1029

Szczegóły
Tytuł 1029
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1029 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1029 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1029 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Regine Deforges A diabe� wci�� si� �mieje 1944-1945 Tom Ca�o�� w tomach Zak�ad Nagra� i Wydawnictw Zwi�zku Niewidomych Warszawa 1995 `pa Prze�o�y�a Regina Gr�da T�oczono w nak�adzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. KOnwiktorska 9 Pap. kart. 140g kl. III_B�1 Ca�o�� nak�adu 100 egz. Przedruk z "Wydawnictwa Ministerstwa Obrony Narodowej", Warszawa 1990 PIsa� R. Du� KOrekty dokona�y K. Pabian i I. Stankiewicz `st Mojemu Ojcu, mojemu Synowi Franckowi. Streszczenie poprzednich tom�w Pod koniec lata 1939 roku Pierre i Isabelle Delmas �yj� sobie szcz�liwie z trzema c�rkami: Fran~coise L~e� i Laure, a tak�e z wiern� guwernantk� Ruth na swoich ziemiach w�r�d winnic Montillac w okolicach Bordeaux. L~ea ma siedemna�cie lat. Wyr�nia si� wielk� urod�, za� po ojcu odziedziczy�a ukochanie ziemi rodzinnej i winnic, w�r�d kt�rych ros�a z Mathiasem Fayardem, synem zarz�dcy piwnic z winem, kochaj�cym si� w niej skrycie towarzyszem zabaw. Pierwszego wrze�nia 1939. W Roches_Blanches, posiad�o�ci rodziny d'Argilat, zaprzyja�nionej z pa�stwem Delmas, uroczy�cie obchodzone s� zar�czyny Laurenta d'Argilat i jego kuzynki, �agodnej Camille. Na przyj�cie przybyli stryjowie i ciotki L~ei, ze swoimi dzie�mi: adwokat Luc Delmas z Philippe'em, Corinne i Pierre'em; Bernadette Bouchardeau i jej syn Lucien; Adrien Delmas, dominikanin, kt�ry w rodzinie uchodzi za rewolucjonist�. Obecni s� r�wnie� adoratorzy L~ei, Jean i Raoul Lef~evre. Jedynie L~ea nie podziela og�lnej rado�ci tego dnia: jest zakochana w Laurencie i nie mo�e pogodzi� si� z jego zar�czynami z inn�. Poznaje eleganckiego i cynicznego, dwuznacznego i pewnego siebie Fran~cois Taverniera. Z rozpaczy po doznanym zawodzie mi�osnym L~ea zar�cza si� z bratem Camille, Claude'em d'Argilat. Tego samego dnia wybucha wojna: zostaje og�oszona powszechna mobilizacja. ZRozpaczona L~ea obecna jest na �lubie Camille i Laurenta. Chora, leczona przez domowego lekarza rodziny Delmas, doktora Blancharda, dziewczyna przesuwa dat� �lubu. Jej narzeczony ginie w pierwszych walkach. L~ea wyje�d�a do Pary�a, do swych ciotek Lisy i Albertine de Montpleynet. Widuje si� tam z Camille i z Fran~cois Tavernierem, do kt�rego odczuwa nienawi�� pomieszan� z mimowoln� fascynacj�. Spotyka r�wnie� Rapha~ela Mahla, pisarza_homoseksualist�, niepokoj�cego oportunist� i Sar� Mulstein, m�od� niemieck� �yd�wk�, kt�ra ucieka przed nazistami. Laurent wyje�d�a na front, L~ea za� przyrzeka mu, �e b�dzie opiekowa� si� Camille, kt�ra spodziewa si� dziecka, a stan jej zdrowia nie jest dobry. Mimo to obie b�d� ucieka�y przed okupantami, prze�ywaj�c na drogach exodusu, wraz z innymi uciekinierami, wiele dramatycznych sytuacji podczas bombardowa�. Podczas ucieczki zrozpaczona i przera�ona L~ea przypadkowo spotyka Mathiasa Fayarda, z kt�rym prze�ywa chwile tkliwej czu�o�ci, i Fran~cois Taverniera, dzi�ki kt�remu odkrywa rozkosz erotyczn�. Podpisanie zawieszenia broni pozwala obu m�odym kobietom powr�ci� pod Bordeaux, gdzie przy wydatnej pomocy niemieckiego oficera Frederica Hanke przyjdzie na �wiat ma�y Charles. Dzie� ich powrotu jest r�wnocze�nie dniem �a�oby. Isabelle, ukochana matka L~ei, zgin�a podczas nalotu. Ojciec powoli popada w ob��d, gdy tymczasem w zarekwirowanej posiad�o�ci organizuje si� �ycie, pe�ne wyrzecze� i trudno�ci. L~ea, Camille i ma�y Charles spotykaj� si� u pa�stwa Debray z ukrywaj�cym si� w ich domu Laurentem, kt�ry uciek� z niemieckiej niewoli i kt�ry rozpocznie dzia�alno�� konspiracyjn�. W wioskach, miasteczkach, w rodzinach powoli ujawniaj� si� roz�amy pomi�dzy zagorza�ymi p~etainistami a zwolennikami walki o wolno��. L~ea instynktownie przy��cza si� do tych ostatnich. Nie�wiadoma niebezpiecze�stwa s�u�y za ��czniczk� nielegalnym bojownikom. Natomiast jej siostra, Fran~coise, zakochana jest w okupancie, poruczniku Kramerze. Mathias Fayard pozostaje z L~e� w bliskich stosunkach, ich zwi�zek dodatkowo utrudnia fakt, �e jego ojciec ostrzy sobie z�by na maj�tek Delmas�w. Odtr�cony przez L~e�, Mathias wyje�d�a jako ochotnik na roboty do Niemiec. Wyczerpana d�wiganym brzemieniem spoczywaj�cych na niej obowi�zk�w L~ea jedzie znowu do Pary�a do Lisy i Albertine de Montpleynet. Sw�j czas dzieli mi�dzy wype�nianie zada� ��czniczki konspiracji i �wiatowym �yciem okupowanego Pary�a. U boku Fran~cois Taverniera pr�buje zapomnie� o wojnie u "Maxima", w "L'$ami Louis" i w nielegalnej restauracyjce ma��onk�w Andrieu. Spotyka si� r�wnie� z Sar� Mulstein, kt�ra otwiera jej oczy na istnienie oboz�w koncentracyjnych, i Rapha~elem Mahlem, uprawiaj�cym najpodlejsz� kolaboracj�. W ramionach Fran~cois Taverniera zaspokaja swoje pragnienie �ycia. L~ea potrzebna jest jednak w Montillac: brak pieni�dzy, pazerno�� starego Fayarda, sko�atany umys� jej ojca, niebezpiecze�stwa, jakie wisz� nad rodzin� d'Argilat, zmuszaj� dziewczyn� by sama dzielnie stawi�a czo�o trudno�ciom. W podziemiach Tuluzy, dzi�ki ojcu Adrienowi Delmas, spotyka znowu Laurenta i dochodzi mi�dzy nimi do zbli�enia. Po powrocie z Tuluzy jest przes�uchiwana przez porucznika Dohsego i komisarza Poinsota. Swoje wybawienie zawdzi�cza jedynie interwencji stryja Luca. Poniewa� ojciec nie zgodzi� si� na jej ma��e�stwo z porucznikiem Kramerem, Fran~coise ucieka z domu. Przekracza to ju� granice wytrzyma�o�ci Pierre'a Delmas, kt�ry umiera. Ojciec Adrien, stryj Luc, Laurent i Fran~cois Tavernier na kr�tko spotykaj� si� na jego pogrzebie. Po ostatnich u�ciskach po�r�d pi�knej przyrody Montillac L~ea pozostaje sama z Camille, Charles'em i star� Ruth. Czeka j� niepewny los. W nocy z 20 na 21 wrze�nia 1942 roku, w �rodku okupacji niemieckiej, siedemdziesi�ciu cz�onk�w ruchu oporu czeka na �mier� w celach fortu H~a ko�o Bordeaux. Nieco p�niej, w deszczowy poranek, przed plutonem egzekucyjnym po raz ostatni �piewaj� "Marsyliank�". W Montillac, pomimo wysi�k�w CAmille, kt�ra stara si� postawi� maj�tek na nogi, �ycie jest ci�kie, tym bardziej, �e zarz�dca Fayard marzy o tym, by po�o�y� �ap� na posiad�o�ci. W Pary�u L~ea przebywa w go�cinie u panien de Montpleynet. Ponownie spotyka tam Rapha~ela Mahla, �ydowskiego pisarza i donosiciela gestapo. Odnajduje r�wnie� zagadkowego Fran~cois Taverniera, do kt�rego nadal �ywi do�� mieszane uczucia. PR�buje szuka� zapomnienia odwiedzaj�c czarnorynkowe restauracyjki i jest �wiadkiem aresztowania Sary Mulstein przez gestapo. Sara b�dzie poddawana torturom, lecz dzi�ki pomocy Rapha~ela Mahla uda jej si� zbiec. Nim wywioz� j� z Pary�a, L~ea i Fran~cois ukrywaj� Sar� u panien de Montpleynet. Laurent jest poszukiwany przez gestapo, Camille zostaje aresztowana. Wi�ziona w forcie H~a, a potem w obozie w M~erignac, choruje. Po powrocie do MoNtillac L~ea czyni wszelkie mo�liwe starania, by j� ratowa�. Nic nie mog�c wydoby� z Camille, gestapo wypuszcza j� w ko�Cu na wolno��. Szamocz�ca si� mi�dzy Mathiasem Fayardem, przyjacielem z lat dzieci�stwa, kt�ry wybra� Niemcy, a bra�mi Lef~evre, zaanga�owanymi jak i ona w walk� w szeregach R~esistance, L~ea odkrywa smutn� rzeczywisto��: ohyd�, tortury... Mathias z ich lat m�odzie�czych umar� dla niej w obskurnym hotelu prowadzonym przez odra�aj�c� prostytutk�... Niestety, wielu m�odych ludzi w regionie Bordeaux wsp�pracuje z gestapo. Atmosfera nienawi�ci dzieli ludzi w okolicy. W takim nastroju zniech�cenia L~ea czeka na Fran~cois Taverniera; przyje�d�a on wreszcie do Montillac i bierze udzia� w obiedzie wydanym na cze�� m�odego francuskiego gestapowca, kt�rego pozna�a naiwna Laure, najm�odsza siostra L~ei. Ka�dy wprowadza przeciwnika w b��d; lecz jeszcze tego samego popo�udnia doktor Blanchard zostaje zastrzelony w�a�nie przez owego gestapowca. Po raz pierwszy od trzech lat Laurent d'Argilat i Fran~cois Tavernier spotykaj� si� bezpo�rednio. Jednomy�lnie postanawiaj� wys�a� mieszka�c�w Montillac do Pary�a. Francuzi powr�cili do czytania ksi��ek, lecz ksi�garnie �wiec� pustkami. Jest to epoka zazous (Zazou - podczas II wojny �wiatowej tak nazywano m�odzie� odznaczaj�c� si� przesadn� elegancj� i uwielbieniem jazzu ameryka�skiego), kilogram mas�a kosztuje trzysta pi��dziesi�t frank�w, a kawa od tysi�ca do dw�ch tysi�cy frank�w. Niemcy cofaj� si� na froncie wschodnim. Ogarni�ta sza�em korzystania z �ycia, L~ea bawi si�, by wi�cej nie my�le� o zmar�ych lub zaginionych przyjacio�ach. Wkr�tce potem wsiada znowu do poci�gu jad�cego do Bordeaux. Rapha~el Mahl, kt�rego wyparli si� przyjaciele z gestapo, staje si� numerem 9793 w celi fortu H~a. Tam tak�e przekazuje informacje, zw�aszcza o obecno�ci nie rozpoznanych przez Niemc�w cz�onk�w ruchu oporu i angielskich pilot�w. Z ca�ym spokojem sypie nazwiskami. Pewnej nocy jego zw�oki, w okrutny spos�b okaleczone przez wsp�wi�ni�w, zostaj� wrzucone do do�u kloacznego. Fran~cois Tavernier przyje�d�a odwiedzi� L~e� w Montillac, lecz zaraz musi j� opu�ci�. L~ea zostaje sama... `pa Wo wir sind, da ist immer vorn@ und der Teufel der Lacht nur dazu.@ Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha!@ Gdzie by�my nie byli, zawsze do przodu,@ a tam diabe� wci�� si� �mieje.@ Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha!@ "Jednak�e czas robi swoje. Pewnego dnia �zy wyschn�, gniew minie, groby porosn�. Ale Francja pozostanie". `rp Charles de Gaulle "Pami�tniki wojenne. Ocalenie" `rp 1 Dla L~ei rozpocz�o si� d�ugie oczekiwanie. Na pocz�tku 1944 roku by�o ciep�o i deszczowo. 14 lutego nast�pi�o gwa�towne och�odzenie i termometr spad� do 5 stopni poni�ej zera. Przez dwa tygodnie przy p�nocnym wietrze barometr zapowiada� �nieg. W po�owie marca ociepli�o si� i wreszcie czu� by�o bliskie nadej�cie wiosny. W Montillac Fayard z niepokojem wpatrywa� si� w niebo. By�o bezchmurne i od dawna nie spad� deszcz. Brak opad�w doprowadza� do rozpaczy rolnik�w, kt�rzy nie wiedzieli, w jaki spos�b wykarmi� byd�o, a sianokosy zapowiada�y si� marnie. Stosunki mi�dzy tymi z "pa�acu" a Fayardem, zarz�dc� piwnic, grozi�y zerwaniem od czasu, gdy ksi�gowy sprawdzi� ksi�gi rachunkowe posiad�o�ci. Ten cz�owiek winnic musia� si� przyzna� do sprzeda�y wina w�adzom okupacyjnym pomimo zakazu, jaki wyda�a mu L~ea, a jeszcze wcze�niej jej ojciec. Na swoj� obron� poczciwina wytoczy� argument, �e byliby jedynymi w�a�cicielami winnic w departamencie, kt�rzy nie sprzedaj� wina Niemcom. Zreszt� na d�ugo przed wojn� prowadzili z nimi interesy i wi�kszo�� niemieckich dygnitarzy w ich regionie to handlarze winem w swoim kraju; wielu z nich od ponad dwudziestu lat mia�o dostawc�w w Bordeaux. Niekt�rych ��czy�y wr�cz wieloletnie przyja�nie; czy panienka ju� nie pami�ta starego przyjaciela pana d'Argilat, kt�ry zajecha�, by z�o�y� im wyrazy uszanowania podczas winobrania w 1940 roku? L~ea bardzo dobrze go pami�ta�a. Nie zapomnia�a r�wnie�, �e ojciec i pan d'Argilat poprosili szacownego kupca z Monachium, kt�ry zosta� oficerem Wehrmachtu, by ich nie odwiedza� tak d�ugo, jak d�ugo trwa� b�dzie wojna. Fayard przyzna�, �e "od�o�y�" uzyskane ze sprzeda�y sumki, gdy� znaj�c pogl�dy panienki..., lecz twierdzi� r�wnie�, �e zawsze nosi� si� z zamiarem wr�czenia jej tych pieni�dzy. W ka�dym razie, cz�� tych dochod�w obr�ci� na napraw� i uzupe�nienie sprz�tu. Panienka nie zdaje sobie nawet sprawy z ceny najmniejszej cho�by beczu�ki. Och tak! Zdawa�a sobie z tego spraw� i to jak jeszcze. Czek opiewaj�cy na znaczn� sum�, jaki przekaza� Fran~cois Tavernier, z ulg� powita� jej stary bankier w Bordeaux. Nie bardzo widzia� si� w roli skar��cego do s�du - za czeki bez pokrycia i nie wykupione weksle - c�rk� swojego dawnego kolegi z liceum imienia Michela de Montaigne. Pech jednak chcia�, �e dach�wki z lewego skrzyd�a domu zerwa�a wichura podczas nocnej ulewy, konto maj�tku by�o znowu debetowe. Przys�any przez Taverniera rzeczoznawca wyp�aci� zaliczk�, spodziewaj�c si�, �e pieni�dze zostan� mu szybko zwr�cone, lecz ani on, ani L~ea od po�owy stycznia nie mieli �adnych wiadomo�ci od Fran~cois. A by�a ju� prawie po�owa marca. Ksi�gowy zako�czy� ju� prac� i poradzi�, by ze wzgl�du na sytuacj� u�o�y� si� jako� z Fayardem, albo wytoczy� mu proces o przyw�aszczenie mienia. L~ea odrzuci�a zar�wno jedno jak i drugie rozwi�zanie. Gdyby nie ma�y Charles, kt�ry swoimi zabawami i krzykiem wprowadza� nieco weso�o�ci, nastr�j w Montillac by�by wisielczy, cho� przecie� ka�da z kobiet stara�a si� ukry� przed pozosta�ymi swoje obawy. Jednej tylko Bernadette Bouchardeau niekiedy potoczy�a si� po wychud�ym policzku uroniona ukradkiem �ezka. Camille d'Argilat dniem i noc� stercza�a przy radiu s�uchaj�c Londynu i prywatnych przekaz�w, wyczekuj�c na jaki� znak od Laurenta. Od �mierci doktora Blancharda Sidonie s�ab�a coraz bardziej, le�a�a w ��ku lub przesiadywa�a w fotelu ustawionym przed drzwiami swojego domu, sk�d spojrzeniem ogarnia�a maj�tek i rozleg�� r�wnin�, nad kt�r� wzbija�y si� dymy z komin�w w Saint_Macaire i Langon. Przeje�d�aj�ce po mo�cie nad Garonn� poci�gi odmierza�y rytm jej d�ugich godzin sp�dzanych w milczeniu i w samotno�ci. Stara kucharka wola�a powr�ci� do Bellevue. Ruth codziennie przynosi�a jej jedzenie, za� L~ea, Camille i Bernadette czuwa�y przy niej na zmian�. Chora zrz�dzi�a i gdera�a, m�wi�c, �e panie dziedziczki maj� ciekawsze zaj�cia ni� zajmowanie si� niedo��n� staruch�. Lecz wszystkie doskonale wiedzia�y, �e jedynie ich odwiedziny trzymaj� j� jeszcze przy �yciu. Nawet spokojnej i opanowanej Ruth udzieli� si� ten nastr�j smutku i obawy. Pierwszy raz od wybuchu wojny ogarn�o j� zw�tpienie. Strach, �e w ka�dej chwili mo�e, jak spod ziemi, pojawi� si� gestapo czy policja, sp�dza� sen z powiek tej odpornej Alzatki. Natomiast L~ea dla zabicia czasu pracowa�a do upad�ego kopi�c ziemi� w ogrodzie warzywnym i plewi�c chwasty wok� krzew�w winoro�li. Gdy i to nie wystarcza�o, by zm�czy� cia�o i otumani� umys�, kilometrami peda�owa�a na swoim rowerze poprzez pag�rkowat� okolic�. Wraca�a, �eby zwali� si� jak k�oda na kanap� w gabinecie ojca, i spa�a snem niespokojnym i nie przynosz�cym odpoczynku. Gdy si� budzi�a, prawie zawsze czuwa�a przy niej Camille i dla pokrzepienia cz�stowa�a j� szklank� mleka lub miseczk� zupy. Przyjaci�ki u�miecha�y si� w�wczas do siebie i sp�dza�y d�ugie chwile w milczeniu, przypatruj�c si�, jak p�onie ogie� na kominku. Gdy cisza nazbyt im ci��y�a, kt�ra� z nich w��cza�a du�y radioodbiornik stoj�cy na komodzie obok kanapy i pr�bowa�a z�apa� Londyn. Ze wzgl�du na zak��cenia coraz gorzej by�o s�ycha� te m�wi�ce o wolno�ci g�osy, kt�re sta�y im si� tak drogie. "HOnor i Ojczyzna. M�wi do was Fran~cois Morland, wi�zie� zbieg�y ze stalag�w, cz�onek zarz�du Zgromadzenia Francuskich Wi�ni�w Wojennych... Je�cy wojenni, repatrianci lub zbiegowie, moi towarzysze broni z grup ruchu oporu: pragn� na wst�pie przekaza� wam dobr� nowin�..." Trzaski zag�uszy�y g�os m�wcy. - Zawsze to samo; nigdy nie dowiemy si�, co to za dobra nowina - powiedzia�a L~ea wal�c pi�ciami w odbiornik. - Przesta�, dobrze wiesz, �e na nic si� to nie zda - rzek�a Camille odsuwaj�c �agodnie przyjaci�k�. Kilka razy w��czy�a i wy��czy�a aparat. Ju� mia�a zaniecha� swoich wysi�k�w, gdy ten sam g�os podj��: "W waszym imieniu podzieli�em si� z genera�em de Gaulle'em wiar�, jaka sk�ania nas do dzia�ania. W waszym imieniu opowiedzia�em komisarzowi Frenay, jak i my zbieg�emu z niewoli, o tym, co stanowi nasz� racj� bytu, cel naszego �ycia. Lecz ci ludzie, kt�rych zas�ug� jest to, �e uwierzyli w przysz�o��, ju� wcze�niej zrozumieli nadziej�, jak� �ywimy..." Znowu wyst�pi�y zak��cenia odbioru, da�o si� s�ysze� tylko kilka strz�p�w zda�, a p�niej trzaski nagle usta�y. "...Lecz mierz� oni jeszcze wy�ej i ich zamiary zakrojone s� na jeszcze szersz� skal�. Poniewa� w obozach i komandach nauczyli si� rozpoznawa� wzajemnie, chc� ojczyzny pozbawionej znamion zm�czenia i staro�ci. Poniewa� si� odnale�li, chc� ojczyzny, w kt�rej klasy, kategorie, szczeble drabiny spo�ecznej zr�wnaj� si� w sprawiedliwo�ci silniejszej ni� wszelka dzia�alno�� dobroczynna. Poniewa� w miastach i wsiach swego wygnania dzielili jednak� n�dz� z lud�mi wszystkich ras i wszystkich narodowo�ci, chc� z nimi dzieli� zdobycze przysz�ego �ycia. Ale� tak, moi towarzysze, walczymy dla wszystkich. Dlatego w�a�nie wybrali�my walk�. Przypomnijmy sobie przysi�g� z�o�on� w chwili wyjazdu, gdy zostawiali�my za sob� swoich bliskich. M�wili nam: "Tylko nas nie zawied�cie, przede wszystkim powiedzcie Francji, by wysz�a nam na spotkanie pokazuj�c swe najpi�kniejsze oblicze". Uciekinierzy, repatrianci, wy z o�rodk�w pomocy, wy z oddzielnych grup podziemia. Nadesz�a chwila, by spe�ni� t� obietnic�." - Jeszcze jeden idealista! - wykrzykn�a L~ea. - Ale pi�kne jest to oblicze Francji! Niech�e ten Morland przyjedzie i popatrzy sobie, do czego jest podobne to pi�kne oblicze... obrz�k�e ze strachu, nienawi�ci i zach�anno�ci, z przebieg�ym spojrzeniem, z ustami ociekaj�cymi oszczerstwami i donosami... - Uspok�j si�! Dobrze wiesz, �e Francja to nie tylko to, �e to tak�e ludzie tacy jak Laurent, Fran~cois, Lucien, pani Lafourcade... - Gwi�d�� na to! - wrzeszcza�a L~ea. - Wszyscy oni wygin�, albo ju� zgin�li, i zostan� tylko tamci! Camille a� poblad�a z oburzenia. - Och! Zamilcz... nie m�w tak... - Ciiicho! Przekazy prywatne. Przysun�y si� tak blisko odbiornika, �e ich g�owy dotyka�y lakierowanego drewna. "Wszystko wzbiera przeciwko mnie, wszystko mnie osacza, wszystko kusi... Powtarzam! Wszystko wzbiera przeciwko mnie, wszystko mnie osacza, wszystko kusi... Dostali�my paczki od Ginette... Powtarzam: Dostali�my paczki od Ginette... Suka Barbary b�dzie mia�a trzy szczeniaki... Powtarzam: Suka Barbary b�Dzie mia�a trzy szczeniaki... Laurent wypi� szklank� mleka... Powtarzam..." - S�ysza�a�? "...Laurent wypi� szklank� mleka..." - �yje! �yje! �miej�c si� i p�acz�c pad�y sobie w ramiona. Laurent d'Argilat mia� si� dobrze. By�o to jedno z um�wionych hase�, by im donie��, �e nie powinny si� martwi�. Tej nocy L~ea i Camille spa�y spokojnie. Tydzie� po Wielkiej Nocy ich przyjaciel, rze�nik z Saint_Macaire, kt�ry pom�g� przy ucieczce ojca Adriena Delmas, przyjecha� w odwiedziny furgonetk� nap�dzan� gazem. Robi�a taki ha�as, �e kilka minut wcze�niej wszyscy wiedzieli o jego wizycie. Kiedy pojazd wjecha� do maj�tku, Camille i L~ea sta�y ju� na progu drzwi prowadz�cych do kuchni. Albert podszed� do nich szeroko si� u�miechaj�c i nios�c jak�� paczk� zawini�t� w �nie�nobia�e p��tno. Dzie� dobry, pani Camille, dzie� dobry, L~eo. - Dzie� dobry, Albercie, jakie to szcz�cie znowu pana widzie�! Nied�ugo minie miesi�c, jak by� pan tu ostatnio. - No c�, pani Camille, w naszych czasach nie zawsze robi si� to, na co ma si� ochot�. Mog� wej��? Przywioz�em wam pi�kn� piecze� i troch� w�tr�bki dla ma�ego. Mireille dorzuci�a rynienk� pasztetu z zaj�ca. Daj� g�ow�, �e b�dziecie palce liza�. - Dzi�kujemy, Albercie. Gdyby nie pan, niecz�sto jada�oby si� tu mi�So. Jak si� czuje pana syn? - Dobrze, pani Camille, dobrze. M�wi, �e jest mu do�� ci�ko i �e du�o wycierpia� przez odmro�enia, ale teraz ma si� ju� lepiej. - Dzie� dobry, Albercie. Wypije pan z nami fili�ank� kawy? - Dzie� dobry, panno Ruth. Z przyjemno�ci�. To prawdziwa? - Prawie - odpar�a guwernantka, ujmuj�c w d�onie dzbanek do kawy, stoj�cy jak zwykle na brzegu p�yty kuchennej. Rze�nik odstawi� swoj� fili�ank� i wierzchem d�oni otar� usta. - Ma pani racj�, prawie prawdziwa. Podejd�cie no bli�ej, mam wam do powiedzenia wa�ne rzeczy. O tak... Wczoraj dosta�em wiadomo�� od ojca Adriena. Mo�liwe, �e niebawem zobaczymy go znowu w okolicy... - Kiedy? - Tego nie wiem. Uda�o si� zorganizowa� ucieczk� braci Lef~evre ze szpitala. - Jak si� czuj�? - Leczy ich jaki� lekarz spod Dax. Jak tylko dojd� do siebie, p�jd� do partyzantki, do oddzia�u D~ed~e Baska. Pami�tacie Stanislasa? - Stanislasa? - spyta�a L~ea. - Aristide'a, je�li wolicie. - Tak, oczywi�cie. - Wr�ci� w nasze strony, �eby umocni� siatk� i ukara� zdrajc�w, kt�rzy wydali kumpli. - Pracuje pan z nim? - Nie, ja pracuj� z tymi z La R~eole, ale jako �e znajdujemy si� na granicy pomi�dzy dwoma sektorami, s�u�� za ��cznika mi�dzy Hilaire'em a nim. Trzeba by by�o, �eby jedna z was powiadomi�a pani� Lef~evre, �e jej ch�opaki maj� si� dobrze. - Ja pojad� - powiedzia�a L~ea. - Tak si� ciesz�, �e si� im powiod�o. Nie by�o to zbyt trudne? - Nie. Mieli�my zaufanych ludzi w szpitalu, a trzymaj�cy przy nich stra� policjanci to byli ludzie Lancelota. S�ysza�y�cie wiadomo�� od pana Laurenta wczoraj przez radio z Londynu? - Tak. Mo�na powiedzie�, �e po tylu dniach obaw i niepokoju dobre nowiny przychodz� naraz. - Dobre tylko dla niekt�rych. Nie mog� przesta� my�le� o siedemnastu ch�opakach z grupy Maurice'a Bourgeois, kt�rych te dranie rozstrzela�y dwudziestego si�dmego stycznia. Wszyscy pami�tali wydanie "La Petite Gironde" z 20 lutego obwieszczaj�ce egzekucj� terroryst�w z Bordeaux. - Zna� ich pan? - wyj�ka�a Camille. - Kilku. Jak si� nadarzy�a ku temu okazja, oddawali�my sobie przys�ugi, mimo �e oni s� komunistami, a my gaullistami. Jednego lubi�em: Serge'a Arnaud, by� w wieku mojego syna. To okropne umiera�, kiedy ma si� dziewi�tna�cie lat. - Kiedy to si� sko�czy? - westchn�a Ruth, ocieraj�c oczy. - Mam nadziej�, �e nied�ugo. Rzecz w tym, �e nie ma nas du�o. A ci z gestapo s� przebiegli. Po fali aresztowa�, wysy�ek do oboz�w i egzekucji w Gironde, Aristide i inni maj� sporo k�opotu ze znalezieniem ch�tnych do swoich oddzia��w. Przerwa� mu dzwonek roweru. Drzwi si� otwar�y. By� to listonosz Armand. - Dzie� dobry paniom. Mam list do pani, panienko L~eo. Mam nadziej�, �e sprawi on pani wi�ksz� przyjemno�� ni� ten, kt�ry zanios�em ojcu Fayardowi. - Jeszcze jedno pismo z banku - westchn�a L~ea. - A wiecie, co by�o w �rodku? - podj�� Armand. - ...Nie �amcie sobie g�owy, bo i tak nie zgadniecie... Trumna. Z wyj�tkiem Alberta, wszystkie kobiety wykrzykn�y: - Trumna!? - Przecie� wam m�wi�. Czarna trumienka wyci�ta z kartonu. Wydaje mi si� nawet, �e by�o na niej wypisane nazwisko Fayarda. - Ale dlaczego? - zdziwi�a si� Camille. - No! Ci, co kolaboruj� z boszami, dostaj� to, �eby zrozumieli, �e pod koniec wojny dobierzemy si� im do sk�ry. - Za par� butelek wina - mrukn�a Camille z pogard� w g�osie. - Nie tylko za butelki wina, pani Camille - zimno stwierdzi� rze�nik. - Co chce pan przez to powiedzie�, Albercie? - wypytywa�a L~ea. - Nie mamy pewno�ci. Ale widziano, co najmniej dwukrotnie, jak Fayard wychodzi� z Komendantury w Langon. - Wszyscy tam chodzili�my wcze�niej czy p�niej. - Dobrze o tym wiem, pani Camille, ale kr��� pog�oski, no i przede wszystkim ten jego syn. Jak sobie pomy�l�, �e znam go od takiego, nim jeszcze odr�s� od ziemi. Widz� was jeszcze, jak si� oboje uganiali�cie po�r�d winoro�li, umorusani sokiem z winogron. Pami�ta pani, L~eo? - Tak... Kto by pomy�la�, �e to by�o tak dawno... - To nie poprawi humoru Fayardowi, rzek�a Ruth nalewaj�c listonoszowi szklaneczk� wina. - Co to to nie; najpierw zrobi� si� czerwony jak burak, a potem trupioblady, jak zobaczy�, co jest w kopercie. Nie czeka�em na dalszy ci�g. Ruszy�em w drog�. Duszkiem wychyli� szklaneczk� do dna. - No, ale to jeszcze nie koniec... Ja tu sobie gadu_gadu... Jeszcze nie sko�czy�em objazdu rejonu. No to do widzenia szanownemu zgromadzeniu, do nast�pnej okazji. - Do widzenia, Armandzie, do zobaczenia niebawem. - Na mnie te� pora - rzek� Albert. L~ea odprowadzi�a go do furgonetki. - Nied�ugo b�dziemy mieli zrzut broni. Mo�e pani p�j�� sprawdzi�, czy kryj�wka w kalwarii nie zosta�a odkryta? Powinna w niej by� skrzynia z magazynkami i skrzynia granat�w. - P�jd� tam jutro. - Je�li wszystko b�dzie w porz�dku, niech pani zrobi krzy�yk kred� na kracie otaczaj�cej anio�a przy skrzy�owaniu. - ZGoda. - Prosz� zachowa� ostro�no��, stryj by mi nie wybaczy�, gdyby co� si� pani sta�o. Miejcie si� na baczno�ci przed starym Fayardem. W kapliczce drogi krzy�owej wszystko zdawa�o si� w porz�dku, skrzynie by�y nienaruszone. Pomimo pi�knej pogody przy kalwarii by�o pusto, ani �ywego ducha. W nocy z 15 na 16 kwietnia ulewny deszcz wy��obi� bruzdy w spadzistych alejach i ponanosi� na p�aski teren kopczyki �wiru, kt�ry wy�lizgiwa� si� spod n�g. W drodze powrotnej L~ea zasz�a na cmentarz. Zatrzyma�a si� przy grobie rodzic�w i wyrwa�a kilka chwast�w, kt�rych nie dostrzeg�a Ruth. Wok� nie by�o nikogo. Dobiega�y tutaj krzyki dzieci. "Jest przerwa" - pomy�la�a popychaj�c drzwi kaplicy. Lodowata wilgo� przyprawi�a j� o dreszcze. Gdy wesz�a, od o�tarza odwr�ci�y si� ku niej trzy modl�ce si� niewiasty. Co ona tutaj robi? Sainte_Exup~erance w swojej bogatej oprawie bardziej ni� zwykle wygl�da�a na to, czym by�a w istocie: wielk� woskow� lalk� w zakurzonych szatach. Gdzie� si� podzia�o wzruszenie, jakiego L~ea doznawa�a w dzieci�stwie? Gdzie si� podzia� cudowny obraz ma�ej �wi�tej, kt�rej imi�, dla niekt�rych, sama dzisiaj nosi�a? Wszystko to stawa�o si� �mieszne i niebezpieczne. Narasta�a w niej z�o��. Ch��, by wszystko pos�a� do diab�a, by znowu znale�� si� na bulwarze Saint_Michel albo na Champs_Elys~ees z Laure i jej kumplami zazous, pi� koktajle o dziwnych nazwach i przer�nych barwach, ta�czy� na potajemnych balach, s�ucha� zakazanych ameryka�skich p�yt, zamiast peda�owa� przez winnice i pola, przewozi� wiadomo�ci i granaty, sprawdza� rachunki i wyczekiwa� przed radioodbiornikiem na wiadomo�ci o Fran~cois, Laurencie i niepewnym desancie! Po uszy mia�a �ycia w strachu przed przyj�ciem gestapo czy policji, powrotem Mathiasa i brakiem pieni�dzy. Fran~cois Tavernier pewnie dawno poleg�, skoro nie dotrzyma� obietnicy... Na t� my�l pad�a na kolana. - "Tylko nie to, dobry Bo�e, tylko nie to!" Przybita, L~ea wysz�a z ko�cio�a. Ogromne znu�enie zaw�adn�o dziewczyn�. Toporne buty na drewnianej podeszwie ci��y�y jej, jak gdyby by�y z o�owiu. Kiedy min�a ostatn� zagrod� wsi, jeszcze przez jaki� czas bieg�y za ni� ujadaj�c wychudzone psy, a potem uspokoi�y si� i wr�ci�y do bud. Przy "krzy��wce z anio�em" upewni�a si�, �e nikogo nie ma i na zardzewia�ej kracie nakre�li�a kred� bia�y krzy�yk. Na wie�y ko�cielnej w Verdelais wybi�a sz�sta wiecz�r. Po niebie sun�y ci�kie ciemne chmury. Czy by�o to wezwanie bezkresnego i wzburzonego nieba? L~ea znalaz�a si� na drodze wiod�cej do domu Sidonie. Jego male�ko�� zakrawa�a na kpin� w por�wnaniu z bezmiarem krajobrazu. Jak m�drze post�pi�a stara kobieta obstaj�c za powrotem do Bellevue! St�d dusza rwa�a si� ku odleg�ym Landom, ku niezmierzonemu oceanowi, temu podr�nikowi, i bezgranicznym niebiosom. Ten znajomy widok zawsze wywo�ywa� w niej uczucie spokoju, pragnienie odpoczynku, snu, medytacji, jakby rzek� Adrien Delmas. Z zamy�lenia wyrwa� j� jaki� skowyt. Suka Sidonie, Belle, skamla�a przywar�szy do drzwi. L~ea wyci�gn�a r�k�, by pog�aska� zwierz�, kt�re poderwa�o si� z warczeniem. - Nie poznajesz mnie? Na d�wi�k przyjaznego g�osu zwierz� przysun�o si� do L~ei i u�o�y�o u jej st�p. Wyda�o z siebie niesamowite, przejmuj�ce, z�owieszcze wycie. Nagle zaniepokojona, L~ea otworzy�a drzwi i wesz�a do �rodka. W pomieszczeniu panowa� nieopisany ba�agan, jak gdyby huragan powywraca� sprz�ty, pot�uk� naczynia i porozrzuca� bielizn� i papiery. Zerwane z ��ka prze�cierad�a, wywr�cony materac wskazywa�y na rutynow� rewizj�. Kto m�g� tak si� pastwi� nad skromnym dobytkiem starej chorej kobiety. L~ea zna�a odpowied�, lecz wzdraga�a si� jeszcze przed jej wypowiedzeniem. - Sidonie... Sidonie... Suka, kt�ra le�a�a plackiem pod ��kiem, od czasu do czasu wydawa�a z siebie pos�pny skowyt. Zsun�wszy si� mi�dzy �cian� a brzeg ��ka stara kobieta le�a�a bez przytomno�ci. L~ea z trudem wci�gn�a j� na ��ko i u�o�y�a na materacu. Sidonie mia�a ziemist� cer�, stru�ka krwi p�yn�a z prawej dziurki nosa, za� lew� stron� twarzy na niebiesko barwi� siniak. L~ea pochyli�a si� nad ni�: niepewny oddech dobywa� si� z lekko otwartych ust. W rozchyleniu bia�ej bawe�nianej koszuli nocnej �lady palc�w znaczy�y zwiotcza�� sk�r� szyi. Os�upia�a L~ea patrzy�a na le��ce bez ruchu cia�o kobiety, kt�ra j� pociesza�a i po kryjomu podtyka�a jej �akocie, kiedy Ruth lub matka j� kara�y. Na wspomnienie pieszczot wymienianych w wielkim fotelu stoj�cym przed paleniskiem kuchni w Montillac, L~ea wybuchn�a p�aczem i wo�a�a swym dawnym dziecinnym g�osikiem: - Donie, Donie, odezwij si�... Wyrywaj�c si� ze �miertelnego odr�twienia, kt�re j� ogarnia�o, staruszka otworzy�a oczy. L~ea przytuli�a si� do niej. - Sidonie, prosz� ci�, powiedz co�... Kobieta powoli unios�a rami� i z�o�y�a d�o� na pochylonej g�owie. Jej wargi rozchyla�y si� i zamyka�y, lecz nie dobywa� si� z nich �aden d�wi�k. - Spr�buj jeszcze raz... powiedz, kto to zrobi�... D�o� zacz�a ci��y�. L~ea przystawi�a ucho do warg Sidonie. - ...cie... u... cie... kaj... uciekaj... D�o� sta�a si� jeszcze ci�sza. L~ea spr�bowa�a ostro�nie wyswobodzi� si� z tego obj�cia szepcz�c �agodnie: - Co m�wisz? R�ka jak gdyby z �alem opu�ci�a g�ste w�osy, gwa�townie ze�lizn�a si� i g�uchym odg�osem uderzy�a o drewniany brzeg ��ka. Belle zawy�a zwiastuj�c �mier�. �zy L~ei przesta�y p�yn��, a dziewczyna z niedowierzaniem wpatrywa�a si� w ukochane oblicze starej kobiety, kt�re w jednej chwili sta�o si� obce i wrogie. To nieprawda... zaledwie przed chwil� czu�a przy swoim policzku ciep�y oddech... a teraz... to bezwstydne cia�o w wysoko podwini�tej bieli�nie... Ze z�o�ci� obci�gn�a brzeg koszuli. Niech kto� uciszy tego psa!... Co mu jest, �e tak wyje jak g�upi? No, bo przecie�, czy ona L~ea, p�acze? Za swoimi plecami us�ysza�a jaki� szelest i odwr�ci�a si� gwa�townie. Na progu ujrza�a jakiego� m�czyzn�. Sta�a zdr�twia�a, jak gdyby wros�a w ziemi�. Co on tu robi w tym spustoszonym domu, nad nie ostyg�ym jeszcze trupem. Nagle zda�o jej si�, �e zaczyna rozumie�. Godny wzgardy strach wypar� poczucie godno�ci. - Prosz� ci�!... nie r�b mi krzywdy! - Mathias Fayard nie patrzy� na ni�, odsun�� j� d�oni� i blady, z zaci�ni�tymi pi�ciami, podszed� do ��ka. - Jak �mieli! Z jak� czu�o�ci� z�o�y� zniekszta�cone od pracy r�ce, zamkn�� powieki tej, kt�r�, dzieckiem b�d�c, nazywa� "mam� Sidonie" i kt�ra tak zr�cznie pomaga�a mu unika� policzk�w wymierzanych przez ojca. Pad� na kolana nie po to, by odm�wi� dawno ju� zapomnian� modlitw�, lecz z nadmiaru �a�o�ci. L~ea przygl�da�a mu si� z obaw�, lecz gdy zwr�ci� ku niej swoj� wykrzywion� b�lem twarz, po kt�rej p�yn�y �zy, pad�a mu w ramiona, sama zanosz�c si� p�aczem. Jak d�ugo tak kl�czeli, uczepieni siebie nawzajem, przy zw�okach, kt�re zabiera�y w ch��d mogi�y to, co jeszcze im zosta�o z dzieci�stwa? Belle, kt�ra wskoczy�a na ��ko, skowycz�c liza�a stopy swojej pani. Mathias opanowa� si� pierwszy. - Musisz wyjecha�. L~ea ani drgn�a. M�odzieniec wyj�� z kieszeni w�tpliwej �wie�o�ci chusteczk� do nosa, kt�r� otar� najpierw oczy swojej przyjaci�ce, a potem sobie. Nie wzbrania�a si�, wygl�da�a, jakby by�a nieprzytomna, nie�wiadoma. Potrz�sn�� ni�, najpierw �agodnie, potem prawie brutalnie. - Pos�uchaj mnie. Musisz opu�ci� Montillac. By�y donosy na Camille i na ciebie. Jej brak reakcji sprawia�, �e mia� ochot� j� spoliczkowa�. - Dobry Bo�e! S�yszysz? Ludzie Dohsego i policja przyjd� ci� aresztowa�. Nareszcie! Zdawa�a si� rozumie�, chyba go widzia�a. Smutek i przygn�bienie stopniowo ust�powa�y miejsca przera�eniu i niedowierzaniu. - I to ty mnie ostrzegasz!... S�ysz�c ten okrzyk, spu�ci� g�ow�. - S�ysza�em, jak Denan wydawa� rozkazy Fiaux, Guilbeau i Lacouture'owi. - My�la�am, �e dla nich pracujesz. Nagle powr�ci�y jej si�a i pogarda. - Zdarza si�. Lecz cokolwiek by� my�la�a, nie chc�, �eby dostali ciebie w swoje �apy. - Prawda, znasz przecie� ich metody! Mathias podni�s� si� i popatrzy� na zw�oki Sidonie. - Zdawa�o mi si�, �e je znam. L~ea posz�a za jego wzrokiem i r�wnie� wsta�a, oczy zn�w mia�a pe�ne �ez. - Dlaczego ona? - S�ysza�em, jak Fiaux m�wi�, �e w jednym z list�w oskar�ano Sidonie, �e ukrywa�a twojego kuzyna Luciena i �e wie, gdzie si� znajduj� bracia Lef~evre. Ale ani przez chwil� nie przesz�o mi przez my�l, �e przyjad� j� przes�uchiwa�. My�la�em tylko o tobie, �eby ci� ostrzec. Jednego tylko nie rozumiem, dlaczego zaraz po tym nie pojechali do pa�acu. - Co ty mo�esz o tym wiedzie�? - Przyszed�em tutaj na skr�ty przez winnice. Zobaczy�bym albo us�ysza� samochody. Chyba �e ukryli si� w lasku sosnowym. - Niczego nie zauwa�y�am. Przechodzi�am tamt�dy w drodze z Verdelais. - Dobrze, chod�my st�d. - Ale nie mo�emy zostawi� tak Sidonie. - Jej ju� nic nie mo�na pom�c. Jak si� �ciemni, p�jd� da� zna� proboszczowi. Po�piesz si�. Po raz ostatni L~ea uca�owa�a zimny ju� policzek i zostawi�a przy zmar�ej psa, kt�ry nie przestawa� skomle�, by czuwa� przy zw�okach. Na zewn�trz niebo zwiastowa�o nieszcz�cia. Mathias zatrzyma� si� u st�p tarasu. - Zaczekaj tu na mnie. P�jd� zobaczy�, czy nie ma nikogo. - Nie, p�jd� z tob�. Wzruszy� ramionami i pom�g� jej pokona� strome podej�cie. Wszystko wydawa�o si� spokojne. By�o ju� tak ciemno, �e ledwo rozr�nia�o si� fasad� domu. L~ea zauwa�y�a, �e posuwali si� wzd�u� alei grabowej o sk�pym jeszcze listowiu, by pozostawa� niewidocznymi z farmy i szop. Mathias stara� si�, �eby nie zauwa�yli go rodzice. Nocne �wiat�o s�czy�o si� przez okno balkonowe wychodz�ce na podw�rze. Camille musia�a jej wyczekiwa�, gdy� drzwi otwar�y si� nagle i pojawi�a si� w nich m�oda kobieta ubrana w granatowy p�aszcz, jak gdyby przygotowywa�a si� do wyj�cia. - Nareszcie jeste�! L~ea potr�ci�a j� wchodz�c do �rodka. - Sidonie nie �yje. - Co takiego?... - Kumple tego tutaj przyszli j� "przes�uchiwa�". Przyciskaj�c d�onie do piersi, Camille patrzy�a na Mathiasa z niedowierzaniem. - Niech pani tak na mnie nie patrzy, pani Camille. Dok�adnie nie wiadomo, jak to si� sta�o. - Pos�uchaj go tylko!... Dok�adnie nie wiadomo, jak to si� sta�o!... Bierzesz nas za idiotki?... Doskonale wiadomo, co si� sta�o, chcesz, �ebym ci to dok�adnie opowiedzia�a? - Nie jest to konieczne i niczego nie zmieni. S� pilniejsze sprawy. Musicie wyjecha�. - A kto nas zapewni, �e to nie jest podst�p i nie zawieziesz nas prosto do twoich przyjaci� z gestapo? Z zaci�ni�tymi szcz�kami Mathias zbli�y� si� do niej unosz�c pi��. - No w�a�nie, uderz mnie, zacznij ich robot�... Przecie� lubisz bi�. - Pani Camille, niech j� pani uciszy. Tyle czasu tu marnotrawimy... - Sk�d mamy wiedzie�, czy mo�emy panu zaufa�? - Tego nie mo�ecie wiedzie�. Ale pani, kt�ra kocha swojego m�a, pani mi uwierzy, je�li przysi�Gn�, �e kocham L~e� i �e mimo tego wszystkiego, co nas dzieli, pomimo tego, czego si� dopu�ci�em, jestem got�w umrze�, �eby tylko nic jej si� nie sta�o. Camille po�o�y�a d�o� na ramieniu m�odzie�ca. - Wierz� panu. Ale ja, dlaczego zale�y panu, �eby mnie ratowa�? - Gdyby pani� aresztowano, L~ea by mi tego nie wybaczy�a. WEsz�a Ruth nios�c wypchany plecak, kt�ry poda�a L~ei. - Masz! W�o�y�am ciep�e ubrania, latark� elektryczn� i dwa s�oje g�Siny. A teraz ruszajcie ju� w drog�. - W drog�... w drog�... - pod�piewywa� sobie ma�y Charles w czapeczce naci�ni�tej na oczy. - Dalej, po�pieszcie si� - powiedzia�a Ruth, wypychaj�c ich na zewn�trz. - Ale ty jedziesz z nami! - Nie, kto� musi im co� odpowiedzie�, jak przyjd�. - Nie chc�!... po tym, co zrobili Sidonie. - Sidonie? - Zabili j�, torturuj�c. - M�j Bo�e! - westchn�a guwernantka, �egnaj�c si� znakiem krzy�a. - Niech si� pani szybko zdecyduje, panno Ruth. Jedzie pani czy nie? - Nie, zostaj�, nie mog� porzuci� domu pana Pierre'a. Nie martwcie si�, ju� ja im powiem! Na jednym mi tylko zale�y... - We dwie �atwiej nam b�dzie przekona� ich, �e wyjecha�y�cie do Pary�a - rzek�a Bernadette Bouchardeau, kt�ra w�a�nie wesz�a do pokoju. - Twoja ciotka ma racj�, to sprawi, �e wasza nieobecno�� wyda si� bardziej naturalna. - Ale nara�aj� si� na pewn� zgub�! - Nie bardziej ni� wy, zostaj�c tutaj. - To prawda - powiedzia�a Ruth. - Jed�cie, ju� si� zupe�nie �ciemni�o. Mathias, odpowiadasz za nie. - Czy kiedykolwiek pani sk�ama�em? - Co zamierzasz zrobi�? - Zawie�� je do Alberta, �eby je ukry�. - Dlaczego do Alberta? - prawie krzykn�a L~ea. - Dlatego, �e jest w ruchu oporu i b�dzie wiedzia�, co z wami zrobi�. - Co pozwala ci tak twierdzi�? - Przesta� traktowa� mnie jak kretyna. Od dawna wiem, �e ukrywa angielskich lotnik�w, �e zna miejsca zrzut�w i �e bra� udzia� w przygotowaniu ucieczki braci Lef~evre. - I nie wyda�e� ich?!!! - Nie mam zamiaru wydawa� ludzi. - No to chyba nie jeste� mile widziany przez swoich szef�w. - Starczy ju� tego! - twardo krzykn�a Camille. - P�niej za�atwicie swoje porachunki. Na razie rzecz w tym, �eby nas tutaj nie by�o, jak przyjd�. Jeste�cie pewne, Ruth i pani, �e nie chcecie i�� z nami? - Zupe�nie pewne, moja ma�a CAmille. Chc� by� tutaj, na wypadek gdyby Lucien albo m�j brat mnie potrzebowali. A poza tym za stara ju� jestem na w��czenie si� po go�ci�cach i spanie pod go�ym niebem. Powinna nam pani zostawi� Charles'a, zaj�yby�my si� nim. - Bardzo wam dzi�kuj�, ale poczuj� si� spokojniejsza, jak b�dzie razem ze mn�. - Id� do moich rodzic�w, �eby nie zobaczyli, jak wychodzicie. Za kwadrans spotykamy si� w Montonoire, gdzie zostawi�em samoch�d. Mathias wyszed� przez kuchni�. Obie m�ode kobiety i dziecko zjedli po miseczce zupy, po czym L~ea i Camille zapi�y p�aszcze i wysz�y w noc, uca�owawszy przedtem po raz ostatni Ruth i Bernadette Bouchardeau. Prawie dwadzie�cia minut czeka�y na Mathiasa ukryte za czarnym samochodem. - Nie przyjdzie. M�wi� ci, �e nie przyjdzie. - Ale� przyjdzie. Cicho! Pos�uchaj!... Kto� idzie drog�. By�o tak ciemno, �e sylwetka m�czyzny stapia�a si� z t�em. - L~eo, to ja. - Nie spieszy�e� si� zanadto! - Nie udawa�o mi si� przerwa� krzyk�w ojca i poj�kiwa� matki. Praktycznie rzecz bior�c zwia�em im. Siadajcie szybko. Przyciskaj�c do siebie pluszowego misia L~ei, kt�rego Ruth odszuka�a i naprawi�a, Charles ze �miechem wgramoli� si� do samochodu. W istocie by� on jedyn� osob�, kt�r� bawi�a ta sytuacja. Nigdy jeszcze uliczki �redniowiecznego miasteczka Saint_Macaire nie wyda�y si� im tak w�skie i ciemne. Niebieskawe �wiat�o padaj�ce z os�oni�tych reflektor�w nie by�o wystarczaj�co silne, by im o�wietla� drog�. Dotarli wreszcie do domu rze�nika. Mathias wy��czy� silnik. Ani jednego �wiat�a, �adnego odg�osu... Przyt�aczaj�ca cisza nieprzeniknionej nocy, kt�ra zdawa�a si� nie mie� ko�ca. W samochodzie wszyscy powstrzymywali oddech, czujni, nawet Charles, kt�ry przytuli� twarz do karku matki; lekki szcz�k poderwa� L~e�: Mathias odbezpiecza� pistolet. - LEpiej b�dzie, jak p�jdziesz si� rozejrze� - szepn��. L~ea zwinnie wysun�a si� na zewn�trz i zapuka�a do drzwi; za pi�tym stukni�ciem zduszony g�os zapyta�. - Co tam? - To ja, L~ea. - KTO? - L~ea Delmas. Drzwi si� otwar�y i ukaza�a si� w nich �ona rze�nika, w koszuli nocnej i z chust� zarzucon� na ramiona, trzymaj�ca latark� w r�ce. - Wchod� szybko do �rodka, moja ma�a. Ale nap�dzi�a� mi strachu, my�la�am, �e co� si� przytrafi�o Albertowi. - Nie ma go w domu? - Nie, jest w Saint_Jean de Blaignac przy zrzu... Ale co ci� tu sprowadza? - Gestapo... Jestem z Camille d'Argilat i jej synkiem. Przywi�z� nas Mathias Fayard... - Mathias Fayard?... Tutaj?... Jeste�my zgubione! Popychaj�c przed sob� Camille i Charles'a, wszed� Mathias i zamkn�� za sob� drzwi. - Niech si� pani nie obawia, Mireille, gdybym chcia� was wyda�, ju� dawno bym to zrobi�. Wszystko, o co prosz� Alberta i jego towarzyszy, to to, �eby ich ukryli, nie chc� wiedzie� gdzie, p�ki nie znajd� jakiego� innego wyj�cia. - Nie ufam ci. Wszyscy wiedz�, �e wsp�pracujesz z nimi. - Gwi�d�� na to, co pani wie. Nie o mnie tu chodzi, ale o nie. Je�li to mo�e uspokoi� Alberta i tamtych, niech wezm� za zak�adnik�w moich rodzic�w. - Ty gnojku! - z pogard� splun�a Mireille. Mathias wzruszy� ramionami. - Wszystko mi jedno, co o mnie my�licie. Najwa�niejsze, �eby gestapo ich nie zatrzyma�o. Je�li Albert b�dzie chcia� ze mn� pogada�, niech zostawi wiadomo�� w "Lion d'Or" w Langon. Stawi� si� tam, gdzie mi ka�e. A teraz musz� ju� jecha�. Gdy podszed� do L~ei, odwr�ci�a si� od niego. Tylko CAmille zlitowa�a si� nad nim, widz�c wyraz cierpienia, jaki malowa� si� na jego twarzy. - Dzi�kuj�, Mathias. Trzy kobiety sta�y nieruchomo u wej�cia do kuchni, p�ki nie ucich� warkot silnika. Na krze�le stoj�cym przy wygas�ym kominie sta� ma�y Charles, nie wypuszczaj�c z obj�� misia. BY�a trzecia nad ranem, gdy Albert wr�ci� ze zrzutu w towarzystwie �andarma Riri, mechanika samochodowego Dupeyrona i dr�nika Cazenawe. Wszyscy czterej nie�li przewieszone przez rami� karabiny maszynowe. - L~ea... Pani Camille... Co si� dzieje? - Gestapo ich poszukuje. Trzej m�czy�ni stali jak skamieniali. - Ale to jeszcze nie wszystko - ci�gn�a dalej Mireille coraz bardziej piskliwym g�osem - zamordowali Sidonie, a przywi�z� je tutaj, �eby� je ukry�, nie kto inny, tylko syn Fayard�w. - A to skurwiel - zagrzmia� mechanik. - Wyda nas - wybe�kota� �andarm. - Nie s�dz� - mrukn�� w zamy�leniu rze�nik. - Powiedzia�, �e gdyby�my mu nie ufali, mo�emy wzi�� jego rodzic�w jako zak�adnik�w - wyb�ka�a Mireille. Camille poczu�a, �e powinna si� wtr�ci�. - Jestem pewna, �e on nikogo nie zdradzi. - To bardzo mo�liwe, pani Camille, ale nie mo�na sobie pozwoli� na najmniejsze ryzyko. My�l�, moja dobra Mireille, �e trzeba zwiewa� do Maquis. - Ani mi si� wa�! A sklep, a ma�y, je�li b�dzie pr�bowa� si� z nami skontaktowa�, je�li b�dzie nas potrzebowa�? Jak chcesz, to id�, ale ja zostaj�. - Ale� Mi... - Nie nalegaj, to postanowione. - No to i ja zostaj�. Rze�niczka, okaza�a kobieta, rzuci�a si� m�owi na szyj�, a on przytuli� j� do siebie, staraj�c si� ukry� wzruszenie. - Hej! Powiedz no, wyobra�asz mnie sobie, jak zabijam krow� matki L~ecuyer? TA uwaga przywo�a�a u�miech na ich twarze. - To jeszcze nie wszystko. Co z nimi zrobimy? - spyta� �andarm wskazuj�c Camille i L~e�. Albert odci�gn�� swoich towarzyszy w drugi koniec kuchni. Poszeptali tam kilka chwil. Riri i Dupeyron wyszli. - Jak tylko wr�c�, je�li dobrze p�jdzie, wyjedziemy. Zawieziemy was do przyjaci�, kt�rych jeste�my pewni, i zostaniecie tam par� dni. A potem zobaczymy. Wiele spraw zale�e� b�dzie od tego, co mi powie Mathias, jak si� z nim zobacz�. Zwr�ci� si� do �ony. - Mireille, przygotuj nam porz�dny koszyk. - Prosz� nie robi� sobie k�opotu, mamy co trzeba - powiedzia�a Camille. - Dobrze, dobrze, nie wiadomo, ile czasu b�dziecie si� ukrywa�. Wr�ci� mechanik. - Mo�na jecha�, wsz�dzie cisza, spok�j, Riri stoi na czatach. - Dobra, no to w drog�. Nie martw si�, Mireille, je�li nie wr�c� przed �witem... Bior� maluszka, Cazanave b�dzie ni�s� koszyk. No to si� po�egnajcie. Furgonetka nie nale�a�a do najwygodniejszych pojazd�w i gwa�townie podskakiwa�a na wybojach drogi. - Daleko jeszcze? - burkn�a L~ea. - Nie bardzo, kawa�ek przed Villandraut. Okolice s� pewne. To kumple, kt�rzy prowadz� oddzia� partyzancki w tym rejonie. Pani stryj zna ich doskonale. - S�dzi pan, �e d�ugo tutaj zostaniemy? - Poj�cia nie mam. Wszystko si� wyja�ni po spotkaniu z Mathiasem. Doje�d�amy. Po kr�tkim przeje�dzie pomi�dzy niskimi zabudowaniami zatrzymali si� przed domem stoj�cym nieco na uboczu. Zaszczeka� piesn. Otwar�y si� drzwi. Podszed� do nich m�czyzna uzbrojony w strzelb�. - To ty, Albercie? - spyta� cicho. - Tak, przywo�� ci znajome, kt�re s� w opa�ach. - Mog�e� mnie uprzedzi�. - Nie by�o jak. Masz teraz u siebie troch� miejsca? - Masz szcz�cie. Anglicy wyjechali ubieg�ej nocy. - Na d�ugo? - Nie wiem. - Kobiety i dzieciak - mrukn�� - nie lubi� tego. Zawsze s� k�opoty przez te zakichane baby. - Nadzwyczaj uprzejmy! - wycedzi�a przez z�by L~ea. - Nie zwracajcie na to uwagi - rzek� Albert - ojciec L~eon zrz�dzi bez ustanku, ale w ca�ych Landach nie znajdziecie lepszego strzelca i dzielniejszego serca. - Nie sterczcie tak na dworze. Wszyscy s�siedzi to swoi ludzie, ale w naszych czasach parszywa owca �atwo si� w�li�nie do stada. Pomieszczenie, do kt�rego weszli, by�o d�ugie i niskie, z polep� zamiast pod�ogi. Trzy wysokie i obszerne ��ka z wyblak�ymi czerwonymi zas�onami przytwierdzonymi do belek powa�y, oddzielone od siebie skrzyniami z rze�Bionego drewna, obszerny st� zarzucony wnykami, czerwonymi i niebieskimi nabojami, rozmontowanym karabinem maszynowym roz�o�onym na gazecie, brudnymi naczyniami i starymi szmatami, zbieranina krzese�, czarna od d�ugoletniego u�ywania kuchnia, kominek o imponuj�cych wymiarach z nieuniknionymi �uskami po pociskach z ostatniej wojny z wygrawerowanym na nich napisem, zu�yty kamienny zlew, nad kt�rym wisia�y po��k�e i upstrzone przez muchy kalendarze (kalendarz na rok 1944, przedstawiaj�cy ma�e koci�ta, wydawa� si� anachronizmem ze wzgl�du na krzykliwe kolory), wszystko to stanowi�o ca�e wyposa�enie, kt�re o�wietla�o ��te �wiat�o padaj�ce od wisz�cej lampy naftowej. W zagrodzie nie by�o jeszcze elektryczno�ci. Ten prymitywizm, pog��Biony jeszcze silnym zapachem zawieszonych u powa�y li�ci tytoniu, sprawi�, �e obie kobiety znieruchomia�y na progu. - Nie spodziewa�em si� tak szybko nowych go�ci, nie mia�em kiedy zmieni� po�cieli - rzek� L~eon, wyjmuj�c prze�cierad�a z jednego z kufr�w. - Nie ma tu drugiego pokoju? - szepn�a Albertowi na ucho L~ea. - Ano nie - odpar� gospodarz, kt�ry mia� dobry s�uch - nie ma drugiego pokoju, to wszystko, co mog� wam zaproponowa�, panienko. Niech mi pani pomo�e pos�a� ��ka. Przekona si� pani, �e s� wygodne, to prawdziwy kaczy puch. Jak ju� si� cz�owiek po�o�y w takim ��ku, to nie chce mu si� z niego wsta�. Prze�cierad�a by�y szorstkie, lecz przyjemnie pachnia�y zio�ami. - Za potrzeb� chodzi si� za cha�up�, du�o tam miejsca - doda� z przebieg�� min�. - A umywalka? A co z myciem? - Na podw�rzu jest koryto, a i do studni niedaleko. L~ea musia�a mie� raczej dziwny wyraz twarzy, bo mimo zm�czenia, Camille parskn�a �miechem. - ZObaczysz, b�dzie nam bardzo wygodnie. Pozw�l, �e ci pomog�. - Charles nie obudzi� si� nawet w�wczas, gdy matka go rozebra�a i u�o�y�a w ��ku. 2 Ju� dawno Camille i L~ea nie spa�y tak smacznie. Nawet ch�opczyk, kt�ry zazwyczaj budzi� si� pierwszy, spa� nadal, mimo �e s�o�ce sta�o ju� wysoko. �wiat�o, kt�re przebija�o przez czerwone zas�ony, by�o r�owe i delikatne. Mo�na by�o si� domy�li�, �e na dworze jest �adna pogoda. Drzwi musia�y by� otwarte, bo dobiega�y przez nie uspokajaj�ce odg�osy gospodarstwa: pogdakiwanie kur, zgrzyt �a�cucha u studni, brz�k wiadra obijaj�cego si� o cembrowin�, gruchanie synogarlic, odleg�e r�enie koni, g�osik dziecka wo�aj�cego matk�. Zdawa�o si�, �e nic nie mo�e zm�ci� podobnego spokoju. KTo� wszed� do izby, wsypa� w�gla do kuchni. Niebawem rozesz�a si� wo� prawdziwej kawy. Jakby si� um�wi�y, zwabione tym zapachem Camille i L~ea r�wnocze�nie rozsun�y zas�ony. Widz�c rozczochrane i zapuchni�te od snu dwie m�ode g��wki, L~eon wyda� z siebie odg�os przypominaj�cy �miech. - No, moje ma�e, trzeba du�ych stara�, by was stamt�d wyci�gn��: ni mniej, ni wi�cej tylko prawdziwa kawa kolumbijska. L~ea poderwa�a si�, omal si� nie przewr�ci�a wyskakuj�c z ��ka, bo zapomnia�a o jego wysoko�ci, i chwyci�a fili�ank�, kt�r� poda� jej L~eon. Zbli�y�a j� do nosa z lubie�n� przyjemno�ci� wdychaj�c cudowny aromat. - Wrzuci�em dwie kostki cukru. Mam nadziej�, �e nie za du�o. - Dwie kostki cukru!... S�yszysz, Camille? - S�ysz� - odpowiedzia�a Camille podchodz�c do niej, tak w�t�a w d�ugiej bia�ej koszuli nocnej, �e wygl�da�a w niej jak pensjonarka. L~eon poda� jej fili�ank�, szcz�liwy, �e sprawi� im tak wielk� rado��. - Jak pan to wszystko zdobywa? - Anglicy zostawili mi na odjezdnym torebk� kawy. Ale to jeszcze nie wszystko. Z kufra, kt�ry zapewne s�u�y� mu za spi�arni�, wyj�� du�y bochen. - Zobaczycie, jak wam b�dzie smakowa�; to bia�e pieczywo, prawdziwa bu�ka dro�d�owa. Z kieszeni wyj�� n�, wolno go otworzy� i ukroi� trzy porz�dne pajdy. L~ea wetkn�a nos w zwarty i puszysty o�r�dek, z zach�anno�ci� wdychaj�c jego zapach, jak gdyby si� obawia�a, �e mo�e na zawsze si� ulotni�. Camille przygl�da�a si� swojej porcji z powag�, jaka towarzyszy�a jej we wszystkich poczynaniach. - Chleb... chleb... Stoj�c na ��ku Charles wyci�ga� r�czki. L~eon wzi�� go w ramiona, posadzi� sobie na kolanach i ukroi� mu kromk�. - Prosz� pana, to za du�o