płacimy rokrocznie sumę 671 florenów i krajcarów 55, mimo to do prac licznych przemocą bywamy pociągani, jak się to poniżej pokaże. 2 do Świerki spod Krywania liczne, jak też i inne drzewo nadające się na budulec wywozić musimy, a spośród nich niemało do tartaku pańskiego wbrew przywilejowi z Gródka znowu przewoziliśmy; część a domy panów urzędników - na budowę i opał, a część na sprzedaż. 3 to Ponadto kloce smrekowe spod Krywania do tartaku pod Gródek executionaliter wozić musimy, jako też inne drewno świerkowe nadające się na deski znakomite. 4 to Przy budowie wielkiego tartaku cesarskiego wbrew przywilejowi przez dłuższy czas roboty różne podejmować musieliśmy, zwłaszcza przy kopaniu, pod przymusem. Otrzymywaliśmy wprawdzie wynagrodzenie, ale tak niskie, że nawet na wyżywienie dzienne go nie starczało. 5 to Poza tym potrzebne w tartaku buki potężne z narażeniem na szwank wozów naszych i bydląt pociągowych, na odległość całej jednej mili wozić musieliśmy executionaliter, i to bez wynagrodzenia. 6 to W taki oto sposób do wyżej wzmiankowanego tartaku wiele ogromnych bierwion, a to na osiemnaście sążni długich a na pół sążnia z górą grubych, wprawdzie po talarze, a mniejsze po reńskim, ale z wielką szkodą dla zdrowia i dobytku na odległość dwóch mil wozić musieliśmy. Z której to przyczyny wielu mieszkańców domostwa swoje porzuciło i przeniosło się gdzie indziej, a mianowicie: Jan Szmihula, Jerzy Kuman, Jakub Rajniak, Jerzy Żgaran, Andrzej Marko, Jan Kysel, Adam Szediwy, Maciej Durisz. Wielu zaś innych, choć tu obecni, do cna zubożało i posiadłości opuszcza. 7 mo Deski z tartaku ze wzmiankowanych pni nacięte na skład po kilka grajcarów z wielką biedą spławiać musieliśmy i znowuż z wody do warsztatu ciągnąć musieliśmy pojedynczo naszymi bydlątkami. 8 vo Pod Krywaniem ciosane, zanim jeszcze tartak został zbudowany, deski długie do składu na czółna się nadające, choć po reńskim wprawdzie za sztukę, ale z wielką naszą stratą woziliśmy. 9 no Karczmę na Bielańskim zmuszeni byliśmy budować, smarować, kopać, gonty z Ważca wozić, słowem od fundamentów wznosić. 10 mo Koło Białej liczne prace przy groblach i na Czarnym Wagu często executionaliter znosić musimy. 11 mo Podwody liczne dla panów oficerów gródeckich jak też i inne często usługi i kurierów z listami do Zwolenia, do Bystrzycy, do Rożniawy, do Kieżmarku etc, i to z niemałymi wydatkami, dawać musimy. 12 mo Do posług dwóch ludzi nieustannie - i to nawet pod nieobecność pana - dawać musimy, a także w tenże sposób dwóch przy gorzałce trzymać codziennie. 13 mo Do kuchni pańskiej - nawet pod nieobecność pana - dawać musimy dziewczynę i utrzymywać ją zmuszeni jesteśmy za wspólnie przez miasteczko ponoszoną opłatę. 14 mo Jatka rzeźnicza, która cieszyła się zawsze swobodą, została nam przez zwierzchność odebrana i na prośbę karczmarza przyłączona do karczmy. 15 mo Kołów z drewna gdzie indziej kupionego pan urzędnik nikomu sprzedać me pozwoli, jak też z listw, żerdzi i belek, i sam za nie nie płaci, tylko konfiskuje, które to rzeczy i tak giną, a ludzi wpędza w nędzę. 16 mo Przy młynie w Wólce wszystkie prace, jakie nam polecą, wykonywać musimy. 17 mo Zgodnie z Patentem na polu zamkowym powinniśmy na wiosnę zasiać jęczmieniem czterdzieści mórg, ale zmuszeni będąc zagrzebujemy tyle, ile się panom oficerom podoba, a przy tym gospodarzy jest znacznie mniej niż przedtem było. 18 mo Ryby i w lecie, i w zimie zarówno w naszych wodach jak i w Wagu ogromnym wspólnym kosztem łowić dla panów musimy. 19 mo Przy pańskim bydle w minionym 1740 roku pasterza najętego na dziesięć tygodni trzymać musieliśmy narażając się na niemały wydatek. 20 mo Że wyżej wzmiankowanych grubych i długich bierwion (co jest niemożliwe) do cesarskiego tartaku roku tego bieżącego wozić nie chcemy, dwóch egzekutorów a die 18 januarii usque ad 20 febr. inclusive znosić musieliśmy, którym to za każdy dzień po dziesięć groszy płaciliśmy. 21 mo Gdy oprócz czterech wozów, które dać musieliśmy na pańskie, zażądano więcej, a że dać nie mogliśmy, starosta nasz bez wysłuchania został wychłostany, co częstokroć z powodu rzeczy małych zarówno jemu jak i innym mieszkańcom zdarzało się i jeszcze się zdarza. 22 do Za jeden stóg pańskiego siana na naszych gruntach, który parobcy przez nieuwagę przy zwózce między krzewami pozostawili i uznali za ukradziony przez hybian, musieliśmy dwanaście reńskich zapłacić i trzy fury siana dać; do tego jeszcze egzekucji reńskie dwa złote i groszy pięć, a tymczasem stóg na swoim miejscu znaleziony został i do stodoły pańskiej zawieziony. 23 Na ogrodzenia pola gródeckiego wiele drzewa executionaliter wozić i grodzić, a do tego kamienie z pola tegoż wywozić musimy. 24 Czeladzi na zamek ponad potrzebę zmuszeni jesteśmy dawać, której potem do rozlicznych prac używają, jako to do domu pana urzędnika, do zwózki cesarskich bierwion, do łapania ryb, wiązania snopów w lecie, a przy tym i do pomocy parobkom przy zwózce zboża i siana. 25 Młodych ludzi, choć zgodnie z ustaleniami, ale mimo to przemocą dwunastu do majątków hybiańskiego i wólczańskiego dawać musimy z niemałą szkodą dla miasteczka, jako że w pańszczyżnie i w innych pracach gminnych pomocy żadnej nie dają. 26 Na stodołę pańską w Hybach, która w minionym 1740 roku od pioruna spłonęła, z Gródka potrzebne gonty i belki woziliśmy, a deski daliśmy swoje. 27 Zgodnie z Patentem oprócz wina za cały wyszynk dawaliśmy 100 węgierskich złotych, teraz zaś od samej gorzałki musimy dawać 60 reńskich arendy. 28 Ptaków 18 za dolinkę Swaryn zwaną i za skraje lasów dawaliśmy, ale sami wzmiankowane używaliśmy; teraz zaś i ptaki dawać musimy, lecz w lasach łowić ich nam nie wolno, wobec czego musimy je kupować. 29 Bydło pańskie z majątków wólczańskiego i wschodniego - prócz hybiańskiego - wielkie szkody nam w lecie na gruntach naszych czyni, bo chodząc po nich swobodnie zarówno łąki jak i zboża często nam wypasa i w gromadzeniu siana nam przeszkody czyni. 30 Zwracający się w czas nieszczęścia ze skargami czy prośbami ludzie nasi miast być przez jego miłość pana urzędnika wysłuchani - chłostani są i z domu wypędzani. Sprawy te, sławnemu magistratowi przedstawiane, sprawiające, że miasteczko nasze pustoszeje, łaskawie rozważyć uprzejmie dopraszamy się i z pomocą nam pospieszyć - na ile to możliwe - abyśmy nadal naszej sławnej zwierzchności służyć mogli i pożytecznymi byli, i wyrażamy przy tym głęboką wiarę, że niniejsza prośba nasza wysłuchana zostanie, pozostajemy Waszych szlachetnie urodzonych i jaśnie oświeconych panów uniżonymi sługami. Mieszkańcy miasteczka Hyby. Kiedy pod koniec osiemnastego wieku skończyły się powstania, rewolucje i walki, hybianie chcieli znów za wszelką cenę stać się królewskim wolnym miasteczkiem i ich ówczesna aktywność nie miała wprost granic. Otworzyli kopalnie na Krywaniu i zbudowali w pobliżu za 500 złotych stępy. Na Hoszkowej wydobywali rudę żelazną i tam tez ją od razu wytapiali. Surowy metal obrabiano w miejscowej hucie. W owych dziesięcioleciach u schyłku osiemnastego i na początku dziewiętnastego stulecia zbudowano dwie szkoły: drewnianą - katolicką i murowaną - ewangelicką, przeniesiono halę targową na drugi brzeg Hybicy, wzniesiono dom miejski i zaczęto prace przy wspólnym cmentarzu. Postawiono zabudowania gospodarcze plebanii katolickiej i plebanię dla ewangelickiego duchownego wraz z mieszkaniem dla nauczyciela. Przebudowano młyny, powstał tartak, wznoszono i naprawiano mosty, miejskie spichlerze i zabudowania gospodarcze. Równocześnie powstały manufaktury tkające sukno, cegielnia przy drodze Kokawskiej, kolejny nowy spichlerz, a wraz z nim także areszt. Miasteczko wybudowało mieszkanie dla okręgowego lekarza-chirurga Jana Szentyego i jako pierwsze w górnym Liptowie zakupiło w 1812 roku w Bańskiej Bystrzycy sikawkę do gaszenia ognia. Na początku dziewiętnastego wieku hybianie obsadzili rozległe obszary nasionami jałowca i postanowili produkować na wielką skalę jałowcówkę, ale widać się im nie powiodło i nadal zajmowali się przynoszącym niewielki dochód rolnictwem i tradycyjnymi rzemiosłami, których w gminie była niezliczona ilość. I tak więc obok rolników, woźniców i robotników leśnych mieszkali w Hybach garbarze, szewcy, kaletnicy, kuśnierze, krawcy, bednarze, stolarze, cieśle, farbiarze, garncarze, ślusarze, kowale i głośni murarze. Wielu z nich przewędrowało wzdłuż i wszerz Austro-Węgry, Bałkany, Polskę, Niemcy, Rosję, nauczyło się obcych języków; udoskonalili swoje rzemiosło i potem ofiarowywali swoje wyroby oraz fachowe usługi nie tylko współobywatelom, ale i okolicznemu światu. I nie tylko to, ze świata przynosili nowości i nowinki, na początku dziewiętnastego wieku na przykład kołowrót, a pod koniec tego samego wieku urządzali już sobie pokoje tapicerskimi otomanami i fotelami. Znajomość języków i pisma skłaniała ich do prenumerowania i czytania gazet, czasopism i książek. Poszczególne rodziny hybiańskie dbały o wykształcenie swoich synów i córek. Wielu spośród synów już w osiemnastym wieku, a częściej w następnym, uczęszczało prócz miejscowej szkoły i do innych wyższych szkół i uniwersytetów. Wykształcenie zdobywały także córki, które już w dziewiętnastym wieku udawały się do szkół. U schyłku wieku pojawiły się w gminie maszyny do szycia, udoskonalone żelazka i różne wyroby mydlarskie. I już wtedy noszono prócz wierzchniego okrycia również bieliznę, na noc zaś odziewano stroje nocne. Wtedy właśnie nagminnie zaczęto budować domy z kamienia i z palonej cegły... W 1807 roku, jak zapisał urzędnik w księdze miejskiej, miasteczko spłaciło swoje długi. Nieco później jednak Hyby ucierpiały znów poważnie od powodzi, które zniszczyły młyny, uszkodziły tartaki, podmyły spichrze i zniosły mosty. Niemal równocześnie niszczyły mienie straszliwe pożary, a w 1831 roku rozszalała się także i w naszym miasteczku cholera. Umarło wtedy sto sześćdziesięcioro ośmioro ludzi i aby móc ich gdzieś pochować, musiano poszerzyć cmentarz. Zboża na polach wytłukł grad. Z nieba padały ponoć grudki lodu wielkości kurze - go jaja. Wichury powyłamywały wiele drzew. Bydlęcy pomór, nosacizna, wytrzebiła w jesieni i w zimie na przełomie lat 1839 -1840 aż trzysta dwadzieścia osiem sztuk bydła. W 1846 z największym trudem przeżyli głód, ale w tym samym roku - jakby na złość wszelkiej nędzy i biedzie, hybianie postanowili wykupić się z poddaństwa i zaczęli rokowania ze zwierzchnością w Gródku. Może by i doprowadzili je do szczęśliwego końca, ale w 1848 roku pertraktacje te zostały przerwane przez wydarzenia rewolucyjne. Węgry zadrżały w posadach i zrzucały ze swoich barków feudalizm. Hybianie przyłączyli się do rewolucji duszą i ciałem. Opór przeciwko staremu porządkowi i przeszłości wybuchnął gwałtownie z głębi ich serc. Pod koniec marca 1848 roku odwiedzili Hyby w drodze na regionalne zgromadzenie w Świętym Mikołaju czcigodni mężowie Daxner i Francisci. Na zgromadzeniu tym 28 marca 1848 roku hybiański notariusz Ludwik Antoni Klein odczytał głośne „Żądania narodu słowackiego”. Kilku hybian wstąpiło do Słowackiej Gwardii Narodowej Hurbana... Witali Rosjan, a we wrześniu hrabiego Forgacha... Po rewolucji odwiedził Hyby podczas swojej podróży po Węgrzech sam cesarz i król Franciszek Józef I. Miał ponoć na sobie węgierski mundur galowy, a u jego boku kołysała się krzywa turecka karabela. Jednakże tuż przed miasteczkiem złapał go niezwykle ulewny deszcz i cesarz pan, aby mu nie zmokły wszystkie te drogocenne rzeczy, jakie miał na sobie, musiał się schronić w szopie na Stępach. Kiedy się wypogodziło, wjechał wraz z orszakiem do Hyb. Uśmiechał się, łaskawie pozdrawiał mieszkańców i na jego twarzy malowało się zadowolenie. Może dlatego, że znów świeciło nań słońce, a może dlatego, że z powodzeniem udało mu się stłumić rewolucję, czy też dlatego, że jego krzywa turecka karabela nie zanadto przechylała go na bok... Mijały dni, tygodnie, miesiące, lata. Feudalizm znikał z wolna w pomroce dziejów niby karabela w pochwie. Niczym szybko rosnące ciasto rozwijał się kapitalizm. Szalały prawa Apponyego. Zbliżał się koniec dziewiętnastego wieku. Hyby u jego schyłku pozostały tak jak przed stuleciem słowackie. Hybianie raz po raz musieli stawiać czoła nieżyczliwym czasom. Umierali, rodzili się, żyli, pracowali. Wokół ogromnego, kwadratowego rynku z gotyckim kościołem z czternastego wieku przybywało nowych domów. Za domami stodoły, spichlerze, ogrody. A za nimi rok w rok rodziły pola, rozkwitały łąki. Wszędzie człowiek zostawiał swoje ślady. Gęsto - niczym kwiaty. W zapylonych kwiatach brzęczały pszczoły. Brzęczały i opowiadały o życiu i o pracy... I opowiadają do dzisiaj! No i znaleźliśmy się u schyłku dziewiętnastego wieku, na dziewięć lat przed początkiem dwudziestego stulecia. Kiedy z historii nie robi się wyrzutów - niepotrzebnych i płonnych - zajętej rozwojem ludzkości, każde sto lat historii zmieści się na niecałych dwóch stronach.” Lidka Tomeczkówna skończyła czytać notatki Walka, zajrzała do paczki i roześmiała się wesoło. - Piękna opowiastka! Ale czytając wyjadłam ci niemal wszystkie smakołyki. - Nie szkodzi! - Walek także się roześmiał. - Za miesiąc wyjeżdżam na wakacje i będę miał wszystkich tych smakołyków w bród. Znam jednak coś o wiele bardziej interesującego niż historia i coś znacznie słodszego i lepszego niż wszelkie możliwe przysmaki z paczki... - A co to takiego? - spytała Lidka. - Ty sama! Spojrzeli na siebie i padli sobie w ramiona. Kiedy po godzinie Lidka wyszła, raz jeszcze przeczytał list od ojca, wzdychając nad każdym niemal słowem. A więc Józka Nadera uwędzili - pomyślał i w tej samej chwili ogarnęło go jakieś nieprzyjemne uczucie. Pomyślał nagle o Hance Kolarównie. Kiedyś szepnęła mu w półmroku do ucha: „Jeśli mnie rzucisz, skończę z sobą!”. Nieswój rozejrzał się wokół siebie, jakby już tu, w pobliżu, w zasięgu ręki, spoczywało martwe ciało dziewczyny. Poruszył łokciem i zawadził o rozpakowaną paczkę. Tak, na kilka miesięcy przed uzyskaniem akademickiego tytułu iuris utriusque doctor otrzymał Walenty Żądlica, przyszły obiecujący doktor praw, z odległych stron rodzinnych niewielką paczkę, a w niej, prócz listu, kilka przysmaków. Na taniej stancji u starszej wiekiem wdowy Tomeczkowej i jej córki Lidki, daleko od centrum miasta, Walek jeszcze przed chwilą, nim Lidka tego wszystkiego nie spałaszowała, w rozmarzeniu zanurzał palce w suszonych śliwkach, dotykał poprzerastanej słoninki, placka z makiem, bułeczek z kapustą, niewielkiego pęta kiełbasy i pół kilograma bryndzy. W nozdrza uderzył go wówczas przyjemny zapach stron rodzinnych i naraz w sercu odezwała się tęsknota i łzy niemal napłynęły do oczu. Rzeczy z paczki, które kładł na stole, wzywały go z miłością i zapraszały do domu, jednakże Praga zatrzymywała go i nie chciała wypuścić ze swoich cudownych objęć. Zew stron rodzinnych i pragnienie pozostania tu miotały nim nieustannie. Wzdychał ciężko i niezdecydowanie, niczym w upojeniu, przez dłuższą chwilę miotał się po swoim pokoiku. Raz ogarniała go radość, to znów było mu czegoś niewypowiedzianie żal. Rozżalony i zmieszany zaczął jeść. Ułamał kawałek makowca, spróbował pasztecika z kapustą, po czym natychmiast zabrał się do słonej i tłustej bryndzy. Przejęty skruchą, siedział, jadł, a przed jego oczyma jak na przeglądzie wojskowym defilował cały dotychczasowy pobyt w Pradze. Już w pierwszych, pełnych lęku dniach pobytu w Uniwersytecie Karola, kiedy zaczął żyć ze skromnego stypendium, za mówił sobie knedle, pieczeń wieprzową i kapustę, a później jeszcze knedle z grochem. Przez pierwsze trzy tygodnie mieszkali we trzech wśród pajęczyn, kurzu i sadzy na strychu w małym rodzinnym domku, który wynajął im kolega z Pragi. Sypiali na zdjętych z zawiasów drzwiach, pod głowę wkładali buty i przykrywali się płaszczem. Kiedy ochłodziło się, musieli spakować swoje tanie walizki i szukać stancji. Zmienił ich kilka, dopóki przed dwoma laty nie poznał Lidki. Do tej pory bywało różnie. Sporo czasu upłynęło, nim wreszcie nauczył się gospodarować pieniędzmi, jakie pozostawały mu na kulturę, na dziewczęta i na piwo. Praga od samego początku oczarowała go, więcej, oszołomiła. Ofiarowywała tyle, że przez pierwsze miesiące od tego wszystkiego kręciło mu się w głowie. Przesiadywał w bibliotekach. Najczęściej nad książkami, ale czasami ot, tak sobie, z ładną dziewczyną, nim zapadł zmrok, aby potem móc sobie spacerować po Petrzyńskim Wzgórzu. Praga pociągała go i podniecała. Zachwycały go szczytowe osiągnięcia sztuki współczesnej. Wystawy, książki, czasopisma. Teatry i kabarety. Najrozmaitsze zabytki. Przez jakiś czas także polityka szarpała jego duszą, boć czescy patrioci wokół niego zamierzali uwolnić się spod hegemonii Habsburgów. Czesi żyli, tworzyli, pracowali. Nie poddawali się. Często chciało mu się płakać, więcej, wpadał w głęboką depresję, kiedy porównywał i uświadamiał sobie niedobrą sytuację w Słowacji. Tam ruch narodowy ledwie wegetował. Renegaci tryumfalnie wyli na ruinach słowackiej kultury. Słowackie słowo zniknęło niemal z życia publicznego, z urzędów i szkół. Garstka słowackich polityków i działaczy kulturalnych z ośrodka w Świętym Marcinie podejmowała niemal beznadziejne próby zachowania narodu słowackiego. Ogarnięty rozpaczą, przyłączył się chwilowo do tołstojowców. Jeszcze w domu, w Hybach, spotkał się kilkakrotnie z miejscowym olejkarzem Piotrem Drochakiem i często z nim rozmawiał także podczas swoich akademickich wakacji. Piotr Drochak był zawziętym słowianofilem, rusofilem i tołstojowcem, co wcale jedno drugiemu nie przeszkadzało. Z olejem i maściami przemierzył środkową, zachodnią i wschodnią, południową i północną Europę, ale przede wszystkim wszerz i wzdłuż Rosję. Z Kijowa, Moskwy i Piotrogrodu nadchodziły do niego całe skrzynie książek. Odwiedził Tołstoja w Jasnej Polanie i korespondował z nim. - Kiedy będzie nam całkiem źle, wezwiemy Rosjan! - Car gwiżdże na nas, nawet swoim przecież nie pomaga! - oponował Walenty. - No to przyjdą Rosjanie bez cara! - rozstrzygnął sprawę Drochak. W Pradze Walenty Żądlica spotkał się z innym krajanem i tołstojowcem, studentem medycyny Albertem Szkarwanem, a także z innym Liptowiakiem, bliskim mu w poglądach, Duszanem Makowickim. Szkarwan pochodził po matce z rodziny hybiańskich Jaroszów i Palków ze Świętego Mikołaja, był o kilka dni starszy, a więc Walek na jakiś czas znalazł się pod jego wpływem. Codziennie czytali Tołstoja, stali się wyznawcami jego nauki i głosili jego myśli i filozoficzne idee. Postanowili spełniać dobre uczynki: coraz liczniejsi tołstojowcy chodzili na praskie dworce kolejowe i pomagali starszym ludziom wsiadać do wagonów albo nieść po peronie bagaże. Odwiedzali majętne rodziny praskie i zbierali pieniądze, które później rozdawali ubogim. Często - także swoje. Kto wie, jak by się to dla Walka Żądlicy skończyło, gdyby Szkarwan i Makowicki nie wyjechali z Pragi. Wkrótce po ich odjeździe Walek uświadomił sobie, w jakim pięknym wprawdzie, ale nierozsądnym upojeniu żył przez tych kilka tygodni. Nagle jednak jakby zawisł w powietrzu, stracił bowiem kontakty z tołstojowcami, do czeskich patriotów się nie przyłączył, od słowackich polityków w Świętym Marcinie dzieliła go odległość, renegatem zaś nie mógł i nie chciał zostać. Może by wówczas poddał się rozpaczy, ale uratowały go dwie naraz okoliczności: znajomość z Lidią Tomeczkówną i wesołe, swawolne towarzystwo słowackich studentów, malarzy, filozofów, poetów i pisarzy, medyków i prawników. Oni wprawdzie nie starali się na wszelkie dostępne sposoby doskonalić swojego człowieczeństwa, ale mimo to byli przeważnie dobrymi ludźmi. A Lidka Tomeczkówną stała się wprost nieodzowna i niezastąpiona. Kochanie się z nią było nie tylko uniesieniem czy upojeniem, ale także zapomnieniem. Jej długie, piękne nogi, duże piersi, nienasycone wargi i łaskawe ręce uwalniały go od samotności, oczyszczały, a nawet uduchowiały. Lidka zaprosiła go do siebie na stancję. Matka jej, zajęta wieczorami w szatni Teatru Narodowego, powitała go serdecznie. Teraz dopiero zaczął żyć! Kiedy czasami odwiedzał słowackich kolegów-studentów i gdy popili sobie, zazwyczaj się kłócili. Najpierw przestał się przyjaźnić z malarzami. - Wydaje się wam, że myślicie pędzlem, a tymczasem jedynie nieumiejętnie kopiujecie świat, ale nie znajdujecie w nim sensu! - zarzucał malarzom. A malarze śmiali się tylko i nadal go lubili. - Dobry z ciebie człowiek, Wałku! - Poklepywali go po ramieniu. - Swój człowiek, bo masz swoje i swojskie poglądy. Mówisz, co myślisz, nikomu w tyłek nie włazisz... Kiedy malarze go znudzili, zabrał się do pisarzy i poetów. - Wydaje się wam, że jesteście bardzo mądrzy - pokrzykiwał. - Ale w tych waszych bazgrołach nie ma rzeczywistego świata, tylko jego zniekształcony obraz i mglista iluzja. Okłamujecie ludzi swoimi hipotezami o szczęściu albo też straszycie ich wyolbrzymionym złem... Nic innego nie potraficie. Istny Kościół! Pisarze także się nie gniewali. - Coś z ciebie wyrośnie... Tak, tak, na pewno wyrośnie...! - chwalili Walka i upijali go przemocą. Dopiero wówczas Walek rozgadywał się na dobre. - Najważniejsi są prawnicy - krzyczał. - Ja jestem prawnikiem, przepraszam: przyszłym prawnikiem, i twierdzę, co następuje: ludzki świat to ład i porządek! Na świecie i wśród ludzi musi panować ład i porządek jak na wojnie. I tu musimy być wszyscy sobie równi! - Widzicie go, socjalista! - odezwał się z kąta student z nuworyszowskiej rodziny. - Chce nas zrównać w prawach! - Może to komunista - wykrzyknął jego sąsiad. - Miejmy go na oku albo dajmy mu po gębie! - Ależ panowie koledzy! - wzięli Walka w obronę malarze i pisarze. - To nasz przyjaciel! A potem dyskutowali do późnej nocy. - Czyżby ci się wydawało - przygadywał mu malarz Iwan - że prawo jest wieczne i niezmienne?! Przecież nawet prawo i porządek wymyślają ludzie. Dziś taki panuje porządek, jutro inne obowiązuje prawo. Za to, co dziś jako prawnik wychwalasz, w starożytnym Rzymie być może groziła kara śmierci... Jednakże Walek nie słuchał już, zdrzemnął się. Kiedy indziej zdarzało się, że wdawał się nawet w bójki. Ale - rzecz dziwna - bójki i spory zbliżały go z kolegami - studentami. Pewnego razu przyszli do niego malarz Iwan i pisarz Andrzej, i zaczęli go agitować: - Powinieneś iść z nami, socjalistami - powiedział Iwan. - Ja? - zdziwił się. - Właśnie ty! - potwierdził Andrzej. - Wy... wy jesteście utopistami - wydobył z siebie z trudem. - Może... - Andrzej zaśmiał się. - Może na razie... Ty jednak, skoro twierdzisz, że domagasz się takiego samego prawa i takich samych praw dla wszystkich ludzi, też jesteś po trosze socjalistą... A może nie chcesz? Zawahał się. - Nie wiem! - powiedział i zawstydził się. - Może nie dość to jeszcze rozumiem. Rozstali się. Wieczorami, zawstydzony, zastanawiał się nad sobą. Kim jestem? Czym jestem? Jaki jestem? Przypomniał mu się okrzyk Orfanidesa: „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!” Chciał ten okrzyk pojąć. Czy ja jestem proletariuszem? A jeśli nie jestem proletariuszem, to kim jestem? Głupim, nieokrzesanym wieśniakiem? A czy wieśniacy nie są proletariuszami? A drobni rzemieślnicy? Majstrowie murarscy, murarze, szewcy i kowale? A jeśli nie są proletariuszami, to kim są? Nie są przecież kapitalistami ani właścicielami ziemskimi! A więc kim w takim razie, co? Gorączkowo przeczytał „Manifest”. Potem przez trzy noce przewracał się bezsennie na łóżku i nawet przez sen pokrzykiwał: - Nie, nie! To tylko utopia! Nie dopuszczał do siebie myśli, że to, co czytał, mogłoby być prawdą. Zaprzeczył wszystkiemu i od razu się uspokoił. W te dni i noce kochał namiętnie Lidkę. Jakby swoją miłością do niej i poprzez nią chciał odkupić wszystkie winy i błędy tego świata. Jeśli już nic innego, to przynajmniej udało mu się zapomnieć. Później przyłapał się na tym, że coraz częściej myśli o odejściu. Skończyć tylko studia, zrobić doktorat i zniknąć. I wtedy sam sobie zadawał pytanie: „Kocham Lidkę? Tak, kocham się z nią, ale czy kocham ją naprawdę, na to pytanie boję się odpowiedzieć” - przyznawał. Jednakże Lidka coraz częściej szeptała mu do uszka: „Ty musisz wrócić! Nie, nigdzie nie pojedziesz. Zostaniesz tu, ze mną!” Walenty ocknął się i opamiętał. Nagle ogarnął go strach i przerażenie nad samym sobą. Pobiegł do ubikacji, żeby zwymiotować, po czym wrócił blady do swojego pokoiku. Siadł przy stole, oparł głowę na dłoniach i rozpłakał się. Jak żyć? Co robić? Uderzył pięścią w stół. Dość już fantazjowania, dość utopii! Trzeba stąpać po ziemi! Do domu! W tej chwili podjął decyzję. 5 Stary Marcin Żądlica zmieniał się z roku na rok. I gdybyż to tylko raz! Jego żona Rózia patrzyła na niego ze zdumieniem, ale nie umiała sprzeciwić mu się słowami, więc tylko w milczeniu przytakiwała skinieniem głowy. Dziwiło ją także i to, iż owych metamorfoz męża nikt nie dostrzegał. Krystyna gryzła się swoim wdowieństwem, Samko miał kłopoty z liczną rodziną, a innym, całemu temu obcemu światu, cóż tam znów na człowieku zależy? Chyba że może śmiać się i cieszyć z cudzego nieszczęścia. Rózi wydawało się, że nawet gospodarstwo nie cieszy już męża tak jak kiedyś, bo ciągle zajmował się jakimiś drobiazgami. Kosić - kosił, ale już nie sprawdzał po sobie i po innych ścierniska w każdym rzędzie. Nie klękał już na skoszonej przez siebie łące i nie mówił ze zdumieniem, gdy dostrzegł nie skoszoną trawę: „Kosa tędy szła, mogło przecież paść każde źdźbło, ale nie padło! Jakże się to stało?” Kiedy indziej wracali razem z pola i w opłotkach dzieci jak zwykle wołały na starego: „Geografia się pali!” Ale Marcin nie biegł już za nimi, nie krzyczał i nie wymyślał, tylko rozbawiony uśmiechał się pojednawczo. A kiedy zdziwione dzieci wychylały głowy z krzaków i ich gęstego listowia, zwracał się do nich wesoło: „No i co, moje dziatki, zabawimy się w chowanego? Wy będziecie kryć, a my, moja stara i ja, schowamy się...!” Rózia nieraz zastanawiała się nad przemianą męża i nagle przyszło jej na myśl, że nie później niż za miesiąc Marcin umrze. Zrobiło się jej tak go żal, że zaczęła się do niego lepiej odnosić. Przyrządzała mu jego ulubione potrawy i wybaczała każde zaniedbanie. Dziwiła się tylko, że Marcin jest wciąż wesoły, że jedzenie mu smakuje i że czasem nawet pozwala sobie na niestosowny żart. Chciała go jakoś upomnieć, chciała mu jakoś zwrócić uwagę na ważkość chwili, ale nigdy nie mogła się na to zdobyć: bała się. Jednakże miesiąc upłynął, a Marcin żył dalej. Minął rok, dwa lata, a Marcin wciąż żył. Odezwały się w niej wówczas wyrzuty sumienia i zaczęła myśleć o spowiedzi. Pragnęła wyspowiadać się ze złych myśli i w ten sposób uwolnić się od nich. Chciała też skłonić do spowiedzi swojego męża Marcina, który jednak w ostatnich czasach kościół omijał. Zastanawiała się i myślała, jak męża przekabacić i przywrócić wierze. „Zachoruję naprawdę albo tylko tak na niby... Lepiej jednak bardzo poważnie - dumała. - A potem wyrażę swoje ostatnie życzenie: Mój mężu Marcinie, chodź ze mną do spowiedzi! Ale jak nie zachoruję naprawdę, Marcin połapie się ze wszystkim i będzie jeszcze gorzej!” Męczyła się i trapiła, a pracę, którą zamierzyła, wykonywała byle jak, na odczepne. Zabrała się do robienia masła... Nie spojrzała nawet dobrze na śmietanę i wlała ją do kierzanki wraz ze wszystkimi muchami, jakie do niej w ciągu dnia wpadły, bo w zadumie strąciła z niej pokrywkę. Ubijała, ubijała, głowa wprost jej pękała od myśli i pomysłów, i nawet się nie spostrzegła, jak masło ubiła. Zaczęła je wyjmować, przepłukała je w zimnej wodzie, wyłożyła na talerz i ozdabiała drewnianą łyżką... Do kuchni wbiegli wnukowie. - Babciu, babciu, daj nam chleba z masłem! - wykrzykiwali i zaczęli się do niej tulić. Wyrwana z rozmyślań, ukroiła pierwszą kromkę chleba i zaczęła ją smarować masłem. Niemal wykrzyknęła ze zdziwienia, bo dopiero teraz spostrzegła, że w maśle pełno much. Tu głowa muchy, tam nóżka czy skrzydełko! Nagle zrobiło jej się niedobrze i krzyknęła na wnuczęta: - Dziś nie będziecie jeść masła! Zepsuło się! Chwyciła masło i kromkę chleba, wybiegła do chlewu i rzuciła to wszystko wieprzom. Dzień spowiedzi zbliżał się i Rózia postanowiła powiedzieć mężowi, żeby się do niej przygotował. W domu go nie znalazła, wobec tego ruszyła do stodoły. Marcin palił tam papierosa wraz z rówieśnikami - Dulą i Cyprychem. Duła stał na szeroko rozstawionych nogach i opowiadał ze swadą, jakiego to figlarza Serba poznał, kiedy przed piętnastu laty był w Nowym Sadzie w odwiedzinach u słowackiej rodziny. Zaprzyjaźnił się z nim, z tym Serbem, chodzili razem do karczmy, wspólnie nawet uderzali w zaloty, ale wkrótce z tego figlarza wykluł się znamienity złodziej. Zaczął Dulę namawiać, żeby się do niego przyłączył, że razem obrabują niemiecki bank w Belgradzie, a potem uciekną do Ameryki Południowej. Duła odmówił i Serb się pogniewał. Przez trzy dni z nim nie rozmawiał, a potem zaczął go znów namawiać na nowy rozbój. Nie uległ i tym razem, tylko Serba uderzył po palcach drewnianą laseczką. I znów miał spokój. Po kolejnych trzech dniach Serb zjawił się z walizką pełną złotych łańcuszków i zegarków. Tyle ich było i tak głośno tykały, że zagłuszały jadący pociąg. Wówczas Duła przestraszył się, że wraz z tym Serbem ześlą go gdzieś na galery i zaczął się pakować. Jednakże Serb go nie chciał puścić, bo przypuszczał, że zamierza go wydać. Pobili się. - Miał ci on głowę twardszą - kończył swoją opowieść - niż obuch siekiery. Bo musiałem go w końcu uderzyć obuchem po głowie. Nie wierzyłem własnym oczom, ale obuch ustąpił, ugiął się, wprost wygiął, a na głowie Serba ani śladu! Mężczyźni westchnęli głęboko, jęknęli tęsknie przy papierosach i chcieli się z miejsca wypowiedzieć. - Ja bym tam poszedł z nim kraść! - odezwał się Marcin. Wtedy właśnie do stodoły weszła Rózia. - Kraść ci się zachciało?! - krzyknęła. - Ach, dajże spokój! Ty tego nie rozumiesz! - ofuknął ją Marcin. - A więc ja tego nie rozumiem? - zaczęła się Rózia pieklić. - Ty chcesz kraść, hańbą nas okryć, dać się zamknąć do aresztu, a ja tego nie rozumiem?! Duła i Cyprych uśmiechnęli się i zaczęli zbierać się do wyjścia. - Ty, ty jesteś gorsza niż ta Ewa z Ważca - powiedział Marcin, kiedy druhowie już wyszli. - A ty, bezbożniku, jaki ty jesteś? Pójdziemy do spowiedzi! Obydwoje! - zaatakowała Rózia męża. - Ja? - zdziwił się Marcin. - Dlaczego ja? - Słuchaj no! Nie doprowadzaj mnie do ostateczności! - wybuchła żona. - Nie modlisz się, do kościoła nie chodzisz! Jakże się więc człowiek ma dziwić, że kraść zamierzasz? I do tego jeszcze nie chcesz duszy swej ulżyć sakramentem świętej spowiedzi! Marcin zrozumiał, że z rozgniewaną żoną teraz sobie nie poradzi, dlatego milczał. Rózia pomyślała, że zastanowił się nad sobą i ukorzył. Przestała mu dokuczać. Nazajutrz jednak Marcin zaczął postękiwać i od samego rana nacierał sobie ramiona i kolano spirytusem. Wzywał bożej pomocy, jęczał, a nawet zaklął. Rózia najpierw obchodziła go nieufnie dookoła, a potem wrzasnęła na niego: - A cóż ty tu wyprawiasz z tym spirytusem? Przecież od rana niemal pół litra na to kolano wychlapałeś! - Nie widzisz, że reumatyzm ma mnie w swojej mocy?! Takiego bólu nie życzyłbym nawet największemu wrogowi, a sam go muszę znosić! - Reumatyzm? - zdziwiła się Rózia. - Phi, mój ty Boże! - ulżyła sobie z pogardą. - A czy ja nie mam reumatyzmu? I w ramieniu, i w nodze, nie mówiąc już o krzyżach! - Nie każdy reumatyzm jest taki sam! Przecież ja kolana w ogóle zgiąć nie mogę, a lewego ramienia wcale nie czuję. Nie ukląkłbym teraz, daję słowo, nawet gdyby życie w grę wchodziło. - A co tu ma do rzeczy klękanie, ha? - krzyknęła Rózia. - Nic, ale chcę, żebyś wiedziała. - Co żebym wiedziała? - Że uklęknąć nie mogę. - Zupełnie nie możesz? - Jak mi Bóg miły! - Tylko mi tu nie przysięgaj! - Nie mogę i już! - Już ja wiem, dlaczego, tak nagle zachorowałeś! - Żona pogroziła mu palcem. - Do spowiedzi ci się iść nie chce! - Chce czy nie chce, to teraz nie ma znaczenia. Sama widzisz, że klęczeć nie mogę... Nie chcę ci narobić wstydu w kościele... Jeszcze bym kogoś stojąc uraził... Rózia ni stąd, ni zowąd rozpłakała się. Kiedy uspokoiła się, spytała męża z żalem w głosie: - To z kim pójdę do spowiedzi? Czyżby sama? Marcin bezradnie wzruszył ramionami i spojrzał na żonę, która ruszyła ku drzwiom, a kiedy zamknęła je za sobą, nie zdołał się powstrzymać i rzucił parę słówek już tylko ku własnej satysfakcji: - Jeśli nie masz z kim iść, to weź ze sobą psa. I on może powinien się wyspowiadać! Nie szczeka, łobuz, jak należy!... Po spowiedzi, do której Rózia poszła z córką Krystyną, przez trzy dni z mężem nie rozmawiała. Pierwszego dnia Marcin sobie jeszcze starannie smarował kolano, nazajutrz przestał i skoczył do Gerscha na kieliszek, a trzeciego dnia upił się już dokumentnie z Andrzejem Naderem i z Piotrem Gunarem. Pili przy szynkwasie i przy stole, i wkrótce zaczęli prowokować Piotra Gunara, właściciela leśnego gospodarstwa, który znany był z silnego uścisku ręki. - No, Piotrek, ściśnij mi rękę! - zaproponował stary Andrzej Nader, były wójt, który przy gorzałce zapomniał bez reszty o smutnym losie swojego syna. - Nie! Daj spokój! - Gunar odtrącił jego rękę. - Ściśnij! - Nie! - No, ściśnij wreszcie! Piotr Gunar pochwycił rękę Nadera i zaczął ją ściskać. Gniótł ją powoli, ale wytrwale. - Ojejejejejej! Puśćże! Boże mój! Ojejejejejejej! - jęczał Nader. Jednakże Piotr Gunar wzmocnił jeszcze uścisk, tak że Nader aż uklęknął z bólu na ziemi. Potem go puścił. - A teraz częstuj! - zwrócił się do Nadera. Częstowali się długo, do wieczora. - No, to napijmy się! - powtarzał Nader raz po raz. - Przestańże w końcu tak częstować i częstować! - odezwał się po jakimś czasie Marcin. - Przestanę częstować! - zgodził się Nader i zaraz dodał: - Ale wypijmy jeszcze po jednym! Wytrwali do końca i przywołali do siebie karczmarza. - I ciebie byśmy poczęstowali, ale już nie mamy za co - powiedział Piotr Gunar i objął smutnym wzrokiem karczmarza i przyjaciół. - Masz tu pięć koron, zamawiaj! - Karczmarz Gersch wcisnął mu pieniądze do ręki i sam przysiadł się do stołu. Kiedy wypili, karczmarz zawołał do siebie swoją żonę. - Widziałaś, Rachelo, chłopcy mi stawiali, teraz moja kolej! - Ależ tak, oczywiście! - zgodziła się Rachela i przyniosła następną butelkę gorzałki. Gdy żegnali się, na niebie świecił księżyc. Psy go oszczekiwały. W całej wsi, w górnym i dolnym krańcu, parzyły się koty. Najbardziej zakochani chłopcy i dziewczęta wzdychali za węgłami domów. Skądś z daleka wiatr przyniósł łoskot nocnego pociągu. Wokół rozłożystej lipy na rynku krążył niespokojny kot. - Ojej, chłopaki, chodźcie tu, spójrzcie, ile zajęcy! - zwoływał druhów Piotr Gunar. Nazajutrz rano Marcin Żądlica obudził się późno. - Ale się popisałeś, nie ma co! - odezwała się do niego żona. - Mogłaś iść ze mną! - odwarknął. - Nie będzie z psa skwarków! Rozgniewał się i zarżnął baranka. Po obiedzie, kiedy kończył barani gulasz, zjawił się protestancki proboszcz, pastor Kreptuch. Stary Żądlica poczęstował go gorzałką, ale duszpasterz odmówił. - A gulaszu ksiądz nie spróbuje? - Może później. Nie ma pan mapy Australii? - spytał kapłan. - Mam jedną starą, portugalską, ale porządnie już podartą... - Nic nie szkodzi... Żądlica zaprosił gościa do swojego pokoiku; podczas gdy szukał w bieliźniarce mapy Australii, duszpasterz bacznie się wokół siebie rozejrzał. Tu przekartkował książkę, tam znów przewrócił kilka kart broszurki. Kiedy Żądlica rozłożył na stole mapę Australii, pastor Kreptuch trzymał już w ręku dwie ateistyczne książeczki. Szturchnął palcem gniewnie w środek Australii i oburzył się na Żądlicę: - Wie pan, jacy ludzie żyją na tych pustyniach i stepach? Dobrze pan wie, że to ludność prymitywna, która pozostała pogańska, że to ludzie okrutni i dzicy. Ludożercy! I pan stanie się do nich podobny, jeśli będzie pan czytać i wierzyć w te prymitywne i bezbożne bzdury! Kapłan poruszył ręką i machnął Żądlicy przed oczyma ateistycznymi broszurkami. Marcin Żądlica roześmiał się rozbawiony. - Jeszcze ma pan czas, panie Żądlica, jeszcze ma pan czas! - powiedział duszpasterz z groźbą w głosie i ze wstrętem rzucił broszury na ziemię. - Na co mam jeszcze czas, księże proboszczu? - Na zbawienie! Bo jak powiedziane jest w Biblii, jeśliby kto bunt podniósł i nie usłuchał kapłana sprawującego służbę przed Panem Bogiem twoim albo sędziego, niechże więc człowiek ten umrze... Żądlica otworzył bieliźniarkę i wyciągnął z niej mapę kuli ziemskiej. Rozłożył ją na stole i ruchem ręki przywołał do siebie pastora Kreptucha. - To jest nasza Ziemia. Tu, tu i tu żyją chrześcijanie. Tam z kolei, tam, tam, a także tam muzułmanie - rozgadał się Żądlica. - A znowu tutaj, tutaj i tutaj buddyści, a tam hinduiści. Doskonale ksiądz wie, że każdy z nich wierzy w swojego Boga. Jeden w Allaha, drugi w Buddę, my w Pana Boga... I nas, chrześcijan, wcale nie jest najwięcej. Proszę mi powiedzieć, księże proboszczu, który ze światowych bogów jest najważniejszy, najwłaściwszy? Którego się bać i w którego wierzyć? - Niech pan nie bluźni, panie Żądlica! Bóg jest tylko jeden! Jeśli pan w Niego wierzy, może pan być pewny zbawienia! Pastor Kreptuch przeżegnał Marcina Żądlicę znakiem krzyża i pospiesznie wyszedł. Żądlica westchnął ciężko. Zaczął ostrożnie składać mapy na stole, a kiedy chował je na powrót do bieliźniarki, rzucił w jej ciemną głębię: - I jakże to jest naprawdę? Istnieje Bóg, czy go nie ma? Czekał przez chwilę. Panowała cisza. Uśmiechnął się i zamknął bieliźniarkę. A potem zawołał wesoło: - Nie każdy ma w bieliźniarce cały świat! Właściwie to ja jestem bogiem! Usiadł i przybrał odpowiednio poważny wyraz twarzy. 6 Co wieczór Samko Żądlica widział, jak jego dzieci usypiają ze słowami modlitwy na ustach. Wieczór w wieczór przy swoich łóżeczkach szeptały klęcząc słowa żarliwych modlitw, których je nauczyła matka. Wieczór w wieczór, kiedy kładli się z Maryśką do małżeńskiego łoża i zdmuchnęli światło lampy naftowej, Samko słyszał, jak modli się jego własna żona. Ze skruchą i pokorą dziękowała Bogu za miniony dzień. Skromnie i lękliwie prosiła Go o chleb, zdrowie i szczęście dla swoich dzieci, dla męża, całej rodziny i dla siebie. Kiedy umilkła i ucichła, Samkowi wydawało się, że nasłuchuje, czy i on się modli, albo czeka, kiedy odmówi modlitwę. Już-już odnosił wrażenie, że Maryśka chce go spytać, dlaczego się nie modli, ale nigdy się na to nie zdobyła. Może przeczuwała, co się z Samkiem dzieje. Boga nie ma - przekonywał się Samko. Doszedł do tego wniosku pewnego dnia, nagle i niemal niespodziewanie, tak jak ślepa kura znajduje naraz ziarno. Stwierdzenie to wydało mu się od razu takie oczywiste, że aż się dziwił, dlaczego nie zrozumiał tego wcześniej i dlaczego każdy tego nie pojmuje. Może zrozumiał to czytając Biblię, może patrząc na gwiazdy, ale jedno jest pewne: z całą pewnością nie podczas lektury ateistycznej literatury. Książki i artykuły o nieistnieniu Boga zaczął czytać dopiero potem, kiedy już w Boga nie wierzył. Dla Samka istotne było to, że sam do tego doszedł i sam sobie pierwszy powiedział: Boga nie ma! Myśli, które później tu i ówdzie czytał, utwierdzały go tylko w jego przekonaniu: „Człowiek człowiekowi bogiem! Religia to forma alienacji: nie Bóg stworzył człowieka, ale człowiek Boga. Człowiek gubi się sam w sobie, bo rozpływa się w postaci Boga...” Kiedy Samko doszedł do wniosku, że Boga nie ma, najpierw go to tylko uspokoiło. „Bóg zawdzięcza swoje istnienie ludzkiemu pragnieniu szczęścia...” Później zaczął się zastanawiać nad tym, co dalej. Jak żyć bez Boga? Bać się więcej albo mniej czy w ogóle nie? Być gorszym czy lepszym? I po okresie wielkiej udręki i niepokojów powiedział sobie: „Samko, żyj tak, jak dotychczas! Pozostań człowiekiem. Człowiek jest - i niech nadal pozostanie - twórcą wszystkiego na kuli ziemskiej. Człowiek nie potrzebuje Boga, żeby być i pozostać człowiekiem...” Żył Samko tak jak przedtem, a kiedy mógł, świadomie i umyślnie był lepszy. Żonie, dzieciom ani nikomu innemu nie robił wymówek z tego powodu, że nie są tacy jak on... Nikomu zresztą zbytnio się nie zwierzał. Przestał wprawdzie chodzić do kościoła, ale duszpasterzowi nie przestał się kłaniać. Raz tylko wieczorem otworzył się trochę przed własną żoną... Maryśka jak zwykle modliła się w łóżku, leżąc na wznak. W króciutkiej przerwie między dwiema modlitwami, kiedy przez pomyłkę pomyślał, że skończyła się już modlić, Samko oświadczył jej cicho: - Marysiu, ja w Boga nie wierzę! Nie drgnęła, nie jęknęła, tylko zakryła mu usta dłonią i modliła się dalej. Potem przytuliła się do niego, westchnęła ciężko, z głębi duszy, i rozpłakała się cicho. Szlochała długo i wytrwale, jakby chciała wypłakać grzechy męża. Nazajutrz jednak nie wspomniała ani słowem o dniu wczorajszym, tylko od tego czasu starała się być dla Samka serdeczniejsza i milsza, i troszczyła się o niego jak o chore dziecko. Samko przyjmował jej gesty i tym samym się jej odpłacał. Wówczas Samko zaczął bliżej i wnikliwiej zajmować się ojcem. Nie widział, żeby chodził do kościoła, ale nie miał odwagi porozmawiać z nim o wierze i o Bogu. Często myślał o ojcu. Czy i on przestał wierzyć? A może tylko robi na przekór? Lubił starego proboszcza... Może ten nowy czymś mu się naraził? Postanowił poczekać. Czas prędzej czy później odkryje mu najlepiej całą prawdę. Jakby przypadkiem i jego odwiedził pastor Kreptuch. Zwierzył mu się, że przed kilkoma dniami rozmawiał szczerze z jego ojcem i że chciałby i z nim porozmawiać. Samko posadził duszpasterza przy stole, poczęstował go mlekiem i sam usiadł naprzeciwko. Czekał, uśmiechając się cierpliwie. Kapłan wypytywał go, co czyta i jakie gazety, książki i kalendarze prenumeruje. Samko odpowiadał, a ksiądz na pozór spokojnie kiwał głową. Naraz jednak niemal ryknął na Samka: - A te bluźniercze książki i broszury, które ma pański ojciec, też pan czyta? - Czytam! - przyznał się. - I nie ma pan ochoty wyspowiadać się potem ze swoich grzechów? - Nie odczuwam potrzeby. - Ach tak, więc nie czuje pan potrzeby?! To dlatego już od roku nie widać pana w kościele?! - Pomodlić się każdy człowiek może także w domu! - powiedział Samko lakonicznie. - No a jakie są te pańskie modlitwy? - Rozmaite! Najczęściej praca! Kapłan milczał przez chwilę, potem uśmiechnął się i zaczął łagodniej i ostrożniej. - Dziwię się panu. Jak można czytać te wstrętne, obrażające Pana Boga koszałki- opałki. Jest pan przecież rozumnym człowiekiem! - Jestem człowiekiem ciekawym, księże proboszczu. - Niechże się pan opamięta! Ma pan przecież dzieci! - Wiem! - Bezbożnikami ludzie wszędzie się brzydzą, w każdej pracy - powiedział surowo pastor Kreptuch i ostrzegawczo wzniósł palec, aby nim wkrótce pogrozić Samkowi surowo. - Jest pan odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale przede wszystkim za swoje dzieci. A dzieci potrzebują codziennie jeść! Musi pan zachowywać się tak, aby móc je wychować odpowiedzialnie i bez uszczerbku dla ich dusz. Wydaje mi się jednak, że my dwaj znajdziemy wspólny język... Z Bogiem! Nie znaleźli wspólnego języka, bo Samko nie pojawił się ani w kościele, ani na plebanii. Już drugi miesiąc pracował na kolei jako sezonowy murarz i miał skrytą nadzieję, że przyjmą go na stałe. Naprawiali mosty, budowali budki dróżnicze. Chodzili z Hyb we trójkę: oprócz Samka dwaj starsi kolejarze, Jan Anosta i Biro Tolky. Wyruszali z domu tuż po piątej rano, aby przed szóstą być już w pracy. Anosta, cioteczny brat ojca Samka, był wprawdzie o dziesięć lat starszy od Samka, ale mówili sobie po imieniu. Biro Tolky był Węgrem. Przed laty przyżenił się w gminie do biednej pasterskiej rodziny i nauczył się całkiem dobrze po słowacku. Obydwaj byli uczciwymi ludźmi i Samko bardzo ich lubił. Po miesiącu, kiedy się już lepiej poznali przy murarce, w mowie i w robocie, powierzyli Żądlicy swoją tajemnicę: - My dwaj, Jan Anosta i Biro Tolky, zmienimy świat. My dwaj, Węgier i Słowak, ulepszymy Węgry. My dwaj, Janek i Biro, uratujemy Austro-Węgry! Samko Żądlica ze zdumienia usiadł na cegle. Cegła opierała się o ziemię i o jego tyłek kantem, wrzynała i boleśnie wpijała się w ciało. Nie wytrzymał długo. Zerwał się na równe nogi zaraz po tym, kiedy Anosta i Tolky oświadczyli mu, że są komunistami, że wstąpili do partii socjaldemokratycznej... - Przysięgnij, że nikomu o tym nie powiesz! Przysięgnij! Przerażony Samko powiedział: - Przysięgam! Obydwaj roześmiali się już teraz swobodnie. - Nie musisz się tak bać... - zaczął Samka uspokajać Anosta. - Widzę, że przestraszyliśmy cię, ale śmierć ani nam, ani tobie nie grozi. Wprost przeciwnie: to, co robimy, robimy tylko dlatego, aby ulżyć swojej doli... - A więc po co ta przysięga? - spytał Samko nieufnie. - Kolejarzy obowiązuje surowy zakaz należenia do partii socjaldemokratycznej - wyjaśnił mu Tolky. - W przeciwnym razie natychmiast by nas zwolnili! - Dlaczego więc tak się was, socjalistów, boją? - wypytywał zdumiony Samko. - Kim wy właściwie jesteście? Wtedy obaj na wyścigi zaczęli tłumaczyć. Jakby chcieli pokazać, że zakazany owoc im smakuje, jakby chcieli się przed Samkiem pochwalić swoją wyjątkowością. Wiesz, czego my, socjaldemokraci, właściwie chcemy? Wiesz, jaki jest nasz program? Przekształcimy społeczeństwo kapitalistyczne w socjalistyczne. Historycznym zadaniem nas, klasy robotniczej, jest pokonanie panującej klasy kapitalistycznej! Ty też jesteś robotnikiem, Samko, pójdziesz, musisz pójść z nami. Kiedy zwyciężymy, i w twoich rękach znajdzie się władza polityczna. Nasza Socjaldemokratyczna Partia Węgier jest międzynarodową partią polityczną. Jesteśmy za równością wszystkich ludzi bez względu na przynależność narodową, rasę, religię i płeć. Wywalczymy dla ludu powszechne prawo wyborcze, zdemokratyzujemy sądownictwo i administrację. Zniesiemy stałą armię, dokonamy odłączenia Kościoła od państwa, a majątek kościelny oddamy w ręce spółdzielni robotniczych, państwo przejmie na własność lasy, zbiorniki wodne, kopalnie, komunikację. Wywalczymy ośmiogodzinny dzień pracy, ubezpieczymy każdego pracującego, zrównamy w prawach kobiety, wprowadzimy kontrolę w miejscach pracy. My, socjaldemokraci, rozwiążemy na Węgrzech raz na zawsze problem narodowościowy poprzez zrównanie praw wszystkich narodów i narodowości. Rozstrzygniemy też palący problem agrarny. Dla nas nie ma problemów nie do rozwiązania. Początek dwudziestego wieku, drogi Samku, należy do nas i cały będzie do nas należeć... - A czy to się wam uda? - Samko nie mógł uwierzyć. - Musi się nam udać!... Będziemy w zorganizowany sporoh walczyć przeciwko przedsiębiorcom, przeciwko kryzysowi, przeciwko kapitalistom i przeciwko kapitalistycznemu państwu. Zaczniemy strajkować, przestaniemy pracować, a kiedy to okaże się potrzebne, chwycimy za broń! Strajkowali robotnicy budowlani w Bratysławie, krawcy w Komarnie, robotnicy fabryki wyrobów emaliowanych Sternlichta w Luczeńcu, robotnicy w warsztatach we Wrutkach, a potem znów robotnicy w Bratysławie, w Budapeszcie i w Wiedniu... A kiedy przyjdzie odpowiednia chwila, zastrajkuje cały kraj, cała Europa, cały świat... I kraj, Europa i świat będą nasze! Musi nas tylko być wielu, wielu więcej niż teraz. I dlatego ty wstąp do nas, do socjaldemokratów! Nie wahaj się i wstąp! Bądź członkiem naszej partii, bądź jednym z nas! - A mogę? - zdziwił się Samko. - Nie możesz, musisz! - No, nie wiem... Wówczas zbliżył się do nich brygadzista i Janek Anosta krzyknął na Żądlicę: - Hej ty, nowy! Czemu się obijasz? Pracuj, do diabła! Anosta uśmiechnął się do Samka i przymrużył oko. Majster przeszedł koło nich pozornie nie zwracając na nic uwagi. Po chwili zatrzymał się i zaczął przypalać sobie papierosa. Samko dostrzegł wtedy kącikiem oka, że ich obserwuje. Jednakże bez słowa ruszył dalej. - Nie musiałeś tak na mnie wrzeszczeć! - powiedział z wyrzutem do Anosty. - Nic sobie z tego nie rób! - Anosta zaśmiał się. - Majster widział, że się staramy, i dał nam spokój. Lepiej powiedz, czy wstąpisz do nas? - Jak mi Bóg miły, nie wiem! - Samko znów zaczął się wahać. Jeszcze tego samego wieczoru Anosta i Tolky odwiedzili Samka Żądlicę w domu. Przynieśli mu statut partii socjaldemokratycznej, wyjaśnili jej zasady i program, pouczyli go, że członek partii musi te zasady i program uznawać, musi je propagować, a także popierać partię moralnie i materialnie. Prócz tego członek partii musi być zorganizowany w którymś związku zawodowym albo musi należeć do organizacji partyjnej... Później Anosta i Tolky zasypali Samka starszymi numerami „Zorzy” i „Nowej Epoki”, pożyczali mu gazety „Nepszava”, „Arbeiter Wochenchronik”, „Die Wahrheit”. Wcisnęli mu broszurę „Kim są socjaldemokraci?” i musiał im nawet obiecać, że ją na pewno przeczyta... Kiedy sobie poszli, Samkowi najpierw od tego wszystkiego zakręciło się w głowie, a potem go na domiar złego rozbolała. Odtrącił od siebie wszystko i położył się spać. W łóżku modliła się jego żona. Ech - westchnął. - O ile łatwiej jej się modlić - pomyślał i znów westchnął. Po drugim westchnieniu żona przytuliła się do niego serdecznie. Objął ją, pocałował, a kiedy poczuł jej pachnące, pełne i jędrne ciało, przywarł do niej gwałtownie. W tej chwili zapomniał o wszystkich kłopotach i zmartwieniach, których nie skąpił mu dzień. A później przez dwa tygodnie męczył się i dręczył wieczorami nad książkami i gazetami. Anosta i Tolky codziennie niby to przypadkiem pytali go: - Czytasz? - Czytam! - odpowiadał Samko. Na trzeci tydzień Samko obydwóch przyjaciół zaskoczył. - Do licha, chłopy, idę z wami! - powiedział im w poniedziałek. I tak oto Samuel Żądlica został socjaldemokratą. Jeszcze tego samego wieczora wszyscy trzej upili się u Gerscha. Usadowili się w samym kącie karczmy i coś tam sobie po cichu i tajemniczo szeptali, tak ze nikt ich nie słyszał. Tylko jedno jedyne zdanie powiedział Anosta głośno: - Samko, jestem z ciebie dumny! Samko wypiął pierś i w tej chwili był dumny z samego siebie. 7 Walentemu Żądlicy kamień spadł z serca dopiero w pociągu. Na peronie długo żegnał się z Lidką Tomeczkówną i ucieszył się, kiedy w końcu podstawiono pociąg. Zaprosił Lidkę na chwilę do przedziału, ułożył walizki i dopiero później objęli się i pocałowali. - Całujesz mnie tak, jakbyś to robił po raz ostatni - powiedziała Lidka. - Wszystko być może - uśmiechnął się sceptycznie. - Ja wiem - powiedziała. - Ale będę na ciebie czekała, przyjedź, kiedy będziesz chciał... Niewiele obiecywał, a zresztą Lidka tym razem przyrzeczeń nie żądała. Wyprowadził ją z przedziału na peron. Tam uścisnęła mu mocno ręce. Spojrzała mu w oczy i powiedziała ze smutkiem: - Teraz wydaje mi się, że już naprawdę nigdy cię nie zobaczę! Pociąg ruszył i Walenty odetchnął. Pomachał Lidce ręką i usiadł. Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie jest w przedziale sam. Naprzeciwko niego siedziała starsza para małżeńska, a obok niego oficer w stopniu majora. Walenty wyciągnął gazetę, próbował czytać, ale nie mógł. Oparł się, zamknął oczy i myślał o Lidce. Czy naprawdę nigdy już jej nie zobaczy? Naprawdę nigdy już jej nie dotknie, nigdy nie będzie się z nią kochać i pieścić? Fala smutku sprawiła, że pod zamkniętymi powiekami zebrały się łzy, i kazała mu mocno zacisnąć szczęki. Nie! Tak nie można! Zerwał się, pospiesznie wyszedł z przedziału na korytarz i tam nakazywał sobie: „Nie będziesz o niej myśleć! Zapomnisz! Już nigdy jej nie zobaczysz, doskonale zdajesz sobie z tego sprawę, więc pomyśl, że w ogóle nie istniała! Zapomnij! Zapomnij...! Przezwyciężył w sobie smutek i żal, i wrócił do przedziału spokojniejszy i pogodzony z losem. Ukradkiem obserwował współpodróżnych. Major wracał chyba z urlopu albo jechał na urlop. Starsza para małżeńska, jak wynikało z rozmowy, jechała w odwiedziny, do córki, która wyszła za mąż w Kolinie. „Co myślą o mnie? Czy wiedzą, że opuściłem na zawsze Lidkę? Wiedzą, że jest mi z tego powodu bardzo smutno? Wiedzą, że jestem świeżo upieczonym doktorem praw?” Zrobiło mu się przykro, że tego nie wiedzą... Poczuł gniew, że nie ma tego napisanego na czole, aby każdy mógł to przeczytać! Spójrzcie, tu siedzi albo tu idzie wykształcony człowiek, doktor praw, który pomoże wam uporać się z każdym bezprawiem! Zwróćcie się do niego, jeśli to potrzebne! Skorzystajcie z jego rozumu, odwagi i rozwagi. „Ach, gdybym tak jeszcze potrafił grać na fortepianie - westchnął Walenty. - Byłaby to interesująca kombinacja: pianista- wirtuoz i doktor praw. Mógłbym bez zakłopotania odwiedzać najlepsze salony i zawsze i wszędzie byłbym przedmiotem podziwu oraz zainteresowania, duszą wieczoru! Ach, ach!” Znowu się odnalazł. Jeśli jeszcze przed chwilą wszystko wydawało mu się niepewne i bez Lidki pozbawione sensu, teraz już rzeczy wokół znów nabrały znaczenia, przynajmniej tego najbardziej podstawowego znaczenia, jakie zawsze dlań miały. Od razu zrobiło mu się lżej na duszy i dobry humor nie opuścił go już aż do końca podróży, przez całe długie godziny, aż do chwili, kiedy wysiadł - po kilku przesiadkach - z pociągu osobowego w Królewskiej Wólce, a potem stanął, z zadowoleniem, na szeroko rozstawionych nogach, na progu rodzicielskiego domu. Najpierw rzuciły się na niego i obwiesiły wokoło dzieci Samka. Zasypał je cukierkami i natychmiast dały mu spokój. Potem uściskał matkę, ojca, brata i szwagierkę. Porozdawał drobne upominki i postawił na stole litrową butelkę gorzałki. Nalał. Wypili za ukończone studia Walentego, za jego szczęśliwy powrót i za zdrowie wszystkich obecnych. - Gdzie będziesz pracować, braciszku? - spytał go brat Samko. - Jeszcze nie wiem. Ale w domu na pewno nie zostanę! - O takich kształconych ludzi jak ty właściwie wszędzie aż bić się powinni - powiedział Samko. - Tylko robotników jest w nadmiarze! - Robota się znajdzie! - Matka kręciła się wokół Walka. - Szmaterpan pytał o ciebie kilka razy - odezwał się ojciec. - I ta kokietka zatrzymała mnie niedawno - wtrąciła szwagierka Maria. - Pytała, czy nie wiem, kiedy tu zawitasz... - No, a Hanka?! - jęknęła matka. - Wprost szaleje z niecierpliwości! Walek poruszył się na krześle, zakłopotany kaszlnął sucho, zasłaniając usta dłonią, spojrzał na puste kieliszki i dolał. Stuknęli się znowu. Wypili żwawo i ze smakiem. - A jak tam w Pradze? - spytał ojciec. - Ruch, ojcze! Może aż za wielki! - Co takiego? Czyżby miała być rewolucja? - No, chyba nie, dzięki Bogu, ale i tak wielki tam ruch. - A gdyby nawet? - wtrącił się Samko. - Nie byłaby pierwsza. I przydałaby się! - Rewolucja? - spytał Walenty i spojrzał na brata, który przytaknął. - Nie posuwasz się zbyt daleko? - Jeśli ma być, to ani ja, ani ty jej nie powstrzymamy. - Nie będzie! - oświadczył Walek stanowczo i raz jeszcze napełnił kieliszki. - Widzicie, omal że nie zapomniałem! - przypomniał sobie uderzając się lekko w czoło. - Przecież ja mam coś jeszcze! Podszedł do swojej walizki, pogrzebał w niej i wyjął ogromną mapę. - Australia! - Podał mapę ojcu. - Całkiem nowa! - Walenty, chłopcze! Ale sprawiłeś mi przyjemność! - wykrzyknął ojciec, niecierpliwymi rękoma porwał mapę i przyglądał się jej z rozpromienioną twarzą. - Pójdę sobie i dokładnie ją obejrzę! - I zniknął w swoim pokoiku. Właśnie w tej chwili ktoś zapukał i drzwi otwarły się nieśmiało. Na progu stał służący Szmaterpanów. Ukłonił się i grzecznie się przywitał. - Pan Szmaterpan polecił mi zaprosić młodego pana na kolację! - wyrecytował służący jednym tchem. Wszyscy spojrzeli na Walentego. - Proszę powiedzieć, że przyjdę - powiedział Walek po chwili wahania. Służący pożegnał się i zniknął tak nagle, jak się pojawił. - No i po co ja gotuję żurek? - Matka bezradnie klasnęła w ręce. - Chętnie go spróbuję! - Walenty roześmiał się. - Choćby nawet w tej chwili! Kobiety zaczęły ustawiać talerze na stole. Walenty jadł z apetytem i wychwalał żurek pod niebiosy. Jednakże ledwie tylko skończył jeść, niecierpliwie rzucił okiem na zegarek i zaczął szykować się do wyjścia. Nie minęło nawet dziesięć minut, a już zjawiła się rozgorączkowana Hanka. Już-już chciała cieszyć się, wykrzyknąć z radości, ale rozejrzawszy się - stanęła zmieszana. - Nie przyjechał? - spytała z zawodem w głosie. Przez chwilę nikt jej nie odpowiadał, w końcu Samko użalił się nad nią. - Poszedł na kolację do Szmaterpana, ale długo tam chyba nie zabawi. Hanka Kolarówna zachichotała i natychmiast się wyniosła. Samko nie zdążył jej nawet podać pełnego kieliszka. Zawahał się, zmieszany rozejrzał się wokoło i w końcu wypił sam. Herminia czekała na Walentego w ogrodzie przed domem. Skoro tylko ujrzała, jak nadchodzi niespiesznym krokiem, wybiegła mu naprzeciw i omal nie rzuciła mu się na szyję. Jednakże na kilka kroków od niego mimo wszystko się zatrzymała. Zadyszana, roześmiała się. Walenty patrzył na nią zdumiony, długo i bez słowa. Była to dojrzała kobieta. Być może - już nawet przejrzała. Dopiero po chwili przywitał się z nią zdawkowo. Kiedy śmiało chwyciła go za rękę i pociągnęła w stronę domu, zawstydzony rozejrzał się niespokojnie wokół siebie. Nie lubił takich poufałości na widoku publicznym. Wolał jednak nie opierać się i pospiesznie wszedł do domu. Rozpromieniona Herminia zaprowadziła go do swego pokoju, wypełnionego świeżo namalowanymi obrazami olejnymi. Pośrodku, na rozstawionych sztalugach, widniał nie dokończony pejzaż. A dookoła sztalug walały się pędzle i farby. Walek po raz drugi nie zdołał ukryć zdziwienia. - Widzisz, maluję! - powiedziała Herminia. - I mam ponoć talent! - Ho, ho! - Kiwnął głową potakująco i przyjrzał się uważniej poszczególnym obrazom. - Wcale nie najgorsze! Herminia zaśmiała sit, uszczęśliwiona. - Pamiętasz - przerwała Walentemu - jak uczyłeś mnie tu po niemiecku, a tam całowaliśmy się po raz pierwszy! - wskazywała jakiś kąt. - Naprawdę? - zdziwił się już po raz trzeci. - Naprawdę! - potwierdziła, a potem popatrzyła na Walentego z oddaniem. - Naprawdę! A teraz nawet nie pocałowaliśmy się na powitanie! Walenty spojrzał na nią, ale nie poruszył się. Herminia podeszła do niego bardzo blisko, stanęła na czubkach palców, objęła go za szyję i wpiła się namiętnie w jego wargi. Zatoczył się, kiedy tak nagle oparła się o niego i musiał się jej przytrzymać, aby me upaść. Może pomyślała sobie, że ją objął, bo nagle przywarła do niego żarliwie i ni stąd, ni zowąd, z głową na jego piersi, zaczęła płakać. Stał zdumiony nad rozełkaną Herminią i nie potrafił jej ponownie dotknąć, nie potrafił pogłaskać jej czy popieścić. Był chłodny, niemy, nieruchomy. Po chwili Herminią opanowała się, przestała Walka obejmować, odwróciła się od niego, zawstydzona, i otarła łzy batystową chusteczką. Przeszli do salonu i usiedli naprzeciw siebie w głębokich fotelach. Twarz Herminii rozpromieniła się znowu. - Jeśli się zgodzisz, namaluję twój portret - mówiła z podnieceniem. - Włożysz strój do jazdy konnej i dosiądziesz rumaka... Tak, tak... już to widzę! Będziesz siedział na wierzchowcu i będziesz mnie kochać...! Hahaha, czy to nie cudownie?! - Herminią zerwała się z fotela i z natężeniem wpatrywała się przed siebie, jakby widziała już to, o czym mówiła. Wyciągnęła ręce i poruszała nimi, jakby głaskała tę swoją wizję. - Hahaha, hahaha... - śmiała się wzburzona. - To jest to, to jest to, ty będziesz siedział na koniu, ja będę cię malowała, a ty z kolei będziesz mnie za to kochać... - wykrzykiwała i znów śmiała się jak dziecko, bez przerwy. Drzwi otwarły się gwałtownie i do salonu weszli Juliusz Szmaterpan i jego żona Walika. - Cieszę się, że tak się dobrze rozumiecie! - Twarz dziedzica rozjaśniła się, kiedy podawał rękę rozpromienionemu Wałkowi. - No i jak, panie mecenasie, czuje się pan na ziemi rodzinnej? - zażartował jowialnie. - No, ujdzie! - odparł Walenty, zwrócił się do pani Waliki, ukłonił się nieznacznie i szepnął: - Rączki całuję! - Ujął delikatnie podaną rękę i lekko dotknął ustami naskórka. Pani Walika zarumieniła się, a kiedy puścił jej rękę, pospiesznie ukryła ją za plecami. Służąca przyniosła herbatę. Usiedli przy stole i prowadząc wymuszoną i niezwykle nudną rozmowę siorbali słodki napój, spoglądali na siebie spod oka, kręcili się i udawali, tak że w końcu okropnie to pana domu zdenerwowało. - Przejdźmy do mojego gabinetu, Walenty - powiedział Szmaterpan wstając od stołu. - My, mężczyźni, musimy porozmawiać o ważnych sprawach. Ledwie się za nimi zamknęły drzwi, matka wymieniła z córką porozumiewawcze spojrzenia i obydwie cicho i z nadzieją zachichotały, przysłaniając usta dłońmi. - Co za wytworne maniery! - pani Walika z przekonaniem pochwaliła Walentego. - Chyba jeszcze nieraz będę musiała palić się przed nim ze wstydu...! - Namaluję jego portret! - wykrzyknęła Herminia głosem pełnym pożądania. Obydwie, matka i córka, wymieniły znowu znaczące spojrzenia, tym razem jednak nawet się przy tym uściskały. Usiadły obok siebie na kanapie i szczebiotały tam po cichu. Kiedy mężczyźni znaleźli się w gabinecie, pan domu otworzył najpierw barek. - Napijesz się koniaku? - zwrócił się do Walentego. - Bardzo chętnie! Dziedzic zawahał się, do jakich kieliszków nalać koniaku. W końcu zdecydował się na największe, mieszczące niemal ćwiartkę, i nalał je do pełna. Walenty ze zdziwieniem patrzył na jego poczynania. Szmaterpan spostrzegł to i roześmiał się. - Przynajmniej nie będziemy musieli co chwila dolewać! - powiedział, jakby czytał w myślach Walentego, i podał mu ogromny kieliszek koniaku. Stuknęli się, upili. - Cygarko? - Dziedzic uchylił wieczko szkatułki z kości słoniowej. Walek skinął głową. Obydwaj zapalili, po czym rozsiedli się wygodnie przy stole - Jak tam w Pradze? - spytał Szmaterpan. - Ożywienie - odparł Walenty. - Ruch! Wszystko obraca się, drga... - Trafne spostrzeżenie! - pochwalił go gospodarz. - I tutaj nie inaczej się dzieje. Kapitał przynosi zyski jak nigdy przedtem! A jeśli nim dobrze obracać, rośnie ci jak grzyb po deszczu Powiększy ci się trzy-, pięcio-, dziesięciokrotnie! Myślałem o tobie, Wałku! Znam cię od dziecka, mam do ciebie zaufanie. Teraz jesteś prawnikiem, a to ma nie byle jakie znaczenie! Ja mam kapitał i doświadczenie, ty masz rozum. Po pewnym czasie i ty zdobędziesz doświadczenie. My dwaj powinniśmy działać wspólnie. Myślałem, zastanawiałem się i nic lepszego nie przyszło mi do głowy... - Szmaterpan zamilkł na chwilę, stuknął się z Walentym i wypił jednym haustem do dna. - Garbarnie w Świętym Mikołaju mają znacznie rozbudować. Obecny właściciel proponuje mi, żebym stał się udziałowcem przyszłej dużej fabryki. Zgodziłem się. Zresztą jest to bliski krewny mojej żony, mogę mu więc w pełni zaufać. Ja jednak chciałbym, abyś i ty został jednym z udziałowców... - Ja? - zdziwił się Walenty Żądlica i podniósł się tak gwałtownie, że omal nie przewrócił kieliszka z resztką koniaku. - Nie mam kapitału. Brak mi pieniędzy. Dziedzic zaśmiał się cicho. - Pożyczę ci - oświadczył spokojnie. - Zainwestujesz pięć tysięcy, a po pewnym czasie zwróci się ci dwadzieścia pięć, zainwestujesz dziesięć, zwróci ci się pięćdziesiąt! A to już całkiem ładny kapitalik podstawowy. - Jak zwrócę panu te pieniądze? Szmaterpan znów roześmiał się cicho. - Zwrócisz, jak zarobisz. A może sprawy tak się potoczą, że wcale nie będziesz mi musiał zwracać! - Dziedzic wybuchnął teraz gromkim śmiechem. - No i co, zgadzasz się? - Ja... naprawdę nie wiem. Zaskoczył mnie pan! - Zastanów się, poradź się ojca... Jutro dasz mi odpowiedź. - Dobrze. Zastanowię się - zgodził się Walenty. Ruszyli do drzwi, już mieli wejść do salonu, ale pan domu powstrzymał Walka ujmując go za rękę. - A praca? Masz posadę? - Rozejrzę się za czymś w tym tygodniu. - Mógłbym ci w tym trochę pomóc? - Mógłby pan? - Znajomości są niekiedy ważniejsze niż pieniądze. Szwagier jest sędzią w Rużomberku. Jadę tam pojutrze. Spytam go. - Bardzo panu dziękuję! - Nie dziękuj! - Ziemianin poklepał go po ramieniu. Walenty uśmiechnął się nieśmiało. - To drobiazg. Jesteśmy ludźmi, chrześcijanami, sąsiadami i dobrymi znajomymi. Musimy sobie pomagać! Musimy się rozumieć! Panowie wrócili do salonu, a panie natychmiast przestały chichotać. Po pięciu minutach, podczas których Walenty odzyskał pewność siebie, zaczęli rozmawiać o praskich teatrach, o modzie damskiej i męskiej... Juliusz Szmaterpan słuchał tylko, potem ziewnął, a w końcu znudzony zdrzemnął się niepostrzeżenie. Walenty zaczął się zegnać. Hermima odprowadziła go do drzwi, a potem szła wraz z nim przez ciemny ogród. Po dziesięciu krokach przylgnęła do Walentego. Objęła go mocno i jęknęła cicho. - Nie chcesz mnie? - szepnęła. - Tego nie powiedziałem! - Wobec tego natychmiast mnie pocałuj! Pocałował ją w czoło, potem w usta. Przywarła do niego całym ciałem. Drżała. Na balkon wyszła pani Walika, oparła się o balustradę i wpatrywała się w mrok ogrodu. Walenty dostrzegł ją. - Patrzy na nas! - powiedział. - Kto? - Hermima drgnęła. - Twoja matka. Dobranoc. Nie odpowiedziała, tylko gniewnie obróciła się i pospiesznie odbiegła. Walenty wyszedł na drogę. Kroczył środkiem, między domami, i wkrótce poczuł ulgę. Opadł z niego dręczący go poprzednio niepokój. Najchętniej by sobie zaśpiewał. Dochodziła dziesiąta, w domu wszyscy już spali. Zapalił w kuchni lampę i napił się lipowej herbaty. I wtedy właśnie ktoś cicho zapukał. - Proszę! Drzwi otwarły się i na progu stanęła Hanka Kolarówna. - Wejdź! - Wyszedł jej naprzeciw. Skoro tylko Walek zamknął drzwi, Hanka Kolarówna wśliznęła się w jego ramiona, objęła go i przyssała się do niego całym ciałem: ustami i oczyma, rękoma, nogami, palcami, włosami. Poddawał się jej pieszczotom, oszołomiony jej gorącym pachnącym oddechem, podniecony jej tłukącym gwałtownie sercem, jej jędrnym i drażniącym ciałem, twardymi piersiami, miękkim łonem. I nagle wstąpiły weń siła i pragnienie, rozkosz i ból, radość i strach. Mocno ścisnął dziewczynę, tak ze miał wrażenie, iż jej żywe ciało wypełniło mu wszystkie pory, poczuł, jak gorąca radość oblała wszystkie jego członki. Niecierpliwa rozkosz i siła zlały się w niewypowiedzianie słodkie uczucie i trysnęły zeń gwałtownie. Dwa piękne ciała, mężczyzna i kobieta, osunęły się na ziemię, na podłogę pod drzwiami. Po chwili, kiedy kobieta jęknęła krótko, ale ze szczęścia, nie z bólu, Walenty doznał wrażenia, że jego radość i jego szczęście pokryły całą ziemię. - Kochany, czekałam na ciebie co wieczór - szeptała. - Czekałam na ciebie każdego dnia, o poranku, w południe... Myślałam o tobie, z każdą chwilą kochałam cię coraz to bardziej i bardziej. Nie było chwili, żebym cię nie pragnęła... Już nigdy nie wolno ci zapomnieć o twojej Hance...! Dwa ludzkie ciała jak dojrzała w pełni, okrągła gruszka potoczyły się od drzwi do stołu, od stołu do gorącego pieca, dotknęły go na chwilę, ale nie poczuły żaru, tylko toczyły się dalej, aż pod pokryte szronem okno i tam zatrzymały się, jakby je nagle ogarnęła słabość. Naraz krzyknęli przenikliwie, z wnętrza ich ciał i z głębi gardeł wydarły się przeciągłe miłosne jęki, lepkie i pobudzające głosy krwi, cielesne soki i ciecze, ruchy mięśni, napięcie mięśni i skóry - wszystko to wprowadzało ich w upojenie. Zapach miłosnego potu, tchnącego żarem oddechu i zmysłowego tarcia - wszystko to piętrzyło się i wybuchało. Zwielokrotniało się w nienasyconych nozdrzach. Skupione w dotyku miażdżyło po kolei każdą część ciała, wypełniało wszystkie zmysły, by wśród krzyków wybuchnąć znów namiętnością. Drzwi izby otwarły się cicho. Stanęła w nich matka - Rózia. Chciała krzyknąć, ale w porę się powstrzymała. Czerwień rozlała się po jej stężałej twarzy, oddech z trudem wydzierał się z jej ściśniętych ust, tak że aż musiała przymknąć oczy. A kiedy je znowu otworzyła, piękne ręce i nogi kochanków, jęki niczym zaklęcia i wspaniałe ruchy ciał przemogły ją, prześwietliły spalającym ciepłem, wypełniły szczęściem, drżeniem i pięknem. Cofnęła się o krok, po cichu przymknęła drzwi i nim je całkiem zamknęła, szeptała i wzdychała: - Ach, dzieci, dzieci, pościągałyście chodniki, poprzewracałyście krzesła! Drzwi zamknęły się z cichym skrzypnięciem. Dwa ciała na ziemi zaszlochały i zastygły w bezruchu. Z trudem rozplatali palce. Pod białe paznokcie napłynęła krew. Czerwone ślady na skórze znikały, błękitniały. A kiedy kochankowie usiedli, a później podnieśli się z ziemi, obydwoje mieli łzy w oczach, ale równocześnie śmiali się. Łzy wypłukiwały z nich bryłka po bryłce głazy szczęścia, kłęby ostatniej siły, ziarenka płodności. Dotknęli się nawzajem, aby przezwyciężyć szaleństwo, i znów znaleźli się w rzeczywistości. - Matka nas widziała - powiedział cicho Walenty. - A niech tam sobie widzi! - Nie wstydzisz się? - Jestem szczęśliwa! Podnieśli się. Przez chwilę stali oddaleni od siebie o pół metra, jakby lękali się nawzajem dotknąć. A kiedy Walek wyciągał już rękę, Hanka prześliznęła się do drzwi. Skoczył w ślad za nią, ale zdążyła mu zamknąć drzwi tuż przed nosem. Uderzył w nie czołem, zatrzymał się i oparł o nie całym ciałem. Potem nagle jakby się ocknął, szeroko otworzył oczy, a kiedy znów je przymknął, napiął do granic wytrzymałości swoje mocne mięśnie i cicho zaszlochał. Uderzyłby nawet wściekle pięścią w drzwi, ale powstrzymał się, jakby nie chciał wystraszyć korników... A więc tylko osunął się na ziemię, siadł na podłodze, opuścił głowę na kolana i głośno zapłakał. 8 W pszczelarni było cicho, spokojnie. Samko nie zwracał niemal uwagi na przytłumione jesienne brzęczenie pszczół. Na wieży, wysoko nad nim, dzwoniła niedziela. Dotknął uli, zajrzał do nich przelotnie i zostawił je w spokoju. Nie drażnił pszczół, nie niepokoił ich. Przypomniał sobie Orfanidesa, wprost ujrzał go niemal przed sobą, jak pochylony nad ulem, wskazuje palcem pszczoły i mówi: „Człowiek jest niczym ta pszczoła, jedynie jego wytrwałość i praca mogą go uratować!” Samko uśmiechnął się i usiadł na ławeczce. Poprawił pod sobą kilim domowej roboty i wyciągnął się. W całym ciele rozlewało się uczucie szczęścia. „Gdybym był młodszy - pomyślał - wśliznąłbym się do ula między pszczoły i popracował z nimi jak należy. Każdego wieczora zabierałbym grudę miodu. Słodkiego i pachnącego. A może bym sobie też znalazł pszczelą narzeczoną. Nie byle jaką, ale pszczołę-matkę, królową. Ogromną, tłustą, nieustannie roznamiętnioną i spragnioną...” Zaczął drzemać. Z rozkoszą uśmiechał się do obrazów, które przesuwały mu się przed oczyma. Pszczela królowa brała go za męża. Stał pośrodku pszczelego królestwa w pełnej zbroi, a pszczoły wokół niego brzęczały i śpiewały: Żeniło się raz zwijadło, lecz żenidło mu opadło... Pszczela królowa nadchodziła właśnie i była znacznie większa niż pan młody. Ukłonił się jej, ona zaś od razu zarzuciła go sobie na plecy i wyleciała z nim z ula. A wszystkie pszczoły za nimi. Latała, skakała, jeździła z nim po łące, aż go w końcu zgubiła. Spadł z wysoka, uderzył się boleśnie. Pszczela gęba pochyliła się nad nim i ryczała mu wprost w twarz: - Nie chcę cię! Nie chcę cię! Nie chcę cię! A kiedy pszczela szczęka miała już-już wgryźć się w jego szyję, krzyknął ze strachu i wierzgnął gwałtownie nogą. Chciał żyć...! Obudził się i poczuł nagle, że boli go noga. Pomasował ją i wstał. Strzeliło mu w kostce, zaskrzypiało w kolanie. Podszedł do ula, zajrzał do niego i pomyślał z gniewem: „Kiedyś wleję tu butelkę nafty!” Pszczoły brzęczały spokojnie, jakby śpiewały. Słyszał melodię, ale ich mowy zupełnie nie rozumiał. „Ale ze mnie głupiec - uśmiechnął się drwiąco nad samym sobą. - Marzę o tym, co nieosiągalne, a nie dbam o to, co jest w zasięgu ręki! Jakże inaczej można to nazwać, jeśli nie głupotą?!” Wyszedł do ogrodu, widok zielonej murawy poprawił mu humor. Zerwał źdźbło trawy, przyłożył je do nosa. „Ach jakże ono pachnie, jak cudownie pachnie!” I spokojniejszy ruszył do domu. 9 Walenty Żądlica zastanawiał się przez dwa dni, a trzeciego zwierzył się ze wszystkim ojcu i bratu. Kiedy opowiedział im, czego to mu Szmaterpan nie naobiecywał, obydwaj zdziwili się i spojrzeli jeden na drugiego w zaskoczeniu. - Patrzcie no tylko... - Samko nieufnie pokręcił głową. - A więc ty będziesz przedsiębiorcą! Zachciało ci się zostać malutkim kapitalistą! - Jeszcze się nie zdecydowałem! - odwarknął Walenty jakby zawstydzony. - Ale zdecydujesz się! - Szkoda by było nie skorzystać z takiej okazji! - wtrącił się do rozmowy ojciec. - Tylko za propozycjami Szmaterpana coś musi się kryć! Czego zażąda w zamian? Nie powiedział? - No tak, czego zażąda w zamian? - Samko uśmiechnął się ironicznie. - Nie stawiał żadnych warunków - bronił się Walenty. - Potrzebny mu wspólnik i wybrał sobie mnie. Jak zarobię, dług mu zwrócę i to z procentami! - Sam doskonale wiesz, że to wcale nie będzie takie proste! - Samko spoważniał - Nie chce przypadkiem mieć ciebie za zięcia? Nie chce ci wsadzić na kark tej swojej udanej córeczki? - Nie było o tym mowy! - krzyknął zirytowany Walek. - Bo i po co? - Samko zaśmiał się. - Sam będziesz musiał na to wpaść! Wszyscy trzej milczeli długo. Wśród ciszy łuskali pestki słonecznika i starali się na siebie nie patrzeć. - Mam przyjąć? - odezwał się w końcu Walenty. - - Co wy na to? - Spróbuj! - zdecydował ojciec. - Garbarnie tak od razu nie zbankrutują, a jeśli ci tego typu zajęcie nie będzie odpowiadało, wycofasz swój wkład i koniec! Ja bym spróbował! Kto nie ryzykuje, ten w kozie nie siedzi! - Zapamiętaj moje słowa! - Uśmiechnięty brat pogroził Walentemu. - Raz dwa cię ożenią! - A gdyby nawet, to co? - spytał ojciec. Walek gniewnie zacisnął zęby i nie odezwał się już ani słowem. Nie zwlekał jednak i jeszcze tego samego wieczora wybrał się znów do Szmaterpanów. Z odrobiną niepewności i odrobiną pokory wszedł do gabinetu pana domu, i zakłopotany zatrzymał się przy drzwiach. Dziedzic, który dotychczas odnosił się do niego z ostentacyjną przyjaźnią i jowialnością, spoważniał nagłe i z nie ukrywaną ciekawością objął Walentego badawczym spojrzeniem. - Przyjmuję pańską propozycję! - powiedział Walenty. Szmaterpan klasnął z radości w dłonie i roześmiał się głośno. Podskoczył do Walka, schwycił go w ramiona i kilkakrotnie okręcił się z nim w miejscu, nie przestając się przy tym śmiać zaraźliwie. - Wspaniale, Walenty! - wykrzykiwał. - Cholernie mnie uradowałeś, chłopcze! Jak Boga kocham, nawet się tego nie spodziewałem! Przysięgam! - Kiedy wreszcie uspokoił się, oświadczył z dumą: - I ja mam dla ciebie niespodziankę! Od poniedziałku masz posadę sędziego ziemskiego w Rużomberku. Oczywiście, to tylko chwilowe zajęcie, później znajdziesz sobie na pewno coś bliżej, w Świętym Mikołaju bądź w Gródku. - Bardzo, bardzo panu dziękuję! - Ach, nie ma o czym mówić! - przerwał mu ziemianin i otworzył drzwi do salonu, gdzie nad jakimiś robótkami siedziały niecierpliwie pani Walika i panna Herminia. - Nalejcie, moje miłe panie, czegoś wyjątkowo dobrego! My dwaj zawarliśmy właśnie braterskie porozumienie! Obydwie niewiasty pisnęły podniecone, zwinęły robótki i zaczęły znosić na stół kieliszki, najrozmaitsze przysmaki, i wreszcie koniak. W niespełna godzinę później, kiedy wszyscy już dobrze sobie podpili, najpierw zniknęła od stołu pani Walika, którą rozbolała głowa. Juliusz Szmaterpan wypił jeszcze pospiesznie kilka łyków koniaku i mamrocząc coś o szczęściu, i on udał się na spoczynek. Walenty i Herminia zostali sami. Herminia przysiadła się do Walentego i nalała sobie i jemu. - Napij się! - zapraszała. - Chyba nie jesteś jeszcze pijany! - śmiała się łobuzersko. - Mam mocną głowę! - pochwalił się Walenty i z uśmiechem wypił do dna. - Opowiedz mi coś ładnego! - zaczęła nalegać. - Ładnego? - zdziwił się. - A co byś chciała usłyszeć? - Nie wiesz? - Zaśmiała się. - Choćby o tym-, jak się kiedyś uczyliśmy niemieckiego. - To było bardzo dawno... - Nie szkodzi! Mnie się to podobało! - Nic z tego już nie pamiętam! - wypierał się Walek. - Mam ci przypomnieć szczegóły? - Lepiej mów o czymś innym! - Jeśli chcesz, bardzo proszę! - Spoważniała. - Wczoraj byłam z mamą w lesie i przechodziłyśmy koło kamieniołomu. Przywieziono tam właśnie ciężką żelazną obrotnicę. Czterech ludzi nie mogło jej zdjąć z platformy. Aż tu nagle przychodzi taki jeden, nazywali go Piotr, chłop jak dąb, hoho! Zaparł się rękoma o obrotnicę i jednym ruchem zrzucił ją z platformy...! To był siłacz...! I tobie by dał radę! - Tak ci się wydaje? - Walenty uśmiechnął się. - Musiałbym mu na to pozwolić! - zażartował. - No to pokaż swoje muskuły! - powiedziała Herminia. - Napnij rękę! Walenty napiął rękę. Herminia delikatnie obmacała mu mięśnie. - Hm, twarde! - powiedziała z uznaniem. - Uniósłbyś mnie? - Ciebie? - Walenty zaśmiał się. - Jak piórko! - To spróbuj! Walenty wstał, spojrzał na Herminię i nagle wziął ją na ręce. Uniesiona w jego ramionach, wydała stłumiony okrzyk. Podrzucił ją lekko, uśmiechnął się prosto w jej twarz, a kiedy objęła go za szyję, ruszył przed siebie. Sam nie bardzo wiedział, jak znalazł się w łóżku Herminii. W ciemnym pokoju, w miękkiej, pachnącej pościeli, oszołomiony koniakiem, Walenty nie oparł się miłosnej natarczywości i gwałtownej namiętności Herminii... - A czy potrafiłbyś mnie także pokochać? - spytała go później, gdy leżeli bez ruchu obok siebie. - Powiedz, potrafiłbyś? - nalegała. - Nie wiem! - odparł cicho. Przytuliła się do niego, pocałowała go w ramię. - To dobrze, że przynajmniej nie kłamiesz - szepnęła żarliwie. - Bo ja ciebie kocham, kocham cię od dawna, zanim jeszcze pocałowaliśmy się po raz pierwszy, zanim mnie pierwszy raz zobaczyłeś, od dawna, od dawna, od dawna... Rozpłakała się cicho. Walenty pogłaskał ją po włosach, zrobiło mu się jej żal. Czy będę ją kiedyś kochać? Naprawdę kochać? Nie, nie będę! Usiadł, po czym wstał. - Czy będę kogoś kochać? Kogoś naprawdę? Czy będę? - Uśmiechnął się gorzko. Herminia ześliznęła się z łóżka na podłogę i objęła go za kolana. - Czy miłość to tylko popęd i biologia? Mężczyzna chodzi po świecie od kobiety do kobiety roznosząc nasienie, ale serce pozostawia dla siebie! Czyż naprawdę tak jest? Serce dla bohaterskich czynów, nasienie dla życiodajnych kobiet? - Znużony machnął ręką i westchnął pogardliwie. - To ja sobie pójdę! - powiedział nieopatrznie na głos. - Zostań - szepnęła Herminia. - Muszę iść! - powtórzył stanowczo i po raz pierwszy poczuł się w tym domu i przy tej kobiecie pewnie i śmiało. Uwolniła jego kolana. Ubrał się pospiesznie. Spojrzał na nią: cichutko przycupnęła skulona na podłodze. - Nie odprowadzaj mnie! - polecił i wyszedł. Dopiero na dworze, wśród gęstych ciemności, poczuł ciężar ciała. Szedł powoli i zanim przyzwyczaił się przynajmniej trochę do zmroku, pomagał sobie rękami, a nogi obmacywały ostrożnie drogę... Z trudem trafił do bramy. Tuż za nią zatrzymał się przed nim niewyraźny cień. Drgnął ze strachu. - Zdradziłeś mnie, zdradziłeś nas! - jęknęła Hanka. - To ty? - Kamień spadł mu z serca. - Żegnaj! - powiedziała Hanka, obróciła się i odbiegła. - Hanko, wszystko ci wyjaśnię - zawołał i rzucił się za nią. Potknął się i upadł. Leżąc na ziemi nasłuchiwał, skąd dobiega odgłos kroków. Zerwał się, pobiegł znów przed siebie. Zatrzymał się. Nic nie widział. Niczego nie słyszał. Stał w miejscu i wpatrywał się w czarną pustkę. 10 Po Wszystkich Świętych Samko Żądlica nie przestawał się dziwić. Najpierw, wracając raz pod wieczór z kolei, natknął się na istne morze grzybów. Całe zbocze na Janowych Łazach było nimi wprost usiane. Zawołał Anostę i Biro Tolkyego, którzy szli doliną, niżej od niego. Prawdziwki były wielkie jak pięść, twarde i zdrowe. Wypchali nimi plecaki, tak że omal nie pękały, a nawet zdjęli płaszcze i wypełnili je grzybami. Wkrótce potem zjawił się znowu pastor Kreptuch. - A więc nie zamierza się pan poprawić? - krzyknął na Samka z góry. - Nic złego nie zrobiłem! - odciął się duszpasterzowi Samko i nagle się rozgniewał: - Czemu mi ksiądz nie da spokoju? Czemu się ksiądz ciągle mnie czepia? - Troszczę się o pańską duszę! - Bzdura! Kłamstwo! Po prostu boi się ksiądz tego, co sobie ludzie pomyślą, skoro ja nie chodzę do kościoła, a ksiądz na to pozwala. Nie idzie księdzu wcale o moją duszę, boi się ksiądz o swoją władzę nad ludźmi. Dokładnie tak, jak to czytałem gdzieś tutaj! - Chwycił ateistyczną broszurę i zaczął czytać: - „W sprawach religii określa lud zachowanie potężnych, wydających mu rozkazy panów. Aby móc lud spętać, panowie noszą te same więzy religii co on...” - Odrzucił broszurę i spojrzał gniewnie na kapłana. - To dotyczy także księdza! Przecież i ksiądz w Pana Boga nie wierzy! Mnie się ksiądz może przyznać, ja tego zwierzenia nie wykorzystam!... Ksiądz jest takim samym ateistą jak ja, tylko lepiej to ksiądz ukrywa. Ukrywa to ksiądz wprost przed ołtarzem. No, niechże ksiądz powie: nie jest tak? Nieustannie ma ksiądz usta pełne Pana Boga, ale co dobrego zrobił ksiądz dla ludzi? Pastor Kreptuch obrócił się i odszedł bez słowa. Nazajutrz wsiadł do bryczki i w drodze do wólczańskiego konfratra wpadł na pięć minut do dyrekcji kolei. Na trzeci dzień Samuela Żądlicę zwolniono z pracy na kolei. Jednakże miał szczęście: juz w tydzień później znalazł pracę jako niewykwalifikowany robotnik w tartaku w Gródku. Pracował dwa tygodnie i znów go zwolniono. Jeszcze tego samego dnia po południu zjawił się pastor Kreptuch. - Jak się pan pokaże w kościele, pomogę panu - powiedział duszpasterz. - Nie! - Samko zaciął się. Zbliżało się Boże Narodzenie. Maryśka spoglądała badawczo na Samka. - Nie kupuj wiele - powiedział - ale co trzeba, weź na kredyt. .To wielkie szczęście, że wypadło właśnie wesele Walka! Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Matka Rózia załamywała tylko ręce. Jeszcze w październiku nie padło o ślubie ani słowo, a tu masz! Stary Maciej Żądlica jednakże skinął tylko pojednawczo ręką. No cóż, i ostatnie dziecko usamodzielniło się! Czyżby nie było już teraz po co żyć? Ale jest tu jeszcze żona, grunty, mienie, pozostają dzieci i przybywa wnucząt. Czy tylko dlatego żyłem? Sobie właściwie w niczym nadzwyczajnym nie pomogłem, a światu jeszcze mniej. Ani jednej światowej katastrofy nie odsunąłem od ludzi. No, ale też do żadnej ich nie popchnąłem. A więc co? A więc jak? Po co żyłem? Czy było to coś warte? Ze mną czy beze mnie - wszystko jedno! Bóg mnie pokarał takim życiem! Całe szczęście, że jest jeszcze śmierć! Stary Marcin dobrze się na weselu zabawił. Wraz ze Szmaterpanem wypili tyle wina, że je przez trzy dni odsypiali. A kiedy się obudzili, łyknęli sobie znowu. - Już ty się nic nie bój, Marcinku! - mówił dumnie dziedzic. - Naszym dzieciom dobrze będzie ze sobą! Wynająłem im małą i tanią willę w Rużomberku, mogą tam sobie gruchać! - Ależ ja nic nie mówię! Niech sobie gruchają! - powiedział Marcin Żądlica. - I my też będziemy! - oświadczył Szmaterpan i roześmiał się beztrosko. - Wiesz, jak cię przezywają? - Pochylił się do Żądlicy dusząc się ze śmiechu. - Wiesz jak cię przezywają? - Jak? - Geografia się pali! - szepnął dziedzic Marcinowi do ucha. Obydwaj śmiali się długo. - A wiesz, jak ciebie? - spytał Marcin rozbawionego ziemianina. - Jak? - Szmaciarz pan! I znów śmiali się długo. Jedli, pili, a potem sobie zaśpiewali. Z ust ich płynęła tęsknie i rozbrzmiewała ulubiona piosenka: Jeśliś kowal znakomity, to obejrzyj wpierw kopyta, podkuj mnie, podkuj mnie. Jeśli tego nie zrozumiesz, jeśli dobrze kuć nie umiesz, zostaw mnie, zostaw mnie. - Nikt nie potrafi śpiewać tak jak ty, Marcinku! - przyznał Szmaterpan. - Ach! - westchnął Marcin Żądlica. - Niech to wszyscy diabli! Mimo wszystko dobrze jest żyć na świecie! Nalej, Julku! Gdybym ja miał twoje pieniądze, odkryłbym nową Amerykę... - Pożyczę ci, a ty odkryj przynajmniej bogatą wyspę! - Dziedzic uderzył pięścią w stół. - A ja potem odkupię ją od ciebie. Ile chcesz? - Za późno już, Julku! Za późno! Leniej napijmy się! Wypili i obaj znów na trzy dni zapadli w sen. Świekra, pani Walika, nazajutrz po ślubie wezwała Walka do siebie. Naprędce pokazała mu bogaty posag Herminii, a potem poczęstowała go kawą. - Wiem, jak to bywa - zaczęła mówić nieśmiało - kiedy młody mężczyzna jest kawalerem... Trafiają mu się różne historie z dziewczętami... - Zaśmiała się oschle i krótko. - Nie widzę w tym nic złego - ciągnęła. - Ale kiedy mężczyzna się ożeni, powinien czym prędzej zapomnieć o wszystkich flirtach i związkach z dziewuchami... - Wstała, podeszła do okna i wróciła na miejsce. - I ty nie powinieneś się już spotykać z Hanką - dodała z naciskiem. Spojrzeli na siebie, ale Walenty nie odezwał się ani słowem. - Zrozumiałeś mnie? - spytała teściowa. Skinął głową. |. Wstał i wyszedł z domu. Przez chwilę błąkał się po ogrodzie, a potem jak niespełna rozumu wybiegł na Kamień. Usiadł w chłodnym śniegu i z bólem w sercu patrzył na domy pod sobą. Twarz mu płonęła gorączką. Zerwał się, umył twarz w śniegu i bez zwłoki rzucił się między leszczynowe zarośla. Przedzierał się przez najgęstsze krzaki, śnieg sypał mu się za kołnierz, gałęzie chłostały policzki, on jednak biegł, wymachując wokół siebie wściekle rękoma i głośno jęcząc. Gdy wydostał się na drogę, zatrzymał się. Ręce miał pokrwawione, twarz podrapaną. Raz jeszcze umył się w śniegu i obojętnie patrzył, jak biel wokół niego zabarwia się czerwienią. A potem uległ ciężarowi, jaki miał w sobie, ukląkł w śniegu i wybuchnął tłumionym szlochem. 11 W niedzielę rano przybiegli do Samuela Żądlicy zadyszani Jan Anosta i Węgier - Biro Tolky. - Odziewaj się szybko. Jedziemy do Gródka na zebranie socjaldemokratów! - Ja też? - Ty też! Samko wahał się przez chwilę, a potem ustąpił. Włożył odświętne ubranie i w pół godziny później już wszyscy trzej maszerowali ochoczo na stację kolejową w Królewskiej Wólce. Poczekali na pociąg, dojechali do Gródka i w podniosłych nastrojach wysiedli z wagonu. Biro Tolky zaprowadził ich do ogromnej sali, w której odbywało się zebranie. Znajdowało się tam co najmniej pięćdziesięciu członków partii i panowała ogromna wrzawa. Z podium przemawiał elegancko ubrany mężczyzna w średnim wieku. Mówił po węgiersku, ale wielu spośród zebranych jakby się z nim nie zgadzało, przerywano mu okrzykami i gwizdaniem. - Nie rozumiemy! Nie rozumiemy! - rozlegały się okrzyki. - O czym mówi? - spytał Żądlica. - O prawie wyborczym! - powiedział Biro Tolky. - Czyżby się z tym nie zgadzali? - zdziwił się Samko. - Słyszysz, nie rozumieją mówcy! - Anosta szturchnął go w bok. Szum, krzyk i gwizdy tak się nasiliły, że zagłuszyły mówcę bez reszty. Zakłopotany, przestał mówić, a potem zaczął gniewnie uderzać pięścią w stół przed sobą. Wszyscy za stołem prezydialnym, a także wielu na sali pomagało mu uciszać rozwrzeszczanych ludzi. Kiedy udało im się to w końcu, na podium wbiegł młody mężczyzna. - Słowaccy członkowie socjaldemokracji żądają, żeby obrady na tym zebraniu toczyły się nie tylko po węgiersku, ale i po słowacku - krzyknął i sam sobie zaklaskał. Wielu z sali przyłączyło się do niego, ale znaleźli się i tacy, którzy nie klaskali. - Zarządzam głosowanie! - zawołał młody człowiek. - Hura! Hura! - rozległy się głosy na sali. Zza stołu prezydialnego zerwał się rozgniewany człowiek i ryknął na młodzieńca w łamanym języku słowackim: - Ty sam nie mogłaś zarządzać głosowanie! - Zarządzam! - Nie. Od tego jest przewodniczący. To separatyzm i rozbijactwo! Ni stąd, ni zowąd wszyscy zaczęli krzyczeć, zbiegli z podium między popędliwych mężczyzn i zanim się Samko spostrzegł, już wokół niego poszły w ruch pięści. Węgierscy i słowaccy socjaldemokraci skoczyli sobie do oczu. Samko rozejrzał się i dostrzegł obok siebie Biro Tolkyego, który spoglądał na niego zdumionym wzrokiem. Czy mam uderzyć Biro? - zastanawiał się Samko. - Nie, nie mogę! A jeśli Biro uderzy mnie? - pomyślał i wyczekiwał w bezruchu. Biro uśmiechnął się do niego, obrócił się gwałtownie i zaczął prać po gębie najpopędliwszego Węgra, który znalazł się pod ręką. Kiedy Samko zobaczył, jak Węgier bije Węgra, poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Czyżby się świat odmienił? Czy Biro Tolky nie jest już Węgrem? Wszystko to tak go wyprowadziło z równowagi i zawróciło mu w głowie, że stał bezczynnie i nieruchomo w całym tym wirze walki. - A ty nie pomożesz? - krzyknął do Samka Anosta. Samko podniósł pięści i w pierwszej chwili nie wiedział, kogo uderzyć. Spostrzegł jednak, że Biro Tolky porządnie się męczy, klnie po węgiersku i głośno krzyczy, ale jego przeciwnik i tak ma nad nim przewagę. Skoczył mu na pomoc, chwycił mężczyznę ramionami od tyłu i niosąc go ruszył ku drzwiom. Przepychał się z nim między walczącymi, ale nim zdążył dotrzeć do wyjścia, bójka skończyła się. Tak nagle, jak wybuchła. - Obrady będą prowadzone po węgiersku i po słowacku! - krzyczał ponad głowami zebranych mężczyzna z prezydium. - Prezydium wyraża zgodę. Ja będę tłumaczem! - dodał i to samo powtórzył też po węgiersku. Samko nie mógł wyjść ze zdumienia patrząc, jak mężczyźni, którzy tłukli się przed chwilą, teraz ze śmiechem podają sobie ręce. Węgier w jego ramionach przestał się już szarpać i zwrócił do niego uśmiechniętą twarz. Samko postawił go na ziemi i zakłopotany ukłonił mu się. Węgier uściskał go, pocałował w czoło i odszedł... Samko wrócił do Anosty i Tolkyego. Do końca zebrania ze zdumieniem rozglądał się wokół siebie, obserwował tych dziwnych ludzi, którzy byli tak popędliwi we wzajemnych stosunkach. Właśnie dlatego tak nieuważnie, jednym tylko uchem, słuchał tego, co mówiono z podium o prawie wyborczym. Czy ci ludzie myślą tak serio, czy tylko udają? Pozwolili nam na zebraniu mówić również po słowacku, a człowiek czuje się jakoś dziwnie. Z jednej strony nawet się cieszy, a z drugiej - jest mu trochę wstyd. Powiedz Węgrowi: jestem Słowakiem i chcę mówić po słowacku, a Węgier ci przytaknie... Rzeczywiście - dziwne uczucie. Dopiero teraz człowiek widzi, że tak mogło być zawsze. Ile sił zmitrężono tylko po to, aby człowiek mógł mówić tak, jak mu się podoba. Do jakichż celów można by tych sił użyć! Gdzie moglibyśmy się już znajdować? Moglibyśmy się stać ozdobą Europy! Tymczasem zaczęto już czytać rezolucję i Samko ocknął się z zamyślenia. Słuchał długiego apelu i żądania skierowanego do rządu, aby na Węgrzech usankcjonowano powszechne prawo wyborcze. I on głosował za rezolucją. Wkrótce zebranie dobiegło końca. Anosta zaprosił ich na piwo i tam Biro Tolky zwierzył się im: - Jestem Węgrem. A dziś mam wrażenie, że po raz pierwszy walczyłem również za Słowaków. Pobiłem się za nich, a przy tym wcale nie uważam, że zdradziłem Węgrów. Wiesz, Anosta, i ty, Żądlica, to nawet dla mnie nie taka prosta sprawa... Niełatwo stanąć przeciwko swoim, nawet wówczas, gdy wiesz, że masz rację! Ale ja mieszkam wśród was, mam żonę Słowaczkę, moje dzieci lepiej mówią po słowacku niż po węgiersku, wiem wobec tego i to, że wy macie rację, że trzeba respektować wasze narodowościowe postulaty! Trzeba wam dać słowackie szkoły, sądownictwo, pisma, gazety, książki, wszystko... Bo wy jesteście Słowakami! Dlatego! I to wszystko trzeba dać na Węgrzech również Słoweńcom, Serbom, Chorwatom, Rusinom, Niemcom, Rumunom, wszystkim! I dopóty nie będzie na Węgrzech spokoju, dopóki tak się nie stanie. Dziwię się tym mądralom w Peszcie, że im to jeszcze nie przyszło do głowy. Wstydzę się za nich, że nie widzą dalej swojego nosa. Wierzcie mi, jestem Węgrem i gniewa mnie to i dręczy, że jest tak, jak jest. Wiem, dobrzy z was druhowie i nigdy przy mnie nie mówiliście o tym. Szanowaliście mnie, nie chcieliście mnie urazić. Ale ja sam zastanawiałem się nad tym często i wiedziałem, że i wy często o tym myślicie, więcej: rozmawiacie o tym, kiedy mnie między wami nie ma. Nie dziwcie mi się, zbyt długo żyję wśród was! Jakżebym wobec tego mógł nie wiedzieć, czego chcecie i potrzebujecie?! Ja doskonale wiem, że nawet w tej naszej Socjaldemokratycznej Partii Węgier nie wszystko jest w porządku. I w partii trzeba wielu ludziom otworzyć oczy! W kierownictwie partii, niestety, muszę to przyznać, jest wielu węgierskich szowinistów, którzy dotychczas kwestii narodowościowej na Węgrzech nie uważają za problem. Jakby jej nie dostrzegali, jakby o niej nie wiedzieli! Twierdzą, że nie znają kwestii narodowościowej, jedynie kwestię wyzyskiwanych i wyzyskiwaczy... Biro Tolky sięgnął po kieliszek, wypił jednym haustem setkę gorzałki i śmiało spojrzał w oczy Anoście i Żądlicy. Obydwaj spoglądali na niego z osłupieniem i nagle chwycili go z obu stron za ramiona i przycisnęli do siebie. - Wypijemy jeszcze po jednym! - Biro Tolky zamówił kolejkę. - Chłopaki, wierzycie mi, że to wszystko mnie mierzi? Wierzycie mi, że mnie to dręczy? - Wierzymy ci! - powiedział Anosta, a Samko skinął potakująco głową. - Pięknie teraz mówiłeś, drogi Biro! Może by wystarczyło wziąć przykład z Wiednia... - ciągnął Anosta podnieconym tonem. - W Austrii partia socjaldemokratyczna zorganizowana jest na zasadzie narodowościowej. Przecież to w Austro-Węgrzech żadna tajemnica. W Austrii klasa robotnicza każdego narodu ma swoją partię, swój komitet centralny i swój zjazd, na którym rozstrzyga swoje sprawy. Wspólne, ogólnoaustriackie sprawy rozwiązuje się na wspólnych zjazdach! Proste i sprawiedliwe, jak należy! Tak musi być także na Węgrzech! W przeciwnym razie ruch socjaldemokratyczny nie ogarnie całego kraju i nie trafi do głów wszystkich węgierskich narodowości. Chłopcy, jak Boga kocham, najpóźniej w ciągu trzech lat tak będzie musiało być i na Węgrzech. I my założymy swoją słowacką partię socjaldemokratyczną! - I ja się do niej zapiszę! - oświadczył Biro Tolky. Anosta i Żądlica spojrzeli na siebie, a potem na Biro Tolkyego i roześmiali się. - Cóż to? Może mnie nie przyjmiecie? - zaniepokoił się Biro. - W każdej chwili! - Anosta objął go, a potem podał mu dłoń. - Oto moja ręka! Musimy to uczcić! Kiedy wyszli z karczmy, zapadał już zmierzch. Wszystkie pociągi im uciekły, ruszyli więc do domu pieszo. Przez całe dziewięć kilometrów śpiewali na mrozie. Wrócili do domu tacy zachrypnięci, że ledwie mówili. Szeptali przez cały tydzień. Rozdział czwarty 1 W ostatnim tygodniu stycznia tysiąc dziewięćset czwartego roku całe trzy dni trwały tak tęgie mrozy, że staremu Marcinowi Żądlicy zamarzło na strychu kilkanaście butelek porzeczkowego wina. Spostrzegł to dopiero na trzeci dzień, kiedy mróz niemal umęczył jego starcze ciało. Tego rana jak zwykle zbudził się pierwszy w całym domu. Podczas ubierania się spojrzał na zegarek i nawet piątej nie było. Księżyc świecił jasno i wraz ze śniegiem powodował jakby przedwczesne świtanie. Choć o tej porze roku słońce wschodziło po siódmej, było tak widno, że starzec ubierał się bez zapalania lampy naftowej czy świeczki, jak to musiał robić kiedy indziej. Podczas ubierania się stwierdził, że w izbie, w której wieczorem dobrze napalono świerkowym drzewem, do rana wychłódło. Na próbę dotknął dłonią kaflowego pieca i wtedy po raz pierwszy nim zatrzęsło. Piec wystygł, szło z niego zimno. Pod pierzyną, tak jak teraz jeszcze jego żonie Rózi, było starcowi ciepło... Zaczął się szybciej ubierać. Najpierw musiał do końca rozdziać się z nocnej bielizny. Zrzucił ją z siebie za jednym zamachem, gniewnie, po czym, pomimo pośpiechu, parę sekund był nagi. Wtedy zastrzęsło nim po raz drugi. Chłód najdotkliwiej przywarł mu do pleców i do kolan. Nie przyglądał się jak kiedy indziej swojemu zestarzałemu ciału, które zdawało mu się obecnie jak gdyby wypchane pękającą słomą; ze stawów i gdzieniegdzie ze skóry wydobywał się jakiś trzask. Szybko nałożył na siebie kalesony i koszulę, a kiedy sięgnął po spodnie, nieopatrznie pociągnął razem z nimi stołek. Ścierpł, wzdrygnął się, ręką próbował powstrzymać hałas przewracającego się na ziemię stołka, ale już było za późno. Pierzyna się poruszyła i uniosła. Jego stara dźwignęła głowę w czepcu i spojrzała w stronę pieca. - Co tak się tłuczesz do dnia? - wymamrotała i z powrotem się położyła. - Leż, leż! - Marcin Żądlica uspokajał żonę. - Już piąta, nakarmię dobytek...! Żona się więcej nie odezwała i zanim starzec założył spodnie, kożuszek i baranicę na głowę, wydawało się, że znowu zasnęła. Wyszedł z izby do sieni i zawahał się. Przyszło mu na myśl porzeczkowe wino. Stał w sieni, myślał o winie i czuł, że ma nieczyste sumienie. Jak gdyby zamierzał zrobić coś złego. Jak gdyby wszyscy już wiedzieli - i Rózia za jednymi drzwiami, i syn Samko z żoną, za drugimi - o czym teraz myśli i co chce uczynić. Przez plecy przeszło mu mrowie, machnął ręką i ruszył z miejsca. Chłód, który dawał się we znaki jego ciału, niepowstrzymanie go popędzał. I teraz nie zapalał lampy, szedł po omacku. Zresztą schodów na strych nie musiał wymacywać rękoma, bo i na nie sączyła się blada poświata księżycowa, uwydatniona bielą śniegu. Na strychu chwilę się rozglądał, po czym poszedł na pewniaka. Flaszki stały pod okienkiem u szczytu i było ich kilkanaście. Stary Żądlica stał nad nimi nie mogąc się zdecydować, którą napocząć. Przyjrzał się jednej pod światło w okienku. Wino w półmroku było czarne. Wytarł szyjkę i chciał się napić. Przytknął ją do ust, flaszkę obrócił do góry dnem, ale nic z niej nie ciekło. Wzdrygnął się tylko, jakby się sparzył. - Co to jest? - wyrwało mu się. Ponownie przyjrzał się flaszce. Była pełna, zimna i ciężka. Znów popróbował z niej upić, i tym razem bezskutecznie. Wreszcie zrozumiał. Wepchnął mały palec w otwór szyjki i powoli, powoli nim obracając natrafił na twardy lód. Ulżyło mu, gdyż jeszcze przed chwilą przejął go lęk, że straciły moc dotychczasowe prawa natury, skoro wino nie chce ciec z butelki. Teraz było już znowu wszystko w porządku i stary Żądlica zaczął dumać nad zamarzniętym porzeczkowym winem. Może je podgrzać? Jednak pierwsze, co zrobił, to każdą butelkę obejrzał pod światło i odkorkował. Z żadnej nie popłynęła ani kropla. No więc jak, podgrzać je? Nie ma co, popękają! Pokiwał przecząco głową i zabrał się do odejścia. Stąpał po strychu powoli. Brak mu było tego wina, tak się na nie cieszył i spodziewał się, że go rozgrzeje. Naraz zawładnęła nim jakby zima i pogrążyła go w swój najstraszliwszy” ziąb. Czym prędzej stuptał ze strychu po schodach, podreptał przez kuchnię i zatrzymał się dopiero na schodkach przed domem. Zdawało mu się, że jest goły, jakby nie miał na sobie spodni, kożucha, baraniej czapy i ciepłych kapców, tak mu chłód przejmował całe ciało. Zaczął skakać w miejscu i zacierać ręce. Przez chwilę jeszcze myślał o winie, ale rozgrzawszy się w ciągu kilkunastu minut, zapomniał o nim. Świt był zimny, rozwidniało się. Przestał podskakiwać i bić w dłonie. Oddychał żywiej. Para, którą wydychał z trzewi, zaraz mu przed oczyma zastygała. Badawczo rozejrzał się wokół siebie. Śniegu przez noc ani nie ubyło, ani nie przybyło. Ślady stóp, jakie w nim zostawili wczoraj domownicy, nic się nie zmieniły. Zeszedł ze schodków, podyrdał kawałek i jął tupać kapcami w skrzypiącym śniegu, jakby chciał z niego wycisnąć zimno. Wtenczas przybiegł do niego pies Dunczo. Radośnie zaskamlał merdając wesoło ogonem i zaraz przytulił mu się do nóg. Starzec się uśmiechnął. Pochylił się nad psiskiem i lekko dłonią musnął go po bujnej sierści. Znowu się uśmiechnął i wtedy uzmysłowił sobie, że mu na mrozie zesztywniały wąsy. Poczuł je na twarzy jako obce ciało. Przez chwilę mu przeszkadzały, choć miał już je co najmniej czterdzieści lat. Dotknął ich palcami, jakby chciał je znowu obłaskawić. Ale i palce kłuła ich obcość. Miał wrażenie, że dotyka zgrzybiałego, wilgotnego i zimnego mchu. Odsunął od siebie psa prawą nogą i podszedł do wrót. Otworzył, wszedł na podwórzec. I już wtedy coś go uderzyło. Dźwięk! Zamarł, posłyszał. Pies obok niego wściekle zaszczekał. Musiał go kopnąć, ażeby się uciszył. A że zaskamlał, zaraz go też pogłaskał. I znowu ten dźwięk, ale tym razem ostrzejszy. Tak, to tu, za tymi drzwiami. Jakby ktoś kogoś dusił. Kura! Tak, to kura...! W paru długich susach doskoczył do stajennych drzwi i odryglował je z takim impetem, że aż mu kołek wypadł z ręki. Nawet się po niego nie schylił. Cicho, cichutko roztworzył drzwi i zajrzał do środka. Pies zaskamlał mu za plecami. Kury na grzędach gdakały, bydło trwożnie tupało. A pod grzędami ledwo już zipała biała kurka. W górę leciało z niej pierze, wydawała z krtani ostatnie dźwięki. Kurę przygniatał półmetrowy tchórz, całą ją niemal zakrywał swoim ciałem. Stary Żądlica podbiegł i capnął tchórza za ogon. Tchórz się odwinął w górę i ugryzł go w nadgarstek. Stary puścił zwierzę, złapał za widły i z gniewem je wbił w piszczącego tchórza. Wówczas i pies się odważył skoczyć do gardła ciskającemu się tchórzowi. Dopiero teraz napełnił stajnię potworny smród. Pies zaraz odskoczył, a tchórz wyszarpnął się z wideł i raźno umknął między krowy, które ze strachu zaczęły tupać. Ale i starzec nie wahał się. Szybko zaparł drzwi i czekał, kiedy krowy wypłoszą tchórza spod żłobu. Wówczas dziabnął znowu. Przebił zwierzę dwoma zębami. Widły zaparł o ziemię i obserwował, jak tchórz się wściekle ciska i szarpie. Powoli, bardzo powoli uchodziło z niego życie. Starzec jedną ręką zatykał dziurki w nosie i wtedy właśnie zobaczył, że krwawi mu nadgarstek. Krew z wolna spływała na ziemię. Na tchórza. Ale ten już się nie ruszał. Można było widły unieść w górę, bezwładnie na nich zwisał. Marcin Żądlica chciał krzyknąć z radości, ale się tylko zaśmiał. Otworzył drzwi i wyrzucił tchórza na gnojowisko. Pies do niego ostrożnie podszedł, obwąchał go i odszedł. Kury i krowy w stajni uspokoiły się. Starzec wyciągnął chusteczkę i naprędce obwiązał sobie ranę. Wszedł ponownie do stajni. Zapalił lampę i zaczął szukać dziury, przez którą tchórz przedostał się do środka. Wkrótce wypatrzył ją pod żłobem i zaklinował kawałkiem deski, który poniewierał się w pobliżu. Zmęczył się i cicho jęknął, gdyż rozbolał go nadgarstek. Oparł się o chlew, żeby trochę odsapnąć, ale akurat zaryczała zgłodniała krowa. I druga patrzyła na niego wymownie pytającymi ślepiami. Zamyczały dwa cielaczki. Podniosły bek owce. Zaporchały prosiaki. Zapiał kogut. Starzec zwrócił ku niemu oczy i ujrzał na ziemi zakrwawioną białą kurę. Najpierw wyrzucił ją za drzwi, a potem zaczął po kolei dawać jeść zwierzętom. Pies mu jak zwykle przeszkadzał przy pracy. Niósł przed sobą wiązkę pachnącego siana i chciał rzucić owcom, pośród których wspinały się na tylnych nogach w górę dwa barany, kiedy nadepnął na coś miękkiego. I zaraz usłyszał piśniecie. Odsunął się i popatrzył na ziemię. Jedno z przedwcześnie wyklutych piskląt musiało wybiec spod kwoki akurat prosto pod jego but. Jeszcze na ziemi dygotało nerwowo, ale głosiku już z siebie nie wydało. Po jego ostatnim piśnięciu kwoka się zaniepokoiła, wstała i zaczęły wyłazić spod niej kurczęta, ale szybko z powrotem się uciszyły. - Ze mnie gospodarz, nie ma co! Sam sobie robię szkody! - stary Marcin Żądlica powiedział na głos kręcąc ze zdziwieniem głową i ruszył z sianem ku owcom. Później ze wstrętem wziął w dwa palce pisklę i cisnął je na gnój tuż obok kury i tchórza. Wrócił do krów, które z zadowoleniem przeżuwały sieczkę, wziął zgrzebło i szczotkę, i zaczął je czesać i szczotkować. Po krótkiej chwili sierść na ich zadach wyraźnie zalśniła. Do stajni wszedł syn Samko. - Mogłeś sobie jeszcze poleżeć - powiedział od progu. - Sam bym nakarmił! - Wiesz, że mało śpię, a budzić cię nie chciałem. - Wystarczyłoby teraz! - No, co tam! Napoić możesz... Spojrzał na syna i chciał mu powiedzieć o tchórzu, ale zmilczał. Odłożył zgrzebło i szczotkę i podszedł w stronę syna. Przykręcił knot w lampie i wyszedł ze stajni. Samko ruszył w ślad za nim. Przystanęli na śniegu przed wyjściem z podwórca. Starzec obejrzał się za siebie, ale na gnoju przy tylnych wrotach nie było stąd w półmroku widać ani pisklęcia, ani kury, ani tchórza. Przymknął wrota i wsadził ręce do kieszeni. - Zimno! - powiedział. Porządnie nim zatrzęsło. Uważał, żeby nie było widać jego obwiązanego nadgarstka, i dlatego nie tylko ściągnął bardziej rękaw na lewą dłoń, ale i wepchnął ją głębiej do kieszeni. Syn niczego nie spostrzegł. - Chyba się ociepliło - powiedział Samko. Starzec ze zdziwieniem spojrzał na syna i dopiero teraz uzmysłowił sobie, że on stoi na mrozie w samej koszuli i serdaku. Nie miał nawet czapki i nie wydawało się wcale, żeby mu było zimno. Zanurzał ręce w śniegu, ugniatał z niego kulę i z przyjemnością celował nią w pień pobliskiej jabłonki. - No, spróbuj i ty! - Mnie jest naprawdę zimno! - powtórzył stary Żądlica. Syn przyjrzał mu się badawczo. - Może się przeziębiłeś? Nie masz gorączki? Starzec dotknął prawą dłonią czoła. - Czoło zimne. - Idź się rozgrzać, kobiety już w kuchni napaliły! - A ty? - spytał starzec patrząc na cieniutką koszulkę syna. - Drzewa narąbię! Syn poszedł w stronę drwalki, a stary do domu. Kroczył powoli, ostrożnie, jakby się nagle zaczął bać, że się poślizgnie. Obejrzał się i spostrzegł, że go Samko obserwuje z drwalki. Zrobiło mu się nieprzyjemnie, ale głowa syna szybko znikła i słychać już było rąbanie. Starzec odetchnął z ulgą i zaczął z trudem wchodzić po schodkach na górę. Coś za prędko dziś rano się zmęczył. Czyżby mu zaglądała w oczy jakaś choroba? Grypa? Angina? Kaszel? Kiedy nacisnął lodowatą klamkę u drzwi wejściowych, znowu mu się mocno zackniło za rozgrzewającym winem. Przestawszy na chwilkę rąbać, Samko Żądlica usłyszał, jak ojciec wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi. Rozrąbał na drwa napoczęty klocek, po czym wbił siekierę w pieniek i oparł się plecami o stylisko. Zaraz je swoją wagą ruszył i rozchwiał. Wparł się ramieniem w stos klocków i znieruchomiał. Przed oczyma Samka Żądlicy, niemal trzydziestopięcioletniego, wysokiego i krzepkiego mężczyzny, rolnika i majstra murarskiego, męża śmigłej Marii i ojca czterech synów i jednej córki, zjawiła się starcza ojcowa twarz. Zjawiła mu się taka, jaką zobaczył, kiedy wyjrzał z drwalki i obserwował, jak ojciec ostrożnie się porusza, jak powolutku, bojaźliwie idzie do domu. I wtedy właśnie ojciec się obejrzał. Nie, właściwie to nie całkiem się obejrzał, zamierzał to zrobić, ale tylko kątem oka zerknął do tyłu i ruchu nie dokończył. Widać spostrzegł głowę Samka wystającą z drwalki. I choć Samko widział twarz ojca tylko z profilu, uderzył go jednakże jej szczególny wyraz. Ani smutny, ani wesoły. Ani zdziwiony, ani trwożny. Jakiś bezbarwny, pusty, obcy. Ruchliwe oczy nie zgadzały się jak gdyby z resztą twarzy. Chociaż nie, bo i w tych oczach było coś dziwnego. Jak gdyby patrzyły, ale nie widziały. A może i widziały, ale nie przenikały. A może i przenikały, ale nie rozumiały. W ojcowej twarzy, w oczach było coś, diabli wiedzą co, ale coś obcego i nowego, innego niż dotychczas. Samko trzepnął ręką po piersi, aż mu w niej zadudniło. Przetarł oczy, wyjrzał z drwalki, a potem ze złością chwycił siekierę i gniewnie wbił w pieniek, jakby na drewnie chciał odegrać się za to, że nie pojął, nie zrozumiał ojcowej twarzy, czy choćby oczu. Wbił ostro, ale krzywo. Mimo woli przeciął własny palec wskazujący u lewej ręki, na szczęście tylko po brzegu. Syknął, poderwał rękę. Krew zabarwiła drewno. - Diabli nadali! - zaklął i wsadził zraniony palec w usta. Wyssał krew, wypluł ją na śnieg, po czym obejrzał ranę. Była tak nieznaczna, że się roześmiał. Kość zupełnie nietknięta, jedynie rozcięta skóra. Wyglądało tak, jakby się dziabnął scyzorykiem. Uspokoił się. Nie zważając na to, że z rany płynie krew, zaczął zawzięcie rąbać, jak może jeszcze nigdy dotąd. Stary Marcin Żądlica brzozową miotełką omiatał w sieni kapce. Słyszał, jak w kuchni żona rozmawia z synową i pokrzykują wnuki. Naraz, kiedy już kapce miał czyste, tak mu się żal zrobiło samego siebie, że nie był zdolny otworzyć drzwi i wejść do kuchni. Bolał nad tym, że mu zimno, że ma dotkliwie pogryzioną rękę, że porzeczkowe wino zamarzło mu w butelkach. Stał niemal płacząc, a że za wszelką cenę chciał powstrzymać napływające mu łzy, skulił się, jak gdyby pragnął zmaleć. Wówczas drzwi do kuchni otworzyły się. Do sieni wbiegły rozbrykane dzieci, ale speszyły się i ścichły na widok dziwnie przygarbionego, skurczonego i niesamowicie smutnego dziadka. - Co jest, dzieci? - ozwała się synowa. - Dziadek! - wyrwało się Piotrkowi. - Ja jestem, ja! - ocknął się starzec i przemówił głosem, który jakby zaskrzeczał, ale po trzech słowach stał się już czysty. - Omiatałem kapce! Wyprostował się i uśmiechnął do dzieci. Dzieci ożywiły się i wbiegły do kuchni. Drzwi do sieni zostawiły otwarte, tak że ocierając zimny pot z czoła obserwował, jak dokazują koło stołu. - Dość już tego, rozpuściliście się jak dziadowski bicz! - babka Rózia tupnęła nogą i walnęła pięścią w stół. - Siadać i jeść śniadanie! Dzieci natychmiast ucichły. Starzec odczekał, aż pousiadały wokół wielkiego stołu, i dopiero wtedy wszedł. - Dzień dobry! - powiedział. - Dzień dobry! - odpowiedziała mu synowa. - Będziesz jeść? - spytała go żona. - A co jest? - Jajka na miękko, mleko... - Nie chce mi się! Później... - Jak sobie chcesz! Obie kobiety zaczęły podawać śniadanie pięciorgu dzieciom. Postał chwilę nad nimi patrząc spod oka na wnuki. Jakby rozmyślnie usiadły przy stole według wieku. U szczytu, na jego miejscu, siedział dwunastoletni Janek, po jego prawicy jedenastoletni Samko, obok niego dziesięcioletni Piotr, dalej dziewięcioletnia Emma i wreszcie ośmioletni Karol. Dzieci jadły ze smakiem i wszystkie co do jednego milczały. Słychać było tylko mlaskanie, dmuchanie, a niekiedy i ciężkie westchnienie. Wydało mu się, że i jedzenie to męcząca praca. Starzec obszedł stół i każdemu z wnucząt położył rękę na głowie. Następnie spojrzał na żonę, na synową i podszedł do drzwi spiżarni. - Dokąd to? - zapytała go żona. - Na strych! - powiedział lekceważąco. - Na strych? - zdziwiła się żona. - A po co?!... - Dachówka pękła - skłamał - śniegu trochę nawiało... - A skąd wiesz? - Z samego rana tam byłem! Otworzył drzwi do spiżarni. Nie uszło jego uwagi, jak troskliwie żona patrzyła za nim, póki nie zamknął drzwi. Nic już jednak nie powiedziała, a on, nie bez trudu uniósłszy drewniane wieko, wyszedł po schodach na strych. Spojrzał w stronę okienka, gdzie stały butelki z porzeczkowym winem, i zaraz zrobiło mu się lżej. I zraniona ręka już go tak nie rwała, i ziąb z ciała ustąpił. Usłyszał, jak w drwalce syn rozrąbuje na drwa klocki, doleciał go jeszcze z kuchni jakiś dziecięcy okrzyk, ale stawał się już na wszystko głuchy. Drżącą rękę wyciągnął do butelki. Podniósł ją i kiedy chciał odkorkować, wyśliznęła mu się z palców. Huku wielkiego nie było, szkło biło się cicho, a jednak ze strachu skamieniał. Przez chwilę stał nad stłuczoną butelką i ze zdumieniem jej się przyglądał. Wirio nie wycieka, nie rozlewa się, sterczy w górę zmarzniętą grudą. Ukląkł nad nią i wziął w ręce. Zmarznięte porzeczkowe wino było pod palcami sypkie, kruszyło się na drobne kawalątki i szybko topiło się na dłoni. Kawalątek lodu wziął w usta i zaczął ssać. Poczuł zapach i smak. Przełknął. - Wino, wino! Ciepło, ciepło! - mamrotał pod nosem. Po czym nabrał pełną garść lodowatej kaszy i napchał nią sobie usta. Wstał. Żuł, gryzł, marniał, łykał. Oparł się łokciem o framugę okienną i spojrzał na blednący księżyc. Leciały pod nim całe chmary czarnych kraczących wron. Nalatywały na dom jak skawalona smoła, po czym znikały gdzieś na zaśnieżonych polach, łąkach czy też w gęstych i czarnych lasach podtatrzańskich. Starzec śledził przelatujące wrony, aż mu podrygiwała głowa, odnosił wrażenie, że wszystkie one zauważały go w tym okienku wysoko nad ziemią. Nagle wrony znikły. Pola przed domem ziały pustką, księżyc pobladł jeszcze bardziej. Starzec uzmysłowił sobie, że Samko przestał rąbać drzewo i zapanowała dziwna cisza na dworze i w domu. Wino jakoś szybko uderzyło mu do głowy. Dotknął dłonią twarzy i wymacał na niej kawałki i kropelki lodowatej kaszy, ściekającej mu z kącików ust na brodę. Usta miał zimne, zmarznięte. Wsadził w nie palce i przez chwilę masował je sobie od środka. Dziwiło go, że choć ma takie zimne usta, jest mu ciepło. To jest właśnie wino! Tak, wino! Znowu się schylił, nabrał pełną garść zakrzepłego w sypką kaszę wina i napchał go sobie w rozdziawione usta. Już nie gryzł i nie żuł, tylko łykał. I wtedy go wzięło. Zrobił jeszcze raz gwałtowny wydech, lodowata kasza wybryznęła mu z ust i opryskała ścianę i szybę w oknie. Próbował nabrać powietrza, ale krtań mu zaklinowało coś ostrego i nieruchomego. Rozwarł szczęki aż do rozdarcia, jakby chciał wydobyć z siebie krzyk, ale nawet do tego nie był już zdolny. Nie wydał najmniejszego dźwięku. Chwycił się za gardło, a potem za pierś, gdzie wciąż jeszcze gwałtownie biło serce. I wtedy w oczach zrobiło mu się ciemno, zatoczył się i spadał, spadał... Upadł! Sterta drew nieustannie rosła, aż się spiętrzyła na wysokość pieńka. Wówczas Samko przestał rąbać i wbił siekierę w pieniek. Schylił się, nałożył sobie całą naręcz drew i ruszył do domu. Kiedy wszedł do kuchni, dzieci kończyły już śniadanie, a jego żona Maria zabierała się do zmywania. Zwalił drwa do skrzyni pod piecem i obrócił się ku dzieciom. Zaraz dwoje najmłodszych, Emma i Karol, przyskoczyło mu do rąk i ciągnęło go, jedno w jedną stronę, a drugie - w drugą. Śmiały się i pokrzykiwały. - Cicho! - ofuknęła je matka. - Marsz do izby! Tam się bawcie, póki tu się nie posprząta. Dzieci niechętnie, ale posłusznie przeszły do sąsiedniego pomieszczenia. Samko usiadł przy stole, ale zaraz wstał. - Nie będziesz jadł? - zdziwiła się żona. - Będę, tylko umyję ręce! Umył ręce w miednicy, wylał wodę do kubła i z powrotem usiadł. Niespokojnie obejrzał się wokół siebie. - A ojciec? - zapytał. - Na strychu! - odpowiedziała mu matka nie podnosząc głowy znad robótki: przyszywała wnukom guziki do koszulek i bluzek. - Co tam robi? - dopytywał się Samko. - A bo ja wiem! - matka wzruszyła ramieniem. - Ponoć dachówka pękła. Samko spojrzał na drzwi do spiżarni, a potem na sufit. Weszła mu jednak w paradę żona stawiając przed nim śniadanie: trzy jajka na miękko, pajdę chleba i pół litra gotowanego mleka. Jeszcze się z niego dymiło. Ponętne zapachy pobudziły wszystkie gruczoły w ciele Samka. Wziął w rękę obłupane miękutkie jajko, lekko je ścisnął, posolił i całe wepchał do ust. Kiedy je rozgniótł zębami i dziąsłami, poczuł jak jajko pęka mii w ustach, jak z wnętrza rozłamanego białka cieknie do jamy ustnej lepiące się, co nieco cierpkawe żółtko.. I nie trzeba było nawet żuć, wystarczyło lekko zewrzeć szczęki i jajko samo wśliznęło się do gardła. Samko gulgnął krtanią i przełknął. W tym momencie na strychu rozległ się jakiś przytłumiony łomot. Sufit załoskotał, jakby za chwilę miał pęknąć. Samko, Maria i matka Rózia popatrzyli na siebie ze zdziwieniem. Matka wstała, odłożyła szycie. Wyglądało na to, że spodziewa się dalszego hurgotu, a że nie następował, wybuchnęła: - Co tam wyprawia, dziadyga jeden! Samko wstał, podszedł do drzwi od spiżarni i głośno krzyknął: - Ojciec! Cisza. - Ogłuchł, czy co? - rozsierdziła się matka Rózia. Syn niespokojnym i pytającym wzrokiem spojrzał najpierw na matkę, a potem na żonę. Żadne z nich nic nie rozumiało. Samko ruszył gwałtownie i co siły w nogach wybiegł na strych. Obie kobiety rzuciły się za nim do spiżarni i czekały przy schodach. - Rany boskie! - wyrwało się Samkowi. Kobiety na dole struchlały. - Co się stało, Samko?! - żałośnie zawołała matka. - Chodźcie na górę! - krzyknął Samko. Opanowana dotąd matka, nagle zaczęła się trząść. Wdrapywała się na górę po schodach z jękiem i płaczem. - Nie płaczcie, mamo! - pocieszała ją synowa, ale sama ocierała ręką łzy. Wyszły na górę i zamarły. Stary Żądlica leżał na wznak, twarz miał całą czerwoną. - Mężu mój! - wykrzyknęła staruszka, po czym padła na kolana i dotknęła jego twarzy. - To krew! - Nie! - powiedział Samko. - Wino! - Wino? - powtórzyła matka. - Zadusił się - powiedział Samko - pewnie połknął odprysk szkła... Obie kobiety głośno zaszlochały. Póki kobiety zanosiły się płaczem łkając i w głos wzdychając, Samko stał nad nimi i nad nieżywym ojcem i tylko niepostrzeżenie ocierał łzy. Po kilku minutach kobiety się uciszyły i już tylko siąkały nosem. Tymczasem i Samka opuścił skurcz, który mu zwierał szczęki i krtań. Matka” spojrzała na syna tak, jak gdyby go widziała po raz pierwszy. Łzy już jej nie ciekły, powieki ani drgnęły, i choć klęczała od niego dość daleko, miał wrażenie, jakby uderzył ją w twarz. Jakby wpadł na nią całym ciałem, jakby ją wtłoczył w miękką białą ścianę. Matka na niego patrzyła niemo, jakby czekała na odpowiedź, wyjaśnienie. Wówczas Samko zrozumiał: przeraziła się, boi się! Podszedł do niej i mocno uścisnął jej ramię. Poczuł, jak ciało matczyne zrazu gwałtownie drgnęło, a potem się uspokoiło. Pochyliła się nad mężem i zaczęła mu chusteczką wycierać zabrudzoną twarz. - Co z nim zrobimy? - spytał Samko zniżonym głosem. Matka przez chwilę zastanawiała się. - Tu go nie możemy zostawić! - powiedziała nad podziw stanowczo. - Zawołać kogoś do pomocy? - zaoferowała się synowa. - Nie! - ucięła ostro staruszka. - Poradzimy sobie sami! Zaraz też wstała nagięta do przodu, widać ją musiało złamać w krzyżu, obeszła męża ze wszystkich stron. Zatrzymała się przy jego nogach. Synowi, synowej wskazała wzrokiem głowę. Schyliła się i uniosła lewą nogę męża. Maria spojrzała pytająco na Samka, jakby wahała się, jakby się bała. Skinął jej głową, więc podeszła do świekry i uniosła prawą nogę nieboszczyka. Ruszył się i Samko. Podszedł do głowy ojca, przykląkł, wsunął ręce pod pachy ojca i przyciągnął do siebie jego chłodne ciało. Powoli wstał. Uniósł ciało, a wtedy także kobiety naprężyły mięśnie. Ruszyli powoli, ostrożnie. Zmordowali się, zasapali, ale szybko doszli do wyjścia ze strychu. Schody były wąskie. Szerszy o łokcie i obarczony ciężarem, Samko z trudem zstępował po stopniach. Kobiety chciały iść za nim, ale obie na raz nie mieściły się na schodach. - Poczekaj! - powiedziała matka do Samka. - Co tam? - zapytał. - Nie zmieścimy się obie na schodach! Kobiety puściły nieboszczyka. Bezwładne ciało starca całą swoją wagą napierało teraz na pierś Samka. Było dziwnie skręcone w ramionach i w pasie. Kobiety na strychu nie wiedziały, co zrobić. - Niech mama da, ja spróbuję! - zaoferowała się synowa. - Udźwigniesz? - spytała świekra. - Prędzej tam! - ponaglał Samko. Ścierpły mu ręce i nogi w kolanach, i nie miał się czego złapać i przytrzymać. Ręce miał pełne ciężkiej wagi ojca. I tak stał, nogi zawzięcie wpierał w drewniane schody i czekał. Dyszał gwałtownie na ojcowe czoło, z którego tchnęło zimno. Matka na strychu zdecydowała się ostatecznie i podała lewą nogę męża synowej. W tym momencie Samko wyjął spod pachy ojca lewą rękę, żeby obetrzeć spocone czoło. Nie zdążył jednak. Marii z lewej ręki wyśliznęła się noga nieboszczyka. Jego ciało przegięło się w pasie i wysunęło się z ręki Samka. Szybko zleciało na dół i ciężko upadło. Żona na strychu krzyknęła, matka jęknęła. Przerażony Samko zbiegł do ojca, który już znowu nieruchomo leżał na plecach. Również kobiety nadzwyczaj szybko znalazły się na dole. Wszyscy troje ze zgrozą wpatrywali się w trupa. Zaczęli rzucać sobie wzajem lękliwe spojrzenia. Odchrząkiwali, przełykali ślinę. Głośniej oddychali. Stali jak na rozżarzonych węglach. - Biedak, ten mój stary! - odezwała się w końcu matka. - Całe życie harował, dzień w dzień kłopotał się o kawałek chleba i nawet po śmierci nie ma spokoju! Uklękła przy mężu i delikatnie pogłaskała go po twarzy. Gwałtownie obróciła głowę ku młodym. - O tym, co tu się stało, nikomu ani mru-mru! - powiedziała surowym głosem i po raz pierwszy przeżegnała się nad nieboszczykiem. I kiedy wstała z klęczek, była blada. Osłabła i zbolała ruszyła ku drzwiom. Oparła się o ścianę, chwilę postała i ruszyła znowu. Zaraz się odwróciła. Oczy jej błyszczały od łez. - Przenieście go do izby! - poleciła. - Umyję go już sama! W tej chwili na dworze rozszczekał się gniewnie pies, ale niebawem nagle umilkł. A potem już tylko przenikliwie wył. Nie trwało to długo, bo kiedy wyszli na dwór, psa nie było. Pośrodku ogrodu na białym śniegu kończyły się jego ślady i nie miały nigdzie dalszego ciągu. Jakby przepadł, ulotnił się czy też długim susem wyskoczył gdzieś w dal. Jedno jest pewne, od tamtej pory nigdy go już nie widziano, a był to pies wierny. Długo potem wspominano jeszcze ten jego gniewny głos, to jego ostatnie wycie. Matka Rózia wierzyła, że bezpowrotnie odszedł szukać swojego pana. 2 Wdowa Krystyna Sroka powróciła do domu i w ciemnej izbie usiadła na ławce pod okienkiem. Patrzyła przez szybę na ciemniejącą styczniową biel śniegu. Przez jej tęgie i ładne ciało trzydziestolatki przeszło nagle zimno. I właśnie w tym zimnie jak gdyby znienacka poraziła ją świadomość śmierci ojca! Zimno, które ją błyskawicznie przeszło, równie szybko zniknęło i oto już ją znowu rozpalało gorąco. Broniła się przed nim wydając z otwartych ust głośne okrzyki i pojękiwania. Nie tracąc przytomności odnosiła Wrażenie, że popada w stany omdleń i zaraz się z nich uwalnia. Zdusiła w sobie tę słabość i pokonała. Jeśli wcześniej chciała napalić, teraz podeszła tylko do pieca, otworzyła drzwiczki, rozgarnęła popiół ze smutkiem w oczach, z bezsiłą w ciele i z bólem głowy pośród tlącego się żaru, spiętrzyła pogrzebaczem stos węgielków i rzuciła na nie dwa drewienka. Bezradnie stanęła na środku izby. Tak, ojciec nieczęsto tu u niej bywał! Ale teraz, kiedy zdała sobie sprawę, że umarł, brakowało jej go. Miała wrażenie, że razem z nim ubyło światu jeszcze coś więcej. Jak gdyby opustoszała nie tylko izba, kuchnia, jak gdyby chałupa przestała być chałupą, jak gdyby gdzieś za plecami zawieruszyło się i parę gór, jak gdyby przerzedł las, a w rzekach i potokach było nagle mniej wody. Chwiejnym krokiem przeszła do izby i spojrzała na stolik pod oknem. Tam z fotografii w małej ramce uśmiechał się do niej cicho jej zmarły mąż Maciej Sroka. Wzięła fotografię w ręce i gwałtownie przycisnęła ją do piersi. - Ach, Maciej, Maciej, czemuś ty mnie tu zostawił samą?! Załkała, po czym westchnęła, ucałowała obrazek i postawiła na dawne miejsce. Włożyła rękę w zanadrze, a kiedy powoli i ostrożnie ją wyjęła, trzymała w niej oprawioną fotografię zmarłego ojca. Właśnie dzisiaj niepostrzeżenie ukradła ją własnej matce. Spojrzała na ojca, wskazującym palcem dotknęła jego czoła, nosa i ust, po czym postawiła ją obok zdjęcia swojego męża. Przyglądała się obydwu twarzom. Fotografia ojca była stara, kiedy się ojciec fotografował, mógł mieć tyle lat, co jej mąż Maciej, kiedy umierał. Postawieni obok siebie, obaj umarli wydali jej się rodzonymi braćmi. Przyglądała się im, aż w końcu zaniosła się nieutulonym płaczem. Przesuwała się coraz bliżej łóżka i w tym nieutulonym płaczu, nie rozbierając się, położyła się na nim. W chłodzie i półmroku izby Krystyna jak gdyby odrętwiała. Czuła, jak ją przenika zimno, ale nie chciało jej się nawet ruszyć, by się przykryć kocem czy wsunąć pod pierzynę. Po jakimś czasie zdrzemnęła się. W półśnie przez chwilę zobaczyła jak przez mgłę ojca. Widzi, jak bierze do ręki piłę, to znów zamachnął się siekierą, a teraz przewala widłami siano. Ale zawsze widzi go z boku, albo z tyłu, a nigdy, choćby na chwilkę nie ukazuje jej się ojcowa twarz. Wzdycha przez sen, wierci się na pierzynie, aż w końcu coś ciężkiego przytłacza jej pierś. Jęknęła, zbudziła się i ze zdziwienia otworzyła szeroko oczy. - To ty? - wytchnęła. - Zbudzić cię chciałem - wyszeptał Julek Mitron zdejmując z jej piersi wielgachną dłoń. - Przecież to bolało! - Chcę cię mieć, teraz...! - wykrzyknął Julek Mitron i zaczął ją całować. - Nie! - powiedziała Krystyna. Odepchnęła od siebie głowę Julka, usiadła i podniosła się z łóżka. Mitron gwałtownie wstał, wyciągnął po nią rękę, ale zaraz się rozmyślił. Opuścił rękę, pochylił głowę. Krystyna wyszła z izby do kuchni. Przykucnęła pod piecem, zaczęła dmuchać do tlącego się zarzewia dokładając trzaski, a kiedy ogień się rozbuchał, rozgadał, rozjarzył - również całe, wielkie i ciężkie drwa. Julek Mitron przystanął na progu kuchni śledząc jej oszczędne, harmonijne ruchy, z których emanowała ku niemu podniecająca przychylność, po czym usiadł na ławce przy stole. Zachrobotały ciężkie meble, Krystyna się obejrzała. Uśmiechnęła się przelotnie i przysiadła pod piecem na drwach w skrzynce. - Dobrze wiesz, że nie mogę bez ciebie żyć - powiedział Mitron wpatrzony w Krystynę. - Nie mów tak, masz swoją żonę - odparła Krystyna. - Nie chcę jej! Nie urodziła mi dzieci! - Będą i dzieci! - Z nią? Nigdy! - Kocha ciebie! - Nie chcę! Jej nie chcę! Ja tylko ciebie, Krystynko... Dziesięć lat już o tobie myślę i tęsknię za tobą... Kiedy wziął cię Maciej, chciałem się powiesić... - Przecież już byłeś żonaty! - Właśnie dlatego! Pókiś była wolna, miałem jeszcze nadzieję... Ja wiem, wcześnie się ożeniłem, a potem byłem w wojsku. Kiedy wróciłem, niemal że mi mowę odebrało! Dopiero wtedy spostrzegłem, jak nagle wyrosłaś... Co wieczór się tym gryzłem! Już myślałem, że coś sobie zrobię, a jak nie sobie, to bodaj żonie, ale ciebie muszę mieć... Aż tu naraz wyszłaś za mąż za Macieja Srokę! No cóż, był to mój kuzyn, ale najchętniej byłbym go zabił... Nie gniewaj się, ale kiedy go w lesie to drzewo przywaliło, coś aż głęboko w trzewiach mi krzyczało: Dobrze ci tak, Macieju Sroko, dobrze ci tak, mój kuzynie, nie trzeba było ci mi jej zabierać! I dopiero kiedy umarł, łza po nim spłynęła mi z oka. Przez chwilę między sprzętami drętwiała cisza. - Idź już! - odezwała się Krystyna. - Musiałem ci to powiedzieć! - Dobrze, ale teraz idź już! - Żebyś wiedziała, rozwiodę się, albo i własną żonę wypędzę z domu, ale ty będziesz moja! Julek Mitron gwałtownie szurnął stołem, odsunął go na pół metra od siebie i w dwóch zamaszystych susach znalazł się za drzwiami kuchni, którymi trzasnął z takim impetem, że omal nie wyleciały z zawiasów. Krystyna podbiegła ku drzwiom, jakby je chciała przytrzymać, ale było już za późno, a przy tym dźwięk, jaki wydały gwałtownie zatrzaskując się, przygwoździł ją do podłogi. Patrzyła na drzwi, za którymi znikł Mitron. Jak gdyby je chciała prześwietlić i przejrzeć. Zauważyła, jak gwałtownie rozpłomienił się ogień w piecu i wtedy ni stąd ni zowąd rozpłakała się żałośnie. 3 Rozpogodziło się jeszcze przed obiadem. Promienie słońca wpadły do przestronnej kuchni i roztańczyły się po nagim ciele zmarłego Marcina Żądlicy. Jego żona Rózia myła go sama. Mokrą lnianą ścierką lekko muskała zimną skórę męża nic nie mówiąc, kiwając tylko głową, jak gdyby naraz wszystko było dla niej jasne. Spokorniała, choć jeszcze przed chwilą była jak wicher, kiedy od nieboszczyka odpędzała wnuki i synową Marię. Tylko Samkowi kazała zostać. Pomagał matce obracać ojca na wielkim stole, ale kiedy chciał go myć, odgoniła i jego, jak gdyby była zazdrosna. Stał opodal, bezmyślnie patrzył na ostygłe masywne ciało ojca i nawet żalu nie czuł, ani najmniejszego smutku. Była w nim jedna wielka pustka. Nie umiał nic powiedzieć. Zamiast mózgu miał w głowie jakby granit. Wobec trupa czuł wstręt, brzydził go się i w gruncie rzeczy był matce wdzięczny, że odgoniła go od stołu. Raz czy dwa razy zbierało go na wymioty, ale nic po sobie nie dał znać. A matka nie zwracała teraz na niego uwagi. Skinęła tylko ręką, skończywszy mycie, żeby podał jej nowe ubranie. Przyniósł je i teraz już nie sprzeciwiała się, kiedy jej pomagał nakładać je na ojca. Ogolonego, umytego, ubranego, obutego i uczesanego Marcina Żądlicę ułożono w trumnie. Mieścił się w niej z trudem, ale to pewnie tylko dlatego, że w nowych butach były wyższe obcasy. Leżał wszakże spokojnie i Samkowi przez chwilę się wydawało, że ojciec się wyraźnie pogodził ze swoim obecnym stanem, że mu jest dobrze i że czuje się zadowolony, jeśli co prawda w ogóle mógł się pogodzić, jeśli mu w ogóle teraz mogło być dobrze i mógł się czuć zadowolony. W każdym razie spokojny wygląd ojca usposobił dobrze syna. Westchnął tylko głęboko i już bez wewnętrznych oporów dotknął złożonych rąk ojca. Chłód, który uczuł, już nie wywarł na nim wrażenia, na to był przygotowany. Lekko zacisnął ojcu kciuk, a potem dwa kolejne palce, ale pozostały bezwładne. Dopiero teraz zdał sobie jak gdyby sprawę, że ojciec naprawdę umarł, i łzy napłynęły mu do oczu. - Idź wykopać dół! - usłyszał głos matki za plecami. - Ja? - wzdrygnął się, wypuścił rękę ojca i odwrócił się do matki. - Ty! - powiedziała surowo matka. - A grabarz Lencz? - Zachorował! Zrozumiał i skinął głową. Wyszedł do sieni, założył ciepłą kapotę, na głowę nasadził baranią czapkę i wziął rękawice. Już miał wyjść, kiedy z izby wyjrzała żona, a za nią dzieci. - Możemy? - spytała. - Chcielibyśmy go zobaczyć. Tylko skinął głową. Jakiś smutek nie pozwalał mu mówić, więc skinął jeszcze raz i wyszedł. Wziął ze stodoły kilof, łopatę i motykę. W kilka minut był już na cmentarzu. Tuż za najświeższym grobem odwalił łopatą śnieg, a potem wziął się za kilof. Kiedy po raz pierwszy uderzył kilofem, zrozumiał, dlaczego grabarz Lencz akurat teraz zachorował. Ziemia była twardsza od skały i zamarznięta bodaj na metr. Kilof od niej odskakiwał, łopata się gięła. Ale dół mimo wszystko powiększał się. 4 Matylda przestała pochlipywać, jakby się nagle zawstydziła własnego płaczu. Litość, którą miała dla siebie samej, gdzieś znikła, łzy przestały się jej cisnąć do oczu i naraz było jej lekko, niemal wesoło. Mimo woli spojrzała do lustra i widząc swoje spłakane, zaczerwienione oczy, ze zdziwieniem się uśmiechnęła. Naraz już jej na niczym nie zależało. Naraz było jej wszystko jedno i nawet gdyby teraz stały się rzeczy tysiąc razy gorsze, nic by to ją nie obeszło. Gdyby oto na jej oczach spłonął jej własny dom, gdyby się przed nią rozstąpiła ziemia, gdyby znikła rzeka albo w ogrodzie wyrósł las, wzruszyłaby tylko obojętnie ramieniem i powiedziała bez najmniejszego zainteresowania: „No to co?” Ale kiedy dłużej posiedziała sobie i zaczęła dumać, kiedy zaczęły do niej wracać wszystkie smutne wspomnienia, poczuła naraz, że znowu ogarnia ją litość dla samej siebie. Wstała i przemyła sobie oczy i twarz. Zmoczyła włosy i uczesała się gęstym kościanym grzebieniem. Coś zaskrzypiało w sieni. - Czyżby to już Julek?! - ogarnęła ją niecierpliwa radość. Znieruchomiała, wszystko w niej znów rozśpiewało się, rozświergotało. Ale w kuchennych drzwiach stanęła jej matka. Nawet się z nią nie przywitała, rozejrzała się tylko po mieszkaniu i zaraz placnęła przy stole. Siadła na samym brzegu ławki. - Samaś? - zaczęła badanie matka. - Sama! - westchnęła Matylda. - Z ciebie to jest durna pała! - obruszyła się matka na córkę. Zerwała się z ławki i gwałtownie, jakby ją złość ponosiła, skoczyła na środek kuchni: - To nie wiesz, gdzie ten twój łazi, gdzie się wałęsa? - Nie wiem! - warknęła Matylda. - Ona tego nie wie! - załamała ręce matka. - A wy to wiecie? - Wszyscy to wiedzą, ty babo tępa! - Ja tam do karczmy za nim nie polezę! - Żeby tylko do karczmy! - przewróciła matka oczy ku stropowi, a potem ostro huknęła na córkę: - Do Krystyny chodzi! Córce na chwilę odjęło mowę. Po chwili jednak obojętnie wzruszyła ramieniem: - Chodził tam zawsze, jeszcze za życia Macieja! - A czemu chodził? - Byli kuzynami! - Tak, byli! - przytaknęła matka. - Ale czy dlatego chodził? - A bo ja wiem?! - Dobrze wiesz! Tylkoś durna! No i masz...! Matylda się naraz rozpłakała. Płakała z przejęciem, boleściwie, głośno. Matki się nie wstydziła, chociaż ta nie uspokajała jej, nie pocieszała, popatrywała na nią cierpko. - Więc co mam robić, co?! - jęknęła Matylda. - Sama powinnaś wiedzieć! - powiedziała matka i podeszła do drzwi. - Ale ja bym tego tak nie zostawiła! Zaraz bym tam poszła i wyciągnęła go od niej za kudły. Jak wstyd, to wstyd! Zobaczymy, kto się będzie wstydził więcej! Obróciła się i poszła. Matylda naraz się uciszyła. Ponownie przemyła sobie oczy i twarz, a potem badawczo spojrzała do lustra. Nałożyła sweter, na głowę wzięła ciepłą wełnianą chustę. Okutała się nią aż po nos. Wyszła z domu, przymknęła drzwi. Z początku bardzo się spieszyła, przez chwilę nawet biegła, ale później, kiedy chałupa Krystyny była już blisko, zwolniła kroku. Zaszła od tyłu i przystanęła u drzwi. Powoli, bardzo powoli zbierała się na odwagę. Ale kiedy nacisnęła klamkę i znalazła się w ciemnej sieni, już się nie wahała. Ze złością otworzyła szeroko drzwi. Chciała krzyczeć, wrzeszczeć, chciała się bić, chciała grzmocić pięściami wokół, jak popadnie, głowa, nie głowa, ale kiedy stanęła w cztery oczy z samotną wdową Krystyną, naraz opuścił ją cały wigor. - Gdzie jest? - zdobyła się na ciche pytanie. - Kto? - spytała Krystyna. - Mój mąż! - Twój mąż? - Ty go tu masz! Tyś go ukryła! - naraz dużo śmielej wykrzyknęła Matylda. - Szukaj! - Krystyna otworzyła szeroko drzwi i ramiona. Matylda się speszyła, ale do izby zajrzała. Wionęło na nią chłodem i ciemnością. Powróciła do kuchni i ciężko usiadła przy stole. Desperacko splotła ręce, błagalnie skrzywiła twarz i zaczęła pokornie lamentować: - Zwróć mi męża, Krystyna! Zwróć mi go! - Nie mam ci co zwracać, nic ci nie zabrałam! - warknęła Krystyna. Matylda naraz opamiętała się. Przestała beczeć, przestała jęczeć i szukać litości w cudzych oczach, zerwała się i z powrotem siadła, aż pod jej ciężkim ciałem zatrzeszczała ława. Wymachując pięścią nad stołem ponownie wstała. - Więc ty tak? - rzuciła Krystynie w twarz. - Jak słyszysz! - Ty flądro, ty bestio! - wrzasnęła. - Tak jak mnie tu teraz widzisz, ty mnie jeszcze popamiętasz! - Co ty mi zrobisz! - zaśmiała się Krystyna wzgardliwie, wyniośle. - Zajzajerem ci oczy wypalę, twarz pokanceruję! - Spróbuj tylko! - Włosy ci wydrę, uszy oderżnę, nos połamię, ługu do gęby naleję i zaduszę cię, zaduszę... - odgrażała się Matylda. Potem naraz obróciła się na pięcie i wybiegła. Dopiero teraz dopadł Krystynę cały ten stek pogróżek. Cofała się od drzwi, aż plecami oparła się o piec. Przenikało ją ciepło, ale go nie czuła. Ocknęła się dopiero wtedy, kiedy kciukiem dotknęła gorącej blachy i sparzyła się. Bezwiednie włożyła palec do ust, pośliniła go i zaczęła na niego dmuchać. I naraz złamało ją w pasie. Śmierć męża, ojca i te dzisiejsze przejścia zwaliły ją z nóg. Uklękła, jęknęła i osunęła się w stronę pieca. Kiedy oprzytomniała, cucił ją i trzymał w ramionach brat Samko. - Już dobrze? Kiwnęła głową. - Wody? Nie chciała. - Wstąpiłem - zaczął Samko - bo może ci trzeba drzewa narąbać, a tu masz! Grób dla ojca wykopałem. Uśmiechnęła się do brata cierpko i usiadła wygodniej. Doszła już całkiem do siebie, nawet policzki jej się znów zarumieniły. - Co ci się stało? - Za mocno napaliłam, zemdliło mnie! - kłamała. - Tylko z tego? - Z tego! - Wiem wszystko! - powiedział z całą powagą Samko. - Za dużo bierzesz sobie na swoją głowę, Krystynko! - Jak to, za dużo? - zdziwiła się. - Toż nic sobie na głowę nie biorę! Jestem sama! Sama jedna! Co chcesz ode mnie? Niosę swój krzyż i nie narzekam! - Ja o kozie, ty o wozie! - zaśmiał się Samko. - To powiedz bez ogródek! - A co to, ty nie wiesz?! Nie gadaj! - A może nie wiem! - Wiesz i beze mnie! - Mów, co masz przeciwko mnie! - Julka Mitrona u siebie przyjmujesz! - Sam przychodzi! - No to go przegoń! - Przecież to moja rodzina! - Nie udawaj głupiej! - naburmuszył się Samko. - Ty się łudzisz, że się rozwiedzie z Matyldą i z tobą się ożeni?! Nigdy tego nie zrobi... Musiałby oddać dwie trzecie pola, które mu wniosła Matylda w posagu... Wierz mi, nigdy się z tobą nie ożeni! - Wcale tego nie chcę! - powiedziała Krystyna. Obydwoje ciężko westchnęli. - Chcesz herbaty? - spytała po dobrej chwili Krystyna. - Daj! Nalała mu do garnuszka i podała bez cukru. Chlipał ją w zamyśleniu, popatrując na siostrę, a ona przyglądała mu się spod pieca. Wreszcie powiedział stanowczo, ale cicho: - Wydam cię znowu za mąż! - Co ty pleciesz? - zlękła się Krystyna. - Weźmiesz sobie Franka Kulisza! Przyskoczyła do niego, chwyciła go za rękę. - Oszalałeś?! - wyszeptała z przejęciem. - Zrobisz, co mówię! - Nigdy! - zaprzeczyła Krystyna. - Jeszcze mi będziesz dziękować! - Samko wstał zbierając się do wyjścia. - Spłatam coś takiego...! - wykrzyknęła. - Wstydzić się będziesz! - Kaprysy! - mruknął wesoło i wyszedł. 5 Samko Żądlica powrócił z cmentarza i od Krystyny zmęczony i przemarznięty. Zatupał kapcami na schodkach i rzucił na beton narzędzia. Głośno dźwięknęły. Drzwi wejściowe się otworzyły i na próg wybiegła Maria. - Wykopałeś? - Wykopałem! - Chodź się ogrzać! Z wdzięcznością spojrzał na żonę i dopiero teraz, kiedy tak stała ponad nim na progu w ciasnym fartuchu, uświadomił sobie, jak w ostatnich miesiącach zaokrągliła się. Maria zauważyła jego spojrzenie i musnęła dłonią ciężarny, pęczniejący życiem brzuszek z lekka się uśmiechając. Na widok tego pięknego uśmiechu i on musiał się uśmiechnąć. I wtedy między nimi przemknął jakiś błysk. Tknęło ich szczęście. Napełniło ciepłem i rozradowało. Podbiegł do niej po schodkach, delikatnie objął wokół ramion i cicho ją pocałował. Gorąco przytuliła się do niego. Serca im żywiej uderzyły. Wypił dwa kubki herbaty i przy drugim uświadomił sobie, jak dziś dzieci cicho się bawią. Śmierć dziadka je wystraszyła i onieśmieliła. Rzucały niespokojne spojrzenia, to na ojca, to na mamę. Zerkały przez drzwi do frontowej izby, gdzie starzec leżał w trumnie, a potem coś długo poszeptywały między sobą. Ani razu się nie zaśmiały, choć przedtem było to ich zwyczajem. Śmierć przyszła do nich nieoczekiwanie i była to nazbyt świeża zagadka. Wypiwszy herbatę, Samko wyszedł z domu. Wziął narzędzia i zaniósł je do stodoły. Nagle sobie uzmysłowił,” że przecież dół trzeba będzie również zasypać. Łopatę zatem wyniósł na podwórzec i oparł o wrota. Co dalej? Wyrzucić ze stajni gnój. Nabrał go pełne widły i wtedy zabolał go rozcięty kciuk. Zostawił widły, wziął szuflę i odgarnął obornik spod krów. Ponownie złapał się za pełne widły, uniósł i tachał na gnojowisko. Zamachnął się, strząchnął gnój i wtedy się wzdrygnął. Aż zagwizdał. Opodal niego leżały na gnoju kura, tchórz i pisklę. Samko gapił się na te trzy trupki w niemym zdumieniu i rosła w nim złość, kiedy tak rozmyślał, skąd tu się wzięły. Czyżby to ojciec? Albo może żona lub matka...?! Ale czemu? Czemu tego tyle?! I naraz mu zaświtało. To dlatego ojciec miał ranę na ręku: tchórz go ugryzł! Spojrzał na tchórza ze wstrętem, zamachnął się widłami i przebódł go. Widły wchodziły miękko w mięso, lecz nim zamachnął się jeszcze raz, uderzył go nieprzyjemnie tępy podźwięk wydobywający się z padliny. Ni stąd ni zowąd poczuł litość dla tego tchórza, a także dla kury i pisklęcia. Zrobił się jakiś nieswój, pomyślał, że niepotrzebnie się pastwił nad zwierzęciem, trwożnie rozejrzał się wokół siebie, jakby mu było wstyd. Oparł widły o drzwi, przyniósł łopatę i trupki cicho zagrzebał. Znikły w gnoju w sposób tak naturalny, jakby od wieków były jego częścią. Samko Żądlica natknął się na schodkach na walizeczkę. Niósł ją Janko Slabicz, adwokat z Rużomberka, rówieśnik, kolega ze studiów w Pradze, a teraz współpracownik brata Walentego. Na widok Samka przystanął, spojrzeli na siebie. - Byłem popatrzeć na niego! - rzekł Slabicz. - Nie zostaniesz? - spytał Samko. - Nie, odjeżdżam właśnie do Rużomberka. - Daj znać Walentemu. Nie będę musiał depeszy posyłać... - Oczywiście! - kiwnął głową Slabicz i zszedł po schodkach aż do Samka. - Przyjmij słowa szczerego współczucia! Mężczyźni podali sobie ręce energicznie i mocno. Obydwaj na chwilę spuścili oczy. Janko Slabicz, uścisnąwszy dłoń Samka, ruszył w stronę furtki. Kiedy już ją otworzył, zatrzymał się nagle i rozejrzał wokół siebie. - Psa już nie macie? - zapytał. - Przepadł gdzieś! - powiedział Samko. Slabicza to zdziwiło, ale kiwnął tylko głową, zamknął za sobą furtkę i nie obejrzawszy się już, poszedł drogą. Samko patrzył w ślad za nim przez chwilę, po czym przypomniał mu się pies. Ruszył na środek ogrodu, gdzie kończyły się psie ślady, i rozejrzał się dookoła. Zaczął obchodzić ślady zataczając coraz szerszą spiralę, ale urwany trop nie miał nigdzie dalszego ciągu, nawet poza płotem. Może by poszedł rozejrzeć się i po polu, ale nadeszła właśnie Krystyna. - Co tam robisz? - zapytała. Samko nie odpowiedział zaraz, podszedł najpierw do siostry. - Pies gdzieś przepadł - powiedział. - Wiem! - odrzekła siostra. - Na pewno wróci, jak już będzie po wszystkim. Pies może sobie na to pozwolić... - Doszłaś już do siebie? - spojrzał na nią Samko. - Tak! - uspokajała go siostra. - Chodź, popatrzymy na ojca! - Idź! - Sama bym się bała! Weszli do frontowej izby razem. Krystyna podeszła do trumny i Samko zauważył, jak niepostrzeżenie ojca dotknęła. Spojrzała na brata, w oczach miała łzy. - Wiesz, wydaje mi się jakiś większy niż za życia - szepnęła chwytając brata za rękę. - Jak gdyby w trumnie wyrósł! Samko nic nie odpowiedział, odwzajemnił jedynie siostrze kurczowy uścisk ręki. Zmierzchało się już, kiedy przyszli popatrzeć na Marcina Żądlicę w trumnie dwaj jego rówieśnicy, Duła i Cyprych, obaj sześćdziesięcioczteroletni. Razem z nieboszczykiem chodzili kiedyś do szkoły, a i za pannami. Grunty mieli obok siebie, więc i gospodarzyli razem, tyle że każdy na swoich, niezbyt urodzajnych spłachetkach. Przywitali się ze świeżą wdową Rózią i pocieszyli ją dobrym słowem, zanim zostali sami przy trumnie rówieśnika. Posiedzieli chwilę, po czym wstali i zaczęli Marcina obchodzić dookoła i obzierać. - No widzisz, Marcin, ty masz już to za sobą! - westchnął sobie Cyprych. - A może ci teraz nawet i dobrze! - Ee, bratku, nie ma to jak o własnych siłach! - oponował Duła. - Nawet kiedy ma się tak elegancki przyodziewek. - Faktycznie elegancki! - zgodził się Cyprych. - Lepiej nie był ubrany nawet na weselu... Garnitur nowy, biała i wyprasowana koszula, krawat, buty! Pół swojego mienia zabierze ze sobą do grobu... - Tylko że jakoś mu ciasno w tej trumnie. Kupili za małą! - powiedział Duła i nachyliwszy się nad trumną, mierzył nieboszczyka wzrokiem od stóp do głów. - Chłopie - ze zdziwienia aż zniżył głos - ten nasz Marcinek jakby się wyciągnął, wydłużył, wyrósł... - Nie gadaj! - powątpiewał Cyprych. - No to spójrz! - No, faktycznie jakiś przydługi... Masz calówkę? - Mam! - powiedział Duła. - A wiesz ty, ile on mierzył za życia? - Tyle co ja! Co do centymetra! Przecież żeśmy razem byli w wojsku i stali w jednym szeregu. Obaj mieliśmy po sto osiemdziesiąt pięć centymetrów. - No to go zmierz! Duła wyjął z kieszeni calówkę, podał Cyprychowi, a ten zaczął nieboszczyka przemierzać. - Buty mnie mylą! - To je zdejmij! Cyprych się zawahał. Zerknął ku drzwiom, nastawił uszu, a że nic podejrzanego nie wyczuł, szybko zdjął nieboszczykowi buty i zmierzył go bosego. Zaraz go obuł z powrotem. - No ile? - niecierpliwie dopytywał się Duła. - Nie uwierzysz, ale jest o pięć centymetrów dłuższy! - A więc jednak podrósł! - Ale kiedy? Chyba nie po śmierci?! - Nie pleć! - powiedział Duła. - Toż jeszcze wczoraj widziałem go żywego - twierdził Cyprych. - Gadaliśmy, staliśmy obok siebie i był wysoki dokładnie tak jak ja. A może i mniejszy, bo się zaczynał garbić... A teraz nagle o pięć centymetrów dłuższy... - Może niektórzy ludzie po śmierci rosną - kombinował Duła. - Całe życie ciało go przytłacza do ziemi, no a kiedy umrze, ciało się z ulgą wyciąga... Rozpościera! Wydłuża! Rośnie! - Głupota! - sprzeciwił się Cyprych. - To tak, jakbyś powiedział, że gdyby wcale nie żył, to byłby jeszcze większy...! Usiedli i popatrzyli na siebie. Ale ani przez chwilę nie mogli usiedzieć na miejscu. Zaczęli się wiercić na stołkach, podnieśli się i znowu przysiedli. - Nie zapalimy sobie przy kamracie? - zapytał Duła. - A co by nie?! - zgodził się Cyprych. Obaj jak na komendę włożyli ręce do kieszeni i wyjęli z nich fajki i tytoń. Powoli i dokładnie napychali cybuchy. Przypalili sobie. Pykali z wielką przyjemnością wydmuchując dym w stronę nieboszczyka. - Dobry był chłop! - powiedział Duła. - Dobry, chociaż bękart! - zgodził się Cyprych. - Jak to, bękart? - zdziwił się Duła. - To ty nie wiesz? - uśmiechnął się Cyprych. - Mój ojciec mi o tym powiadali... On i stary Żądlica to byli kamraci. Wozili razem w podwodach aż z polskiej Wieliczki sól do Gródka i Świętego Mikołaja... Stary Maciej Żądlica nie mógł mieć dzieci, a więc ponoć raz, kiedy był w tej Wieliczce po sól, przyjechał do Hyb Janko Kral, ten poeta. Odwiedzał naszego Jakuba Grajchmana i odwiedził także Maciejową żonę. A potem urodził się nasz Marcinek! - Złe ludzkie języki - z niedowierzaniem kiwał głową Duła. - Było to przed sześćdziesięciu czterema laty, możesz ty wiedzieć, czy tak nie było?! - Było, nie było, teraz to już wszystko jedno! - powiedział Duła. - Przysięgnij jednak tu, przy Marcinku, że nikomu nie powiesz, cośmy stwierdzili, kiedyśmy go wymierzali. Przysięgnij! - Przysięgam! - powiedział Cyprych. - Przysięgam! - powtórzył Duła. Wstali, pokłonili się zmarłemu i wyszli. W sieni jak słup stała bez słowa Żelka Matlochówna, kochanka zmarłego Żądlicy. Stała i ani drgnęła, nawet kiedy Rózia zabrała się do niej ostro. - I ty tu przyszłaś, bezwstydnico! - Przyszłam - powiedziała Żela. Z kuchni wyjrzał Samko. Popatrzył na matkę i na Żele Matlochównę. - Niech wejdzie, skoro przyszła! - powiedział głośno, rozkazująco. Żela Matlochówna z wdzięcznością spojrzała na Samka, a ten jej wskazał ręką drzwi do frontowej izby. Kiwnęła głową, zrozumiała. Powoli przeszła we wskazanym kierunku, otworzyła drzwi i jeszcze raz popatrzyła na Samka. Ponownie skinął jej ręką. Weszła, zamknęła za sobą drzwi. Zaraz się o nie oparła i stała tak długo. Spoglądała na zmarłego Marcina Żądlicę. Na przemian przymykała oczy i otwierała je szeroko. Chciała podejść do trumny, ale ledwo postąpiła krok, jakaś siła z powrotem ją przyciskała do drzwi. Miała ochotę odezwać się do nieboszczyka, już otwierała usta, ale słowa jej więzły w krtani. Z całej siły ścisnęła gardło. Niewypowiedziane słowa dławiły ją, zapierały dech. Wyciągnęła do zmarłego Marcina Żądlicy rękę i ręka się z wolna osuwała ku jej słabemu ciału, ku miejscu, gdzie w kobiecie powstaje życie. Zadrżała, wzdrygnęła się. Skurcz bólu i żałości wykrzywił jej twarz. Zakryła ją dłońmi. Po czym złapała za klamkę, otworzyła drzwi i z płaczem wybiegła. Przebiegła sień, zbiegła ze schodów i na dworze niemal wpadła na Rózię. W milczeniu ominęła wdowę, jak lunatyczka wybiegła na drogę i jeszcze szybciej zaczęła uciekać. Wdowa odprowadzała ją zdumionym wzrokiem. Nie mogła się powstrzymać i wyjrzała w ślad za nią zza węgła domu. Zobaczyła w szarówce wieczora, jak Żela Matlochówna z wyciągniętymi szeroko rękoma znika między domami. Odwróciła się, przejechała dłonią po zdumionej twarzy i naraz poraziła ją myśl: Czyżby Żelka naprawdę go kochała?! Westchnęła. Zdawało jej się, że właśnie wtedy Żelce przebaczyła. 6 Julek Mitron wyszedł z karczmy Gerscha. Pod gwiaździstym firmamentem mróz wyciągał i giął gwinty, mocno osadzone i zaklinowane w drewnianych zawiasach domostw. Julek Mitron aż zapiał, kiedy mu ziąb się przyssał do twarzy. Szybko nasadził baranią czapę na głowę i spocone czoło. Zawahał się, przystanął, jak gdyby chciał z powrotem iść do karczmy, ale znów ruszył przed siebie. Zza płotów i oddalonych domów dolatywało do niego raźne szczekanie psów. Kiedy przechodził koło obór, dochodziło mu do uszu niezadowolone potupywanie bydła na podściółce drzewnej. Wyszedł na drogę i był sam w całej okolicy. W okienkach domów migotało światło, żółty pergamin. Od silnego mrozu mocno zabolała go głowa. Przystanął, nabrał w garść sypkiego śniegu i przyłożył go sobie na czoło i skronie. Ostry chłód wniknął mu do głowy, ale ból nie ustąpił. Zrobił jeszcze parę kroków i wtedy rozświetlił mu się nad głową meteor. Przystanął zaskoczony; patrzył. Od ostrego światła zabolały go oczy, a po chwili zagrzmiało mu nad głową jak w lecie i przenikliwie zasyczało. Mimo woli odskoczył, a potem jeszcze raz. Jasno płonąca kula szybowała ponad jego głową zmierzając w stronę Góreczki. A za kulą ledwo nadążał krótki ogonek, aż zdawało się, że już-już się oderwie. A kiedy kula już niemal dotknęła najwyższych świerków Góreczki, rozległ się ogłuszający łoskot. Julo Mitron stał, pośpiesznie dyszał i ze zdumienia nie mógł ruszyć się z miejsca. Jeszcze mu przed oczami latały kręgi jasnego światła a w uszach dobrzmiewało grzmienie i łoskotanie, gdy nagle usłyszał z prawej strony syk. W odległości niecałych trzech kroków od niego śnieg się skłębił i wzbił. Jak nieprzytomny poszedł w tę stronę, schylił się i schwycił ciężki kawałek żelaza. Był jeszcze ciepły. I nie większy niż ziemniak. Obracał go w dłoni przypatrując się jego zmarszczkom i zagłębieniom. Do jednej z niezliczonych dziurek wsadził mały palec. Poczuł kosmiczne ciepło. Spojrzał w górę i objął wzrokiem miliony gwiazd. Gapił się na nie przez chwilę i ani strach go nie obleciał, ani nie ogarnęła go pokora. Złość nim zatrzęsła. Zła złość rozeszła się po całym jego ciele jakby razem z krwią. Zacisnął mocno w pięści meteor i ruszył w stronę domu. Na progu swojej chałupy zjawił się Gabor Matlej i żywo zwrócił się do Julka: - Co to, czy mi się tylko zdawało, czy też naprawdę zagrzmiało? - Nie słyszałem! - burknął Julo Mitron i znikł za najbliższym zakrętem. Niebawem był w domu. Wśliznął się do szopy, gdzie miał mały warsztat. Zapalił lampę. Oglądał meteor i złość w nim nieustannie rosła. Cisnął meteor na żelazne kowadło, schwycił oburącz młot i uderzył. Kuł, póki gorące. Żelazo dzwoniło, pojękiwało, ale nic a nic się nie zmieniało. Złapał je w ręce i ciężko sapiąc obserwował. Ani na włos nie, poddało się uderzeniom młota. Znów je położył na kowadło i znów grzmocił młotem. Przenikliwe dźwięki napełniły warsztat, szopę i niosły się dalej. A Julo nic, tylko walił młotem w meteor, uderzał, bił i kuł. Pocił się, sapał, stękał, ale walił z całej siły. Zgrzytał zębami, mięśnie wszystkie napinał, aż mu chwilami podłamywało nogi w kolanach. A kiedy już niemal ryczał z wściekłości, stanęła w drzwiach jego żona Matylda. - Co ty robisz? - wykrzyknęła. Natychmiast przestał i zrobiło mu się wstyd, jak gdyby go przyłapała na gorącym uczynku. Odrzucił młot i splunął na ziemię. Zdmuchnął lampę, w warsztacie zapanowała ciemność. - Tyś naprawdę oszalał! - wrzasnęła znowu żona. - I jeszcze światło gasisz. - Wyjdź! - rozkazał i dopiero wtedy schował do kieszeni odłamek z kosmosu. - Gdzie byłeś? - zapytała Matylda nadal stojąc w drzwiach. Jej sylwetka jasno rysowała się na tle śnieżnej bieli. - Gdzie byłem, to byłem! - cicho powiedział Julo. - Ale gdzie? Gdzieżeś kąty wycierał? - Co ci do tego?! - Ale ja wiem, gdzie ciebie ciągnie, do kogo chadzasz i czyje klamki wygładzasz... Wiem, wiem, żebyś wiedział! - To po co się pytasz? Jak wiesz, to dobrze! - Ty świntuchu! - wykrzyknęła żona. - Taki wstyd mi z tą flądrą Krystyną robisz... Ale ja cię... Ja cię... Ja cię, jak Boga kocham, raczej otruję niżbym miała to znosić...! Otruję cię, otruję! Podszedł do żony i gwałtownie ją chwycił za rękę. Przycisnął w dół. Czuł, widział, słyszał, jak żona oklapła w kolanach i jęknąwszy z bólu, zawisła na jego prawicy. - Uważaj, co mówisz! - wycedził przez zęby. Po czym puścił rękę żony i odepchnął ją od siebie. Wtedy Matylda rzuciła się do niego z płaczem i błagalnym lamentem. - Daruj mi, daruj - jęczała. - Ja to tylko tak powiedziałam, ja cię kocham, Julku mój, Juleczku, nie gniewaj się, nie gniewaj...! - Puść mnie! - huknął Julo Mitron. - Puść, bo... Wyszarpnął się i odsunął żonę na bok. Wyszedł z warsztatu, przeszedł przez szopę i stanął na zaśnieżonym podwórzu. Zrobił głęboki wdech i wydech. Po czym jeszcze raz i jeszcze! Uśmiechnął się. Sięgnął do kieszeni i wymacał meteor. Ścisnął go mocno, boleśnie. - Wykuję z niego serce! 7 Na drugi dzień przyszli pod lekką muchą Andrzej Nader i Piotr Gunar, właściciel gospodarstwa leśnego. Wesoło, jakby nie byli w domu żałoby, zapukali do drzwi od kuchni i powiedzieli dzień dobry. Dopiero kiedy ujrzeli zasmucone twarze, patrzące na nich ze zdumieniem, opamiętali się. Bez słowa wszystkim po kolei podali rękę. - Gdzie leży? - spytał na koniec były wójt Nader. - We frontowej izbie! - powiedziała wdowa. Obaj tam zaraz poszli. Stanęli przy nieboszczyku z dwu stron trumny i przez chwilę na niego w milczeniu patrzyli. Przypatrywali się zmarłemu Marcinowi Żądlicy nachylając się nad trumną, uważnie obserwowali jego twarz, jak gdyby chcieli sprawdzić, czy rzeczywiście jest nieżywy i nie udaje, czy nie jest to czasem jeden z jego zwykłych żartów, do których był skory jako człowiek o wesołym usposobieniu. Po krótkich oględzinach nieboszczyka odsłoniła im się prawda. Popatrzyli na siebie i niemal równocześnie wzruszyli ramionami. Przez twarze obu przemknęły grymasy, jak gdyby sobie wzajem mówili: No cóż, skoro tak, to nie ma rady! - Marcinie Żądlico - zwrócił się do nieboszczyka Andrzej Nader - nie był z ciebie zły człowiek, mimo że tak rychło i niespodziewanie odszedłeś z naszej doczesności w wieczność. - Przełknął ślinę, po czym spojrzał na Gunara i wziął go na świadka. - Jak pamiętasz, obecny tu Marcinek był dobrym człowiekiem, ponieważ ustanowił i usprawnił gminną buhajnię. - I żeby tylko to - wszedł w słowo wójtowi Piotr Gunar. - Był to człowiek nadzwyczaj sprawiedliwy. Pamiętasz na pewno, jak salomonowo ukarał złodzieja Poczwarę, kiedy ukradł pani pastorowej spod tyłka poduszkę wyszywaną złotem... Poczwara musiał nie tylko zanieść poduszkę na miejsce, gdzie była, ale i pocałować panią pastorową w miejsce, na którym lubiała siadywać... I byliby pewnie ciągnęli wspomnienia aż do północy, gdyby nie chwyciła wójta niespodziewana czkawka. Zupełnie nie umiał i nie mógł powstrzymać jej gwałtownych ataków. Przez dobrą chwilę mocował się z nimi, a potem dał za wygraną, zabrał się i wyszedł. Właściciel gospodarstwa leśnego posłusznie podążył za nim. Wdowa Rózia i Samko, którzy odprowadzili gości na dwór, sądzili, że wójt boleściwie łka. Toteż niezbyt przyjaźnie odnieśli się do jego towarzysza, podrygiwał i miał minę, jakby śmierć nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Na trzeci dzień był pogrzeb. Przyszedł pastor Kreptuch, w obecności Samka postał nad nieboszczykiem. Modlił się cichym głosem. Samko nie rozumiał z tego ani słowa, gdyż modlitwa została odmówiona niezbyt wyraźnie. Na koniec zrobił nad zmarłym znak krzyża. - Szkoda, że nie było mnie przy nim podczas jego ostatnich chwil - powiedział pastor Kreptuch. - Lżej by mu było odchodzić z tego świata. - Odszedł lekko, aż nazbyt lekko - odparł Samko. - Wielu się wtedy rozjaśnia w głowie i może byłby to i jego przypadek, choć przez ostatnie dwadzieścia lat nie pokazał się w kościele - powiedział pastor z wyrzutem w głosie. - I ty się chyba na mnie gniewasz?! - Na księdza wcale się nie gniewam - powiedział Samko. - To może na Boga? - ze zdziwieniem rzekł pastor. - Boga nie znam. - Bezbożnicy! - huknął pastor i podbiegł do drzwi. - Gdyby nie twoja matka, kobieta bogobojna, nie przyszedłbym tutaj! I nie pochował go w święconej ziemi...! - Podatek kościelny płacił! - przerwał mu Samko. - Nie bluźnij! - pastor Kreptuch wzniósł w górę ręce, przeżegnał się i pospiesznie wyszedł do kuchni. Po chwili zniżonym głosem rozmawiał już z matką. Samko nie wiedział, czy ma wyjść, czy też zostać przy ojcu. Chciał ojca zakryć wiekiem, kiedy rozmowa stała się głośniejsza. Ale już był tam ktoś jeszcze. Skrzypnęły drzwi, otworzyły się. Zjawił się w nich brat Walenty. - Nie mogłem przyjechać wcześniej - powiedział. - Herminia jest chora, leży w łóżku... Samko ze zrozumieniem kiwnął głową. Bracia spojrzeli na siebie i uścisnęli się. Walenty podszedł do trumny i chwycił ojca za ręce. Ruch był tak gwałtowny, że drgnęło całe ciało nieboszczyka. Nawet trumna się poruszyła. Syn pogładził ojca po twarzy, ucałował go w czoło i po chwili spojrzał na Samka: - Jakie były jego ostatnie słowa? - zapytał. - Nie wiem! - rzekł Samko. - Nie było przy nim nikogo... - Nikogo? - zdziwił się Walenty i białą chusteczką otarł blade, spocone czoło. - Jak żeście mogli... Tak nagle! Stropił się, kiedy spostrzegł, że Samko się uśmiecha. - Takie same wymówki robił nam przed chwilą pastor! - powiedział Samko podchodząc do trumny. Spojrzał ostatni raz na ojca. Zauważył, że jego ciało z każdym dniem bardziej wypełnia trumnę, aż już niemal trzeszczy w szwach. Nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego po śmierci ojciec tak pęcznieje, i w gruncie rzeczy był zadowolony, że za chwilę go pochowają. Walenty to także spostrzegł, ale tylko cicho siąkał do chusteczki. Samko ze zgrozą wyobrażał sobie, jak pochowany ojciec rośnie w grobie pod ziemią, jak jego ciało nabrzmiewa i potężnieje, póki nie obejmie całej kuli ziemskiej. Podróżuje i po śmierci! Trafi wszędzie, cała Ziemia będzie jego! Nieprzyjemne mrowie przeszło mu po ciele. Wzdrygnął się. Drzwi otworzyły się na oścież i ciżba pogrzebowych gości napełniła izbę. Rodzina, przyjaciele, znajomi ostatni raz żegnali się z nieboszczykiem. Samko i Walenty nakryli trumnę wiekiem. Mężczyźni uchwycili ją z przodu i z tyłu, i wynieśli na dwór. Kiedy złożyli ją na platformę, kumy pochyliły głowy jak czarne wrony. Matka i wnuki się rozpłakały, ludziom stanęły łzy w oczach. Przyszła gorąca chwila pastora. Jego butna i gniewna mowa wielu przyprawiła o zimne ciarki. Po uroczystej ceremonii kondukt z wolna ruszył na cmentarz przy dźwięku czterech dzwonów kościelnych. A na cmentarzu do ich dzwonienia dołączyły się głosiki dziecięce i trąby strażackie. Na koniec trumna osunęła się do grobu. Bębnienie grud przerwało płacz i lament sygnaturki. Histeria, która zazwyczaj ogarnia ludzi podczas pochówków, na szczęście nie trwa długo. Naraz wszystko umilkło, tylko trumna trzeszczała pod spiętrzającymi się aż ponad brzeg grobu grudami... - Widzisz, jak to jest - nachylił się Duła do Cyprycha. - Dziesięć minut ci dzwonią i jest po wszystkim! Niektórzy ludzie wolą stypy niż wesela. Należał do nich Jan Anosta, jeden z młodszych siostrzeńców zmarłego. Zaraz po pogrzebie usadowił się razem z żoną Ewą za stołem. Zjawiały się na nim raz po raz skromne jadła i gorzałka od Gerscha. Na początku stypy jednym było smutno, innym nawet do płaczu. Jęto wspominać nieboszczyka najpierw z jednej strony stołu, potem znowu z drugiej; Zbolała wdowa głośno pochlipywała, a Krystyna ocierała jej łzy. Przy jedzeniu i piciu wspominki szły najrozmaitsze: a to, jakie nieboszczyk miał dobre serce i wesołą naturę, a to, że był spolegliwy i jakie miał doświadczenie w gospodarce, a i dryg do murarki. Nigdy nie siedział, nigdy go żandarmi nie tropili po głuchych lasach. Jeśli się czasem, a i to z rzadka, porwał do bitki, to oka nikomu nie wykłuł, nikogo nie zabił, nikomu nic nie ukradł i z nikim się przed sądem nie prawował. Przez całe życie usiłował pomnożyć tych parę mórg, które odziedziczył. Co nieco dokupił, bo myślał o dzieciach i o tym, co będzie, jak go nie stanie. Ostatniej woli spisać nie zdążył. Jedzenia na stole ubywało, ale przyszedł moment, od którego już tylko się piło. Ciała i dusze się rozgrzały i stypa, osiągnąwszy swój punkt kulminacyjny chyliła się ku drugiej połowie. Wdowa już nie pochlipywała, a chociaż stale zachowywała powagę i godność, jednakże chwilami, co prawda mdło i smutno, zdawała się uśmiechać. Dzieci i wnuki nieboszczyka też już nabrały nieco werwy. I nastała ta chwila, kiedy Jan Anosta mógł się na stypach wyżyć. Cały czas na nią czekał i nie pozwolił, żeby mu ta chwila umknęła przed nosem. Natężył pierś, wlał w siebie pełny kieliszek i choć mu jego żona Ewa nie szczędziła pod stołem szturchańców, nic już nie mogło go powstrzymać. Nawet nie wstał z miejsca, głos tylko podniósł nad stołem i wszyscy zaraz nastawili uszu. - Szkoda, że nieboszczyk Marcin bał się pociągów - zaczął Jan Anosta - moglibyśmy go dziś wspominać inaczej... - Jakże to, bał się? - przerwała mu opowieść Rózia. - Faktycznie się bał! Na własne oczy widziałem, jak się bał! - Ale przecież jechał ze dwa czy trzy razy - odparowywała wdowa. - Jechać to jechał, ale się bał, darmo się tu sprzeciwiasz - obstawał przy swoim Jan Anosta. - Chyba pamiętasz, jak przed piętnastoma laty werbowano chłopów do kolei żelaznej. W Hybach, we Wschodniej, w Ważcu i w Szczerbie. Naradzaliśmy się wtedy razem. Powiadam mu, chodź, pójdziemy na kolej, tych parę mórg i tak obrobimy, a jeszcze coś człowiekowi wpadnie, przy naszej biedzie to nie w kij dmuchał! Haruje się, haruje, pełne dłonie odcisków i oprócz nich nic człowiekowi w rękach nie zostaje... - Toż poszedł wtedy z tobą! - odezwała się znowu wdowa. - Wytrzymał tylko tydzień, no bo, jak powiadam, pociągi go wystraszyły... - Jego? Marcina? Chłopa na schwał?! - Tak to było! - ciągnął swoje Jan Anosta, wychyliwszy nowy kieliszek. - Z początku nieźle sobie poczynał łopatą i kilofem. Gdyby tylko wytrzymał, nie musiałby iść do murarki. Ale po tygodniu całkiem go wyonaczyło. Mieliśmy brygadzistę niejakiego Imra, gadatliwego, małego Węgra. Krewki był jak diabli, ale niezbyt silny, na smyczy stale ze sobą prowadzał wilczura. Psisko było olbrzymie i złe, nie daj Boże zbliżyć się do niego albo do jego pana. Wystarczyło gwałtowniej machać łopatą, już na człowieka szczekał, bestia jedna! No a tego dnia, przy końcu tygodnia znaczy, Imro z psiskiem był opodal nas. Słonko przypiekało, a on się opalał, bo ani mnie z Marcinem, ani nikogo inszego nazbyt doglądać nie było trzeba, pracowalim na sto dwa. Chyba że szedł pociąg od Wschodniej. Wtedyśmy odczekiwali z boku. No i tak stoimy, Imro też był poza torami, stał oparty o semafor. Do dzisiaj nie wiem, czy drzemał, czy tylko tak się zamyślił, ale kiedy przejeżdżała koło niego lokomotywa, pies ze straszliwym szczekaniem rzucił się na nią i zaraz był pod kołami. Niewiele brakowało, a pociągnąłby za sobą Imra. Ten, jak tylko zmiarkował, co i jak, zaczął z całej siły wyciągać psisko spod kół. A co to pomogło?! Pies był przepołowiony i zaraz zdechł... Imro nieborak płakał i płakał, jakby mu kto z rodziny pomarł, i zaraz wziął przeniesienie na Dolne Węgry. No a Marcin też był cały blady. Słowa z siebie nie mógł wydusić. I zaraz potem mi powiedział, że jakby to miało i jemu się przydarzyć, to już woli z tej kolei odejść... I odszedł. Jak powiadam, bał się pociągów... Jan Anosta wypił i zaraz nalał sobie znowu. Rozejrzał się po przycichłych gościach i wzniósł kieliszek. - Za jego wieczną pamięć i niechaj ziemia będzie mu lekka! Wypili wszyscy. Anosta przysiadł się do Samka. - A ty się też kolei boisz? - Chyba mnie się tam boją - zaśmiał się. - Sam wiesz, że mnie ciągle zwalniają. I nie tylko mnie. - Spróbuj znowu! Na wiosnę szykuje się murarka... - Z wiosną wyruszymy gdzie indziej, cała brygada... Zobaczymy! Kolei już nie wierzę. - Dziś już są na nich sposoby. Jak będą zwalniać, zrobimy strajk! - Z powodu mnie? Nie bądź śmieszny! Tego to bym nawet nie chciał. Samko wstał. Anosta na niego spojrzał i też się podniósł. Wstała i jego żona. Zaczęli wstawać wszyscy. Samko na nich ze zdziwieniem spojrzał i spytał: - Dokąd to? - Do domu - powiedziała żona Anosty,- Ewa. - Trzeba się zbierać, toć i ty już wstałeś... - Ja idę tylko napić się wody! - odrzekł Samko. - Siedźcie jeszcze, jedzcie, pijcie! Przynajmniej chwilę...! Posłuchali go z ociąganiem. Samko wyszedł do sieni. W dwóch drewnianych wiadrach stała na ławce woda. Uniósł w górę jedno i pił zachłannie. Woda płynęła mu nie tylko do ust, ale i do rękawa, za kołnierz i na ziemię. Oderwał wiadro od ust, żeby nabrać tchu, po czym znowu pił i pił. Aż się mu zakręciło w głowie. Na chwilę stracił równowagę i zamachał nogą. Mimo woli kopnął ławkę i przewrócił ją razem z drugim wiadrem. Woda rozlała się po glinianej podłodze, glina zaczęła mięknąć i w sieni zrobiło się błoto. Samko ścierpł. Wsłuchał się w gwar dochodzący z izby i próbował odgadnąć, czy goście aby znowu nie wstają. Pod nogami czuł wodę i rozmiękającą glinę. Kiedy się schylił po szmatę, omsknął się na mokrej i śliskiej podłodze i upadł na jedno z wiader. Trzasnęło pod nim i rozsypało się w pogiętych obręczach. Na rumor w sieni otworzyły się drzwi. Żona Samka Maria nie tylko zajrzała, ale i weszła na śliską podłogę. Pisnęła w głos, wyciągając się jak długa w zabłoconej sieni. Wszystkich przemogła ciekawość. Zaczęli wchodzić do sieni, ślizgać się, przewracać, wstawać i znowu padać. Wrzawa rosła przemieniając się w jeden wielki śmiech, od którego niemal trzęsły się ściany. Kiedy powychodzili w końcu na biały śnieg przed domem, śmiech przybrał jeszcze na sile. Nawzajem wytykali się palcami. Ich świąteczne ubrania lepiły się od gliny i całe były nią wysmarowane. Salwy śmiechu budziła każda gliniasta plama na świątecznym przyodziewku. Śmiał się Samko, Walenty i Maria. Wdowa Rózia chichotała przez łzy ocierając je raz po raz z twarzy. Krystyna ze śmiechu aż piała. Anosta dostał czkawki. Jedynie jego żona Ewa nie poddawała się ogólnej wesołości. Stała opodal z posępną twarzą i kiwając z politowaniem głową powtarzała w kółko jedno i to samo zdanie: - Znowu będzie prania a prania! Jan Anosta, opamiętawszy się wreszcie, podszedł do Samka Żądlicy i już całkiem poważnie, niemal ze smutkiem w głosie powiedział: - Nie popróbowałbyś jeszcze raz u nas na kolei? Ja już niedługo odejdę, mógłbyś na moje miejsce... - Nie! - uciął Samko. - Wiesz dobrze, że to mi nie odpowiada. Na wiosnę spróbuję gdzie indziej. Zimę jakoś przebiduję, a potem ruszymy całą paczką w świat. Tu się człowiek dusi! Spojrzeli sobie w oczy, uścisnęli dłonie i rozstali się. 8 Krystyna najpierw myślała, że po prostu cichaczem podpali dom Franka Kulisza, ażeby spłonął do cna z całym obejściem i wszystkimi zabudowaniami. Wtedy brat Samko nie będzie jej zmuszał do wyjścia za mąż za zbiedniałego wdowca. Ale kiedy niepostrzeżenie zajrzała przez oświetlone okno do kuchni Franka, zdecydowała się postąpić inaczej. Może dlatego, ze ujrzała, jak Franek na środku kuchni nieporadnie pierze sobie koszulę. Woda z szaflika wychlapywała się na podłogę, jeden rękaw koszuli taplał się w brudnych mydlinach, drugi Franek mimo woli przydeptał nogą. Nagle jej zrobiło się go żal i zamiast podpalić dom, zapukała i weszła do środka. Oczy mu wyszły na wierzch ze zdziwienia! O mały figiel przewróciłby szaflik z wodą, tak się spieszył jej na spotkanie, a koszulę ciągnął po ziemi za sobą. - Witaj! Witaj! Witaj! - nie umiał się zatrzymać. Nie odpowiedziała na to słowem, jedynie uśmiechnęła się pogardliwie, wzięła mu z rąk koszulę i zabrała się do prania. Stał obok niej z otwartymi ustami i nie umiał słowa z siebie wydusić. A kiedy mu podała upraną już koszulę, ze zdumienia niemal upuścił ją na ziemię. Zaśmiała się i szyderczo nad nim westchnęła: Ach, ach! - Byłeś u naszego Samka?! - zaczęła bez ogródek. - Ja? - zdziwił się. - A po co?! - Słuchaj, Franek, nie rób ze mnie idiotki. Ty jesteś wdowiec, ja jestem wdowa... - No tak, tak - wyrwało mu się radośnie. - To jeszcze wcale nie znaczy - wykrzyknęła - że musimy się pobrać i że będziemy razem żyć. - Ale przecież ja... ja jeszcze nic! - wyjąkał. - Wiesz, kto ty jesteś? Osioł jesteś! - powiedziała pogardliwie. - I pamiętaj, że ja nigdy za ciebie nie wyjdę, choćby ta chałupa była z samego złota, a w twoim ogrodzie rosły marcepany! Obróciła się na pięcie, wybiegła i zostawiła ogłupiałego Franka na środku kuchni z otwartymi ustami. W domu zastała Julka Mitrona. Siedział u niej po ciemku za stołem. - Nie zapalaj światła! - przykazał. Drgnęła ze strachu, ale zaraz poznała go po głosie i uspokoiła się. - Przysiądź się do mnie - poprosił. Zamknęła drzwi na skobel i usiadła przy stole. - Gdzie byłaś? - spytał przyjaźnie. - U narzeczonego! - zaśmiała się. - Nie pleć! - zakrzyczał ją. - Ty będziesz moja! - A ożenisz się ze mną? - znowu się zaśmiała. - To nie najważniejsze! - warknął. Ciężko westchnęła i na chwilę umilkła. Kiedy znowu odezwała się, głos miała cichy i smutny: - Zły z ciebie człowiek, Julo, skoro tylko sobie dobrze życzysz! - Tobie też! - Teraz! Ale co potem? - Kiedy potem? Potem, potem - rozeźlił się. - Co będzie potem, to mnie nie obchodzi... Ja żyję teraz! I ty też! Zamilkł, po czym odezwał się znowu. - Co to za narzeczony? - Rają mi wdowca! - rzekła Krystyna ze smutkiem w głosie. - A ty? - przestraszył się. - Nie wiem! - powiedziała obojętnie. Przysunął się do niej i gwałtownie chwycił ją za rękę. Ścisnął ją tak, że omal nie krzyknęła. - Tego nie możesz mi zrobić, Krystyno! - wytchnął. - Mam tylko ciebie... Gdybym miał dzieci, może bym ci dał spokój. Ja chcę mieć dzieci! Ty mi je dasz, Krystyno! Będziesz mi żoną i kochanką. Puścił jej rękę, skłonił głowę na stół i rozpłakał się. Dusił się od łkań, zachłystywał się szlochem. Cały dygotał. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy Krystyna dotknęła go dłonią. Głaskała go po włosach, po czole i twarzy. Uśmiechnęła się do niego. Został u niej do rana. 9 Po nieco weselszej stypie człowieka długo dręczy jak gdyby jakieś poczucie winy. Samko wybiegł rano z domu na bosaka, jedynie w gaciach, i wskoczył w głęboki śnieg. Brał go pełnymi garściami i mył nim twarz, pierś i ramiona. Śnieg był sypki, zimny, a ciało gorące. Samko czuł, jak śnieg się topi, kiedy dłużej go trzyma na skórze. Wzdrygnął się od zimna. Śniegowa woda ciurkiem ciekła mu po ciele, napływała do oczu, ust i nozdrzy. Zdrowo kichnął i nawet nie zauważył, jak podszedł do niego brat. Drgnął, kiedy Walenty się odezwał. - Zaziębisz się. - Aa tam! - wyprostował się Samko. - Śnieg mi dobrze zrobił. Od wczoraj jestem jakiś nie w sosie... Jedzenie mi nie smakuje. - I mnie też! Psu wynoszę! Samko spostrzegł w ręku brata miskę z polewką czosnkową, w której jak denary pluskały kawałki chleba. Czosnkowy zapach podrażnił mu nozdrza, aż musiał przełknąć. - Psa nie mamy! - powiedział wycierając chusteczką dłonie po śniegu. - Nie nakarmisz go już! - Jak to? - zdziwił się Walenty. - Nasz pies przepadł! Tego samego dnia, kiedy ojciec się wyciągnął... Zapomniałem ci powiedzieć. Podeszli do psiej budy, z której zwisał i poniewierał się na śniegu cienki łańcuch o drobnych ogniwach. Samko go uniósł, brzęknął nim i rzucił z powrotem na śnieg. Wężyk ogniw zwinął się, - Ale co, zdechł? - dopytywał się Walenty. Zaraz też położył miskę na śniegu przy końcu łańcucha, jak gdyby pies był stale na nim uwiązany. - Gdzie tam! - machnął Samko ręką. - Naraz się jakby ulotnił... Od paru dni już śnieg nie padał, widać jeszcze psie ślady. Kiedy wtedy tutaj przyszedłem, psie ślady wiły się wokół budy, ale psa nigdzie nie było. Ani nie nadbiegł, ani nie odbiegł, a skrzydeł też nie miał... - Cholera! - zmarszczył czoło Walenty. - To chyba wymyśliłeś! - A po co by mi to było? - zapytał z całą powagą Samko. - Ja do kościoła nie chodzę, żadne cuda mi nie są potrzebne! - Dziwne! - powiedział Walenty i zadumał się na chwilę. - Więc powiadasz, że psie ślady były tylko dokoła budy? Samko kiwnął głową. - Możliwe, że pies poczuł trupa, zerwał się, skoczył aż na ścieżkę, a potem uciekł... - Nie widziałem jeszcze psa, żeby bez rozbiegu przeskoczył dziesięć metrów! - No to ktoś go ukradł! - powiedział Walenty. - Wszyscyście wtedy byli przy ojcu w domu i złodziej skorzystał ze sposobności, złapał psa za pysk, wsadził do worka i znikł. Tak się podniecił własnymi słowami, że mimo woli nadepnął na miskę i rozlał polewkę. Wsiąkała w śnieg, a kawałki chleba twardniały na mrozie. Na bieli śniegu pozostała wielka plama. - Może tak i było - zgadzał się na wszystko Samko. Uśmiechnął się, gdyż nagle zrobiło mu się żal bezradnego brata. Podniósł miskę. - To nic - powiedział ze spokojem wskazując dłonią chleb - na wiosnę kury to wydziobią... Walenty chciał coś jeszcze powiedzieć. Właśnie teraz nowy pomysł przyszedł mu do głowy, ale widząc, że brat ruszył do domu, bez słowa podążył w ślad za nim. Po paru krokach obejrzał się w stronę budy. Stała opuszczona, tylko obok niej pośród psich odchodów pachniała polewka czosnkowa. 10 Już kilka wieków istniały Austro-Węgry, kiedy w jasny, słoneczny dzień styczniowy roku 1904 dwaj bracia Samko i Walenty Żądlicowie na Górnych Węgrzech, w Słowacji, jechali na nartach przez wysokie zaspy. Najpierw z trudem, jeszcze bez wprawy i drugiego oddechu, wspięli się nad wieś, z wolna wyszli na Królową, przez kilka minut spuszczali się w dół zboczem, po czym wkrótce zaczęli podchodzić ku wierzchołkowi Różowego Wąwozu. Z wierzchołka jednym szusem zjechali aż pod most na Wagu, a że był pokryty grubym lodem, przeszli po nim na drugą stronę. Zdawało im się, że ten przezroczysty jak szkło lód sięga do samego dna rzeki. Ale nagle zobaczyli pod spodem poruszającą się rybkę. Smyrgnęła i zatrzymała się. Obaj nad nią uklękli, przez chwilę ją obserwowali, zaczęli nawet walić pięściami w lód, ażeby ją wypłoszyć, ale rybka już ani drgnęła. Skakali nad nią, pohukiwali w jej stronę, wrzeszczeli, dopóki im tej zabawy nie przerwał przenikliwy gwizd lokomotywy parowej. Po chwili nad nimi po zboczu przetoczył się dudniąc pociąg. Kiwali mu co siły w dłoniach. Potem Samko wyraźnie posmutniał. - Taki żal mnie chwyta, kiedy widzę pociąg - powiedział cicho - że zaraz bym się za nim rozpędził i gnał, gnał aż na koniec świata... - Może aż do Ameryki jak inni? - uśmiechnął się Walenty i wbił kijek w śnieg. - I tobie już obrzydło w domu? - Nie, ja tu zostanę! - powiedział nieprzejednanie Samko i wyrwał na nartach do przodu zostawiając brata dobrych kilka metrów za sobą. Po chwili jednak obejrzał się i uśmiechnął. - A ty byś jechał do Ameryki?. - Ja? - zaśmiał się Walenty. - Starczy mi tego, co mam, a zresztą nie ma to jak ojczyzna! - Ojczyzna, ojczyzna, ojczyzna! - wybuchnął Samko. - Co to za ojczyzna, kiedy człowiek z pięciorgiem dzieci ledwo co ma do gęby włożyć, kiedy w szkole dzieci nie mogą po słowacku mówić, czytać, pisać i rachować, kiedy nie ma się praw wyborczych... A później jeszcze ktoś się dziwi, że Słowacy tak chętnie chodzą do kościoła?! Przecież to jedyne publiczne miejsce, gdzie przynajmniej czasem mówi się po słowacku... Ale po co teraz o tym labidzić?! Wyszliśmy się przejechać, nie? Niepotrzebnie się żołądkuję... I Samko znowu się uśmiechnął. Poklepał młodszego brata po ramieniu, założył rękawice i ponownie wyrwał do przodu. Walenty słuchał brata ze zdziwieniem i byłby się z nim spierał, bądź mu przytakiwał, ale ten był już dobrych dwadzieścia metrów przed nim. Z trudem go dogonił, zadyszał się przy tym porządnie, toteż nie bez wysiłku wykrztusił z siebie szczere pytanie: - Samko, nie jesteś ty socjalista?! Samko się obejrzał z szerokim uśmiechem na twarzy. A widząc w oczach brata lęk czy zdumienie, serdecznie się roześmiał. Śmiał się i doliną zawaloną śniegiem podchodził pod górę na nartach. Ponownie zostawił za sobą dużo mniej wytrenowanego brata, który z największym wysiłkiem wreszcie go dogonił. - Słuchaj, Samko, tyś naprawdę socjalista? - krzyknął Walenty bratu za plecami. Samko przestał się śmiać, stanął i wbił kijki głęboko w śnieg. Schylił się, ulepił z sypkiego śniegu kulę i zamierzył się na sapiącego brata. - Boisz się, że ci kiedyś odbiorę twój udział w fabryce? - zaśmiał się. - Nie, tego się nie boję! - powiedział zdecydowanie Walenty. - Kapitał pokona wszystkich marzycieli i fantastów. Kapitał z wszystkiego wyjdzie obronną ręką! A kiedy będzie kapitał słowacki, będą i Słowacy! - Walenty, przecież ty już mówisz jak najprawdziwszy kapitalista! - rzekł Samko i przyjrzał się bratu. Walenty rozłożył ręce: - A co mam robić? Znowu ruszyli. Posuwali się powoli, bez pośpiechu. Samko, który się wysforował do przodu, nagle jakby się zmęczył, toteż odległość pomiędzy braćmi ani się nie zwiększała, ani nie zmniejszała. Im wyżej podchodzili, tym chłodniejsze stawało się powietrze. Walenty w pewnej chwili miał wrażenie, że gdyby zrobił gwałtowniejszy ruch, kruche powietrze rozprysłoby się chyba jak szkło na drobne strzępy, które by go zasypały i zadusiły. Uśmiechnął się do tego wyobrażenia i zaczął przyglądać się okolicy. Przeszli śmigłe Przednie, ukośnie przecięte drogą i zawalone sagami drzewa. Podchodząc na Średnie widzieli na śniegu coraz więcej tropów. Jeśli zajęcze i lisie ślady kończyły się gdzieś w pobliżu Wagu, tu, na stromiznach wysokopiennego lasu, królowały ślady sarnie i jelenie. A kiedy wreszcie dotarli na Zadnie, ujrzawszy dwuhektarową polanę z kolibą, zatęsknili za ogniem. Samko otworzył kolibę i zajrzał do niej. - Dobra! - powiedział i zaczął odpinać narty. Oparł je o ścianę koliby i wszedł do środka. Zrobił stosik z patyków dorzucając kawałek papieru i parę trzasek. Rozniecił ogień, zanim Walenty zdążył do niego dołączyć. Wreszcie Samko usłyszał, jak Walenty na dworze otrzepuje narty i pogwizduje sobie. Kiedy brat już otworzył drzwi, zaskoczył Samka słoneczny blask, który go w półmroku niemal oślepił. Jak gdyby razem z białym śniegiem rżał siarczyście, jak gdyby jasną polaną chlustał na wszystkie strony, jak gdyby naraz cały świat ściskał. - Cholera, pięknie jest tutaj! - westchnął Walenty wchodząc do koliby. - Słoneczny dzień, dobry! - potwierdził Samko. Walenty przykucnął nad rosnącym ogienkiem i grzał ręce. Popatrywał na brata, tarł dłonie, a po chwili powiedział nieoczekiwanie: - Czasem żałuję, że nie pozostałem na gospodarstwie, albo że nie wyuczyłem się na majstra murarskiego jak ty! - Nie masz czego żałować! - uśmiechnął się Samko. - Wtedy byś i ty musiał być socjalistą... A tego się chyba lękasz! - Bracie mój, to wszystko fantazje! Ja na razie nie żałuję niczego, co robię! A zwłaszcza cieszę się, że jestem w rodzinnych stronach. Czuję się tu bezpieczniej. Wierz mi! Powietrze jest czyste, podtatrzańskie... A w Pradze tylko sadze i dym, błoto albo kurz. Niezdrowe powietrze. I życie też! Pogmatwane, nienaturalne, jedna wielka obłuda. A tutaj jakże pięknie! Czyściutki śnieg, pachnące zimowe powietrze, błękitne niebo... Tutaj bym żył, żył, żył... Przyjemnie i wesoło! - I wyżyłbyś tu? - znowu uśmiechnął się Samko. - Sam widzisz, robię w polu, a jeszcze muszę po świecie się włóczyć, murarką dorabiać... I nie tylko ja. Budujemy Debreczyn, w Budapeszcie na parlamencie są nasze nazwiska, w Temeszvarze, w Wiedniu, w Bratysławie odnawiamy stare pałace i budujemy nowe... Pół roku przy żonie i w polu, pół roku w świecie, przy murarce... Nie jest to łatwe życie! Dzieci rosną bez ojca, jego zaś w obcym świecie dręczy, smutek, no a ile zarobisz? Piętnaście złotych na tydzień, jak masz szczęście, a przy tym tyrasz dwanaście godzin dziennie... Ty masz inny, lżejszy chlebek! - Tobie się tak wydaje - westchnął sobie Walenty - ale prawda jest trochę inna. Mam ja swoje problemy. I to jeszcze jakie! Sędzia jest niekiedy podwójnym niewolnikiem. Umilkli. Ogień płonął, ale po brzegach węgielki już czerniały. Wkrótce sprzykrzyło im się siedzieć tu i milczeć, zagasili ognisko i wyszli przed kolibę. Południowe słońce jarzyło się ostrym blaskiem. Zmrużyli oczy, ale i tak napływały im do nich łzy. Ocierali je z twarzy przypinając narty. Spojrzeli na siebie. - Zjeżdżaj po zboczu w dolinę! - powiedział Samko do brata. - I trzymaj się co najmniej pięćdziesiąt metrów za mną, żebyśmy na siebie nie wpadli... Walenty kiwnął głową i już widział, jak Samko sunie z polany na drogę. Za jego plecami wzbiła się kurzawa sypkiego śniegu i Walenty spostrzegł śniegową tęczę. Aż mu serce podskoczyło z radości i sam do siebie wykrzyknął mocnym, dudniącym głosem: - Ach, ajajajajaaj! Ach, ajajajajaaj! Jak gdyby nagle nabrał siły, odbił się raptownie kijkami i napiętymi nogami. W jednej chwili był już pół metra nad śniegiem. Strome zbocze pod nim poddało się nartom, szybkość zjazdu rosła. A kiedy chciał znowu w głos zakrzyknąć, upadł. Ślizgał się najpierw na tyłku, potem na plecach, na koniec go zakręciło i zarył się w zaspie. Okrzyk i radosne miauknięcie uwięzły mu między krtanią a językiem. Śniegu na szczęście było tyle, że się nic a nic nie potłukł. Odpięła mu się tylko jedna narta i śnieżny pył mu zalazł za koszulę. Wstał, przypiął sobie nartę, otrzepał się ze śniegu, poodnajdywał kijki i puścił się tropem brata jeszcze gwałtowniej niż przedtem. Dzwoniono na obiad, kiedy zmarznięci mężczyźni dojeżdżali do domu. Otrzepali z siebie śnieg, najedli się i przysiedli przy piecu, w którym głośno trzaskało smolne drzewo sosnowe. Żywiczna woń przyjemnie drażniła wrażliwe nozdrza i napełniała głowy i wnętrza ciał omdlałością i spokojem. Ale Samko nie usiedział długo przy piecu. Co jakiś czas wstawał i nerwowo przechadzał się po izbie, po czym znowu siadał koło pieca. Lekko wodził dłońmi po jego ciepłych bokach, jakby obłapiał rozmarzoną kobietę. Ani słówka z siebie nie wydał, czasem tylko cicho westchnął. Walenty go obserwował, a w końcu podszedł do niego i kładąc mu dłoń na ramieniu usiłował mu dodać otuchy: - Nic się nie bój, wszystko jeszcze będzie dobrze! Samko się żachnął. - Do diabła z tą twoją niepewną nadzieją! - wrzasnął jak oparzony i walnął pięścią w stół. - Kiedy będzie dobrze? Za sto lat? Za dwieście? Ja chcę już! - Cierpliwość zakwita różami! - powiedział gniewnie Walenty. - Nie znoszę takiej pokory! Utwierdza zło, odbiera człowiekowi wszelką nadzieję i przyzwyczaja go do beznadziejności! Ludzi pokornych bym karał! - Ja nie jestem pokorny! - powiedział Walenty. - Ja wierzę w postęp. To nie jest pokora! Świat się powoli zmienia, kapitał go zmienia. Buduje się nowe fabryki, będzie więcej pracy. Trzeba tylko cierpliwiej czekać! - Jak długo jeszcze czekać, do śmierci? - przerwał mu Samko i zaśmiał się. - Myślisz, że ktoś mi da ze swojego? Popatrz tylko, co dzień w dzień jadamy. Trochę mleka, kluski z bryndzą czy kapustą, gotowane ziemniaki z kapustą, kapustę parzoną, kapuśniak, gorący żur na occie kwaśny jak szczyna, dwa razy w miesiącu wędzone mięso z kaszą... Mamy wprawdzie zdrowe zęby i żołądki, ale ciała po większej części mdłe, słabe, chude i cherlawe. Nie bądź ty, Walenty, jak wszyscy ci świętoszkowie z pełnymi kabzami! Pocieszasz, namawiasz do cierpliwości, przyrzekasz, ale nic więcej. Z tych obiecanek nawet garści soli mieć nie będę! - A co ty byś radził? - Walenty spoważniał. - Chcesz może zabić swoich paru sąsiadów i przywłaszczyć sobie ich spuściznę? - Trzeba się podzielić z tymi, co albo nic nie mają albo mają tyle, co kot napłakał! Wszystkim trzeba dać jakieś możliwości i prawa do życia! - W takim razie i ty się podziel z pierwszym lepszym biedakiem, który przyjdzie do ciebie żebrać! - Ja sam jestem biedak! - Tak mówią wszyscy, którzy coś tam mają! Ty też jesteś świętoszek i obłudnik! Samko jakby sobie podpił, zaczął się dziwnie słaniać i śmiać. Wyciągał pełne odcisków dłonie do brata, zaraz na nie popluwał i nic, tylko się słaniał, śmiał i nucił bezbożne śpiewki. Walenty doskakiwał do brata, usiłował go złapać za wyciągnięte ręce i zatrzymać jego podrygi i taniec chocholi, ale Samko za każdym razem mu się wymykał. W końcu ni stąd ni zowąd sam się zatrzymał i już ani się nie śmiał, ani nie opluwał odcisków. - Aleś mnie wystraszył! - wykrzyknął Walenty. - Stroisz sobie ze mnie żarty, czy też naprawdę ci szajba odbija? - I jedno, i drugie! - powiedział Samko. - Sam sobie się wydałem śmieszny i godny pożałowania. Tyś mój brat, a nie wiesz, co robię i jak żyję! I nie wierzysz mi nawet, kiedy ci to mówię. Jak ma mi w takim razie uwierzyć fabrykant, kiedy od niego żądam wyższej płacy?! Jak mi ma skrócić czas pracy? Wyśmieje mnie! Albo naśle na mnie żandarmów... Ja jednak pracować muszę, bo gdybym nie pracował, pomarlibyśmy z głodu. O drugiej w nocy wstaję. Na śniadanie pałaszuję kawałek chleba postnego i pociągam łyk gorzałki. Od wpół do trzeciej do piątej koszę na swoim nędznym pólku. Na szóstą, jeśli mam robotę, idę do murarki. O dziesiątej siorbię jakąś polewkę i potem muruję aż do drugiej po południu. Obiad! A jakiż to obiad? Postne ziemniaki z mlekiem, czasem kawalątek mięsa czy słoniny, albo wyjątkowo kiełbasy. O czwartej kończę murarkę i zaraz idę robić w polu. Koszę, grabię, a wieczorem, kiedy wrócę, karmię krówki i cielaki. O ósmej wreszcie mogę odsapnąć i po skromnej wieczerzy idę spać... Nie mam kiedy poczytać, coś sobie wystrugać czy narysować, bo o drugiej już znowu wstaję...! - Robisz z siebie, mój bracie, takiego cierpiętnika, jak gdybyś wziął na swoje barki wszystkie nieszczęścia świata! - zaśmiał się Walenty. - Nie śmiej się! Albo zamień się ze mną przynajmniej na pół roku! - Dlaczego nie? Dawali sobie radę rodzice, dam sobie i ja! - Teraz łatwo ci mówić! - Nie wychowywał nas może ten sam ojciec? - spytał Walenty. - Sam wiesz dobrze, jak! Nie umiał wyleźć z nędzy, więc znienawidził Boga. Ale to jego ubóstwa ani nie zmniejszyło, ani nie powiększyło. Stał się tylko na nie obojętny, ale dla mnie to nie jest wyjście. - A jakie właściwie widzisz wyjście?, - Najchętniej bym zburzył ten świat! - trzasnął Samko ciężką pięścią w stół. - Burzyć świat ci się zachciewa?! - zezłościł się Walenty. - Niszczyć ci się zachciało? A czemu? Czy tylko dlatego, że ty nie jesteś bogaty? A kto to później po tobie będzie odbudowywał? Szczycisz się tym, że jesteś członkiem Socjaldemokratycznej Partii Węgier. Ale gdybyś był konsekwentny, nie powinieneś do niej należeć, gdyż wyraźnie ani na jotę nie zgadzasz się z jej programem. Czemu ta twoja słynna Socjaldemokratyczna Partia Węgier nie walczy o narodowe prawa narodowości królestwa węgierskiego? Ty może się z tym zgadzasz?! Przecież dobrze wiem, że nie! A może zgadzasz się z tym, że mieszczańscy madziarofile chcą utopić w łyżce wody każdego, kto dziś, w roku tysiąc dziewięćset czwartym, nie uważa się za Madziara? - Nie, z tym się nie zgadzam! - No a przecież nie inaczej postępują twoi madziarscy współbojownicy o prawa socjalne, twoi „elvtarsi” z Socjaldemokratycznej Partii Węgier. - Masz rację i nie masz jej! - powiedział z powagą Samko. - Są w partii i tacy, jak mówisz, i z tymi się nie zgadzam. Ale większość Madziarów w partii już nie jest taka. Większość jest za sprawiedliwością i chce, żeby wszystkim narodom Węgier przyznano ich narodowościowe prawa. Właśnie dlatego w Socjaldemokratycznej Partii Węgier są oprócz Madziarów także Słowacy, Rumuni, Słoweńcy, Chorwaci, Serbowie, Rusini, Niemcy czy Polacy. Jedynie wspólnie możemy zmusić władze węgierskie, żeby uznały powszechne prawa wyborcze. Nie chcemy niszczyć, ani burzyć, chcemy jedynie tego, co gdzie indziej jest oczywistością. Również na Węgrzech taka jest wola ludu! A wola ludu to nie bagatelka, wola ludu powinna być prawem. Już dziś lud się domaga praw wyborczych, żeby mógł wybrać takich posłów i taki rząd, który by mu dał chleb, prawa narodowościowe, obniżył czas pracy do ośmiu godzin i podwyższył najniższe zarobki. Kto o to wszystko konsekwentnie walczy? Jedynie socjaliści! Ani chrześcijanie, ani inne partie nie mówią o tym głośno. A skoro już o tym mowa, to chociaż się kwaśno uśmiechasz i diabła tam mi wierzysz, powiem ci jeszcze coś więcej! Również Socjaldemokratyczna Partia Węgier za jakiś czas się rozdzieli. Niebawem się usamodzielnią socjaldemokraci słowaccy, rumuńscy, chorwaccy, słoweńscy i inni, i założą własne partie... Tylko socjaldemokraci słowaccy mogą konsekwentnie walczyć o to, żeby naród słowacki miał słowackie szkoły, sądownictwo, słowacką administrację. Wywalczą sobie to i pozostałe narody na Węgrzech, i Serbowie, i Chorwaci, Rusini, Słoweńcy, Rumuni, Niemcy i Polacy. Każdy naród ma prawo żyć i swobodnie się rządzić, w pełni rozwijać wszystkie swoje zdolności z korzyścią dla państwa i całej ludzkości. Tymczasem w Austro-Węgrzech, tym europejskim więzieniu narodów, wszystko jest urządzone odwrotnie! My, socjaldemokraci, wiemy, że idea narodowościowa nie kłóci się z ideą socjalizmu, ponieważ w swojej najgłębszej istocie socjalizm jest internacjonalny i wyklucza panowanie jednego narodu nad drugim, jak to się obecnie dzieje na Węgrzech. Księża i nauczyciele walczyli ponad sto lat o nasze narodowościowe prawa i niemal nic nie osiągnęli. Byli osamotnieni! Chcieli dobrze dla ludu, dla narodu, ale o nim samym właściwie zapominali. Więc pozostali samotni. Trzeba to będzie robić całkiem inaczej! Cały naród trzeba poruszyć! Samko przestał mówić i spojrzał przez okno na zimowy wieczór. Zapalił naftową lampę, dołożył do pieca i zapalił papierosa. Spokojnie wydmuchiwał dym, patrzył na brata i uśmiechał się. - Nie masz deklaracji do tej twojej partii? - zakpił sobie Walenty, cicho śmiejąc się w kułak. - Gdybyś sobie nie stroił żartów - rzekł poważnie Samko - może bym ci ją dał... - Bóg mi świadkiem, Samko, gadałeś jak kaznodzieja socjaldemokratów! Niemal ci uwierzyłem! Ba, tylko gdyby to wszystko było takie proste, jak tu mi odmalowałeś! Ale za każdą twoją myśl, zanim stanie się rzeczywistością, zostaną przelane rzeki krwi i wielu ludzi straci życie. To, co ty czytasz w „Słowackim Tygodniku”, w „Robotniku Budowlanym”, w „Ne pszavie”, w „Die Wahrheit”, w „Volksstimme”, w Manifeście Komunistycznym, w Kapitale czy w broszurce „Co to są socjalni demokraci” - to wszystko piękna teoria. Są to wspaniałe i pełne dobrej woli bajki. Ale życie jest inne, praktyka mocno różni się od teorii. Rewolucja, bratku, to wielkie ofiary, mnóstwo trupów, zagłada i pogrom, a jej różowe wizje są niepewne. A ja wystrzegam się rzeczy niepewnych! Toteż nie chcę od ciebie deklaracji do tej twojej partii. No cóż, miło się tego słuchało, ale nic więcej! - Boisz się? - spytał Samko. - Nie! - odrzekł Walenty. - Po prostu nie pragnę być rewolucjonistą. - Więc jesteś ze wszystkiego zadowolony? - Gdzie tam! - odparł Walenty. - Jestem jednak przeciwko rozlewowi krwi i zabijaniu ludzi. Wierzę, że wszystko można osiągnąć drogą bezkrwawą. Wszystko, o czym mówiłeś! Jestem taki i inny już nie będę, a nawet nie chcę być! W sieni trzasnęły głośno drzwi i zaraz się otworzyły. Rozległo się przeraźliwe szczekanie, skowyty i skomlenie psów. Samko skoczył i otworzył drzwi do kuchni. Ujrzał, jak do sieni wtargnęło za suką sześć psów, jak się o nią żarły i wściekle się na nią pchały. Walenty złapał spod pieca pogrzebacz i zaczął nim psy okładać. Dwa czy trzy rzuciły się na niego z zębami, kłapnęły im dziko paszczęki, ale Walentego nie dosięgły. Grzmocił psy z całej siły. Nie wybierał. Zdzielił w łeb jednego, co akurat dobierał się do suki. Pies zawył i przewrócił się tracąc przytomność. Suka wybiegła na dwór. Psy zapaskudziły sień rzadkimi odchodami i same się nimi walały skacząc do siebie i gryząc się, ale już jeden po drugim wybiegały na podwórze. Ostatni zerwał się pies zamroczony pogrzebaczem, niezwykle bystro zmiatał za innymi. Samko i Walenty ze zgrozą obzierali zapaskudzoną sień. Smród drażnił im nozdrza. Odwracali krzywiące się od obrzydzenia twarze. Dopiero teraz otworzyły się drzwi od izby i do sieni chciały wbiec dzieci. - Już mi stąd! - ofuknął je Samko. - Wszędzie tu pełno gówien i smrodu jak w psiarni! Maria jęła ciągnąć dzieci z powrotem do izby. - Skaranie boskie! - załamała ręce matka Rózia. - Mamo, idźcie do izby - rzekł Samko. - My tu z Walentym wysprzątamy. 11 Późnym wieczorem Julek Mitron pozostał sam w kuźni brata. Rozdmuchał palenisko aż do białości. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej kawałek meteorytu. Potrzymał go chwilę na dłoni, po czym wsadził do rozpalonego żaru. I znowu dmuchał i dmuchał miechami, wysilał się i pocił. Cały czas obserwował meteoryt w palenisku, a kiedy wydał mu się wystarczająco rozżarzony, mocno uchwycił go cęgami kowalskimi i wyciągnął. Przez chwilę mu się przyglądał, po czym zaczął kuć. Uderzał mocno ciężkim młotem i znowu się lał z niego pot. Kiedy żelazo ostygło, z powrotem je wsadził w palenisko, znowu dmuchał miechami, a potem znowu kuł. Wśród dudniącego łomotu ktoś go trącił palcem w plecy. Ścierpł. Przeszło go zimne mrowie. Wystraszył się. Przestał kuć, szybko odwrócił głowę. W uśmiechu szczerzył do niego starcze zęby jego teść Paweł Zrop. - Ty tutaj? - odezwał się teść. - Szukam cię... - A co, pali się? - Matylda mi kazała! - Czego chce? - Bała się, czyś nie oszalał... - Ja? - A może ja? - zarechotał stary Zrop. - Teraz też kujesz i kujesz jak wariat... Pokaż...! Stary się wychylił i chciał spojrzeć na kowadło, ale Julek je zastawił ciałem. - Idźcie sobie! - ryknął gniewnie. - A idę, idę! I powiem jej, com widział! Stary się odwrócił i pośpiesznie wyszedł. - Możecie mnie wszyscy pocałować...! - nie dokończył Julo i zagryzł wargi. Chwilę jeszcze spoglądał w milczeniu na drzwi, za którymi znikł starzec, po czym ze wściekłością zadarł głowę i zaczął znowu kuć. Po godzinie znojnego wysiłku to, co wykuł, wsadził do wody. Woda zasyczała i zabulgotała. Po jakimś czasie Julo swoją wielką grabę zanurzył w głębokim wiadrze i wyciągnął zaciśniętą pięść. Kiedy ją po chwili z wolna otworzył na jego dłoni czerniało niewielkie żelazne serce. Julo Mitron schował serce do kieszeni, zdmuchnął lampę, zagasił palenisko, po czym wyszedł z kuźni i starannie ją zamknął. Zaśnieżoną drogą z gołą głową kroczył pod księżycem i gwiazdami. W baraniej czapce niósł meteorytowe żelazne serce. Co postąpił parę kroków, to wydawało mu się, że to serce jęknęło, czy zadźwięczało. I zaraz czuł jego jak gdyby kosmiczny puls. Uśmiechnął się, zmierzwił baranicę, przycisnął ją mocno do piersi i szło się mu coraz raźniej i weselej. Przed domem Krystyny zatłukło mu własne serce. Mocno ścisnął miejsce, gdzie w piersi łomotało. Podszedł do rozświetlonego okienka. Krystyna przy stole pochylała się nad szyciem. Obszedł dom dwa razy, zanim się zdobył na odwagę. W końcu zdecydowanie zapukał i nacisnął klamkę. Drzwi nie ustępowały. Wstrzymał oddech i nasłuchiwał. Po chwili w sieni coś się ruszyło. Zaszeleściły lekkie kroki i odezwał się głosik. - Kto tam? - Ja, Julo! Długo nic nie było słychać. Nagle wszakże skobel szczęknął i drzwi się otworzyły. - Mogę wejść? - spytał Julo Mitron. Krystyna nie odpowiedziała, tylko go chwyciła za rękę i pociągnęła. Postąpił dwa kroki. Zamknęła za nim drzwi i zanim w sieni oczyścił kapce, podbiegła do okienka i zasłoniła je. Czekała na niego koło stołu. Julo podszedł do niej z baranią czapką w ręku. Uśmiechnął się ku niej i ukłonił się jej. I ona też uśmiechnęła się i ukłoniła. Julo sięgnął prawą ręką do baranicy, a wyjąwszy ją z powrotem, powoli otworzył dłoń: czerniało na niej żelazne meteorytowe serce. - To dla mnie?! - zapiała z uciechy Krystynka. Kiwnął głową. - Ale co ja ci... - zająknęła się. Wyciągnął przed siebie rękę i serce na dłoni znalazło się tuż koło jej twarzy. Z wolna podnosząc rękę ujęła w palce to żelazne serduszko. Przyjrzała mu się z bliska, powąchała je, polizała. Radośnie się zaśmiała i oburącz zawiesiła się Julkowi na szyi. - Będziemy mieć dziecko - szepnęła mu do ucha. 12 Pousiadali dookoła stołu. - Przysiądźcie się bliżej! - powiedział Samko kładąc na stół cały plik papierów. Po lewicy miał matkę, po prawicy żonę. Naprzeciwko siedzieli Walenty i Krystyna. Samko zaszeleścił papierami, ale zostawił je w spokoju. Odchrząknął, wstał, po czym znowu usiadł. Usiłował coś powiedzieć, ale jakoś długo i z onieśmieleniem szukał właściwych słów. - Ojciec umarł i trzeba zrobić porządek ze spuścizną - powiedział wreszcie i spojrzał na obecnych. - Jeśli matka pozwoli i wy się zgodzicie, możemy dokonać podziału zaraz... - Nie mam nic przeciwko temu! - rzekła matka Rózia. - A wy dwoje? - zwrócił się do rodzeństwa. - Gdybym tak nagle nie owdowiała - Krystyna odważyła się zabrać głos pierwsza - wszystko by może ułożyło się inaczej i nawet dzielić nie trzeba by było tak szybko. Ale co ma począć samotna kobieta bez majątku? No bo co mi po mężu zostało? Chałupa i kawalątek pola, a co to jest! Jedną krówkę z trudem na tym spłachetku można wyżywić... A kiedy się podzielimy, będzie mi zaraz łatwiej, a może i szybciej wyjdę drugi raz za mąż... Mówię tak, jak myślę, bez ogródek i bez nijakiego udawania...! - Tylko lepiej dobieraj tych zalotników! - wyrwało się matce. - Z żonatymi się nie zadawaj! - O Boże, mamo! - wykrzyknęła Krystyna. - Znowu zaczynacie? - Zostawcie to teraz! - uciął rzecz Samko. Nad stołem zagościła cisza i wtedy wbiegł do izby mały Karol. Przypadł do mamy, rączką kurczowo chwycił się jej kolana. - Samko nas cygani, że pod łóżkiem straszy dziadek - wyrzucił z siebie jednym tchem. - A zajrzałeś pod łóżko? - spytał ojciec. - Zajrzałem! - No i co zobaczyłeś? - Nic, tylko ciemność! - No widzisz, więc po co wierzysz w coś, co nie jest prawdą? - Ja nie wierzę! - Więc powiedz to bratu! Chłopiec nieśmiało wymknął się zostawiając za sobą nie zamknięte drzwi. Samko wstał, podszedł do drzwi, a kiedy ponownie usiadł, brat Walenty popatrzył mu w oczy: - Nie będę taił - odezwał się Walenty - że i mnie byłoby na rękę, gdybyśmy teraz dokonali podziału... Nauczyłem się w Pradze klepać biedę i jakoś wytrzymywałem, choć i nie co miesiąc mogliście mi przysyłać wypchane jedzeniem paczki, jakie dostawali inni... Skończyłem prawo, zacząłem pracować i właśnie na początek przydałoby mi się parę groszy... - Ano prawda! - przyświadczył Samko. - Nie pozostaje więc nam nic innego jak dokonać podziału... Skoro wam to na rękę, ja też nie będę się sprzeciwiał. Najsprawiedliwiej będzie, jak podzielimy wszystko między nas czworo... Słysząc to matka Rózia wstała i przerwała synowi ruchem ręki. Wszyscy patrzyli, jak drobnymi, spracowanymi rękami wysupłuje z ukrytej w spódnicy kieszeni jajko i kładzie je na stół. Zwinnymi palcami puściła je szybko w ruch. Jajko zrobiło parę obrotów, a kiedy się zatrzymało, wzięła je z powrotem w rękę. - Ta skorupka - przemówiła cicho obracając w dłoni jajko - scala w sobie białko i żółtko... Jest jak dom z obejściem, siedlisko całej rodziny. Póki mojego życia chciałabym, abyście byli zgodni, a także w zgodzie, przyjaźni i miłości mieli się gdzie spotykać. Przeto zostawiam sobie dom z obejściem. Resztę podzielcie między siebie! Umilkła, a dzieci długo nie odzywały się. Samko w końcu zaszeleścił papierami na stole. Z wolna podnosili głowy i popatrywali na siebie wzajem i na matkę. Tylko Maria, żona Samka, westchnęła. - Wzdychasz, Marysiu, wzdychasz? - świekra zwróciła się do synowej. - Ja nic, tylko tak sobie myślę - powiedziała synowa - że dom to myśmy przed niedawnym czasem dawali nareperować, z każdej strony pod okapem wymieniliśmy po dwie belki, dwa tysiące gontów zakupiliśmy na dach, i za robotę myśmy płacili, do dziś mamy długi... A skoro dom ma należeć do was, a zatem i do wszystkich dzieci, to i ten dług by trza rozdzielić... - Ty, Marysiu, nie mieszaj się do tego! - obruszył się Walenty na bratową. - Jak to mam się nie mieszać, toż ten dług to my musimy spłacać! - Tobie naprawdę nic do tego, Marysiu moja - odezwała się Krystyna. - W domu mieszkacie wy, nie my! Rzuciła pytające spojrzenie bratu, Walenty odpowiedział kiwnięciem głowy. Maria jednakże ni stąd ni zowąd rozpłakała się. Cicho pochlipywała i chusteczką ocierała sobie łzy. Kobiece łzy stropiły Walentego i Samka, tylko Krystyna zdawała się ich nie widzieć: - A cóżeś ty taka wrażliwa, Marysieńko moja - pytała - czy my tu się mamy podzielić, czy może ty sama chcesz wszystko między nas podzielić?! - Nie becz! - obruszył się na żonę również Samko. - Krystyna ma rację, my w domu mieszkamy, więc i dług musimy spłacić my! Kiedy Samko opowiedział się po stronie siostry, jego żona zaniosła się jeszcze większym płaczem i teraz rozszlochała się już na dobre. Łkała spazmatycznie, zachłystywała się w głos pochlipywaniami. Właśnie wtedy wbiegła do izby dziewięcioletnia Emma. W pierwszej chwili chciała coś powiedzieć, usteczka już otwierała, coś nawet cicho zaszczebiotała, ale widząc płaczącą matkę zamilkła naraz i zamarła ze zdumienia. Wsadziła paluszek do buzi, po czym rozpłakała się i ona. Podbiegła do matki z okrzykiem: - Mamo, mamo! Maria wstała przycichając co nieco. Pogłaskała córkę po włosach i przytuliła ją do siebie. - Chodź, Emko - powiedziała - chodź stąd, skoro tu nas mają za nic! Wzięła córkę za rączkę i wyszła. - No, uspokój się wreszcie, toż jeszcze nie nastał sądny dzień! - krzyknął za nią Samko. Podniósł się ze stołka i chciał iść za żoną, w końcu jednak machnął tylko bezradnie ręką i usiadł z powrotem. - Ja przecież chciałam dla wszystkich dobrze! - przemówiła cicho matka, gwałtownym ruchem ręki chwyciła ze stołu jajko i chciała je z powrotem schować do kieszeni w spódnicy, ale zrobiła to tak nieostrożnie, że zgniotła je w dłoni. - A bodaj cię, a niech cię! - wykrzyknęła. Niemile zaskoczona gniewnie strząsnęła z palców na ziemię strzępy skorupki razem z białkiem i żółtkiem. Krystyna poskoczyła matce na pomoc. Przyniosła z sieni szmatę i skrupulatnie wytarła staruszce rękę, a potem i podłogę. Za chwilę nie było już śladu po niemiłym zajściu. Rodzina siedziała w ciszy przy stole. Matka trąciła ręką Samka: - No, gadaj, tyś po mnie najstarszy! Rozdzielaj! Samkowi naraz jak gdyby się odechciało. Zmarszczył czoło, ziewnął, poprawił się na stołku i jakoś bez zapału wziął w ręce ołówek i papiery. - No cóż, niech będzie! - zabrał głos Samko. - Nie ma tego do podziału tak dużo, mam wszystko tu spisane... Cztery krowy, dwa cielaki, dwa prosiaki, dwadzieścia kur, dziesięć gęsi i tyle samo kaczek, oprócz tego dwa hektary gruntów ornych i dwa hektary łąki. To wszystko, dzielmy! - Ja bym tak proponowała - bez wahania rzekła Krystyna, widać było, że długo rozmyślała nad podziałem. - Jedną krowę mnie, jedną Walentemu, a dwie zostawcie sobie ty z mamą, ażebyś miał zaprzęg. A poza tym i dzieci masz sporo, a one bez mleka ani rusz... A z dwóch cielaków to jednego dasz mnie, a drugiego Walentemu, prosiaki natomiast zostaw sobie, w takim domu jak twój się przydadzą, na tłuszcz, mięso i skwarki. Gęsi i kaczki, to już nie ma co, niech twoja żona je chowa, na pierze i puch do pierzyn, ażeby mogła szykować córce wyprawę... A ziemię to już wy mężczyźni rozdzielajcie... Zgadzasz się, Walenty? A i ty, Samko? I wy, mamo? Wszyscy po kolei przytakiwali głowami, a w końcu Samko się zaśmiał. - Żadne z nas by lepiej tego nie obmyśliło! - A więc mam krowę i cielę? - powiedział Walenty. - Tak jak słyszałeś - powiedziała matka. - A jeszcze ci coś dojdzie! - Przed tygodniem nawet mi się to nie śniło! - No, to widzi mi się, że ojciec umarł w samą porę! - uśmiechnął się Samko pochylając się znowu nad papierami. - Nie bluźnij, synku! - skarciła go matka. - Pan Bóg karze bezbożników! - Przecież ja nie o Bogu, tylko o ojcu! - bronił się Samko. - Wiem, co miałeś na myśli! Śpiewnika do ręki nie weźmiesz, a Biblię, com ci przed laty kupiła, znalazłam w maślance... - Ja jej tam nie rzuciłem! - Litery się rozmazały, czytać się nie da - z goryczą mówiła dalej matka. - Żebyś przynajmniej dzieci tak nie wychowywał... - Nie zaczynajcie, mamo! - ostro zareagował Samko. - Co innego mamy do roboty... Ziemię trzeba rozdzielić i ja juz wiem, jak! Gruntów ornych mamy trzy kawałki. Ja sobie zostawię ugór za Pochwanką, Krystynie damy pole na Jamie, a Walentemu w Chopcu... A łąki też bez trudu podzielimy, jeśli bowiem nie będziecie mieć nic przeciwko temu, Walentemu przeznaczyłem odłogi Pod Węglarnią, Krystynie połoninkę na Rakowie, a ja przystanę na Błota... No, mówcie, czy to wam odpowiada...? - Dobrze! - powiedziała Krystyna. - A te odłogi Przy Wrotach? - zapytał Walenty. - To ty nie wiesz? - zdziwiła się Krystyna. - A co takiego? - Tośmy mieli tylko w dzierżawie! - Ach tak, zapomniałem - rzekł Walenty i zaczerwienił się. - W takim razie wszystko w porządku! Samko wstał i otworzył szafę. Poszperał w jej wnętrzu, po czym wynurzył się z niej z butelką gorzałki i czterema kieliszkami. Podszedł do stołu, postawił na nim szkło i otworzył butelkę. - Mnie nie lej! - powiedziała matka. - Ale my to uczcimy! - Samko uśmiechnął się do siostry i brata napełniając kieliszki. Ci z radością kiwnęli głowami. - Na cześć ojca i mamy - Samko wzniósł kieliszek. - Szanujemy ich za to, że nam utrzymali w dobrym stanie to, co dziś rozdzieliliśmy. I kiedy dzieci piły, matka przy stole jakoś dziwnie osowiała, a po chwili spostrzegły, że rozpłakała się. Milcząco spojrzeli po sobie i zaraz jedno po drugim jęli ją obejmować i całować w czoło, tak że jej łzy powstrzymywali własnymi ciałami jak twardym murem. Przed odjazdem do Rużomberka Walenty zaszedł do brata. - Samko! - rzekł mu. - Ty masz pięcioro dzieci i spodziewasz się szóstego. Ja już się jako tako urządziłem i właściwie te grunta, krowa i cielątko są mi na razie niepotrzebne. Pomyślałem zatem, że jeśli nie masz nic przeciwko temu, pole i łąkę puszczę ci w dzierżawę, a krowę i cielątko ci sprzedam. Pieniędzy nie musisz mi dawać zaraz i wszystkich na raz. Kiedy zarobisz i będziesz miał, zaczniesz mnie po trochu spłacać... Cieszyłbym się, Samko, gdybyś na to przystał! Bracia popatrzyli na siebie. Samko objął Walentego, a w oczach mu zamigotały łzy. - Dziękuję ci, Walenty! - wyszeptał. 13 W dwa dni później zima zelżała. Od rana świeciło słońce, wiatr ustał, jak gdyby utknął, czy też zawieruszył się w jakiejś dalekiej dolinie. Spod dachów wylatywały stadka głodnych i ćwierkających wróbli. Lękliwie i ukradkiem przyskakiwały do kurzych korytek, gdzie w te pędy wydziobywały jakieś ziarenko jęczmienia czy bodaj zapomnianą plewę. Julek Mitron z lubością stał w słońcu i przez godzinę bez mała obserwował zabawną pomysłowość wróbli. Jego żona Matylda z początku krzątała się wokół niego bez słowa, ale później się nadęła. Niczym furia wpadła naraz pomiędzy kury, zawzięła się na wróble i pomstując na czym świat stoi rozpędzała je na sąsiednie podwórka. - Ach ty, hałastro darmozjadów, i na was jeszcze będę harować! - wykrzykiwała gniewnie. Nie wystarczyło jej, że wróble się rozpierzchły. W złości ugniatała z sypkiego śniegu kule i ciskała nimi w płot. Po czym zadyszana, surowo spojrzała na obojętnie stojącego męża. Julo Mitron uśmiechał się nieobecnymi oczami. Matyldę porwał przypływ nowej złości. Przyskoczyła do męża, schwyciła go za kożuszek. - Marzy się, gołąbkowi, marzy?! - huknęła mu w twarz i potrząsnęła nim jak gruszą. - Gołąbeczkę wspomniałeś, zatęskniłeś za ptaszyną!!! Julo spokojnie odsunął ją od siebie, przestał się uśmiechać i ze wstrętem strzyknął śliną przez zęby. - Ech, co ty wiesz! - powiedział cicho. - Kochać nie umiesz! Odszedł parę kroków, podczas gdy żona stała w miejscu jak wryta. Miała ochotę jeszcze coś powiedzieć lub wykrzyknąć, ale głos jej osłabł i uwiązł w gardle, toteż po chwili wyrwało się z niej tylko głębokie westchnienie. Po czym się rozpłakała. Julo spojrzał na nią z niesmakiem i pokręcił głową, jakby nic z tego nie rozumiał. - Tylko beczysz i beczysz, a potem znowu się żołądkujesz! - wygarnął jej w oczy. - Toś cała ty! Matylda jęknęła, zakręciła się na pięcie i zbiegła do piwnicy. Odprowadzając ją wzrokiem widział, jak się pośliznęła na schodach i o mały włos nie zleciała w dół; jak usiłowała pośpiesznie otworzyć przymarznięte drzwiczki; jak na nie napierała całym ciałem i po chwili, zupełnie nieoczekiwanie, z hukiem wpadła do środka. Opuścił głowę przymykając oczy. Kiedy je otworzył, były pełne mroku i dopiero po chwili zaczęły widzieć migotliwą, iskrzącą się i zalaną słońcem biel. Aż się zatoczył, ale równowagi nie stracił - Niepostrzeżenie wśliznął się do drwalki i do południa rąbał drzewo. Przy pieńku rosła sterta białych i pachnących drew. Co jakiś czas je odgarniał, żeby zrobić miejsce na następne. Dzwoniono akurat na obiad, kiedy ni stąd ni zowąd zjawiła się przy nim Matylda. Spojrzał na nią spod oka i spostrzegł, że i ona na niego zerka. Już nie płakała. Może chciała mu coś powiedzieć, ale po chwilce klękła przy pieńku i zaczęła na ręku układać drwa. Przestał rąbać, przyglądał się jej. W prawicy ściskał siekierę postukując ostrzem o pieniek. Niespodziewanie pomyślał: co by się stało, gdyby mu tak siekiera wypadła przypadkiem z ręki i niepostrzeżenie wbiła się w jej ciało...? W oczach i twarzy Matyldy przebłyskiwał strach. Kiedy spuściła powieki, zamachnął się i wbił siekierę w pieniek. - Co robisz na obiad? - spytał. - To co lubisz! Zakręcił się i wyszedł, z drwalki. Za nim dreptała żona z pełnym naręczem drew. Otworzył drzwi wejściowe, wszedł do kuchni. Umył ręce, zdjął kożuszek. Żona raźno rzuciła drwa pod piec i zaraz zaczęła stawiać na stole obiad. Z piecyka wyjęła pieczone ziemniaki, z beczki nabrała pełen talerz kiszonej kapusty, po czym przyniosła garnek zsiadłego mleka, sól i kubek. Mątewką roztrzepała mleko i nalała do kubka. - Smacznego! - powiedziała. Najadł się i wstał. Całe popołudnie plątał się po obejściu, nakarmił bydło w oborze, napoił je wodą, która już się odstała, a kiedy zaczęło się zmierzchać wypuścił się z domu. Po jakichś pięćdziesięciu metrach nieoczekiwanie się obejrzał i spostrzegł, jak Matylda odskoczyła od okna. Nie zatrzymał się, szedł raźno dalej. W wioskowej kuźni jego brata, Andrzeja Mitrona, było ciepło i dym szczypał w oczy. Brat Jędrek kuł rozpalone podkowy z taką werwą, że iskry spod młota rozpryskiwały się daleko. Odwrócił głowę i uśmiechnął się do Jula. - Dzień dobry wszystkim! Dwaj mężczyźni, co się przed dalekosiężnymi iskrami kowalskimi zaszyli w ciemny kąt, odwrócili głowy, wyszczerzyli w uśmiechu zęby i kiwnęli mu czuprynami. Julo chciał do jednego się przysiąść, ale że jego oczy już przywykły do mroku, rozmyślił się: rozpoznał Samka Żądlicę. Podszedł do siedzącego o trzy kroki dalej Jana Drewaka, który ćmił papierosa. Wieśniak zrobił mu miejsce na ławce, Julo usiadł. Wszyscy trzej milczeli przez dobrą chwilę a Julo wiercił się na ławce, jakby siedział na pokrzywie, rojącej się w dodatku od mrówek. Kątem oka obserwował Samka i nie uszło jego uwagi, że również Samko przypatruje się jemu. W kuźni słychać było tylko uderzenia kowalskiego młota. Samko wyjął z kieszeni mieszek z tytoniem i bibułkę. Poczęstował i Drewaka, i Jula. Nasypali sobie tytoniu na bibułkę, porobili skręty, zaczęli palić. - Stronisz ode mnie! - powiedział Samko spoglądając na Jula. - Ja? - odrzekł szybko Julo, jakby z przestrachem. - I nawet wiem, dlaczego! - Ty zawsze wszystko wiedziałeś - uśmiechnął się Julo, poprawił się na ławie i już spokojnie wydmuchiwał dym. Pierwszy raz śmiało spojrzał Samkowi w oczy. - Ociepliło się - wtrącił swoje trzy grosze Jan Drewak. - Chyba się zakotłuje... Śnieg nas lada chwila zasypie po dziurki w nosie! - Nie bój się, dość mamy gorącego żelaza, damy sobie radę! - zaśmiał się kowal. - Ponoć chcesz krówkę sprzedać - zwrócił się Drewak do Jula. - Bzdury! - Jak się namyślisz, to pamiętaj: kupię! - A po co ci? - zaciekawił się kowal. - Masz dwie... - Hm, dzieci mi przybywa - bąknął Drewak. - Co rok to prorok! Julo Mitron wstał gwałtownie. Ławka skrzypnęła i zakołysała się: Drewak spadł na ziemię. Zaklął głośno, a kiedy się podniósł, gniewnie spojrzał na Jula. - Nie chciałem! - rzekł Julo. - Uwierzę ci, jak mi krówkę taniej sprzedasz! - Przestań już pleść o tym! - zirytował się Julo Mitron. - Co ci do moich krów?! Krowa i mnie jest potrzebna. I u mnie dzieci będą! Zahaczyli się spojrzeniami. Mierząc się wzajem pośpiesznie oddychali. Ciała im odrętwiały w napięciu. Kowal przestał kuć i zakrzyknął: - Julo! Chodź mi w miechy podymać, ogień osłabł! Jan Drewak usiadł. Samko Żądlica wstał i ujął Jula za ramię: - Wstąp do mnie, jak będziesz tamtędy przechodził! Julo pochylił głowę i poszedł do miechów. Żądlica ruszył do wyjścia. Nie zdążył dojść do drzwi, kiedy do kuźni wkroczył wesoło wieśniak, kupiec i dobry słowacki madziarofil Pal Szokolik. Pijacki rumieniec kwitł mu na twarzy. Spod drogiego kożuszka wystawała wełniana kapota, a między jej połami rzucała się w oczy kolorowa wyszywana kamizelka. Z jej kieszonki zwisał złoty łańcuszek szwajcarskiej cebuli. Dochodziła właśnie szósta. - Pejló, pentek, pecsenye, pecset - pijacko zabełkotał po węgiersku Szokolik, ale dalej ciągnął już po słowacku: - Jak tam, Ondro, mój obstalunek, masz już gotowe dla mnie te tysiąc podków?... Kowal Andrzej Mitron wyszedł Szokolikowi naprzeciw uśmiechając się szeroko i posadził go na stołku pod oknem. - Robię ostatnią trzydziestkę, jutro skończę! - rzekł kowal. - Dobrze, przyślę po nie woźnicę! Samko Żądlica z powrotem usiadł. Stojący przy miechach Julo spojrzał na niego ze zdziwieniem. Samko się uśmiechnął. Dwoma palcami prawej ręki gładził sobie wąsika i ni z tego, ni z owego wtrącił się do rozmowy z Szokolikiem. - A na co ci aż tysiąc podków, toż do śmierci ich nie zedrzesz, choćbyś nawet po dwie sobie poprzybijał... I to nie tylko do nóg, ale i do rąk! - Chce podkuć tysiącletnie Węgry - zaśmiał się Julo Mitron. - Na każdy rok po podkowie, ponieważ Węgry już zaczynają kuśtykać. Jan Drewak nie wytrzymał, parsknął śmiechem. Kowal Andrzej Mitron spiorunował go wzrokiem, po czym popatrzył z wyrzutem i na brata, i na Samka. Jak gdyby wszyscy trzej chcieli mu odstręczyć klienta i zepsuć świetną okazję zarobkową. Ale Szokolik ani myślał wyrzekać się podków. Mozolnie tylko szukał w pijanej głowie jakichś dowcipnych powiedzonek i w końcu odparował ostro: - Nie bójcie się, zostanie mi po podkowie i na wasze gęby! - Obejdzie się, nie chcę jej, choćby była i ze szczerego złota! - zaśmiał się Żądlica. - A jeśli będziesz musiał? - Pal Szokolik wstał, ale zaraz usiadł z powrotem. - Może ty mnie do tego zmusisz? Nikt i nigdy! - z poważną miną rzekł Samko, po czym niepostrzeżenie zrobił oko do przysłuchujących się. - Nikt?! - ryknął zaskoczony Szokolik i zaczął furiacko szczekać: - Węgierski sejm cię zmusi, albo choćby sam cesarz Franc Józef, niech mu Pan Bóg da zdrowie! I wszystkich takich panslawistów i socjalistów, jak ty, wezmą do galopu! Raz dwa na cztery wiatry wszystkich was przepędzą, zdrajców ojczyzny i bezbożników! - A cóż to za ojczyzna, która mi nie pozwala mówić moim macierzystym językiem?! Gwiżdżę na taką ojczyznę - splunął Samko. - Ach tak, Austro-Węgry ci się nie podobają! A może byś chciał je unieważnić, albo przez noc rozwiązać...?! - Same się rozpadną - powiedział Julo Mitron. - Nigdy! - wrzasnął Szokolik. - Nigdy! Ludzie tacy jak ja obronią je przed zgubą! - Ty to doprawdy już nawet siebie nie obronisz, bratku! I Węgrzy się z ciebie śmieją, i Słowacy cię nie poważają, i Niemcy cię mają za nic. Nad samym sobą się lepiej zastanów - powiedział Samko. - Jeśli zaraz nie przestaniecie pleść tych bzdur, naślę na was żandarmów! - A, to ty byś nas zadenuncjował? - spytał Julo Mitron. - On do wszystkiego jest zdolny! - przytaknął Drewak. - Zamkniesz się ty?! - ryknął Pal Szokolik. - Niewesoło będzie, niewesoło! - Tylko spróbuj! - powiedział Julo Mitron. Samko i Julo wymienili szybkie spojrzenia. - Nic nie zrobi - mędrkował Drewak. - Toż myśmy razem gęsi paśli! Samko Żądlica nagle roześmiał się wesoło. - Masz rację, gęsi tośmy kiedyś razem paśli, tylko że te jego znają dziś i obce języki! Samko śmiał się, aż dudniło w kuźni. Śmiał się tak, jakby go pod pachami łechtał jakiś złośliwy skrzat. Ten śmiech udzielał się wszystkim po kolei - śmiał się Julo Mitron i Jan Drewak. Tylko kowal stał przy kowadle zaciskając zęby i pięści. Pal Szokolik wiercił się jak oparzony. Wyjął z kieszonki tykocącą cebulę, popatrzył, która godzina i zaraz ją szybko schował z powrotem. Podreptał ku drzwiom. Stanął w nich, obejrzał się, pogroził trzem śmiejącym się mężczyznom i trzasnął na odchodnym drzwiami. Mężczyźni nie przestając się śmiać podeszli szybko do okna. Pokazywali sobie palcami, jak Szokolik przebiera nóżkami, jak się na drodze potyka i nieustannie patrząc to za siebie, to przed siebie, cudem tylko unika przewrócenia się. Kiedy już Szokolik zniknął im z oczu, ucichł i śmiech. Wszyscy trzej umilkli i spojrzeli na kowala Andrzeja Mitrona, który smutno stal przy kowadle. - Nic się nie bój - odezwał się jego brat Julo - podkowy Szokolik od ciebie kupi! Na Dolnych Węgrzech sprzeda je dwa razy drożej... - A jeśli na was naprawdę doniesie? - martwił się kowal. - Przejdzie mu do rana razem z rauszem - powiedział Samko. - A jeśli nie? - powtarzał swoje kowal. - Co wtedy? - Zarżniemy go! - rzekł cicho Drewak. Wszyscy spojrzeli na niego. Nikt nie przytakiwał, nikt też nie sprzeciwiał się. 14 Chmara dzieci sfrunęła na obejście Dudaczów. W ciepłych kapcach ugniatają śnieg w ogródku jak kapustę w wielkiej bece. Lepią śnieżki, turlają się i straszliwie wrzeszczą. Stary Dudacz wyjrzał przez okno, uśmiechnął się i zawołał wnuki. Niebawem wpadło do domu pięć bałwanków śniegowych. Na ten widok stara Dudaczowa, schodząca właśnie ze strychu, aż jęknęła i omal że miski z mąką nie wypuściła z rąk, kiedy je załamywała. - Och, wy paskudy, zatraceńcy, zarazy morowe! - pomstowała. - Zaraz mi się dokładnie otrzepać ze śniegu, a i kapce wytrzeć do czysta, cały dom będzie pełen wody! Zeszła między roześmiane wnuki i musiała je rękami powstrzymywać, żeby do kuchni nie powbiegały całe zaśnieżone. - Widzicie, coście mi tu narobili!? - złościła się. - Ach, wy umorusańcy, nic, tylko się roicie! Kułakami was wytrzaskam... Stary Dudacz otworzył drzwi do kuchni i spokojnie się uśmiechał. - Toż je już puść! - wstawił się za dziećmi. - Ty będziesz sprzątał? - Troszkę czystego śniegu, no cóż to takiego?! - Babciu, ja jestem głodny! - powiedział Piotr. - I ja też! - wykrzyknęła Emma. Dołączyły się i pozostałe. - Chodźcie, chodźcie, chodźcie - zapraszał je dziadek do kuchni i otrzepywał z nich śnieg. Najmłodszego Karola wziął na ręce i przycisnął jego zimną twarz do swojej. - Usiądźcie koło pieca! - rozkazała babka. - Ale stąd ani na krok, póki nie wyschniecie! I podczas gdy stary Dudacz sadzał wnuki koło pieca i pomagał im zdejmować płaszczyki, babka wyjęła na stół chleb ukroiła pięć kawałków i posmarowała je masłem. Maria Żądlicowa, żona Samka, a córka Dudaczów, otworzyła drzwi od kuchni i stanęła w nich zadyszana. Popatrzyła na swoje dzieci, które juz wcinały chleb, i uśmiechnęła się. Zamknęła za sobą drzwi, weszła do izby i przywitała sio z rodzicami. - Nie nadążyłam za nimi biec - mówiła zadyszanym głosem - zostałam daleko w tyle. - Grunt, że tu są! - powiedział stary Dudacz. - Przed chwilą jadły, nie musieliście im... - Nie przejmuj się! - przerwała jej matka. - One i gwoździe by łykały! O, nasmaruj sobie i ty chleba! - Kiedy powiadam, przed chwilką jedliśmy - wymówiła się Maria. Zdjęła z głowy wielką chustkę, która okrywała ją aż do pasa. Położyła chustkę obok siebie, rozpięła kożuszek i obie ręce złożyła na swoim brzemiennym brzuszku. Ojciec i matka bacznie jej się przyglądali. Ruchami rąk na brzuchu zdawał;; się głaskać i rozgrzewać w sobie człowieczka. - Zimno - powiedziała na usprawiedliwienie, kiedy spostrzegła, że ją rodzice obserwują. - Człowiek może przemarznąć do kości! - Co u was nowego? - spytała matka. - Podzielili mienie. - Jak? - Na trzy części! Stara gruntu nie chciała! Dom sobie zostawiła! - To było do przewidzenia! - wyskoczyła matka. - Głupia ty jesteś... Nie było cię tam, czy co?! - A co ja mogłam? - zawstydziła się córka. - I tak nieźle wyszło! - Powinniście byli wszystko podzielić na dwie połowy. Jedna połowa powinna przypaść wara, toć żeście starego do samej śmierci utrzymywali, a starą też macie na karku... A między Walentego i Krystynę podzielić tę drugą połowę... - Dobrze jest, jak jest! - ojciec poparł córkę. - Mniej będzie niesnasek. - I to ty tak mówisz? - obruszyła się stara na męża. - Dosyć mają, wystarczy im! A jeszcze i po nas co nieco im się dostanie... - Ale my też mamy trzy córki... - No więc widzisz, sama chcesz być sprawiedliwa, a komu innemu nie pozwalasz - zaśmiał się Dudacz. - Stary głupek! To przecież nie to samo! Córki nam powychodziły za mąż... A my do śmierci będziemy na swoim... - Jeszcze nie wiesz, jak skończysz...! I byliby się pewnie pokłócili na dobre, gdyby Maria nie podeszła do mamy. Objęła ją, pocałowała w twarz i uśmiechnęła się do niej. - Ja, mamo, jestem zadowolona - powiedziała cicho. - Już się z tym pogodziłam... Nad całym światem zapanować, to się jeszcze nikomu nie udało. Matka stropiła się i na chwilę zamilkła. Jak gdyby nagle i ona spokorniała. Zaraz jednak się odezwała, choć już teraz jej słowa były łagodniejsze i spokojniejsze: - Chodzi mi tylko o twoje dzieci. Spójrz, ile ich masz! Pięcioro pod piecem, a szóste nosisz pod sercem... A co będzie dalej?! - Damy sobie radę, mamo, chwalić Boga, mamy zdrowe ręce... - Tylko czy będzie co w nie wziąć?! Stary Dudacz nalał w kubek mleka i podał córce. - Wypij, Marysieńko! Przynajmniej teraz mam jeszcze co ci dać w rękę! Córka wzięła kubek, uśmiechnęła się do ojca i skinieniem głowy podziękowała. - Mama zawsze chce być lepsza niż potrzeba - powiedział Dudacz - a wtedy jest zwykle gorsza niżby chciała! - I mnie się chce pić! - mała Emma wyskoczyła spod pieca z wyciągniętymi rączkami. Kubek wśliznął się między jej palce. I podczas gdy Emma piła mleko, najstarszy syn Marii, dwunastoletni Jan, który jedząc pod piecem chleb z masłem przysłuchiwał się rozmowie starszych, podszedł teraz do dziadka i położył mu rękę na ramieniu. Stary Dudacz z uśmiechem skinął mu głową, jakby chciał powiedzieć: No co, o cóż to chodzi? - Dziadku - spytał nieśmiało wnuk - a wy ile macie hektarów gruntu? Stara Dudaczowa i Maria przerwały rozmowę, jakby je nagle zamurowało. Nastawiły uszu. Dudacz spojrzał na żonę, a potem na córkę i pogładził sobie wąsy. Dmuchnął w dłoń jak gdyby chciał z niej zdmuchnąć meszek i przyciągnął wnuka bliżej siebie. Zaczął z nim rozmawiać półgłosem, toteż obydwie kobiety musiały do nich podejść, żeby coś usłyszeć. - Po ojcu odziedziczyłem dwa hektary - mówił Dudacz - a dwa hektary wniosła mi żona w posagu, tak że w sumie mam cztery... - Cztery hektary i trzy córki? - Tak! - przyświadczył Dudacz. - Twoja matka jest jedną z nich. - A jak wy umrzecie... - ciągnął Jan. - Boże, co ty gadasz! - przerwała mu matka. - Pozwól mu dokończyć! - obruszył się na córkę Dudacz i zachęcił wnuka. - No mów, słucham cię! - Jak wy umrzecie - nabrał odwagi Jan - to każda wasza córka dostanie około jednego hektara i trzydziestu arów... - Tak jest! - przyświadczył Dudacz. - To jak to, co dostanie mama, dojdzie do naszego hektara i siedemdziesięciu arów, wtedy będziemy mieć w sumie trzy hektary... - Umie chłopak rachować! - powiedziała z dumą babka i pochyliła się nad wnukiem: pogłaskała go po jasnych włoskach. Emaliowany kubek, który tymczasem oddala jej Emma, wysunął się jej z drugiej ręki i z hukiem upadł na podłogę. - A niech go, emalia odpryśnie! - sarkając gniewnie zapomniała jak gdyby o zdolnościach wnuka i jęła bacznie oglądać jasnoniebieską emalię. Maria przysiadła się do ojca. Dudacz zachęcał wnuka przyjaznym uśmiechem, toteż Jan mówił dalej: - Jest nas w domu pięcioro dzieci, ale... - znowu się stropił, spojrzał na matkę i jej wypukły brzuszek - ... niedługo będzie nas sześcioro... .- Ty wisusie, jak to już on wszystko wie! - zdziwiła się matka, ale zaraz z uśmiechem rozczochrała synowi włosy. - Dokończ, coś zaczął! - z zaciekawieniem ponaglał wnuka Dudacz. - Ja chciałem tylko powiedzieć... - zaczerwienił się chłopiec - że kiedy nas będzie sześcioro, to z tych trzech hektarów na każdego przypadnie po pół hektara... - Może ci wniesie coś żona w posagu! - wtrąciła się matka. - A jak nie wniesie? - spytał Dudacz. - Przecież chyba nie weźmie takiej, co będzie goła! - westchnęła babka. - A jak zakocha się w biednej? - nie ustępował Dudacz. - Mój Boże! - bagatelizowała rzecz babka. - Takiej miłości człowiek łatwo się wyrzeka! - A jeśli się nie wyrzeknie? - Ja się nie wyrzeknę! - rezolutnie powiedział Jan. - Ja się ożenię z taką, którą będę kochał... Spojrzał zuchwale na mamę i babkę, i znowu się zaczerwienił. - A już upatrzyłeś sobie jaką? - zażartował Dudacz. - Nie wiem! - powiedział Janek czerwieniejąc jeszcze bardziej. - Ma czas! - rzekła Maria. - Jak sobie weźmiesz biedną - Dudacz przyciągnął wnuka jeszcze bliżej do siebie - będziesz miał tylko pół hektara i będziecie biedni oboje... - Ubóstwo nie hańbi - zmieniła zdanie babka. - Jak będziesz miał pięcioro dzieci - ciągnął dalej Dudacz - zostanie im do podziału pół hektara... Każde dostanie dziesięć arów, czyli mniej, niż ma nasz ogródek... - To z czego będą moje dzieci żyć? - zapytał Jan. Dzieci pod piecem rozwrzeszczały się, gdyż wszystkie na raz chciały dołożyć do pieca tę samą szczapę. Maria chustką zakryła brzuszek, a babka Dudaczowa ze zdumienia strzyknęła śliną przez zęby. - Z czego będą żyć twoje dzieci? - powtórzył pytanie Dudacz głosem jakby przyciszonym. - Tego to ja ci już nie umiem powiedzieć. O to już będziesz musiał sam się kłopotać... Rękami własnymi dorobisz! - To ja się chyba wcale nie ożenię! - cicho powiedział chłopiec. Zakręcił się, wyśliznął się z rąk dziadka i pobiegł ku drzwiom. - Janko! - zawołała go matka, ale syn nie zatrzymał się. Chcąc nie chcąc matka podniosła się i podążyła w ślad za Jankiem. Kiedy wyszła na schodki, zobaczyła w śniegu głębokie ślady. Chciała ponownie syna zawołać, ale nie wydobyła z siebie najmniejszego dźwięku. Po chwili rozpłakała się serdecznie i powtarzała raz po raz: - Nie chcę już mieć więcej dzieci! Naraz upadła. Wszedł do izby po cichu i zaraz usłyszał, jak żona postękuje w łóżku. Babka porodowa, siedząca przy niej, dała mu znak, żeby podszedł. Pierzyna na żonie się unosiła i opadała. Równocześnie odzywały się regularnie żonine jęki. Stanął nad Marią, spojrzał na jej konwulsyjnie ściągniętą twarz, dotknął palcami spoconego czoła i wziął ją za rękę, którą kurczowo chwytała się pierzyny. - Jestem przy tobie, Marysiu! - wypowiedział cicho. Żona uśmiechnęła się boleściwie i otworzyła oczy. - Będzie dobrze, Marysieńko, nie bój się! - wyszeptał. Żona skinęła głową. Czuła, jak z wolna robi się jej lepiej, jak w niej maleje naprężenie. Urywany oddech zaczął się wydłużać, pierś wraz z pierzyną uspokajała się. W końcu zasnęła. Baba dotknęła ramienia Samka. - Wyjdź! Puścił rękę żony, wstał i wyszedł za babą. - Co się stało? - spytał w sieni. - Poślizgnęła się i upadła. - Porodzi przedwcześnie? - Nie! - powiedziała baba. - Bardziej się zlękła niż uderzyła. Prześpi się i do wieczora wszystko będzie w porządku. Z kuchni wyjrzały dzieci i babka Rózia. - No jak? - spytały wszystkie na raz. - Zasnęła! Już w porządku! - odparła baba porodowa zbierając się do wyjścia. - Gdzie ci spieszno, poczekaj! - Rózia chwyciła ją za łokieć. - Mleka ci przyszykowałam. I na siłę wciągnęła babę do kuchni. 15 Ściemniło się nagle i zbliżała się siódma. Samko Żądlica przyniósł żonie do łóżka wieczerzę. Poprawa u niej nastąpiła wyraźna, skoro uśmiechała się wesoło. Z zadowoleniem powrócił do kuchni. Pousadzał dzieci wokół stołu i z półki zdjął wysoki razowy chleb, który po obiedzie upiekła matka Rózia. (Pomagał jej napalić w piecu piekarniczym, a potem wsuwać do niego na łopacie bochny wyrośniętego ciasta.) Wziął nóż i zaczął kroić spore pajdy, które napełniły zapachem całą kuchnię aż po powałę. - Tylko chleb? - skrzywiła się Emma. Stanął nad nią, pogłaskał ją po włosach i uśmiechnął się. - Chleb jest, moja kochana córeczko, jednym z największych i najsmaczniejszych wynalazków ludzkich - powiedział do dziewczynki. Emma się zaśmiała. Pozostałe dzieci poszły w jej ślady. - Jest też i masło, właśnie zrobiłam! - powiedziała babka Rózia kładąc na stół żółtą gomółkę. Samko posmarował masłem kawałki chleba i dzieci zaczęły ze smakiem jeść. Cicho żuły i łakomie połykały maślane kęski chleba, które lekko ześlizgiwały się do pustych brzuszków. Kiedy skończyły jeść chleb, babka nalała im w kubki maślanki, sama też się napiła. Lampa naftowa migotała, kopciła i kołysała się nad stołem. Cienie dziecięcych główek roiły się na ścianie jak rozsypane orzechy. W piecu trzaskały smolne drwa sosnowe, a jego ciepło otępiało małych stołowników. Ich ruchy powolniały. Najmłodszy Karol oparł głowę o stół i zasnął, powieki z wolna zaczęły się kleić również pozostałym dzieciom, wszystkie wyraźnie przycichły. - Dzieciarnia, spać! - rozkazała babka. Powoli i niechętnie zmęczone ciałka podnosiły się ze stołków. Stanąwszy na nogi, kołysały się z boku na bok. Babka umyła dzieciom ręce, twarze i uszy, i z pomocą Samka ułożyła je spać w izbie przyjemnie już ogrzanej. Przed snem poszczebiotały jeszcze z matką, która je po kolei do siebie przywoływała i całowała. Dwoje najmłodszych, Karol i Emma, nawet się chwilkę przy niej pogrzali. Ojciec wyniósł z izby lampę i jazgot pod pierzynami ucichł. Po chwili słychać było już tylko spokojne i coraz dłuższe oddechy. Samko powrócił do ściemniałej izby i dotknął żonę. - Przyjdę, kiedy już zasną! - wyszeptał i chciał już wyjść, ale żona zatrzymała go uściskiem ręki. - Gdzie idziesz? - szepnęła. - Przejdę się koło domu - powiedział cicho Samko - muszę się trochę nałykać mroźnego powietrza! Żona się nie sprzeciwiała, uścisk jej palców rozluźnił się. Kiedy Samko wszedł do kuchni, zastał matkę przy ostatnich czynnościach przed snem. Zostawił matkę i wyszedł w mroźny wieczór. Podniósł głowę ku niebu, na którym mrowiły się miliardy gwiazd. Aż gwizdnął na widok tego zatrzęsienia punkcików świetlnych, tej roziskrzonej nieskończoności i głęboko wciągnął w siebie mroźne powietrze. Za jednym zamachem łyknął go tyle, że poczuł szczypanie w gardle. Zaczął słaniać się od gwałtownego kaszlu, barania czapka spadła mu w śnieg. Podniósł ją, otrzepał i nasadził z powrotem na głowę. Zimno wciskało mu się pod kożuszek, mróz kleił się do palców, załaził za paznokcie. Wsadził ręce do kieszeni i szybko ruszył z miejsca. Obszedł dom, zagrodę i wzdłuż płotu jął schodzić cichą, chrzęszczącą drogą. Śnieg lekko skrzypiał mu pod kapcami. Strzelało mu w kolanach, ale po kilku krokach przestało. Stanął, rozejrzał się po domach, w których małe okna mżące słabym światłem, stopniowo jedne po drugich gasły. Chwycił go smutek. Szarpał go i gryzł w pierś w tej wieczornej ciszy, tak nieodpowiedniej, skoro właśnie zatęsknił za weselem, piosenką i muzyką. Aż tak niepowstrzymanie chciało mu się weselić, że sam, i to w tym sypkim śniegu, jął przebierać i przytupywać kapcami. I skacząc na jednej nodze zbliżył się do płotu sąsiada, kopnął w sztachety i zakrzyknął, zajęczał w głos do księżyca, zawył jak pies i miauknął jak trafiony kocur. W końcu wydobył mu się z gardła nienaturalnie silny, bolesny szloch. Stał nieruchomo w mroźnej ciszy i wsłuchiwał się w dobrzmiewanie własnego szlochu, który przeleciał przez drogę, wzbił się nad domy i sunąc przez śnieżne połacie, i druzgocąc pobliskie lasy, ogarnął całą okolicę. I kiedy tak Samko stał, odrętwiały i marznący, jakby się wstydził zrobić bodaj krok, doleciało do niego od strony Królowej i Wagu głośne sapanie i gwizd wieczornego pociągu. Coś go wręcz pchnęło w tym kierunku. Gwałtownie zwrócił twarz ku rozlegającym się dźwiękom i jak lunatyk ruszył przed siebie. I tak idąc na oślep wpadł na pobliski płot, aż nim rzuciło. Złapał rękoma za płot i zatrząsł nim. Pragnienie, które pchało go w stronę pociągu, w lot w jego wyobraźni przebiegło wszystkie wagony i mknęło ponad lasy i góry gdzieś tam, gdzie w jego wizji nad brzegiem jasnego jeziorka był chleb wielki jak miasto, a w tym chlebie ulice szerokie na dwa powozy. Na ulicach elegancko ubrani ludzie ze skrzypcami, kwiatami i kokardami we włosach. Ludzie mieli pełno dzieci. Wystarczyło, ze któreś z nich poczuło głód, zaraz podchodziło do najbliższego muru i po prostu odłamywało sobie z tych chlebowych ulic i domów kromkę lub skórkę. Komu się chciało pić, podchodził do jeziorka pełnego zsiadłego mleka, dobrze rozbełtanego i z nakrajanym szczypiorkiem... Zimno przejęło go ciarkami od nóg aż po plecy. Otrząsnął się i na myśl o swojej wizji zaśmiał z politowaniem. Wrócił do domu. Pierwszy raz od zniknięcia psa poczuł, że brak mu jego poszczekiwania. Podszedł do pustej, zasypanej śniegiem budy i obchodząc ją naokoło gołymi rękoma oczyścił daszek i wejście ze śniegu. Palce mu zziębły, mroziło go pod paznokciami, ale jeszcze spróbował ruszyć budę. Złapał ją oburącz i natarł na nią całym ciałem. Ani drgnęła, jedynie drewno zatrzeszczało, była mocno przymarznięta do ziemi. Odstąpił od swojego zamiaru, uśmiechnął się i oczyścił swoje kapce aż po cholewki. Cicho wszedł do domu. Buty zdjął w sieni i wśliznął się do izby jak kot. - To ty? - odezwała się żona. - Ja! - Długo cię nie było! - Śpij! Położył się obok żony, która się do niego zaraz przytuliła. Przylgnęła ustami do jego ramienia. Po chwili uczuł na skórze coś mokrego. - Płaczesz? - zapytał. Nie odpowiedziała, tylko cicho zaczęła pochlipywać. Drżała i niespokojnie się kręciła. Obrócił się do niej i delikatnie pogłaskał ją po włosach i po twarzy. - Boli cię coś, Mario? - wystraszył się. - Nie boli! Daj mi rękę... Dał jej rękę, a ona położyła ją na swoim wysokim brzuchu. Na chwilę przestała łkać, wstrzymała oddech, a on całą dłonią poczuł lekkie ruchy w środku, ciche tętnienie. - Żyje! - powiedział i uśmiechnął się w ciemności. Wtedy Maria znów się rozpłakała. Ściągnęła na siebie pierzynę, wcisnęła w nią twarz, ażeby stłumić spazmatyczne łkanie. Długo Samko nie mógł jej uspokoić. Na różne sposoby przemawiał do niej, głaskał ją i całował, ale żona, choć chwilami cichła, ulegała coraz to nowym atakom płaczu. - Celowo upadłam! - wyznawała pośród łkań. - Chciałam je zabić, chciałam, żeby się nie narodziło żywe... Kurczowo wpiła paznokcie w rękę męża, a potem nagle jej palce rozluźniły się. Ciężko osunęła się na pierzynę. Zemdlała. Samko wyskoczył z łóżka, wybiegł do sieni i wrócił z kubkiem wody. Nacierał wodą jej czoło i skronie, póki nie odzyskała przytomności i nie otworzyła oczu. Czuł, jak się znowu do niego kurczowo przytuliła. Serce jej biło gwałtownie i z ciała tchnęło gorąco. A kiedy na koniec znów się rozpłakała, cicho i z przejęciem, pocałował ją i ułożył w miękkie poduszki. - Nie myśl już o tym, Mario! - próbował jej perswadować, choć jego samego wiele kosztowało, żeby przezwyciężyć wzbierający w nim płacz. Leżał zagryzając zębami wargi, naprężając z całej siły wszystkie mięśnie. Kręcił się, przewracał z boku na bok, ale i tak nie potrafił powstrzymać łez, które spływały mu po twarzy. - Zbiednieliśmy! - powiedziała cicho żona. Pochylił głowę i oparł ją na piersi żony. Ciężkie westchnienie wydarło mu się z piersi, ale kiedy znów podniósł głowę, powiedział twardo: - Nie bój się, mam jeszcze dwie mocne ręce! A prawdziwe bogactwo to są dzieci! Stare mury wessały jego słowa i pochłonęły je bez echa. Strop cicho trzasnął jak gdyby pod naporem gwiazd, które chciały zajrzeć do izby. Samko wypił resztę wody i pusty kubek odstawił na stolik. Kiedy z powrotem położył się obok żony, otworzył szeroko oczy, jak gdyby, ich nigdy już nie miał zamiaru zamknąć, jak gdyby chciał przejrzeć najgęstszą ciemność, jak gdyby chciał zobaczyć wnętrze oddalonej i nieznanej gwiazdy. 16 Pal Szokolik przyjechał do kowala Andrzeja Mitrona wozem. Podczas gdy podnajęty woźnica nakładał na wóz podkowy, Szokolik w kuźni zapalił grube cygaro. Z satysfakcją wciągał i wydmuchiwał gęsty dym. Śledził go później wzrokiem, póki się nie rozpłynął. Kowal zerkał od paleniska na Szokolika, ale ten coś nie kwapił się do płacenia. Na koniec jednakże sięgnął do bocznej kieszeni, wyjął pugilares i odliczył na stół uzgodnioną sumę. Jędrek pieniądze jeszcze raz przeliczył i kiwnął głową z zadowoleniem. - Ze mną nigdy nie stracisz - powiedział dumnie Szokolik. - Teraz i ty będziesz mógł sobie kupić takie cygara. A może się poczęstujesz? - Nie, dziękuję - wymówił się kowal. - Nie wiesz jeszcze, bratku, co dobre! - Nie smakują mi. - No cóż, pan z ciebie nigdy nie będzie - powiedział z niesmakiem Szokolik i machnął ręką. - Spójrz na mnie, kim jestem i jak żyję! Brak mi czego? Nie brak! A czemu? Bo umiem żyć. A co ty, twój brat Julo, czy ten narwany Żądlica, albo ten gnojek Drewak? Tylko psioczycie na rząd, szemracie i lżycie Madziarów, takich jak ja... - A jaki z ciebie Madziar? - zdziwił się kowal. - A tak, jestem Madziar. Urodziłem się na Węgrzech i chcę być Węgrem - podniósł głos Szokolik. - To już inna sprawa - powiedział kowal. - Przecież nikt ci nie zabrania... - Ani nawet nie może! - walnął pięścią w stół. - Niechby kto tylko spróbował! Podkowy mi zrobiłeś dobre, ale nawet ciebie bym nie oszczędził. W mojej obecności nie będzie nikt wymyślał na Madziarów. Mówicie, że was tysiąc lat uciskają? A przecież to niedorzeczność. Zapomnieliście o Turkach? Dwieście lat uciskali Madziarów, a tymczasem wy, Słowacy na Górnych Węgrzech, paśliście sobie brzuchy! A nie było przedtem Tatarów? To jest głupstwo? Kto was obronił przed Tatarami? Madziarzy! Bylibyście już wszyscy trawkę gryźli! Bo kiedy tu nie było Turków i Tatarów, żyły wszystkie narody Węgier jak jedna rodzina. Nikt nikomu nic nie brał! A o łacinie to zapomnieliście? Kilka stuleci jaśnie panowie gadali tylko po łacinie i tak też książki pisali. No, a czy zwykły człowiek rozumie po łacinie? Diabła starego rozumie! Więc czemu się wy, Słowacy, dziwicie, żeśmy łacinę wyrugowali i zaczęli mówić zrozumiale, po węgiersku?! - Mamy i swój język, swoją mowę! - zastrzegł się kowal. - A po co nam na Węgrzech tyle języków? Z tego tylko mętlik i bałagan powstaje. Toż byłoby przecież lepiej, gdybyśmy wszyscy jednym językiem mówili i wszyscy się rozumieli. Dopieroż by handel kwitnął! Ale wy od tak mądrej rzeczy się odżegnujecie. Mój Boże, że tam Madziarzy trochę ostrzej przez te ostatnich parę lat szerzą oświatę i kulturę, to już taki wokół tego krzyk, jakby nie wiem co! Ech, szkoda gadać, ty też jesteś taki sam, jak i wszyscy! Zakuta dębowa pała! Ech, ech! Pal Szokolik z niesmakiem odwrócił się i zabierał się do wyjścia, nie powiedziawszy nawet do widzenia. Kowal Andrzej Mitron jął gniewnie bić młotem o kowadło. Kuł tak wściekle, że całkiem zniszczył motykę. Naraz przerwał i ryknął do Szokolika: - Ojciec i matka tam w grobie się przewracają, żeś ich się zaparł! Ty świnio! Szokolik drgnął i przystanął. Obejrzał się. Zaciął zęby. Twarz mu stężała. Przełknął. Powoli odwrócił się od kowala i szybko wyszedł. - Ode mnie już nie dostaniesz nigdy żadnej podkowy! - ryknął znowu kowal. Po czym usiadł, zupełnie wyczerpany. Fartuchem otarł spocone czoło i ciężko westchnął. Na trzeci dzień przyjechał do wsi strażmajster z dwoma żandarmami. Wysiedli z kocza i szli przez wieś w szyku służbowym: strażmajster z przodu, a za nim o krok dwaj żandarmi. Nowiutkie uniformy przyciągały oczy. W jednej chwili było wokół nich pełno dzieci, a starsi przyglądali im się sprzed domów. - Przyszli zamknąć Kekera! - powiedział Cyprych. - Akurat jego? - powątpiewała Cyprychowa. - A czemuż to? - On wie dobrze, czemu - powiedział Cyprych. - Kokawcy spili się u Gerscha i nie chcieli mu dać zamknąć karczmy, bo niby jeszcze mają mało. A Keker na to, że jak dobrze mu zapłacą, to u niego znajdzie się jeszcze cały gąsior. Wziął od nich słono i zamiast gąsiora gorzały, kazał żonie im wynieść gęgającego gąsiora. Strażmajster przystanął przed sołtysówką, wszedł do środka, a kiedy po chwili wyszedł, pałętał się przy nim sługa gminny Krochak. Przeszli do centrum wsi i stanęli przed kuźnią. Krochak do niej zajrzał i dał im znać. Kowal Andrzej Mitron ze zdziwieniem wybałuszał oczy, kiedy przed nim w środku kuźni stanął strażmajster z dwoma żandarmami. - Jesteście Andrzej Mitron? - spytał strażmajster. - Jestem! - powiedział Mitron. - Mam rozkaz was aresztować i dokonać rewizji w waszym domostwie. Nie wzbraniajcie się i pokażcie nam wszystko, co przechowujecie: broń, antypaństwowe materiały, rosyjskie panslawistyczne ulotki i książki przeciwko władzy austro-węgierskiej, a także antypaństwową petycję! Wszystko, co macie! - Wszystkiego tak piorunem nie zgromadzę! - drapał się kowal Andrzej Mitron za uchem. - Jak to?! Ty wagabundo! - ofuknął go strażmajster. - To wszystko myszy mi przechowują w swoich norach! - uśmiechnął się Mitron. - Nie rób sobie żartów, bydlaku panslawistyczny! - wrzasnął jeden z żandarmów i z całej siły wyrżnął Andrzeja w pierś kolbą karabinu. Andrzej ani pisnął. Żandarmi zrewidowali dom i Andrzeja Mitrona aresztowali. Ten sam los spotkał i jego brata Jula Mitrona, a także Jana Drewaka i Samka Żądlicę. Nic antypaństwowego jednak u nich nie znaleziono, a oni sami nie stawiali oporu. Pod karabinami wieźli ich żandarmi do Gródka. Strażmajster podrzemywał za ich plecami w koczu. Przed posterunkiem żandarmerii w Gródku spotkali Pala Szokolika. - Coście to ukradli, gołąbeczki? - litośnie załamał ręce. - To ty powinieneś lepiej wiedzieć! - odciął się Samko i splunął. Ślina opryskała skórzany but Szokolika. - Szkoda śliny, Samko, jeszcze będziesz jej potrzebował! - roześmiał się Szokolik, szepnął coś strażmajstrowi i znikł. W Gródku trzymano ich dwa dni, po czym przewieziono do Rużomberka. W pociągu pośpiewali, a potem posmutnieli. Rozkleiły ich te śpiewki, mimo że śpiewał z nimi również żandarm. Pod wieczór przyszli do ich celi Walenty Żądlica i Jan Slabicz, którzy załatwili sobie przepustkę. - Nie bójcie się, chłopy, wyciągniemy was z tego - powiedział Walenty. - Dowiedziałem się, jakie złożono na was doniesienie. Podejrzewa się was, że spotykacie się u Jędrka Mitrona w kuźni i wykuwacie antypaństwowy spisek. Ponoć przechowujecie w domu broń, a także rosyjskie, serbskie, czeskie i słowackie ulotki i książki panslawistyczne. Ponoć też napisaliście antypaństwową petycję. Dowodów na to wszakże nie znaleziono. Aha, ponoć obrażaliście też najjaśniejszego pana, Wiedeń i Budapeszt, słowem całe państwo. Jedyny na to świadek to Pal Szokolik. - To on zrobił na nas ten donos! - wybuchnął Jan Drewak. - Trza go było... - Za późno! - powiedział z żalem Julo Mitron. - Szokolika nie musicie się wcale bać, jeśli się przeciwko niemu zmówicie - odezwał się Jan Slabicz. - Pokłóciliście się z nim o jakieś głupstwo, mogliście go nawet obrazić, a on, żeby się odegrać, zrobił na was fałszywy donos... - Za podkowy mi nie chciał zapłacić! - powiedział kowal Mitron. - Nie chciał? - Ee, nie! - Dobrze, Jędrek! Nie chciał ci zapłacić za podkowy, to się z nim pożarłeś. - Moje żelazo, moja robota, a on podkowy chciał za pół darmo - powiedział kowal. - A żeśmy się z nim pożarli, to prawda. I niejeden raz! I wtedy też, kiedy był u mnie brat i Samko z Janem. Posprzeczaliśmy się, jak się patrzy, ale nic więcej! No nie? - Tego się musicie wszyscy trzymać, a wszystkiemu innemu zaprzeczać - pouczał ich Walenty Żądlica. - Do niczego innego się nie przyznawajcie. Szokolik jest sam, innego świadka przeciwko wam nie ma. A ty, Samko - nachylił się do brata - ani mru-mru o socjaldemokratach! Samko kiwnął głową. Dwaj prawnicy odeszli. Po godzinie czterech aresztantów rozdzielono, każdego dano do innej celi. Nazajutrz zaczęto ich przesłuchiwać po jednemu. I tak jeszcze przez dwa dni. Wszyscy zgodnie zaprzeczali i do niczego się nie przyznawali. Przesłuchujący nie wskórali nic, ani prośbą, ani groźbą, czekali zatem na Pala Szokolika, żeby udowodnił ich winę. Wzywano go listownie, posyłano żandarmów, ale Szokolik zniknął jak kamfora. Szukano go w domu, wypytywano się o niego u sąsiadów. Przed dwoma dniami był jeszcze u Gerscha, gdzie się upił, ale od tamtej pory nikt go nie widział. Jakby pod ziemię się zapadł. Dopiero czwartego dnia dzieci znalazły go utopionego we własnej studni. Po dwóch dniach czterech aresztowanych wypuszczono. Walenty Żądlica i Jan Slabicz zaraz ich zaciągnęli do szynku. Dowiedziawszy się, co się stało z Szokolikiem, cztery ofiary jego donosu spojrzały po sobie ze zdziwieniem. - Co za świntuch! - odezwał się po chwili Samko Żądlica. - Jeszcze i dobrą studnię skaził, kto teraz będzie z niej pil wodę?! Walenty zaprosił wszystkich do swojego domu, ale byli aresztanci chcieli jak najszybciej wracać do siebie. - To przynajmniej ty, Samko, zajdź do mnie! - Innym razem - wymawiał się Samko - chcę wracać razem z nimi... A może coś wiesz o jakiejś pracy?... - Z tym to gorsza sprawa. - A w garbarniach mikołajskich? Jesteś tam przecież udziałowcem! - Stamtąd też zwalniają ludzi - posmutniał Walenty. - A ja na razie nie mam tam nic do gadania... Z zakłopotaniem spojrzeli na siebie, objęli się i rozstali. - Pozdrów matkę, wszystkich swoich i Krystynę! - wolał Walenty za ruszającym już pociągiem. - Którejś niedzieli wybierzemy się do was z żoną! Samko Żądlica zamknął okno i przysiadł się do Jula Mitrona. - Można? - zapytał. - Siadaj! - zgodził się Julo. - Ale zostaw mnie w spokoju! - A co, boisz się? - Nie boję! - No to muszę ci powiedzieć, żeś mi zmarnował siostrę - rzekł Samko cicho a dobitnie. - Krystyna mogła wyjść jeszcze za mąż! - Mogła, ale nie wyszła! Ja jej nie broniłem! - Musiałbyś przestać do niej chodzić! - No a jak nie przestanę? - Powiem ci, całkiem ją zmarnowałeś! - powtórzył Samko. - Wiesz ty co, Samko - Julo chwycił go za rękę. - Zostaw nas i daj nam spokój! Proszę cię, zostaw nas oboje w spokoju! My się najlepiej rozumiemy! Samko spojrzał na Mitrona, po czym spuścił wzrok. Odwrócił głowę, poddał się. Dopiero wtedy Mitron zabrał swoją rękę. Nadal siedzieli obok siebie, ale aż do samego domu nie zamienili już ani słowa. W domu ich witano, jak gdyby wracali ze zwycięskiej wojny. Na Samku poobwieszały się dzieci. A Maria rozpłakała się w jego objęciach. - Ledwie styczeń minął, a już tyle śmierci i nieszczęścia! - szeptała mu na piersi. - To będzie zły rok... - Nie opowiadaj, najdroższa! - zakrzyczał ją z uśmiechem. - Kiedy mają ludzie umierać, jak nie w zimie? Przycisnął do siebie żonę, dzieci i weszli razem do domu. Rozdział piąty 1 Samko Żądlica zdawał się puszczać na wiosnę korzenie i liście. Głowa mu pękała, wyostrzyły się nerwy, dłonie były pełne swędzenia. Czasem przyglądał się sobie w lustrze z lękiem i niepokojem, skąd te korzenie i liście z niego wyrosną. Kiedy indziej, popatrując na słońce, dochodził do przekonania, że między nimi także jest jakieś podobieństwo, że mają coś wspólnego. On i słońce z trudem przełabudali się przez zimę. Słońce wszakże już na wiosnę nie tylko codziennie wschodziło i zachodziło, ale swoim życiodajnym ciepłem wszystko budziło do życia. I Samko by najchętniej wyskoczył ze skóry. Z końcem marca i początkiem kwietnia porobił wszystko w polu, poorał, zasiał i zasadził, i z dnia na dzień stawał się coraz bardziej niespokojny. - Ech, żono moja, tak bym kogoś stłukł - mawiał jakimś gniewnym tonem do Marii - tak bym komuś przygrzał! Niechby tylko ktoś do mnie wyskoczył z pyskiem, albo wyrżnął mnie w łeb! Och, ja bym mu wtedy oddał, kości bym mu połamał! Ech, Marysieńko moja, stłukłbym ja teraz kogoś, i to jak stłukł! - Jak masz taką ochotę, uderz mnie! - zaofiarowała się Marysia. - Tylko do karczmy teraz nie chodź, bo możesz niewinnego skrzywdzić. Już ja wiem, co ci jest! W świat cię ciągnie, do murarki! Tylko to cię nęci, trapi i frasuje! - Ano faktycznie, trzeba będzie jechać! - żywo zareagował Samko. - Pieniędzy muszę zarobić! A chyba wezmę z sobą i naszego najstarszego, Jana. Obowiązkowe cztery klasy skończył, niech popróbuje murarskiego fachu...! Jak postanowił, tak i zrobił. Już pod koniec marca zaczął klecić starą murarską brygadę. Najpierw skoczył do majstra. Piotr Żufanko-Żmija w pierwszej chwili się wykręcał, długo się drapał za uszami, krzywił się, marszczył czoło i tylko jęczał i postękiwał, że niby gdzie to się będą, do jasnej-ciasnej, tłuc, niech diabli porwą tę całą murarkę. Ale tak było tylko podczas pierwszych odwiedzin. Wypadało się najpierw sprzeciwiać, wzdragać i wyolbrzymiać niewygody. Kiedy jednak zaszedł do niego Samko po raz drugi, Żufanko omal że go nie ucałował z radości. Narzędzia miał przygotowane, a plecak spakowany do drogi. - No, Samko, nie mam nic przeciwko - powiedział z uśmiechem. - Tylko nie wiem, w którą stronę świata się wypuścimy?! - Trza jechać na Koszyce, potem na Miszkowiec, Debreczyn i Wielki Waradin - rozgadał się Samko. - Jano Anosta już od tygodnia pyta w pociągu o murarzy. Ludzie z Dowalowa mu powiedzieli, że pod Waradinem szykuje się robota aż do lata, a może nawet aż do jesieni. - Tylko czy na pewno? - sposępniał Żufanko. - W domu pod piecem nic mądrego nie wymyślisz! Trzeba jechać! Popatrzymy i zobaczymy! - Przecież mówię, ja jestem za! - powtórzył Żufanko. Podobnie myśleli i pozostali. Jedynie Benedykt Wilisz-Samobójca proponował, żeby się wypuścić do Krakowa, ale dał się przekonać. Maciej Szwanda-Mańkut zgodził się bez słowa. Melchior Wicjen-Mądrala, rzecz jasna, co nieco mędrkował i kombinował, nie mógł nawet spać przez ostatni tydzień i biegał dzień w dzień od jednego do drugiego z różnymi pomysłami. Ze starej brygady odmówił udziału Jurek Grebeń-Ryba, gdyż już wcześniej obiecał zabrać się z innymi. Jego żona Staśka pozostała przy dzieciach. Brat Franek Dropa- Fryzjer wędrował po świecie. Wszyscy pozostali zgodzili się. Z dawnej brygady nikt się właściwie nie zmienił, postarzeli się tylko o te parę lat. Na zbiórce przed odjazdem unikali nadanych sobie kiedyś przezwisk, posługiwali się właściwymi imionami. Jakby się przezwisk wstydzili przed dziećmi. Janek Żądlica nie musiał się bać, że będzie sam pośród starszych. Do pociągu razem z nim miało wsiąść jeszcze trzech jego rówieśników: Paweł Żufanko, Franio Wilisz i Jurek Wicjen. Byli już wszyscy gotowi, kiedy to pod wieczór dziewiętnastego kwietnia wpadł do Samka podniecony Jan Anosta. - Samko! - wołał już we drzwiach. - Wyszło na moje, kolejarze strajkują! - Niech to dunder świśnie! - zaklął Samko. - Akurat teraz, kiedy jesteście nam potrzebni?! - Ciesz się, głupcze! - wrzasnął Anosta. - Rząd musi zgodzić się na wszystkie nasze żądania! Podwyższą nam płace, skrócą dzień roboczy, a ciebie przyjmą z powrotem na kolej! Co ty na to? Samko z niesmakiem splunął. - Pleciesz! - powiedział ze złością. - Nie plotę! - Słuchaj! - przyskoczył Samko do Anosty i chwycił go za kołnierz: - Kto strajkuje? Gdzie? - Przecież mówię - jąkał się Anosta - kolejarze w Budapeszcie strajkują... - U nas jeszcze pociągi chodzą? - U nas na razie tak! - A jak długo jeszcze mogą tu chodzić? - Dzień, dwa, a potem... Samko puścił Anostę i krzyknął do syna: - Janko, zaraz wszystkich obleć! Jutro rano wsiadamy do pociągu!, Już o piątej rano cała dziewiątka marzła na stacji w Gródku. Niecierpliwie czekali na pociąg do Świętego Mikołaja. - Przyjedzie? - co chwila Melchior Wicjen chodził się pytać. - Przyjedzie! - twierdzili kolejarze. Odetchnęli, kiedy rzeczywiście przyjechał. Wsiedli popatrując na siebie z zadowoleniem. Konduktor był jakiś nerwowy i nieswój. Melchior Wicjen z dużą pewnością siebie wyszczerzył do niego zęby: - Panie konduktorze, mógłby pan łaskawie nam powiedzieć, czy to prawda, że w Peszcie strajkują kolejarze? - Prawda! - potwierdził konduktor. - Peszt to jest Peszt - zaczął się mądrzyć Melchior Wicjen. - Tam niech sobie strajkują. Tu u nas, na Górnych Węgrzech, w naszej Słowacji, jest na razie, chwalić Boga, porządek! - Mógłbyś nie gadać głupstw! - ofuknął go Samko. - To ja gadam głupstwa? - Skoro strajkują, mają powód! - rzekł Samko. - Jaki powód? - skrzywił się w złośliwym uśmiechu Melchior Wicjen. - Mogą być zadowoleni, że mają pracę. Nam nawet tego nikt nie zapewnia! - zwrócił się do konduktora. - Niechże pan powie, czego oni właściwie chcą! Jak ich zwolnią, to nawet pracy mieć nie będą! - Chcą tylko tego - odezwał się konduktor - czego im dotąd nikt nie zapewnił, ani rząd, ani socjaldemokracja, ani żadna inna partia! Wyższych płac, ośmiogodzinnego dnia pracy, praw wyborczych! - My, murarze, nie mamy nawet tego, co wy, kolejarze, a siedzimy cicho! - odezwał się Maciej Szwanda. - To i wy strajkujcie! - powiedział konduktor. - Jak możemy strajkować, skoro nie mamy stałej pracy?! - znowu zabrał głos Melchior Wicjen. - Jesteśmy na łasce i niełasce tych, co nas chcą zatrudnić. - W takim razie nie ma o czym gadać! - rzekł konduktor. - Ale i wy w tym pociągu nie strajkujecie! - zahaczył konduktora Melchior Wicjen. - Może się zdarzyć, że zanim wyjedziecie poza własne opłotki, będziecie musieli wysiąść! - powiedział konduktor, przeciął ostatni bilet, zasalutował i wyszedł. Umilkli i spojrzeli na siebie pytająco. - Mówił to poważnie? - z obawą w głosie zwrócił się do pozostałych Benedykt Wilisz. - Po nich się można wszystkiego spodziewać! - zirytował się Melchior Wicjen. - A kto nam zwróci pieniądze za bilety? - wyskoczył Wilisz. - Ja im tego nie daruję! - Jeszcze nic się nie stało! - uciszał współtowarzyszy Żądlica. - Spokojnie możecie siedzieć i jechać dalej! Zanim to z Pesztu dojdzie tutaj, będziemy już na miejscu. A jeśli nas przygwoździ strajk, to nic się nie da zrobić. Musielibyśmy drałować na piechotę. Na kolejarzy nie ma co się złościć, oni mają rację. Żądają tylko tego, co im się należy. Właściwie to i my byśmy powinni tak samo postępować! Kiedy Piotr Żufanko ugaduje się co do dniówki, też nie przystaje na pierwszą propozycję. To żadna zbrodnia, że się żąda więcej. Pracowałem ja na kolei, miód to nie jest! Tu niemal każdy kolejarz ma kawałek pola za domem, ale w Peszcie muszą wyżyć z samej płacy.. W mieście człowiek się musi inaczej urządzać. U nas jak nic nie masz, to się chociaż źródlanej wody napijesz i trawy nażresz. Choćbyś miał korę z drzew gotować, jakoś tam przetrzymasz. Zresztą sami dobrze wiecie, jak to jest w mieście, przecież byliście w Peszcie lub Preszburgu! - Ech, ileż tam jest ładnych kobiet! - westchnął sobie Maciej Szwanda. - Daję słowo, mógłbym tak z rok, albo i dwa, patrzyć i patrzyć na nie! I nawet jeść bym nie musiał! A wy się nie przysłuchujcie, smarki jedne! - zwrócił się do chłopców, którzy w kącie cicho chichotali. Pociąg się wdrapał na Szczerbę i brygadzie murarskiej było coraz weselej. Powyciągali butelczyny z gorzałką i zaczęli się częstować. Odjeżdżali od zmartwień, które pozostawili w domu, a o tych, które ich czekały, jeszcze nie wiedzieli. W Popradzie już wesoło śpiewali i w głos podziwiali zaśnieżone Tatry od spiskiej strony, od której rzadko mieli sposobność je widzieć. W Iglowie już prawie wszyscy podrzemywali, a w Koszycach musieli wysiąść. Osierocieli na stacji pośród tłumu podróżnych. Pociągi przychodziły, ale nie odchodziły. Kolejarze latali to tu, to tam, coś między sobą tajemniczo szeptali i nie odpowiadali na pytania oczekujących. Za plecami podróżnych działo się coś, o czym nie mieli pojęcia. Ludzie stali się nerwowi, wielu mówiło podniesionymi głosami. Nasi murarze próbowali przewiedzieć się o jakiejś robocie na miejscu lub gdzieś w pobliżu, ale bez skutku. - Trzeba jechać dalej! - zdecydował Żufanko. - Do Debreczyna, a może aż do Siedmiogrodu. Wreszcie się ruszyło. Wsiedli do pierwszego pociągu. Przez chwilę oglądali widoki za oknem, a potem starsi znowu przysnęli. Tylko czterej chłopcy rozmawiali, póki się nie ściemniło. Do Miszkowca przyjechali późną nocą. Tu musieli się przesiąść. Znowu przepytywali się o robotę i znowu nic! A pociągi? Rozdrażnieni kolejarze zbywali ich półsłówkami. W końcu wyszło na jaw, że będą musieli na stacji przenocować. Zsunęli cztery ławki, okutali się w ciepłe kapoty i próbowali zasnąć. Po północy zbudziły ich cztery młode prostytutki, wyglądające wszakże jak niewinne panienki. - Nie macie czego do jedzenia? - dopraszały się dziewczyny. Posadzili je obok siebie i dali jeść. - Ja jestem Mania - przedstawiła się najrezolutniejsza - to jest Zuza, to Margita i Helena. Niech każdy z was sobie wybierze, którą chce! Mężczyźni umilkli, chłopcy spąsowieli. - Nie bójcie się, jesteśmy zdrowe! - śmiała się Helena wyzywająco. Nikt się nie ruszył, nie powiedział słowa. Tylko Maciejowi Szwandzie wyraźnie podrygiwała głowa. - Na ciebie mam ochotę - Margita siadła Samkowi na kolana i palce zanurzyła mu we włosy. - Zabawisz się bezpłatnie, przynajmniej się rozgrzejemy... - Nie! - powiedział Samko i wstał. Dziewczyny zachichotały i też się podniosły. Odbiegły parę kroków i dopiero wtedy zaczęły ich wyzywać: - Dupki zasrane! - Gnojki, bździochy! - Odrąbcie sobie kutasy! Maciej Szwanda ryknął i rzucił się za nimi. Głośno pisnęły wszystkie cztery i w nogi! Maciej po chwili stanął i wrócił ze zwieszoną głową. Rano wybrali się do Egeru. Tam znowu długo czekali na pociąg i daremnie rozglądali się za robotą. Pociągi chodziły coraz rzadziej i nieregularniej. Była noc, kiedy przyjechali do Debreczyna, a do Wielkiego Waradina dotarli dopiero na drugi dzień w południe. Spotkali na szczęście kilku miejscowych Słowaków, którzy im poradzili, żeby się wybrali do pobliskiego miasteczka Elesd, gdzie ponoć zaczęto budować wielkie magazyny. Zostali więc w żupanacie biharskim, gdzie po trosze furami, a po trosze na piechotę brnęli zmęczeni i niewyspani do Elesd. Przespali się w pierwszej z brzegu noclegowni. Rano dwudziestego czwartego kwietnia miasteczko Elesd napełniło się tysiącami miejscowych robotników rolnych i biednych chłopów. Murarze łazili między nimi i daremnie wypytywali się o pracę, gdyż nikt teraz nie chciał z nimi o tym rozmawiać. Perorując i wznosząc okrzyki wszyscy czekali na otwarcie wiecu politycznego. - Niech się pod ziemię zapadnę, jeśli tu nie znajdziemy jakiejś roboty! - powiedział zgnębionym głosem majster Żufanko. Murarze już tylko rozglądali się bezradnie i z rozterką w duszy słuchali wyzwisk i pomstowania siedmiogrodzkich rolników i robotników. Na wysokim podium pośród tłumu zjawiło się kilku mówców, którzy po rumuńsku i węgiersku domagali się od rządu Tiszy podwyżki cen na produkty rolne, podwyżki płac, skrócenia dnia pracy robotników... Głosy mówców właściwie ginęły w popierającej je burzy okrzyków. Nagle konno i pieszo zjawili się uzbrojeni żołnierze i żandarmi. Kilkakrotnie próbowali przerwać wystąpienie mówców i wzywali zgromadzonych do rozejścia się. W pierwszych rzędach doszło do starcia wojska i żandarmerii z uczestnikami wiecu. Krzyki, wrzawa i rumor niezwykle nasiliły się. Żołnierze i żandarmi zaczęli nieoczekiwanie strzelać. Mundurowi na koniach dobyli szabel i jęli rozpędzać tłum. Strzały rozległy się ponownie. Plac napełniły jęki rannych, lament umierających i wrzaski przerażenia. Ludzie na oślep rzucali się w ucieczce na wszystkie strony. Jedni przewracali się, inni ich tratowali, często zadeptując na śmierć. Murarze instynktownie zwarli się w gromadkę i wycofywali się z placu w stronę ulic i domów. Nagle syn Żądlicy, Jano, zawył z bólu. Oczy miał nienaturalnie wytrzeszczone, usta szeroko rozwarte. Kurczowo złapał się za pierś, z której broczyła krew. Zachwiał się i byłby upadł, gdyby go nie schwycił ojciec. Żufanko podtrzymał go z drugiej strony. Jano stracił przytomność, nogi mu oklapły. Schwycił je Maciej Szwanda, chłop na schwał, i tak we trójkę biegiem zanieśli chłopca między pierwsze domy i drzewa. Pozostali murarze odgradzali ich od ludzi, którzy w panicznym strachu miotali się naokoło... Zatrzymali się w jakimś ogrodzie na skraju miasteczka. Położyli Janka w świeżej trawie. Wszyscy się nad nim pochylili. Cucili go, zatamowywali krew. Ale chłopiec przewracał juz tylko oczyma i oddech mu z wolna słabł. Charczenie ustało. Wyraźnie pobladł na twarzy. Ciało nagle znieruchomiało, oczy stanęły w słup. Nie żył. Dopiero po chwili zdali sobie z tego sprawę. - Synu mój! - wyszeptał boleśnie Żądlica i zamknął zmarłemu powieki. Kurczowo zaciśniętymi wargami pocałował go w czoło. Wstał i zatoczył się. Podtrzymał go Szwanda. Rówieśnicy Janka rozszlochali się cicho. Żufanko wyjął z kieszeni płaską buteleczkę gorzałki. Podał Żądlicy: - Napij się! Łyknął jakby bezwiednie i oddał butelkę. Ktoś zdjął z siebie kapotę i chciał przykryć zmarłego. Wtedy się odezwał właściciel ogrodu. Nawet nie zauważyli, kiedy podszedł. - Umarł? - spytał po węgiersku. Samko kiwnął głową. - Przenieście go do domu - rzekł na to gospodarz dopełniając słowa wymowną gestykulacją. Podźwignęli ciało Janka i nieśli je przez ogród do pobliskiego domu. Przez dwa następne dni węgierski gospodarz Istvan Illes udzielał gościny liptowskim murarzom, ośmiu żywym i jednemu zmarłemu. Wszyscy u niego nocowali, a że bez jednego słowa o zapłacie dawał im również jeść, starali się, jak mogli, pomóc mu w gospodarstwie. Okopywali grzędy w ogrodzie, rąbali drzewo, karmili rogate woły. Tymczasem Istvan Illes załatwił u lekarza akt zgonu, wystarał się o pozwolenie na pogrzeb Jana i zdążył dowiedzieć się wielu szczegółów o tym, co stało się w miasteczku Elesd i w całym kraju. Zdumieli się słysząc o tych wszystkich zajściach. Zgrozą przejęła ich wiadomość, że wojsko i żandarmi zastrzelili oprócz Janka ponad siedemdziesiąt osób i o wiele więcej ranili. Pociągi jednakże już znowu chodziły. Rząd zlikwidował strajk kolejarzy przy pomocy wojska, policji i żandarmów. Tisza dał wszystkim strajkującym powołanie do wojska, a organizatorów strajku kazał ująć i postawić przed sądem. Państwo węgierskie swoją brutalną i nieludzką siłę demonstrowało również na przykładzie Żądlicy. Całe dwa dni siedział Samko przy zmarłym synu pogrążony w bólu. Nie dał się namówić na alkohol, nie chciał nawet jeść, tylko siedział i posępnie milczał. Po pogrzebie murarze zbierali się do odjazdu. Podziękowali za wszystko Istvanowi Illesowi, chcieli się złożyć, żeby chociaż część kosztów mu zwrócić, ale on nie przyjął ani grosza. Dał im jeszcze na drogę chleba i domowych kiełbasek, a także adres swojego kuzyna w Debreczynie, gdzie radził im się zatrzymać, bo tam na pewno znajdą robotę murarską. Żądlica jednak w Debreczynie z pociągu nie wysiadł.. - Nie wiem, może mi przyjdzie iść na żebry, ale tu nie zostanę! - powiedział. - Wracam i ja z Samkiem! - zdecydował się Maciej Szwanda. Reszta stała na peronie aż do odejścia pociągu. Wyraźnie posmutnieli na widok odjeżdżających towarzyszy. Dopiero w pociągu odezwał się w Żądlicy ból i ogarnęło go przygnębienie. - Nie powinienem był zostawiać tu chłopca - dorzekał sobie. - Trzeba mi go było zabrać do domu! Jak ja się teraz pokażę na oczy żonie?! Maciej Szwanda pocieszał go, podnosił na duchu i uspokajał. Jakoś tym razem szybko dojechali do Koszyc. Kolejarze jednak byli jacyś rozjątrzeni, opryskliwi, o byle głupstwo podnosili na podróżnych głos. Tym większego miał Szwanda pietra, gdyż podczas przesiadania się w Koszycach stwierdził, że nie starczy im już pieniędzy, by opłacić bilety na dalszą drogę. Wsiedli do wagonu, ale po chwili z niego z powrotem wysiedli. - Co tak tu się pętacie? - krzyknął na nich konduktor. - Nie mamy pieniędzy na bilety - przyznał się Szwanda. - Wsiadajcie! - rozkazał konduktor. - Dziś was przewiozę za darmo! Ale ani mru-mru! Ta kurwa kolej nie zbiednieje! Zrozumiano? Żądlica zaszył się w kąt pod okno i niemo gapił się na uciekający i zmieniający się bez przerwy krajobraz. Aż do Popradu nie ruszył się z miejsca i nie powiedział słowa. Maciej Szwanda zostawił go w spokoju, o nic nie pytał, nic nie mówił. Na stacji w Popradzie Żądlica nagle wstał i ściągnął z półki swój plecak. - Dokąd? - Maciej chwycił go za rękę. - Wysiądę! - szarpnął ręką Żądlica. - Nie puszczę cię! - Boję się iść do domu, Maciej! - powiedział stropiony Żądlica. - Pójdę stąd na piechotę. A zanim zajdę, nabiorę odwagi! - Nie! - powiedział stanowczo Maciej. - Wrócimy razem! Żądlica już się nie upierał i usiadł z powrotem na swoim miejscu. Pociąg minął Szczerbę, Ważec, Wschodnią i zwalniał przy zjeździe do Królewskiej Wólki. - Bierz swoje graciki, wyskoczymy! - poderwał Samka Maciej. Wyskoczyli przy hybiańskim zakręcie i kiedy pociąg zjeżdżał obok nich ku dolinie, ujrzeli naprzeciwko siebie po drugiej stronie torów zwrotniczego Pullę. Salutował lizakiem, w kobiecej chustce na głowie. Chcąc nie chcąc musieli się zaśmiać. I im dłużej patrzyli, tym bardziej skręcali się ze śmiechu. Zwrotniczy był w kropce, a oni musieli się wzajem przytrzymywać, żeby nie upaść na ziemię. Przybiegł do nich przez szyny i zapytał ze zdziwieniem: - Co się stało? Szwanda wskazał palcem jego głowę. - Akurat doiłem krowę - zaczął wyjaśniać - kiedy zadudnił pociąg... Wybiegłem, jak stałem. Krowę mam taką, że tylko kobietom daje się doić, mężczyzn kopie jak nie wiem co. No to muszę sobie zawiązywać do dojenia chustkę, bo gdybym jej w ten sposób nie oszukiwał, nigdy by mi nie pozwoliła wziąć się za cycki... A wy co? - Syna mi zastrzelili - powiedział Samko Żądlica. - Rany boskie, syna! - jęknął zwrotniczy Pulla. - A jakże to? Gdzie i za co? No, patrzcie państwo?! - Kiedy indziej, Jano! - powiedział Maciej Szwanda. Rozstali się ze zwrotniczym i zbiegli ku rzece. W bród przeszli Wag, wdrapali się na Glinianki i u swoich stóp zobaczyli pobliskie Hyby. Lekko zbiegli między pierwsze zagrody, napotkali pierwszych ludzi. Nie witali się, nie odpowiadali na pytania, jedynie szli pośpiesznie jakby spłoszeni. Zaskoczeni wieśniacy ze zdumieniem oglądali się za nimi. Zatrzymali się dopiero w obejściu Żądlicy przed drzwiami do domu, gdyż wejść do środka nie mieli odwagi. Zdjęli z ramion plecaki i czekali. Po, chwili na progu zjawiła się Maria. W pierwszej chwili chciała ich przywitać, ale przyjrzawszy się im lepiej, zamarła. Zbiegła w dół po schodkach i stanęła przed nimi. - A gdzie jest Janko? - wytchnęła. Spuścili głowy, milczeli. Kobieta krzyknęła, przyskoczyła do męża i gwałtownie nim szarpnęła: - Gdzieś zostawił Janka? - krzyczała. - Gdzieś zostawił naszego syna? I wtedy Żądlica rozpłakał się. 2 Po śmierci syna z Samkiem coś się stało. Nie nastąpiło to zaraz i nagle. Zachodziło powoli, niepostrzeżenie, ale pozostawiało trwałe ślady. W końcu rzucała się w oczy jedynie zaszła w nim przemiana. No, ale weźmy to po porządku! Najpierw znienawidził murarkę. Pewnego dnia na pozór spokojnie przyjrzał się swoim narzędziom murarskim i sam sobie w duchu ordynarnie nawymyślał: „Och, Samko, Samko, ty ośle durny, przez tę swoją włóczęgowską murarkę straciłeś syna! Ale dobrze ci tak! Myślałeś sobie, że będziesz bogatszy, że zarobionymi tam w obcym mieście groszami pokonasz swoją biedę?! No i pokonałeś ją, co?! Śmieje ci się w nos głośniej niż przedtem, a razem z nią wyszczerza w śmiechu zębiska ohydna śmierć! A teraz cierp i łkaj! Wyj, rwij włosy i skręcaj się z bólu, i tak ci to nie przyniesie ulgi, a synowi życia nie przywrócisz!” Przykląkł nad narzędziami murarskimi zachłystując się od łkań i zaczął w nie tłuc pięściami. Jęczał, prostował się i garbił, i całkiem pokrwawił sobie knykcie. Wreszcie chwycił torbę z narzędziami, wybiegł na strych i z wściekłością szurnął ją w kąt. Jeszcze tego samego dnia odwiedził Anostę i Tolkyego. Oświadczył im, że występuje z Socjaldemokratycznej Partii Węgier. Obydwaj spojrzeli po sobie ze zrozumieniem. Sądzili, że Samko działa w afekcie i że później go namówią, żeby między nich powrócił. Daremnie jednak za jakiś czas go przekonywali, daremnie go namawiali. Anosta w końcu zezłościł się: - Toż nie socjaldemokraci zabili ci syna! Zabili go ci, przeciwko którym socjaldemokraci walczą i którzy odmawiają ludowi ich praw. Czyżbyś nie wiedział, że jesteśmy za zniesieniem praw i zarządzeń, które ograniczają wolność wystąpień i agitacji, że żądamy pełnej wolności prasy, stowarzyszeń i zgromadzeń...? Gdybyśmy to wywalczyli, nikt by nie mógł strzelać do jakiegokolwiek zgromadzenia. Kto to za ciebie ma wywalczyć! Ja, albo może Biro? Cóż to, chcesz siedzieć na dupie i czekać?! Samko tylko z niesmakiem machnął ręką. - Mnie tam już żadne zgromadzenia nie będą potrzebne! - powiedział. - Ach, jesteś tuman otumaniony! - westchnął Anosta. - Co za głupota mówić, coś mi nie będzie potrzebne! Jesteś człowiek, a nie bydlę! Albo od razu każ się przywiązać za rogi do żłobu...! Teraz się również Samko wpieklił: - Ja już nie chcę dać się okłamywać! Nikomu! Nawet tobie, Anosta! Chcesz wolności, braterstwa, równouprawnienia ludzi bez względu na narodowość, rasę, wyznanie i płeć. A to musi ktoś naprawdę wywalczyć! Ale ci wszyscy fałszywi prorocy, co trąbią nam o tych rzeczach od dziesiątków lat, co nam mydlą oczy tymi bajeczkami, ci prorocy i faryzeusze ani myślą wystawiać się na karabiny! Nie, nie chcę już o tym nawet słyszeć! Zapłaciłem już zbyt wielki haracz! Jan Anosta i Biro Tolky nic nie wskórali. Niebawem wziął się za Samka brat. Walenty do niedawna jeszcze odnosił się do polityki jak do czegoś podejrzanie śmierdzącego, a teraz był gorliwym rzecznikiem Słowackiej Partii Narodowej. Ledwo wyraził Samkowi współczucie, już mu natrętnie drażnił uszy programem swojej partii: - Wiesz, otworzyły mi się oczy. Można by powiedzieć, że ocknął się we mnie duch narodu. Musimy trzymać się razem, a dokonamy wielkich rzeczy. Jeśli utrzymaliśmy się dotąd jako naród, to nie tylko oduczymy się pić, ale będziemy mieć i swoją silną partię, swoją politykę, swój kapitał i swoją kulturę. Nasza Słowacka Partia Narodowa potrafi w ojczyźnie węgierskiej wywalczyć dla Słowaków wszystko, czego dotychczas nie mogli wywalczyć szturowcy, Macierz i wszelkie petycje, memoranda czy najprzeróżniejsze ugrupowania! Domagamy się pomyślnego dla rozwoju naszych rodzin porządku! A ty chcesz gnuśnieć za piecem? Zawsze byłeś pełen entuzjazmu i ideałów. Sam sobie, bratku, niebawem obrzydniesz! Znudzi ci się życie w takiej bezczynności! Zbudź się, Samko, zbudź się! Samko ponownie z niesmakiem, z szyderczym uśmiechem na twarzy splunął. - Ja wiem swoje! - Co ty wiesz? Nic nie wiesz! - Wiem, że gówno śmierdzi! - Ech - machnął ze zniechęceniem ręką Walenty. - Ale ty się jeszcze ockniesz! - Ocknąć to ty byś się powinien! - powiedział Samko. - Ja? - zdziwił się Walenty. - Hanka Kolarówna nosi pod sercem twój płód! - wykrzyknął Samko gniewnie. - Mam ja rodzeństwo! Krystyna się puściła z żonatym! Ty śpisz z dziewczyną, a potem się spokojnie żenisz z inną! Wszystkim nam wiatr w oczy. Ojciec się zadławił szkłem, mnie znów kurewska kulka trafiła syna! Chyba już dosyć tego gwałtu i droczenia się z losem?! Chcecie podskakiwać, a potem umierać, czy sami zabijać?! A po co wam to? Jaka z tego korzyść? Nic, nic, tylko trupy i kaleki! Samko opadł na ławę, twarz ukrył w dłoniach. Kiedy się ocknął, Walentego już nie było. W drzwiach stała Maria. Z bolesnym uśmiechem obejmowała rękoma brzemienny brzuch. Samko wyskoczył od stołu, z przestrachem do niej podbiegł i lekko dotknął żoninego brzuszka. - Ten musi żyć! - głośno wyszeptał. I tak, być może nie na zawsze, straciliśmy rewolucjonistę! Ech, jakim to rewolucjonistą mógł się stać Samko! Wyglądało jednak na to, że do reszty się wyrzekł swojego dawnego ja i wcale tego nie żałował. Chciał zaprzeczyć temu, czym był, a czym będzie, nie wiedział. 3 Walenty Żądlica wszedł do Krystyny bez pukania. Siostra odpoczywała na kanapie, a na stole pachniała baba ziemniaczana. Na widok brata Krystyna niezbyt energicznie wstała wzdychając. - Widzisz, jaka jestem - powiedziała z poczuciem winy i nieśmiało spojrzała na swój rosnący brzuch. Walenty uśmiechnął się z zakłopotaniem i podszedł do siostry. Bez słowa ją objął i pocałował. - Może masz za złe wdowie, że będzie rodzić, ale ja jestem szczęśliwa. - Niczego ci nie mam za złe - rzekł cicho. Krystyna bezradnie rozejrzała się wokół siebie, złapała brata za rękę i pociągnęła ku kanapce. Zanim go na niej usadowiła, wytarła ją fartuchem. - Chcesz spróbować? - przysunęła talerz z babą w jego stronę. - Sporo zostało, ja już nie mogę. Przyszła mi na nią ochota, to upiekłam całą blachę, ale zjadłam tylko dwa kawałki - rozgadała się pośpiesznie. - Przed chwilą przyszła mi ochota na coś słodkiego, zżarłam dwie łyżki cukru, a teraz bym najchętniej skosztowała makowca. Ale kto mi go upiecze? Taka ci ja jestem teraz... Walenty skinął głową, badawczo spojrzał na siostrę, po czym ułamał kawałek ziemniaczanej baby. Jadł powoli, długo przeżuwał, jakby mu nie smakowało. - Tobie też nie smakuje? - Nie, dobra jest! - Napijesz się zsiadłego mleka? - Trochę. Pobiegła do spiżarni i powróciła z garnuszkiem mleka. Usiadła obok brata, poczekała, aż skończy pić, po czym lekuchno dotknęła jego ręki. - No, powiedz, jak się tam masz? - Pracy dużo, kłopoty... - A żona? - Oczekuje dziecka. - Ona też? - wyrwało się Krystynie, ale zaraz dłonią zakryła usta. Kiedy Walenty na nią spojrzał, cała spąsowiała. - O Hance wszystko wiem - powiedział. - Samko mnie nawet zbeształ. Widujesz się z nią? - Czasem - Krystyna wstała i odniosła pusty garnuszek. Przez chwilkę kręciła się koło pieca, poprawiała pokrywki i głośno wzdychała. To macała się ręką po krzyżu, to znów dotykała brzucha. Raptem podbiegła do cukiernicy i odgoniła muchy. W końcu wróciła do Walentego: - O Hance wolałabym nie mówić! - powiedziała spuszczając głowę. - Ale mnie musisz! - nalegał Walenty kurczowo chwytając siostrę za ręce skrzyżowane na łonie. - Ty ją stale kochasz! - powiedziała Krystyna, ale nie spojrzała bratu w oczy. Walenty ją puścił i oparł się plecami o kanapę. Siedzieli obok siebie milcząc. - Teraz to już przychodzi do mnie rzadko - odezwała się Krystyna. - Co mówię! W ostatnim czasie w ogóle nie przychodzi. Ni stąd ni zowąd przestała. Przychodziła do mnie wypłakać się i płakałyśmy razem. Trochę mi jej było brak, ale już się przyzwyczaiłam. Jak mnie coś napadnie, popłaczę sobie sama... Nie wiem, co się stało, ale już mnie to nawet nie obchodzi. Może już i mnie znienawidziła... - Nienawidzi mnie? - spytał Walenty ze smutkiem. - Tego nie powiedziałam! - Krystyna drgnęła. - Nigdy nawet słówkiem... - Krystyno... Nie musisz... Umilkła. Za drzwiami coś skrzypnęło, poruszyła się klamka. Po chwili na progu stał Julek Mitron. Spojrzał na dwoje rodzeństwa, wszedł i zamknął drzwi. Walenty wstał. - I ty mi chcesz wymyślać? - Julek Mitron uśmiechnął się pocierając palcami dłoń. - No, chodź, doktorku, zagramy w otwarte karty! Walenty jednak podszedł do niego z wyciągniętą ręką. Uścisnęli sobie dłonie, spojrzeli w oczy. Mitron uśmiechnął się. - Masz krzepę, jakbyś dźwigał w sądzie całą ławę przysięgłych! - A ty się wcale nie starzejesz! - uśmiechnął się Walenty. - Wypijemy sobie? Krystynko, masz tam coś? - Dziękuję - odmówił Walenty. - Trochę się spieszę, chciałbym jeszcze... Krystyna przyskoczyła do niego, podprowadziła go do drzwi, objęła i ucałowała. - Idź, idź! - zachęciła brata uśmiechając się serdecznie. Wyszedł w mrok i zawahał się. Iść albo nie iść? Oto jest pytanie! Niespokojnie rozejrzał się dokoła. W oknach świeciło się, a na ciemnych ścieżkach przemykały się ludzkie cienie. Czasem przystawały, po czym znowu ruszały. Cofnął się w najciemniejszy kąt, plecami przywarł do chałupy. Zaczęło go coś uwierać w kroku. Poruszył się. Uwierać przestało. Wyjął rękę z kieszeni i w zadumie zaczął podłubywać sobie w nosie. Bezwiednie wałkował w palcach wydłubany brud. Kiedy uzmysłowił sobie, co robi, uśmiechnął się do siebie. Czego to człowiek nie wyczynia, kiedy myśli, że nikt go nie widzi! Dawno temu jako chłopiec bawił się sam ze sobą pod pierzyną. Robił to dotąd, póki matka mu nie powiedziała: „Wiem, co robisz, choć się nie patrzę! Nawet kiedy jesteś sam, zachowuj się tak, jakby wokół ciebie była masa ludzi!” Zdecydował się i ruszył. Naraz mu się wydało, że na niego patrzy dziesięcioro oczu. Już się nie zatrzymywał, szedł dalej. Próg domu przestąpił śmiało, zdecydowanie. Zacisnął pięści, zaciął zęby i ściągnął wargi jakby czekał na cios. Jeszcze w sieni wyobrażał sobie, jak naskoczy na niego matka Hanki, a jej ojciec chwyci za pogrzebacz. Tymczasem Hanka była sama. - Dobry wieczór! - powiedział. Hanka odwróciła się i ze zdumienia otworzyła na chwilę usta. Zmierzyła Walentego wzrokiem od stóp do głów i cofnęła się. - Przyszedłeś mnie zabić? - spytała oschle. Dopiero teraz uświadomił sobie, że stoi w rozkroku i ciągle jeszcze zaciska groźnie pięści. Rozluźnił się, rozprostował palce. Uśmiechnął się. - To sobie powinieneś przysądzić sto kijów, a może ty się i z tego wykręcisz?! - wykrzyknęła naraz. - No zabij mnie, zabij! - Hanka! - powiedział łagodnie, czule i zaczął iść w jej stronę. - Nie! - wrzasnęła wyciągając przed siebie ręce jakby go chciała powstrzymać. - Nie, nie! - powtórzyła. - Hanka! - zaczął znowu. - Przyszedłem cię zobaczyć. Myśl o naszym dziecku! - - Ono nie ma ojca, nie będzie go miało! - krzyczała z przejęciem i rękami pośpiesznie objęła wystający brzuch. - Sama je donoszę, sama urodzę i wychowam... Będzie tylko moje, moje, nikt mi go nie odbierze! Nikt! Nikt! - krzyczała wybuchając płaczem. - Hanka! - zwrócił się do niej znowu. - Wynoś się! - ryknęła. - Wynoś się! - rzuciła się na niego. Cofnął się z przerażeniem patrząc w jej twarz wykrzywioną gniewem. Byłaby go zatłukła, gdyby nie otworzył drzwi i nie wyszedł. - Nienawidzę cię, nienawidzę! - krzyczała za nim. W sieni zatrzymał się, żeby ochłonąć. Słyszał przez drzwi, jak Hanka żałośnie chlipie, ale wejść z powrotem już nie miał odwagi. Sięgnął do kieszeni, wyjął sto złotych i podetknął je pod wiadro z wodą. Wyszedł znowu w noc. Każdy jest nieszczęśliwy na swój sposób. Walenty z bólu szlochać nie potrafił, nie rwał i nie czochrał sobie włosów, nie wpijał paznokci w skórę, nie dyszał, nie walił głową o mur. Tylko szedł i szedł. Wyszedł w ciemności za opłotki wsi, potykając się pod gwiaździstym niebem o grudy polnej drogi, szedł, szedł i nawet nie wiedział, kiedy zawrócił. Nie myślał o niczym, niczego sobie nie wyobrażał, tylko szedł, stawiał kroki. Trochę mu to i ulżyło, ale niezmierzony smutek w nim pozostał. Wielka depresja raniła mu wnętrze. Ciało się co prawda rozluźniło, stało się jakby lżejsze, swobodniejsze, ale żalu, smutku, rozpaczy, szlochu i krzyku niepodobna było z niego wyrwać. - Ale cię wzięło! - powiedział Samko patrząc na wchodzącego do domu brata. - Siadaj, napij się! Nalał mu kieliszek gorzałki nie zapominając i o sobie. Trącili się i wypili. - Mój ty biedaku! - użaliła się nad nim matka krzątając się koło syna, który ze smutkiem wpatrywał się w stół. - Namęczyłeś się, namęczyłeś! Pojeść powinieneś! - Dziękuję, mamo, nie mogę! - No to wypij! - nalał znowu Samko. Po trzecim kieliszku Walentemu rozwiązał się język. - Widziałem się z nią! - powiedział. Matka, Samko i Maria spojrzeli po sobie, zaskoczeni tą nowiną, po czym z zainteresowaniem otoczyli Walentego. - No i co? - spytała matka. - Nic! Wygoniła mnie! Nie chce mnie znać ani widzieć na oczy. Nienawidzi mnie... - Może to i lepiej! - westchnęła matka i naraz się uśmiechnęła. - Nalej mi jeszcze! - poprosił Walenty i podsunął kieliszek. Bracia poweseleli. - Piotr, chodź tutaj! - zawołał Samko swojego dziesięcioletniego syna. Chłopiec z radością przybiegł. - Wyobraź sobie, co sobie wymyślił! - Samko mrugnął znacząco do brata. - No, powiedz stryjkowi, coś sobie wymyślił. Chłopiec ociągał się. - Chciałby być zegarmistrzem! - zdradził Samko. Chłopcu ze szczęścia rozjarzyła się twarz. - Chciałbym! - powiedział chłopiec. - Chciałbym, chciałbym - przedrzeźniał go z przekąsem Samko. - A wiesz ty, jaki to ciężki kawałek chleba być zegarmistrzem? Dzisiaj zegarek ma tylko ksiądz, nauczyciel, notariusz i paru majętniejszych gospodarzy. Co będziesz reperował? Całe życie będziesz klepał biedę! - Chodź tu do mnie! - uśmiechnął się Walenty do bratanka. Chłopiec się do niego przytulił. Walenty odpiął od kamizelki łańcuszek i z kieszonki wyjął zegarek. - Pokaż dłoń! - powiedział do Piotra. Chłopiec nastawił dłoń, a Walenty położył mu na niej zegarek. - Szanuj go, jest twój! Wszyscy wydali okrzyk podziwu, tylko chłopiec ze szczęścia oniemiał. Szeroko otwartymi oczami patrzył z niedowierzaniem na zegarek, a kiedy w końcu uświadomił sobie, że jest jego, zamknął dłoń i rzucił się stryjkowi na szyję. Objął go, ucałował i zaraz wybiegł do sąsiedniej izby. Wszystkie dzieci popędziły za nim. Bracia spojrzeli na siebie i trącili się kieliszkami. 4 Rano Walenty pożegnał się z matką, bratem, bratową, dziećmi i zabrał się do wyjścia. Matka go odprowadziła. - Wstąpię do teściów - powiedział do Rózi. - Może mnie podrzucą koczem na stację. Widujecie się, bywacie u siebie? - Od śmierci ojca żadne z nich u nas nie było. - A wy u nich? - Nie było czasu! Spojrzeli na siebie, kiwnęli głowami. - Pamiętaj, synu - złapała go matka za rękę - chociażeś kształcony, toś jeszcze wszystkich rozumów nie posiadł. Trzymaj się z daleka od polityki, bo polityka to dla biedaków szubienica. Poczciwie i sumiennie rób, co do ciebie należy! Przeżegnała go na drogę. Walenty ją objął, ucałował i wyszedł na drogę. Podstarzały Szmaterpan chodził po obejściu goniąc parobków do roboty. Ostro ich beształ i groził wywaleniem. Na widok Walentego natychmiast ucichł, jakby się zawstydził. - Czekałem na ciebie już wczoraj. - Zagadaliśmy się z bratem. - No to chodź do środka! - Ale tylko na chwilę - powiedział Walenty. - Przynoszę pozdrowienia od Herminii. Byłaby przyjechała ze mną, ale lekarz jej zabronił. Teraz musi uważać... - Kiedy to będzie? - uśmiechnął się Szmaterpan. - Niebawem. Szmaterpan poszedł poszukać gorzałki, a Walentym zajęła się teściowa. Opowiedział jej wszystko o córce. Teściowa spochmurniała: - Wiesz, co opowiadają o tobie i Hance? - Wiem! - Nie powinieneś sobie na to pozwolić! - A co mam zrobić? Powywieszać wszystkich we wsi? - A choćby nawet! - tupnęła gniewnie teściowa. - Niedorzeczność! - ofuknął ją Walenty. - Mają rację, to ja zmajstrowałem jej dziecko! - Wieśniak! Głuptak! - nienawistnie wycedziła przez zęby teściowa. - Wieśniakiem byłeś i wieśniakiem zostaniesz, choćbyś zrobił i sto doktoratów! Walenty nie powiedział ani słowa. Ukłonił się i wyszedł. Po chwili powrócił Szmaterpan z kieliszkami i gąsiorkiem wina. - Gdzie on jest? - spytał żony. - A szukaj go! - Słuchaj, ty mu coś nagadałaś? - To co mu się należało! To gamoń i wieśniak. - Idiotka! Ciesz się, że sobie wziął na kark twoją córkę! A może chcesz, żeby ci ją odstawił z powrotem? Ja też jestem wieśniak! - Obydwaj jesteście tacy sami! Szmaterpan wybiegł przed dom rozglądając się za Walentym. - Młodego pana nie widziałeś? - zakrzyknął do najbliższego parobka. - Poszedł! - Biegnij za nim, niech zaraz tu wróci! Ale Walenty nie wrócił. Szybko wyszedł pod górkę drogą, sapał, kiedy już wybiegał na Kamień, po czym przez Wachtarową i Wróblą pośpiesznie zszedł w dół na stację kolejową w Królewskiej Wólce. W Rużomberku był jeszcze przed obiadem. Żona go przywitała radośnie, on się tylko kwaśno uśmiechnął, milczał i całe popołudnie przeleżał z posępną miną. - Jakieś kłopoty? - dopytywała się Herminia. - Nie! - warknął. - A co moi? - Żyją, pozdrawiają cię. - A twoi? - To samo. - Coś cię jednak trapi?! - Ależ nic! Jestem zmachany, podróż mnie znużyła, a i ty mi tu trujesz... Połóż się, potrzeba ci odpoczynku! Przysiadła się do niego, ujęła go za rękę. - Ja wiem o wszystkim - przyznała się. - Matka mi już przed dwoma tygodniami napisała - mówiła półgłosem. Chciał się zerwać, ale go przytrzymała: - Mnie to nie przeszkadza. Pogodziłam się już z tym. Co było, to było... Teraz jesteś już tylko mój! Przytuliła się do niego i cicho zapłakała. 5 Nagle rozpruł się worek z noworodkami. Do końca roku było w rodzinie Żądliców, jeśli i Hankę do niej wliczać, czworo dzieci. Dojrzało ciasto w dzieży. Najpierw pęcznieje niedostrzegalnie pod białym płótnem, ani wyraźnie nie pachnie, ani wyraźnie się nie rusza. I naraz unosi leciutkie płótno, wyrasta ponad brzegi dzieży, przelewa się przez nie, na oślep rzuca się poza nie, maca przestrzeń wokoło, kleiście przywiera do przedmiotów, a jego zapach rozchodzi się daleko na wszystkie strony. Jak to cudownie, kiedy kobiety rodzą! Dziećmi pachnie cały dom, cały świat! Nic na świecie nie pachnie piękniej niż kobiecy, ludzki płód! Samko Żądlica, po raz pierwszy od kilku miesięcy szczęśliwy, unosił wysoko nad głową nowo narodzonego syna i znowu go opuszczał na wysokość twarzy, delikatnie zanurzał w jego miękkim brzuszku swój nos, obwąchiwał go, całował mu stopy, nogi, plecy, pupkę, po czym śmiał się, płakał i znowu się śmiał... - Niech ma na imię Marek! - zawołał. I został Markiem. I były chrzciny. I był na chrzcinach również Jan Anosta z żoną, wesoły i szczęśliwy, gdyż mógł wyciągnąć z szafy swój czarny, elegancko uszyty garnitur z czystej wełny, który chętnie na siebie zakładał. Ze szczęścia podchmielił sobie zaraz na początku. - Narodził się rewolucjonista! - wykrzykiwał Anosta. - Niech żyje rewolucjonista! - To już lepiej niech z niego będzie iluzjonista! - nachmurzył się Samko. - Przynajmniej pożyje dłużej. Przygodny fotograf zrobił pamiątkowe zdjęcie i później także się upił. Wszyscy goście wyraźnie się zapomnieli i przekroczyli miarę. Przed północą alkohol wyciekał już im z uszu. Wypili wszystko, nawet to, co przynieśli w prezencie, wydawało się, że wciąż jest im mało. Jedynie Samko nic po sobie nie dawał poznać. Jak gdyby pił mydliny. W pewnej niepowtarzalnej chwili pochylił się razem z żoną nad noworodkiem i cicho wyszeptał: „Śmierć można pokonać tylko życiem!” Za tydzień porodziła Krystyna. Zbiegły się do niej wszystkie mężate i dzieciate przyjaciółki i pomogły jej powić małego Iwana. Matylda Mitronowa z rozpaczy przewróciła w domu lampę naftową i byłaby niechybnie spaliła się razem z całym domem, gdyby nie jej matka. Ugasiła wzmagający się pożar, popaliła sobie ręce, ale córkę uratowała. Julek Mitron uznał syna oficjalnie, wyprawił mu chrzciny i mocno zacisnąwszy pięści i przymrużywszy oczy, wypowiedział nad głową potomka gorące życzenie: „Niech spadnie na pole meteor potężny jak dzwon, wykuję ci z niego nieśmiertelne serce!” Hanka rodziła ciężko i długo. Mdlała i znowu odzyskiwała przytomność. Darła się z bólu. Palce krwawiła o krawędzie łóżka. Trzy baby porodowe robiły, co mogły, ale dziecko przyszło na świat nieżywe. Położnica utraciła wiele krwi. Ledwo ją było widać w białych, kopiasto piętrzących się pierzynach i nazajutrz ona również zmarła. W miesiąc później przyszła kolej na Herminię. Walenty na dzień przed porodem uciekł w góry i zostawił żonę na głowie matki i lekarzy. Były to najgorsze dni w jego dotychczasowym życiu. Bolał nad śmiercią syna, żal mu było Hanki i drżał o żonę. Kiedy po dwóch dniach wrócił znękany do domu, oświadczono mu, że ma zdrowego syna Mariana. Jak gdyby się zatrzymał o krok od przepaści. Zgubna siła ciężkości przestała mieć nad nim władzę. Nie potrafił jednak ani zakrzyknąć, ani milczeć. Rzucił się w stronę syna, a kiedy go ujrzał, zamarł ze zdumienia, własnym oczom nie wierząc. Ale powolutku, powoli rozjarzał mu się na ustach uśmiech. Zauważył, że przygląda mu się teściowa. Uzmysłowił sobie naraz, jak wielki czuje do niej wstręt. Najchętniej byłby splunął. Tymczasem ona rozanieliła się, zaczęła coś podśpiewywać i nagle zachciało jej się poigrać z wnukiem. Walenty złapał ja za rękę i ścisnął z całej siły. Jęknęła z bólu, ale poddała się. W stronę kołyski dyrdał podchmielony Szmaterpan, obwieszony prezentami dla córki i wnuczka. Rozkroczył się i rzucił na pierzynkę plik banknotów. - Daję ci to na szczęście - wrzasnął i wnuk rozpłakał się. - Jeśli chcesz kimś być, musisz się urodzić bogatym Niedługo potem ciężko westchnęła babka Mariana, Rozia: - Będzie wojna, skoro rodzi się tylu chłopców. Ale wojna jeszcze była daleko. 6 Czas pędził naprzód. Wyskakiwał, wywijał kozły, gnał raz szybciej, raz wolniej, ale nie stał w miejscu. Samkowi Żądlicy wydawało się, że go wsysa, wchłania w swoją bezdenną gardziel, która się za nim na zawsze zamyka. Nie mógł się wymknąć z zasięgu czasu, nie mógł mu uciec ani go wyprzedzić. Był jego nieoddzielną częścią, jego posłuszną molekułą. Wraz ze zmianami czasu zmieniał się i on. Po narodzeniu się syna Marka na jakiś okres się uspokoił, pogodził się z tym, co było. Nawet jego żona Maria nie wspominała już zmarłego Janka. Albo zapominała o nim pośród zmartwień o noworodka, albo tez świadomie nie chciała ruszać rany, bo to sprawiało jej ból. Na pozór wszystko było jak dawniej. W dniach upalnego lata Samko jak kiedyś wyganiał z kuchni muchy lub je po prostu zabijał. Podłogi i ściany były niekiedy usiane trupkami. Bywało, że całymi dniami z pasją łapał żywe muchy i karmił nimi długonogie, rodzinne, jak przypuszczał, pająki. Pomagały mu w tym dzieci, skakały dookoła niego i niezwykle się cieszyły, kiedy pająk silnymi żuchwami dusił rozpaczliwie miotającą się muchę. Nawet z tych najdelikatniejszych pajęczyn nie było jednak słychać żadnych skarg muszych. Wszystko wyglądało naturalnie, zwyczajnie. Wszystko się znowu wydawało takie, jakie powinno być. Nawet morderstwo we właściwym miejscu i czasie służyło podtrzymaniu życia, choćby tylko pająka. „Ech, wzdychał sobie nieraz Samko, dobrze by było mieć kogoś takiego, jak ten pająk ma we mnie! Kogoś takiego, kto by mi rzucał prosto na stół pieczone barany, gołębie czy smażone pstrągi. A jeszcze lepiej by było, gdyby w Hybicy i w Wagu płynął zamiast wody po prostu rosół z makaronem. W kałużach po deszczu mógłby nęcić swoim aromatem sos koperkowy. Wierchy by mogły być pieczonymi i gotowanymi ziemniakami, a jeden z nich - wielką gomółką sera. Z połowy źródeł co najmniej mogłoby płynąć krowie mleko...” Niestety, nic takiego nie istniało, choć tak wiele rzeczy się zmieniło. Zmieniały się i kłopoty, ale i zmienione pozostawały kłopotami. Samko kłopotał się o pszczoły i stracił respekt dla królowej roju. Czasem jeszcze sobie pospał pośród uli, ale już go nie nachodziły wizje jak dawniej. Właściwie przez dłuższy czas w ogóle nic się mu nie śniło. Wieczorem zasypiał nagle, jakby go dzień zanurzył w gęstej smole, a rano w jednej chwili zrywał się na równe nogi niemal z krzykiem. Niekiedy mu huczało w głowie, piekły go oczy, ale na to nie zwracał uwagi. Z samozaparciem, pokonując w sobie wszystkie wątpliwości, zawzięcie, wręcz furiacko czy gniewnie odwirowywał miód, zbierał płody z ogrodów i pola, kosił, zwoził, młócił i znowu orał i siał... Kiedy na wiosnę burza mu z pola spłukała gnój i zmyła zasiane ziarno, przyjął to ze spokojem. Znowu nawoził i siał... Przyjmował spokojnie i to, co się działo wokół niego i na świecie, zbytecznie się nie podniecał. Na próżno Anosta z Tolkym wpadli do niego jakoś tak w styczniu. Na wyścigi mu opowiadali o krwawej niedzieli w Piotrogrodzie, gdzie carskie wojsko strzelało do tłumu raniąc dwa tysiące i zabijając tysiąc obywateli piotrogrodzkich, którzy szli do cara z petycją o poprawę warunków życia w Rosji. Wysłuchał ich, ale pozostał chłodny. - A nie mówiłem?! - rzekł spokojnie i to była jego jedyna reakcja. - Co mówiłeś? - oburzył się na niego Anosta. - Jesteśmy jak te pszczoły - powiedział w zadumie. - Nikt nas nie uwolni od naszej pracy, a byle kto może nam przysporzyć kłopotów. Zawsze, jak tylko trochę podskakujemy, zwalają nas na ziemię. Raz car, raz król czy cesarz, kiedy indziej wójt albo pastor. A jak będziemy podskakiwać za bardzo, zniszczą nas wszystkich! - Co za człowiek z ciebie! - oblizał się z niesmakiem Anosta. - Może już i do kościoła chodzisz? Pewnie i modlisz się znowu co wieczór? Robisz po piętach, oto w czym rzecz, i myślisz, że nikt tego nie widzi. Sądzisz może, że twoje gówno nie śmierdzi?! Sądzisz może, że twój syn był pierwszy i ostatni, którego zabiły sławetne Austro-Węgry? Ale i on, żebyś wiedział, zginął nienadaremnie! - Ale to był mój syn! - rzekł Samko. - Każdy jest czyimś synem! - Gdyby żył, byłaby z niego większa korzyść! - Ty żyjesz i tylko gnijesz! - Anosta wycelował w niego palec. - Zostaw mnie w spokoju, ja nie będę rewolucjonistą! Nie marzę o tym, żeby mi katowano następne dzieci, nie marzy mi się kulka ani stryczek. Ot i wszystko! Żyję nędznie, ale już się z tym pogodziłem, gdyż wiem, że głową muru nie przebiję. A jak już się zrobi tak źle, że będzie nie do wytrzymania, to zmieni się samo... - powiedział spokojnie Samko. Anosta tylko machnął ręką i razem z Tolkym wyszli. I znowu na jakiś czas zostawili Samka w spokoju. W okresie, kiedy trawa jeszcze nie wyrosła i zboże dopiero zaczęło dojrzewać, Samko najął się jako furman do zwożenia węgla drzewnego. Krówki powoli ciągnęły drogą wóz. Samko szedł przed nimi i trzaskał biczem. Aż tu raz go dyszel wyrżnął w plecy. Obejrzał się i osłupiał. Od węgla drzewnego zajął się wóz i krowy już o mały włos stanęłyby dęba. Z trudem je wyprzągł i uratował. Ale i to go nie wytrąciło z równowagi. W czerwcu znowu wpadli do niego Anosta z Tolkym. - Dobra nasza! - wołał uradowany Anosta. - Założyliśmy słowacką partię socjalistyczną! - No i co z tego? - osadził go Samko. - Nie chcesz być jej członkiem? - A po co? - Tfu, toż ty umrzesz i nawet o tym nie będziesz wiedział - żachnął się Anosta. - A program? - zapytał z uśmiechem Samko. - Stary, ale partia jest nasza, słowacka! - wykrzykiwał Anosta. Samko popatrzył na Bira Tolkyego, który milczał. - A ty, Biro - zwrócił się do niego - w której ty teraz będziesz partii, węgierskiej czy słowackiej? Biro z zakłopotaniem podrapał się w głowę. - Słowo daję, co ja teraz, jak Boga kocham, mam zrobić? - rzekł Biro Tolky rzucając pytające spojrzenie Anoscie. - To już twoja rzecz! - powiedział Anosta. - Sakramencka sprawa - głośno bił się z myślami Tolky. - Jestem Węgier, fakt, ale tu, między Słowakami, niemal całe życie spędziłem, zżyłem się tu z wami... No, nie wiem, może i w jednej partii powinienem być z wami... - Słusznie, Biro! - ożywił się Anosta i objął kamrata. - Dobrześ się zdecydował, toż ty jesteś nasz... A ty? - zwrócił się do Samka. - Nie! Mnie zostaw w spokoju! - A niech cię! - wykrzyknął Anosta. - Jeszcze się nie ocknąłeś? - Powiadam ci, mnie zostaw w spokoju! Poszli sobie i Samkowi ulżyło. Polityką, jak się zdawało, na dobre przestał się interesować. Nie obchodziło go, czy w wyborach wygrał Lanyi czy Stodoła, nie podniecała go krwawa niedziela w Piotrogrodzie, nie wzruszało założenie słowackiej partii socjaldemokratycznej i nawet widok tych, co tłumnie wędrowali za morze, do Ameryki, nie zrobił na nim wrażenia i nie wystraszył go. Pracował i czekał. Nie wiedział, na co czeka, ale czekał. Jak gdyby miał pewność, że się doczeka, że coś niezwyczajnego się stanie. I stało się! Pod koniec lata spłoszony koń zabił młynarza. Zboże dojrzewało i gmina nie wiedziała, kto je zmiele. Samko ożył. Obszedł wszystkich, którzy mieli głos decydujący w tej sprawie, molestował, prosił, groził i wreszcie młyn mu dano. Żeby go móc wydzierżawić, sprzedał część ziemi. I w ten sposób stał się młynarzem przy Rozstajnych Drogach. Rozdział szósty 1 Samko Żądlica przeprowadził się wraz z rodziną do wydzierżawionego gminnego młyna trzy kilometry poniżej Hyb. Młyn stał okrakiem nad rzeką Hybicą, która niecałe dwieście metrów dalej wpadała do Wagu. W swojej kilkunastokilometrowej pokrętnej drodze spod Krywania, gdzie miała źródło rzeczka, przyjmowała w swój nurt różne potoki, bystrzyce i strumienie, toteż w pobliżu młyna toczyła się już wartko i rwąco. Bez trudu obracała koło młyńskie. Wody naokoło było pod dostatkiem. O parę kroków od młyna wpadała do Wagu rzeczka Bocianka, a nieco wyżej Czarny Wag. Młyn stał przy Rozstajnych Drogach. Kto podróżował z Gródka przez Hyby do Spiszą albo z Liptowa przez Czartowicę do Górnego Pohronia i Brezna, czy też na odwrót, nie mógł nie jechać obok tego młyna. Niedaleko stąd było do Królewskiej Wólki, Dowalowa, Wawrzyszowa, ale i do Swarina. W młynie mełli rolnicy z Hyb i okolic, zwłaszcza z Porąbki i z pobliskiej Królewskiej Wólki. Stacja kolejowa była od młyna niecały kilometr. W promieniu kilkuset metrów miało domki paru bezrolnych chłopów, a na odległość rzutu kamieniem postawił sobie willę rzeźbiarz Sztrobl. Dzień w dzień koło młyna przewijało się mnóstwo ludzi. Hybianie idący do pociągu lub z pociągu, uczniowie, włóczędzy, leśnicy i rybacy, kolejarze i druciarze, cyganie i kupcy, księża, nauczyciele i przypadkowi przechodnie. Samko Żądlica nie przestawał się dziwić i już po tygodniu zwierzył się swojej żonie: - Jak Boga kocham, tu by było lepiej być karczmarzem niż młynarzem! Jesienią, zimą i na wiosnę codziennie przychodzili rolnicy albo z ziarnem, albo po mąkę, otręby, śrut. Matka Rózia pomieszkała w młynie kilka miesięcy, ale źle jej się tu spało. Wróciła więc do wsi i pomagała Krystynie. Miało to i tę dobrą stronę, że chodzące do szkoły dzieci Samka nie musiały dzień w dzień przemierzać w śnieżycy czy deszczu długiej drogi tam i z powrotem. Czasem po dwa, trzy dni nocowały i żywiły się u babci. Samko postanowił dorobić się. Oprócz mielenia obrabiał swoje i wydzierżawione od Walentego grunty. Odchwaszczał również i uprawiał należącą do młyna działkę. Trzymał krowy, owce, kury, gęsi, prosiaka i kaczki. Maria chciała chować indyki i w końcu zdobyła je. Kłopot był tylko z indorem, gdyż rzucał się na ludzi. W młyńskiej wodzie co jakiś czas roiło się od pstrągów. W takich okresach z kuchni niosła się woń ryb. Samko harował jak wół, ale nie uskarżał się. Pracował tyle, ile zdołał i ile sam chciał. A przecież jednak dzięki tej ciężkiej robocie żyło mu się lżej. Młyna strzegły dwa psy owczarskie. Po nocach szczekały jak gdyby chciały szczekać wiecznie. 2 - Garnki łatać, drutować! - rozległo się raz pod wieczór przed młynem. Dzieci otoczyły druciarza, a Maria zaprosiła go do środka. Druciarz usiadł na niskim stołku, skrzynkę z narzędziami postawił obok. Maria przyniosła trzy dziurawe garnki. - W tym jest największa dziura - wskazała na jeden. - Łatałem i większe dziury - powiedział druciarz. - Jeśli garnek jest tego wart, potrafię wymienić całe blaszane dno - uśmiechnął się do Marii i z zaciekawieniem jej się przyjrzał. Zabrał się do roboty. Maria pozwoliła dzieciom przypatrywać się łataniu pierwszego garnka, po czym pogoniła je na wieczerzę i do łóżka. Młyn monotonnie wystukiwał swoją melodię. Każdy młyn ma swoją. Umęczony Samko zszedł na dół z młyńskiego pięterka, pozdrowił druciarza i poszedł się umyć. Rozebrał się do pasa, wychlustał się w wodzie i wytarł się wielkim lnianym ręcznikiem. - Zgłodniałem! - poklepał się po brzuchu. - Może zaprosić i jego? - spytała Maria wskazując drzwi, za którymi druciarz wciąż jeszcze stukał. - Zawołaj go! - zdecydował Samko. Poczekali, aż skończył robotę i zaprosili druciarza do stołu. Umył sobie ręce i żywo się przysiadł. Poprosili, żeby się częstował. Ze smakiem zaczął jeść. - Że też się wam chce tak wędrować po świecie! - odezwał się Samko. Druciarz spojrzał na niego ze zdziwieniem. - A kto by wam połatał dziurawe garnki? - spytał z uśmiechem. - Ma rację! - Maria stanęła po stronie druciarza. - A chociaż to się opłaci? - Samko był ciekaw. - Mam żonę i dzieci - odparł druciarz. - Spłachetek ziemi nam nie wystarcza, więc robię, co umiem. Fach i narzędzia odziedziczyłem po ojcu, a synowie też już uczą się drutować i łatać garnki. Z biedą, ale jakoś się żyje. A co zobaczę w świecie, tego za żadne pieniądze nie kupi. We Francji raz widziałem człowieka, który miał głowę jak beczka od kapusty, a jak wystawił język, to mógł sobie pięty oblizać... Maria z niedowierzaniem spojrzała na druciarza, po czym się uśmiechnęła. - Widzę, że mi nie wierzycie - rzekł druciarz. - Mnie wcale nie zależy na tym, żeby mi kto wierzył, mimo że mówię prawdę. Sam bym pewnie nie wierzył, gdybym tego na własne oczy nie widział. A jakby was zdumiało, gdybyście widzieli, tak jak ja, kobietę, która urodziła dzieci ni mniej ni więcej, tylko trzydzieści pięć sztuk, a najmniejszy chłopiec był jak gruszka... Jak gruszka, ani o centymetr większy. Tańcował, skakał, gadał, miał na sobie przyodziewek, ale nie był większy od gruszki. Ponoć miał już czterdzieści lat. Był to Tomcio Paluch! Tak, tak, widziałem Tomcia Palucha! Samko zaśmiał się, Maria trąciła go łokciem. - A miał też oczy, uszy, zęby, wszystko? - zapytała. - Wszystko, jak każdy człowiek. Ha, palił nawet papierosa, który był niewiele od niego mniejszy... Zrobiłem mu z drutu mebelki, żeby miał na czym jeść i spać. Z radości w jednej chwili się na mnie wdrapał i zaraz we dwójkę poszliśmy coś wypić. On pił z naparstka jak z kieliszka. - A gdzie to było? - spytał młynarz z uśmiechem. - W Szwajcarii - odparł spokojnie druciarz. - Ale tam widziałem i inne rzeczy... - Opowiadajcie, opowiadajcie! - zachęcał go Samko ze śmiechem widząc, że druciarz się zawahał. Samko poczuł się naraz lekko i dobrze. I chociaż przez grzeczność nie zaśmiewał się w głos, rozpierała go wesołość. Maria się też uśmiechała. - W Alpach widziałem głęboką przepaść! - ciągnął dalej druciarz. - Gdy nad nią człowiek krzyknie, echo mu odpowiada dopiero po trzech dniach. No więc i ja krzyknąłem na cały głos. A dziura to czarna, ciemna, głęboka. Daję słowo, trzy dni tam czekałem bez jedzenia i picia, zanim odezwało się echo. Schudłem tam na wiór, do dziś nie mogę przybrać na ciele, o proszę! - druciarz pokazał, jak bardzo jest szczupły. - A nie mogliście w Szwajcarii zostać? - spytał młynarz. - Pracy nie było? - Była i nie była! Toż nie mogę się wyrzec swojego druciarskiego fachu! To tak, jakbym znieważył swoich przodków. Przy innej robocie mogłem tam nawet sporo zarobić, ale przecież pieniądze to nie wszystko. Jako druciarz jestem sam sobie panem, chodzę swobodnie, gdzie chcę, i robię swoją robotę - z zadowoleniem rozłożył ręce. - Ludzie mnie potrzebują i radzi mnie widzą. Gdyby nie było druciarzy, ileż to garnków na świecie świeciłoby dziurami i ciekło? Nie ma nic gorszego, jak cieknący garnek, kiedy chce się ugotować zupy. Nie dziwota zatem, że ludzie druciarzom są wdzięczni. Ileż to podarunków od nich dostałem, sam już się w nich gubię! W Turcji mi jakiś mahometanin wprost wmusił harmonię ze słowikiem, co śpiewa. Gra sobie człowiek na harmonii, a słowik śpiewa, aż płakać się chce. W Polsce dostałem nożyk, który się nigdy nie tępi, sam się ostrzy, a ostrza wcale nie ubywa. W Niemczech jeden wynalazca zatrudnił mnie na miesiąc i potem podarował mi taki młynek, który ze wszystkiego, co miele, robi wino. Wsadzisz ziemniak do młynka, zmielisz, a do kielicha płynie wino. Wsadzisz kawałek chleba, tak samo! - Taki młynek by mi się przydał! - westchnął Samko. - Zaraz bym otworzył karczmę... - Tobie tylko karczma w głowie! - wtrąciła się żona. - To właśnie mam zamiar zrobić, jak już się całkiem zestarzeję! - powiedział druciarz. - Pochodzę jeszcze parę roczków po świecie i osiądę we wsi. Otworzę karczmę. Jak będziecie tamtędy przechodzić, wstąpcie, wam naleję za darmo! Wstali od stołu, Maria zabrała się do zmywania naczyń. Druciarz się kręcił koło swojej skrzynki z narzędziami i popatrywał na dwór, gdzie się już na dobre ściemniło. Samko mu już za robotę zapłacił, ale on jakoś nie kwapił się do wyjścia. - Przenocować byście mnie nie mogli? - spytał. Samko spojrzał na żonę, Maria kiwnęła głową. - Co mam z wami robić, przenocujcie! - zgodził się Samko. - Tylko czy młyn was nie będzie budził? - Ja śpię dobrze! Druciarzowi posłali w kuchni i sami poszli spać. Maria jeszcze chwilkę chichotała przypominając sobie wymysły druciarza, po czym zasnęła. Samko miał w nocy zły sen. Śniło mu się, że zabił śpiącego druciarza i ukradł mu czarodziejski młynek. Mełł w nim ziarno, mełł, a do wielkich beczek płynęło czerwone wino. Skosztował wina i krzyknął. Nie było to wino, ale krew. Wyrzucił młynek do młyńskiej wody i z młyna zaczęła płynąć krwawa posoka. Młyn miele, ale już nie stuka stuk, stuk, stuk, ale wina, wina, wina... Samko się zbudził spocony i znękany. Ucieszył się zaraz, ujrzawszy druciarza żywego i wesołego. - Dziękuję za nocleg, za wszystko i do widzenia! - pożegnał się druciarz. Samko go odprowadził do drogi. Kiedy wracał, trącił niechcący nogą jeden ze zreperowanych garnków. Przyjrzał mu się, patrzy, garnek jest pełny. Drugi i trzeci tak samo. - Coś ty nalała w te garnki? - zawołał do Marii. - Ja? - zdziwiła się Maria. - Może druciarz nalał w nie wody na próbę, czy nie ciekną. - To nie jest woda! - A co to by mogło być? Wynieśli garnki na dwór i przyjrzeli się lepiej. - Jak Boga kocham, wino! - osłupiał Samko, kiedy skosztował czerwonej cieczy. - Najprawdziwsze wino... Maria złożyła ręce ze zdumienia. - Więc on naprawdę...?! - wyszeptała z lękiem, ale nie dokończyła. Samko wybiegł przed młyn, stanął pośrodku rozstajnych dróg, ale po druciarzu nie było ani widu, ani słychu. 3 Żebrak Gagosz ilekroć koło młyna przechodził, zawsze do niego wstępował. Ubranie miał połatane, ale czyste. Długi szary płaszcz nieprzemakalny luźno spływał mu z ramion aż do stóp. W prawej ręce dzierżył wielki kostur, a na lewym ramieniu majtał mu się obszerny tornister. Mógł mieć z pięćdziesiąt lat. Był wysoki, chudy, skóra i kości, a twarz mu zdobiły wąsy i gęsta, siwiejąca już broda. Oczy miał żywe, wszystkiego ciekawe. Mówił dźwięcznym tubalnym głosem, a kiedy się zaśmiał, zaskakiwał białymi, lśniącymi zębami. Od lat już co jakiś tam czas pojawiał się w Liptowie, skąd pochodził. Dwa-trzy miesiące go nie było, po czym znów się pokazywał. Ludzie przywykli do niego i wkładali mu „do torby coś z jedzenia bez jego próśb. Co roku wycierał kąty po całych Austro-Węgrzech i znał wszystkie spotykane w nich języki. Było ich około dziesięciu, jak sam twierdził. Nigdy nikomu nic nie ukradł, toteż ludzie widzieli go radzi. - Co nowego w świecie? - pytał go Żądlica. - Niemało, panie Żądlica, niemało! - wzdychał Gagosz uważnie się przyglądając, jak młynarz sypie ziarno między kamienie młyńskie. - A cóż takiego znowuż, panie Gagosz? - Nie wiem, co by pana interesowało, ale wszędzie aż wrze. Naród po wielkich miastach się burzy, nie umie przywyknąć do biedy. No bo jak! Nie każdy może wziąć kij do ręki, zawiesić sobie pusty tornister na ramię i wypuścić się w świat jak ja. Mnie wszystko jedno, ja nie mam żony, dzieci, rodziny. Mogę zdechnąć pod pierwszym lepszym świerkiem, nikt mnie nie będzie wypatrywał. Zła jest na świecie wiele, panie Żądlica, i stale go przybywa. - Będzie wojna, panie Gagosz? - dopytywał się z zaciekawieniem Samko. - Panie Żądlica, do wojny potrzebne są trzy rzeczy: pieniądze, pieniądze, pieniądze! - powiedział Gagosz. - Kto będzie chciał wojny, pieniądze znajdzie. - Ano tak! - A rewolucja? - przewiadywał się Samko. Żebrak się roześmiał. - Rewolucja?! - pokiwał z zakłopotaniem głową. - Wszyscy jej chcą i wszyscy jej się boją... Panowie chcą jednej rewolucji, biedota innej, każdy chce odmiennej rewolucji, a dziesięć rewolucji na raz być nie może. Jedna połknie drugą. Rewolucjonista, to dziś niemal moda. Dziś każdy myśli, że jest rewolucjonistą, jak tylko w wychodku głośniej krzyknie. Ja na ten przykład patrzyłem kiedyś jak w obraz we francuskich komunardów, to może jestem rewolucjonistą? Diabła tam! Zmieniłem tylko swoje życie i nic więcej. Świata ani na cal nie ruszyłem. Mogłem być prawnikiem w Preszburgu czy lekarzem w Peszcie, ale zostałem żebrakiem... Ot i wszystko, panie Żądlica, taki to ze mnie rewolucjonista. Sobek! Sobie się przysłużyłem, bo się wszystkiego wyrzekłem i zadowalam się tym, co mi przyniesie jutrzejszy dzień. Siebie zmieniłem, ale nic więcej nie potrafiłem. Jak mówię, świata nie ruszyłem, no i w ten sposób zostałem sam. Zmienić świat lub choćby jednego jedynego człowieka, do tego nie wystarczy tylko sobie się przysłużyć i nic więcej, trzeba złożyć w ofierze własne życie, a na to się nie zdobyłem. No, żyjcie w pokoju, idę! Z Bogiem! Samko słuchał w zadumie, po czym wybiegł za Gagoszem. - Chwileczkę, panie Gagosz! Wsadził mu do tornistra kawał chleba i słoniny. - Dziękuję! - powiedział ze smutkiem Gagosz. - A nie zapomnij pan o nas! Kiwnął głową i poszedł. Samko popatrywał za nim i rozmyślał nad tym, co mu Gagosz powiedział. Naraz połapał się, że młyn pracuje, a nic nie miele. Zerwał się i wrócił do roboty. 4 Przyszła jesień. Samko Żądlica wraz z żoną i dziećmi musieli solidnie się namachać. Wcześniej od innych musieli pokosić i wymłócić zboże, a także wykopać ziemniaki. Ledwo zdążyli pokończyć jesienne prace w polu, już co rano zaczęły się zjawiać przed młynem wozy z ziarnem. Czasem stało ich i dziesięć. Gospodarze z całej okolicy stali przy zaprzęgach, ćmili skręty, gadali i czekali na swoją kolej, żeby pownosić do młyna worki z mieliwem. W tych dniach Samko mełł od rana do wieczora i od wieczora do rana. Kiedy szedł na dwie-trzy godzinki się zdrzemnąć, zastępowała go żona i najstarsi synowie Samko i Piotr. Czasem w młynie pomagała i dziesięcioletnia Emma, albo przynajmniej siedziała przy małym Marku. Niektórzy niecierpliwi gospodarze po godzinie czekania zaczynali się złościć i szemrać. - Myślałem, że tu będzie mniej ludzi - przyszedł do Samka gospodarz Kozis - a tu masz babo placek! Od rana czekam i nie wiem, czy się obłatwię do obiadu. Mogłem iść do młynarza w Hybach albo w Wschodniej, ale powiadam sobie, tu jesteśmy u siebie, gdzie będę chodził! - Z ciebie jest ziółko - złym okiem łypnął na niego Samko. - Robaki masz, czy co? Przecież i tak w domu nie masz już nic do roboty. A jak chciałeś być pierwszy, to trzeba było wstać do dnia. A zresztą, możesz tu wóz zostawić, sam go rozładuję. - Jeszcze czego! - naburmuszył się Kozis. - Wóz zostawię, a potem nie doliczę się pięciu worków! Nie znam to ja ludzi? Sam bym ściągnął komu worek, jakby się nadarzyła sposobność! - No to pilnuj swojego wozu i czekaj! - uciął Samko. - Kiedy ja bez roboty nie wytrzymam! Taki ze mnie pachołek! - To poskładaj mi drzewo! - Drzewo? - zainteresował się Kozis. - A co mi dasz za to? - Zmielę ci za darmo. - No, jak drzewo, to drzewo! - Kozis ruszył ku stercie szczap. - Zrozum, zbijać bąki przez cały dzień w młynie, to nie dla mnie! Wolałbym już z chłopami tu nad twoim młynem drzewo spławiać... Samko tylko kiwnął ręką i więcej na Kozisa nie zwracał uwagi. Dźwigał wory, aż mu się dymiło z czupryny, a stara koszula na nim lepiła się od potu. Kozis pobiegł na plac, rzucił okiem na swój wóz, a widząc, że wszystko w porządku, zabrał się do układania szczap. Był to chłopek niepozorny, ale sękaty. Pracował rezolutnie i niezmordowanie. W domu nie usiedział ani chwili bezczynnie. Kiedy już naprawdę nie było nic do roboty, wychodził bodaj na pole, lustrował rządek kołków wbitych w ziemię wzdłuż koniczyny i jeśli choćby jeden zakłócał równiutką ich linię, wyciągał go i wbijał o parę milimetrów obok. Albo stanąwszy przed sągiem szczap na podwórzu, burzył go i układał na nowo. Drzewo było jego namiętnością. Sprawiało mu uciechę, kiedy mógł się nim zajmować całymi godzinami. Radośnie go podniecał każdy zbliżający się jarmark, gdyż pożyczał handlarzom po pięć koron sztuka paliki do stawiania straganów. W takie dni wyjątkowo zalewał robaka u Gerscha. Będąc w ciągłym ruchu stał się zawołanym żarłokiem. Lubił zjadać wielkie ilości zupy, ale musiała być tak gorąca, żeby jeszcze na łyżce wrzała. Chlipał ją rozkosznie i z ogromną frajdą. Kiedy go nie zadowalała, darł się na żonę: „Marycha, co to jest, co to jest, do diaska, ta zupa taka zimna, że mogłabyś w niej nogi moczyć!” I teraz też się pieścił z każdą szczapą. Bawił się wręcz. Każdą sztukę oglądał z wszystkich stron, po czym kładł ją na stertę w taki sposób, żeby jak najdokładniej ją przypasować do reszty. Chwilami popatrywał w górę ku zwalisku pni ponad młynem, gdzie chłopi z jazgotem spławiali drzewo. Aż roiło się tam od nich. Chciał do nich krzyknąć albo zagwizdać, ale w końcu się rozmyślił. Sterta szczap rosła i Kozis nawet nie zauważył, jak stanął za nim Samko i poklepał go po ramieniu. - Zbyt wiele nie zrobiłeś - z poważną miną powiedział Samko. - A co ty byś chciał?! - naburmuszył się Kozis. - No chodź już! - zaśmiał się Samko. - Twoja kolej... Po obiedzie przyjechał z ziarnem Maciej Szwanda. Zabrała się z nim mała Zuzka Szwandówna i jej koleżanka szkolna, Emma Żądlicówna. Dziewczynki wesoło pokrzykując zeskoczyły z wozu i pobiegły do kuchni. - Będziemy odrabiały lekcje! - wołały. - Najpierw coś zjecie, a potem popilnujecie małego Marka - zdecydowała Maria. - Już od obiadu płacze, a ja nie mam kiedy posiedzieć z nim na słońcu. Uczyć się możecie i na dworze! Dziewczynki z radością się zgodziły. Maciej Szwanda przywitał Marię i poszedł do Samka do młyna. - Lepsze to niż murarka? - spytał przyjaciela. - Powiem ci po roku - uśmiechnął się młynarz. - Wybieramy się w dziesięciu do Pesztu. Będzie nam cię brakować! Samko tylko wzruszył ramionami. - Tam podobno same niepokoje i strajki. - powiedział. - Gagosz mi mówił. Tak że nie napracujecie się zbytnio. - Zobaczymy. Peszt jest duży! W jesienne słoneczne popołudnie ciągnęło ludzi na powietrze. Niejeden gospodarz przed młynem, zdjąwszy z głowy czapkę, przymrużał oczy i nastawiał twarz ku słońcu. Emma z Zuzką wyniosła do ogródka w koszyku małego Marka. Usadowiły go w trawie. Malec bawił się mrówkami i kolorowymi szmatkami. Dziewczynki biegały dookoła niego, śmiały się i ściskały się wzajem. W tej gonitwie chowając się przed sobą po krzakach, a potem po wiklinach, odbiegły aż nad rzekę. Ze zwaliska pni nad nimi rozległo się naraz gromkie „Uciekać!” Zanim podniosły głowę, runął ze zbocza w wikliny okorowany i ociosany potężny pień... Emma przelękła się i zamarła. - Zuzka? - zawołała po chwili. Odpowiedzi nie było. Podeszła do miejsca, gdzie upadł pień i przeraźliwie wrzasnęła. Z krzykiem i płaczem przebiegła koło roześmianego Marka, wpadła na podwórze między wozy i zemdlała. Zbiegli się chłopi, podnieśli ją z ziemi i zaczęli cucić. Kiedy oprzytomniała, patrzyła ze zgrozą w stronę wiklin nie przestając powtarzać: - Tam, tam, tam! Z młyna wybiegli Żądlicowie i Maciej Szwanda. Maria jęła głaskać córkę po główce: - Co się stało, córuchno? - Tam, tam! - powtarzała Emma. Pobiegli w stronę wiklin. Ze stromego brzegu zjeżdżali już na tyłkach drwale. W butach i ubraniach przebrodzili rzekę. Maria chwyciła w ramiona Marka. Mężczyźni rozgarnęli zarośla, stanęli nad Zuzką. Kilkanaście męskich krzepkich ramion uniosło pień. Maciej Szwanda schylił się nad córką. Już nie oddychała... Maciej wstał, ściągnął z głowy czapkę, wcisnął ją do kieszeni. W osłupieniu rozejrzał się po innych, jak gdyby chciał sprawdzić, czy ma wierzyć własnym oczom. Tamci spuszczali i odwracali głowy. Maciej przyklęknął i wziął córkę na ręce. Z gołą głową niósł ją w stronę swojego wozu... Gospodarze, drwale i Samko z żoną ruszyli za nim. Stanął przy wozie pełnym worków i zawahał się. Mężczyźni podskoczyli do wozu i w jednej chwili rozładowali go. Maciej złożył martwą córkę na wóz i dopiero teraz poddał się żałości. Wieczorem drwale się zeszli w karczmie u Gerscha. Dziesięciu siadło ich przy stole, zamówili gorzałkę i pili w zamyśleniu. Nad muskularnymi rękoma, wspartymi o blat, zwiesili głowy, milczeli i pili. Czasem któryś jakby syknął z bólu, a znowu inny westchnął. Ktoś jęknął. Ktoś litościwie zaklął: „Rany boskie, bójmy się Boga!” - To moja wina! - wyskoczył Maciga. - Aa tam, wszyscyśmy winni! - oponował Derko. - Ja, tylko ja! - z bolesnym skurczem twarzy wyjąkał Maciga, po czym walnął w stół zaciśniętymi rozpaczliwie pięściami. - To mnie się zacięła osęka i pień zleciał tam, gdzie nie powinien! - I ja tam byłem! - rzekł Derko. - Ja też! - A ja, to nie? - Stało się! - Gersch, jeszcze gorzałki! - wykrzyknął Maciga. Pili do północy, gadali już mało. Przed wyjściem zanucili smutną śpiewkę. Wyszli z karczmy trzymając się wzajemnie za ramiona. Noc była księżycowa, woda na rzece lśniła. Ruszyli gęsiego po kładkach. Maciga zatrzymał się na środku jednej z kładek: - Ja jestem winien, tylko ja! - od nowa zaczął swoje. - No to skacz do wody, wariacie! - krzyknął Derko. - Tarasujesz drogę! Idź albo skacz! Oczyść się z grzechów! Ciało Macigi chlupnęło w wodę. - Boże, on naprawdę! - jęknął Derko. - Chłopy, za nim! Derko skoczył do wody, a kiedy się wynurzył, wrzasnął desperacko: - Przynieście lampę! Ktoś pobiegł do najbliższego domu i po chwili wrócił z zapaloną lampą. W jej świetle widać było, że drwale po obu stronach rzeki biegną brzegiem wpatrując się w mroczną toń. Dwóch czy trzech brodziło przez wodę - macając rękami głębinę. Macigi nigdzie nie znajdowano. - Może na mieliźnie! - krzyknął któryś. Rzucili się w tamtą stronę. Leżał na mieliźnie z twarzą w piasku. Obrócili go, poświecili na niego lampą. Oczy wybałuszone, usta szeroko otwarte. - Wariat! - powiedział Derko. - Chciał wziąć na siebie wszystkie grzechy świata. Od czasu śmierci Zuzki Emma była jakaś nienormalna. Bała się sama zostawać w izbie, bała się iść do lasu, a kiedy robiło się ciemno, uciekała do domu. A w domu była milkliwa, prawie się nie odzywała. Samko z żoną bacznie ją obserwowali i starali się ją otaczać jak największą czułością. Kiedy piła mleko, kubek jej wypadał z rąk. Dokładając drew do pieca parzyła sobie palce. Wystarczyło, że trzasnęły drzwi, zrywała się na równe nogi. - Coś ty taka strachliwa, córuchno? - pytała ją Maria. - Boję się, mamo! - Czego się boisz? - Nie wiem, ale boję się! - Póki my z tatą tu jesteśmy, nie bój się! - tuliła ją w ramiona Maria. Wówczas dziewczynka wybuchała nieutulonym płaczem. 5 Ze słowami: „Biedota czci nie traci, bo jej biedota nie ma!” wkroczył do młyna rówieśnik Samka Żądlicy, pasterz Paweł Szwoda. Jeszcze przy drzwiach dodał: - Moje odciski, twój młyn! Samko obejrzał się i z uśmiechem powiedział: - Jak zwykle stroisz sobie żarty, tylko czy ze mnie, czy też z siebie? Pasterz parsknął śmiechem: - Łatwo możemy się przekonać, Samko, zamieńmy się rolami! Ja będę młynarzem, a ty pastuchem. Zgadzasz się? - A ty się zgadzasz? - spytał Samko. Pasterz poskrobał się za uchem: - Wiesz, prawdę mówiąc, to nie! Chybabym tu całkiem zidiociał, ckniłoby mi się za krówkami. Paweł Szwoda przysiadł na workach: - A wiesz, po co przyszedłem? - Żeby mnie ograbić, co? - pogroził mu Samko. - A tak, żeby cię ograbić - zgodził się pasterz. - Cały rok pasałem ci krowy, daj mi, co mi się należy! Pasterz Paweł Szwoda był prześmiewcą i postrzeleńcem. Umiał kpić ze swojej biedy i z siebie samego, toteż nie brano mu za złe, kiedy kpił i z innych. Przed laty odbywał służbę w jednostce huzarów, sprzedał przydzielonego mu konia, a sam czmychnął do domu. Poszukiwało go czterech żandarmów. Dźgali bagnetami w siano, w którym się ukrył, ale go nie wymacali. Jego dziewczyna przynosiła mu do szopy jedzenie, a i na noc tam zostawała, ale wytrzymał tylko tydzień. Zgłosił się sam. „Szkoły pokończyli, a nie złapali mnie” - chełpił się idąc na komendę żandarmerii w mundurze huzarskim. Rok odsiedział, odsłużył wojsko i wrócił do domu. Pierwsze, co zrobił, to ukradł dla pucu doboszowi bęben, a sąsiadowi pięć kaczek. Nosił na plecach w koszu te kaczki po całej wsi i bębniąc w bęben wykrzykiwał: „Kaczki na sprzedaż!”. Sąsiad go nie skarżył, ale kaczki mu zabrał. Dziewczyna go rzuciła i żeby mu dokuczyć, wyszła za mąż. Ani dnia po niej nie płakał, a wkrótce nie było wdowy, której by nie uwiódł. Chłop był z niego silny i śmiały. Kiedy gminie był potrzebny pasterz krów, zgłosił się bez wahania. „Co tam honor, powiadał, Chrystus też był pasterzem”. Nie miał własnego pola, nie orał, nie siał, ale zachowywał się, jakby wszystkie łąki, na których pasał, należały do niego. Powiadał: „Tu wzgórek, tu jama, a to moja polana”. Mieszkał w drewnianej chałupie, a podczas pasienia krów nazbierał sobie zawsze drzewa na całą zimę. Nieraz z wyrzutem zwracał się do Pana Boga: „Miej litość, Boże, dla Szwody, deszcz mi gałęzie i chrust zabiera, nie lej już wreszcie tej wody!”. Kiedy na pastwisku zegziła się któraś krowa, wieczorem zjawiał się u właściciela ze słowami: „Panie gospodarzu, krowa ci się latowała”. Za to należała mu się co najmniej wieczerza. W ten sposób co wieczór u kogoś jadał. Dziewczyny uśmiechały się do niego przymilnie, ale chłopaki bez przerwy za nim pokrzykiwali: „Krowa ci się latuje, krowa ci się latuje!”. Gonił ich zawzięcie, a jak tylko którego złapał, w twarz mu wykrzykiwał: „Szkoda, żeś nie widział, jak twoja matka się ze mną w nocy latuje!”. Kiedy się chłopak rozpłakał, Szwoda mu przygadywał: „Widzisz, potrzebne ci to było? Jakbyś trzymał język za zębami, to nie musiałbyś się teraz wstydzić!”. Pasjami lubił się przekomarzać i kłócić, ale ręką nikogo nie tknął. Rozgniewać go potrafiła jedynie sfiksowana krowa. Kiedy mu dwa, trzy razy wymykała się w koniczynę, wpadał w szał. Jedną taką łazęgę zamroczył kułakiem i zaciągnął pod świerk. Przypętał jej nogi do pnia i zostawił ją tak na noc. Rano gospodyni się nad nią użalała: „Co ci to zrobili, krasula? Nie zasłużyłaś na takie traktowanie!”. Szwoda uspokajał gospodynię: „Lepsze to, niżby miała dostać wzdęcia od dziecięliny, boby ci mogła zdechnąć. I doić ci tu sposobniej, stoi jak drut!”. Tak jakoś przed dwoma laty zaczął chować barany, ponieważ mu pozwolono nakosić na zimę siana na gminnych łąkach. Grabił siano, grabił i składał je na płachty. Ale że był wiatr, zdmuchiwał mu siano z grabi i z płacht. I tym razem się rozsierdził na Pana Boga, wyciągnął w niebo ręce i krzyknął: „Siano mi zdmuchujesz! Chcesz go, no to bierz wszystko!”. I bez namysłu podpalił to, co dotąd nagrabił. - Wiesz, co widziałem w Wólce? - zwrócił się do Samka. - Nie wiem! - odrzekł Żądlica. - U jednej Żydóweczki... - Jaką miała? - Życzyłbym ci taką! - zarechotał Szwoda. - Świntuch! - Gdyby tak owdowiała - nie przestawał rechotać Szwoda - tobym ją sobie przygadał, a i pastuchowanie bym dla niej rzucił. Uch, zdarłbym ją jej do imentu! Masz czym przepłukać gardło? - Jakieś tam resztki! - Resztki? Kto spija ostatki, jest piękny i gładki - zarecytował Szwoda. - Dawaj, nie będę kaprysił! Samko się pochylił i wyjął zza worków flaszkę, w której zostało parę łyków gorzałki. - Może ci nie zaszkodzi. Pij! - A ty? - Nie mam ochoty! Szwoda wypił i grzbietem dłoni otarł usta. - Dasz mi i to, co mi się należy? - spytał. - Weź sobie worek mąki, będziesz przez całą zimę mógł zacierki gotować. - Dobrze, wezmę, ale nie teraz! - powiedział pasterz. - Za czym innym tu przyszedłem... Samko przyjrzał mu się badawczo. - Przychodzę od Macieja Szwandy, chciałby się z tobą zobaczyć w ważnej sprawie. Samko zastanowił się, po czym skinął głową: - Powiedz mu, że przyjdę. 6 W domu nie muszą wiedzieć, o czym gadamy - powiedział Maciej Szwanda. - Skoczymy na godzinkę do Gerscha. Samko Żądlica i Paweł Szwoda wstali. Pożegnali żonę Macieja, która wyszła z izby w czerni. Minęło dwa tygodnie od pogrzebu Zuzki, a ona wciąż jeszcze nie mogła się z tego otrząsnąć. Chodziła jak w malignie i co chwila, czy była w towarzystwie ludzi czy sama, siadała gdzieś w kącie i popłakiwała. Teraz także na widok Samka polały jej się łzy z oczu. - No, uspokój się, kochanie, no! - Maciej pogładził ją czule po wilgotnej twarzy. Skinęła głową, ciężko westchnęła i odeszła do izby. - Taka bezsensowna śmierć! - powiedział Maciej. Samko patrzył na Macieja i czuł na skórze mrowie. Mało brakowało, a byłby w tej samej sytuacji co Maciej. Wieczorem po tym wypadku Maria przytuliła się do niego drżąc na całym ciele i półprzytomnie, z jakimś wewnętrznym lękiem mu szeptała: „Toż ten pień mógł się zwalić i na naszą Emkę albo na Marka!”. Zakrył jej dłonią usta i nie pozwolił mówić dalej... Weszli do karczmy. Dopiero dzisiaj rzuciło się Samkowi w oczy, jak Gersch się zestarzał i jak mu rósł brzuch. Był taki wydatny, że karczmarz nie mógł się pochylić ani porządnie zgiąć w pasie. Jego żwawa połowica musiała mu co rano nakładać buty. A on wciąż się złościł i nawet teraz na nią krzyczał: - Po coś tyle wieprzowiny nakupiła, stara! Można ją rozciągnąć aż po Krywań... Ja tego nie jem! Trefne, trefne! Ja tego nie jem! Siedli w kącie. - Co podać? - zapytał Gersch. - Po pół litra na głowę, a po jednym na gębę! - zażartował Paweł Szwoda. - Nie pleć! - ofuknął go Żądlica. - Daj nam po kielichu! Wypili i zamówili jeszcze jedną kolejkę. - O czym to mamy gadać? - spytał Żądlica. Szwanda i Szwoda spojrzeli po sobie. - Chcieliśmy ci zaproponować, żebyś z nami jechał - powiedział Szwanda. - Ja wiem, w młynie masz teraz lepiej, ale to nic wielkiego. My z Pawłem żeśmy się dogadali, że wybierzemy się razem do Ameryki, a chętnie wzięlibyśmy i ciebie... Samko się wzdrygnął, gwałtownie się naprostował, poczuł się jakiś nieswój. Nerwowo przetarł ręką czoło. - Przecież mówiłeś, że jedziesz na murarkę do Pesztu - spojrzał na Macieja Szwandę. - Pewnie, że jadę! - powiedział Maciej. - W parę miesięcy zarobię kawałek grosza, żeby nie wybierać się z pustymi rękami... Do Ameryki trza się porządnie przyszykować... - Ja mógłbym jechać już jutro! - odezwał się Paweł Szwoda. - Nie będzie ci żal krów? - spytał Żądlica. - A za morzem to nie ma krów? - zaśmiał się Szwoda. - A ty jak? - nalegał Maciej. - Nie wiem, chłopy, ale nie ciągnie mnie tam! - Żądlica nie mówił wprost, co o tym myśli. - Dwa, trzy lata jakoś wytrzymamy, zarobimy pieniędzy i wrócimy. - Zastanowię się! - rzekł Żądlica. - Ale nic nie obiecuję! - No cóż, zastanów się! - zgodził się Maciej Szwanda. - Za Amerykę! - podniósł kieliszek Paweł Szwoda. Samko milczał. Toast jednak spełnił, po czym wstali. 7 Pastor Kreptuch był zły od samego rana. Kościelny Juliusz Mrazik zrzekł się swojej funkcji. - Czemuż to, sąsiedzie, zrzekacie się tak miłej Bogu służby? - pytał go pastor. - Z powodów sąsiedzkich! - rzekł Mrazik. - Jakżeż to? - nie pojmował pastor. - Mam powiedzieć? - No pewnie, musowo. - Ta zołza i gnida, niech ksiądz mi wybaczy, ale moja sąsiadka Krysztofikowa oskarżyła mnie - zaczął się użalać Mrazik: spurpurowiał, żyły na skroniach mu nabrzmiały - że niby podkradam z tacy i ona nie będzie chodzić do kościoła dotąd, dopóki Judasz księdzu posługuje przed ołtarzem... Ja i Judasz, proszę księdza! Czy brakowało kiedy na tacy bodaj grosika? Niech tu zaraz padnę trupem... - No dobrze, dobrze, Mrazik, pogadam z nią... - Może ksiądz z nią pogadać, ale ja i tak już nie będę dłużej kościelnym! - Moglibyście poczekać do konwentykułu naszego zboru, tam by się to rozpatrzyło. - Nie, proszę księdza! Już się zdecydowałem... Juliusz Mrazik nie dał się odwieść od swojego postanowienia, twardo mówił „nie” i to pastorowi zupełnie zepsuło humor. Będzie musiał poszukać sobie nowego kościelnego. Będzie go musiał wyszkolić i sprawdzić. Będzie... Wszystkie te czekające go nieodzowności już teraz zatruwały mu spokój. Niebawem na lekcji religii znowu się zirytował. Zaprowadził uczniów do przykościelnego ogrodu i zaczął rozprawiać o Bogu. A tu naraz przy wszystkich uczniach pyta go ten swawolny Piotr Żądlica: - Proszę księdza, czy Pan Bóg jest na świecie? - Jest, mój synu! - Nie wierzę, nie widziałem go!, - Nie byłeś godzien... Pastor zrobił krok w stronę małego Żądlicy, a ten myśląc, że chce go wytargać za uszy, zerwał się i rzucił się do ucieczki, a że była tam wielka kałuża po wczorajszym deszczu, poślizgnął się i jak długi upadł w błoto. Cały był upaćkany. - Widzisz, Pan Bóg cię ukarał! - powiedział pastor Kreptuch. - Ilekroć będziesz bluźnił, skończy się to dla ciebie źle! Koledzy obstąpili dookoła kałużę i pokpiwali sobie z Piotra Żądlicy. - Nie wierzcie księdzu, sam się przewróciłem! - wykrzyknął Piotr z płaczem. - Naumyślnie wpadłem w tę kałużę, i poślizgnąłem się naumyślnie! - Kłamczuch, kłamczuch! - wykrzykiwali uczniowie. Piotr nie potrafił się opanować, wybuchnął głośnym płaczem i wybiegł z ogrodu. Pastor Kreptuch spotkał po obiedzie jego matkę i poprosił ją na plebanię. - Źle wychowujecie swoje dzieci! - rzekł surowo. - A to czemu, proszę księdza? - zlękła się Maria. - Rosną na bezbożników, takich jak ich ojciec. On jest pyszałek, a wasze dzieci też już zaczynają być pyszałkowate. Opamiętaj się, Mario! Prochem jesteś i w proch się obrócisz... Dziś przed południem wasz Piotr dopuścił się bluźnierstwa... Pastor opowiedział Marii, co zaszło, Maria się rozpłakała. - Wiem, że jest z ciebie uczciwa, porządna i bogobojna kobieta, ale takie powinny też być twoje dzieci. Musisz się nimi więcej zajmować, żeby wyrośli z nich dobrzy chrześcijanie. Maria złożyła obietnicę i odeszła głęboko poruszona. Pośpieszyła do domu. Bokiem obeszła maszynownię, żeby nie spotkać się z mężem, i zaraz ostro zabrała się do Piotra. - Taki wstyd mi przynosisz! - wytargała go za włosy. - Przy całej klasie wykłócasz się z pastorem o Boga! Od dziś co wieczór będziesz odmawiał na głos modlitwę, a co niedziela będziesz chodził do kościoła... - Nie będę! - buntował się Piotr. - Milcz, nie odszczekuj się! I do kąta, klęczeć na szczapie! Przez całą godzinę klęczał, ale kiedy usłyszała, że mąż idzie po schodach, kazała mu wstać. - Mam ja w domu chłopów! - westchnęła i jęła szykować podwieczorek. 8 Wieczory stawały się coraz dłuższe i Maria z córką Emmą wybrała się na kominki. Po półgodzince szybszego marszu były już we wsi. Kiedy przechodziły pod wieżą przy kościele katolickim, usłyszały w górze krzyki i kłótnie. To hałasowali dwaj pasterze, Paweł Szwoda i Stefan Pirczyk, którzy po pijanemu bezwstydnie wdrapali się na dzwonnicę. Po chwili krzyki ustały, rozległo się dzwonienie, które też niebawem umilkło. Matka z córką podniosły w górę głowy i stanęły jak wryte, kiedy usłyszały, jak pijany Szwoda zaczął wykrzykiwać: Chwal wszelki duch Gospodzina i Jezusa, jego syna, już wybiła dwunasta godzina. Troszczcie się o światło, ogień, żeby ustrzec się pożogi. Spoczywajcie z Panem Bogiem! Rozległ się znowu dzwon, po czym w okienku dzwonnicy zjawił się Stefan Pirczyk. Gromko zawołał pijanym głosem: Ej, babsztyle, do kądzieli! Byśmy was już nie widzieli! A wy do nas spieszcie, młódki - będziem gzić się na wyprzódki! Pod wieżą przemknął proboszcz Domaniec. Grożąc pięścią w stronę dzwonnicy zniknął w bramie. - O, to-to! On im da! - powiedziała Maria. - Pały zakute, jeszcze nie ma szóstej, a oni już rozrabiają! Chodź! Domaniec nie bez racji był wzburzony, z wieży dzwoniono dopiero o dziewiątej wieczorem, po czym stróż nocny już bez trąbienia wykrzykiwał swój wierszyk. W ostatnim czasie wszelako stróże nocni i wartownicy niebywale się rozpuścili i przenieśli od krów na dzwonnicę swoje wszeteczne obyczaje. W czasie dzwonienia pili na wieży przy łuczywie, śpiewali obelżywe piosneczki i fajdali po wszystkich kątach. Proboszcz Domaniec często ich beształ jak najsurowiej, ale to nic nie pomagało. W końcu chciał zabronić ogłaszania nocy z wieży, ale przypomniano mu, że jeden z dzwonów jest gminny. Również zegar na wieży był gminny i trzeba było raz w tygodniu chodzić go nakręcać. Z dwóch stróży nocnych i dwóch wartowników, jakich miała gmina, tylko ci pierwsi posiadali trąbki, drudzy posługiwali się gwizdkami. W nocnym obchodzeniu wsi towarzyszyli im mieszkańcy gminy zobowiązani do różnych służb obywatelskich. Stróży nocnych i wartowników opłacała gmina. Musieli pracować i w dzień, paść krowy, a jako że było ich czterech, także kopać co czwarty grób w razie pochówku na gminnym cmentarzu. Co drugą noc trzymali wartę po dwóch na przemian na wieży i we wsi. Jeśli byli trzeźwi lub nie spali, pierwsi zawsze spostrzegali pożar. Ci na wieży uderzali zaraz metalowym sercem w jedną stronę dzwonu. Ci na drogach, jeśli z jakimiś chętnymi wdówkami nie leżeli w krzakach, w głos wykrzykiwali: „Pali się, pali się!”. Gmina i jej mieszkańcy tak się bali ognia, że wybaczali swoim strażnikom różne nieobyczajne, a nawet gorszące wybryki. Na skargę proboszcza gminna rada podjęła i kazała zaprotokołować następującą decyzję: „Mniejszym złem są rozwiąźli stróże na wieży i wszeteczni wartownicy w opłotkach niż spopielone zgliszcza zabudowań gminnych”. Wobec tego postanowienia nie było odwołania. Proboszcz Domaniec nie dawał jednak za wygraną i postawił twarde żądanie: „Teraz, kiedy już mają wieżę i luteranie, niechaj co drugi miesiąc i ona służy do ogłaszania pory nocnej!”. Długie godziny nad nowym wnioskiem proboszcza głowili się w pocie czoła członkowie rady gminnej pokrzepiając nadwerężone siły chlebem, kiełbasą i gorzałką. Zanim się z tą sprawą uporają, powiemy co nieco o wieży luteranów. Spłonęła podczas pożaru w roku 1902. Zbór postanowił na miejsce drewnianej, która właśnie zgorzała, zbudować wieżę murowaną. Zaczęła się zbiórka ofiar i datków. Z początku pieniądze płynęły ciurkiem, potem już tylko kapały, aż w końcu ofiarność członków zboru całkiem wyschła. Pastor Kreptuch chodził od domu do domu i dosłownie żebrał na wymarzoną wieżę. Koniec końców, w następstwie jego molestowań i kołatania do sumienia chrześcijańskiego, wieża stanęła w roku 1905. Na dzwonnicę wciągnięto cztery dzwony. Nie starczyło jednak pieniędzy na zegar. Zanim rozebrano rusztowania, cztery dziewczyny wdrapały się na samą górę ze złotym krzyżykiem na drewnianej podstawce, a ślusarze ten krzyżyk przytwierdzili do pozłacanej kuli na szczycie. Wieża była gotowa. W dniu poświęcenia dwaj członkowie konwentykułu kościelnego zrzucili z dzwonnicy pięć butelek czerwonego wina, jedna się nie rozbiła; potem sypnęli parę garści drobnicy, a ludek na dole szarpał się o groszaki! Konwentykuł niebawem zdecydował się odnowić również wnętrze kościoła. Zaproszono z Bystrzycy malarza, który odrestaurował ornamenty i wymalował na nowo obraz na ołtarzu. Kiedy obraz był ukończony, stanęli przed nim członkowie konwentykułu z pastorem na czele i zapytali malarza: „Mistrzu, czemu tu rozpiętemu na krzyżu Chrystusowi nie płynie z boku krew, tak jak to było na starym obrazie?”. Malarz odpowiedział: „Bo jest tu uchwycony moment, kiedy Chrystus nie wypowiedział jeszcze: Dokonało się!, a dopiero po tych słowach przebito mu bok włócznią”. Członkowie konwentykułu spojrzeli na siebie i na pastora, i milcząco się zgodzili. Zapłacili malarzowi należność, a ten podziękował za zaufanie. Do kościoła weszła młoda i ładna sprzątaczka Bożena. „Mam jeszcze prośbę” - powiedział malarz. „Jaką?” - spytał pastor. „Chciałbym zagrać na nowych organach!”. „Proszę bardzo” - zgodził się pastor. Malarz przechodząc koło zarumienionej Bożeny szepnął: „Będę grał dla ciebie, Bożenko!”. Kościelny mu kalikował, a on zagrał „Ciebie, Boże, kochamy...” Bożenka się popłakała. Co najmniej przez dziesięć dni zapamiętale i namiętnie malarz z Bożenką płodzili w zakrystii pierworodnego syna. A ten syn... Chwileczkę! Właśnie gminna rada skończyła zebranie podejmując następującą decyzję: „Niniejszym podaje się do wiadomości, że od dnia dzisiejszego zakazuje się pić, świńtuszyć i załatwiać się na wieży katolickiej pod karą grzywny pięćdziesięciu złotych. Poza tym gmina na własny koszt przeprowadzi renowację i sprzątanie pomieszczeń wieży, a także podwyższa zapłatę miesięczną za ich użytkowanie”. Kropka! Tymczasem Maria z córką znalazła się już w mieszkaniu Krystyny, gdzie przędły i wesoło plotkowały Krystyna i jej przyjaciółki, Staśka, Hanka i Zuza. Maria pochwaliła synka Krystyny, trzy razy odstukała w drewno, żeby nie zauroczyć, po czym siadła do kądzieli. Zuza podjęła wątek przerwanej na chwilę opowieści: - ... no więc, jak już wam powiedziałam, żona stolarza tak się bała burzy, że zawsze przed nią chowała się do szafy. A stolarz, zbereźnik i drań, jeszcze długo po przejściu burzy tłukł gałęzią w szafę. Biedaczka ze strachu niejeden raz się, za przeproszeniem, poszczała... Kobiety chichotliwie zaśmiały się w kułak. - Tylko że raz - ciągnęła Zuza - z tego strachu dostała padaczki i biedaczce się zmarło. Stała się z niej wiła i razem z innymi wiłami mieszkała w starej wierzbie niedaleko domu stolarza. W nocy z wiłami tańcowała i śpiewała. Raz stolarz usłyszał jej głos, poszedł za nim i stwierdził, że jego żona nawet po śmierci chowa się w drzewie. Wziął siekierę, podszedł do wierzby i krzyknął: Wyniesiesz się stąd, żono moja, czy nie?! Przez cały tydzień co wieczór ją przepędzał, a że nie wynosiła się, ani nawet nie odezwała do niego, po tygodniu już się nie namyślał. Rąbał, siekł, ciął wierzbę, a po każdym uderzeniu z wierzby wytryskała krew. A gdzie tylko krew splamiła ciało stolarza, tam na zawsze już przysychała, tak że do śmierci nie mógł jej zmyć! Emmę ta opowieść tak wystraszyła, że o mały włos nastąpiłaby w półmroku izby na ostrą szczotkę do czesania lnu. Maria czym prędzej zabrała się z córką do domu. Emma przez całą drogę tuliła się do niej lękliwie, ale matka czule ją uspokajała: - Nie bój się, córuchno, popatrz, jak księżyc świeci! - Widzę, mamo - mówiła Emma - ale i tak się boję! W domu zaraz położyła się spać. Chłopcy już także spali. Samko z Marią pozostali w kuchni sami. - Namawiają mnie do Ameryki - powiedział Samko. - Puściłabyś mnie? Popatrzyła na niego z lękiem. - Za nic w świecie! - krzyknęła, podbiegła do niego i zawisła mu na szyi. - A ty byś pojechał? - zbierało jej się na płacz. - No wiesz, Ameryka... Zakryła mu dłonią usta. - Sama bym tu zginęła - powiedziała. - Nie pojadę, nie bój się! - przyciągnął żonę do siebie. - A kto cię tak namawia? - Szwanda i Szwoda. - Niech sobie jadą! A ten Szwoda to i dzisiaj wygłupiał się na wieży, jeszcze zapłaci pięćdziesiąt złotych grzywny. Dla takiego to może i Ameryka nic nie znaczy. Ale co ja tam się będę tym osłem przejmować, grunt, że ty nie pojedziesz nigdzie! Chodź...! Zdmuchnęła lampę naftową i pociągnęła męża za rękę. 9 Nauczyciel Józef Matula przystanął na skarpie nad młynem, wysączył ostatnie krople gorzałki z butelki i niedbale wyrzucił ją za siebie. Butelka głucho upadła na trawę i nie rozbiła się. Matula postąpił parę kroków, kopnął ją i zatoczył się. Nie stracił jednak równowagi, parskając śmiechem podbiegł na skraj zbocza. Popatrzył przed siebie i zaczął schodzić w stronę młyna. Jego białe mury pozwalały mu się orientować w półmroku wieczornym. Na podwórzu nie natknął się na nikogo, uchylił drzwi do młyna i ostrożnie zajrzał. Widząc, że młynarz jest sam przy pracy, otworzył drzwi na oścież. Samko Żądlica obejrzał się i z uśmiechem skinął nauczycielowi głową na powitanie. - Meden agan! - rzekł nauczyciel. - Nie rozumiem - uśmiechnął się znowu młynarz. - Wszystko z umiarem, przyjacielu. - Nauczyciel podszedł w stronę młynarza i usiadł na stercie worków. - To podstawowa zasada życiowa, jeszcze starogrecka. Ja, przyjacielu, ją dziś naruszyłem, upiłem się... Cóż, upiłem się i przyszedłem szukać u pana schronienia... Mam nadzieję, że mnie dzieci pańskie nie zobaczą... W końcu jestem ich nauczycielem... - Zaraz się tym zajmę! - kiwnął głową Samko i wyszedł. Wrócił po chwili niosąc na deseczce pokrajaną kiełbasę, słoninę i chleb. Obok deseczki postawił gliniak zsiadłego mleka. - Proszę jeść i pić prosto z garnka! - Dziękuję! - A skąd to szanowny pan idzie? - Wracam ze Świętego Marcina, ale musi pan wiedzieć, przyjacielu, jestem smutny, jestem wręcz przybity, czarno widzę naszą słowacką teraźniejszość i przyszłe losy Słowaków... Nigdy jeszcze tak źle się nie układały dla nas stosunki jak teraz! Nigdy jeszcze nie ubywało nas tak zastraszająco dużo. Jedni się wynaradawiają, stają się albo Madziarami, albo Niemcami, drudzy uciekają za morze, inni gryzą się i niszczą nawzajem, a pozostali popadają w apatię, jest im już wszystko jedno... Ilu nas pozostanie za dziesięć lat, przyjacielu? Na jednej furze wszyscy się zmieścimy... Czasem wprost własnym oczom nie wierzę i pan też może teraz myśli, że przesadzam, że to wszystko nieprawda, ale z przerażeniem i śmiertelnym smutkiem przekonuję się, że tak jest, tak jest, tak jest...! Nauczyciel rozpłakał się i nie tyle z wściekłością, co z jakąś desperacją bił pięścią w worek z ziarnem. Samko do niego podszedł i lekko dotknął jego ramienia, aż nauczyciel z łękiem się wzdrygnął. - Niech pan je! - zachęcał go. Nauczyciel wziął plasterek kiełbasy i powoli go żuł. - Pan mi nie wierzy? - spytał. - Niezupełnie - powiedział Samko. - Pewnie, jaśniepaństwo może się wykruszy! Jedni pofruną tu albo tam, inni zmienią pióra, mowę czy nazwiska, ale tacy jak ja nie dadzą się oderwać od naszej ziemi, ani przekabacić, choćby nawet na ten roczek lub dwa pojechali za morze... - Żeby tylko tak było! - westchnął nauczyciel. - Ale my tu nie mamy nawet pojęcia, jakie okropieństwa na nasz naród się walą i jakimi nas jeszcze uraczą... - Wytrzymaliśmy dotąd, wytrzymamy i dalej! - powiedział Samko. - Mnie tylko mierzi, żeśmy tacy biedni. Starych dziur nie mamy na sobie czym załatać, a o nowym przyodziewku to mowy nawet nie ma. Zaczynamy innym zazdrościć choćby tylko nowych sznurowadeł w butach. Czasem to aż mnie skręca ze złości, kiedy pomyślę o własnych przodkach... Wieki całe pracowali, harowali i czego się dorobili? Tylko tyle, żeby z głodu nie zdechnąć! A w tym czasie inni, w tym kraju czy w tamtym, stawali się milionerami. Jak to jest? Czy moi przodkowie mieli takie zakute łby? No, a ja? Ja, ja, ja! Tyram od rana do nocy tylko po to, żeby moim dzieciom było lżej. Poślę je do szkół, jak tylko będą chciały się uczyć, dam im fach do ręki, niech umieją więcej ode mnie, niech umieją żyć lepiej ode mnie, niech osiągną więcej... Ale czy ja mogę mieć pewność, że tak będzie? Niechże mi pan powie jako ich nauczyciel... Nauczycielowi zaczęło smakować jedzenie. Słuchał Samka Żądlicy i, jak gdyby opuściły go jego własne strapienia, jadł i uśmiechał się. - Znam pańskie dzieci tylko ze szkoły... - No więc niech mi pan powie, jakie one są...? - Jakie? Każde trochę inne... - zamyślił się nauczyciel. - Emma w ostatnim czasie jest jakaś płochliwa, ale uczy się dobrze i ciekawi ją wszystko co nowe... Samka powinien pan zapisać do technikum leśnego w Gródku, ciągle mu w głowie las. Potem się zobaczy. - Myślałem o tym - rzekł młynarz i wsypał między kamienie młyńskie kolejny worek ziarna. - Ma pan słuszność, las go pociąga. Podgląda życie zwierząt, zbiera rozmaite roślinki, suszy je i robi zielniki... - Nie wiem, czy Piotr się panu pochwalił...? Popsuł mi się zegarek. Poruszałem nim, potrząsałem, ale gdzie tam, przestał chodzić. Nie znam się na mechanizmach. Piotr mnie poprosił, żeby mu go pokazać. Wie pan, jak to jest. Chłopiec, nie dowierzałem mu zanadto... Ale popatrzył do środka i zreperował. Podobno wyskoczyło jakieś jedno kółko. Mechanizmy, aparaty, kółka i śrubki, to jego pasja! Praktyczny człowiek, umysł wynalazczy, taki w życiu nie zginie! - Do mnie to jakoś nie przemawia! - zmarszczył czoło młynarz. - A to dlaczego? - żywo spytał nauczyciel. - Bardziej ufam ziemi niż maszynom... Maszyn się boję. Nawet ten młyn mnie czasem lęka - zaśmiał się. - Ale cóż, nie będę chłopcu stawał w drodze. Gadałem już z bratem, pomoże mu. Zegarmistrz Kraps w Rużomberku chce go wziąć na ucznia... - A co z młynem? Kto go przejmie? - zapytał Matula. - A kto zostanie na gruntach? - Może Karol?! - zamyślił się Żądlica. - Może ten najmłodszy, Marek, jak wyrośnie na zdrowego i silnego mężczyznę... Ale ziemi mam mało, a młyna przecież nie będę wiecznie dzierżawił. - Karola to byłoby szkoda zmuszać do pługa - powiedział nauczyciel. - Powinien zostać malarzem! Chłopiec ma talent, już teraz rysuje lepiej ode mnie... Koniecznie trzeba go posłać do szkół... Jak przyjdzie co do czego, to i ja mu pomogę, ale musi studiować... - rozgorączkował się nauczyciel, aż Samko spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Malarstwo, to był mój sen! A czym zostałem, przyjacielu? Kiepskim nauczycielem! Belferkiem! Urzędowym robakiem! Nawet w przybliżeniu nie robię tego, o czym marzyłem... Nie miałem jednak pieniędzy na Peszt, Wiedeń czy Pragę. Byłem w błędzie sądząc, że wystarczy rysować i malować, a z czasem sam się wydoskonalę, gdzie nam, me wyszło, zwątpiłem w siebie i poddałem się... A tak chciałem poznać tajniki malarstwa, technikę, wszystkie kruczki! Ba, wnieść nowe wartości do sztuki! Sądziłem, święcie wierzyłem, że sam wniknę w sedno rzeczy i będę tworzył wartościowe obrazy. Urzekała mnie prostota form, umiejętność wyrażania ludzkiej duszy w portrecie, napięcie między zewnętrzną postacią rzeczy a ich wewnętrzną kruchością! Zachłystywałem się życiem, człowiekiem i przez jakiś czas miałem wrażenie, że już potrafię myśleć plastycznie. I co z tego wszystkiego na koniec zostało?! Ech, wielkie talenty się nie poddają! Widać nie miałem dużego talentu! Albo i miałem, ale karygodnie go zaprzepaściłem. Czasem sam przed sobą się wstydzę i zbiera mi się na płacz... Ale wie pan, panie Żądlica, mnie to prawie nic w życiu nie wyszło. Czasem to aż mi głowa z tego powodu pęka, jak choćby teraz... - chwycił oburącz za głowę i potrząsnął nią. - Ale i ja jestem tylko człowiek. Niekiedy zanadto przewrażliwiony, ale człowiek. Często mówię sam sobie, człowieku, bierz rzeczy takimi, jakie są, nie sprzeciwiaj się, nie zaprzeczaj, nie stawaj dęba! Ale ja tak nie potrafię. To popadam w depresję, poddaję się i cichnę, to znów zrywam się i buntuję. Nie mogę znieść, że o moim losie decydują obłudnicy, egoiści, złodzieje i kłamcy! Cóż warte byłoby życie, gdybym się przynajmniej nie sprzeciwiał, to już lepiej byłoby go się wyrzec! Ech, duszno mi tutaj. Duszno i ciemno jest na początku naszego dwudziestego wieku, panie Żądlica. Pański Karol ma jednakowoż talent, ja panu to mówię... Nauczyciel Józef Matula wstał, nogi mu już nie odmawiały posłuszeństwa. Spojrzał młynarzowi prosto w oczy i ukłonił się. - Wytrzeźwiałem, pójdę! - Proszę chwilę poczekać, dam panu mąki! - zakrzątał się Żądlica. - Nie, nie trzeba, dziękuję! Ubieliłbym tylko siebie i rozsypał po drodze. Poszedł, Samko go odprowadził przez podwórze. Dłuższą chwilę jeszcze w zamyśleniu patrzył w ślad za nim. Nauczyciel zniknął w ciemności, a on wciąż jeszcze stał. Po powrocie do młyna zorientował się, że kamienie obracają się bezużytecznie. Czym prędzej między nie nasypał pachnącego ziarna. 10 Na Boże Narodzenie spadł śnieg i Hybica zamarzła. Po Nowym Roku zrobiło się jeszcze zimniej. Koszycko-bohumińska linia kolejowa działała jednakowoż sprawnie nawet podczas najtęższych mrozów. Jeśli parowóz przypadkiem ugrzązł w śniegu, kolejarze raz dwa odgarniali łopatami zaspy. Styczniowy ziąb unieruchomił lodem drewniane koło młyńskie. Samko Żądlica odciął młynówkę od rzeki, uzbroił siebie i synów w siekiery, i we czwórkę zabrali się do odrąbywania grubej warstwy lodu z koła. Zajęło im to całe popołudnie, a kiedy byli już niemal z robotą gotowi, ktoś im puścił wodę. Lodowaty strumień lunął na nich z taką siłą, że w jednej chwili zmiótł ich na dno koryta. Ociekając wodą, przemarznięci, z trudem wygramolili się na brzeg. Samko siarczyście zaklął. Rzucił okiem na synów, a widząc, że nic im się nie stało, rozkazał: - Łapać go, chłopcy, a kto zdybie tego łajdaka, może mu przejechać po grzbiecie siekierą! Rzucili się z siekierami w stronę grobli, ale jak okiem sięgnąć nikogo już nie było widać. Tylko ślady stóp na śniegu biegnące do lasu. Samko Żądlica pogroził nieznajomemu siekierą i czym prędzej zbiegli do domu, żeby nie przemarznąć do reszty. Młyn jednakowoż na powrót się rozterkotał, koło młyńskie już się obracało. Na trzeci dzień pod wieczór jakiś nieznajomy usiłował podpalić młyn. Maria, powracająca od dojenia krów, zobaczyła rosnący ogień i zaalarmowała całą rodzinę. W niecałe pół godziny pożar ugasili. - To przeciw boskim i ludzkim prawom! - powiedział Samko i spuścił z łańcucha obydwa psy. Zaczęły biegać wokół młyna gromko szczekając. Koło północy ucichły. Nad ranem ujadanie rozległo się znowu, ale zanim Samko wybiegł przed młyn, jeden z psów zdechł, otruty w ogrodzie. Siady butów biegły od płotu do lasu. Samko tym tropem puścił drugiego psa. Olbrzymi owczarek rzucił się wściekle w gąszcza. Kiedy po godzinie powrócił, broczył krwią i miał oderwane jedno ucho. Samko uzbroił się w masarski nóż i siekierę, po czym, nie zważając na żonine lamentowanie i rozpaczliwe gesty powstrzymywania go ruszył do lasu. Przed nim biegł poraniony pies. Jakieś ponad półtora kilometra od młyna natknął się w lesie na miejsce walki. Pies wściekle szczekał. Na śniegu leżały skrwawione strzępy odzieży, psie ucho i trzy ludzkie palce. Wokół czerniały plamy krwi. Samko pochylił się nad odgryzionymi palcami i na jednym z nich dostrzegł złoty pierścień. Zdjął go, oczyścił w śniegu z krwi i schował do kieszeni. Rozejrzał się po okolicy. Nic podejrzanego nie rzuciło mu się w oczy, wobec tego powrócił do domu. Maria wypatrywała go z ogrodu i widząc, jak wychodzi z lasu, radośnie pomachała w jego stronę. Od tego dnia nikt już młyna nie niepokoił. Póki trwały mrozy. Zaczęła się zbliżać wiosna i w młynie roboty ubywało. I niebawem nie byłoby już co mleć, gdyby któregoś rana Szmaterpan nie przywiózł swojego ziarna. Piętnaście wozów naładowanych workami zatrzymało się przed młynem. Szmaterpan zeskoczył ze spoconego konia, poklepał go po spienionym pysku, z którego dymiła para, i ruszył do młyna. Samko Żądlica z Marią wyszli mu na spotkanie. - Już myślałem, że się szanownego pana nie doczekam - Samko wyciągnął rękę. Przywitali się. - No widzisz, doczekałeś się! - uśmiechnął się Szmaterpan. - Tylko że ja nie lubię, jak moje ziarno miesza się z innym! - Prosimy do środka! - powiedziała Maria. Kiedy wchodzili, rozpłakał jej się na ręku niespełna roczny Marek, nad którym Szmaterpan życzliwie się nachylił. - Wyrośnie z ciebie chłop na schwał - pochwalił chłopca - głos masz jak dzwon! I podczas gdy do młyna znoszono worki z ziarnem, Samko Żądlica i Juliusz Szmaterpan siedli za stołem do jedzenia i picia. - Jak ci się wiedzie? - zapytał między jednym a drugim kęsem Szmaterpan z zaciekawieniem patrząc na zaradnego Samka. - Roboty i trosk co niemiara - westchnął Samko. - Nie narzekaj, dorobisz się. - Jest u mnie komu dawać jeść! - No, tak! - A co tam u was? - zapytał Żądlica. Szmaterpan uśmiechnął się ze smutkiem. - Moje dni są już policzone! Niezadługo odejdę z tej naszej doczesności w wieczność. - Nie wierzę! - zaprotestowała Maria, która krzątała się koło stołu. - Zeskoczyliście z konia jak jaki młodzik... - Ach, miła moja, to tylko wprawa! - westchnął Szmaterpan. - Ale tu w środku - stuknął ręką w pierś, głowę i uda - w całym ciele czuję, że już nie jestem taki sam, jaki byłem kiedyś. Starość, nie radość! To tu zakłuje, to tam zaboli, no i co człowiek ma począć? Cierp, biedaku, aż do ostatniego swojego dnia...! Ale nie ma co się roztkliwiać - Szmaterpan z lekka trącił pięścią w stół - wypijmy lepiej! - Widziałem, że plony były dobre - Samko kierował rozmowę na inne tory. - Mogłyby być lepsze - rozłożył bezradnie ręce Szmaterpan. - Ale co może począć drobny słowacki ziemianin? W dodatku taki stary jak ja?! Sam już wiem, że trącę starzyzną. W rolnictwie następują różne zmiany, ale ja już zostanę przy starych metodach... Zamiast parobków wprowadza się na pola technikę, maszyny. Wymyślili jakieś parowe pługi, młockarnie napędzane parą, maszyny do koszenia i sztuczne nawozy! Wszyscy chcą za wszelką cenę podwyższać zbiory pszenicy, żyta, jęczmienia, owsa i ziemniaków. Rozorywują ugory i sieją na nich koniczynę i lucernę. Na całych Węgrzech ziemianie powariowali i zmieniają białą węgierską rasę bydła, ponoć mniej wydajną, na rasę czerwoną...! Wszystko to, drogi mój Samko, powinienem zrobić i ja, ale mnie się już nie chce... Tak, mój drogi, jestem już stary, łońskiego roku stuknęło mi sześćdziesiąt pięć lat. Naprawdę już mi się nie chce. Ja już do końca moich dni, biedniej pewnikiem, ale będę gospodarzył po swojemu! - Po - chylił się nad uchem Samka i powiedział mu w zaufaniu; żeby Maria nie słyszała: - Nawet kobiece łono, ta najwspanialsza rzecz na świecie, już mnie nie pociąga! Do izby wbiegł jeden ze sług Szmaterpana. - Gotowe! - oznajmił. - Ziarno jest w młynie. Szmaterpan się podniósł. - Dziękuję za gościnę - podał rękę Marii i Samkowi. - Zajdźcie do mnie kiedy! Jesteście młodsi, wam do mnie bliżej niż mnie do was. Zapewnili, że zajdą, i pożegnali się. Samko pracował na pełnych obrotach jak przedtem. I może wszystko lub prawie wszystko byłoby dobrze, gdyby pewnego dnia mała Emma nie usiłowała przejść przez pasy transmisyjne. Chwyciły ją za spódniczkę i gwałtownie wciągnęły ją między koła, nawet nie zdążyła jęknąć. Zanim Samko zatrzymał młyn, szczuplutka dziewczynka już nie żyła. Nożami zeskrobywali resztki jej ciała z żelaznych kół, z otaczających je ścian i podłogi. Właściwie to nie było co grzebać. Samko z bólu nie mógł nawet zawyć. Maria była niemal nieprzytomna z żalu. Bracia bez przerwy i aż do granic wytrzymałości zanosili się płaczem. W pewnej chwili w nieoczekiwanym porywie wściekłości Samko chciał podpalić młyn, ale powstrzymali go przyjaciele. - Boże, jeżeli jesteś, bądź przeklęty! - ryknął Samko w stroną niebios. - Nie bluźnij, nie bluźnij! - Maria padła na kolana i zaczęła się żarliwie modlić. - Wstań! - podniósł ją z klęczek. - Tam pomocy nie szukaj - wskazał firmament. Maria rozpłakała mu się w objęciach. - Za co nas życie tak karze? - zapytała pokornie. - Przeżyjemy i to! Co się stało, już się nie odstanie. Musimy się z tym pogodzić! - pocieszał żonę, ale gdy już był sam, wykrzyknął boleśnie: - Nie, nigdy się z tym nie pogodzę, do śmierci będę sobie to wyrzucał! Długo rozpaczał, wyrzekał, zasępiał się i żałował córki, a kiedy był sam, nie mógł powstrzymać się od łez. Tragiczna śmierć dziecka poruszyła go do tego stopnia, że zazdrościł ludziom ich powszednich trosk. Mimo woli mówił sobie w duchu: „Nic nie może się równać ze śmiercią mojej Emmy!” A kiedy po pogrzebie usłyszał przypadkiem na stypie rozmowę Anosty z Kozisem, niemal osłupiał ze zdumienia. - Dałem siekierę na nowo wykuć - powiedział Kozis. - Ostrze jest dobre, ale cała siekiera jakaś teraz ciężka... - I stylisko ma nowe? - spytał Anosta. - Skądże! Stylisko zostało stare. - Ciężka, mówisz? Ja mam lekką siekierkę, z małym obuchem. Ta twoja to pewnie będzie dwudziestka piątka. - Jakże! - oponował Kozis. - Dwudziestki trójki są przecież największe, a dwudziestki jedynki już trochę za lekkie, najlepsze są dwudziestki dwójki, ani ciężkie, ani lekkie. - Dwudziestki trójki największe? Hmm... Tak? - dziwił się Anosta. - Ano tak! Sprzedawał je Palota Wozataj, dobre to były siekiery. - Miały za szerokie ostrza! Nie podobały mi się, rumunki były lepsze. Z takimi szerokimi ostrzami to tylko cieśle kupowali. - Cieśle?! - powątpiewał Kozis. - Przecież cieśle używają siekierek z wąskim ostrzem, żeby móc ściąć sęki. No, bo jakże je ściąć szerokim ostrzem? Węższym to trachnie raz-dwa, zbije obuchem albo dłutem. - Dłutem? - zdziwił się Anosta. - Tego to nigdy nie widziałem. - Pewnie że dłutem. To u nich na porządku dziennym. - Coś mi się widzi, że się mylisz... A taki ponoć z ciebie fachman. - To ty się mylisz! - Możliwe, że mylimy się obaj! Obrzucili się gniewnym spojrzeniem i odwrócili do siebie plecami. Samko zwiesił głowę: „Czy i ja kiedyś będę miał takie problemy?”. Ogarnął go smutek i przygnębienie. Nazajutrz zjawił się w młynie pastor Kreptuch i bez ogródek zaczął: - Bóg cię doświadcza, Żądlico! - pastor wzniósł w górę palec. - Nawróć się do Niego, a doznasz ulgi, łatwiej ci będzie żyć! - Niech ksiądz sobie stąd idzie! - Samko wskazał na drzwi. - Sam sobie poradzę! 11 Broniąc się przed rozpaczą Samko Żądlica i jego żona rzucili się w wir pracy i powszednich trosk o liczną wciąż jeszcze rodzinę. Samko robił to z takim, przesadnym aż, zapamiętaniem, jak gdyby chciał raz na zawsze zadźgać własne sumienie, ogłuszyć natrętne myśli i jakiekolwiek wątpliwości. Do cna wyczerpany, przystawał niekiedy i zamyślał się. Opadały go wtedy jadowite pytania: Czy wszystko to ma w ogóle sens? Dla kogo tak wypruwam z siebie żyły? Dla dzieci? Ach, dzieci! Moje dzieci! Jedno po drugim bezpowrotnie odchodzi... Po chwili wszakże brał się w garść i nie dopuszczał, by zapanowały nad nim wątpliwości i żal. I dalej, jeszcze wścieklej, drapieżniej, przezwyciężając własną słabość i zacinając zęby pracował od świtu do nocy w polu i w młynie. Wychudł, zesechł, po kilku miesiącach została z niego tylko skóra a kości. Maria obserwowała go z wewnętrznym lękiem, a wieczorem, kiedy tuliła się do niego w łóżku, poszeptywała mu czule: - Samko, wykończysz mi się, zaniemożesz! - Nic mi nie jest...! - Na razie, a co będzie potem? - Nie potrafiłbym inaczej żyć, Mario! - odpowiadał stanowczo. Niekiedy wstępował do młyna Jan Anosta. I on zauważał, jak Żądlica zaharowuje się na śmierć, i mierziło go to niepomiernie. - Wszystko z miarą, Samko drogi! - wyrzucał mu. - Nie przesadzaj, i twój ojciec pracował jak smok, ale umiał i odpocząć. Całe lata widziałem go przy robocie, a na pewno dłużej od ciebie, jestem przecież dużo starszy. On już jest w ziemi, ale mam w domu piec, który mi postawił przed trzydziestu laty. Jak on potrafił murować! Robota w rękach mu się paliła! Raz, kiedy kładliśmy sklepienie, sześciu nas było w szeregu, a on bez przerwy był pierwszy i musiał na nas czekać. Podśpiewywał sobie, czekał i odpoczywał, zanim się z nim nie zrównaliśmy. Raz poszliśmy do Kokawy kupować prosiaki - Anosta się zaśmiał. - Na piechotę, a jakże! Kupno trzeba było opić jak się patrzy. No więc już po opiciu bierzemy prosiaki na grzbiet i jazda! A tu gdzieś koło Wilczej Jamy twój ojciec po coś się schylił, koszyk mu z karku zleciał i obydwa prosiaki wyskoczyły, he-he! Dwie godziny uganialiśmy się za nimi, he-he! I znowu żeśmy posiedzieli, żeby odpocząć... Tak to, tak, widzisz, człowiek we wszystkim musi znać miarę... - Przyszedłeś mnie pouczać? - spytał Samko. - Nie, broń Boże! - Maria cię nasłała, co?! - Skądże! - zaprzeczył Anosta. - Nie po to tu przyszedłem, po prostu chciałem się z tobą zobaczyć. Jeśli nic nie masz przeciwko temu, powiem ci, jakie są nowiny... - To mów! - skinął mu ręką Samko. - Tylko nie agituj! - No wiesz, ja to już bez tego nie potrafię! - zaśmiał się Anosta. - Musisz być trochę cierpliwy, jak chcesz się dowiedzieć, co jest nowego... Wiem, z ciebie porządny chłop, ale nie daje mi spokoju, że się zawziąłeś na socjaldemokratów... - Znowu zaczynasz? - obrócił się do niego Samko. - I wcale nie masz racji, na nikogo się nie zawziąłem... Po prostu chcę mieć spokój... Dość mam własnych kłopotów! - Nie patrz tylko do własnej mącznicy, tam jest jedynie mąka. Ludzie są gdzie indziej. Pracujesz, tyrasz i myślisz, że jak dasz dzieciom przygarść pieniędzy, to już będą szczęśliwe. Ale człowiek nie tylko chlebem żyje. Odkąd mamy naszą słowacką partię socjaldemokratyczną, mamy i nadzieję, że szybciej wywalczymy sobie społeczne i narodowe prawa. A jak nam ich nie dadzą po dobroci, to wymusimy je po rusku! I chociaż w partii odseparowaliśmy się od Madziarów, nie jesteśmy sami. Zaczynamy ściśle współpracować z socjaldemokratami czeskimi. Czesi popierają nas politycznie, narodowo, ale i finansowo także... - Co według ciebie powinienem zrobić? - przerwał mu Samko. - Powrócić między nas, pomagać nam... - Wiesz co, Janek - westchnął Samko - daj mi ty święty spokój...! Nie mogę się rozdwoić, już i tak ledwo zipię! Za dużo byś chciał ode mnie... Anosta pokiwał głową i poszedł markotny. 12 Z rana nie było komu wygnać krów na pastwisko. Dwaj pasterze, Paweł Szwoda i Stefan Pirczyk, a razem z nimi i murarz Maciej Szwanda nocą wyruszyli w drogę do Ameryki. - Poszli przez Polskę! - wyszeplenił ojciec Stefana Pirczyka. - A skąd to wiecie? - dziwili się ludzie. - Słyszałem, jak się dogadywali - przyznał się starzec. - To nie darmo mi wielkie ucho urosło, wszystko wysłuchałem... Przyjrzeli mu się i rzeczywiście, prawe ucho miał dwa razy większe od lewego, na które był zupełnie głuchy. Ponoć co wieczór nastawiał zdrowego ucha i podsłuchiwał, o czym ta trójka poszeptuje w drugiej izbie. Naraz wpadł pomiędzy nich, wyszczerzył bezzębne dziąsła i zawołał: „Jadę z wami!”. Nie zgodzili się, chociaż molestował ich aż do znudzenia. Stefan Pirczyk widząc, jak posmutniał, starał się go pocieszać: „Przyślę wam z Ameryki złotą fajkę!”. Staremu to nie odpowiadało. Wszelako nazajutrz rano całej trójki już nie było. Na parę minut przed odejściem Stefan Pirczyk pożegnał się z ojcem. „Jak będziemy już za granicami, to zakrzyknę, obiecywał, na pewno mnie usłyszycie zdrowym uchem!” Zaraz rano zbiegli się sąsiedzi do Małgośki Szwandowej. - Ponoć twój mąż wybrał się do Ameryki? - I ponoć ze Szwodą i Pirczykiem...? Małgośka Szwandowa w milczeniu przygarnęła do siebie swoje dwie córki, Ewę i Hankę, i smutnie kiwnęła głową. - Czemuś go puściła? - wymawiały jej kobiety. - Kto by go zatrzymał! - rzekła Małgośka. Kobiety zamilkły i rozeszły się do domów. Stary i przygłuchy Pirczyk co dzień wystawał przed chałupą, zwrócony twarzą w stronę Polski. Zdrowe ucho, którego nastawiał przez długie godziny, wytężało się i wyciągało. Ale obiecanego okrzyku nie łowiło. Rosło jedynie, z dnia na dzień było większe. Niedługo starzec mógł się już nim przykrywać, a ono rosło dalej. Kiedy już wybujało na tyle, że zapełniło całą drugą izbę, stary Pirczyk odciął je sobie w nocy brzytwą. Do rana się wykrwawił. Dobrzy wieśniacy pochowali ucho razem z Pirczykiem w jednym grobie, a na krzyżu wypisali epitafium: Pomilczcie tutaj sobie, bo pewnie nie wiecie, że spoczywa w tym grobie największe ucho na świecie. 13 Czas płynął szybko, jakby we śnie. Włóczęga i żebrak Gagosz mierzył go regularnymi, przypadającymi raz na rok przyjściami do młyna. Samko Żądlica nigdy nie zapominał go zapytać? - Będzie wojna, panie Gagosz? Gagosz odpowiadał zawsze tak samo: - Panie Żądlica, do wojny potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy! Czasu ubywało, pieniędzy na świecie przybywało, ale Samko Żądlica nie myślał o tym, był pochłonięty innymi sprawami. Pierwszy raz znowu zagwizdał radośnie, kiedy jego syn Samko został przyjęty w Gródku do technikum leśnego. I bardziej jeszcze się cieszył widząc, jak syn gorliwie się zabiera do nauki. Drugi raz w ciągu tych smutnych lat rozpromienił się na wieść od brata Walentego, który mu dawał znać, że znakomity zegarmistrz Kraps zgodził się właśnie przyjąć jego syna Piotra na swojego ucznia. Piotr ze szczęścia się rozpłakał. - No już, już! - zmierzwił mu Samko czuprynę. - Jeszcze ci z tej radości coś, nie daj Boże, się stanie! - Tato! - wykrzyknął Piotr. - Ja wymyślę taki zegarek, którego nie trzeba będzie nakręcać! Samko Żądlica osobiście wybrał się z synem do Rużomberka, gdyż chciał poznać znakomitego zegarmistrza Krapsa i na własne oczy zobaczyć, gdzie syn będzie się uczył rzemiosła zegarmistrzowskiego. Poszli tam razem z Walentym. Kraps był niskiego wzrostu, przyjemnej powierzchowności i sposobu bycia. Mógł mieć około czterdziestki. Badawczo przyjrzał się Piotrowi: - Oczy masz zdrowe? - spytał. - Tak, proszę pana! - powiedział Piotr z zapałem. - No to podejdź tu! - podszedł z Piotrem do biurka, wysunął szufladę i wyjął z niej małe kółko od zegarka. - Ile ząbków ma to kółko? Piotr spojrzał na kółko i po chwili uśmiechnął się do mistrza Krapsa. - Trzydzieści! - Zostałeś przyjęty, od jutra zaczynasz! - powiedział Kraps. Twarz Piotra jarzyła się radością. I podczas gdy ojciec ze stryjem pertraktowali i dogadywali się z mistrzem Krapsem, on poszedł obejrzeć pracownię zegarmistrzowską. Dwaj czeladnicy i dwaj uczniowie rzucali mu spode łba nieufne spojrzenia. - Ty jesteś ten nowy? - spytał jeden. Piotr kiwnął głową. - Dziewuchę masz? - nagabywał go drugi, a pozostali wybuchnęli śmiechem. - Nie mam! - powiedział Piotr posępniejąc. - Jak Bozię kocham, on mi jeszcze moją odbije! - powiedział jeden z czeladników skręcając się ze śmiechu. - Może sobie przygada panią majstrową - zarykiwał się drugi czeladnik. Piotrowi zbierało się na płacz, więc żeby przypadkiem nie pociekły mu łzy, szybko wykręcił się i wybiegł. Odprowadzał go huczny śmiech uczniów i czeladników. Zatrzymał się za progiem i z lękiem obejrzał się za siebie. Ale właśnie podchodzili już do niego ojciec ze stryjem i zegarmistrz Kraps. - Żartowali z ciebie? - uśmiechnął się zegarmistrz, osłabia nas w naszej walce politycznej. Dlatego sądzę, że oprócz zbliżenia kulturalnego musimy z Czechami zjednoczyć się również gospodarczo... - I ja tak sądzę - powiedział doktor Krzenek. - Nic nie mam przeciwko temu, coście tutaj obaj mówili - zadumał się Samko. - Tylko coś tak mi się zdaje, że wykonać to będzie cholernie ciężko. I będzie to nie tylko trudne, ale i niebezpieczne! Rząd węgierski nigdy się na coś takiego nie zgodzi. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, w jaki sposób to mogłoby się udać. Bo przecież bruździć będzie i Wiedeń. Tam też im się nie widzi, kiedy w Austro-Węgrzech Słowianie się kumają... Aż dziw, że wam tej Czesko-Słowiańskiej Jedności jeszcze nie zakazali! - Jesteśmy stowarzyszeniem kulturalnym, a nie politycznym - rzekł Krzenek - a takich stowarzyszeń Wiedeń nie może zakazać! Walenty nalał i pierwszy wzniósł kieliszek. - Na zdrowie! I żeby nam się udało! Wypili do dna i Samko zaczął się zbierać do odjazdu. Podziękował Herminii za ugoszczenie, pożegnał się z bratem i doktorem Krzenkiem. Syna Piotra wziął na stronę. Przypomniał mu raz jeszcze, jak się ma sprawować, co powinien, a czego nie powinien robić, a zwłaszcza kładł mu do głowy, żeby nie był lekkomyślny. Kiedy się z nim żegnał, Piotr miał łzy w oczach. Przez chwilę było go Samkowi żal. Pochylił się nad nim, ucałował go w czoło i szepnął mu do ucha: „Nic się nie bój, wytrzymasz! Przecież masz wreszcie to, czego chciałeś!” W pociągu było Samkowi markotno. Z jakimś dziwnym smutkiem rozmyślał o tym, czego nasłuchał się u brata, a także o tym, co powiadał mu Anosta. W końcu zaczął w myślach wykładać swoje racje, stawiać pytania, spierać się. To widział przed sobą Krzenka, to Walentego, to znów Anostę lub żebraka Gagosza. Podniecał się, wykłócał z nimi wszystkimi, a zaraz potem śmiał się i z każdym z nich obejmował. Aż przysnął. Spał pewnie niecałe pół godzinki, ale o mały włos przejechałby Królewską Wólkę. Ocknął się dopiero w chwili, kiedy pociąg szarpnął przy rozjeździe. Udało mu się jeszcze z niego wyskoczyć, zapomniał tylko wziąć z półki w wagonie wielki marcepanowy piernik w kształcie serca, apetycznie pachnący i jadalny. Żałował go jeszcze długo. 14 Krystyna, którą na chwilę straciliśmy z oczu, zaszła tymczasem po raz drugi w ciążę. Julek Mitron przestał zachowywać pozory, nie wstydził się już chodzić do niej na oczach ludzi. Jak tylko miał chwilę czasu, bawił się z synkiem Iwanem i chełpił się nim nawet w karczmie. Jego żona Matylda całkiem się opuściła. Zaczęła pić i palić papierosy. Nie umyta, nie uczesana, w brudnym i strzępiącym się przyodziewku przez całe dnie siedziała przed domem rozparta na przyzbie, a jeśli dawała jeść kurkom, to tylko dlatego, że jedną po drugiej wymieniała co jakiś czas u Gerscha na gorzałkę. Potrafiła ni stąd ni zowąd śmiać się choćby i godzinę bez przerwy i bez powodu lub nieprzytomnymi oczyma wpatrywać się w swój palec wystający z dziurawego kapcia. Ludzie zaczęli jej unikać, a własna matka ją przeklęła. W takim stanie rzeczy Julo Mitron na dobre przeprowadził się do Krystyny. Gotowała mu, prała i dbała o niego jak prawowita żona. Czasem też zanosiła obiad lub wieczerzę zgłodniałej Matyldzie, która dawno już przestała się na nią gniewać. Wręcz przeciwnie, na jej widok odzyskując jak gdyby przytomność tuliła się do niej i żałośnie sobie dorzekała: „Co by ze mną było, gdyby nie ty, Krystynko moja?!”. Któregoś dnia przed obiadem zawitała Krystyna w młynie. Zdjęła z ramion synka Iwana i zatrzymała się przy płocie, gdyż bała się złego psa. Po chwilce zjawiła się Maria, odegnała psa i uściskała Krystynę i bojaźliwie patrzącego Iwana. Zaprosiła ich do młyna, a furtkę starannie za nimi zamknęła. - Co to, dziś nie mielecie? - dziwiła się Krystyna. - Samko pojechał z Karolem do Kieżmarku - wyjaśniała Maria. - Zapisuje go do gimnazjum po czwartej klasie. Chłopak mógł jeszcze dwa lata chodzić do szkoły tutaj, ale nie dali sobie powiedzieć... Biedne dziecko! Ma ledwo dziesięć lat i już będzie musiał sam o sobie myśleć. Aż się popłakałam... - Rzeczywiście, jakoś tu u was smutno, pusto - Krystyna rozejrzała się wokół siebie. - To jesteś zupełnie sama? - Nie, Marek jest w kuchni - powiedziała i zaraz go zawołała: - Marek, Marek, Iwan przyszedł! W kuchennych drzwiach zjawił się Marek. Jego rówieśnik Iwan podreptał w jego stronę i zaraz przewrócił się. - Uważaj! - podbiegła do niego Krystyna i podniosła go. Ale chłopiec się śmiał, a kiedy stanął na nogi, znowu podreptał. Rówieśnicy stanęli na krok przed sobą i nieufnie przyglądali się sobie wzajem. Po czym zaczęli się poszturchiwać i zniknęli w kuchni. Kobiety przysiadły sobie na ławce przy drzwiach. - Masz rację, pusto tu - westchnęła Maria. - Samko co dzień jeździ do szkoły w Gródku, Piotr jest w Rużomberku, a teraz odszedł i Karolek. Kiedy stary gdzieś wyskoczy, nieraz i przez cały dzień jestem tu z Markiem sama. Ale co mam robić? Gdyby chociaż żyła Emma... - Maria się rozpłakała. - Nie płacz, Marysieńko! - Krystyna wzięła ją za rękę. - Nie płacz! Tym już jej nie pomożesz... Trzeba się troszczyć o żywych! - No tak! - westchnęła Maria. - Oczy już wypłakałam, mnie samą to złości. Dziecko nieraz przygląda mi się ze zdziwieniem, więc się odwracam... Samko klnie, a i sama się łaję, ale nie mogę zapomnieć... Już sobie powiedziałam, nie chcę mieć więcej dzieci... - Widzisz, a ja znowu zaszłam! - rzekła Krystyna. - Już drugi miesiąc... Maria spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Aby tylko dzieci były zdrowe - westchnęła. - Chodź, coś się znajdzie do zjedzenia... Kobiety podniosły się i weszły do młyna. Rozdział siódmy 1 Pisać rozdział, w którym umierają cztery osoby, to rzecz ani łatwa, ani przyjemna. Ale cóż począć, kiedy tak właśnie było?! Pierwsza umarła Rózia. Wieczorem się położyła i już się rano nie zbudziła. Co rano odwiedzała ją Krystyna. Matka częstowała ją zawsze smaczną babą ziemniaczaną, którą dzień w dzień piekła na wielkiej patelni. Krystyna właśnie puka, a tu nikt jej nie otwiera. Puka jeszcze raz, natarczywiej, i nic. Wystraszyła się i otworzyła własnym kluczem. Matka Rózia leżała nieruchomo na łóżku, uśmiechała się, ale już nie oddychała. Wyglądało, że śmierć miała lekką. Na pogrzeb zjechała cała rodzina. Popłakali, powspominali i uczcili jej pamięć stypą. „Więc już jesteśmy całkowite sieroty!”, westchnęła Krystyna, kiedy rodzeństwo, Samko, Walenty i ona, w żalu po matce tuliło się do siebie załzawionymi twarzami. W tym samym roku umarli także oboje Szmaterpanowie, najpierw Walika, a niedługo potem jej mąż Juliusz. Oboje powaliła wiosenna grypa w porze, kiedy najbujniej zieleni się trawa, kiedy pęka i postękuje ziemia czując napór i ssanie wiercących ją korzonków roślinnych. Po pogrzebie ojca Herminia mocno ściskając Walentego gorąco i ulegle spojrzała na niego spłakanymi oczami i wyszeptała mu do ucha: „Mam już tylko ciebie i syna! Nie mogę was stracić!”. W niedługi czas po pogrzebie Herminia z Walentym spieniężyli szmaterpanowskie grunta i po chwilowym wahaniu sprzedali również dom. Kupili go zamożni wieśniacy, bracia Barachowie. W środku lata zmarła Matylda Mitronowa. Udusiła się” własnymi rzygowinami pod koniec dnia, który przeleżała na wygrzanej słońcem przyzbie popijając rozwodnioną gorzałkę i chrupiąc główki młodej kalarepy. Juliusz Mitron z Krystyną zajęli się przygotowaniami do oddania jej, z całym szacunkiem, ostatniej posługi. Pochowali ją, grób przybrali kwiatami i postawili na nim krzyż z nazwiskiem nieboszczki, który Julo sam wyciosał. W niespełna rok po śmierci żony Julo Mitron ożenił się z Krystyną. Tymczasem już przyszło im na świat drugie dziecko, córka Zofia. Julo załatwił odpowiednie formalności, żeby dzieci nosiły jego nazwisko, po czym dumnie oznajmił: „Teraz świat należy do nas!” 2 Samko Żądlica był jakiś nieswój, bez przerwy miał wrażenie, że skóra w szwach mu pęka i otwiera się, i musi z niej wyleźć lub wyskoczyć jak pestka ze śliwki. W domu zasadniczo nie było powodów do niepokoju, wręcz przeciwnie, wszystko szło dobrze, tak jak o tym kiedyś marzył, mógł sobie dogadzać, mógł nawet poleniuchować niepostrzeżenie. Z Marią rozumieli się świetnie, była przy tym mila, ciągle jeszcze pociągająca i ładna. Jego imiennik Samko ukończył z celującym świadectwem technikum leśne, został leśnikiem, pomocnikiem gajowego w pobliskim rejonie nad Czarnym Wagiem. Drugi syn Piotr miał niebawem wyjść z terminu zegarmistrzowskiego. Obaj już zarabiali, przynosili matce i ojcu prezenty, a kiedy było trzeba, wspomagali ich pieniężnie. Na przemian co drugi miesiąc, jakby się umówili, wspierali też uczącego się w gimnazjum brata Karola przesyłając mu pewne sumy pieniędzy. Najmłodszy syn Marek zaczął chodzić do pierwszej klasy i uczył się dobrze. Młyn pracował, nie psuł się i stale było co mleć. Ale Samka wszystko to jak gdyby nie zadowalało. Wobec Anosty, brata czy własnej żony udawał, że szeroki świat niewiele go obchodzi. Maria jednak nie dała się wprowadzić w błąd, gdyż widziała, jak zachłannie czyta zaprenumerowane gazety - „Robotnicze” i „Narodowe Wiadomości”, jak w nich bobruje, łowi i głowi się nad tym, co przeczytał. Przypadkowych podróżnych, którzy wstępowali do młyna, wypytywał o sytuację w Budapeszcie, w Wiedniu, Preszburgu, w Koszycach, Kieżmarku, Rużomberku czy w Świętym Mikołaju. Zaczął ponownie bywać w karczmie u stareńkiego Gerscha. Starzec wyręczał się już wnukiem, synem Marty, który wyraźnie przypominał nieżyjącego ojca, Józefa Nadera, i także miał na imię Józef. U Gerscha siadał to przy jednym, to przy drugim stole słuchając, co się mówi. Pił niewiele i nigdy się nie zalał. Można by powiedzieć, że niuchał wokół siebie, ale co chciał wyniuchać, tego pewnie sam dobrze nie wiedział. Niektóre rzeczy były wiadome, co do innych trzeba się było zdawać na domyślność i przeczucia. Linie kolejowe w Słowacji miały już bez mała dwa tysiące kilometrów i docierały do najdalszych zakątków. Jedni wiedzieli, inni przypuszczali, lecz nawet ci, którzy tylko czasem odwiedzali pociągiem Słowację, bez trudu mogli się przekonać, że scentralizowana w Budapeszcie władza państwowa obejmowała cały kraj nie tylko siecią administracyjną i kompetencjami prawodawczymi, lecz także twardo prowadzoną polityką gospodarczą, w wyniku czego słowacki obszar narodowy tracił wyraźnie samodzielność. I nie było żadną tajemnicą, że Słowakom brak możliwości politycznych i ekonomicznych, a tym samym jakichkolwiek środków pozwalających skutecznie utwierdzać i chronić interesy ich własnej gospodarki. W drugim dziesięcioleciu dwudziestego wieku kapitał dobył oręża i podjął bezlitosną walkę o rynek i o zawładnięcie całym życiem gospodarczym na Górnych Węgrzech. Arogancki i zuchwały kapitał madziarski odnosił tutaj oczywiście zwycięstwo nad kapitałem obcym, austriackim, czy też kapitałem różnych narodowości królestwa węgierskiego. Robotnicy byli niemiłosiernie wykorzystywani. Powstawały kartele i monopole. Banki ogromnie się bogaciły, a instytucje finansowe mnożyły się jak komary nad stojącymi wodami. Między przedsiębiorcami rosła konkurencja, następowała koncentracja produkcji. Co kilka lat dochodziło do kryzysu ekonomicznego na świecie i nie było wypadku, żeby ominął on Austro-Węgry. Przez całe miesiące spadały ceny akcji na giełdach. I znowu wszystko odkręcało się na parę lat, z powrotem rozkwitała koniunktura gospodarcza, aby niebawem ustąpić miejsca nowemu kryzysowi nadprodukcji. Madziaryzacja niemadziarskich narodów na Węgrzech postępowała i przybierała na sile. Co wieczór u Gerscha roztrząsali chłopi nowe, złożone problemy rolnictwa. Spierali się, kłócili, skakali sobie do oczu, a nieraz brali się i za łby. Zdarzyło się nawet, że któryś ze zwolenników gospodarzenia po staremu wrócił do domu z nożem w plecach. Ale cóż było z nim robić, skoro nie chciał się dać przekonać postępowszym współbiesiadnikom, że produkcja rolna się intensyfikuje, że bogatsi gospodarze, ziemianie i obszarnicy hurtem zakupują maszyny i mechanizmy, że znikają ugory i sypnęły się już na pola pierwsze nawozy sztuczne. „Zeżrą nas, pochłoną, zrujnują i wyśmieją!”, krzyczał któryś z małorolnych, pełen niepokoju i lęku przed obszarnikami. Gromady pachołków i najmitów wędrowały przez kraj oferując za pół darmo swoje ręce do pracy. Bogaci bogacili się, biedni biednieli. Zła sytuacja ekonomiczno-społeczna tych drugich pobudziła do ruchu wszystkie narody Węgier. Ludzie przenosili się z miejsca na miejsce, z jednego okręgu do drugiego, a wielu wynosiło się za granicę. Niebywale wzrosła niechęć wobec rządu węgierskiego, słabła stabilność reżymu, państwu groził rozpad. Uciskane narody i narodowości głośno i nieprzerwanie domagały się swoich praw. Udział w rządzeniu państwem chciały mieć wszystkie narody i narodowości, robotnicy, rolnicy, drobni przedsiębiorcy, a także inteligencja. Aktywizowały się polityczne siły i stronnictwa. Na początku drugiego dziesięciolecia dwudziestego wieku kryzys polityczny doszedł do kulminacji. Nad Węgrami zawisł groźny okrzyk: „Albo Węgry staną się państwem demokratycznym, albo się rozpadną!” Ale rząd w Budapeszcie był głuchy, mimo że mu poeta gromko przypominał: Największe uszy na świecie, kiedyż wy słyszeć będziecie? Sfora szpiclów gorliwie rzuciła się we wszystkie strony, by ratować państwo, ale pomimo ich usilnej krzątaniny, pomimo rewolwerów za pazuchą, pomimo żandarmów, uzbrojonych huzarów, karabinów i bagnetów rosły na ulicach barykady i mnożyły się krwawe poniedziałki, wtorki, środy, czwartki... Mężczyźni i kobiety o mocnych muskułach, desperacko zdecydowani na wszystko, trzymali już szydło nad napiętym bębnem Węgier. Ludzkie losy spłynęły w jedną pięść z żelaza, w jedną wolę: „Żądamy całkowitego równouprawnienia narodów i narodowości w życiu publicznym, równouprawnienia, które ległoby u podstaw porozumienia narodowościowego i prawdziwej współpracy wszystkich narodów i narodowości Węgier. Żądamy przekształcenia Austro-Węgier w europejskie Stany Zjednoczone na zasadach demokratyzmu, socjalizmu i autonomii narodowościowej”. O tym wszystkim pisały gazety, perorowali mówcy na wiecach i tajnych zgromadzeniach, a później zza bram więzień. O tym wszystkim rozprawiano w karczmach, gospodach, kawiarniach, hotelach, w gabinetach rządowych i nierządowych, w łóżkach kochanek... Samko czuł i przewidywał: Coś musi się stać! Tak, coś musi się stać! Wiedziały to, czuły i żyły nadzieją setki tysiące ludzi w Austro-Węgrzech. Samko Żądlica nie zdziwił się nawet, kiedy mu podczas kolejnej wizyty w domu syn Piotr powiedział: - Wstąpiłem do partii socjaldemokratycznej! - To już nie chcesz reperować i konstruować zegarków? - spytał go ojciec. - A dlaczego tak myślisz? - zdumiał się syn. - No bo wziąłeś się za politykę. - Tato, polityka nie przeszkadza w naprawianiu zegarków - odparł rezolutnie Piotr. Samko Żądlica nie zdziwił się nawet wtedy, gdy mu drugi syn, dyplomowany leśnik Samko, oznajmił: - Wybieram się do Ameryki! - Ty, do Ameryki? - zastanowił się ojciec. - Wezmę ślub z Ewą Szwandówną i pojedziemy razem. - Z Ewą? - Szkoda, że nie czytałeś listów, które pisze z Ameryki jej ojciec! Zaprasza nas i przyrzeka, że nam pomoże na początek. Mama Ewy się zgadza... - Więc z Ewą, powiadasz? - Nie wiedziałeś? - zdziwił się syn. - Chodzimy ze sobą już prawie dwa lata... Mamie o wszystkim już mówiłem. A jak nam dobrze pójdzie, wrócimy bogaci. Samko Żądlica nie sprzeciwiał się. Wyprawili wesele. Nowożeńcy wyruszyli do Ameryki. Bilety na statek opłacił im i przysłał ojciec Ewy, tak że na wiosnę tysiąc dziewięćset czternastego roku oboje odbili w Hamburgu od brzegów Europy. Samko Żądlica ani się nie smucił, ani się nie radował. Wszystko dookoła znajdowało się w jakimś kołowrocie. Wszystko go niepokoiło i prowokowało. Czegoś domyślał się, ale nie umiał jeszcze tego dobrze nazwać. Niekiedy wzdrygał się i pytał sam siebie: Może i ja już jestem rebeliantem? A kiedy w maju zjawił się żebrak Gagosz, zapytał go jak dawniej: - Będzie wojna, panie Gagosz? - Panie Żądlica, do wojny potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy! - odpowiedział mu jak zawsze żebrak Gagosz. - A jeśli już te pieniądze są, panie Gagosz? - Tego nie wiem, panie Żądlica! I Żądlica też nie wiedział, przeczuwał tylko: coś musi się stać! Do czarta! Do pioruna! Do jasnej, ciasnej Anielki! Jak bonie dydy! Grom by to z jasnego nieba potrzaskał i spalił! A niech to diabli! Niech to dunder świśnie! Niechby się wszystko pokręciło i pod ziemię zapadło! Skaranie boskie! Wsadzić to wszystko w armatę i wystrzelić! Co za mętlik! Co za bajzel! Zasrana robota! Coś musi się stać! I stało się! Rozdział ósmy 1 Pod koniec czerwca w roku tysiąc dziewięćset czternastym wbiegł do cichego młyna zadyszany żebrak Gagosz. Potknął się na progu i upadł. Z jego tornistra wysypały się na podłogę kolorowe szkiełka, połyskliwe kamyczki, pordzewiałe gwoździe, nie dojedzone kawałki chleba i dwa obłupane jajka na twardo. - Panie młynarzu! - wrzasnął z podłogi Gagosz. - Panie młynarzu! - Jestem tutaj! - odezwał się młynarz z dołu od strony pasów transmisyjnych. Gagosz niezdarnie podźwignął się z ziemi, przestąpił tornister, który mu się zsunął z ramienia, zrobił krok i rozgniótł nogą jedno z jajek. Doczłapał do drabinki i zaczął pośpiesznie schodzić w dół. Na ostatnim szczeblu przydeptał brzeg szerokiej nogawki i zleciał na plecy w nie zawiązany wór z mąką. Wór się przewrócił, wzbił się w górę pył mączny i ubielił pojękującego żebraka. Samko Żądlica roześmiał się. Gagosz stanął na nogach i z wylęknioną jeszcze twarzą złapał śmiejącego się młynarza za koszulę. - No to stało się, panie Żądlica! - wypowiedział jednym tchem. - Co znów się stało? - spytał Żądlica wciąż jeszcze dusząc się od śmiechu. - W Sarajewie zabili następcę tronu Franciszka Ferdynanda i jego żonę Zofię! - No to co? - powiedział w pierwszej chwili Żądlica, ale zaraz zreflektował się: - Ach, tak?! - Będzie wojna, panie Żądlica! - wykrzyknął żebrak Gagosz. - Dobrze pan mówił, będzie wojna! - powtarzał jak obłąkany tarmosząc Żądlicę za koszulę. - Nigdy tego nie twierdziłem! - Żądlica trwożnie chwycił Gagosza za ręce. - Będzie, będzie! - powtarzał nieprzerwanie Gagosz, uwolnił swoje ręce i z powrotem klapnął w rozsypaną mąkę. - Będzie, na pewno będzie! - rozpłakał się i umączoną twarz zakrył dłońmi. Żądlica stał przed nim chwilę jak wryty, po czym pochylił się ku żebrakowi. - Wojna? - powiedział cicho chwytając Gagosza za rękę. - Z powodu dwojga ludzi wojna? Gagosz w pierwszej chwili nie odpowiedział, jedynie ze łzami w oczach przytakiwał głową. Naraz jednak znieruchomiał patrząc Żądlicy prosto w twarz: - Powiem panu, czego nikomu jeszcze nie mówiłem! I ja mam trzech synów i sześciu wnuków... Żądlica wziął w rękę garść mąki i zaczął ją przesypywać między palcami. Nie rzekł ani słowa, popatrywał tylko to na Gagosza, to na sypiącą się przez palce mąkę, jak gdyby sam siebie zapytywał: „Ma rację, czy też zwariował?” 2 Żebrak Gagosz miał rację: w Sarajewie Gawriło Princip zastrzelił następcę tronu austro-węgierskiego i jego małżonkę Zofię. Już od tygodnia chłopi co wieczór roztrząsali ten fakt w kuźni Andrzeja Mitrona. Samko Żądlica zjawił się między nimi. Byli tak pochłonięci rozmową, że nawet go nie spostrzegli. - Ja wam powiem - mówił Jan Drewak dymając miech kowalski - tylko tyle: następców tronu nam nie brak... Teraz w Wiedniu, kiedy Ferdynanda zabili, zacierają pewnikiem ręce! A nasz stary osiemdziesięcioletni cesarz austriacki, król czeski i węgierski, już sześćdziesiąt lat nam panuje i wcale się jeszcze nie wybiera na tamten świat... Szkoda gadać, nasz Franciszek Józef, Franc Józef, Ferenc Jożka będzie żył sto lat, a do tego czasu o Ferdynandzie już dawno się zapomni! - Oj, będzie rąbanina! - odezwał się chłopek-roztropek Melchior Wicjen. - Porządna rąbanina. Wiedeń tego Serbom nie daruje... - A skąd ty to wiesz? - nie dał mu dokończyć Samko Żądlica. - A, i ty tu jesteś? - zdziwił się wiecznie ćmiący skręta Benedykt Wilisz. - Skąd, skąd? - popatrzył na Samka Melchior Wicjen, po czym pokiwał filozoficznie głową rozkładając ręce. - Na to wychodzi, skoro Belgrad od lat już jest cierniem w oku Wiednia i Budapesztu... - To jeszcze nie znaczy, że musi być wojna! - powiedział Biro Tolky. - Nie musi być i nie będzie! - poparł go Jan Anosta. - Właściwie to nawet nie ma prawa być! A gdyby chciała być, musimy ramię w ramię jej się przeciwstawić! - Znowu agitujesz? - huknął Melchior Wicjen. - Przed nami nadymasz się po próżnicy, zgłoś się lepiej do Franca Jożki, niech cię wysłucha! - Na wojnie walczą ludzie tacy jak ty i ja - nie dawał się Jan Anosta - albo jak twoi synowie... Skoro im nie pozwolisz wziąć do ręki broni, wojny nie będzie... Ani samemu nie wolno ci jej tknąć...! - Phi, z ciebie to przechera! - zdziwił się Jerzy Grebeń. - To mam swoich synów dać zastrzelić?! A jak odmówisz służby w wojsku, to cię zastrzelą nasi, he-he! - Gdyby tak zrobili wszyscy na raz - stwierdził Jan Anosta - nikogo by nie zastrzelili. - Ależ chłopy, jeszcze nie ma wojny! - łagodził kowal Andrzej Mitron. - A kto wie, czy w ogóle będzie?! A nawet jak będzie, to może jakaś tam nieważna. Wystrzelimy dwa, trzy razy z armaty, błyśniemy szabelkami, żeby postraszyć Serbów, i po krzyku! - Fakt, mnie to by się nie chciało walczyć - odezwał się jego brat, Julo Mitron. - A komu by się chciało? - spytał Żądlica. - Ja tam na wszelki wypadek nasolę wołowiny do beczki - rzekł Piotr Żufanko. - A może i do dwóch beczek!. - I sam staniesz do ciągnięcia pługa? - zaśmiał się Melchior Wicjen. - Nam, murarzom, wojna powinna być na rękę. Domy zostaną zburzone, będziemy mieć roboty na dwadzieścia lat... - zaśmiał się znowu chłopek-roztropek. - Tylko żeby jakaś kula nie wymacała ciebie! - powiedział Jan Anosta. - Od Serbii jesteśmy daleko, tu kule nie dolecą! - Ja wam powiem - odezwał się znów Jan Drewak... Samko Żądlica już go nie słuchał. Zniknął z kuźni niepostrzeżenie, tak jak się tam zjawił. Zrobiło się ciemno, a poza tym zaczęło mu już być gorąco. Wyraźnie spotniał i paliło go całe ciało. Biegiem przebrnął przez opłotki i wypadł ze wsi w dół, nad rzekę, gdzie zrzucił z siebie przyodziewek. Zanurzył się w zimnej wodzie po kolana, następnie położył się na wznak, przekręcił się na brzuch, po czym zamoczył głowę i czerpiąc wodę pełnymi garściami polewał nią twarz, wciągał ją w usta i strzykał daleko przed siebie. Wyszedł z rzeki, kiedy już zaczęło mu być zimno. Oblekł się i rozciągnął w suchej, niezroszonej trawie. Spojrzał w gwiazdy nad głową i zatrzymał wzrok na księżycu. - No co, bratku, powiesz prawdę, jak to będzie?! - zwrócił się do księżyca. - A może i ciebie zastrzelimy?! Samko Żądlica uśmiechnął się do jawiącego mu się w wyobraźni postrzelonego księżyca, który broczy krwią i nie mając siły, by utrzymać się na niebie, pada z firmamentu w dół, w liptowską dolinę... Z miejsca zagrały surmy. Dźwięknęła broń, stuknęły końskie kopyta. Napięły się stopy w ostrogach i ciszę przecięły ostrza szabel. Serbowie zakrzyknęli: „Księżyc to pierwsza kula armatnia torująca zwycięstwo naszemu odwetowi!” Samko nagle widzi, jak księżyc miażdży liptowskich krajanów, i ze strachu otwiera oczy... Ale księżyc płynął sobie po firmamencie wchodząc w lekkie obłoki jakby nakładał przeźroczyste rękawice. Milczał. Samko go śledził leżąc nieruchomo w trawie. Uspokajała go cisza we wszechświecie. W jednej chwili opuściły go okropne wizje, którym się dotąd poddawał. Jednakże wzdrygnął się naraz i mimowolnie zacisnął dłoń, na którą mu coś skoczyło z trawy. Zerwał się na równe nogi i stwierdził, że trzyma zimną i śliską ropuchę. Rozwarł palce, nadęte żabsko skoczyło w trawę. Samko Żądlica powąchał własną dłoń, zmarszczył czoło z odrazą i ruszył w stronę rzeki... 3 I wojna przyszła! W pierwszej chwili wydawało się, że nie taki diabeł straszny: była, a nie odczuwało się jej. Rzekłbyś, że spłynęła między ludzi jak manna z nieba. Może dlatego nie wahał się jej pobłogosławić proboszcz Domaniec wypowiadając znaną sentencję: „Żołnierz strzela, Pan Bóg kule nosi!” - A co by było, gdyby tak wam odstrzelił jaja? - spytał go Samko Żądlica. - Boże uchowaj! - zaprotestował proboszcz Domaniec. - A po co wam one? - Synu mój z piekła rodem - skarcił go ostro proboszcz - niepotrzebne ci kudły na ciele, a przecież je masz! Wyroki boże są niezbadane... Proboszcz zrobił znak krzyża nad swoim czołem i wyciągnął już rękę, by uczynić go też nad czołem Samka. Samko splunął i odwrócił się. Nie była to boża manna i nie spłynęła z nieba. Zamiast pokarmu zaskrzypiał w zębach ołów. 4 Robotnica z rużomberskiej papierni Maria Radkówna mocno objęła i uścisnęła zegarmistrza Piotra Żądlicę. - Co teraz będzie z nami? - jęknęła. - Tobie nie wolno iść do wojska, nie wolno! - Musiałabyś mnie dobrze ukryć - powiedział uśmiechając się Piotr. - Ukryję cię! Pod łóżkiem, w piwnicy, na strychu! - Znaleźliby mnie... Szpiclów i donosicieli jest tylu, że nawet myszy są policzone! - Ach, czemu nie posiadam czarodziejskiej różdżki z bajki, przemieniłabym cię w niewidzialnego albo w Tomcia Palucha... - Gdybyśmy ją mieli, zaczarowalibyśmy wojnę! - Najdroższy! - Najdroższa! - Kocham cię! - Kocham cię! Obejmując się upadli na łóżko. Przyspieszone oddechy, poprzez które wykluwała się ich miłość, zagłuszały w nich strach. Ciała poznawały siebie wzajem każdym swoim calem. Ze szczęścia płakali, ze szczęścia się śmiali. Zapamiętywali się w kochaniu zapominając o sobie, o własnych rękach i nogach, o własnych ustach. Po długich chwilach rozkoszy, sterani cierpliwą gorliwością, jakby z trudem odnajdowali i uprzytomniali sobie własne odrębne jestestwa, chociaż je znali na pamięć. Obejmując się wzajem długo leżeli w milczeniu, w jakimś majestatycznym spokoju. Kiedy o późnej godzinie Piotr Żądlica zapalił świeczkę i zaczął się ubierać, Maria z łkaniem rzuciła się ponownie ku niemu: - Nie mogę cię utracić, za nic - szeptała mu w twarz głosem pełnym niepokoju i strachu. - Zrobię wszystko, co będę mógł, kochanie! - przyrzekł Piotr spokojnym tonem, po czym uścisnął ją i dodał: - A jak dobrze pójdzie, w najbliższych dniach się pobierzemy! Rozpłomieniony wybiegł w letnią ciepłą noc. Spojrzał na mały domek, w którym Maria mieszkała z matką na przedmieściu. Patrzył w okno, póki nie zgasła świeczka, po czym ruszył w stronę śródmieścia. Naraz ze zdziwieniem przystanął i natężył słuch. Dolatywał do niego jakiś rumor, hałas i śpiew, wrzawa i krzyki. Znowu zaczął iść i już po kilku krokach mimo woli puścił się biegiem. Niebawem niemal wyraźnie rozeznawał okrzyki, śpiew i głośną wrzawę. A kiedy zza węgła kamienicy wybiegł na główną ulicę miasteczka, cofnął się jak oparzony. Stał i z zafascynowaniem obserwował widok przed sobą. W jego stronę zbliżał się tłumny pochód. Handlarze, adwokaci, kupcy, studenci i profesorowie, bogaci rzemieślnicy i urzędnicy państwowi nieśli wysoko nad głowami zapalone pochodnie. Ich żony i córki wymachiwały lampionami, umocowanymi na długich cienkich kijach. Wszyscy śpiewali bojową i patriotyczną piosenkę węgierską, wiwatowali, krzyczeli, gwizdali na palcach. Po odśpiewaniu pieśni zaczęli na cały głos skandować: „Niech żyje wojna, niech żyje wojna, niech żyje wojna!”. Piotr Żądlica nie wiedział, kiedy i jak znalazł się w jego ręku kołek. Złość, która go ogarnęła, zaczęła go wprost rozsadzać. Krzycząc, na całe gardło krzycząc przeraźliwie „Bydlaki, bydlaki, bydlaki!” Piotr Żądlica rzucił się na pochód i zaczął wytrącać z rąk manifestantów skwierczące pochodnie i kolorowe rozświetlone lampiony. Cały czas krzyczał jak oszalały: „Bydlaki, bydlaki, bydlaki!”. Pochód się przed nim rozstępował, kobiety i dziewczęta piszczały, mężczyźni przygarbiali się i uskakiwali. Nagle obok Piotra zjawił się jego przyjaciel, zegarmistrz Wawro Masny, i oburącz chwycił go za rękę z kołkiem. - Co ty wyprawiasz? - wrzasnął mu Wawro prosto w twarz. - Zostaw to i uciekaj, zaraz tu będą żandarmi! - Puść mnie! - huknął Piotr Żądlica. - Nie puszczę! - Puść! - Żądlica szarpnął i uwolnił rękę. - Pomóż mi lepiej rozpędzić tę bandę! - Głupcze, uciekajmy, póki czas! - niespokojnie rozglądał się Wawro. Piotr Żądlica jednak znowu rzucił się na pochodnie i lampiony, które ich otoczyły i zaczęły im swawolnie dokuczać płomieniami. Znowu spadło na ziemię kilka pochodni, znowu rozprysło się kilka lampionów. Po chwili jednak Piotra z Wawrem pojmali żandarmi. Brutalnie wciągnęli ich między siebie i zaczęli prowadzić w stronę komendy. - Zamknąć ich! - darł się pochód. - To ruskie szpiony! - Panslawiści, do ciupy z nimi! - Wymisić ich! Piotr Żądlica i Wawro Masny, wleczeni przez żandarmów, znikli w ciemnych uliczkach. Tłum się powiększał, znów się uformował w pochód i ruszył przed siebie jeszcze śmielej. Już nie krzyczał, ale ryczał odważnie i zdecydowanie: „Niech żyje wojna! Niech żyje wojna! Niech żyje wojna...!” 5 I wojna żyła! Rozmaici nacjonaliści europejscy postanowili uradować stary kontynent ucieszną burdą wojenną. Miłośnicy wojny, władcy, ministrowie, przedstawiciele wielkiego i małego kapitału poczytywali sobie za honor i obowiązek rozsławiać wojnę i szerzyć jej śmiercionośną dobroczynność po całym świecie. 28 lipca 1914 roku Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii, 1 sierpnia Niemcy - Rosji i w dwa dni później Francji. 4 sierpnia Niemcy wkroczyli do Belgii i wtedy do wojny przystąpiła Wielka Brytania. 6 sierpnia Austro-Węgry weszły na stopę wojenną z Rosją, a w tydzień później Anglia i Francja z Austro-Węgrami. 23 sierpnia Japonia wypowiedziała wojnę Niemcom. W listopadzie po stronie mocarstw centralnych stanęła Turcja, a od roku 1915 Bułgaria. Tymczasem Włochy zdradziły trójprzymierze i opowiedziały się po stronie ententy. Po jej stronie stopniowo przystępowały do wojny Grecja, Portugalia, Rumunia, a od roku 1917 - USA. Z błogosławieństwem kościoła i partii politycznych zaczął się wspaniały, można by powiedzieć nawet święty spór o nowy chrześcijański czy też niechrześcijański podział świata. Europejskie socjaldemokracje - najpierw z dziewiczym pąsem, ze wstydem zdeflorowanej właśnie paniusi, a niebawem z rumieńcem przekwitającej już kobiety - również poparły wojnę, uznając za swoje decyzje i cele światowego kapitału. Tylko zaślepieńcy Jan Anosta i Biro Tolky, którzy zdawali się nic nie rozumieć, na znak protestu wystąpili z partii. Po tej niesłusznej decyzji, jak to nie omieszkali im zaraz wytknąć towarzysze, niekulturalnie się spili i pozwolili sobie, bydlaki i nieokrzesańcy, wraz ze zgrają podobnych im zaślepieńców, z ojcami, matkami, żonami i dziećmi żołnierzy, niewybrednie lżyć wojnę, potępiać ją i skazywać na czeluście piekielne, za cc ich publicznie napiętnował krzewiciel słowa bożego pastor Kreptuch nie Szczędząc im z ambony napomnień i przestróg. Jego gromkiego głosu nie zląkł się niejaki, niemal jeszcze wówczas nieznany W.I. Uljanow i zwołał w sierpniu 1915 roku na konferencję do Zimmerwaldu konsekwentnych socjalistów, internacjonalistów i wrogów wojny. Zaś od samego początku wojna nie spodobała się ani trochę żołnierzom na frontach. Mieli jej po dziurki w nosie, pyskacze zatraceni, tylko dlatego, że szpikowała ich ołowiem. Wojnę klął nawet szewc Sklenka. Podchodzi sobie raz do ucznia w warsztacie i pyta: - Który to but szyjesz? - Ten drugi, panie majster, lewy! - No to pokaż mi ten pierwszy! Prawy! - Kiedy go nie uszyłem... - A czemuż to? - huknął szewc Sklenka. - Ten żołnierz nie ma prawej nogi, panie majster! - Diabli nadali tę wojnę! - zaklął majster Sklenka. - Przez nią człowiek połowę geszeftu traci! Sklenka podszedł do okna, wyjrzał w kierunku, gdzie zwidywała mu się wojna, pogroził jej i wycharczał ze złością: - Wywłoka, niech no tu tylko przyjdzie, zaduszę! 6 W pierwszych dniach wojny polegli na frontach przypominali świętych. Później byli to tylko polegli żołnierze. W karczmie u Gerscha starsi wieśniacy niemal utopili w gorzałce ekskościelnego Juliusza Mrazika, ponieważ na froncie rosyjskim zabiło mu syna Andrzeja. Zwerbowano go razem z innymi pierwszego sierpnia, a już we wrześniu padł na polu walki. Rozerwał go granat, który wybuchł mu pod nogami. Matka z rozpaczy rwała w domu włosy, a tymczasem kościelny Juliusz Mrazik charczał pod stołem struty gorzałką. Jurek Grebeń przykląkł nad nim i usiłował mu wlać w usta jeszcze jeden kielich gorzałki, ale tylko oblał mu twarz. - Wszystko trzeba przepić - wołał Jurek Grebeń - i tak wojna nam wszystko zeżre! - Tylko za gotówkę - szeplenił stary karczmarz. - Nic na borg, nic na kredyt! Przy szynkwasie tłoczyli się niecierpliwcy, a przy stołach z ciężkimi głowami w dłoniach dumali pozostali bywalcy. - Czy i my będziemy bić się za najjaśniejszego pana? - spytał Benedykt Wilisz. - Przyjdzie i na nas kolej! - rzekł Melchior Wicjen. - Fuj z takim cesarzem, niech go piorun skarze - gniewnie wycedził przez zęby Samko Żądlica. - On pije lepsze gorzałki niż my - zaśmiał się Piotr Żufanko. - Jemu nic się nie stanie, bo się w pierzynach rozpiera, je kołacze, popija tym ich winem i telegrafem dyryguje wojną. I może ma taką lupę, że widzi każdego żołnierza... - To by widział i nas! - odezwał się Jan Drewak. - Może nas widzi! Jan Drewak wyskoczył zza stołu, spuścił portki i goły zadek wystawił w kierunku Wiednia. - Popatrz, najjaśniejszy panie, przez lupę, cośmy na obiad jedli! - ryknął na cały głos, wyszczerzył zęby i zaczął rechotać. Mężczyźni aż skręcali się ze śmiechu, tracili przytomność i znowu przytomnieli cucąc się gorzałką. Drewak tymczasem naciągnął już z powrotem spodnie i usiadł za stołem strzelając dumnie dookoła siebie oczami. - A to ze mnie osioł - spowiadał się przy stole Julo Mitron - przecież mogłem, i to z całą rodziną, dać drapaka do Ameryki, a teraz jak za karę przyjdzie mi tutaj paść trupem! - Jeszcze cię nie powołali - rzekł Benedykt Wilisz. - A jak cię powołają, to co zrobisz? - rzucił pytanie Melchior Wicjen. - Jak mi najjaśniejszy pan rozkaże tańcować w gęstym ogniu armatnim - odezwał się Jan Drewak - to będę tańcować! - Osioł! - huknął na niego Samko Żądlica. - No-no-no! - żachnął się Drewak. - Ty byś może uciekł? - Jeśli się bardziej boisz śmierci niż wstydu, czemu nie uciec? - zaczął mędrkować Melchior Wicjen. - Ja nie wiem, co bym począł... - Zrobiłbym, co bym chciał - powiedział Żądlica. - No a co byś zrobił? - Nie wiem, co bym zrobił, ale coś tam bym zrobił - z irytacją powiedział Samko Żądlica. - Może bym zastrzelił cesarza! - No nie! - wystraszył się Benedykt Wilisz i mimo że pijany, bojaźliwie się rozejrzał po karczmie. - Paf, paf, paf! - wyskoczył zza stołu Jan Drewak celując palcami do współbiesiadników. Nagle jednak się opamiętał, usiadł z powrotem i powiedział cicho do siebie: „Co mi tam, ja mam same córki!” Przy szynkwasie doszło do kotłowaniny, chłopi się zaczęli szarpać rozlewając gorzałkę i głośno sobie wymyślając. Ale siedzący przy stole nie unieśli nawet oczu, w zadumie wpatrując się w porowate drewno i przełykając własną gorzką ślinę. 7 Wójt Karol Ernest miał urwanie głowy. Ludzie się wystraszyli słysząc o pierwszych poległych i zaczęli go zaraz tłumnie nachodzić ojcowie, matki, żony prosząc i molestując: „Ratujcie przed werbunkiem mojego syna, męża!”. Znosili mu mięso i ziarno, wtykali pieniądze, zegarki, złote pierścionki, grozili, klęli, padali na kolana, błagali, modlili się, płakali... W dwóch przypadkach, w pełni uzasadnionych, z trudem udało mu się uchronić młodzików od obowiązku wojskowego, ale to tylko pogorszyło jego sytuację. Wzrosła wiara w skuteczność interwencji i ludzie jeszcze natarczywiej, dniem i nocą naprzykrzali się panu władzy. Na pewien czas musiał się wynieść do brata w Świętym Mikołaju, a kiedy powrócił, wrzasnął na środku kancelarii: „Dosyć! Wszystkim pomóc nie mogę, nie byłoby w końcu komu walczyć na froncie!” 8 Dwa tygodnie przesłuchiwano Piotra Żądlicę i Wawra Masnego. Najpierw ich oskarżano, że chcieli zdradzić Austro-Węgry, a niebawem, że są rosyjskimi szpiegami. Tymczasem dokładnie sprawdzono ich przeszłość, przeprowadzono wywiad u zegarmistrza Krapsa, wzięto na spytki wszystkich jego uczniów i czeladników, sprawdzono rodziców i krewnych, nie wyłączając nawet Marii Radkówny, która na próżno usiłowała zobaczyć się z Piotrem. Panowie wojskowi nie dopuścili do niego nawet jego stryja, adwokata Walentego Żądlicę. Sędziowie śledczy nie wierzyli nikomu. Miesiąc już siedzieli w areszcie, kiedy któregoś rana wyprowadzono obydwu w pole, kazano im czekać i pozostawiono samych. Nie mogąc im udowodnić żadnych złych zakusów, chciano ich przyłajać na ucieczce. W pobliskich krzakach czatowali uzbrojeni żołnierze czekając na ich próbę ucieczki. Czasem któryś z nich zdradził się chrząknięciem lub zapalonym papierosem. Piotr i Wawro z przyjemnością położyli się w trawie, żuli soczyste źdźbła, słuchali śpiewu skowronków i czekali. Do południa z miejsca się nie ruszyli. Kiedy wybrzmiały ostatnie dzwony, poderwano ich na nogi, skończyło się leniwe wylegiwanie, popędzono ich do koszar. Nie minęły dwie godziny, a byli już w mundurach wojskowych i stali przed dowódcą kompanii, do której ich przydzielili, porucznikiem Szecsinem. Ten postawił ich na dwie godziny na baczność i objeżdżał ich z taką wściekłością, że aż się dławił: - Żądlica, ty bydlę jedno, ty świnio panslawistyczna! Masny, ty draniu, żółtodziobie, zasrańcze, gnojku pokręcony! Wy sukinsyny, gówniarze, szpicle obcych mocarstw, wy szczyle, łamagi, paniczyki! Więc wy nienawidzicie wojny?! Jezus Maria, niech mnie szlag trafi, jeśli was nie nauczę kochać wojny! Przestał się znęcać nad nimi dopiero wtedy, gdy Masny upadł w ataku tocząc z ust pianę i niebezpiecznie rzucając się na ziemi... Planowany ślub Piotra Żądlicy z Marią Radkówną nie odbył się. Przed odejściem na front Piotr nawet nie widział się z Marią. Raz ją wypatrzył za ogrodzeniem koszarowym i chciał już do niej podbiec, ale żołnierze z wartowni szybko odpędzili od ogrodzenia Marię i inne stojące tam kobiety. Od tamtej pory wypatrywał ją przy każdej sposobności, ale nigdy już jej nie zobaczył. Po kilku dniach Piotr Żądlica, Wawro Masny zostali z całym oddziałem załadowani do pociągu i pośpiesznie odjechali do Trzydziestego Drugiego Pułku Strzelców Polnych w Preszowie. 9 W koszarach grały kapele, chłopcy stawali do poboru, po czym w bydlęcych wagonach odjeżdżali na front. Czynili to tak pośpiesznie, że nie mieli czasu zbierać pachnących kwiatów, które rzucały im pod nogi roztkliwione paniusie. Paniusie miały miny natchnione, jak gdyby w dramacie wojennym odgrywały najważniejszą rolę. Z tęsknotą patrzyły na odjeżdżających żołnierzy, ale w głębi serca wierzyły, że zastąpią ich inni, że czekają je i spłyną na nie różnorakie błogosławieństwa i radości, jakich można się spodziewać po takiej masie mężczyzn. Damulkom i prostytutkom wojna pachniała nie tylko prochem strzelniczym, ale przede wszystkim pobudliwym seksem, męskim nasieniem i orgazmem. Owe damy wierzyły, że bohaterscy żołnierze idący na śmierć nie przepuszczą sposobności, aby zachować po sobie życie... Matki, żony i siostry żołnierzy przychodziły i na stacje, żegnając swoich bliskich płakały wniebogłosy i jedynie przemoc fizyczna zmuszała je do wypuszczenia z objęć swoich synów, mężów i braci. Ojcom przeczucia odbierały mowę, a załzawieni chłopcy w mundurach siąkali po kątach wagonów w chusteczki. Żal, ból i płacz, a potem porywy nostalgii brutalnie wtłaczali z powrotem w siebie... Taili w sobie strach, niepewność, wstyd. Siekły ich i pędziły naprzód rozkazy. Bracia Ondro i Franio Wiliszowie razem zostali zwerbowani do Szóstego Pułku Huzarów w Luczeńcu. Obydwu przydzielono do koni jeździeckich jako koniuchów. Franio miał między innymi pod opieką wierzchowca pana majora, a Ondro - pana pułkownika. Karmili je i czyścili, a poza tym, zgodnie z rozkazem, co drugi dzień dokonywali na nich przejażdżek po okolicy, ażeby podstarzali panowie oficerowie nie mieli ze swoimi końmi żadnych kłopotów. Na polach dojrzewały dynie, arbuzy i melony. Kobiety w wysoko podkasanych spódnicach nakładały je na wózki i ukradkiem strzelały oczami na dwóch żołnierzyków, gadać z nimi jednak za bardzo nie kwapiły się. - Ech, bratku - wzdychał Ondro Wilisz - gdybym tylko mógł, zaraz bym się tu ożenił... To jest region, sama radość! Patrz, arbuzy tu rosną, melony pachną, pszenica, kukurydza, a i winnice dojrzewają! Ech, tu bym się dorobił! - Tylko gór tu brak! - powiedział Franio Wilisz. - Gór? - stropił się Ondro. - Ano tak, gór nie ma, ale na co ci te góry, i tak nie ma czasu na nie się wdrapywać. - Ale patrzeć nie ma na co! - Pies tańcował z patrzeniem! - splunął Ondro. - To już lepiej patrzeć na urodzajny czarnoziem, na korzonki, łodygi i liście... A jak podniesiesz głowę, to na ogromniaste niebo! Franio Wilisz poczekał, aż brat się wygada, po czym ostro szarpnął oba konie za uzdę. Zatrzymały się. - Słuchaj, bratku - zniżył głos Franio. - Moglibyśmy stąd dać drapaka. Konie mamy takie, że nikt nas nie dogoni! - Coś ty! - sprzeciwił się Ondro. - Czy to nam tu źle? A jak uciekniesz, to gdzie się podziejesz? Tu wszędzie naokoło jest wojna! - Ano tak - zgodził się Franio Wilisz. - Na razie jest nam nie najgorzej! Zobaczymy, jak będzie dalej... Za dzień, albo za parę wszystko to się może skończyć... Po paru dniach wyruszyli z Luczeńca i zatrzymali się dopiero w austriackim miasteczku Zeibach. Austriacy przyjęli ich serdecznie, częstowali piwem, świeżym chlebem, a oficerom użyczali nawet swoich żon. Huzarzy Szóstego Pułku dochodzili w ciągu tych dni do przekonania, że najjaśniejszy pan nie mógłby nic lepszego od wojny wymyślić. Opuścił ich strach i niepokój, wracało dobre samopoczucie, rosła chęć do życia. Ale ten raj pośród wojny nie trwał długo. Pewnego słonecznego dnia wyprawiono ich pociągami z miasteczka Zeibach do Galicji, gdzie nagle znaleźli się na pierwszej linii frontu rosyjskiego. Zaraz też czekał ich chrzest bojowy... Dzień w dzień toczyli ostre walki i z każdą chwilą ich „hurra!” stawało się coraz słabsze, a huzarskie zastępy szczuplały. - Ech, żeby to piorun! - zaklął Ondro Wilisz i spojrzał na brata. - Powinienem był cię w Luczeńcu posłuchać, trzeba było zwiewać! - Osioł ze mnie! - pluł sobie w brodę Franio Wilisz. - Nie myślałem wtedy poważnie! A trzeba było tam się bodaj w jakim wielkim arbuzie ukryć i choćby głodem przymierać niż tutaj szczęścia szukać...! Ale co teraz począć? A zwłaszcza tutaj...? O żadnym szczęściu to tu mowy nie ma! Chyba że byłoby to jakieś szczególne i dziwaczne szczęście... Rękę ci odrywa po łokieć, a ty skaczesz z radości i krzyczysz: co za szczęście! Tylko co to za szczęście...?! A jednak mieli szczęście, gdyż po dwóch tygodniach dostali się do rosyjskiej niewoli. I choć zawsze walczyli dość blisko siebie, teraz ich rozdzielono. Franio Wilisz nie zdążył nawet zawołać do brata: „No widzisz, a mówią, że nie ma szczęścia na świecie?!”. Zawołał tak co prawda, ale do siebie samego. Lżej mu było po tych słowach na duszy, więc serdecznie się roześmiał. Jedynie chorąży Szlicz, już rozbrojony i uznany za jeńca, darł się na całe gardło: - Ja nie jestem jeńcem, ja chcę walczyć! Tchórze śmierdzący, na koń! Hurra, do ataku! Jan Wicjen miał także szczęście. Nie wzięto go na front, ale do fabryki w Debreczynie, gdzie jako dyplomowany ślusarz wyrabiał kule armatnie. Jakiś czas było mu nawet wstyd, że się wymigał od wojny, jakby w tej fabryce się sam zadekował. Ale później przyzwyczaił się i w końcu był zadowolony. W pierwszych dniach wojny znajomkowie wyśmiewali się z niego, że niby przy tych kulach zaśmiardnie jak zbuk. Jan Wicjen na to odpowiadał z godnością i mądrze: „Powiem tylko tyle, moi drodzy, kto ma pszczoły, ma i miód. Bez kul na froncie nie bylibyście nic warci!” Piotr Żądlica i Wawro Masny nabojowali się po dziurki w nosie. W Preszowie długo nie zagrzali miejsca, bo już po tygodniu znaleźli się na pierwszej linii w okopach galicyjskich. Obaj byli ranni. Piotr w lewą rękę, Wawro w lewą nogę poniżej kolana. Były to tylko lekkie postrzały, tak że pod koniec października poszli z powrotem na front. Boże Narodzenie upłynęło im na niewielkich potyczkach bojowych, ale już w styczniu zawisł nad nimi rozkaz: oswobodzić oblężony Przemyśl i wy przeć Rosjan z Karpat! Wojska austriacko-węgierskie rozwinęły potężną ofensywę. Rosjanie odpowiedzieli taką samą kontrofensywą. Obydwa sztaby generalne liczyły na wojnę błyskawiczną, toteż na daną komendę zaroiło się od wojsk. Pod obłoki wzlatywało gromkie „hurraaa!” żołnierzy, ale ich westchnienia osuwały się na darń. Po obu walczących stronach kulomioty bezbłędnie odpierały brawurowe ataki piechoty i konnicy. Obu armiom nie pozostawało nic innego jak okopać się w ziemi. W śniegu i mrozie ryli zlodowaciałą grudę, drążyli rowy, budowali głęboko wcinające się w grunt systemy polowych umocnień, wznosili zasieki z drutu kolczastego i przemyślne zapory ogniowe. Zaczęła się apokaliptyczna kanonada armatnia, obustronny zmasowany ogień, którym chciano zniszczyć świeżo wybudowane umocnienia nieprzyjacielskie, ale ciągnęło się to całe tygodnie i miesiące bez pożądanego skutku. Żołnierze marzli i umierali w okopach. Trupów było tyle, że nie nadążano ich grzebać, a rannych odwozić na tyły, skąd bez przerwy pociągi dowoziły coraz to nowe oddziały, armaty, ekwipunek, amunicję i inny sprzęt posiłkowy... Kule armatnie, które wyrabiał Jan Wicjen w Debreczynie, przelatywały wysoko ponad głowami Piotra Żądlicy i Wawra Masnego. Poznali oni dwóch kanonierów, Ondrusza i Dostała, i kiedyś przyjrzeli się z bliska, jak obsługują armatę. Kanonier Ondrusz nabijając działo mędrkował: - Dajcie mi kanon największego kalibru i pięć tysięcy kul, a ja wam tę wojnę wygram! Macie pojęcie, jak ja celuję? Powiedz im, Dostał, powiedz im! Brzytwę trafiam na kilometr i może być do mnie obrócona ostrzem! Parę chwil i jest koło niej kupa rozpołowionych pocisków! Wskażcie mi tylko którego z carskich dowódców, a zaraz mu łeb ustrzelę! Taki ze mnie kanonier, braciszkowie! Trafić brzytwę zwróconą ku mnie ostrzem to dla mnie nic! - Nic, powiadasz? - spytał Piotr Żądlica. - Nic! - potwierdził kanonier Ondrusz.. - Więc i nic byś trafił? - Jakem Ondrusz! Podszedł do armaty i odpalił. Pocisk poszybował wysoko w obłoki i zrobił w nich dziurę. - Aha, dziura w niebie! - zakrzyknął Wawro Masny. - Pana Boga widziałem w niej! Chryste Panie, chłopy, widziałem go! - Wawro z przejęciem padł na kolana. - Spojrzał na mnie i mrugnął wielkim okiem! Kumple spojrzeli w górę, ale ani dziury w niebie, ani Pana Boga nie dostrzegli. - Jaki ci on był? - spytał Dostał. - Wielki! - Miał brodę? - Właśnie ją czesał, pewnie mu ją kula zmierzwiła. Koło Wawra zrobiło się zbiegowisko, żołnierze go wypytywali o Pana Boga. Przybiegł i kapitan Derty. - Co tu za bajzel? - ryknął kapitan. - Kanonier Ondrusz wybił dziurę w niebie, melduję posłusznie - meldował kanonier Dostał - a szeregowiec Masny zobaczył w niej Pana Boga. - Kanonier Ondrusz - zeźlił się kapitan Derty - zabraniam wam robić dziury w niebie, a wam, szeregowiec Masny, patrzeć na Pana Boga! I szlus! Rozejść się! I walczyć! Nabij, pal! W nieprzyjaciela bezlitośnie pal! Zaczęło się piekło armatnie, a równocześnie z nim piechurzy wyskoczyli z okopów. Na lewej flance wspierała ich konnica. Ledwo jednak piechurzy przebiegli sto metrów, już zaczęły grzać w nich kulomioty i z wielkimi stratami musieli się wycofać. Z powrotem tkwili w okopach, ziębli i kostnieli pośród zlodowaciałych korytarzy ziemnych. Żądlica i Masny tulili się do siebie wzajem, żeby nie przemarznąć do reszty i choć trochę się ogrzać. - Wszystko dla najjaśniejszego pana i jego rodziny! - stwierdził Wawro. - Cały Wiedeń może mnie w dupę pocałować! - rozsierdził się Piotr. - Wszyscy na raz, czy po jednemu? - spytał Wawro Masny. - Osioł! - Wszyscy na raz - zaśmiał się Wawro. - To byś musiał mieć zadek jak cały Peszt! - Jak Boga kocham, Wawro, ja jeszcze dzisiaj przebiegnę na drugą stronę - zdecydował się nagłe Piotr Żądlica. - Pójdziesz ze mną? Wawro Masny milczał. - Pójdziesz? - szturchnął go Żądlica. - Nie wiem! Żądlica się podniósł i wyjrzał w stronę rosyjskich okopów. Koło głowy zagwizdała mu kula, szybko ukląkł z powrotem w rowie. - Co to dzisiaj wygadywałeś o Panu Bogu? - spytał Żądlica. - Tyś w to też uwierzył? - zaśmiał się Wawro Masny. - Ty to jesteś! - odsunął się Żądlica od przyjaciela. Pieczołowicie się opatulił zimowym mantlem i zwiesił głowę. Zaczęła go ogarniać senność. Zamajaczyła mu przed oczyma wielka puchowa pierzyna, większa od liptowskiej wsi. Ujrzał siebie, na tej pierzynie wylegiwał się razem z Marią Radkówną. Oboje byli nadzy, jaśnieli w ciepłych promieniach letniego słońca. Obok był okrągły stół. Stół taki wielki, że przy nim wygodnie siedzieli wszyscy Słowacy i zgodnie zajadali najlepsze smakołyki. A kiedy się najedli, zabrali się do stawiania tuż obok stołu ogromniastej budowli, wspólnego domu. Piotr i Maria wylegiwali się jednak dalej na miękkiej pierzynie. On się do niej dobierał, to delikatnie i szarmancko, to znowu brutalnie, Maria była roześmiana i nie wzbraniała się... Nagle Piotra wyrwał ze snu granat, który wybuchnął tuż koło niego. Zabił Rudolfa Karbanca ze Świętego Mikołaja, a jego lekko zranił w rękę. Karbanec na pierwsze wejrzenie był żołnierzem pospolitym, zastanawiała tylko jego wychudła postura. Wyglądał tak, jakby pochodził z nędznie zaopatrzonego sklepu kolonialnego. - Wawro! - wykrzyknął Żądlica. - Żyję! - odezwał się Wawro Masny. - Przyszedł nasz czas, przebiegniemy do Rosjan! - Ja zostaję! - oponował Wawro Masny. - Czemu, głupcze? - Niewoli się boję bardziej od wojny - powiedział Wawro. - A ja idę! - zdecydował Piotr Żądlica. - Trzymaj się, stary, ja naprawdę idę! Żegnajcie, Austro-Węgry, do widzenia, wojno! - Piotr Żądlica lekko uścisnął Wawra Masnego, odrzucił karabin i wyjrzał z okopu. Rosjanie atakowali na odległym lewym skrzydle, a tutaj na razie był spokój. Piotr Żądlica wybiegł z okopu i podniósł ręce do góry. Zaczął biec. Widział, jak obok niego biegną inni z rękoma wzniesionymi do góry, oglądają się, potykają, padają, znowu wstają i biegną przed siebie... Po chwili natknął się na pierwszych Rosjan w okopie. - Stój, Awstrijec! - krzyknął do niego rosyjski żołnierz i przytknął mu do piersi bagnet. - Ja Slawianin! - wrzasnął Piotr Żądlica. - Jestem Słowak! Rosjanin schwycił go za płaszcz i ściągnął w dół do okopu. Zaraz na drugi dzień Piotra Żądlicę wraz z pozostałymi jeńcami odstawiono na tyły. Żołnierz z eskorty w pewnej chwili do nich wrzasnął: - Wy uże w Rassiji, wam uże charaszo, swołocz awstrijskaja! Piotr Żądlica się obejrzał, bo nawet nie zauważył, kiedy przekroczyli rosyjską granicę. Zaśmiał się na myśl, jak to sobie kiedyś wyobrażał granicę. Była to nieskończenie długa czerwona linia, a właściwie nie tyle linia, co długachny, opaprykowany na czerwono kawał słoniny, której można było sobie po kęsie odkrawać, jak tylko człowiekowi przyszła ochota... A to, co tu widzi, to ma być granica? Znowu popatrzył za siebie i pod nogi... Nic szczególnego nie widać, równa ziemia, śnieg, zamarznięta trawa, krzaki i opodal pole orne... Karola Żądlicę wyciągnięto na wojnę prosto ze szkolnej ławy. Nie minął jeszcze nawet miesiąc, jak zaczął studia na praskiej Akademii Sztuk Pięknych, a już musiał włożyć mundur. Najpierw pojechał do domu, złożył książki, rysunki i obrazy w drewnianej skrzyni na strychu i z bólem żegnany przez ojca i matkę wyruszył do Koszyc, gdzie miał się stawić w Dziewiątym Pułku Honwedów. Zaraz pierwszego dnia spotkał tam dwóch ziomków, Pawła Żufankę i Jurka Wicjena, brata Jana, który w Debreczynie toczył kule armatnie. Karol był tak smutny, osowiały i pełen goryczy, że już w pociągu cichcem sobie popłakał. A na dziedzińcu koszyckich koszar, w wielkiej sali żołnierskiej, tak jak i przy spotkaniu ziomków podczas powitania rozpłakał się na dobre. Nawet go nie pocieszali i nie uspokajali. Paweł Żufanko poklepał go tylko ze zrozumieniem po plecach i ciężko westchnął: - Przejdzie ci! - Żufanko rzekł ze współczuciem. - Przywykniesz! My z Jurkiem też z początku byliśmy markotni i w ogóle, no a widzisz, teraz już nie zbiera nam się na płacz. A pomyśl tylko: najpierw trzy lata odsłużyłem w wojsku jak trza, a teraz, jak wybuchła prawdziwa wojna, znowu musiałem zasuwać i kto wie, jak to długo potrwa?! Żenić się chciałem, dom nareperować, dzieci wychowywać, a tu masz, babo, placek, muszę walczyć... Popłacz sobie, Karol, przynajmniej będzie ci lżej. A będzie, jak będzie, sam wiesz, nigdy nie było tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej. Gdyby nie spotkał Pawła Żufanki i Jurka Wicjena, kto wie, jak by to wszystko Karol Żądlica wytrzymał. Jego wrażliwa dusza z trudem przywykała do brutalnego drylu wojskowego. Gdyby nie przyjacielska opieka i troskliwość ziomków, kto wie, czyby się Karol nie targnął na własne życie lub nie dopuścił się jakiego innego głupstwa. Po upływie miesiąca, kiedy tylko miał wolną chwilę, próbował rysować. Niejednokrotnie kreślił lekką ręką podobizny wszystkich kolegów z kompanii, po czym im dawał je na pamiątkę. Później zaczął szkicować różne motywy ot tak, tylko dla siebie. Były to bądź scenki z życia żołnierskiego, bądź własne jego wizje, marzenia i pełne romantycznej fantazji epizody z pięknej przedwojennej przeszłości. Koledzy starali się dla niego o papier, ołówki, a wielu z ciekawością przez długie chwile przyglądało się, co i jak rysuje... Niebawem jednak musieli koszary opuścić. Wyprawiono ich na front rosyjski do Besarabii i walczyli tam przez dziesięć miesięcy bez przerwy. Wszyscy trzej byli ranni, ale niezbyt groźnie. Jesienią tysiąc dziewięćset piętnastego roku Karol Żądlica leżał pod dojrzewającą gruszą i ogarniał pamięcią wszystko, co robił w ciągu mijającego właśnie roku, jaki spędził w mundurze wojskowym. Nagle zerwał się z przerażeniem wyrzucając samemu sobie: „Na Boga jedynego, jestem dziki, okrutny i prostacki! Słowo daję, jestem gorszy niż cała ta wojna!”. Jak oszalały rzucił się do swojego drewnianego kuferka żołnierskiego, a otworzywszy go, zaczął miąć, szarpać i drzeć swoje rysunki. Żufanko i Jurek Wicjen przyskoczyli do niego, odciągnęli go od kuferka i przyklęknąwszy, przyłożyli mu do ust otwartą butelkę gorzałki. - Napij się! - zachęcał go Jurek Wicjen. - Ukradliśmy ją karczmarzowi rumuńskiemu... Karol Żądlica przez chwilę szarpał się z nimi na podłodze, po czym z rezygnacją zaczął łykać alkohol. Łykał, przełykał, aż wypił do dna, a kiedy go już ziomkowie puścili, po roku rozpłakał się znowu... 10 Wiadomości z gazet od wtorku 2 marca 1915 do wtorku 9 marca 1915: Amsterdam, 26 lutego. „Times” w korespondencji z Wiednia: Główny finansista w obecności angielskiego korespondenta wyraził się, że Austro-Węgry nad podziw lekko zniosły i znoszą wojnę światową. Mija już szósty miesiąc wojny, a w Wiedniu wszystko jest tak jak przedtem. Nasze kawiarnie i teatry są pełne, jeśli chodzi o żywność, nie zbywa nam na niczym. Mamy taką prężność i siłę, żeśmy o tym nawet nie wiedzieli. Oficjalne doniesienie z naszego sztabu generalnego. Dnia 26 lutego o godzinie szóstej: W rosyjskiej Polsce toczyła się wczoraj ożywiona walka pod obstrzałem armatnim na wschód od Przedborza. Na pozostałych odcinkach frontu północnego za Wisłą i w zachodniej Galicji panował przeważnie spokój. W Karpatach nie przyniosły Rosjanom powodzenia ataki w dolinie Ondawy, ani na północ od Przełęczy Wołowieckiej. Podczas szturmu na jedno wzgórze w południowej Galicji wzięliśmy do niewoli 1240 żołnierzy. Konstantynopol, 25 lutego. Dziś o dziesiątej rano dziesięć wielkich okrętów poczęło bombardować wejście do Cieśniny Dardanele. Ogień trwał do wpół do szóstej po południu. Następnie okręty odpłynęły w kierunku Tenedos. Turcy sądzą, że jeden okręt typu „Agamemnon” został trafiony strzałem armatnim u wybrzeża anatolijskiego. Berlin, 26 lutego. Nad Calais zjawił się zeppelin pilotowany przez dwa aeroplany. Zrzucił bomby, które uśmierciły 10 osób. Linia do Dunkirchen została ponownie przerwana. Rotterdam, 26 lutego. Do Hawru przyjechało mnóstwo sufrażystek, które pragną służyć w wojsku jako telefonistki, telegrafistki i tym podobne. Berlin, 26 lutego. Od 3 marca przez Szwajcarię rozpoczną się transporty ciężko rannych jeńców francuskich i niemieckich. Dowództwo armii udostępni Czerwonemu Krzyżowi pociągi sanitarne. Pociągi francuskie pojadą aż do Lyonu. Będą zabierać po 250 ciężko rannych. Żołnierzy francuskich będzie 2500, ilu niemieckich - jeszcze nie wiadomo. Amsterdam, 26 lutego. Admiralicja brytyjska podaje, że od 18 lutego niemieckie łodzie podwodne zatopiły siedem brytyjskich okrętów, podczas gdy na brytyjskie wody wpłynęło 708 parowców z każdego kraju wspólnoty. W sumie przez 8 tygodni - do 24 lutego - wpłynęły 5742 statki, wypłynęło 5507. Kolonia, 26 lutego. Wczoraj w mediolańskiej Operze odbyła się wielka demonstracja na rzecz wojny. Wzięło w niej udział 20 000 osób. Część uczestników protestowała przeciwko wojnie, zwłaszcza socjaldemokraci. Oficjalne doniesienie z naczelnego dowództwa niemieckiego. Dnia 27 lutego. Wczoraj Francuzi ponownie przypuścili poważnymi siłami atak w Szampanii, powtarzając go i dzisiaj. W kilku punktach walki jeszcze trwają. W pozostałych atak został odparty. Na północ od Verdun zaatakowaliśmy część pozycji francuskich. Walki jeszcze trwają. Na północny zachód od Grodna, a na zachód od Łomży, tudzież na południe od Przasnysza pojawiły się nowe siły rosyjskie, które przystąpiły do ataku. Na południe od Kolna wzięliśmy do niewoli 1100 żołnierzy. Oficjalne doniesienie z naszego generalnego sztabu. Dnia 27 lutego o szóstej wieczór. Na polsko-galicyjskim froncie miejscami obstrzał armatni. W Karpatach ogólna sytuacja bez zmian. Na odcinku Tuchola - Wyszków toczyły się ostre walki. Ponowione ataki na nasze pozycje przyniosły wielkie straty nieprzyjacielowi i zostały odparte. Atakujący Dziewiąty Pułk Fiński uszczuplił się o trzystu poległych i prawie tyluż rannych, tudzież o 730 żołnierzy wziętych przez nas do niewoli. Walki w południowo-wschodniej Galicji trwają i cechuje je wielka uporczywość uderzeniowa. Berlin, 27 lutego. Yuanszikkai oświadczył wysłannikowi japońskiemu, że Chiny odrzucają wszystkie żądania japońskie. W Londynie to nieoczekiwane stanowisko Chin wywołało wielką konsternację. Sądzi się, że trzeba będzie zastosować przemoc. Chiny muszą bezsprzecznie działać z czyjegoś poduszczenia. W Paryżu zarządzono nocny dyżur aeroplanów celem zabezpieczenia się przeciwko zeppelinom. Markiz Ornano wyznaczył nagrodę 5000 franków za strącenie pierwszego zeppelina na terenie Francji. Londyn, 26 lutego. Anglia zapowiedziała blokadę niemieckiej Afryki Wschodniej. Genewa, 1 marca. W Paryżu i Londynie stwierdzono oficjalnie, że propozycja Wilsona, żeby usunąć wszystkie miny, jest trudna do zrealizowania, ponieważ wymagałaby rozejmu, na który żadna ze stron nie chce przystać. Kopenhaga, 1 marca. W New Yorku sądzi się, że wojna między Chinami i Japonią poważnie utrudniłaby prowadzenie wojny światowej, ponieważ Anglia i Rosja nie mogłyby walczyć w Europie i jednocześnie bronić swoich interesów w Azji. Berlin, 1 marca. „Peassons Magazine” przynosi rozmowę pisarza Needhama z Lloydem Georgem. Minister finansów Anglii powiedział:....Pierwszy rok tej wojny będzie kosztować Anglię 450 milionów funtów szterlingów. Anglia wysłała na pole bitewne 2 miliony mężczyzn, a niedługo już będzie ich 3 miliony. My w tej wojnie nie mamy nic do wygrania, najwyżej zmniejszenie zbrojeń, żeby mogła rosnąć flota. Pokój przyniesie nowe podziały geograficzne na podstawie geografii narodowościowej, jak też zgody wielkich potęg...” Wiedeń, 1 marca. Przewodniczący austriackiego parlamentu dr Sylwester wyraził naszemu wojsku stojącemu w polu wiele słów pochwały za świetną postawę i wspaniałe przymioty. W tym duchu pozdrawia całą armię. Było to na konferencji rządowej, gdzie premier Sturgkh wystosował gratulacje do dowództwa armii. Mówi się w nich, że armia austriacko-węgierska dokonała bohaterskich czynów, które nie mają sobie równych w historii. Łączy słowa nadziei, że ogromne ofiary krwi i mienia przyniosą szczęście narodom Austro- Węgier. Frankfurt, 1 marca. Podróżni przybywający z Niszu przywożą wieści o opłakanym stanie serbskiego wojska i cywilów, a także o tyfusie wśród żołnierzy i jeńców. Paryż, 2 marca. W Portugalii dla uchronienia kraju od demagogii zaprowadza się dyktaturę. Rotterdam, 2 marca. „Courant” podaje, że od 24 do 31 stycznia storpedowano na wodach angielskich 26 okrętów. Hamburg, 2 marca. Gazety donoszą o porozumieniu między Rosją i Anglią, zgodnie z którym Rosji ma przypaść Konstantynopol wraz z możliwością swobodnego przechodzenia przez Dardanele, Anglia zaś w zamian za to będzie miała wolną rękę co do Afganistanu i swoich roszczeń co do Tybetu. Porozumienie jest tajne. Sofia, 2 marca. Bułgaria przekazała protest wysłannikom Austro-Węgier, Rosji i Serbii z powodu zaminowywania Dunaju. Berlin, 3 marca. Doniesienie z naczelnego dowództwa niemieckiego. Walki, które od szeregu tygodni trwają w okolicy źródeł Talaboru i w pobliżu Tucholi, przynoszą nam ciężkie straty. Nieprzyjaciel utracił 9000 ludzi wziętych do niewoli. Wiedeń, 3 marca. Korespondent „Fremdenblattu” pisze: Wielka bitwa karpacka rozwinęła się wczoraj w olbrzymią batalię. W ostatnich dniach walczono jedynie na zachód od Przełęczy Użockiej i na Dniestrze, teraz walczy się na całym froncie. Nasza artyleria podjęła wszędzie ostrą walkę. Ma już pewne sukcesy w trwającej jeszcze bitwie pod Stanisławowem. Na świetnych pozycjach usytuowała się tam artyleria rosyjska. Ale nasze ciężkie haubice robią wrażenie. Z uporczywości rosyjskiej przebija tendencja, by nie dać się oskrzydlić strategicznie. Wiedeń, 4 marca. Z głównego sztabu prasowego donoszą, że z końcem lutego odwiedził front arcyksiążę Fryderyk, głównodowodzący armii i feldmarszałek. Szczególnie zainteresował się pieszą dywizją honwedów i strzelcami tyrolskimi. Arcyksięciu feldmarszałkowi towarzyszyli: arcyksiążę następca tronu Karol Franciszek Józef, generał piechoty arcyksiążę Józef Ferdynand, jego brat arcyksiążę Henryk Ferdynand i arcyksiążę Karol Albrecht. Nie szczędzili pochwał infanterii za jej postawę w całym szeregu zwycięskich bitew. Arcyksiążę Fryderyk stwierdził, że naszą piechotę można niewątpliwie nazwać królową broni. Frankfurt, 4 marca. Z Montrealu donoszą, że rząd kanadyjski wysyła do Europy nowe posiłki dla wojsk sprzymierzeńców, 120 000 żołnierzy. Znany niemiecki pisarz-ekonomista Lujo Brentano powiada: „Jeśli Europa będzie w dalszym ciągu prowadzić taką samą politykę handlową, której wynikiem jest obecna wojna, wówczas dobra kulturalne Europy skazane będą na stopniową rujnację, a pokój, który po tej wojnie nastanie, będzie jedynie odpoczynkiem i zbieraniem sił do wojen jeszcze większych i straszliwszych”. Brezno chce świecić przykładem. Brezno ma na całych Górnych Węgrzech (Słowacja) największy areał - 63 180 morgów katastralnych. Pewna część tych gruntów leży co roku odłogiem, ale w tym roku breznianie postanowili obrobić więcej ziemi niż zazwyczaj, po to, by nasz kraj miał więcej żywności. W hotelach i lokalach będzie się skromniej gotować. Spółka przemysłowa pieszczańskich przedsiębiorców hotelowych, właścicieli kawiarń i gospod odbyła naradę, na której ustalono, że będą skromniej gotować. Rząd austriacki zarządził, że w tym roku dziatwa szkolna ma obowiązek pomagać swoim rodzicom w pracach polnych, i to również w godzinach, kiedy powinna by była być w szkole. Wiedeń, 5 marca. Arcyksiążę feldmarszałek Fryderyk własnoręcznie udekorował w szpitalu naczelnego dowództwa dwóch podoficerów: feldfebla Baranka z 24 Pułku złotym medalem za odwagę oraz plutonowego Malitora srebrnym medalem za odwagę. Berlin, 5 marca. Brytyjska admiralicja podaje oficjalnie, że niemiecka łódź podwodna „U-8” została wczoraj w pobliżu Dover trafiona torpedą i zatonęła. Anglicy uratowali załogę. Z Aten dochodzą słuchy, że Grecja weźmie udział w wojnie światowej po stronie ententy. Doniesienie z naczelnego dowództwa niemieckiego. Dnia G marca. Na południowy zachód od Ypern odbiliśmy w przeciwnatarciu z rąk Anglików jeden okop. Francuskie próby wyparcia nas z pozycji, zdobytych na wzgórzu Loretto, nie powiodły się. Ataki zostały odparte. Pojmaliśmy 50 Francuzów. W Szampanii Francuzi nacierali na nas pod Perthes i pod Le Mesnil. Wszystkie natarcia były bezskuteczne. Pod Perthes wzięliśmy do niewoli 5 oficerów i 140 szeregowych. W przeciwnatarciu odbiliśmy z rąk Francuzów wzgórek na północ od Perthes i załom okopu pod Le Mesnil. Na północny wschód od Przasnysza atak rosyjski skończył się porażką. Na północny wschód od Płońska odparliśmy również atak rosyjski. Kolonia, 6 marca. 5 austriacko-węgierskich okrętów wojennych wpłynęło wczoraj do portu Bar (Antivari) ostrzeliwując miasto i port. Rzym, 6 marca. Antivari jest w połowie zburzone. Oprócz żołnierzy poległo wielu obywateli. Szkody materialne są ogromne. Jacht króla Mikołaja „Rossia H” został trafiony granatem i zatonął. Bruksela, 5 marca. Będący na zwiadach zeppelin utknął w koronie drzewa pod Tirlemont. Doznał poważnych uszkodzeń, toteż został rozebrany na części i odesłany do Niemiec w celu dokonania prac reperacyjnych. Moskwa, 6 marca. Z Piotrogrodu donoszą, że duma miejska wyasygnowała 2 miliony rubli celem ratowania mieszkańców przed drożyzną i lichwiarzami. W Warszawie są kłopoty z papierem. Zurych, 6 marca. Wynalazca melenitu, pan Turpin, przedłożył francuskiemu ministerstwu wojny dwa nowe wynalazki materiałów wybuchowych, które mają położyć kres wojnie pozycyjnej. W interesie rolnictwa. Rada wykonawcza Ziemskiej Jedności Spółek Gospodarskich postanowiła 6 marca w Budapeszcie zwrócić się z prośbą do ministra rolnictwa, aby pilnie nakazał: Zarejestrować w urzędach wszystkich robotników nie objętych umową o pracę przy żniwach. Upełnomocnić wiceżupanów do stosowania publicznego przymusu również w przypadkach, gdyby robotnicy domagali się od gospodarzy wygórowanej zapłaty. Uzgodnić z administracją wojskową, aby słudzy, których zwolniono od służby wojskowej, nie byli powoływani do wojska. Z mężczyzn w wieku 19-20 lat oraz 37-42 lata powinni być; zwolnieni od służby wojskowej wszyscy, którzy są na służbie u rolników lub sami są rolnikami. Z jeńców do roboty w polu powinni być wysyłani tylko osobnicy zdrowi. Jeśli nie zwolni się do domu na żniwa - o czym powinna administracja wojskowa wiedzieć - drobnych gospodarzy i robotników, którzy mają umowy na żniwa, to roboty żniwne nie będą mogły być wykonane. Załatwić z ministrem kultury i oświaty sezonowe przerwy w nauczaniu we wszystkich szkołach wiejskich na okres od początku kwietnia co najmniej... „Budapesti Hirlap” się skarży, że światli ludzie w Niemczech, którzy już myślą i dyskutują nad sprawami, jakie po skończeniu wojny staną się najpilniejsze, zbyt wiele ponoć uwagi poświęcają Węgrom. „Ci światli ludzie w Niemczech - biada w dalszym ciągu »Budapesti Hirlap« - przyczynę słabości naszej monarchii widzą w niesnaskach i niepokojach narodowościowych, a zwłaszcza w tym, że ze szkodą dla narodowości odbywa się na Węgrzech madziaryzacja na siłę i że z winy niesprawiedliwego prawa wyborczego narodowości nie mogą mieć swojego przedstawicielstwa w organach ustawodawczych... O losie monarchii i Węgier tylko my możemy i będziemy decydować. Czasy, sine me de me dawno minęły, a myśmy dotąd i tak za mocno się angażowali w tym krwawym zamęcie” - komentuje „Budapesti Hirlap”. Mediolan, 6 marca. Korespondent „Gazetta del Popolo” przeprowadził rozmowę z rosyjskim attache w Rzymie. Attache powiedział: Rosja nigdy nie zamierzała maszerować do Berlina, gdyż Niemcy są silne i dobrze zorganizowane. Rosyjski „walec parowy” to dziennikarski wymysł. Najlepsza strona taktyki rosyjskiej to koncentrowanie działań wojennych w Polsce. Warszawy Niemcy nigdy nie zdobędą. Rosjanie dysponują wszystkim, co potrzebne do prowadzenia wojny. Z Japonii Rosja otrzymała 400 ciężkich dział. Ma teraz w polu 4 miliony żołnierzy, a w kwietniu uzupełni je dalsze 800 000. Rosja jest zdecydowana prowadzić wojnę do końca. Co do Konstantynopola to żadne takie sprecyzowane porozumienie między sojusznikami nie istnieje. Armia rosyjska będzie niebawem w Midii, żeby stamtąd ruszyć na Konstantynopol. Nowe asenterunki. Nasz minister obrony narodowej rozesłał urzędom obwieszczenie, zarządzające nowe asenterunki, a mianowicie roczników 1873, 1874, 1875, 1876 i 1877. Zima w marcu. W ostatnich dniach na froncie w Rosji było znacznie chłodniej. W zachodniej Galicji i w Karpatach nawet podczas opadów śnieżnych nie ocieplało się. W Krakowie było 6 stopni Celsjusza poniżej zera, a od niedzieli jeszcze bardziej się oziębiło. Meteorolodzy nie przewidują na najbliższe dni żadnych zmian. 11 Adwokaci Walenty Żądlica i Jan Slabicz, których zmobilizowano przed niecałym miesiącem i przydzielono do sądu wojskowego w Rużomberku, weszli wieczorną godziną do klubu oficerskiego. W przestronnych pomieszczeniach klubowych bawiło się pijane męskie towarzystwo. Walenty i Jano stanęli jak wryci na progu. Na środku lokalu siedział na stołku wystraszony aplikant Mirosław Lauko, krajan z Likawki. Dookoła niego darli się i tłoczyli z napoczętymi butelkami i kieliszkami w rękach patriotyczni kupcy, profesorowie i adwokaci, obecnie austriacko-węgierscy oficerowie. - Ty cwaniaku! - ryczał aplikantowi prosto w twarz jeden z adwokatów. - Chcesz wycwanić tajną zdradę! Przyznaj się! - Nie! - wykrzyknął aplikant Lauko i jakby w obronie bojaźliwie wystawił przed siebie ręce. Jeden z profesorów brutalnie trzepnął go po rękach, po czym zaszedłszy od tyłu, zasyczał: - Nie wypieraj się, widziałem, jak na stacji demonstrowałeś! Przeliczałeś pociągi z naszymi rannymi i zapisywałeś w notesie żołnierskie pociągi odjeżdżające na front! - Nie! - wykrzyknął znowu aplikant Lauko. - Czyim jesteś szpiegiem? - przyskoczył do niego pijany kupiec i potrząsnął aplikantem tak gwałtownie, że omal mu nie oberwał kołnierza wojskowej bluzy. - Niczyim! - zaprzeczał aplikant Lauko. - Już ja wiem czyim! - ryczał kupiec. - Ja wiem, komu się zaprzedałeś! Tym gnojom Francuzom, Rosjanom i Serbom! Toteż uśmiechasz się pod nosem z radości, kiedy widzisz pociągi z naszymi rannymi! Dlatego też dajesz tajne znaki rosyjskim aeroplanom, które latają nad Rużomberkiem! I ty należysz do tej zdradzieckiej bandy słowianofilskiej! - Nie! Nie! Nie! - ze złożonymi jak do modlitwy rękami jęczał niemal płacząc aplikant Lauko. Walenty Żądlica nachylił się do Jana Slabicza chcąc mu coś powiedzieć, ale o krok za sobą ujrzał uśmiechniętego szpicla, który ukłonił mu się przymilnie. - Szampańska zabawa! - powiedział szpicel. - Mnie to zbyt nie bawi - rzekł na to Żądlica. - A mnie cholernie, cholernie! - zaśmiał się szpicel. Slabicz ujął Żądlicę za rękę i ostrzegawczo do niego mrugnął. Znowu spojrzeli w stronę pijanego towarzystwa. Do aplikanta Lauki podszedł z uroczystą miną patriotyczny adwokat i stanął przed nim w rozkroku. - Widzę i słyszę, że zaprzeczasz wszystkiemu, o co cię obwiniają - powiedział. - Nie uwierzymy ci jednak, póki się jasno nie wypowiesz, póki nie przysięgniesz! Uklęknij i przysięgaj! Aplikant Mirosław Lauko najpierw wstał, zmieszanym wzrokiem popatrzył na surowe twarze dookoła siebie, po czym uklęknął. - Powtarzaj za mną! - przykazał mu adwokat. - Przysięgam - powtarzał aplikant Lauko za adwokatem - że nie jestem i nie będę rosyjskim, serbskim, ani też francuskim szpiegiem! Przysięgam, że nienawidzę bandy słowianofilskiej i że zawsze i wszędzie będę ją tłukł i tępił! Przysięgam, że kocham ojczyznę węgierską i kiedy zajdzie potrzeba, gotów jestem oddać za nią życie! Przysięgam, że nigdy nie stanę się zdrajcą! Niech żyje ojczyzna! Niech żyje nasza sprawiedliwa wojna! - Chrzczę cię jako patriotę! - rzekł uroczyście adwokat i jął aplikanta oblewać wystudzonym winem. Dopiero teraz wszyscy tłoczący się wokół klęczącego Lauki huknęli niepohamowanym śmiechem. Wielu poszło w ślad adwokata i oblewali go tym, co mieli w ręku: szampanem, winem, koniakami i gorzałką. Alkohol ciekł mu po włosach, twarzy, za kołnierz i na mundur. Aplikant Lauko w histerycznym śmiechu otwierał usta, chlipał trunki, ale wciąż jeszcze malował mu się na twarzy lęk i przerażenie. Walenty Żądlica i Jan Slabicz spojrzeli po sobie, niepostrzeżenie kiwnęli głowami, porozumieli się oczami i zaczęli wycofywać się z klubu. - Dokąd to, dokąd? - zwrócił się do nich rozbawiony szpicel, który nie posiadał się z radości na widok wystraszonego aplikanta Lauki. - Na powietrze! - odrzekł ostro Żądlica. Wyszli z klubu i głęboko zaczerpnęli tchu. - Świnie! - wycedził przez zęby Żądlica, po czym gniewnie strzyknął przed siebie śliną. - Żeby tylko świnie! - wybuchnął Slabicz. - To najgorsze bydło szowinistyczne, barany, osły, chamy, wynaturzeńcy! Ja bym ich...! - Może się doczekasz - powiedział Żądlica. - Tylko że jak się w końcu doczekasz, i tak nic nie zrobisz. My już tacy jesteśmy! Jeszcze im podziękujemy, że dla nas, Słowaków, nie byli przecież najgorsi! - No, co to, to nie! - zaperzył się Slabicz. - Gdyby nie ta zasrana wojna, zobaczyłbyś...! - Gdyby, gdyby...! - To nasze gdyby któregoś dnia się skończy i zaczną się czyny! Zaskakujące czyny! Ale najpierw musimy, i to zaraz po wojnie, zapoznać całą Europę z problemami słowackimi na Węgrzech. Już na pewno ktoś tam się znajdzie, kto nam pomoże! - Największą nadzieję można by pokładać w Rosjanach, tylko że my z nimi teraz walczymy - westchnął Walenty Żądlica. - Wojna nie będzie trwać wiecznie, i ona przeminie - rzekł Jan Slabicz. Skrzypnęły drzwi, obaj szybko ruszyli ulicą. Po chwili Żądlica obejrzał się i ujrzał wyglądającego z uchylonych drzwi szpicla. Wyciągnął do niego rękę i przywoływał go ruchem dłoni. Szpicel jednakowoż pogroził mu tylko palcem i zamknął drzwi. - Wstąp do mnie na jednego! - zaprosił Żądlica przyjaciela. Herminii i syna nie było w domu. Żądlica nalał dwa kieliszki, wypili. - Niech to świństwo już jak najszybciej piekło pochłonie! - wyraził życzenie Jan Slabicz. - Tylko żeby przy okazji i nas nie pochłonęło - rzekł Walenty Żądlica. - Wojna pozycyjna pożera żołnierzy jak baśniowy smok. O tym się głośno nie mówi, ale wiadomo, że pod samym tylko Przemyślem, który chcieliśmy odebrać Rosjanom i wyprzeć ich z Karpat, straciliśmy ponad pół miliona żołnierzy... Jeszcze kilka takich bitew, a zmobilizują również dzieci i starców... Weszła Herminia z synem, Walenty szepnął Janowi, żeby nic przy niej nie mówił. Tymczasem Herminia podbiegła do nich ze strachem w oczach. - Właśnie od was wracam - zwróciła się do Slabicza - strasznych rzeczy się nasłuchałam... Twoja żona i jej znajomi, których u was zastałam, są święcie przekonani, że nas ci sfanatyzowani patrioci rużomberscy wkrótce wywiozą na Madzjary, jako że niby wszyscy jesteśmy szpiedzy i zdrajcy! - Bzdury - odezwał się Żądlica. - Uspokój się! My się stąd nie ruszymy! - No, niech tylko spróbują nas ruszyć! - zeźlił się Jan Slabicz. - Krew mnie już zalewa, ja komuś w końcu skręcę kark! - potrząsnął gniewnie stołem i o mały włos przewróciłby butelkę z gorzałką. Przy drzwiach rozległ się dzwonek. Herminia jęknęła cicho, kurczowo łapiąc Walentego za rękę. Walenty spojrzał pytająco na Jana Slabicza, uśmiechnął się do żony i syna, i wyszedł do drzwi wyjściowych. Stała przed nimi wymizerowana Maria Radkówna. - To ty, Mario?! - Walenty ucieszył się mimo woli. - Wejdź! Maria z zakłopotaniem weszła do środka, stanęła w holu i dalej iść nie chciała. Herminia, jej syn Marian i Jan Slabicz zajrzeli do holu z zainteresowaniem. - Nie posiedzisz chwilę z nami? - uprzejmie zwróciła się do niej Herminia uśmiechając się i z lekka ją dotykając. - Nie, nie, dziękuję - odmówiła Maria. - Być może innym razem, ale dzisiaj trochę się spieszę... Przechodziłam tędy i pomyślałam, żeby na chwilkę wstąpić... Może macie jakieś wiadomości od Piotra - zwróciła się w stronę Walentego Żądlicy. - Może coś o nim wiecie... - Niestety, nie wiem o nim nic - powiedział Walenty Żądlica. - Sądzę jednak, że nie musisz się o niego martwić, gdyż nie ma go na wykazach poległych... Prawdopodobnie Rosjanie wzięli go do niewoli. - Można mieć taką nadzieję? - ucieszyła się Maria Radkówna. - To jest najprawdopodobniejsze! - Więc teraz już nie walczy? - Nie! Prawdopodobnie nie! - Dziękuję! - powiedziała Maria Radkówna i zaczęła się zbierać do wyjścia. - Naprawdę nie zostaniesz, choćby na chwilkę? - Herminia odprowadziła ją do drzwi. - A może jednak...? - Nie, dziś naprawdę nie mam czasu. Herminia powróciła do pokoju i odetchnęła z ulgą. - Na mnie też już czas! - powiedział Jan Slabicz. - Na pewno żona już z niecierpliwością na mnie czeka... Pożegnał się i wyszedł. Dopiero teraz Herminia mocno objąwszy męża za szyję, rozpłakała się. Walenty Żądlica stał, słuchał płaczu żony, spoglądał na syna, ale nie powiedział słowa. 12 Benedykt Wilisz huknął jak szalony na wójta Karola Ernesta: - Ty łotrze jeden! Dwóch synów mi posłałeś pod kule, a teraz chcesz zgubić i mnie?! Wyciągnął nóż i byłby go pewnie dźgnął, gdyby paru mężczyzn z powoływanych właśnie starszych roczników nie powstrzymało furiata. Wójt cofnął się, zbladł, a kiedy jego twarz odzyskała naturalną barwę, w ciszy, która zapanowała w kancelarii, podniesionym głosem powiedział do Benedykta Wilisza: - Nie każę cię zamknąć, chłopie, pójdziesz tylko elegancko powalczyć! W ten sposób Benedykt Wilisz został zmobilizowany. A razem z nim murarz Juraj Grebeń, kolejarz Biro Tolky, rolnicy Jan Drewak i Julo Mitron, ekskościelny Mrazik i Piotr, i Paweł, i Franciszek, i Józef i wielu innych... Żegnani przez rozdzierający serce płacz żon i dzieci mężczyźni rozjechali się do koszar w Preszowie, w Użhorodzie, w Wiedniu i Koszycach... Powołani zostali rezerwiści i nierezerwiści. Rezerwiści niemal z miejsca odjeżdżali na front, nierezerwiści przechodzili najpierw czterotygodniowe ostre przeszkolenie. Benedykt Wilisz i Jurek Grebeń powołani zostali do Koszyc. Po trzech tygodniach odwiedziły ich małżonki. W zawiniątkach przywiozły im po pięć rogali, słoninę, chleb, kawałek kiełbasy i butelkę gorzałki. Żona Wilisza zapytała w pewnej chwili męża: - Jak ci tu jest? Na to on odpowiedział smutnie: - Nijako bez kamizoli, a w niej zegarka na pasku, kozika, bibułki, zapałek i kapciucha na tytoń. Wiliszowa ze łzami w oczach rzekła: - Kapciuch ci przywiozłam! Wsadziła rękę do wielkiej kieszeni na spódnicy i wyjęła piękny kapciuch na tytoń, zrobiony z baraniego jajca, trzymany długo w otrębach, moczony wiele razy i poddawany różnym zabiegom po to, żeby się stał delikatny jak aksamit. Benedykt Wilisz otworzył szeroko oczy ze zdumienia i wziął kapciuch w ręce. Obmacał go, zacisnął w dłoni, po czym odwrócił twarz, żeby żona nie spostrzegła łez, które zalśniły mu w oczach. Kiedy znowu na nią spojrzał, ujął jej głowę w dłonie, przytulił ją do piersi i zanucił cicho a skocznie: Tułacz byłem - będę dalej, póki ogień mnie nie spali, no bo dla mnie, powsinogi, od szpitala lepszy ogień. 13 Mężczyźni, którzy mieli to szczęście, że ich nie objął asenterunek, w dalszym ciągu spotykali się wieczorami w kuźni Andrzeja Mitrona. Mądrala Melchior Wicjen i Samko Żądlica, którzy mieli po dwóch synów na austro-węgierskich frontach, zbliżyli się teraz do siebie bardziej, niż za wspólnych wypraw murarskich. Co wieczór stawali o krok przed sobą, badawczo popatrywali na siebie wzajem i któryś z nich pytał: - Masz jakieś wieści od synów? - Nie! A ty? - Żadnych! Częstowali się tytoniem, zapalali sobie kręconego bez pośpiechu papierosa, po czym zazwyczaj Melchior Wicjen wypowiadał swój niemal już obowiązkowy sąd: - Plugawa wojna! Dla jednych śmierć, dla drugich zmiłowanie, dla wszystkich zgroza, zło i zrujnowanie! Słysząc to przyskoczył do niego Jan Anosta i z irytacją krzyknął: - Skoroś taki mądrala, to mi powiedz, po co jest ta wojna? I czemu armaty strzelają tam, gdzie strzelają?! Melchior Wicjen stał i nie odpowiadał. - A gdzie by miały armaty walić? - spytał Andrzej Mitron przestając kuć. Jan Anosta wrzasnął: - Na Wiedeń, prosto do burdelu cesarza! Na to Piotr Żufanko: - I tam jest nasz trud! Dwa domy we Wiedniu postawiłem! - Srał pies te twoje domy - splunął Jan Anosta - ani one twoje, ani moje! Nawet bym ich nie chciał...! I chociaż nie starcza mi tego, co mam, po cudze ręki nie wyciągam. To tylko monarchia jest nienasycona. Jest wielka, a chce być jeszcze większa. Zachciało jej się urwać kawał Rosji czy Serbii i to dla niej wystarczający powód, żeby rzucić na pożarcie armatom połowę swoich mężczyzn. A kto później będzie pola obrabiał? Kogo będą pociągi wozić? Słowo daję, chłopy, to nie może się dobrze skończyć! To nawet nie powinno się dobrze skończyć! Całe narody mają za nic, no nie, to nie może długo trwać! Któregoś dnia zbudzimy się z siekierami w garści! Andrzej Mitron uderzył dwa razy w kowadło, przerwał, pokręcił ze zdumieniem głową, po czym spojrzał litościwie na przyjaciela: - Anosta, Anosta, ciebie któregoś dnia tak przymkną, że będziesz maluczki jak marchew... Trzy dni cię będziemy potem kuć na kowadle, ażebyś się stał trochę większy, ale już nigdy nic porządnego z ciebie nie będzie! Samko Żądlica wracał późnym wieczorem do domu przygnębiony i zirytowany. Nie chciało mu się ani pić, ani palić, nie chciało mu się pracować. W młynie roboty było coraz mniej, a kiedy w wolnych chwilach brał się do rąbania drzewa albo do reperowania płotu, po godzinie był już zniechęcony. Nie znajdował miejsca, gdzie by dłużej wytrzymał. Kiedy był w domu, coś go ciągnęło w pole lub do lasu, a kiedy był w lesie, czym prędzej wracał do młyna, w domowe pielesze. Z żoną Marią i jedenastoletnim synem Markiem czasem przez cały dzień nie zamienił słowa, czasem nawet przez cały dzień ich nie widział. Kiedy wieczorem pokazał się w domu, rozdygotana żona rzucała mu się z płaczem na szyję i za każdym razem uskarżała się: - Co z naszymi dziećmi, czemu nie odzywają się, czemu nie piszą? Samko odsuwał żonę od siebie i zgnębiony siadał za stołem. Usiłował jeść, ale po jednym kęsie odechciewało mu się. - Już bym wolał, żeby obaj byli szpiegami i zdrajcami - walił wściekle pięścią w stół i cierpko spoglądał na podobizny obu synów-żołnierzy, które matka trzymała na kredensie - żeby poszli do ciupy i gnili w jakiejś tam zakazanej dziurze, zatęchłej i brudnej, pełnej szczurów, które by ich gryzły, niż w ogóle nic o nich nie wiedzieć! Że też wcześniej, idioci, nie wpadliśmy na to, toż dzisiaj do aresztu wtrącają za byle gówno! Co zrobić, jesteśmy tylko bydłem! Samko Żądlica desperacko wbijał głowę w dłonie i nieruchomiejąc wpatrywał się w wąską szczelinę na stole. Maria bezszelestnie do niego się przytulała i z lekka dotykając jego włosów poszeptywała: - Pomódl się, może ci to ulży! Gwałtownie potrząsał głową, w oczach mu błyskał gniew: - Nic i nikt mi już nie ulży! - stwierdzał. 14 W pierwszych dniach grudnia przyszła z Ameryki paczka, a w niej list. Samko Żądlica, jego żona i syn Marek objęli się we trójkę i rozpłakali na widok tej przesyłki. - Nasz Samko żyje! - radośnie powtarzała Maria. - Odzywają się nasze dzieci, nie zapomniały o nas! Marek rzucił się do paczki i chciał ją czym prędzej otworzyć, ale ojciec powstrzymał go. Z uroczystą miną wyjął najpierw z wyszywanego obrusa list, otworzył go i zaczął czytać: „Najdrożsi moi rodzice, droga mamo, drogi ojcze, i wy, bracia moi, Piotrze, Karolu i Marku! Jak najserdeczniej Was wszystkich pozdrawiam z dalekiego świata i tak samo pozdrawia was moja żona Ewa, teść Maciej Szwanda, jak też Paweł Szwoda i Stefan Pirczyk. Jak tam się macie i czy jesteście żywi i zdrowi?! My tutaj, chwalić Boga, jesteśmy w teraźniejszym czasie zdrowi, choć nam się ckni za Wami. Nie wiemy tylko, czy nasza paczka i list zastaną Was wszystkich w domu. Co to się powyczyniało u nas od tamtej pory, kiedy żeśmy odjechali? Co się to powyczyniało w całej Europie? Tu w Ameryce nas straszą, że w całej Europie jest straszna wojna, a my się o Was wszystkich strasznie boimy. Czy ojca też zmobilizowali? A bracia Piotr i Karol także walczą? Moja żona Ewa co wieczór modli się i prosi Boga, aby się Wam, a także jej rodzinie nic nie stało. Jak powiadam, jesteśmy zdrowi, żyjemy w Chicago, gdzie żeśmy wynajęli mały pokoik. Ewa pracuje jako sprzątaczka w jednej szkole, a ja z innymi mężczyznami w chicagowskiej rzeźni. Robota jest ciężka, ale najważniejsze, że mamy z czego żyć. Słowaków jest wielu, ale i Czechów, Madziarów, Niemców, Rosjan, Ukraińców, Polaków, Serbów, Chorwatów, Włochów i innego narodu z całej Europy i świata... Spotykamy się z ziomkami wieczorną porą i tylko rozmyślamy o rodzinnych stronach, o Was tam w domu, śpiewamy sobie piosneczki, ale i strachamy się o Was i strasznie wszyscy sobie życzymy, aby Warn było lepiej, aby się wojna skończyła i aby Wam wszystkim ulżyło... Wierzymy razem z Wami, że się rychło tego doczekacie! Jak możecie to napiszcie nam o wszystkim, bo dla nas każda wieść z ojczystych stron jest pocieszeniem i radością...” Paczkę i list z Ameryki dostała też Małgośka Szwandowa. Odezwał się mąż Maciej i córka Ewa. Popłakała się z radości razem z córką Hanną, a i śmiały się czytając zdanie: „Mamo i siostro moja Hanno, pamiętacie, jak żeśmy się raz uśmiały, kiedyś ty, Hanka, poszła do Królewskiej Wólki szukać skarbów, a wróciłaś z koszykiem pełnym trawy?!” Szwandowie i Żądlicowie podzielili się skromnymi prezentami. Rozpakowywali je ostrożnie, oglądali i radowali się nimi, jakby to były kawałki ciała i duszy ich najbliższych. A kiedy Samko Żądlica odwinął z papieru gazetowego wypalaną fajkę i dumnie wsadził ją w zęby, rzuciło mu się przypadkiem w oczy, że tekst w tej amerykańskiej gazecie jest wydrukowany po słowacku, i osłupiał ze zdumienia, kiedy przeczytał, jak to 25 października w Cleveland spotkali się amerykańscy Czesi i Słowacy i dogadali się, że w razie klęski Austro-Węgier postulują samodzielność ziem czeskich i Słowacji, połączenie się narodu czeskiego ze słowackim w jedną federacyjną wspólnotę dwu państw z pełną narodową autonomią Słowacji, z własnym sejmem, własną administracją państwową, całkowitą wolnością kulturalną, a więc i z pełnym zastosowaniem języka słowackiego, z własnymi organami finansowymi i politycznymi, z powszechnym prawem wyborczym, tajnym i bezpośrednim, z demokratycznym ustrojem państwa... Samko Żądlica, jakby stał na rozżarzonych węglach, zaraz wybiegł z młyna. Sam sobie przez chwilę się dziwił. Zupełnie jakby wyrosły mu skrzydła. Kiedy wbiegał do Mitronowej kuźni, nie był nawet zadyszany. Obecni mężczyźni chciwie czytali tekst clevelandzkiego porozumienia, podawali go sobie z rąk do rąk, a kolejarz Jan Anosta na koniec uroczyście oświadczył: - Chłopy, jak pragnę Boga, i my tutaj, w domu, nie możemy się dać zawstydzić! 15 Piotr Żądlica niewesołe miał pierwsze dni i tygodnie w niewoli rosyjskiej. Na terenach przyfrontowych jeńcy mieszkali w drewnianych budach, brudnych i źle opalanych. Dzień i noc żarły ich wszy, ssały pluskwy, dawały się we znaki pchły i denerwował świerzb. Oficerowie odnosili się do nich ordynarnie i brutalnie. Obrzucali ich wyzwiskami, besztali za byle głupstwo, często rozkazywali zupełnie bezsensownie biegać przez godzinę po podwórzu lub robić przysiady. Jedzenie było marne, często bez żadnej wartości odżywczej. Jeńców dręczył głód. W takich chwilach, zazwyczaj wieczorem, w pełnej postękiwań ubikacji Piotr popadał w stan fantasmagorycznego majaczenia. Uporczywie zjawiała się przed nim wielka misa gorących bryndzowych klusek ze skwarkami. Zanurzał w niej rozdygotane dłonie, nabierał je całymi garściami i łapczywie pchał w otwarte usta. Niemal się od tych klusek dławił, ale łykał, wchłaniał je w siebie i omdlewał od ich przenikliwej woni... Ale klusek nie było! Wyziębłe, brudne i wychudłe z głodu ciała jeńców słabły i niedomagały. Na ogół jednakże nikt z nich nie szemrał, gdyż nawet najgorsza niewola była lepsza od nie kończących się dni i nocy w okopach na froncie. Głód, chłód i choroby przygnębiały ich mniej niż strach frontowy. Znosili ze spokojem wyzwiska oficerów w rodzaju „Swołocz awstrijskaja!”, wytrzymywali codzienną ciężką pracę, zmuszali się do znoszenia brudu i zimna. Dzień w dzień kopali za linią frontu olbrzymie doły. W jednych chowali jeńców, którzy umarli od ran, tyfusu czy innych chorób jenieckich, w innych zabitych żołnierzy rosyjskich. Rzucali ich do dołów niczym zgniłe, spróchniałe i zbędne kawałki drewna, posypywali wapnem i zagrzebywali. Niejeden jeniec, wycieńczony głodem, zimnem i machaniem łopatą, któremu już nie potrafił podołać, padał zemdlony na skraju masowego grobu i nieraz niewiele brakowało, a ześliznąłby się pomiędzy trupy. Jednakże wśród żołnierzy, którzy nadzorowali robotę, nie wszyscy byli wobec jeńców bezwzględni. Niejednokrotnie pozwalali im nawet wygrzebywać gołymi i zgrabiałymi palcami spod śniegu buraki czy kartofle, które zostały na polu frontowym. Piotr Żądlica raz przy takiej okazji wyłamał sobie dwa paznokcie. Obnażyło się żywe mięso i długo ciekła mu z palców krew. Miał wszakże pełne kieszenie ziemniaków, a za pazuchą dwa buraki cukrowe. Ogrzewał je potem w ubikacji własnym ciałem i potajemnie, nie zważając na to, że są surowe, jadł. Zapchawszy żołądek, błogo podrzemywał myśląc o Marii Radkównie. Zdawało mu się w półśnie, że Maria siedzi przy nim na twardej pryczy, że dmucha mu na bolące paznokcie, bierze w ręce jego osłabłą głowę i iska mu we włosach... W ciągu jednego tygodnia prawie połowa jeńców w baraku dostała kurzej ślepoty. Wielu z nich uważało to za szczęście, gdyż nie musieli przynajmniej chodzić do pracy. Również Piotr Żądlica przez kilka dni niedowidział i słaniając się łaził po omacku w pomieszczeniach jenieckich, zapuchnięte oczy mu łzawiły. Nocą z trwogą mrugał powiekami i tarł niewidome oczy, we dnie mrużył je z nadzieją do ciepłego słońca. Może byliby wszyscy na dobre oślepli, gdyby wartownicy nie przywieźli skądś wielkich beczek z kiszoną kapustą. Rozdzielono kapustę między jeńców. Każdy z nich zjadł co najmniej pięć kilo. W pierwszej chwili wszakże wszyscy dostali niebywałej biegunki i przed latryną toczyły się zacieklejsze niż na froncie bitwy półociemniałych jeńców... Wzrok jednak odzyskali, kurza ślepota znikła i pewnego dnia oświadczono im, że nazajutrz odjeżdżają w głąb Rosji do pracy w polu, na wsi, lub do miejskich fabryk. Dozorujący żołnierz, który polubił Piotra, szepnął mu z uśmiechem: - Nie bojsa, Pietia, uże budiet łuczsze, ty w Piter pojediosz! Piter, Petersburg, Piotrogród! Piotr Żądlica nie był w stanie powstrzymać łez i nazajutrz z radością wsiadł do bydlęcego wagonu... Nader powoli oddalali się z przyfrontowego pasa w głąb Rosji. Powoli oddalali się od wojny pozycyjnej, która dopiero z pociągu wyglądała bezsensownie i śmiesznie... Do Piotrogradu jechali cały tydzień. Tam skierowano Piotra Żądlicę do pracy w Zakładach Putiłowskich. 16 Paweł Żufanko poległ, w ten sposób ponoć przyczynił się do zwycięstwa swojej ojczyzny. W końcu stycznia 1916 skapitulowała Czarnogóra i zajęły ją wojska austro- węgierskie. Czarnogórcy wszakże bronili się zaciekle i nieustraszenie. Mężczyźni i kobiety walczyli do ostatniej kropli krwi. W zaspach przydrożnych, w lasach, wszędzie poniewierały się trupy mężczyzn i ich żon, które pomagały im walczyć. Pawła Żufankę także zabiła kobieta. Strzeliła mu w serce i kiedy Karol Żądlica usiłował go ratować, Jurek Wicjen zastrzelił Czarnogórkę, po czym z wściekłością rzucił się na jej zwłoki. Ryczał jak oszalały okładając ją kopniakami; - Ty kurwo, tyś zabiła Pawła, ach, ty kurwo, masz teraz za swoje! Karol Żądlica zacisnął martwemu Pawłowi Żufance oczy i zwalił na Ciemię Jurka Wicjena: - Leż, głupcze, bo i ciebie zastrzelą! - krzyczał mu nad uchem. I wtedy go nagle wzięło. Zwymiotował na śnieg, ale i Jurkowi zabrudził płaszcz, po czym rozpłakał się. Jurek Wicjen poklepał Karola po ramieniu i powiedział ze smutkiem: - Nie przejmuj się, ja już się posrałem! Na drugi dzień po walce obaj szukali ciała Pawła Żufanki, ale już go nie znaleźli. Markotni powracali do pobliskiej wioski czarnogórskiej, którą wczoraj zajęli. Po drodze mijali mahometańską rodzinę. Mąż jechał na osiołku, na nosie miał okulary i czytał książkę. Żona objuczona sporą wiązką drzewa dreptała z tyłu. - Stój! - huknął Jurek Wicjen. Osiołek, żona i mąż zatrzymali się. - Złaź! - rozkazał mężczyźnie Jurek Wicjen celując w niego z karabinu. Mężczyzna zsiadł z osiołka, spode łba popatrując podejrzliwie na żołnierzy. Kobieta ze wstydem zakryła twarz rękoma. - Wsiadaj! - przykazał Jurek Wicjen kobiecie. Stała, ani drgnęła. Zerwał jej z karku wiązkę drzewa i kobieta wreszcie wdrapała się na osiołka. Rozbeczała się. Karol Żądlica zarzucił wiązkę drzewa mężczyźnie na grzbiet i pchnął go naprzód. Mężczyzna szedł z zaciśniętymi pięściami, kobieta aż do wsi płakała. Wieśniacy wydawali z siebie jęki i stłumione okrzyki, ale kiedy żołnierze wymierzyli w nich karabiny, czym prędzej poznikali w domach. Nazajutrz wszakże wszyscy mężczyźni we wsi podnieśli bunt i chcieli rzucić się na żołnierzy z siekierami i nożami. Niełatwo było ich uspokoić. Rozeszli się dopiero wtedy, gdy zobaczyli, że Karola Żądlicę i Jurka Wicjena prowadzą strażnicy do paki. Trzymano ich tam przez tydzień, wyglądając małym okienkiem klęli i wściekali się, choć Karol Żądlica od czasu do czasu również wzdychał: - Ech, bratku, tu jest jednak pięknie dookoła! Gdyby nie trzeba było walczyć, malowałbym tu od rana do wieczora! 17 Jan Wicjen w Debreczynie toczył dzień w dzień kule armatnie i stale było ich mało. Wieczorami powiadał sobie: „Jak tak dalej pójdzie, to już nie powrócę do domu, zostanę wśród Madziarów. Rodzeństwo niech tam rozdzieli majątek i pracuje na polu, ja im nie będę wchodził w drogę. Ożenię się z Martą Kolaczówną, spłodzimy dzieci i jakoś tam będzie!” Ale Marta Kolaczówna podobała się i Beli Dodyemu, który w tej samej-fabryce również wyrabiał pociski armatnie. Czepiał go się każdego dnia, wyśmiewał się z niego i robił mu na złość. Kiedyś z rana Bela pchnął go i Jan Wicjen wpadł do wielkiego naczynia z naftą, w którym Marta Kolaczówna i jej koleżanki myły i czyściły części zamienne do maszyn. Nafta chlusnęła w górę obryzgując również dziewczyny. Marta Kolaczówna krzyknęła z przerażenia. Jan Wicjen się wygramolił, przyskoczył do śmiejącego się Beli Dodyego i zanim ten zdążył się zmiarkować, wsadził mu głowę w naftę. Dody wysmyknął się i pociągnął ku sobie Jana Wicjena, obaj utaplali się w nafcie, a patrzący na to robotnicy, mężczyźni i kobiety, mieli świetną zabawę. Jedynie Marta Kolaczówna zamarła z trwogi i bojąc się, że znowu krzyknie, dłonią zakryła sobie usta. Mogłoby się to źle skończyć, gdyby do fabryki nie przyszedł właśnie z wizytą generał Toth. Ledwo zdążono rozdzielić Wicjena i Dodyego, z których ciurkiem ściekała nafta. Majster jednak niczego nie zauważył, gdyż akurat wręczał generałowi wielką kulę armatnią ze słowami: - To jest nasz mały prezent dla pana, nasz oswobodzicielu! - Oo, oo, oo! - wykrzykiwał z zachwytem generał, po czym z pociskiem na rękach zwrócił się do wszystkich z krótką mową: - Dziękuję za wspaniały suwenir! Potrafię go należycie ocenić... Ojczyzna wam dziękuje za wspaniałe kule! Niech nasza kula armatnia będzie twardsza nad granit...! Niech się naszych groźnych kul boją wszystkie nieprzyjacielskie oddziały! Hurra! Hurra! Hurra! Robotnicy za generałem powtórzyli wyskandowane „Hurra, hurra, hurra!”. Przekrzykiwał wszystkich piskliwy falset majstra. Generał z kulą w ramionach podał kilku robotnikom rękę, po czym ostro zasalutował i paradnym marszowym krokiem ruszył w stronę wyjścia. Majster nie mógł sobie poradzić z dostosowaniem się do rytmu kroków generała, a kiedy wreszcie i on jako tako maszerował, generałowi z objęć wypadła kula prosto na stopę majstra. Majster aż syknął z bólu i ze skrzywioną twarzą podał generałowi kulę z powrotem. - Jest dobra i niezawodna - pogłaskał generał kulę biorąc ją na ręce, po czym ją ucałował. - Kiedy się ma takie pociski, nic dla człowieka nie jest straszne! W końcu pochylił się ku majstrowi poufale i szepnął mu do ucha: - Ze mnie zresztą, mój drogi, jest taki chłop, że możesz mnie dwa dni przerzucać przez szałas i nic mi nie będzie! Wówczas już obok Jana Wicjena stała Marta Kolaczówna wycierając go suchą szmatą. W jej oczach błyszczał miły uśmiech, z rąk emanowało ciepło, a w ruchach czuło się serdeczność. Bela Dody zagryzł dolną wargę i wtedy znowu wsączyła mu się do ust nafta. Splunął ze złością. 18 Ondrę i Frania Wiliszów, jak już wiemy, niewola rozdzieliła. Ondro pracował w polu u bogatego gospodarza Palanka i wprost nie mógł się napatrzyć na piękną i żyzną ziemię ukraińską. Służąca Marusia nieraz przyłapywała go na tym, jak ukradkiem brał do ręki garść pachnącego czarnoziemu, głaskał go, przesypywał między palcami i obwąchiwał. - Smutno, Andrej, smutno? - pytała Marusia. Ondro tylko ciężko wzdychał. Spoglądał w Marusine urzekające oczy, z lekka ją głaskał po czarnych włosach i muskał palcem jej wilgotne wargi. Raz go ugryzła, po czym przytuliła się do jego ręki, a kiedy ją do siebie przygarnął, roześmiała mu się na piersi. - Do domu chce się, do domu! - powiedział cicho, a Marusia śmiała się jeszcze głośniej. Franio Wilisz trafił prosto do Kijowa. Najpierw zamiatał ulice, a później pracował w fabryce przetworów mlecznych. Tam natknął się na bolszewików. Mówili przy nim zupełnie otwarcie, jak gdyby mu ufali. Słuchał ich z niedowierzaniem, dziwiło go to co mówili, ale nie wtrącał się ze swoim zdaniem. Kiedy go pytali, kim jest, skąd pochodzi i co w domu robił, odpowiadał śmiało i prawdziwie. Wierzyli mu, a po roku zaczęli go zapraszać na swoje tajne zebrania. Wtedy się dowiedział, że chcą obalić cara i carat poprzez rewolucję. W pierwszej chwili serce mu się ścisnęło ze strachu, ale potem przywykł. Znał ich program na pamięć, a słowa Lenin, partia, proletariat, rewolucja, które usłyszał dopiero na ich zebraniach, przestały mu brzmieć obco. Nawet nie zauważył, kiedy przekonał się do bolszewików... 19 Marię Radkównę ogarnęła niemal rozpacz, kiedy spojrzała na siebie w lustrze. Twarz wychudła, oczy wpadnięte, sino podkrążone, i wycieńczone ciało. Wprawdzie pod tanią bluzką napinał się biust, ale łono było zimne, beznamiętne. W kuchni pokasływała chorowita matka nad naparami z ziół. Maria odrzuciła lustro na łóżko, głowę wsparła na jego krawędzi i rozpłakała się. Co wieczór opanowywało ją wyczerpanie, ciało po męczącej pracy w papierni odmawiało posłuszeństwa. Przezwyciężając osłabienie, mobilizując całą wolę zwlokła się i wyszła na miasto. Z resztką pieniędzy w garści chodziła od sklepu do sklepu i zanim udało jej się dostać trochę mleka, chleba i parę ziemniaków, była śmiertelnie skonana. Nielegalni handlarze, spekulanci czy inni kombinatorzy pukali niekiedy do jej drzwi, ale za wszystko, co oferowali - żywność, obuwie, ubranie, opał, żądali tak wygórowanych sum, że nie mogła sobie na nic pozwolić. Co niedziela razem z chorą matką zachodziła do pobliskich wiosek próbując kupić co nieco do jedzenia od rolników. Pieniądze wszakże jak gdyby straciły wartość i rolnicy nie chcieli nic sprzedawać. Po całodziennych niedzielnych wyprawach, jeśli jedna czy druga wieśniaczka ulitowała się nad nimi, wracały do domu z paroma jajkami w plecakach, kilkoma kilogramami ziemniaków, jakąś wychudłą kurką lub funtem mąki. W Białym Potoku na kolanach ubłagała nadzorcę lasu Maruniaka, kuzyna matki, aby im przywiózł furkę drzewa. Z radości wprost płakały z matką, gdy miały już na swoim podwóreczku pachnącą stertę szczap. Wieczorami po trochu je piłowały, rąbały i drwa układały w piętrzące się pod ścianą słupki. I chociaż później Maria kładła się spać straszliwie zmordowana, niekiedy przez całą noc nie zmrużyła oka. Jej lęki i zgryzoty olbrzymiały wówczas w dzikie i niesamowite majaki. Widziała nieraz Piotra Żądlicę zabitego na polu walki, bez głowy, bez ręki lub nogi, a siebie w lodowatej katowni. A może już nie żyje, otrząsała się z półsennego majaczenia, może go zabili gdzieś na obczyźnie. Albo już całkiem o mnie zapomniał, jęczała w pomiętoszoną poduszkę. Na dobre zapomniał, znalazł sobie inną dziewczynę, jej wpatruje się w oczy, szepcze namiętne słowa i już nigdy nie powróci. Nie, nie, nie, broniła się wpijając palce w słomiany siennik. Piotr żyje, zapewniała samą siebie, i każdego dnia myśli o mnie. Niezadługo się odezwie, albo przyjedzie, zjawi się nieoczekiwanie i uściśnie ją w objęciach... Nad ranem, kiedy już byłaby może i zasnęła, musiała wstawać. Z odrazą zwlekała się z łóżka. Ubierała się obojętnie i z niechęcią. Niepostrzeżenie uśmiechała się jedynie wtedy, gdy przypominała sobie Piotra i powtarzała w duchu: „Jemu jest tam jeszcze ciężej! On musi znosić gorsze rzeczy! Nie, i ja się nie mogę poddać!” 20 Żandarmi i ich pomocnicy bez pardonu plądrowali na wsi obejścia i rekwirowali rolnikom zboże. Krystyna Mitronowa bez nijakiej bojaźni uwiesiła się komendantowi na ręce i obróciwszy go ku sobie pokazała mu trzy worki ziarna, które jej zostawił w spichrzu: - To ma nam wystarczyć do żniw? Mąż mój walczy w Galicji, w Besarabii, w Serbii, na włoskim froncie czy gdzie tam w psiej mąci, a wy mnie tak ograbiacie? Żandarm szarpnął ręką, uwolnił ją i powiedział surowo: - Takie jest zarządzenie! Za rekwirowane zboże dostaniecie pieniądze! - A co ja za nie kupię?! - wykrzyknęła Krystyna. - I tak już nigdzie nic dostać nie można. Mam może kupować u spekulantów? To bym raz dwa cały dom musiała sprzedać, a i tak zdechlibyśmy z głodu! Żandarm uciął lakonicznie: - Wojna jest wojna! Skinął na swoich i ruszyli do sąsiedniego domu. Samko Żądlica stał milcząc w pustym i cichym młynie. Dawno już zamknął młynówkę i koło młyńskie przestało się obracać. Jan Anosta, który pieszo wracał z kolei i zatrzymał się w młynie, powiedział z przekąsem: - Młynarz bez mąki! Żądlica rozłożył ręce w stronę młyna, ziejącego pustką, i odrzekł urażony: - A co, mam może mleć wapień? - Tego nie mówię - bąknął Anosta. - Ja wiem tylko jedno: będzie jeszcze gorzej... Pewnie będziemy musieli wybrać do cna ryby z potoków i wytrzebić zwierzynę z lasów... A jak już to się skończy, będziemy zbierać jagódki w lesie, grzyby i korzonki... Ale niewykluczone, że i tego nam zakażą. Żądlica zwrócił się do Anosty z uśmiechem powątpiewania: - Chciałbym to widzieć, kto by się odważył nam zakazać?! - Wojna, mój drogi, wojna! Wyślą i na nas żołnierzy! - rzekł Anosta. - Jak będzie trzeba, to stanę i przeciwko wojnie! - odparł Żądlica. - Przeciwko wojnie niewiele wskórasz - Anosta usiadł na wadze i jął skręcać papierosa. - Trzeba by się obrócić przeciwko tym, co wojnę rozpętali i teraz ani rusz nie chcą jej ukończyć! Samko Żądlica wziął Anoście z ręki zapalonego papierosa i sztachnął się. - To trza zabić cesarza! - powiedział z namysłem zwracając Anoście papierosa. - Jednego zabijesz, a dwóch następnych będą zaraz koronować - zaśmiał się Jan Anosta. - A ty może wiesz, co trzeba robić? - spytał nieufnie Samko Żądlica. - Na razie jeszcze nie wiem, ale niezadługo wszyscy na to wpadniemy! - odrzekł Anosta podając papierosa Żądlicy, który przysiadł się do niego na wagę. Siedzieli, zaciągali się dymem, jeden papieros wędrował z ust do ust, a za ich plecami wiatr skrzypiał otwartym oknem. 21 Z wiadomości nadchodzących z poszczególnych frontów od marca do września 1916. Paryż, 6 marca. Niemcy bez większego powodzenia prowadzą ofensywę pod Verdun. Nasze wojska bohatersko odpierają zaciekłe ataki nieprzyjaciela. Straty po obydwu stronach są znaczne. Berlin, 20 kwietnia. Dowiadujemy się z wiarygodnych źródeł, że wojska brytyjskie krwawo zdusiły wielkanocne powstanie Irlandczyków walczących o niezawisłość. Londyn, 20 maja. Na froncie soluńskim w południowej Tracji zaczęła się ofensywa wojsk niemieckich i bułgarskich. Piotrogród, 10 czerwca. Zaskakująca ofensywa rosyjskich wojsk w Galicji zwycięsko postępuje. Austro-węgierskie wojska cofają się ze znacznymi stratami. Rzym, 29 czerwca. Potężna ofensywa wojsk ententy nad Sommą zwaliła nieprzyjaciela z nóg. Zaraz w pierwszych dniach nieprzyjaciel odniósł wielkie straty. Wiedeń, 30 sierpnia. Nieprzyjacielskie wojska rumuńskie zaatakowały Austro-Węgry chcąc zagarnąć Siedmiogród. Jednak nasze armie nie dały się zaskoczyć i mężnie powstrzymały marsz postępującego naprzód nieprzyjaciela. Paryż, 25 września. Wojska ententy zajęły niemieckie kolonie w Afryce Wschodniej. Niemieckie wojska wycofały się w głąb lądu. Wiedeń, 30 września. Nasze i niemieckie wojska odnoszą sukcesy na froncie rumuńskim. W wielu miejscach nieprzyjaciel w panice ucieka przed bohaterstwem naszych żołnierzy i naszą przewagą techniczną. Paryż, 30 września. Na zachodnim froncie brytyjskie czołgi skutecznie nacierają na wojska niemieckie. Nowy typ broni zbił nieprzyjaciela z tropu. 22 O dziewiątej rano weszło do lokalu Gerscha dwudziestu pięciu uzbrojonych po zęby żandarmów, a przed bramą czekały na nich zaprzęgi konne. Żandarmi zjedli karczmarzowi wszystkie zapasy, opili się piwem, po czym otoczyli kościół katolicki. Komendant przedłożył księdzu Domańcowi nakaz i niespokojnie przestępował z nogi na nogę. Proboszcz Domaniec przeczytał papier, który omal nie wypadł mu z drżących rąk. - Niech się dzieje wola boża! - rzekł następnie z pokorą, uczynił znak krzyża i zwracając komendantowi nakaz spojrzał na wieżę. - Zanim je zwalicie, pozwólcie po raz ostatni nimi zadzwonić. Komendant skinął głową i dał znak podwładnym. Czterech żandarmów wyszło na wieżę, rozkołysali dzwony i rozległo się głośne dzwonienie. Pod kościół zaczęli się zbiegać ludzie, kobiety, dzieci, mężczyźni. Żandarmi nałożyli na karabiny bagnety. Proboszcz Domaniec stał bez najmniejszego ruchu, jedynie oczy mu łzawiły. Naraz dzwony ucichły, okna na wieży otwarły się i wkrótce runął na ziemię najmniejszy dzwon. Ludzie jęknęli, zbili się w gromadę, wiele kobiet zapłakało. Kiedy spadł na ziemię czwarty dzwon, żandarmi załadowali je na jeden z zaprzęgów i ruszyli w stronę kościoła ewangelickiego. Przed kościołem czekał na nich pastor Kreptuch. Przeczytał zarządzenie, spokojnie je zwrócił, przeżegnał się i poprosił komendanta: - Pozwólcie, żeby i one zadzwoniły na pożegnanie. Komendant i tym razem zgodził się i skinął na swoich ludzi. Niebawem dzwony się odezwały. Naród wokoło szemrał, rozległy się okrzyki protestu, kobiety wybuchały płaczem, a dzieci obłędnie wrzeszczały. Pastor Kreptuch wszedł majestatycznie do wnętrza kościoła, uklęknął na stopniach ołtarza i jął się modlić. Ludzie chcieli wejść za nim do środka, ale zaraz zatrzymali się i zaczęli się cofać, gdyż komendant żandarmerii wyciągnął pistolet i strzelił w powietrze. Dzwony zmilkły, okna wieży otwarły się. Najmniejszy dzwon wyleciał z otworu okiennego i koziołkując w powietrzu dzwonił do momentu, póki jego serca nie zagłuszyła trawa. Naród jęknął, okrzyki protestu się zwielokrotniły, kobiety zaczęły szlochać, wyć, rozpaczliwie wznosić ręce w górę, a małe dzieci znowu się rozwrzeszczały. Żandarmi szczęknęli bagnetami i postąpili do przodu: ostrza ich broni niemal dotykały kobiecych piersi. Rozległy się okrzyki: „Dosyć już wojny!” - „Niech walczą jaśniepanowie!” - „Syna żeście mi zabili”! - „Dzieci moje, sieroty, zakatrupili wam ojca!”. Kobiety zaczęły napierać na kordon z bagnetami, cofnęły się dopiero wtedy, gdy komendant żandarmerii ponownie wystrzelił. Tymczasem tępo huknął o trawę drugi dzwon, a w otwartym oknie na wieży zjawił się trzeci. Anna Żufankowa rzuciła się do przodu, a schyliwszy się, w jednej chwili znalazła się za kordonem żandarmów z bagnetami. „Zatrzymać ją!”, rozległy się okrzyki. Dwóch czy trzech żandarmów się odwróciło, ruszyli za nią, ale zaraz stanęli jak wryci. Anna Żufankowa dobiegła do miejsca, gdzie spadały dzwony i przenikliwie krzycząc: „Syna żeście mi zamęczyli, syna żeście mi zabili!”, rozłożyła ręce, otworzyła objęcia lecącemu właśnie z wieży dzwonowi. Ponownie zakrzyknęła: „Synu mój, Pawełku, idę do ciebie!” Ludzie zamarli z przerażenia i milczeli. Przez chwilę mogło się wydawać, że Anna Żufankowa rzeczywiście schwyci wielki dzwon w ramiona, że go zatrzyma nad ziemią, a potem miękko złoży na trawie. Dzwon jednakowoż rozciął jej ramiona na pół i swoim ciężarem wgniótł ją w ziemię. Naród w pierwszej chwili tylko westchnął. Żandarmi zapomnieli o czujności, pochylili bagnety i razem z tłumem gapili się w najwyższym zdumieniu. Zaraz wszakże kobiety i dzieci wybuchnęły płaczem, podniósł się wrzask i jazgot. Wielki krąg ludzi otoczył Annę Żufankowa, która nawet nie jęknęła, kiedy przygniatał ją dzwon. Nikt nie odważył się do niej podejść. Z wieży zbiegł zadyszany żandarm i zameldował swojemu przełożonemu: „Największego dzwonu nie można wyrzucić, nie mieści się w oknie!”. Komendant ze zrozumieniem skinął głową. Żandarm dopiero teraz dojrzał nieżywą Annę Żufankowa. Drgnął i zakrył sobie ze zgrozy usta. Cicho jęknął i odwrócił się. W drzwiach kościoła zjawił się pastor Kreptuch. Struchlały żandarm wskazał mu nieszczęśnicę. Pastor zdrętwiał, mocno zacisnął wargi, po czym przecisnął się przez tłum do nieboszczki. Przyklęknął nad nią, wziął za rękę i zbadał jej puls. Zaraz potem zacisnął jej oczy, uczynił nad nią znak krzyża, wstał i cicho powiedział: „Jej dusza jest już na sądzie bożym, zatroszczcie się o jej ciało!” Wrócił w stronę kościoła pomiędzy płaczące i lamentujące kobiety, gdzie mu zastąpił drogę Samko Żądlica. - Więc już i wy błogosławicie i wspieracie wojnę - powiedział z szyderczym grymasem na twarzy. - Nasi synowie będą może zabijać kulami z tych dzwonów! Pastor nic nie odpowiedział, zwiesił pokornie głowę i wszedł do kościoła. 23 Samko Żądlica miał coraz częściej mordercze sny. Niektóre z nich były tak natarczywe i niesamowite, że zaczął się ich bać, a rano wspominał je z obrzydzeniem. Nie odważył się ich opowiadać nawet żonie, która teraz dzień w dzień zamartwiała się swoimi trzema synami. Wolał wałęsać się po pustym młynie, ale i tam jakby niepostrzeżenie wkradały się za nim i prześladowały go te okropne sny. Całe noce walczył we śnie z nieprzyjacielem w pobliżu młyna. Walił z kulomiotu i odpierał ataki. Jego samego kule się nie imały, omijały go i unikały, on natomiast rozsiewał śmierć pełną garścią. Nieraz po takiej nocnej walce z nieprzyjacielem aż gęsto było wokół młyna od trupów. Zabijał bez skrupułów, wzdrygnął się dopiero wtedy, kiedy ogniem z kulomiotu zastrzelił własnych synów. Serce mu naraz chciało pęknąć z bólu. Cucił synów jak umiał, płakał nad nimi, ale wszystko na darmo. Musiał ich pochować potajemnie i szybko, ażeby ich ciał nie zobaczyła matka. O takich snach żonie nawet nie wspominał, a jeśli budził się w środku nocy, starał się leżeć bez ruchu i nie oddychać nazbyt głośno, żeby nie zbudzić żony, która by go natychmiast zaczęła spowiadać. Nieraz leżał tak aż do świtania daremnie przymykając powieki i noc jakby za karę stawała mu się męką. Jedynie Anoście opowiedział sen, jak to wybrał się zabić cesarza. Kupił na lewo dziesięć granatów i dziesięć oscypków. Porozkrawał oscypki, wybrał z nich środek i na to miejsce powkładał granaty. Poprzewiązywał je wstążką, po czym zasupłał ją w elegancką kokardę, wsadził do plecaka, plecak na grzbiet! - i w drogę do Wiednia! Puka do cesarskiej bramy i żołnierzowi na warcie powiada: „Niosę najjaśniejszemu panu dar od Liptaków!” Puścili go do cesarza, pozwolili mu się nisko pokłonić i podarować oscypki. Samko oddał dar ze słowami: „Nasz najjaśniejszy pan niech żyje wiecznie!”. Cesarz nie wiedzieć czemu pogroził Samkowi palcem, wziął oscypki nafaszerowane granatami i powiedział z wyrzutem w głosie: „Synu mój, synu, dobrze wiemy, że wiecznie żyć nie można. Tedy nie wiecznie żyć, lecz żyć tyle, ile się da. Szkielet człowieka wytrzymuje dwieście pięćdziesiąt, trzysta lat, ale mało kto go w pełni wykorzystuje. Ja spróbuję tego dokonać!”. Zaraz też z chełpliwą miną cesarz wyjął z plecaka oscypek, połknął go i w jednej chwili eksplodował... Anosta zaśmiał się po tej opowieści, ale zaraz spoważniał: - Przyjdzie czas - powiedział - że wszyscy będziemy z cesarzem na ty! Niezadługo Samko Żądlica poczuł się jeszcze bardziej zdumiony: zgrzybiały cesarz Franciszek Józef naprawdę umarł! Przez jakiś czas Samko nie mógł się opędzić nieprzyjemnej myśli, że i on się do tej śmierci przyczynił. Z czasem się uspokoił. Tylko Jan Anosta, rozbawiony i tym razem, śmiał się, po czym powiedział Samkowi poufnie: - No widzisz, a nie mówiłem, że o cesarzy nie ma zmartwienia?! Dzisiaj wstąpił na tron Karol, możesz zacząć nowe sny! 24 Położyli się o siódmej wieczór starając się zrozumieć, co mówi do nich po włosku miejscowy staruszek, który im na wieczerzę przyniósł koziego mleka: - Mam jedną kozę, ale doję ją tylko z rana i to mi wystarczy. Mleko piję jedynie wieczorem, ale mało, i jem też mało, boby mi się potem źle spało. Niedawno przynieśli mi gościniec z wesela, wyszła za mąż jedna krewniaczka, a ja ci ten gościniec zaraz zjadłem. Położyłem się o siódmej wieczór, po winie raz dwa zasnąłem, ale zbudziłem się o dziewiątej i myślałem, że już jest rano. Wstałem, rozpaliłem ogień, wydoiłem kozę i naraz patrzę, że to, na Boga, dopiero wieczór... Mało już sypiam! Starość mi otwiera oczy, nie daje poleżeć... Starzec gadałby pewnie dalej, ale Karol Żądlica, Jurek Wicjen i jeszcze trzech żołnierzy spali już w izbie jak zarżnięci. Starzec wyjrzał przez drzwi, a widząc, że wartownik także śpi, machnął ręką, cichcem obok niego przeszedł, wdrapał się na stryszek nad szopą i wlazł w siano. O piątej rano poderwał wszystkich na nogi alarm. Włosi zatruli całą dolinę gazami. Żołnierze obficie łzawili i coraz słabiej widzieli. Włoski staruszek tak się wystraszył, że schodząc z szopy stąpnął obok drabiny i połamał sobie kości. Koza osierociała. Żołnierz w masce chciał ją najpierw puścić wolno, ale w końcu zaprowadził ją do kuchni. Setki półociemniałych żołnierzy, a między nimi Karola Żądlicę i Jerzego Wicjena, załadowano do wagonów i zawieziono na leczenie do Wiednia. Po dwu tygodniach zakrapiania do oczu jakichś kropelek zaczęła następować poprawa. Cierpienie w końcu się opłaciło, gdyż otrzymali rekonwalescencyjne przepustki do domu. - Ach, urlop, to chyba nie może być prawda?! - westchnął Karol Żądlica. Spojrzał na Jurka Wicjena, który na stacji Królewska Wólka również przecierał oczy z niedowierzaniem. - Sen to czy jawa? - mamrotał pod nosem Wicjen szczypiąc się w policzek. Powoli twarz mu się rozpromieniała i oczy się roześmiały: - Hurra, jesteśmy w domu! - krzyknął na cały głos. - Hurra, po trzech latach jesteśmy w domu! Popatrzyli na siebie, łzy im się zakręciły w oczach, mocno się uściskali i raźno ruszyli w stronę rodzinnej wioski do krewnych i bliskich. Zjawili się pośród nich tak nieoczekiwanie, że narazili ich niemal na omdlenia, a niektórzy o mały włos padliby trupem z radości i zaskoczenia. - Czyżby się wojna skończyła? - wytchnęła w pierwszej chwili Maria Żądlicowa na widok syna. Zaraz jednak z okrzykiem „Jeej!” rzuciła się synowi w ramiona i żałośnie się rozpłakała. Wyściskała obu i siłą wciągnęła do młyna Jurka. Samkowi Żądlicy również trysnęły łzy i w pośpiechu rąbiąc zaraz drzewo, żeby szybko można było podgrzać coś do zjedzenia, skaleczył się siekierą tak, że omal palca sobie nie uciął. Trzynastoletni Marek wpatrywał się w brata jak w obrazek i bez przerwy wypytywał go i wypytywał. - Widzę, że ciągnie cię do wojaczki! - ze śmiechem powiedział Karol.. - Noo, poszedłbym na wojnę, i to zaraz! - zapalał się Marek. - Stul, ty osiołku, oślą kłapaczkę! - zakrzyczała go matka... I tak przez miesiąc Karol Żądlica i Jurek Wicjen posiedzieli w domu, pomogli rodzicom w robocie na polu, parę razy podchmielili sobie ze znajomkami w karczmie i co wieczór włazili do łóżek przygadanych dziewuch. Ani się spostrzegli, że przeciągnęli urlop o tydzień. Naprędce się spakowali, pożegnali z najbliższymi i w szalonym pośpiechu dojechali do swojej kompanii. W pierwszej chwili chciano ich za karę rozstrzelać, ale zaraz karę zmieniono i natychmiast wysłano do okopów. Włosi zaciekle się bronili. Nasi śmiało nacierali. W Piave trupy pływały we własnej krwi. Karol Żądlica i Jerzy Wicjen ramię w ramię atakowali nieprzyjaciela we dnie i w nocy. Trzynastego lipca tysiąc dziewięćset osiemnastego roku obaj zostali ranni. Obaj tego samego dnia, o tej samej godzinie, w tej samej minucie i sekundzie. Odłamki tego samego granatu armatniego rozpruły Karolowi Żądlicy brzuch i porwały mu wnętrzności. W pierwszej chwili zemdlał, ale niebawem oprzytomniał. Zawieziono go do lazaretu, gdzie znowu zemdlał. Inny odłamek roztrzaskał Jerzemu Wicjenowi goleń prawej nogi. Znalazł się w tym samym lazarecie, co Karol, i to na sąsiednim łóżku. - I ty tu jesteś? - zdziwił się Karol na widok przyjaciela, kiedy znowu odzyskał przytomność. - Już co najmniej godzinę na ciebie patrzę - powiedział Jurek i syknął z bólu. - Boli? - spytał Karol. - Okropnie! - przyznał Jurek. - Ja już nic nie czuję - powiedział Karol. Przyszli trzej lekarze wojskowi. Obejrzeli Karola, pokręcili nad nim głowami, kazali zmienić opatrunki i zwrócili się do Jerzego. Lekko obmacywali ranną nogę poniżej kolana, ale Jerzy i tak darł się z bólu. Karol na swoim łóżku zaczął cicho nucić. Jurek zacisnął zęby, po czym ze łzami w oczach zapytał lekarzy: - Odetniecie mi nogę? Jeden z lekarzy położył mu dłoń na ramieniu: - Spokojnie leżcie, pomożemy wam. Operacja odbędzie się jeszcze dzisiaj. - Powiedzcie, odetniecie mi nogę? - krzyknął Jerzy. - Cisza, cisza! - uspokajał go lekarz. Karol nie przestawał cicho śpiewać: Źle już, miła, źle z nami, złamała się pod nami mocna deska na dwoje, gdzieśmy spali oboje - wąskie teraz posłanie. Mam ja cieślę braciszka, nową deskę do łóżka on nam przytnie przed ranem, przy mnie legnie znów na niej moja miła dziewuszka. Lekarze poszli, Karol na chwilę zamilkł. - Wiesz, mnie się zdaje, że podczas tej operacji umrę - odezwał się Jurek Wic jen, po czym westchnął i ciągnął dalej: - Nic innego mi nie pozostaje, tylko umrzeć, no bo bez nogi nie umiałbym żyć. Karol nie odpowiadał, tylko zaczął znowu cichutko podśpiewywać. Po chwili przyszli sanitariusze. Przekładając Jerzego na nosze boleśnie go urazili w nogę. Jurek krzyczał i wył, a Karol tylko śpiewał. Był już wieczór, kiedy wyczerpanego Jerzego przynieśli z powrotem. Długo leżał nieruchomo na plecach i cicho płakał. Po jakimś czasie zwrócił głowę w stronę Karola Żądlicy i ochrypłym głosem mu wyznał: - Odcięli mi nogę, Karol! Przełknął, zaschłym gardłem, po czym siąknął parę razy, podniósł się na łokciu i popatrzył na Karola. - Słyszysz - wykrzyknął Jurek Wicjen - nogę mi odcięli! Karol Żądlica nie odpowiadał, był martwy. 25 Kul armatnich potrzeba było coraz więcej i więcej, toteż Jan Wicjen musiał pracować od rana do wieczora, od poniedziałku do soboty, a czasem i w niedzielę. Rzadko kiedy mogli z Martą Kolaczówną wypuścić się za miasto, położyć się na trawie w zagajniku i patrzeć, jak nad Debreczynem zachodzi słońce. Ręka w ręce, noga przy nodze, głowa przy głowie. Szelest wiatru w koronach drzew usypiał kochanków. Jan Wicjen w czerwonym słońcu mrużył oczy i naraz przypomnieli mu się rodzice i jak kiedyś dawno płonęła stodoła Jamnickich. Po ugaszeniu pożaru sterczały w niebo czarne zwęglone belki, które jeszcze gdzieniegdzie niewidzialnie tlały i ze szpar sączyły niebieskawy dymek. Na drugi dzień rano Jan razem z kumplami wdrapywał się na ocalałe belkowania i wysmarował się na czarno. Przed laniem nie uratowało go nawet to, że z Kowaczykiem najpiękniej śpiewał w kościele... Jan Wicjen głęboko westchnął. Marta Kolaczówną w jednej chwili usiadła. Popatrzyli na siebie, na zachodzące słońce, skinęli głowami, wstali i ruszyli do miasta. Przed kawiarnią „Lolita” nisko im się ukłonił i uprzejmie ich pozdrowił były zalotnik Marty, Bela Dody. Z tym lekkoduchem musiało się coś stać, gdyż od pewnego czasu zaczął się odnosić do Jana Wicjena w sposób niemal poufale przyjacielski. Raz go zaprosił na kielonek i nie pozwolił mu zapłacić, kiedy indziej na kręgle i sromotnie przegrał, a później na ryby, które w oddalonym zakolu niewielkiego strumienia ogłuszał dynamitem. Jan Wicjen cierpliwie znosił jego przyjaźń. Aż do chwili, kiedy Bela sądząc, że już mu Jan całkowicie ufa, wsadził mu w garść laskę dynamitu z podpalonym lontem i powiedział: „Powiem ci, kiedy masz wrzucić!”. Był wtedy do tego stopnia pochłonięty obserwowaniem Jana Wicjena i oczekiwaniem na wybuch dynamitu w jego ręce, że nie zauważył, iż lont się pali i w jego własnej ręce. Wybuch oderwał mu całe przedramię. Jan Wicjen ze strachu rzucił swój nabój do wody, a wybuch ogłuszył tyle ryb, że je z Martą całymi koszami nosili na bazar aż do zmroku. To było również w niedzielę. Nazajutrz rano Jan z Martą przyszli do fabryki już zaręczeni... 26 Samka Żądlicę, jego żonę Marię i trzynastoletniego Marka przygniótł ból. Jakby nie mogli się ruszyć lub choćby dać jakichś oznak życia, niemo, a z wolna i coraz bardziej kamiennie patrzyli na zawiadomienie o śmierci, leżące na stole. Położył je tam listonosz, zdawałoby się machinalnie, lecz zaledwie dotknęło blatu, drgnęła mu ręka i czym prędzej ją oderwał od niewesołego zawiadomienia, jakby się go bał. Żądlicowie przez długie godziny nie mogli uwierzyć, że ich Karol nie żyje. Dławił ich ból, kurczył im żołądek, nie mogli już nawet przełknąć wody, łzy im napływały pod powieki, palce drżały i drętwiały wargi, ale wciąż jeszcze nie patrzyli sobie prosto w oczy, nie wymawiali imienia syna i wzbraniali się przed myślą o jego śmierci. Aż naraz i zupełnie nieoczekiwanie Maria jęknęła i zaszlochała: „Karolu mój!”. I wówczas się załamali: załkali i poddali się rozpaczy. Wszyscy troje płakali spazmatycznie i długo. Zapalili świece, rozłożyli na stole fotografie Karola, porozwieszali w izbie jego rysunki i obrazy, a potem wszyscy troje zbili się w jeden kłębek i mocno obejmując się znowu zanieśli się od płaczu... W tych dniach Jan Anosta odwiedzał Żądliców niemal codziennie. Posiedział chwilę, wypowiedział dwa, trzy słowa i zabierał się do domu. Wyglądało na to, że go coś mierzi, ale albo sam jeszcze nie wie dokładnie co, albo nie śmie o tym mówić. Samko Żądlica był nad podziw spokojny i zrównoważony. Słuchał Anosty, który opowiadał o tym, że po stacjach wałęsa się coraz więcej głodnych i żebrzących ludzi, i jednocześnie strugał z drewna wielką łyżkę. - Jak tak dalej pójdzie - rzekł Samko Żądlica - to i my będziemy chodzić na żebry. I nagle Jan Anosta wybuchnął. Zaklął nadzwyczaj ohydnie, zerwał się i zaczął krzyczeć: - Na żebry, powiadasz?! A kto ci co da? W całej Europie jest nędza i wielkie gówno. Młodzi i zdrowi mężczyźni, którzy mogliby pracować, już od lat gniją na frontach... Dopóki będzie wojna, lepiej nie będzie! A my co robimy? Że tam nacjonaliści, którzy wzięli na lep i twojego brata Walentego, zdali się na wolę bożą, jak to się mówi, o to mniejsza, pies ich drapał! Ale wprost mnie rozsadza ze złości, kiedy widzę, że i socjaldemokraci posłusznie liżą tyłek cesarzowi. To zdrada ludu! Czyż mamy wszyscy pokornie zginąć na frontach? Mamy dopuścić, aby nam żony i dzieci, starcy i wnuki pomarli z głodu i chorób? Mamy iść pokornie jak ciołki do rzeźni cesarskiej? Nie! Na rany Boga żywego, nie! Do diabła, nie! Choćbym musiał wszystkim socjaldemokratom nawymyślać, że zapomnieli, na czym polega ich obowiązek! O nie, ja nie dopuszczę! - My nie dopuścimy! - powiedział Samko Żądlica. - Jak to? - zdziwił się Anosta. - Jak słyszałeś, idę z tobą! Choćbyśmy mieli wziąć się za łby z całym obojętnym światem! - Samko! - wykrzyknął Anosta. - Ty pójdziesz ze mną?! - Mam do tego niemało powodów - powiedział spokojnie Samko. - Mam ich przynajmniej tyle co ty, jeśli nie więcej. Już mnie przestało bawić to jęczenie i jełczenie na odludziu! Człowiek, jak chce coś osiągnąć, musi się połączyć z innymi ludźmi, którzy chcą tego samego... Może powinienem był zdać sobie z tego sprawę już dużo wcześniej, ale sądzę, że jeszcze nie jest za późno... Robią z nami, co chcą, ale raz wreszcie trzeba powiedzieć: dosyć! Inaczej nam panowie wymordują wszystkich synów, wnuki, prawnuki. Jesteśmy jak pszczoły! Tysiącletnie, pracowite pszczoły! Co ja mówię? Jak pszczoły? Kiedyś byliśmy jak pszczoły! Zapomnieliśmy, że mamy żądła i możemy żądlić. Teraz zaczynamy znowu to żądło wymacywać, palcami się nim lubować i zdawać sobie sprawę, że nie boimy się go użyć. Igrali z nami, aż się doigrali, podnosimy pokorne głowy! No a kiedy ktoś podniesie głowę, zaraz go wyzywają od socjalistów czy komunistów. I właściwie mają rację, bo człowiek, biedak, nieszczęśnik czy nędzarz, który uświadomi sobie swoją biedę, ludzką nędzę, i przeciwko niej powstanie, zdecydowany odmienić swój los, jest właściwie już komunistą... Padli sobie w ramiona. W dwa tygodnie później, kiedy Samko Żądlica dostał od cesarza za syna Karola trzy brzęczące złotówki i kartkę na drzewo, powiedział do Anosty: - Widzisz, jaki ze mnie osioł! Jeszcze niedawno chciałem cesarza zabić, a on jakże mi wspaniale odpłacił za życie syna! Popatrzyli na siebie, zwiesili głowy. Samko Żądlica brzęknął złotówkami w dłoni. - Chce mi się zalać robaka - zawył - ale tych trzech złotówek nie potrafiłbym przepić! 27 Pierwszą piosenką, jakiej Piotr Żądlica nauczył się w niewoli rosyjskiej, była czastuszka „I mamasza charoszaja i diewoczka krasiwaja”. Już po tygodniu znał ją na pamięć. Podśpiewywał ją sobie ze współjeńcami i z robotnikami Zakładów Putiłowskich. Później nauczył się innych piosenek, a po pół roku znał ich co najmniej dwa tuziny. I tak powoli, ale pewnie zaczął mu się układać w ustach język rosyjski, i któregoś dnia sam się zdziwił i uradował, że tak płynnie mówi tym językiem, przyłapał się nawet na tym, że w tym języku zaczął myśleć. Azbuki się nauczył w niecały tydzień i potem już czytał każdy zadrukowany świstek czy gazetę, które mu wpadły w ręce. Jedynie i przede wszystkim interesowało go: Jak jest w domu? Jak jest na frontach? Od jeńców, a głównie od robotników dowiadywał się różnych wyrywkowych wieści, które ułożyły mu się w głowie w jaki taki obraz. Robotnicy mówili jeńcom: „Nic się nie bójcie, niedługo pojedziecie do domu do swoich matek i żon”. Ale wojna wciąż jeszcze trwała, na frontach się walczyło. Pewnego dnia współjeniec nauczyciel Franik z Wrutek przeczytał im rezolucję jeńców słowackich w Rosji, w której między innymi znalazły się takie stawiane i przegłosowane założenia: „Wolny naród słowacki to nasz cel. Samodzielna Słowacja i samodzielne ziemie czeskie złączą się w jedno wobec zagranicy państwo. Jesteśmy przekonani, że wyrażamy pragnienia narodu słowackiego oświadczając, że w przyszłym państwie Słowacja winna mieć zapewnioną całkowitą samorządność narodową, tudzież swobodę samostanowienia i rozwoju. Językiem urzędowym we wszystkich publicznych instytucjach w Słowacji ma być język słowacki, a na ziemiach czeskich - czeski...” Jeńcy z entuzjazmem przyjmowali słowa nauczyciela Franika, ale jeden z nich głośno spytał: - A co zrobimy z cesarzem? Na to nauczyciel Franik mu odpowiedział: - To samo, co Rosjanie z carem, kopniemy go w tyłek! Był właśnie według starego rosyjskiego kalendarza koniec lutego tysiąc dziewięćset siedemnastego roku, kilka godzin wcześniej generalny strajk polityczny przerodził się w powstanie przeciwko caratowi; kilka godzin wcześniej Rosjanie kopnęli swojego cara w tyłek i powstała dwuwładza: Rady delegatów robotniczych i wojskowych (Sowiety) i Rząd Tymczasowy. W Zakładach Putiłowskich w tych dniach nie pracowano, gdyż zarząd firmy, która miała w swej gestii również jeńców wojennych, rozpierzchł się. Trzeba dodać, że także znikły gdzieś straże, które dozorowały jeńców. Na ulice Piotrogrodu jeńcy wojenni wyszli razem z robotnikami i innymi masami rewolucyjnymi. Wszyscy usiłowali jak najszybciej się zorientować w tej kotłowaninie. Piotr Żądlica przeżywał wszystko, co się w tych dniach działo, tak silnie, jak gdyby wcale nie pochodził z okolic słowackiego Liptowa. Słyszał to i owo. Czytał gazety takie i owakie. Wszędzie się cieszono z obalenia cara i rozprawiano o rewolucji. Nie umiał się w tym połapać, nie wiedział, komu wierzyć. Rządowi Tymczasowemu? Sowietom? Pytał o zdanie robotników, których poznał w Zakładach Putiłowskich. Zabrali go na swoje bolszewickie zebranie. Całymi godzinami czytali „Prawdę” i „Izwiestija”. Dwóch czy trzech po kolei czytało na głos, a potem wszyscy wyjaśniali sobie sens artykułów. Piotr Żądlica zaczął powoli rozumieć, czego i dlaczego chcą bolszewicy. Krzyczał razem z nimi: dwuwładza musi się skończyć! Wierzył razem z nimi: niebawem wybuchnie najprawdziwsza rewolucja proletariacka, najprawdziwsza rewolucja socjalistyczna! A kiedy na własne oczy zobaczył i na własne uszy usłyszał Lenina na Placu Kolumnowym, uwierzył do końca. Stał tam wówczas pośród robotników, żołnierzy i jeńców wojennych w usmolonym mundurze austriacko-węgierskim i naraz zaczął się wstydzić tego munduru. I za ten mundur się wstydził, za wojnę i za siebie, i najchętniej by porwał wszystko, co miał na sobie, na strzępy. Wtedy też postanowił otrząsnąć się i oczyścić z tej hańby. Jeszcze nie wiedział kiedy i jak, ale później, w październiku, kiedy podczas rewolucyjnych dni pomagał sowietom przejąć całą władzę, nagle sobie uświadomił: „Oto nastała ta chwila, odtąd nie będę musiał się już wstydzić!”. Jakie były te dni, kiedy rady delegatów robotniczych, chłopskich i wojskowych w trudnej walce przejmowały tu w swoje ręce całą władzę? Wielkie? Niezapomniane? Takie, że Piotr Żądlica zapomniał i przestał myśleć nawet o Marii Radkównie...! O matce, ojcu i rodzeństwie przestał myśleć w dniach, kiedy rewolucjoniści uchwalali „Dekret o Pokoju”, kiedy powstał nowy rząd - Rada Komisarzy Ludowych, kiedy wybrano najwyższy organ wykonawczy z Leninem na czele! Lenin - widział go jeszcze raz z bliska, ba, nawet rękę mu podał, było to podczas oddawania ostatniego hołdu bolszewikowi Urickiemu, którego zamordowali kontrrewolucjoniści. Piotr Żądlica stał wtedy przy jego katafalku już jako żołnierz 6 Pułku Strzelców Łotewskich, do których się zgłosił na bezpośrednie wezwanie Lenina w bolszewickiej „Prawdzie”. Od tej chwili bił burżujów zawzięcie i bez nostalgii. Siedemnastu lewych eserowców ukryło się w dwupiętrowym pałacu baleriny Krzesińskiej, kochanki cara Mikołaja. Pałac był otoczony wysokim żelaznym ogrodzeniem i eserowcy strzelali z kulomiotów do każdego, kto zjawił się na ulicy Sadowej. Zabili wielu przypadkowych przechodniów, kobiety i dzieci, niemało czekistów, ale i wielu strzelców łotewskich. Poddali się jednak, kiedy rewolucjoniści podciągnęli armaty i wystrzelili w ich stronę parę szrapneli. Był to bojowy chrzest Piotra Żądlicy. Zaraz potem odmaszerował do Jarosławia, gdzie biali burżuje wywołali powstanie przeciwko władzy radzieckiej. Szalenie ciężko szło im zdobywanie tego miasta, jednego z najstarszych miast rosyjskich. Strzelców łotewskich dzieliła od miasta górna Wołga, a jedyny most, który prowadził na drugi brzeg, most kolejowy, ostrzeliwali biali ciężkimi kulomiotami. Wielu strzelców łotewskich poległo, Piotr został lekko ranny powyżej kolana. Nie wycofał się jednak z walki. W teatrze miejskim grano dla dam lekkie komedie, biali zamierzali rozstrzelać część jeńców austro-węgierskich i niemieckich, ponieważ odmówili udziału w obronie miasta, w starym klasztorze popi żarliwie i bezskutecznie modlili się za cara Mikołaja, w barokowych kościołach grzmiały basy diakonów, a w pełnych przepychu, klasycystycznych domach miejscowej szlachty odbywały się ostatnie wielkoświatowe i nudne wieczorki. Tego wszystkiego zajadle biali bronili. I wtedy, kiedy już sądzili, że sytuacja strzelców łotewskich na drugim brzegu Wołgi jest beznadziejna, włączył się Lenin. Wysłał im na pomoc pociąg pancerny? marynarską załogą. Pod tą osłoną wdarli się do miasta i białych przegnali. Piotr Żądlica nie zdążył się nawet dwa razy przespać w tym starodawnym mieście, a już przyszedł rozkaz wymarszu na Kazań. Pod Swiażskiem, tam gdzie Wołga gwałtownie skręca na zachód, strzelcy łotewscy spotkali się z białymi bandami Sawinkowa. Po twardych walkach wyparli kontrrewolucjonistów za Wołgę, ku rzece Karnie, a potem na Ural... Rewolucja raźno kroczyła przez całą Rosję, a Piotr wraz z nią. 28 Franio Wilisz nigdy Lenina nie widział z bliska, nie miał też sposobności podania mu ręki, ale i on codziennie o nim słyszał na Ukrainie. Ukraińscy bolszewicy przyjęli Wilisza między siebie i przydzielili do jednostek Armii Czerwonej, które utrzymywały w Kijowie porządek i walczyły z kontrrewolucją. Wkrótce jednak miasto zostało zaatakowane przez Petlurę i Denikina, dysponujących przewagą militarną. Czerwoni musieli ustąpić na drugi brzeg Dniepru, a jednym z ostatnich był Franio Wilisz. O mały włos przypłaciłby to życiem. Część ich oddziału biali odcięli od Dniepru uniemożliwiając tym samym przedostanie się na drugi brzeg. Komisarz zarządził rozproszenie oddziału, żeby się w pojedynkę poukrywali gdzie się da, a w nocy na własną rękę przebijali się do swoich. Franio Wilisz i jego kolega Jurek Gregusz ze Zwolenia mieli wciąż jeszcze na sobie mundury austro-węgierskie, a w kieszeniach wytarte dokumenty od najjaśniejszego pana, toteż udało im się przejść przez dwie straże białych. Przy trzeciej wszakże natknęli się na zdrajcę Kozlenkę, który jeszcze parę godzin temu udawał w ich oddziale bolszewika, ale teraz był już ubrany w mundur białego oficera. Przyskoczył do nich, zaczął ich bić nahajką i ze złośliwą satysfakcją krzyczeć: „No, to jednak was przychwyciłem, wy, czerwone świnie!”. Ten nikczemnik, kontrrazwiedczyk denikinowski, okładał ich kopniakami i walił, gdzie popadło, a następnie zaprowadził do kancelarii białych. - O dziesiątej zostaniecie rozstrzelani! - oświadczył im. Była dziewiąta. Franio Walisz i Jurek Gregusz popatrzyli ze smutkiem na siebie, na błękitne, pogodne niebo za oknem i rozpłakali się. - Cóż, nic nie pozostaje, jak się pożegnać! - powiedział Franio Wilisz. Uściskali się, ucałowali, po czym w milczeniu czekali, kiedy po nich przyjdą. Tymczasem Kozlenko został gdzieś odwołany, a po jakimś czasie wszedł do celi z jeńcami pułkownik białogwardyjski. Zdziwił się na widok dwóch żołnierzy w mundurach austro-węgierskich. Ryknął na nich: - Co tu robicie? - Nie wiemy - odparli potulnie. Pułkownik w zakłopotaniu podkręcił piękne wąsy, po czym już łagodniej rozkazał: - Pokażcie dokumenty! Przedłożyli mu dokumenty austro-węgierskie. Przejrzał je i zaczął objeżdżać swoich żołnierzy: - Och wy, bydlaki, natychmiast wypuścić tych dwóch! Nie mamy tu miejsca, nasz areszt nie jest dla jeńców awstryjskich! Won! Nie będziecie mi tu się wylegiwać i żreć za darmo! Wyrzucono ich z paki i wypędzono na ulice Kijowa. Dwa miesiące ukrywali się w mieście u przyjaciół, póki bolszewicy nie wyswobodzili Kijowa. Przez te dwa miesiące obaj zadurzyli się w dwu pięknych czarnookich Ukrainkach. Po oswobodzeniu miasta skierowano ich na kurs informacyjny do Charkowa. Ukrainki spakowały się i pojechały z nimi. Po kursie pracowali wszyscy czworo na tyłach białego nieprzyjaciela... 29 Na przełomie roku tysiąc dziewięćset siedemnastego i tysiąc dziewięćset osiemnastego zaczęły się rodzić pierwsze „urlopuchy”. Mężczyźni, którzy niejako cichcem wyskakiwali do domu z okopów frontowych, byli opętani ponoć jedną myślą: począć potomka. Toteż niemal wszystkie kobiety, którym ledwo otarli się o kiecki mężowie na „urlopie”, chodziły brzemienne. W ciąży były zresztą i panny, i kobiety niezamężne, a nawet mężatki, których mężowie nie mieli sposobności wyskoczyć do domu z frontu. Niewiele brakowało, a zaczęłyby rodzić także staruchy. Nierzadko nie ucichły jeszcze rozdzierające krzyki i szloch, jakim matki opłakiwały synów i mężów, a już następowały wybuchy śmiechu i radości z noworodków. Mało jednakowoż było takich jak Samko Żądlica, którzy by siebie zapytywali: „Na jaki świat przychodzą nasze dzieci?” I mało było również takich jak Jan Anosta, którzy by na to pytanie odpowiadali z obrzydzeniem: „Dzisiejszy świat, słowo daję, niewart jest funta kłaków!”. Nie dziwota zatem, że Samko Żądlica i Jan Anosta od wielu już tygodni mędrkowali o tym, jak by ten dzisiejszy świat ulepszyć, a przynajmniej wojnę wystawić do wiatru. Jeśli - zaś przy tym mędrkowaniu trochę sobie więcej wypili, wydzierali się zapalczywie: „Okpimy wojnę, zniesiemy wojnę, zakażemy wojny!”. Po wytrzeźwieniu od nowa zadawali sobie wzajem pytanie, jak znieść lub uniemożliwić wojnę, i obaj byli w kropce, gdyż nie umieli na to odpowiedzieć. Po długim i męczącym mędrkowaniu, postanowili napisać do wszystkich zaangażowanych w wojnie rządów, czyli do Wiednia, Budapesztu, Belgradu, Rzymu, Berlina, Paryża, Londynu, Piotrogrodu i Waszyngtonu następujący list apelacyjny: „Ach wy, szanowne bydlaki u władzy! Gwałt zadający życiu miłośnicy wojny! Gdybyście tak chociaż na pół dnia przycupnęli w okopie, wtedy dopiero byście poznali, co to wojna. Jeśli najdalej za miesiąc nie przerwiecie i nie zakażecie wojny, a także nie podpiszecie pokoju ogólnoświatowego, to nie tylko że was własnoręcznie wymisimy, ale także odbierzemy wam i życie!” Czekali miesiąc, czekali dwa, minęło i pół roku, ale wojna trwała nadal. Naraz pod koniec tysiąc dziewięćset siedemnastego roku usłyszeli, że nowy rząd bolszewicki w Piotrogrodzie podpisał i zaraz po rewolucji wydał „Dekret o pokoju”. - No, znaleźli się pierwsi mądrzy! - ze spokojem zauważył Samko Żądlica. - I co z tego, kiedy pozostali wciąż jeszcze drepczą w miejscu, niby to obiecują, ale walczą dalej?! - machnął ręką Jan Anosta. - Cierpliwości, do końca roku zmądrzeją i oni - żywił nadzieję Samko Żądlica. Czekali pokornie do końca roku, ale kiedy nawet po Nowym Roku wojna nie została przerwana, postanowili postępować inaczej. - A nasza partia socjaldemokratyczna, od czego ją mamy? - wykrzyknął znienacka któregoś dnia pod wieczór Jan Anosta. - Od lat już kiśnie, przypochlebia się rządowi, niemal pięty mu liże, ale o wojnie nie pisnęła ani jednym słówkiem! No to pójdziemy, Samko drogi, na sekretariat partii w Świętym Mikołaju i powiemy naszym głównym funkcjonariuszom, co mają robić przeciwko wojnie! No jasne! Powiedziano, zrobiono. Wbili się w świąteczny przyodziewek, na głowy nasadzili czarne kapelusze, a w plecakach na grzbiet zarzucili ostatni połeć słoninki, połowę kiełbaski, flaszkę mleka, zuchelek chleba i parę pieczonych ziemniaków. Nie zapomnieli też o piersióweczce Gerschowej gorzałki. W Królewskiej Wólce wsiedli do pociągu, w Świętym Mikołaju wysiedli i zasięgnąwszy języka dotarli do siedziby sekretariatu partii socjaldemokratycznej. Weszli na pierwsze piętro, przywitali się z pełniącymi dyżur socjaldemokratami, powiedzieli kim i skąd są, po czym wypakowali plecaki i ugościli partyjnych współbraci. Obydwaj dyżurujący jedli, aż im się uszy trzęsły i przytakiwali wszystkiemu, co im Samko i Jan mówili. Pierwszy głos zabrał Jan Anosta: - Przyjechaliśmy aż z Hyb, bo już nas mierzi wojna. Byłoby dobrze, myślę, żeby przeciwko niej wystąpiła i nasza partia, która ma w swoich szeregach ludzi mądrych i wpływowych. Kiedy my walniemy pięścią w stół!, myślę, i krzykniemy w gazetach, że wojny nie chcemy, to jakby krzyknęła co najmniej połowa narodu...! Samko Żądlica do tego dodał: - Najwyższy już chyba czas zaprzestać wyniszczania młodych ludzi. Mój jeden syn poległ, a drugi jest Bóg wie gdzie w niewoli rosyjskiej. Chłopcy powinni być dawno w domu, zakładać rodziny i gospodarzyć na odziedziczonej po narodzie roli. Toż i naród trzeba wyciągnąć z głodu, upadku i biedy. Jak się skończy wojna, zaraz każdemu będzie lżej. Toteż precz z wojną, precz! Ten końcowy okrzyk Samka Żądlicy niemal wystraszył obydwu zajadających. - Precz z wojną, precz - powtórzyli jednak dojadając ostatnie kęsy. - Walniemy pięścią w stół przeciwko wojnie - dorzucił jeden z nich. - Krzykniemy w gazetach, że wojny nie chcemy - dopełnił jego słowa drugi. Otarli zatłuszczone usta, łyknęli po parę haustów Gerschowej gorzałki, po czym uścisnęli Samkowi i Janowi prawice na pożegnanie nie przestając zapewniać, że oni dwaj najpóźniej za tydzień zlikwidują tę ohydną wojnę. Hybianie zabrali puste plecaki i powrócili do domu. Przez cały tydzień czekali, że bracia współpartyjniacy z partii socjaldemokratycznej walną pięścią w stół przeciwko wojnie i zohydzą ją lub wyszydzą w gazetach. Przez cały tydzień wszakże od nikogo nie słyszeli, ani sami w gazetach nie czytali niczego, co by było przeciwko wojnie. W następny poniedziałek ponownie wystroili się odświętnie i wyprawili do Świętego Mikołaja, tym razem już bez plecaków. Pozdrowili zaskoczonych, znajomych już urzędników partii socjaldemokratycznej i prosto z mostu zapytali: - Jakżeście to walczyli cały tydzień przeciwko wojnie, skoroście przeciwko niej wcale nie walczyli...? - Chachachacha, chachachacha - roześmiali się socjaldemokraci - z was to dopiero naiwniaki, jak gdyby wojnie w ogóle można było coś zrobić, chachachacha, chachachacha... - Więc wy tak okłamujecie swoich towarzyszy?! - ryknął na obydwu Jan Anosta i rzuciwszy spojrzenie Samkowi Żądlicy, popluł w dłonie. Wzięli między siebie dwóch zaskoczonych urzędników i tłukli, gdzie popadło. Już zabierali się do wyjścia, kiedy w drzwiach dwaj inni szczerząc zęby, rechotali im prosto w nos. Jeden z nich zanosząc się od śmiechu wykrzykiwał ze złośliwą satysfakcją: - Chichichi, swoi tłuką swoich, chichichi! - A wy coście za jedni? - huknął rozsierdzony Samko Żądlica. - My ze słowackiej partii narodowej - oświadczył dumnie jeden z nich. - To z was jeszcze większa banda i jeszcze więksi parszywcy! - wrzasnął Jan Anosta dopadając obu. Razem z Samkiem Żądlicą dołożyli im zdrowo. Kiedy już nie mieli kogo bić, Żądlica i Anosta spojrzeli po sobie, a Jan powiada: - Zmykajmy, bratku, bo jeszcze będzie z nami źle! Czym prędzej się stamtąd wynieśli. 30 W parę tygodni po podpisaniu pokoju brzeskiego, akurat w dniu, kiedy dalekonośne działo „Gruba Berta” zaczęło bombardować Paryż, powrócił Ondro Wilisz z rosyjskiej niewoli. Zdawało się, że nigdy nie będzie końca ceremoniom powitalnym, które zgotowała Wiliszowi cała wieś, ale wreszcie Ondro miał już je za sobą i wtedy mógł swobodnie dojść do głosu. Wobec zamarłych w oczekiwaniu mężczyzn powiedział w kuźni Mitrona hardo: - Co do cara, to najciekawsze jest to, że i jego można zabić! Chłopi popatrzyli ze zdumieniem po sobie i z wolna przetrawiali zdanie, które im Ondro rzucił w twarz. Nie było to jego własne zdanie, usłyszał je w pociągu, kiedy powracali z niewoli, ale teraz nie miało to znaczenia. - Patrzcie go, bolszewik! - wyrwało się z ust Melchiora Wicjena-Mądrali. - Ma rację! - opowiedział się niespodziewanie za Ondrą Wiliszem Samko Żądlica. - To tylko z nas takie ciemięgi, że nam cesarze umierają w łóżku... A Ferenc Józwa był już taki stary, że mu palce błonami przerosły jak żabie... - Obecny cesarz już tego nie dożyje! - oświadczył Jan Anosta. Ale już Wicjen, Mitron i inni mężczyźni otoczyli Wilisza wypytując go z zaciekawieniem i niecierpliwością o rozmaite rzeczy, toteż i Żądlica z Anostą do nich podeszli. - Kiedy się skończy wojna? - zapytał wprost Melchior Wicjen. - A bo ja wiem? - stropił się Ondro Wilisz i z zakłopotaniem poskrobał się w głowę. - Ale gdyby u nas było tak jak teraz w Rosji, już by się nie walczyło... - Tylko że my chcemy na siłę wygrać, pół Europy zagarnąć! - odezwał się Jan Anosta. - Ale diabła tam wygramy! Toż pomyślcie tylko, połowę wojska nam wytłukli, połowę mamy w niewoli, a pozostałej połowie już się nie chce walczyć... - Toż to są aż trzy połowy - zaśmiał się Melchior Wicjen. - Ja wiem, co mówię, mądralo jeden - Jan Anosta znacząco klepnął się w czoło. - Jak się nic nie zmieni, wkrótce wszyscy pójdziemy na front, nawet sześćdziesięciolatki! - Nie strasz! - uciął kowal Mitron. - Wojna nie potrwa już długo... W Rosji jest rewolucja, może przerzuci się i do nas! - Nic łatwiejszego! - zgodził się Ondro Wilisz. - Ano właśnie, tyś rewolucję poznał - rzekł kowal Mitron. - Co to takiego ta rewolucja, chłopcze? - zapytał wprost. - Straszna przemiana, wujku! - powiedział Ondro Wilisz. - Bolszewicy w całej Rosji zaprowadzają sowiety. - A to co za diabeł? - Jak by to wam powiedzieć? - Ondro Wilisz znowu podrapał się w głowę. - Sowiet to jest taka rada gminna, poprzez którą rewolucja rządzi na wsi i w mieście, już niemal w całej Rosji... - Jak rządzi? - spytał Melchior Wicjen. - Jak? - stropił się znowu Ondro Wilisz. - No, na całego! Zabiera obszarniczą ziemię i daje ją rolnikom... I ja pracowałem u obszarnika jako jeniec, Palanko się zwał... Przyszła rewolucja, to on uciekł do białych, ale niezadługo wrócił, a teraz pracuje z rolnikami na wspólnej ziemi, w sowchozie... - Na to bym ja nie poszedł - stwierdził Wicjen. - A dlaczego nie? - zdziwił się Ondro Wilisz. - A co to za korzyść, kiedy się wspólnie pracuje? Jeden za drugiego się chowa, a ja bym nie umiał pracować na darmozjadów... - No, korzyść jest tylko ta - rzekł Ondro Wilisz, - że dotąd pracowali rolnicy na cudzym, a co się urodziło, to nie było ich, tylko obszarnika, a teraz robią na wspólnym i co urobią, jest ich... - Niegłupio pomyślane - powiedział Samko Żądlica - choć ja tam nie wiem, czyby na to u nas ludzie zwykli... - Ja nigdy! - wykrzyknął Melchior Wicjen. - Ani ja! - przyłączył się do niego Mitron. - A Lenina widziałeś? - Samko Żądlica zaskoczył tym pytaniem wszystkich. Ondrze Wiliszowi jakby ktoś w jednej chwili mowę odebrał. Badawczo spojrzał na zmilkłych mężczyzn i jednocześnie głęboko westchnął. W ciągu tej chwili, kiedy milczał zastanawiając się, czy skłamać czy powiedzieć prawdę, całkiem zaschło mu w gardle. Mężczyźni wszakże patrzyli na niego z taką nadzieją... - Widziałem! - wytchnął Ondro Wilisz. Usatysfakcjonowani chłopi odetchnęli z ulgą” niepostrzeżenie przysuwali się bliżej Ondry ciasno go obstępując. - I gadałem z nim także! - kłamał dalej Ondro Wilisz. - No, nie zalewaj, z takim człowiekiem?! - nie mógł ukryć zdumienia kowal Mitron. - Ano tak! - trwał przy swoim Ondro Wilisz. - Rękę mi podał i zapytał: „Nu kak, towarisz?” A ja powiadam: „Charaszo!” - Oho, z ciebie wielki człowiek, jak ty z Leninem gadałeś - podszedł do Ondry Wilisza kolejarz Jan Anosta i podał mu rękę, jak gdyby go widział po raz pierwszy. Ondro Wilisz nie zabawił długo w domu, nie szczycił się długo przeżyciami z wojny i niewoli, nie dobierał się długo do dziewuch wieczorami, bo wkrótce wzięli go na front do Włoch. Ale i tam długo nie walczył, bo po miesiącu dostał się do niewoli włoskiej. Następnie nie zdążył nauczyć się pierwszych dwustu słów włoskich, a już go zwerbowali do legii czechosłowackiej we Włoszech i zaczął walczyć przeciwko Austro-Węgrom. Na początku wydawało mu się to jakieś niesamowite i niezwykłe, ale już kropił do Austriaków na sto dwa. Po trzech tygodniach wszakże Austriacy wzięli go do niewoli i jako legionistę włoskiego uznali za zdrajcę ojczyzny. Stanął przed sądem w Wiedniu i od wyroku śmierci uratowała go okoliczność, że do niewoli go wzięto nieuzbrojonego, bo właśnie wówczas szedł z plecakiem na ramionach po prowiant... 31 Samko Żądlica i Jan Anosta coraz buńczuczniej poczynali sobie wobec Austro-Węgier i nie dawali pokoju wojnie. Ważną dla nich podnietą była wizyta, jaką im na początku kwietnia złożył Brazdik, znany socjalista ze Świętego Mikołaja. Z pobłażliwym uśmiechem skarcił ich za bijatykę, ale też pochwalił za gorliwość i uznał ich za dwa mocne filary górnoliptowskich socjalistów. Brazdik poufnie im oznajmił, że partia socjaldemokratyczna rozkręca na pełne obroty nową bezkompromisową działalność i zaczyna na całych Węgrzech organizować strajki i demonstracje na rzecz powszechnych praw wyborczych i ukończenia wojny. Napomknął, że socjaldemokraci słowaccy zdecydowanie opowiadają się za orientacją czechosłowacką. Na koniec wyraził nadzieję, że będą wszelkimi sposobami przyczyniać się do powiększania się szeregów socjalistów i w dalszym ciągu popierać wszystkie ich akcje. Swój agitacyjny spicz zakończył okrzykiem: „Na Boga, tylko się teraz nie izolujcie, właśnie teraz musimy się trzymać i działać razem!”. Obaj docenieni i mile połechtani socjaliści górnoliptowscy spojrzeli po sobie i ze wzruszenia omal nie uronili męskich łez. - Toż już był najwyższy czas, żeby wyjść z czymś takim - gorzko żalił się Jan Anosta. - Nasi rodacy za morzem działają, słowaccy i czescy jeńcy w Rosji wypowiedzieli się jasno, Czesi nam wychodzą naprzeciw, a tylko my u siebie wciąż się wahamy i zwlekamy! Socjalista Brazdik z zapałem poparł sąd Anosty i oświadczył: - Czasy się zmieniły, odtąd Austro-Węgry i cała Europa, a właściwie cały świat będzie dzień w dzień słyszał nasz głos! Wzajemne zrozumienie opili całą trójką w karczmie u Gerscha. Ugościli socjalistę Brazdika wyborną gorzałką i zaraz po jego odejściu na pociąg Anosta i Żądlica wystąpili publicznie. Na przemian wskakiwali na dębowy stół i do zaskoczonych gości, których wkrótce była pełna karczma, wygłaszali sentencje o równości demokratycznej, potrzebie sprawiedliwości społecznej i prawa do samookreślenia się narodów na Węgrzech, potępiali wojnę i tych, którzy ją rozpętali, a teraz nie umieją ukończyć. Początkowo ludzie z nich się śmiali, pokazywali palcami jako dwóch pijanych wariatów, ale stopniowo zaczęli ich słuchać, a niektórzy nawet wykrzykiwać w tym samym duchu. Nazajutrz wezwał ich do urzędu gminnego wójt Karol Ernest. Nawymyślał im purpurowiejąc z wściekłości i waląc pięścią w stół, po czym zagroził, że każe ich zamknąć. Gdy już się wyzłościł i uspokoił, wlepił im karę grzywny dziesięciu złotych i zakazał na przyszłość podobnych ekscesów. Zanim odeszli, z chytrym uśmiechem w twarzy szepnął im do ucha: - Chłopy, chłopy, walki jeszcze trwają, a wciąż mało mamy na froncie bohaterów! Samko Żądlica i Jan Anosta spojrzeli badawczo na wójta, a potem na siebie wzajem i uśmiechnęli się, że oni wiedzą swoje. Grzywną i groźbami wójta zupełnie się nie przejęli. Nie podziałały na nich nawet wymówki i lamenty ich własnych żon: „Jeśli o samych siebie nie stoicie, to miejcie na względzie przynajmniej nas”. Pierwszego maja tysiąc dziewięćset osiemnastego roku rannym pociągiem wybrali się, odświętnie wystrojeni, do Świętego Mikołaja. Po raz pierwszy od czterech lat zbierali się tam zorganizowani politycznie robotnicy słowaccy, rolnicy i mieszczanie z całej okolicy. Na przestronnym podwórzu gospody „Pod Czarnym Orłem” było ludno, grała kapela i tańcował zespół młodzieńców i dziewczyn. Mężczyźni i kobiety, wszyscy w uroczystym nastroju, podśpiewywali. Robotnicy w odświętnych przyodziewkach i w kapeluszach palili papierosy. Chłopi w haftowanych kamizelkach pykali z fajek. Mieszczanie popatrywali na zegarki kieszonkowe, na chwilę puszczali je luzem na srebrnych lub złotych łańcuszkach, po czym z powrotem chowali. Parę minut przed dziesiątą zaczął się formować jednolity pochód. Na jego czele jak na wielkim weselisku chichotały młode druhny w strojach ludowych i machały chorągiewkami. Wciąż jeszcze stano, gdyż na rozkaz władz powiatu pochód musieli opuścić żołnierze i cudzoziemcy, serbscy i rosyjscy jeńcy. Wreszcie pochód ruszył. Szli czwórkami, odświętnie ubrani robotnicy, wieśniacy w ludowych strojach, szumiące młodością chłopaki i dziewczyny, poważni starcy i dystyngowani patrioci mieszczańscy. Pojawiły się pierwsze napisy i transparenty. Samko Żądlica i Jan Anosta kroczyli ramię w ramię obok siebie. Zaraz też wyciągnęli z plecaka i rozwinęli nad głowami hasło: „Precz z rządzącą bandą Tiszy!” Dumnie popatrywali wokół siebie i z zadowoleniem czytali inne napisy: „Żądamy dla narodu słowackiego prawa do samostanowienia!”, „Niech żyje powszechne prawo wyborcze!”, „Wszystkie prawa dla ludu”, „Domagamy się ośmiogodzinnego dnia pracy!”, „Żądamy zakończenia wojny!”. Pochód sunął przez miasto, bez przerwy dołączali do niego ludzie z ulicy, przygodni widzowie i ci, którzy dopiero przyjechali do Świętego Mikołaja. Przed magistrem kilkutysięczna masa zaczęła chórem skandować: „Niech żyje państwo czechosłowackie!”, „Niech żyje jedność czechosłowacka!”. Kilku żandarmów gniewnie podbiegło w stronę pochodu, ale nie interweniowali. Dostojnie i zdyscyplinowanie idący tłum znalazł się po przeszło godzinnym marszu z powrotem przed „Czarnym Orłem”. Pod czerwonym sztandarem stowarzyszenia robotniczego śpiewali wszyscy hymn robotniczy, a po nim piosenki „Kto dla prawdy płonie świętym ogniem krwi”, „Nad Tatrami błyska” i czeską pieśń „Kde domov muj”, póki nie pojawili się mówcy. Rozśpiewany tłum umilkł, ścichła wrzawa, w wielu oczach zakręciły się łzy. W ciepłych kieszeniach przejmująco tykały zegarki. W skórzanych pochwach potniały żandarmskie pałki. Rzutki korespondent czasopisma „Journal des Debats” w małym kajeciku gorliwie robił stenograficzne notatki. Grupka przygodnych Czechów przybrała sobie kołnierzyki biało-czerwono-niebieskim trójkolorem narodowym. Wśród burzliwych oklasków i wiwatów mówcom przechodziła trema i śmiało rozprawiali o młodym święcie pierwszomajowym, które przed dwudziestu ośmiu laty stało się świętem robotników wszystkich cywilizowanych krajów świata. Od tej pory proletariat ma sposobność sprawdzić swoje szeregi, przekonać się o sile organizacji robotniczej, na własne oczy ujrzeć i radować się, że z roku na rok potężnie rosną szeregi zwolenników idei społecznych i demokratycznych. Mówili też o polityce wewnętrznej i zagranicznej, wyjaśniali argumenty i cele poszczególnych państw walczących, odsłaniali plany i cele tajnej dyplomacji, wskazywali na zaciętość wojny, którą prowadzi się aż do zupełnego osłabienia przeciwników. Mówili i o prawach jednostek, tudzież narodów. Mówili o samostanowieniu narodów. Mówili o powszechnym prawie wyborczym i prawie do tajnego głosowania, o ośmiogodzinnym dniu pracy, protestowali przeciwko uciskowi narodu słowackiego. W przyjętej rezolucji poruszono wyżej wymienione sprawy, a także potępiono wojnę i antyludową politykę rządu węgierskiego, zażądano zawarcia trwałego i sprawiedliwego pokoju, który zapewniłby spokój i wolność wszystkim narodom europejskim. Ponownie domagano się bezwarunkowego uznania prawa wszystkich narodów do samostanowienia i tych spoza granic monarchii, i tych, które wchodzą w jej skład, a więc i węgierskiego odgałęzienia drzewa czechosłowackiego. Żądano wolności prasy i słowa również dla prasy słowackiej, potępiono politykę wojenną, na której bogacą się jednostki, podczas gdy przytłaczająca większość ubożeje, żądano równości dla wszystkich, nie tylko na polach walki, gdzie chodzi o życie, ale i poza nimi. Zebrani głosowali za każdym sformułowaniem hucznie, wiwatami i oklaskami. Kiedy przewodniczący wiecu skończył odczytywać rezolucję, oskarżył również inteligencję słowacką o to, że podczas wojny niezmiernie mało troszczyła się o naród słowacki, a zwłaszcza o słowacki proletariat. A kiedy na koniec wezwał obecnych, żeby się rozeszli w spokoju, wielu powtarzało na głos ostatnie słowa rezolucji: „Niech żyje pokój światowy!”, „Niech żyje równość i wolność narodów!”. Samko Żądlica i Jan Anosta jeszcze z godzinę przebywali w Świętym Mikołaju. Z trudem przedzierali się przez zatłoczone ulice do stacji kolejowej, szli w milczeniu, tylko spokojnie i wymownie popatrywali na siebie. Nie było zresztą o czym rozprawiać, skoro dzisiejszy dzień spełnił ich oczekiwania. Kiedy mijali żandarma, zaczęli dumnie pogwizdywać piosenkę słowacką. W jednym ze sklepów nakupili z pół plecaka tanich cukierków, a na stacji wypili po dwa piwa. W uroczystym nastroju wsiedli do pociągu, gdzie dwóch gospodarzy z Przybyliny poczęstowało ich kiełbasą domową i śliwowicą. Nie zdążyli nawet z nimi dobrze pogadać, a już musieli wysiadać w Gródku, gdyż z niewiadomych powodów pociąg dalej nie szedł. W dobrym humorze, ale niedopici weszli do najbliższej gospody naprzeciwko stacji. Zamierzali wypić po dwa piwa i zaraz puścić się pieszo do domu, kiedy naraz podszedł do nich prowokator. Z gorzałką w ręku zaczął się z nimi trącać i bez skrupułów zaproponował: - Wypijcie ze mną za nasze zwycięstwo w tej wojnie! - Za wojnę nie piję! - odmówił Żądlica. - I ja też nie! - przyłączył się Anosta. - Dlaczego? - skrzywił się prowokator. - To jest wojna obronna! - To jest wojna grabieżcza! - krzyknął Żądlica i odepchnął prowokatora na kilka kroków od siebie. - Aha, to tak! - rozzłościł się prokurator. - Wiem, jakie z was ptaszki! Wyście też jeździli do Świętego Mikołaja rozbijać Austro-Węgry! - A tobie co do tego? - nachmurzył się na prowokatora Anosta. - Austro-Węgry trzeba utrzymać! - krzyknął prowokator. - Niech je diabli porwą! - nie wytrzymał Anosta i splunął. - Niech żyje cesarz! - wykrzyknął prowokator z udawanym uniesieniem. - Niech żyje Czechosłowacja! - Żądlica i Anosta wykrzyknęli jednocześnie. - Śmierć zdrajcom ojczyzny! - ryknął prowokator. Nikt z obecnych nie zareagował, wielu wręcz odwróciło się. Jedynie od jednego stolika wstali dwaj szpicle po cywilnemu i w melonikach, podeszli do Samka Żądlicy i Jana Anosty, błyskawicznie okazali swoje znaczki tożsamości, po czym jeden z nich powiedział półgłosem: - Zatrzymujemy was za podburzanie ludzi w miejscu publicznym i za zdradę ojczyzny! Proszę z nami! Żądlica i Anosta spojrzeli na siebie, dopili piwo i skinęli głowami. Anosta zarzucił na ramiona plecak i zachrzęścił cukierkami. - Przynajmniej będzie co w pace lizać! - stwierdził wesoło. Zabrali się do wyjścia. Kiedy się we wsi dowiedziano, co się przydarzyło Anoście i Żądlicy, na ludzi padł blady strach. Obie żony, załamawszy ręce” długo lamentowały. W końcu je ofuknął Melchior Wicjen: - Nie ryczcie! Trza było na nich uważać i przytrzymać w domu, jak był czas. Mają, co chcieli, osły! Podskakiwali, do bicia się rwali, aż doigrali się. A teraz może ich nawet obwieszą! Obie żony zamilkły ze zgrozy. 32 Więzienie sądu okręgowego w Rużomberku pełne było rebeliantów politycznych, strajkujących robotników, desperackich dezerterów wojennych i chłopów, którzy gwałtownie i niewyszukanie bronili swojego mienia przed rekwizycjami. Samko Żądlica i Jan Anosta zdumiewali się, ilu ludzi tu bezczynnie siedzi, politykuje, albo tylko plecie trzy po trzy. Jednego z nich, godnego zaufania na pierwszy rzut oka, Samko Żądlica spytał: - Wszystkich nas obwieszą? - Niechby spróbowali! - wykrzyknął brodacz grożąc palcem w niewiadomym kierunku. - Niechby się tylko ważyli, bydlaki, o tak, ano tak będziemy ich lada chwila łamać! - wyjąwszy z ust długą słomkę żytnią, ze złością ją połamał i pogniótł w dłoni. Samko Żądlica i Jan Anosta zadowoleni z odpowiedzi wleźli w kąt, rozpakowali plecak i zaczęli najbliższych współwięźniów częstować cukierkami, a i sami je lizać i cmoktać. - Ech, Samko drogi - westchnął Jan Anosta i klepnął przyjaciela po ramieniu - nie jesteśmy my jeszcze do niczego. Ani łza nam z oka nie padła, aniśmy się nie trzęśli, nie wzdychali ze strachu i nie jękli, jak nas te szpicle zamykały... Ano tak, twarde z nas chłopy, mało gdzie takich spotkasz! - No, Janku drogi - rozmarzył się Samko - prawdę mi powiedz, co myślisz: to już i z nas rewolucjoniści? - A jak! - Nasi będą z nas dumni... - A i myśmy dumni!, - A jak nas tu ukrzywdzą? - Nasi będą z nas jeszcze dumniejsi... I faktycznie, potraktowano ich ostro. Zostali uznani za zdrajców ojczyzny, lżono ich, poniżano i rugano. Wolno, opieszale szło gromadzenie dowodów i przygotowywanie procesu. Walenty Żądlica i Jan Slabicz bezskutecznie interweniowali, bezskutecznie prosili, wyjaśniali, Samka i Jana z więzienia nie puszczono. Udało im się tylko przekazać im radę: wszystkiego się zapierajcie! Tak więc obaj śmiało i z przyjemnością wszystkiego się wypierali, nieraz tak konsekwentnie, że z zapałem i zagorzałością wypierali się podczas przesłuchania nawet swoich nazwisk. Miesiące upływały, dawno już wyjedli z plecaka wszystkie cukierki i często-gęsto głód im doskwierał, ale ani ich nie stawiano przed sądem, ani nie wypuszczano z więzienia. Tymczasem w świecie to i owo się zmieniało. Podczas gdy oni siedzieli, decydowały się losy tysiącletniego współżycia narodowości na Węgrzech, losy całej monarchii austro-węgierskiej i losy wojny. Ludzie na wojnach niejako zatracają swoje dzieje, toteż dzieje składają się po większej części z wojen. W pierwszych miesiącach roku tysiąc dziewięćset osiemnastego Niemcy ponownie wzmogły swoją aktywność na frontach i miały nawet przejściowe sukcesy, co z jednej strony czasowo ostudziło rozwój polityczny na Słowacji, ale z drugiej zaktywizowało czechosłowacką bitność frontową za granicą i przydało jej znaczenia. Rządy Stanów Zjednoczonych, Anglii, Francji i Włoch opowiedziały się za niepodległością Polski i zgodziły się, żeby narody słowiańskie w pełni zrzuciły z siebie jarzmo niemieckie i austriacko-węgierskie. Rząd francuski przyznał Czechom i Słowakom prawo do samodzielnego bytu narodowego i za podstawę przyszłego rządu czechosłowackiego uznał Czechosłowacką Radę Narodową. Państwa ententy jednakże posłużyły się tymczasem legionami czechosłowackimi w Rosji do walki kontrrewolucyjnej w czasie wojny domowej przeciwko młodej Rosji sowieckiej. Legioniści czechosłowaccy zajęli niemal całą magistralę syberyjską aż po Władywostok, walczyli z władzą sowiecką i w tych walkach, jakby za karę, zagrzebali się na Syberii na przeciąg ponad dwóch lat. Niejednokrotnie były to walki bratobójcze, gdy spotykali się z Czechami i Słowakami walczącymi o władzę sowiecką po stronie Armii Czerwonej. Jan Anosta i Samko Żądlica nawet nie przeczuwali, że w lipcu tegoż roku tak zasadniczo zmieniła się sytuacja na wszystkich frontach. Na froncie zachodnim Niemcy ponieśli wielkie porażki i zaczęli ustępować. Ententa zwyciężała na froncie włoskim, gdzie letnia ofensywa wojsk austro- węgierskich skończyła się niepowodzeniem i wielkimi stratami. Ententa zwyciężała i na froncie bałkańskim. Austro-Węgry stękały, jęczały i zaczęły się kruszyć od zewnątrz pod silnymi ciosami wojsk ententy i od wewnątrz w wyniku rewolucyjnych wystąpień uciskanych narodów, co wtrąciło monarchię w stan rozpadu. Jeszcze chwilka, jeszcze drobiazg, a trzaśnie! Wystarczyła odmowa walczenia ze strony żołnierzy austro-węgierskich. W maju czescy żołnierze w Rumburku zbuntowali się przeciwko odejściu na front. Bunt uśmierzono, dziesięciu żołnierzy rozstrzelano. W czerwcu zbuntowali się żołnierze słowaccy z 71 Pułku Piechoty z Trenczyna, czasowo stacjonujący w serbskim Kragujewcu. Byli to przeważnie eks- jeńcy z Rosji, odmówili walki na froncie. Bunt uśmierzono, czterdziestu czterech żołnierzy stracono. Każdego tygodnia mnożyły się strajki robotnicze. Więzienia pękały w szwach. W celach czuło się cudze oddechy na karku i potylicy. W więzieniu rużomberskim przez jakiś czas spało się na dwie zmiany, ażeby na podłodze można było lec pokotem. Jan Anosta ze zdumieniem stwierdził: - Niedługo będzie w hareszcie połowa Węgier! Brodacz opodal piskliwie zachichotał: - Cała monarchia to jeden wielki hareszt, już od tysiąca lat! A monarchia jak gdyby przeczuwała swój koniec. Siódmego października rząd wiedeński zaproponował entencie zawarcie pokoju. Propozycji nie przyjęto. Monarchia z każdym dniem, z każdą godziną coraz głośniej skomlała pod brzemieniem wojny. Naddunajska monarchia topiła się w wodach Dunaju i w okolicznych sypkich piaskach. Tonęła. Cesarz Karol I wydał naprędce manifest o przebudowie monarchii w państwo federalne, ale rząd budapeszteński jeszcze wtedy się nie zgadzał. To, co kiedyś znaczyłoby wiele, teraz dla narodów monarchii znaczyło tyle co nic. Polacy żądali niepodległości, narody jugosłowiańskie - połączenia się w jedno państwo. Rada narodowa w Pradze zaczęła się przygotowywać do przejęcia władzy, a problem narodowościowy na Węgrzech stał się problemem międzynarodowym. Wojna jednak wciąż jeszcze trwała. W więzieniach karano ostatnich zbuntowanych żołnierzy. Ostatnie rekwizycje na wsiach, przeprowadzane przy pomocy wojska i żandarmerii, nabierały krwawego charakteru. Strajki robotnicze groźnie ciągnęły się. Słowacy definitywnie windykowali swój udział w tworzeniu niezawisłej Czechosłowacji, składającej się z Czech, Moraw, Słowacji i Śląska. Z godziny na godzinę rosła śmiałość, każdy dzień przynosił oszołamiające wieści. Dnia 28 października 1918 została wreszcie przez Czechosłowacką Radę Narodową proklamowana niezawisła Republika Czechosłowacka. W dwa dni później, 30 października 1918 roku, Słowacka Rada Narodowa ogłosiła Marcińską Deklarację Narodu Słowackiego, w której Słowacy opowiedzieli się za wspólnym państwem Czechów i Słowaków. 31 października wypuszczono z więzienia Samka Żądlicę i Jana Anostę. W jedenaście dni później w Compiegne skończyła się pierwsza wojna światowa. Ech, wojna! Jak to łatwo się mówi, że się skończyła! Rozdział dziewiąty 1 Zaraz po wyjściu z więzienia Samko Żądlica i Jan Anosta wstąpili na chwilę do Walentego, pożyczyli po pięćdziesiąt koron i wymówiwszy się od pozostania na obiedzie, wyprawili się do domu. Czekając na pociąg wzięli po piwie, trącili się, wesoło popatrzyli sobie w oczy i duszkiem wypili. - Jak Boga kocham, Janek - wypalił Samko - wierzyć mi się nie chce, że znów oddychamy swobodnie. Zamknęli nas za Austro-Węgier, a wypuścili w Czechosłowacji. Wypijmy jeszcze po jednym kufelku za republikę! Zamówili i wyduldali. W jednej chwili zawładnęła nimi radość, do serca wstąpiło wesele. Chwycili się za barki, raźno zatupali i zanucili skoczną śpiewkę. Nikt nie zwracał na nich szczególnej uwagi, gdyż wszyscy na stacji bądź popijali czy tańcowali, bądź przyśpiewywali. Krzyk, wrzask, jazgot, śpiewanie, wrzawę i ogólną wesołość przerwał nagle jeździec na koniu, który wielkimi drzwiami wtarabanił się do holu stacyjnego. W pierwszej chwili ludzie jęknęli z trwogi, zaraz jednak aż piszczeli ze śmiechu. Starzec na koniu rozrzucał dookoła siebie miedziaki wykrzykując: - Generał Derek tak was obdarowuje! Generał Derek to ja! Tłum ze śmiechem rzucił się pod konia, ludzie bili się o miedziaki, a ponad ich głowami tańczył generalski koń. Wtem generał strzelił z pistoletu w sufit i ryknął: - Bydło, zgnoiliście taką monarchię! Lljen Magyarorszag! Niech żyją Austro-Węgry! I ponownie strzelił w sufit, a koń pod nim wpadł w jakiś dziki pląs. Póki generał kropił w sufit, z piskiem i wrzaskiem odskakiwano od niego, ale gdy już wystrzelał cały magazynek i bezskutecznie raz i drugi pyknął cynglem, kilku mężczyzn przyskoczyło do konia i zwlekli generała na ziemię. Koń stanął dęba, wściekle zarżał, po czym skoczywszy przed siebie, zaczął wierzgać dookoła tylnymi nogami, na szczęście nikogo nie kopnął, w końcu ruszył z kopyta i gniewnie pocwałował na dwór przez otwarte drzwi. Tymczasem ludzka gromada tłukła, biła pięściami i okładała kopniakami stękającego na ziemi generała. Kiedy przestał się ruszać, ludzie się rozstąpili, a ci, co go tłukli, zaczęli niepostrzeżenie znikać. Samko Żądlica i Jan Anosta ze zdumieniem patrzyli na widowisko, które rozegrało się przed nimi, i byliby generała podnieśli, ale właśnie przyszedł pociąg. Tłum zakołysał się, rzucił się na peron, co rusz ktoś przewracał się na generale, ludzka fala porwała Jana i Samka i niemal w powietrzu zaniosła ich do wagonu. W niewiarygodnym ścisku wepchali się do środka i przyszło im w ciżbie stać na jednej nodze. - Myślisz, że go zatłukli? - zapytał Żądlica. Anosta zrobił tylko ruch ręką, jakby się usprawiedliwiał. - No widzisz, uznali nasz język, mamy swoją republikę, ale jaśniepanowie, tej czy innej maści, pozostali - rzekł Anosta. - A przede wszystkim pozostali nasi rodzimi jaśniepanowie. Z nimi jeszcze przyjdzie wziąć się za bary po czesku lub słowacku, ale najlepiej byłoby po rusku... Musimy to zrobić, bo inaczej ta wojna nie miałaby w ogóle sensu!... - Sensu to ona nie miała żadnego! - ostro zareagował Samko Żądlica. - Mnóstwo nas kosztowała, a nie dala nam nic. Jednego syna mi zakatrupiła, drugi się tuła gdzieś w niewoli, a ja siedziałem pół roku w areszcie... Nie mówię już o głodzie, nędzy i biedzie, którąśmy klepali przez cztery lata... - Jak to nic, a republika? - zdziwił się Anosta. - Zbyt drogo nas kosztowała, a chyba mogliśmy się jej dorobić i bez wojny, i o wiele mniejszym kosztem! - powiedział Samko Żądlica i spojrzał na Anostę. - Toż sam mówiłeś, że wojna nie rozwiąże za nas wszystkich problemów... I nie rozwiązała: kler, nauczyciele, kapitał słowacki... Wszystko to musimy rozstrzygnąć sami! Miód do ula noszą pszczoły... A te pszczoły to my! Pociąg szarpał, podrygiwał, pasażer stojący obok Samka dostał z tego czkawki. Męczył się, dusił, łykał ślinę, wstrzymywał oddech, ale czkawka nie przechodziła. - Nie ma pan może kostki cukru? - zwrócił się do Samka. - A skąd bym ją wziął?! - zaśmiał się Samko. - To może łyk octu - wyjąkał facet. - Masz pan tu szczyptę tytoniu - usiłował biedakowi pomóc Anosta. - Niech pan to pozuje i przełknie, może poskutkuje! Facet pożuł tytoń, po czym z trudem go przełknął, po chwili jednak spojrzał z wdzięcznością na Anostę: - Poskutkowało - stwierdził - dziękuję bardzo! Niebawem znowu się obrócił ku obydwu i przedstawił się: - Za pozwoleniem, jestem Piotr Wajcyk z Jamnika, dróżnik. Żądlica i Anosta również się przedstawili. - Słuchałem waszej rozmowy - powiedział dróżnik. - Macie rację, że republika to jeszcze nie wszystko i że niełatwo będzie się nam żyło w tej naszej republice. Tak, tak, spadnie na nas większa odpowiedzialność! To tak, jakby się dotąd człowiek tułał po zajazdach i hotelach nie dbając o nic, co użytkuje, bo to cudze meble, chodniki i dywany, i nagle znalazł się w domu, u siebie, i na wszystko musi zważać, wszystko szanować i pomnażać. To sakramencka odpowiedzialność, taka republika! - Tylko jaka ona będzie? - zapytał Żądlica. - Będzie taka, jaką ją sobie zrobimy! - powiedział dróżnik Piotr Wajcyk. - Dopiero teraz zaczniemy się bać! - Aa tam - zaśmiał się Anosta. - Co byśmy się mieli bać! Mnie tam w rękach ostanie ta sama łopata co przedtem. A i wam obu też. - Ale świat się zmienia - zauważył dróżnik. - Toż widzieliście, co to się narobiło przez te ostatnie dwadzieścia lat! Ludzie, którzy umierali przed dwudziestu laty, pod koniec zeszłego wieku, sądzili, że nasza monarchia jest wieczna. A tu po paru latach taka zmiana...! - A niech tam się świat zmienia, tak powinno być! - powiedział Anosta. - A my mu pomożemy, żeby się zmieniał tak, jak my chcemy. Pociąg z łoskotem dojechał do Gródka, gdzie Piotr Wajcyk, dróżnik z Jamnika, pożegnał się i wysiadł. Kiedy ruszyli w dalszą drogę, Żądlica szturchnął zadumanego Anostę: - Przyszykuj się, za parę minut i my wysiadamy...! - Co też porabiają te nasze kochane rodzinki? - westchnął Jan Anosta. - Ano zobaczymy! - rzekł Samko Żądlica. - Pewnie nas oczekują...