1029
Szczegóły |
Tytuł |
1029 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1029 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1029 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1029 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Regine Deforges
A diabe� wci�� si� �mieje
1944-1945
Tom
Ca�o�� w tomach
Zak�ad Nagra� i Wydawnictw
Zwi�zku Niewidomych
Warszawa 1995
`pa
Prze�o�y�a Regina Gr�da
T�oczono w nak�adzie 20 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. KOnwiktorska 9
Pap. kart. 140g kl. III_B�1
Ca�o�� nak�adu 100 egz.
Przedruk z "Wydawnictwa
Ministerstwa Obrony Narodowej",
Warszawa 1990
PIsa� R. Du�
KOrekty dokona�y
K. Pabian
i I. Stankiewicz
`st
Mojemu Ojcu, mojemu Synowi
Franckowi.
Streszczenie poprzednich tom�w
Pod koniec lata 1939 roku
Pierre i Isabelle Delmas �yj�
sobie szcz�liwie z trzema
c�rkami: Fran~coise L~e� i
Laure, a tak�e z wiern�
guwernantk� Ruth na swoich
ziemiach w�r�d winnic Montillac
w okolicach Bordeaux. L~ea ma
siedemna�cie lat. Wyr�nia si�
wielk� urod�, za� po ojcu
odziedziczy�a ukochanie ziemi
rodzinnej i winnic, w�r�d
kt�rych ros�a z Mathiasem
Fayardem, synem zarz�dcy piwnic
z winem, kochaj�cym si� w niej
skrycie towarzyszem zabaw.
Pierwszego wrze�nia 1939. W
Roches_Blanches, posiad�o�ci
rodziny d'Argilat,
zaprzyja�nionej z pa�stwem
Delmas, uroczy�cie obchodzone
s� zar�czyny Laurenta d'Argilat
i jego kuzynki, �agodnej
Camille. Na przyj�cie przybyli
stryjowie i ciotki L~ei, ze
swoimi dzie�mi: adwokat Luc
Delmas z Philippe'em, Corinne i
Pierre'em; Bernadette
Bouchardeau i jej syn Lucien;
Adrien Delmas, dominikanin,
kt�ry w rodzinie uchodzi za
rewolucjonist�. Obecni s�
r�wnie� adoratorzy L~ei, Jean i
Raoul Lef~evre. Jedynie L~ea
nie podziela og�lnej rado�ci
tego dnia: jest zakochana w
Laurencie i nie mo�e pogodzi�
si� z jego zar�czynami z inn�.
Poznaje eleganckiego i
cynicznego, dwuznacznego i
pewnego siebie Fran~cois
Taverniera. Z rozpaczy po
doznanym zawodzie mi�osnym L~ea
zar�cza si� z bratem Camille,
Claude'em d'Argilat. Tego
samego dnia wybucha wojna:
zostaje og�oszona powszechna
mobilizacja.
ZRozpaczona L~ea obecna jest
na �lubie Camille i Laurenta.
Chora, leczona przez domowego
lekarza rodziny Delmas, doktora
Blancharda, dziewczyna przesuwa
dat� �lubu. Jej narzeczony
ginie w pierwszych walkach.
L~ea wyje�d�a do Pary�a, do
swych ciotek Lisy i Albertine
de Montpleynet. Widuje si� tam
z Camille i z Fran~cois
Tavernierem, do kt�rego odczuwa
nienawi�� pomieszan� z
mimowoln� fascynacj�. Spotyka
r�wnie� Rapha~ela Mahla,
pisarza_homoseksualist�,
niepokoj�cego oportunist� i
Sar� Mulstein, m�od� niemieck�
�yd�wk�, kt�ra ucieka przed
nazistami.
Laurent wyje�d�a na front,
L~ea za� przyrzeka mu, �e
b�dzie opiekowa� si� Camille,
kt�ra spodziewa si� dziecka, a
stan jej zdrowia nie jest
dobry. Mimo to obie b�d�
ucieka�y przed okupantami,
prze�ywaj�c na drogach exodusu,
wraz z innymi uciekinierami,
wiele dramatycznych sytuacji
podczas bombardowa�. Podczas
ucieczki zrozpaczona i
przera�ona L~ea przypadkowo
spotyka Mathiasa Fayarda, z
kt�rym prze�ywa chwile tkliwej
czu�o�ci, i Fran~cois
Taverniera, dzi�ki kt�remu
odkrywa rozkosz erotyczn�.
Podpisanie zawieszenia broni
pozwala obu m�odym kobietom
powr�ci� pod Bordeaux, gdzie
przy wydatnej pomocy
niemieckiego oficera Frederica
Hanke przyjdzie na �wiat ma�y
Charles.
Dzie� ich powrotu jest
r�wnocze�nie dniem �a�oby.
Isabelle, ukochana matka L~ei,
zgin�a podczas nalotu. Ojciec
powoli popada w ob��d, gdy
tymczasem w zarekwirowanej
posiad�o�ci organizuje si�
�ycie, pe�ne wyrzecze� i
trudno�ci. L~ea, Camille i ma�y
Charles spotykaj� si� u pa�stwa
Debray z ukrywaj�cym si� w ich
domu Laurentem, kt�ry uciek� z
niemieckiej niewoli i kt�ry
rozpocznie dzia�alno��
konspiracyjn�. W wioskach,
miasteczkach, w rodzinach
powoli ujawniaj� si� roz�amy
pomi�dzy zagorza�ymi
p~etainistami a zwolennikami
walki o wolno��. L~ea
instynktownie przy��cza si� do
tych ostatnich. Nie�wiadoma
niebezpiecze�stwa s�u�y za
��czniczk� nielegalnym
bojownikom. Natomiast jej
siostra, Fran~coise, zakochana
jest w okupancie, poruczniku
Kramerze. Mathias Fayard
pozostaje z L~e� w bliskich
stosunkach, ich zwi�zek
dodatkowo utrudnia fakt, �e
jego ojciec ostrzy sobie z�by
na maj�tek Delmas�w. Odtr�cony
przez L~e�, Mathias wyje�d�a
jako ochotnik na roboty do
Niemiec.
Wyczerpana d�wiganym
brzemieniem spoczywaj�cych na
niej obowi�zk�w L~ea jedzie
znowu do Pary�a do Lisy i
Albertine de Montpleynet. Sw�j
czas dzieli mi�dzy wype�nianie
zada� ��czniczki konspiracji i
�wiatowym �yciem okupowanego
Pary�a. U boku Fran~cois
Taverniera pr�buje zapomnie� o
wojnie u "Maxima", w "L'$ami
Louis" i w nielegalnej
restauracyjce ma��onk�w
Andrieu. Spotyka si� r�wnie� z
Sar� Mulstein, kt�ra otwiera
jej oczy na istnienie oboz�w
koncentracyjnych, i Rapha~elem
Mahlem, uprawiaj�cym
najpodlejsz� kolaboracj�. W
ramionach Fran~cois Taverniera
zaspokaja swoje pragnienie
�ycia. L~ea potrzebna jest
jednak w Montillac: brak
pieni�dzy, pazerno�� starego
Fayarda, sko�atany umys� jej
ojca, niebezpiecze�stwa, jakie
wisz� nad rodzin� d'Argilat,
zmuszaj� dziewczyn� by sama
dzielnie stawi�a czo�o
trudno�ciom. W podziemiach
Tuluzy, dzi�ki ojcu Adrienowi
Delmas, spotyka znowu Laurenta
i dochodzi mi�dzy nimi do
zbli�enia. Po powrocie z Tuluzy
jest przes�uchiwana przez
porucznika Dohsego i komisarza
Poinsota. Swoje wybawienie
zawdzi�cza jedynie interwencji
stryja Luca. Poniewa� ojciec
nie zgodzi� si� na jej
ma��e�stwo z porucznikiem
Kramerem, Fran~coise ucieka z
domu. Przekracza to ju� granice
wytrzyma�o�ci Pierre'a Delmas,
kt�ry umiera. Ojciec Adrien,
stryj Luc, Laurent i Fran~cois
Tavernier na kr�tko spotykaj�
si� na jego pogrzebie. Po
ostatnich u�ciskach po�r�d
pi�knej przyrody Montillac L~ea
pozostaje sama z Camille,
Charles'em i star� Ruth. Czeka
j� niepewny los.
W nocy z 20 na 21 wrze�nia
1942 roku, w �rodku okupacji
niemieckiej, siedemdziesi�ciu
cz�onk�w ruchu oporu czeka na
�mier� w celach fortu H~a ko�o
Bordeaux. Nieco p�niej, w
deszczowy poranek, przed
plutonem egzekucyjnym po raz
ostatni �piewaj� "Marsyliank�".
W Montillac, pomimo wysi�k�w
CAmille, kt�ra stara si�
postawi� maj�tek na nogi, �ycie
jest ci�kie, tym bardziej, �e
zarz�dca Fayard marzy o tym, by
po�o�y� �ap� na posiad�o�ci.
W Pary�u L~ea przebywa w
go�cinie u panien de
Montpleynet. Ponownie spotyka
tam Rapha~ela Mahla,
�ydowskiego pisarza i
donosiciela gestapo. Odnajduje
r�wnie� zagadkowego Fran~cois
Taverniera, do kt�rego nadal
�ywi do�� mieszane uczucia.
PR�buje szuka� zapomnienia
odwiedzaj�c czarnorynkowe
restauracyjki i jest �wiadkiem
aresztowania Sary Mulstein
przez gestapo. Sara b�dzie
poddawana torturom, lecz dzi�ki
pomocy Rapha~ela Mahla uda jej
si� zbiec. Nim wywioz� j� z
Pary�a, L~ea i Fran~cois
ukrywaj� Sar� u panien de
Montpleynet.
Laurent jest poszukiwany
przez gestapo, Camille zostaje
aresztowana. Wi�ziona w forcie
H~a, a potem w obozie w
M~erignac, choruje. Po powrocie
do MoNtillac L~ea czyni
wszelkie mo�liwe starania, by
j� ratowa�. Nic nie mog�c
wydoby� z Camille, gestapo
wypuszcza j� w ko�Cu na
wolno��.
Szamocz�ca si� mi�dzy
Mathiasem Fayardem,
przyjacielem z lat dzieci�stwa,
kt�ry wybra� Niemcy, a bra�mi
Lef~evre, zaanga�owanymi jak i
ona w walk� w szeregach
R~esistance, L~ea odkrywa
smutn� rzeczywisto��: ohyd�,
tortury... Mathias z ich lat
m�odzie�czych umar� dla niej w
obskurnym hotelu prowadzonym
przez odra�aj�c� prostytutk�...
Niestety, wielu m�odych
ludzi w regionie Bordeaux
wsp�pracuje z gestapo.
Atmosfera nienawi�ci dzieli ludzi w okolicy. W takim nastroju zniech�cenia L~ea
czeka na Fran~cois Taverniera;
przyje�d�a on wreszcie do
Montillac i bierze udzia� w
obiedzie wydanym na cze��
m�odego francuskiego
gestapowca, kt�rego pozna�a
naiwna Laure, najm�odsza
siostra L~ei. Ka�dy wprowadza
przeciwnika w b��d; lecz
jeszcze tego samego popo�udnia
doktor Blanchard zostaje
zastrzelony w�a�nie przez owego
gestapowca. Po raz pierwszy od
trzech lat Laurent d'Argilat i
Fran~cois Tavernier spotykaj�
si� bezpo�rednio. Jednomy�lnie
postanawiaj� wys�a� mieszka�c�w
Montillac do Pary�a.
Francuzi powr�cili do
czytania ksi��ek, lecz
ksi�garnie �wiec� pustkami.
Jest to epoka zazous (Zazou -
podczas II wojny �wiatowej tak
nazywano m�odzie� odznaczaj�c�
si� przesadn� elegancj� i
uwielbieniem jazzu
ameryka�skiego), kilogram mas�a
kosztuje trzysta pi��dziesi�t
frank�w, a kawa od tysi�ca do
dw�ch tysi�cy frank�w. Niemcy
cofaj� si� na froncie
wschodnim. Ogarni�ta sza�em
korzystania z �ycia, L~ea bawi
si�, by wi�cej nie my�le� o
zmar�ych lub zaginionych
przyjacio�ach. Wkr�tce potem
wsiada znowu do poci�gu
jad�cego do Bordeaux.
Rapha~el Mahl, kt�rego
wyparli si� przyjaciele z
gestapo, staje si� numerem 9793
w celi fortu H~a. Tam tak�e
przekazuje informacje,
zw�aszcza o obecno�ci nie
rozpoznanych przez Niemc�w
cz�onk�w ruchu oporu i
angielskich pilot�w. Z ca�ym
spokojem sypie nazwiskami.
Pewnej nocy jego zw�oki, w
okrutny spos�b okaleczone przez
wsp�wi�ni�w, zostaj� wrzucone
do do�u kloacznego.
Fran~cois Tavernier
przyje�d�a odwiedzi� L~e� w
Montillac, lecz zaraz musi j�
opu�ci�. L~ea zostaje sama...
`pa
Wo wir sind, da ist immer
vorn@ und der Teufel der Lacht
nur dazu.@ Ha, Ha, Ha, Ha, Ha,
Ha!@
Gdzie by�my nie byli, zawsze
do przodu,@ a tam diabe� wci��
si� �mieje.@ Ha, Ha, Ha, Ha,
Ha, Ha, Ha!@
"Jednak�e czas robi swoje.
Pewnego dnia �zy wyschn�, gniew
minie, groby porosn�. Ale
Francja pozostanie".
`rp
Charles de Gaulle
"Pami�tniki wojenne.
Ocalenie"
`rp
1
Dla L~ei rozpocz�o si�
d�ugie oczekiwanie.
Na pocz�tku 1944 roku by�o
ciep�o i deszczowo. 14 lutego
nast�pi�o gwa�towne och�odzenie
i termometr spad� do 5 stopni
poni�ej zera. Przez dwa
tygodnie przy p�nocnym wietrze
barometr zapowiada� �nieg. W
po�owie marca ociepli�o si� i
wreszcie czu� by�o bliskie
nadej�cie wiosny. W Montillac
Fayard z niepokojem wpatrywa�
si� w niebo. By�o bezchmurne i
od dawna nie spad� deszcz. Brak
opad�w doprowadza� do rozpaczy
rolnik�w, kt�rzy nie wiedzieli,
w jaki spos�b wykarmi� byd�o, a
sianokosy zapowiada�y si�
marnie.
Stosunki mi�dzy tymi z
"pa�acu" a Fayardem, zarz�dc�
piwnic, grozi�y zerwaniem od
czasu, gdy ksi�gowy sprawdzi�
ksi�gi rachunkowe posiad�o�ci.
Ten cz�owiek winnic musia� si�
przyzna� do sprzeda�y wina
w�adzom okupacyjnym pomimo
zakazu, jaki wyda�a mu L~ea, a
jeszcze wcze�niej jej ojciec.
Na swoj� obron� poczciwina
wytoczy� argument, �e byliby
jedynymi w�a�cicielami winnic w
departamencie, kt�rzy nie
sprzedaj� wina Niemcom. Zreszt�
na d�ugo przed wojn� prowadzili
z nimi interesy i wi�kszo��
niemieckich dygnitarzy w ich
regionie to handlarze winem w
swoim kraju; wielu z nich od
ponad dwudziestu lat mia�o
dostawc�w w Bordeaux.
Niekt�rych ��czy�y wr�cz
wieloletnie przyja�nie; czy
panienka ju� nie pami�ta
starego przyjaciela pana
d'Argilat, kt�ry zajecha�, by
z�o�y� im wyrazy uszanowania
podczas winobrania w 1940 roku?
L~ea bardzo dobrze go
pami�ta�a. Nie zapomnia�a
r�wnie�, �e ojciec i pan
d'Argilat poprosili szacownego
kupca z Monachium, kt�ry zosta�
oficerem Wehrmachtu, by ich nie
odwiedza� tak d�ugo, jak d�ugo
trwa� b�dzie wojna. Fayard
przyzna�, �e "od�o�y�" uzyskane
ze sprzeda�y sumki, gdy� znaj�c
pogl�dy panienki..., lecz
twierdzi� r�wnie�, �e zawsze
nosi� si� z zamiarem wr�czenia
jej tych pieni�dzy. W ka�dym
razie, cz�� tych dochod�w
obr�ci� na napraw� i
uzupe�nienie sprz�tu. Panienka
nie zdaje sobie nawet sprawy z
ceny najmniejszej cho�by
beczu�ki.
Och tak! Zdawa�a sobie z tego
spraw� i to jak jeszcze. Czek
opiewaj�cy na znaczn� sum�,
jaki przekaza� Fran~cois
Tavernier, z ulg� powita� jej
stary bankier w Bordeaux. Nie
bardzo widzia� si� w roli
skar��cego do s�du - za czeki
bez pokrycia i nie wykupione
weksle - c�rk� swojego dawnego
kolegi z liceum imienia Michela
de Montaigne. Pech jednak
chcia�, �e dach�wki z lewego
skrzyd�a domu zerwa�a wichura
podczas nocnej ulewy, konto
maj�tku by�o znowu debetowe.
Przys�any przez Taverniera
rzeczoznawca wyp�aci� zaliczk�,
spodziewaj�c si�, �e pieni�dze
zostan� mu szybko zwr�cone,
lecz ani on, ani L~ea od po�owy
stycznia nie mieli �adnych
wiadomo�ci od Fran~cois. A by�a
ju� prawie po�owa marca.
Ksi�gowy zako�czy� ju� prac�
i poradzi�, by ze wzgl�du na
sytuacj� u�o�y� si� jako� z
Fayardem, albo wytoczy� mu
proces o przyw�aszczenie
mienia. L~ea odrzuci�a zar�wno
jedno jak i drugie rozwi�zanie.
Gdyby nie ma�y Charles, kt�ry
swoimi zabawami i krzykiem
wprowadza� nieco weso�o�ci,
nastr�j w Montillac by�by
wisielczy, cho� przecie� ka�da
z kobiet stara�a si� ukry�
przed pozosta�ymi swoje obawy.
Jednej tylko Bernadette
Bouchardeau niekiedy potoczy�a
si� po wychud�ym policzku
uroniona ukradkiem �ezka.
Camille d'Argilat dniem i noc�
stercza�a przy radiu s�uchaj�c
Londynu i prywatnych przekaz�w,
wyczekuj�c na jaki� znak od
Laurenta. Od �mierci doktora
Blancharda Sidonie s�ab�a coraz
bardziej, le�a�a w ��ku lub
przesiadywa�a w fotelu
ustawionym przed drzwiami
swojego domu, sk�d spojrzeniem
ogarnia�a maj�tek i rozleg��
r�wnin�, nad kt�r� wzbija�y si�
dymy z komin�w w Saint_Macaire
i Langon. Przeje�d�aj�ce po
mo�cie nad Garonn� poci�gi
odmierza�y rytm jej d�ugich
godzin sp�dzanych w milczeniu i
w samotno�ci. Stara kucharka
wola�a powr�ci� do Bellevue.
Ruth codziennie przynosi�a jej
jedzenie, za� L~ea, Camille i
Bernadette czuwa�y przy niej na
zmian�. Chora zrz�dzi�a i
gdera�a, m�wi�c, �e panie
dziedziczki maj� ciekawsze
zaj�cia ni� zajmowanie si�
niedo��n� staruch�. Lecz
wszystkie doskonale wiedzia�y,
�e jedynie ich odwiedziny
trzymaj� j� jeszcze przy �yciu.
Nawet spokojnej i opanowanej
Ruth udzieli� si� ten nastr�j
smutku i obawy. Pierwszy raz od
wybuchu wojny ogarn�o j�
zw�tpienie. Strach, �e w ka�dej
chwili mo�e, jak spod ziemi,
pojawi� si� gestapo czy
policja, sp�dza� sen z powiek
tej odpornej Alzatki.
Natomiast L~ea dla zabicia
czasu pracowa�a do upad�ego
kopi�c ziemi� w ogrodzie
warzywnym i plewi�c chwasty
wok� krzew�w winoro�li. Gdy i
to nie wystarcza�o, by zm�czy�
cia�o i otumani� umys�,
kilometrami peda�owa�a na swoim
rowerze poprzez pag�rkowat�
okolic�. Wraca�a, �eby zwali�
si� jak k�oda na kanap� w
gabinecie ojca, i spa�a snem
niespokojnym i nie przynosz�cym
odpoczynku. Gdy si� budzi�a,
prawie zawsze czuwa�a przy niej
Camille i dla pokrzepienia
cz�stowa�a j� szklank� mleka
lub miseczk� zupy. Przyjaci�ki
u�miecha�y si� w�wczas do
siebie i sp�dza�y d�ugie chwile
w milczeniu, przypatruj�c si�,
jak p�onie ogie� na kominku.
Gdy cisza nazbyt im ci��y�a,
kt�ra� z nich w��cza�a du�y
radioodbiornik stoj�cy na
komodzie obok kanapy i
pr�bowa�a z�apa� Londyn. Ze
wzgl�du na zak��cenia coraz
gorzej by�o s�ycha� te m�wi�ce
o wolno�ci g�osy, kt�re sta�y
im si� tak drogie.
"HOnor i Ojczyzna. M�wi do
was Fran~cois Morland, wi�zie�
zbieg�y ze stalag�w, cz�onek
zarz�du Zgromadzenia
Francuskich Wi�ni�w
Wojennych...
Je�cy wojenni, repatrianci
lub zbiegowie, moi towarzysze
broni z grup ruchu oporu:
pragn� na wst�pie przekaza� wam
dobr� nowin�..."
Trzaski zag�uszy�y g�os
m�wcy.
- Zawsze to samo; nigdy nie
dowiemy si�, co to za dobra
nowina - powiedzia�a L~ea wal�c
pi�ciami w odbiornik.
- Przesta�, dobrze wiesz, �e
na nic si� to nie zda - rzek�a
Camille odsuwaj�c �agodnie
przyjaci�k�.
Kilka razy w��czy�a i
wy��czy�a aparat. Ju� mia�a
zaniecha� swoich wysi�k�w, gdy
ten sam g�os podj��:
"W waszym imieniu podzieli�em
si� z genera�em de Gaulle'em
wiar�, jaka sk�ania nas do
dzia�ania. W waszym imieniu
opowiedzia�em komisarzowi
Frenay, jak i my zbieg�emu z
niewoli, o tym, co stanowi
nasz� racj� bytu, cel naszego
�ycia. Lecz ci ludzie, kt�rych
zas�ug� jest to, �e uwierzyli w
przysz�o��, ju� wcze�niej
zrozumieli nadziej�, jak�
�ywimy..."
Znowu wyst�pi�y zak��cenia
odbioru, da�o si� s�ysze� tylko
kilka strz�p�w zda�, a p�niej
trzaski nagle usta�y.
"...Lecz mierz� oni jeszcze
wy�ej i ich zamiary zakrojone
s� na jeszcze szersz� skal�.
Poniewa� w obozach i komandach
nauczyli si� rozpoznawa�
wzajemnie, chc� ojczyzny
pozbawionej znamion zm�czenia i
staro�ci. Poniewa� si�
odnale�li, chc� ojczyzny, w
kt�rej klasy, kategorie,
szczeble drabiny spo�ecznej
zr�wnaj� si� w sprawiedliwo�ci
silniejszej ni� wszelka
dzia�alno�� dobroczynna.
Poniewa� w miastach i wsiach
swego wygnania dzielili jednak�
n�dz� z lud�mi wszystkich ras i
wszystkich narodowo�ci, chc� z
nimi dzieli� zdobycze
przysz�ego �ycia.
Ale� tak, moi towarzysze,
walczymy dla wszystkich.
Dlatego w�a�nie wybrali�my
walk�. Przypomnijmy sobie
przysi�g� z�o�on� w chwili
wyjazdu, gdy zostawiali�my za
sob� swoich bliskich. M�wili
nam: "Tylko nas nie zawied�cie,
przede wszystkim powiedzcie
Francji, by wysz�a nam na
spotkanie pokazuj�c swe
najpi�kniejsze oblicze".
Uciekinierzy, repatrianci, wy
z o�rodk�w pomocy, wy z
oddzielnych grup podziemia.
Nadesz�a chwila, by spe�ni� t�
obietnic�."
- Jeszcze jeden idealista! -
wykrzykn�a L~ea. - Ale pi�kne
jest to oblicze Francji!
Niech�e ten Morland przyjedzie
i popatrzy sobie, do czego jest
podobne to pi�kne oblicze...
obrz�k�e ze strachu, nienawi�ci
i zach�anno�ci, z przebieg�ym
spojrzeniem, z ustami
ociekaj�cymi oszczerstwami i
donosami...
- Uspok�j si�! Dobrze wiesz,
�e Francja to nie tylko to, �e
to tak�e ludzie tacy jak
Laurent, Fran~cois, Lucien,
pani Lafourcade...
- Gwi�d�� na to! -
wrzeszcza�a L~ea. - Wszyscy oni
wygin�, albo ju� zgin�li, i
zostan� tylko tamci!
Camille a� poblad�a z
oburzenia.
- Och! Zamilcz... nie m�w
tak...
- Ciiicho! Przekazy prywatne.
Przysun�y si� tak blisko
odbiornika, �e ich g�owy
dotyka�y lakierowanego drewna.
"Wszystko wzbiera przeciwko
mnie, wszystko mnie osacza,
wszystko kusi... Powtarzam!
Wszystko wzbiera przeciwko
mnie, wszystko mnie osacza,
wszystko kusi...
Dostali�my paczki od
Ginette... Powtarzam:
Dostali�my paczki od Ginette...
Suka Barbary b�dzie mia�a trzy
szczeniaki... Powtarzam: Suka
Barbary b�Dzie mia�a trzy
szczeniaki... Laurent wypi�
szklank� mleka... Powtarzam..."
- S�ysza�a�?
"...Laurent wypi� szklank�
mleka..."
- �yje! �yje!
�miej�c si� i p�acz�c pad�y
sobie w ramiona. Laurent
d'Argilat mia� si� dobrze. By�o
to jedno z um�wionych hase�, by
im donie��, �e nie powinny si�
martwi�.
Tej nocy L~ea i Camille spa�y
spokojnie.
Tydzie� po Wielkiej Nocy ich
przyjaciel, rze�nik z
Saint_Macaire, kt�ry pom�g�
przy ucieczce ojca Adriena
Delmas, przyjecha� w odwiedziny
furgonetk� nap�dzan� gazem.
Robi�a taki ha�as, �e kilka
minut wcze�niej wszyscy
wiedzieli o jego wizycie. Kiedy
pojazd wjecha� do maj�tku,
Camille i L~ea sta�y ju� na
progu drzwi prowadz�cych do
kuchni.
Albert podszed� do nich
szeroko si� u�miechaj�c i
nios�c jak�� paczk� zawini�t� w
�nie�nobia�e p��tno.
Dzie� dobry, pani Camille,
dzie� dobry, L~eo.
- Dzie� dobry, Albercie,
jakie to szcz�cie znowu pana
widzie�! Nied�ugo minie
miesi�c, jak by� pan tu
ostatnio.
- No c�, pani Camille, w
naszych czasach nie zawsze robi
si� to, na co ma si� ochot�.
Mog� wej��? Przywioz�em wam
pi�kn� piecze� i troch�
w�tr�bki dla ma�ego. Mireille
dorzuci�a rynienk� pasztetu z
zaj�ca. Daj� g�ow�, �e
b�dziecie palce liza�.
- Dzi�kujemy, Albercie. Gdyby
nie pan, niecz�sto jada�oby si�
tu mi�So. Jak si� czuje pana
syn?
- Dobrze, pani Camille,
dobrze. M�wi, �e jest mu do��
ci�ko i �e du�o wycierpia�
przez odmro�enia, ale teraz ma
si� ju� lepiej.
- Dzie� dobry, Albercie.
Wypije pan z nami fili�ank�
kawy?
- Dzie� dobry, panno Ruth. Z
przyjemno�ci�. To prawdziwa?
- Prawie - odpar�a
guwernantka, ujmuj�c w d�onie
dzbanek do kawy, stoj�cy jak
zwykle na brzegu p�yty
kuchennej.
Rze�nik odstawi� swoj�
fili�ank� i wierzchem d�oni
otar� usta.
- Ma pani racj�, prawie
prawdziwa. Podejd�cie no
bli�ej, mam wam do powiedzenia
wa�ne rzeczy. O tak... Wczoraj
dosta�em wiadomo�� od ojca
Adriena. Mo�liwe, �e niebawem
zobaczymy go znowu w okolicy...
- Kiedy?
- Tego nie wiem. Uda�o si�
zorganizowa� ucieczk� braci
Lef~evre ze szpitala.
- Jak si� czuj�?
- Leczy ich jaki� lekarz spod
Dax. Jak tylko dojd� do siebie,
p�jd� do partyzantki, do
oddzia�u D~ed~e Baska.
Pami�tacie Stanislasa?
- Stanislasa? - spyta�a L~ea.
- Aristide'a, je�li wolicie.
- Tak, oczywi�cie.
- Wr�ci� w nasze strony, �eby
umocni� siatk� i ukara�
zdrajc�w, kt�rzy wydali kumpli.
- Pracuje pan z nim?
- Nie, ja pracuj� z tymi z La
R~eole, ale jako �e znajdujemy
si� na granicy pomi�dzy dwoma
sektorami, s�u�� za ��cznika
mi�dzy Hilaire'em a nim. Trzeba
by by�o, �eby jedna z was
powiadomi�a pani� Lef~evre, �e
jej ch�opaki maj� si� dobrze.
- Ja pojad� - powiedzia�a
L~ea. - Tak si� ciesz�, �e si�
im powiod�o. Nie by�o to zbyt
trudne?
- Nie. Mieli�my zaufanych
ludzi w szpitalu, a trzymaj�cy
przy nich stra� policjanci to
byli ludzie Lancelota.
S�ysza�y�cie wiadomo�� od pana
Laurenta wczoraj przez radio z
Londynu?
- Tak. Mo�na powiedzie�, �e
po tylu dniach obaw i niepokoju
dobre nowiny przychodz� naraz.
- Dobre tylko dla niekt�rych.
Nie mog� przesta� my�le� o
siedemnastu ch�opakach z grupy
Maurice'a Bourgeois, kt�rych te
dranie rozstrzela�y
dwudziestego si�dmego stycznia.
Wszyscy pami�tali wydanie "La
Petite Gironde" z 20 lutego
obwieszczaj�ce egzekucj�
terroryst�w z Bordeaux.
- Zna� ich pan? - wyj�ka�a
Camille.
- Kilku. Jak si� nadarzy�a ku
temu okazja, oddawali�my sobie
przys�ugi, mimo �e oni s�
komunistami, a my gaullistami.
Jednego lubi�em: Serge'a
Arnaud, by� w wieku mojego
syna. To okropne umiera�, kiedy
ma si� dziewi�tna�cie lat.
- Kiedy to si� sko�czy? -
westchn�a Ruth, ocieraj�c
oczy.
- Mam nadziej�, �e nied�ugo.
Rzecz w tym, �e nie ma nas
du�o. A ci z gestapo s�
przebiegli. Po fali aresztowa�,
wysy�ek do oboz�w i egzekucji w
Gironde, Aristide i inni maj�
sporo k�opotu ze znalezieniem
ch�tnych do swoich oddzia��w.
Przerwa� mu dzwonek roweru.
Drzwi si� otwar�y. By� to
listonosz Armand.
- Dzie� dobry paniom. Mam
list do pani, panienko L~eo.
Mam nadziej�, �e sprawi on pani
wi�ksz� przyjemno�� ni� ten,
kt�ry zanios�em ojcu Fayardowi.
- Jeszcze jedno pismo z banku
- westchn�a L~ea.
- A wiecie, co by�o w �rodku?
- podj�� Armand. - ...Nie
�amcie sobie g�owy, bo i tak
nie zgadniecie... Trumna.
Z wyj�tkiem Alberta,
wszystkie kobiety wykrzykn�y:
- Trumna!?
- Przecie� wam m�wi�. Czarna
trumienka wyci�ta z kartonu.
Wydaje mi si� nawet, �e by�o na
niej wypisane nazwisko Fayarda.
- Ale dlaczego? - zdziwi�a
si� Camille.
- No! Ci, co kolaboruj� z
boszami, dostaj� to, �eby
zrozumieli, �e pod koniec wojny
dobierzemy si� im do sk�ry.
- Za par� butelek wina -
mrukn�a Camille z pogard� w
g�osie.
- Nie tylko za butelki wina,
pani Camille - zimno stwierdzi�
rze�nik.
- Co chce pan przez to
powiedzie�, Albercie? -
wypytywa�a L~ea.
- Nie mamy pewno�ci. Ale
widziano, co najmniej
dwukrotnie, jak Fayard
wychodzi� z Komendantury w
Langon.
- Wszyscy tam chodzili�my
wcze�niej czy p�niej.
- Dobrze o tym wiem, pani
Camille, ale kr��� pog�oski, no
i przede wszystkim ten jego
syn. Jak sobie pomy�l�, �e znam
go od takiego, nim jeszcze
odr�s� od ziemi. Widz� was
jeszcze, jak si� oboje
uganiali�cie po�r�d winoro�li,
umorusani sokiem z winogron.
Pami�ta pani, L~eo?
- Tak... Kto by pomy�la�, �e
to by�o tak dawno...
- To nie poprawi humoru
Fayardowi, rzek�a Ruth
nalewaj�c listonoszowi
szklaneczk� wina.
- Co to to nie; najpierw
zrobi� si� czerwony jak burak,
a potem trupioblady, jak
zobaczy�, co jest w kopercie.
Nie czeka�em na dalszy ci�g.
Ruszy�em w drog�.
Duszkiem wychyli� szklaneczk�
do dna.
- No, ale to jeszcze nie
koniec... Ja tu sobie
gadu_gadu... Jeszcze nie
sko�czy�em objazdu rejonu. No
to do widzenia szanownemu
zgromadzeniu, do nast�pnej
okazji.
- Do widzenia, Armandzie, do
zobaczenia niebawem.
- Na mnie te� pora - rzek�
Albert.
L~ea odprowadzi�a go do
furgonetki.
- Nied�ugo b�dziemy mieli
zrzut broni. Mo�e pani p�j��
sprawdzi�, czy kryj�wka w
kalwarii nie zosta�a odkryta?
Powinna w niej by� skrzynia z
magazynkami i skrzynia
granat�w.
- P�jd� tam jutro.
- Je�li wszystko b�dzie w
porz�dku, niech pani zrobi
krzy�yk kred� na kracie
otaczaj�cej anio�a przy
skrzy�owaniu.
- ZGoda.
- Prosz� zachowa� ostro�no��,
stryj by mi nie wybaczy�, gdyby
co� si� pani sta�o. Miejcie si�
na baczno�ci przed starym
Fayardem.
W kapliczce drogi krzy�owej
wszystko zdawa�o si� w
porz�dku, skrzynie by�y
nienaruszone. Pomimo pi�knej
pogody przy kalwarii by�o
pusto, ani �ywego ducha.
W nocy z 15 na 16 kwietnia
ulewny deszcz wy��obi� bruzdy w
spadzistych alejach i ponanosi�
na p�aski teren kopczyki �wiru,
kt�ry wy�lizgiwa� si� spod n�g.
W drodze powrotnej L~ea zasz�a
na cmentarz. Zatrzyma�a si�
przy grobie rodzic�w i wyrwa�a
kilka chwast�w, kt�rych nie
dostrzeg�a Ruth. Wok� nie by�o
nikogo. Dobiega�y tutaj krzyki
dzieci. "Jest przerwa" -
pomy�la�a popychaj�c drzwi
kaplicy. Lodowata wilgo�
przyprawi�a j� o dreszcze. Gdy
wesz�a, od o�tarza odwr�ci�y
si� ku niej trzy modl�ce si�
niewiasty. Co ona tutaj robi?
Sainte_Exup~erance w swojej
bogatej oprawie bardziej ni�
zwykle wygl�da�a na to, czym
by�a w istocie: wielk� woskow�
lalk� w zakurzonych szatach.
Gdzie� si� podzia�o wzruszenie,
jakiego L~ea doznawa�a w
dzieci�stwie? Gdzie si� podzia�
cudowny obraz ma�ej �wi�tej,
kt�rej imi�, dla niekt�rych,
sama dzisiaj nosi�a? Wszystko
to stawa�o si� �mieszne i
niebezpieczne. Narasta�a w niej
z�o��. Ch��, by wszystko pos�a�
do diab�a, by znowu znale�� si�
na bulwarze Saint_Michel albo
na Champs_Elys~ees z Laure i
jej kumplami zazous, pi�
koktajle o dziwnych nazwach i
przer�nych barwach, ta�czy� na
potajemnych balach, s�ucha�
zakazanych ameryka�skich p�yt,
zamiast peda�owa� przez winnice
i pola, przewozi� wiadomo�ci i
granaty, sprawdza� rachunki i
wyczekiwa� przed
radioodbiornikiem na wiadomo�ci
o Fran~cois, Laurencie i
niepewnym desancie! Po uszy
mia�a �ycia w strachu przed
przyj�ciem gestapo czy policji,
powrotem Mathiasa i brakiem
pieni�dzy. Fran~cois Tavernier
pewnie dawno poleg�, skoro nie
dotrzyma� obietnicy... Na t�
my�l pad�a na kolana.
- "Tylko nie to, dobry Bo�e,
tylko nie to!"
Przybita, L~ea wysz�a z
ko�cio�a.
Ogromne znu�enie zaw�adn�o
dziewczyn�. Toporne buty na
drewnianej podeszwie ci��y�y
jej, jak gdyby by�y z o�owiu.
Kiedy min�a ostatn� zagrod�
wsi, jeszcze przez jaki� czas
bieg�y za ni� ujadaj�c
wychudzone psy, a potem
uspokoi�y si� i wr�ci�y do bud.
Przy "krzy��wce z anio�em"
upewni�a si�, �e nikogo nie ma
i na zardzewia�ej kracie
nakre�li�a kred� bia�y krzy�yk.
Na wie�y ko�cielnej w Verdelais
wybi�a sz�sta wiecz�r. Po
niebie sun�y ci�kie ciemne
chmury.
Czy by�o to wezwanie
bezkresnego i wzburzonego
nieba? L~ea znalaz�a si� na
drodze wiod�cej do domu
Sidonie. Jego male�ko��
zakrawa�a na kpin� w por�wnaniu
z bezmiarem krajobrazu. Jak
m�drze post�pi�a stara kobieta
obstaj�c za powrotem do
Bellevue! St�d dusza rwa�a si�
ku odleg�ym Landom, ku
niezmierzonemu oceanowi, temu
podr�nikowi, i bezgranicznym
niebiosom. Ten znajomy widok
zawsze wywo�ywa� w niej uczucie
spokoju, pragnienie odpoczynku,
snu, medytacji, jakby rzek�
Adrien Delmas.
Z zamy�lenia wyrwa� j� jaki�
skowyt. Suka Sidonie, Belle,
skamla�a przywar�szy do drzwi.
L~ea wyci�gn�a r�k�, by
pog�aska� zwierz�, kt�re
poderwa�o si� z warczeniem.
- Nie poznajesz mnie?
Na d�wi�k przyjaznego g�osu
zwierz� przysun�o si� do L~ei
i u�o�y�o u jej st�p. Wyda�o z
siebie niesamowite,
przejmuj�ce, z�owieszcze wycie.
Nagle zaniepokojona, L~ea
otworzy�a drzwi i wesz�a do
�rodka. W pomieszczeniu panowa�
nieopisany ba�agan, jak gdyby
huragan powywraca� sprz�ty,
pot�uk� naczynia i porozrzuca�
bielizn� i papiery. Zerwane z
��ka prze�cierad�a, wywr�cony
materac wskazywa�y na rutynow�
rewizj�. Kto m�g� tak si�
pastwi� nad skromnym dobytkiem
starej chorej kobiety. L~ea
zna�a odpowied�, lecz wzdraga�a
si� jeszcze przed jej
wypowiedzeniem.
- Sidonie... Sidonie...
Suka, kt�ra le�a�a plackiem
pod ��kiem, od czasu do czasu
wydawa�a z siebie pos�pny
skowyt. Zsun�wszy si� mi�dzy
�cian� a brzeg ��ka stara
kobieta le�a�a bez
przytomno�ci. L~ea z trudem
wci�gn�a j� na ��ko i u�o�y�a
na materacu. Sidonie mia�a
ziemist� cer�, stru�ka krwi
p�yn�a z prawej dziurki nosa,
za� lew� stron� twarzy na
niebiesko barwi� siniak. L~ea
pochyli�a si� nad ni�: niepewny
oddech dobywa� si� z lekko
otwartych ust. W rozchyleniu
bia�ej bawe�nianej koszuli
nocnej �lady palc�w znaczy�y
zwiotcza�� sk�r� szyi.
Os�upia�a L~ea patrzy�a na
le��ce bez ruchu cia�o kobiety,
kt�ra j� pociesza�a i po
kryjomu podtyka�a jej �akocie,
kiedy Ruth lub matka j� kara�y.
Na wspomnienie pieszczot
wymienianych w wielkim fotelu
stoj�cym przed paleniskiem
kuchni w Montillac, L~ea
wybuchn�a p�aczem i wo�a�a
swym dawnym dziecinnym
g�osikiem:
- Donie, Donie, odezwij
si�...
Wyrywaj�c si� ze �miertelnego
odr�twienia, kt�re j�
ogarnia�o, staruszka otworzy�a
oczy. L~ea przytuli�a si� do
niej.
- Sidonie, prosz� ci�,
powiedz co�...
Kobieta powoli unios�a rami�
i z�o�y�a d�o� na pochylonej
g�owie. Jej wargi rozchyla�y
si� i zamyka�y, lecz nie
dobywa� si� z nich �aden
d�wi�k.
- Spr�buj jeszcze raz...
powiedz, kto to zrobi�...
D�o� zacz�a ci��y�. L~ea
przystawi�a ucho do warg
Sidonie.
- ...cie... u... cie...
kaj... uciekaj...
D�o� sta�a si� jeszcze
ci�sza. L~ea spr�bowa�a
ostro�nie wyswobodzi� si� z
tego obj�cia szepcz�c �agodnie:
- Co m�wisz?
R�ka jak gdyby z �alem
opu�ci�a g�ste w�osy,
gwa�townie ze�lizn�a si� i
g�uchym odg�osem uderzy�a o
drewniany brzeg ��ka.
Belle zawy�a zwiastuj�c
�mier�.
�zy L~ei przesta�y p�yn��, a
dziewczyna z niedowierzaniem
wpatrywa�a si� w ukochane
oblicze starej kobiety, kt�re w
jednej chwili sta�o si� obce i
wrogie.
To nieprawda... zaledwie
przed chwil� czu�a przy swoim
policzku ciep�y oddech... a
teraz... to bezwstydne cia�o w
wysoko podwini�tej bieli�nie...
Ze z�o�ci� obci�gn�a brzeg
koszuli.
Niech kto� uciszy tego
psa!... Co mu jest, �e tak wyje
jak g�upi? No, bo przecie�, czy
ona L~ea, p�acze?
Za swoimi plecami us�ysza�a
jaki� szelest i odwr�ci�a si�
gwa�townie. Na progu ujrza�a
jakiego� m�czyzn�. Sta�a
zdr�twia�a, jak gdyby wros�a w
ziemi�. Co on tu robi w tym
spustoszonym domu, nad nie
ostyg�ym jeszcze trupem. Nagle
zda�o jej si�, �e zaczyna
rozumie�. Godny wzgardy strach
wypar� poczucie godno�ci.
- Prosz� ci�!... nie r�b mi
krzywdy!
- Mathias Fayard nie patrzy�
na ni�, odsun�� j� d�oni� i
blady, z zaci�ni�tymi
pi�ciami, podszed� do ��ka.
- Jak �mieli!
Z jak� czu�o�ci� z�o�y�
zniekszta�cone od pracy r�ce,
zamkn�� powieki tej, kt�r�,
dzieckiem b�d�c, nazywa� "mam�
Sidonie" i kt�ra tak zr�cznie
pomaga�a mu unika� policzk�w
wymierzanych przez ojca. Pad�
na kolana nie po to, by odm�wi�
dawno ju� zapomnian� modlitw�,
lecz z nadmiaru �a�o�ci.
L~ea przygl�da�a mu si� z
obaw�, lecz gdy zwr�ci� ku niej
swoj� wykrzywion� b�lem twarz,
po kt�rej p�yn�y �zy, pad�a mu
w ramiona, sama zanosz�c si�
p�aczem.
Jak d�ugo tak kl�czeli,
uczepieni siebie nawzajem, przy
zw�okach, kt�re zabiera�y w
ch��d mogi�y to, co jeszcze im
zosta�o z dzieci�stwa?
Belle, kt�ra wskoczy�a na
��ko, skowycz�c liza�a stopy
swojej pani.
Mathias opanowa� si�
pierwszy.
- Musisz wyjecha�.
L~ea ani drgn�a. M�odzieniec
wyj�� z kieszeni w�tpliwej
�wie�o�ci chusteczk� do nosa,
kt�r� otar� najpierw oczy
swojej przyjaci�ce, a potem
sobie. Nie wzbrania�a si�,
wygl�da�a, jakby by�a
nieprzytomna, nie�wiadoma.
Potrz�sn�� ni�, najpierw
�agodnie, potem prawie
brutalnie.
- Pos�uchaj mnie. Musisz
opu�ci� Montillac. By�y donosy
na Camille i na ciebie.
Jej brak reakcji sprawia�, �e
mia� ochot� j� spoliczkowa�.
- Dobry Bo�e! S�yszysz?
Ludzie Dohsego i policja
przyjd� ci� aresztowa�.
Nareszcie! Zdawa�a si�
rozumie�, chyba go widzia�a.
Smutek i przygn�bienie
stopniowo ust�powa�y miejsca
przera�eniu i niedowierzaniu.
- I to ty mnie ostrzegasz!...
S�ysz�c ten okrzyk, spu�ci�
g�ow�.
- S�ysza�em, jak Denan
wydawa� rozkazy Fiaux, Guilbeau
i Lacouture'owi.
- My�la�am, �e dla nich
pracujesz.
Nagle powr�ci�y jej si�a i
pogarda.
- Zdarza si�. Lecz cokolwiek
by� my�la�a, nie chc�, �eby
dostali ciebie w swoje �apy.
- Prawda, znasz przecie� ich
metody!
Mathias podni�s� si� i
popatrzy� na zw�oki Sidonie.
- Zdawa�o mi si�, �e je znam.
L~ea posz�a za jego wzrokiem
i r�wnie� wsta�a, oczy zn�w
mia�a pe�ne �ez.
- Dlaczego ona?
- S�ysza�em, jak Fiaux m�wi�,
�e w jednym z list�w oskar�ano
Sidonie, �e ukrywa�a twojego
kuzyna Luciena i �e wie, gdzie
si� znajduj� bracia Lef~evre.
Ale ani przez chwil� nie
przesz�o mi przez my�l, �e
przyjad� j� przes�uchiwa�.
My�la�em tylko o tobie, �eby
ci� ostrzec. Jednego tylko nie
rozumiem, dlaczego zaraz po tym
nie pojechali do pa�acu.
- Co ty mo�esz o tym
wiedzie�?
- Przyszed�em tutaj na skr�ty
przez winnice. Zobaczy�bym albo
us�ysza� samochody. Chyba �e
ukryli si� w lasku sosnowym.
- Niczego nie zauwa�y�am.
Przechodzi�am tamt�dy w drodze
z Verdelais.
- Dobrze, chod�my st�d.
- Ale nie mo�emy zostawi� tak
Sidonie.
- Jej ju� nic nie mo�na
pom�c. Jak si� �ciemni, p�jd�
da� zna� proboszczowi. Po�piesz
si�.
Po raz ostatni L~ea uca�owa�a
zimny ju� policzek i zostawi�a
przy zmar�ej psa, kt�ry nie
przestawa� skomle�, by czuwa�
przy zw�okach.
Na zewn�trz niebo zwiastowa�o
nieszcz�cia.
Mathias zatrzyma� si� u st�p
tarasu.
- Zaczekaj tu na mnie. P�jd�
zobaczy�, czy nie ma nikogo.
- Nie, p�jd� z tob�.
Wzruszy� ramionami i pom�g�
jej pokona� strome podej�cie.
Wszystko wydawa�o si� spokojne.
By�o ju� tak ciemno, �e ledwo
rozr�nia�o si� fasad� domu.
L~ea zauwa�y�a, �e posuwali
si� wzd�u� alei grabowej o
sk�pym jeszcze listowiu, by
pozostawa� niewidocznymi z
farmy i szop. Mathias stara�
si�, �eby nie zauwa�yli go
rodzice.
Nocne �wiat�o s�czy�o si�
przez okno balkonowe wychodz�ce
na podw�rze. Camille musia�a
jej wyczekiwa�, gdy� drzwi
otwar�y si� nagle i pojawi�a
si� w nich m�oda kobieta ubrana
w granatowy p�aszcz, jak gdyby
przygotowywa�a si� do wyj�cia.
- Nareszcie jeste�!
L~ea potr�ci�a j� wchodz�c do
�rodka.
- Sidonie nie �yje.
- Co takiego?...
- Kumple tego tutaj przyszli
j� "przes�uchiwa�".
Przyciskaj�c d�onie do
piersi, Camille patrzy�a na
Mathiasa z niedowierzaniem.
- Niech pani tak na mnie nie
patrzy, pani Camille. Dok�adnie
nie wiadomo, jak to si� sta�o.
- Pos�uchaj go tylko!...
Dok�adnie nie wiadomo, jak to
si� sta�o!... Bierzesz nas za
idiotki?... Doskonale wiadomo,
co si� sta�o, chcesz, �ebym ci
to dok�adnie opowiedzia�a?
- Nie jest to konieczne i
niczego nie zmieni. S�
pilniejsze sprawy. Musicie
wyjecha�.
- A kto nas zapewni, �e to
nie jest podst�p i nie
zawieziesz nas prosto do twoich
przyjaci� z gestapo?
Z zaci�ni�tymi szcz�kami
Mathias zbli�y� si� do niej
unosz�c pi��.
- No w�a�nie, uderz mnie,
zacznij ich robot�... Przecie�
lubisz bi�.
- Pani Camille, niech j� pani
uciszy. Tyle czasu tu
marnotrawimy...
- Sk�d mamy wiedzie�, czy
mo�emy panu zaufa�?
- Tego nie mo�ecie wiedzie�.
Ale pani, kt�ra kocha swojego
m�a, pani mi uwierzy, je�li
przysi�Gn�, �e kocham L~e� i �e
mimo tego wszystkiego, co nas
dzieli, pomimo tego, czego si�
dopu�ci�em, jestem got�w
umrze�, �eby tylko nic jej si�
nie sta�o.
Camille po�o�y�a d�o� na
ramieniu m�odzie�ca.
- Wierz� panu. Ale ja,
dlaczego zale�y panu, �eby mnie
ratowa�?
- Gdyby pani� aresztowano,
L~ea by mi tego nie wybaczy�a.
WEsz�a Ruth nios�c wypchany
plecak, kt�ry poda�a L~ei.
- Masz! W�o�y�am ciep�e
ubrania, latark� elektryczn� i
dwa s�oje g�Siny. A teraz
ruszajcie ju� w drog�.
- W drog�... w drog�... -
pod�piewywa� sobie ma�y Charles
w czapeczce naci�ni�tej na
oczy.
- Dalej, po�pieszcie si� -
powiedzia�a Ruth, wypychaj�c
ich na zewn�trz.
- Ale ty jedziesz z nami!
- Nie, kto� musi im co�
odpowiedzie�, jak przyjd�.
- Nie chc�!... po tym, co
zrobili Sidonie.
- Sidonie?
- Zabili j�, torturuj�c.
- M�j Bo�e! - westchn�a
guwernantka, �egnaj�c si�
znakiem krzy�a.
- Niech si� pani szybko
zdecyduje, panno Ruth. Jedzie
pani czy nie?
- Nie, zostaj�, nie mog�
porzuci� domu pana Pierre'a.
Nie martwcie si�, ju� ja im
powiem! Na jednym mi tylko
zale�y...
- We dwie �atwiej nam b�dzie
przekona� ich, �e wyjecha�y�cie
do Pary�a - rzek�a Bernadette
Bouchardeau, kt�ra w�a�nie
wesz�a do pokoju.
- Twoja ciotka ma racj�, to
sprawi, �e wasza nieobecno��
wyda si� bardziej naturalna.
- Ale nara�aj� si� na pewn�
zgub�!
- Nie bardziej ni� wy,
zostaj�c tutaj.
- To prawda - powiedzia�a
Ruth. - Jed�cie, ju� si�
zupe�nie �ciemni�o. Mathias,
odpowiadasz za nie.
- Czy kiedykolwiek pani
sk�ama�em?
- Co zamierzasz zrobi�?
- Zawie�� je do Alberta, �eby
je ukry�.
- Dlaczego do Alberta? -
prawie krzykn�a L~ea.
- Dlatego, �e jest w ruchu
oporu i b�dzie wiedzia�, co z
wami zrobi�.
- Co pozwala ci tak
twierdzi�?
- Przesta� traktowa� mnie jak
kretyna. Od dawna wiem, �e
ukrywa angielskich lotnik�w, �e
zna miejsca zrzut�w i �e bra�
udzia� w przygotowaniu ucieczki
braci Lef~evre.
- I nie wyda�e� ich?!!!
- Nie mam zamiaru wydawa�
ludzi.
- No to chyba nie jeste� mile
widziany przez swoich szef�w.
- Starczy ju� tego! - twardo
krzykn�a Camille. - P�niej
za�atwicie swoje porachunki. Na
razie rzecz w tym, �eby nas
tutaj nie by�o, jak przyjd�.
Jeste�cie pewne, Ruth i pani,
�e nie chcecie i�� z nami?
- Zupe�nie pewne, moja ma�a
CAmille. Chc� by� tutaj, na
wypadek gdyby Lucien albo m�j
brat mnie potrzebowali. A poza
tym za stara ju� jestem na
w��czenie si� po go�ci�cach i
spanie pod go�ym niebem.
Powinna nam pani zostawi�
Charles'a, zaj�yby�my si� nim.
- Bardzo wam dzi�kuj�, ale
poczuj� si� spokojniejsza, jak
b�dzie razem ze mn�.
- Id� do moich rodzic�w, �eby
nie zobaczyli, jak wychodzicie.
Za kwadrans spotykamy si� w
Montonoire, gdzie zostawi�em
samoch�d.
Mathias wyszed� przez
kuchni�.
Obie m�ode kobiety i dziecko
zjedli po miseczce zupy, po
czym L~ea i Camille zapi�y
p�aszcze i wysz�y w noc,
uca�owawszy przedtem po raz
ostatni Ruth i Bernadette
Bouchardeau.
Prawie dwadzie�cia minut
czeka�y na Mathiasa ukryte za
czarnym samochodem.
- Nie przyjdzie. M�wi� ci, �e
nie przyjdzie.
- Ale� przyjdzie. Cicho!
Pos�uchaj!... Kto� idzie drog�.
By�o tak ciemno, �e sylwetka
m�czyzny stapia�a si� z t�em.
- L~eo, to ja.
- Nie spieszy�e� si� zanadto!
- Nie udawa�o mi si� przerwa�
krzyk�w ojca i poj�kiwa� matki.
Praktycznie rzecz bior�c
zwia�em im. Siadajcie szybko.
Przyciskaj�c do siebie
pluszowego misia L~ei, kt�rego
Ruth odszuka�a i naprawi�a,
Charles ze �miechem wgramoli�
si� do samochodu. W istocie by�
on jedyn� osob�, kt�r� bawi�a
ta sytuacja.
Nigdy jeszcze uliczki
�redniowiecznego miasteczka
Saint_Macaire nie wyda�y si� im
tak w�skie i ciemne.
Niebieskawe �wiat�o padaj�ce z
os�oni�tych reflektor�w nie
by�o wystarczaj�co silne, by im
o�wietla� drog�. Dotarli
wreszcie do domu rze�nika.
Mathias wy��czy� silnik. Ani
jednego �wiat�a, �adnego
odg�osu... Przyt�aczaj�ca cisza
nieprzeniknionej nocy, kt�ra
zdawa�a si� nie mie� ko�ca. W
samochodzie wszyscy
powstrzymywali oddech, czujni,
nawet Charles, kt�ry przytuli�
twarz do karku matki; lekki
szcz�k poderwa� L~e�: Mathias
odbezpiecza� pistolet.
- LEpiej b�dzie, jak
p�jdziesz si� rozejrze� -
szepn��.
L~ea zwinnie wysun�a si� na
zewn�trz i zapuka�a do drzwi;
za pi�tym stukni�ciem zduszony
g�os zapyta�.
- Co tam?
- To ja, L~ea.
- KTO?
- L~ea Delmas.
Drzwi si� otwar�y i ukaza�a
si� w nich �ona rze�nika, w
koszuli nocnej i z chust�
zarzucon� na ramiona,
trzymaj�ca latark� w r�ce.
- Wchod� szybko do �rodka,
moja ma�a. Ale nap�dzi�a� mi
strachu, my�la�am, �e co� si�
przytrafi�o Albertowi.
- Nie ma go w domu?
- Nie, jest w Saint_Jean de
Blaignac przy zrzu... Ale co
ci� tu sprowadza?
- Gestapo... Jestem z Camille
d'Argilat i jej synkiem.
Przywi�z� nas Mathias Fayard...
- Mathias Fayard?...
Tutaj?... Jeste�my zgubione!
Popychaj�c przed sob� Camille
i Charles'a, wszed� Mathias i
zamkn�� za sob� drzwi.
- Niech si� pani nie obawia,
Mireille, gdybym chcia� was
wyda�, ju� dawno bym to zrobi�.
Wszystko, o co prosz� Alberta i
jego towarzyszy, to to, �eby
ich ukryli, nie chc� wiedzie�
gdzie, p�ki nie znajd� jakiego�
innego wyj�cia.
- Nie ufam ci. Wszyscy
wiedz�, �e wsp�pracujesz z
nimi.
- Gwi�d�� na to, co pani wie.
Nie o mnie tu chodzi, ale o
nie. Je�li to mo�e uspokoi�
Alberta i tamtych, niech wezm�
za zak�adnik�w moich rodzic�w.
- Ty gnojku! - z pogard�
splun�a Mireille.
Mathias wzruszy� ramionami.
- Wszystko mi jedno, co o
mnie my�licie. Najwa�niejsze,
�eby gestapo ich nie
zatrzyma�o. Je�li Albert b�dzie
chcia� ze mn� pogada�, niech
zostawi wiadomo�� w "Lion d'Or"
w Langon. Stawi� si� tam, gdzie
mi ka�e. A teraz musz� ju�
jecha�.
Gdy podszed� do L~ei,
odwr�ci�a si� od niego. Tylko
CAmille zlitowa�a si� nad nim,
widz�c wyraz cierpienia, jaki
malowa� si� na jego twarzy.
- Dzi�kuj�, Mathias.
Trzy kobiety sta�y nieruchomo
u wej�cia do kuchni, p�ki nie
ucich� warkot silnika. Na
krze�le stoj�cym przy wygas�ym
kominie sta� ma�y Charles, nie
wypuszczaj�c z obj�� misia.
BY�a trzecia nad ranem, gdy
Albert wr�ci� ze zrzutu w
towarzystwie �andarma Riri,
mechanika samochodowego
Dupeyrona i dr�nika Cazenawe.
Wszyscy czterej nie�li
przewieszone przez rami�
karabiny maszynowe.
- L~ea... Pani Camille... Co
si� dzieje?
- Gestapo ich poszukuje.
Trzej m�czy�ni stali jak
skamieniali.
- Ale to jeszcze nie wszystko
- ci�gn�a dalej Mireille coraz
bardziej piskliwym g�osem -
zamordowali Sidonie, a
przywi�z� je tutaj, �eby� je
ukry�, nie kto inny, tylko syn
Fayard�w.
- A to skurwiel - zagrzmia�
mechanik.
- Wyda nas - wybe�kota�
�andarm.
- Nie s�dz� - mrukn�� w
zamy�leniu rze�nik.
- Powiedzia�, �e gdyby�my mu
nie ufali, mo�emy wzi�� jego
rodzic�w jako zak�adnik�w -
wyb�ka�a Mireille.
Camille poczu�a, �e powinna
si� wtr�ci�.
- Jestem pewna, �e on nikogo
nie zdradzi.
- To bardzo mo�liwe, pani
Camille, ale nie mo�na sobie
pozwoli� na najmniejsze ryzyko.
My�l�, moja dobra Mireille, �e
trzeba zwiewa� do Maquis.
- Ani mi si� wa�! A sklep, a
ma�y, je�li b�dzie pr�bowa� si�
z nami skontaktowa�, je�li
b�dzie nas potrzebowa�? Jak
chcesz, to id�, ale ja zostaj�.
- Ale� Mi...
- Nie nalegaj, to
postanowione.
- No to i ja zostaj�.
Rze�niczka, okaza�a kobieta,
rzuci�a si� m�owi na szyj�, a
on przytuli� j� do siebie,
staraj�c si� ukry� wzruszenie.
- Hej! Powiedz no, wyobra�asz
mnie sobie, jak zabijam krow�
matki L~ecuyer?
TA uwaga przywo�a�a u�miech
na ich twarze.
- To jeszcze nie wszystko. Co
z nimi zrobimy? - spyta�
�andarm wskazuj�c Camille i
L~e�.
Albert odci�gn�� swoich
towarzyszy w drugi koniec
kuchni. Poszeptali tam kilka
chwil. Riri i Dupeyron wyszli.
- Jak tylko wr�c�, je�li
dobrze p�jdzie, wyjedziemy.
Zawieziemy was do przyjaci�,
kt�rych jeste�my pewni, i
zostaniecie tam par� dni. A
potem zobaczymy. Wiele spraw
zale�e� b�dzie od tego, co mi
powie Mathias, jak si� z nim
zobacz�.
Zwr�ci� si� do �ony.
- Mireille, przygotuj nam
porz�dny koszyk.
- Prosz� nie robi� sobie
k�opotu, mamy co trzeba -
powiedzia�a Camille.
- Dobrze, dobrze, nie
wiadomo, ile czasu b�dziecie
si� ukrywa�.
Wr�ci� mechanik.
- Mo�na jecha�, wsz�dzie
cisza, spok�j, Riri stoi na
czatach.
- Dobra, no to w drog�. Nie
martw si�, Mireille, je�li nie
wr�c� przed �witem... Bior�
maluszka, Cazanave b�dzie ni�s�
koszyk. No to si� po�egnajcie.
Furgonetka nie nale�a�a do
najwygodniejszych pojazd�w i
gwa�townie podskakiwa�a na
wybojach drogi.
- Daleko jeszcze? - burkn�a
L~ea.
- Nie bardzo, kawa�ek przed
Villandraut. Okolice s� pewne.
To kumple, kt�rzy prowadz�
oddzia� partyzancki w tym
rejonie. Pani stryj zna ich
doskonale.
- S�dzi pan, �e d�ugo tutaj
zostaniemy?
- Poj�cia nie mam. Wszystko
si� wyja�ni po spotkaniu z
Mathiasem. Doje�d�amy.
Po kr�tkim przeje�dzie
pomi�dzy niskimi zabudowaniami
zatrzymali si� przed domem
stoj�cym nieco na uboczu.
Zaszczeka� piesn. Otwar�y si�
drzwi. Podszed� do nich
m�czyzna uzbrojony w strzelb�.
- To ty, Albercie? - spyta�
cicho.
- Tak, przywo�� ci znajome,
kt�re s� w opa�ach.
- Mog�e� mnie uprzedzi�.
- Nie by�o jak. Masz teraz u
siebie troch� miejsca?
- Masz szcz�cie. Anglicy
wyjechali ubieg�ej nocy.
- Na d�ugo?
- Nie wiem.
- Kobiety i dzieciak -
mrukn�� - nie lubi� tego.
Zawsze s� k�opoty przez te
zakichane baby.
- Nadzwyczaj uprzejmy! -
wycedzi�a przez z�by L~ea.
- Nie zwracajcie na to uwagi
- rzek� Albert - ojciec L~eon
zrz�dzi bez ustanku, ale w
ca�ych Landach nie znajdziecie
lepszego strzelca i
dzielniejszego serca.
- Nie sterczcie tak na
dworze. Wszyscy s�siedzi to
swoi ludzie, ale w naszych
czasach parszywa owca �atwo si�
w�li�nie do stada.
Pomieszczenie, do kt�rego
weszli, by�o d�ugie i niskie, z
polep� zamiast pod�ogi. Trzy
wysokie i obszerne ��ka z
wyblak�ymi czerwonymi zas�onami
przytwierdzonymi do belek
powa�y, oddzielone od siebie
skrzyniami z rze�Bionego
drewna, obszerny st� zarzucony
wnykami, czerwonymi i
niebieskimi nabojami,
rozmontowanym karabinem
maszynowym roz�o�onym na
gazecie, brudnymi naczyniami i
starymi szmatami, zbieranina
krzese�, czarna od
d�ugoletniego u�ywania kuchnia,
kominek o imponuj�cych
wymiarach z nieuniknionymi
�uskami po pociskach z
ostatniej wojny z
wygrawerowanym na nich napisem,
zu�yty kamienny zlew, nad
kt�rym wisia�y po��k�e i
upstrzone przez muchy
kalendarze (kalendarz na rok
1944, przedstawiaj�cy ma�e
koci�ta, wydawa� si�
anachronizmem ze wzgl�du na
krzykliwe kolory), wszystko to
stanowi�o ca�e wyposa�enie,
kt�re o�wietla�o ��te �wiat�o
padaj�ce od wisz�cej lampy
naftowej. W zagrodzie nie by�o
jeszcze elektryczno�ci.
Ten prymitywizm, pog��Biony
jeszcze silnym zapachem
zawieszonych u powa�y li�ci
tytoniu, sprawi�, �e obie
kobiety znieruchomia�y na
progu.
- Nie spodziewa�em si� tak
szybko nowych go�ci, nie mia�em
kiedy zmieni� po�cieli - rzek�
L~eon, wyjmuj�c prze�cierad�a z
jednego z kufr�w.
- Nie ma tu drugiego pokoju?
- szepn�a Albertowi na ucho
L~ea.
- Ano nie - odpar� gospodarz,
kt�ry mia� dobry s�uch - nie ma
drugiego pokoju, to wszystko,
co mog� wam zaproponowa�,
panienko. Niech mi pani pomo�e
pos�a� ��ka. Przekona si�
pani, �e s� wygodne, to
prawdziwy kaczy puch. Jak ju�
si� cz�owiek po�o�y w takim
��ku, to nie chce mu si� z
niego wsta�.
Prze�cierad�a by�y szorstkie,
lecz przyjemnie pachnia�y
zio�ami.
- Za potrzeb� chodzi si� za
cha�up�, du�o tam miejsca -
doda� z przebieg�� min�.
- A umywalka? A co z myciem?
- Na podw�rzu jest koryto, a
i do studni niedaleko.
L~ea musia�a mie� raczej
dziwny wyraz twarzy, bo mimo
zm�czenia, Camille parskn�a
�miechem.
- ZObaczysz, b�dzie nam
bardzo wygodnie. Pozw�l, �e ci
pomog�.
- Charles nie obudzi� si�
nawet w�wczas, gdy matka go
rozebra�a i u�o�y�a w ��ku.
2
Ju� dawno Camille i L~ea nie
spa�y tak smacznie. Nawet
ch�opczyk, kt�ry zazwyczaj
budzi� si� pierwszy, spa�
nadal, mimo �e s�o�ce sta�o ju�
wysoko. �wiat�o, kt�re
przebija�o przez czerwone
zas�ony, by�o r�owe i
delikatne. Mo�na by�o si�
domy�li�, �e na dworze jest
�adna pogoda. Drzwi musia�y by�
otwarte, bo dobiega�y przez nie
uspokajaj�ce odg�osy
gospodarstwa: pogdakiwanie kur,
zgrzyt �a�cucha u studni, brz�k
wiadra obijaj�cego si� o
cembrowin�, gruchanie
synogarlic, odleg�e r�enie
koni, g�osik dziecka wo�aj�cego
matk�. Zdawa�o si�, �e nic nie
mo�e zm�ci� podobnego spokoju.
KTo� wszed� do izby, wsypa�
w�gla do kuchni. Niebawem
rozesz�a si� wo� prawdziwej
kawy. Jakby si� um�wi�y,
zwabione tym zapachem Camille i
L~ea r�wnocze�nie rozsun�y
zas�ony. Widz�c rozczochrane i
zapuchni�te od snu dwie m�ode
g��wki, L~eon wyda� z siebie
odg�os przypominaj�cy �miech.
- No, moje ma�e, trzeba
du�ych stara�, by was stamt�d
wyci�gn��: ni mniej, ni wi�cej
tylko prawdziwa kawa
kolumbijska.
L~ea poderwa�a si�, omal si�
nie przewr�ci�a wyskakuj�c z
��ka, bo zapomnia�a o jego
wysoko�ci, i chwyci�a
fili�ank�, kt�r� poda� jej
L~eon. Zbli�y�a j� do nosa z
lubie�n� przyjemno�ci�
wdychaj�c cudowny aromat.
- Wrzuci�em dwie kostki
cukru. Mam nadziej�, �e nie za
du�o.
- Dwie kostki cukru!...
S�yszysz, Camille?
- S�ysz� - odpowiedzia�a
Camille podchodz�c do niej, tak
w�t�a w d�ugiej bia�ej koszuli
nocnej, �e wygl�da�a w niej jak
pensjonarka.
L~eon poda� jej fili�ank�,
szcz�liwy, �e sprawi� im tak
wielk� rado��.
- Jak pan to wszystko
zdobywa?
- Anglicy zostawili mi na
odjezdnym torebk� kawy. Ale to
jeszcze nie wszystko.
Z kufra, kt�ry zapewne s�u�y�
mu za spi�arni�, wyj�� du�y
bochen.
- Zobaczycie, jak wam b�dzie
smakowa�; to bia�e pieczywo,
prawdziwa bu�ka dro�d�owa.
Z kieszeni wyj�� n�, wolno
go otworzy� i ukroi� trzy
porz�dne pajdy. L~ea wetkn�a
nos w zwarty i puszysty
o�r�dek, z zach�anno�ci�
wdychaj�c jego zapach, jak
gdyby si� obawia�a, �e mo�e na
zawsze si� ulotni�. Camille
przygl�da�a si� swojej porcji z
powag�, jaka towarzyszy�a jej
we wszystkich poczynaniach.
- Chleb... chleb...
Stoj�c na ��ku Charles
wyci�ga� r�czki. L~eon wzi�� go
w ramiona, posadzi� sobie na
kolanach i ukroi� mu kromk�.
- Prosz� pana, to za du�o