Regine Deforges A diabeł wciąż się śmieje 1944-1945 Tom Całość w tomach Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych Warszawa 1995 `pa Przełożyła Regina Gręda Tłoczono w nakładzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. KOnwiktorska 9 Pap. kart. 140g kl. III_Bš1 Całość nakładu 100 egz. Przedruk z "Wydawnictwa Ministerstwa Obrony Narodowej", Warszawa 1990 PIsał R. Duń KOrekty dokonały K. Pabian i I. Stankiewicz `st Mojemu Ojcu, mojemu Synowi Franckowi. Streszczenie poprzednich tomów Pod koniec lata 1939 roku Pierre i Isabelle Delmas żyjš sobie szczęśliwie z trzema córkami: Fran~coise L~eš i Laure, a także z wiernš guwernantkš Ruth na swoich ziemiach wśród winnic Montillac w okolicach Bordeaux. L~ea ma siedemnaście lat. Wyróżnia się wielkš urodš, zaś po ojcu odziedziczyła ukochanie ziemi rodzinnej i winnic, wśród których rosła z Mathiasem Fayardem, synem zarzšdcy piwnic z winem, kochajšcym się w niej skrycie towarzyszem zabaw. Pierwszego września 1939. W Roches_Blanches, posiadłości rodziny d'Argilat, zaprzyjaźnionej z państwem Delmas, uroczyście obchodzone sš zaręczyny Laurenta d'Argilat i jego kuzynki, łagodnej Camille. Na przyjęcie przybyli stryjowie i ciotki L~ei, ze swoimi dziećmi: adwokat Luc Delmas z Philippe'em, Corinne i Pierre'em; Bernadette Bouchardeau i jej syn Lucien; Adrien Delmas, dominikanin, który w rodzinie uchodzi za rewolucjonistę. Obecni sš również adoratorzy L~ei, Jean i Raoul Lef~evre. Jedynie L~ea nie podziela ogólnej radości tego dnia: jest zakochana w Laurencie i nie może pogodzić się z jego zaręczynami z innš. Poznaje eleganckiego i cynicznego, dwuznacznego i pewnego siebie Fran~cois Taverniera. Z rozpaczy po doznanym zawodzie miłosnym L~ea zaręcza się z bratem Camille, Claude'em d'Argilat. Tego samego dnia wybucha wojna: zostaje ogłoszona powszechna mobilizacja. ZRozpaczona L~ea obecna jest na ślubie Camille i Laurenta. Chora, leczona przez domowego lekarza rodziny Delmas, doktora Blancharda, dziewczyna przesuwa datę ślubu. Jej narzeczony ginie w pierwszych walkach. L~ea wyjeżdża do Paryża, do swych ciotek Lisy i Albertine de Montpleynet. Widuje się tam z Camille i z Fran~cois Tavernierem, do którego odczuwa nienawiść pomieszanš z mimowolnš fascynacjš. Spotyka również Rapha~ela Mahla, pisarza_homoseksualistę, niepokojšcego oportunistę i Sarę Mulstein, młodš niemieckš Żydówkę, która ucieka przed nazistami. Laurent wyjeżdża na front, L~ea zaś przyrzeka mu, że będzie opiekować się Camille, która spodziewa się dziecka, a stan jej zdrowia nie jest dobry. Mimo to obie będš uciekały przed okupantami, przeżywajšc na drogach exodusu, wraz z innymi uciekinierami, wiele dramatycznych sytuacji podczas bombardowań. Podczas ucieczki zrozpaczona i przerażona L~ea przypadkowo spotyka Mathiasa Fayarda, z którym przeżywa chwile tkliwej czułości, i Fran~cois Taverniera, dzięki któremu odkrywa rozkosz erotycznš. Podpisanie zawieszenia broni pozwala obu młodym kobietom powrócić pod Bordeaux, gdzie przy wydatnej pomocy niemieckiego oficera Frederica Hanke przyjdzie na świat mały Charles. Dzień ich powrotu jest równocześnie dniem żałoby. Isabelle, ukochana matka L~ei, zginęła podczas nalotu. Ojciec powoli popada w obłęd, gdy tymczasem w zarekwirowanej posiadłości organizuje się życie, pełne wyrzeczeń i trudności. L~ea, Camille i mały Charles spotykajš się u państwa Debray z ukrywajšcym się w ich domu Laurentem, który uciekł z niemieckiej niewoli i który rozpocznie działalność konspiracyjnš. W wioskach, miasteczkach, w rodzinach powoli ujawniajš się rozłamy pomiędzy zagorzałymi p~etainistami a zwolennikami walki o wolność. L~ea instynktownie przyłšcza się do tych ostatnich. Nieświadoma niebezpieczeństwa służy za łšczniczkę nielegalnym bojownikom. Natomiast jej siostra, Fran~coise, zakochana jest w okupancie, poruczniku Kramerze. Mathias Fayard pozostaje z L~eš w bliskich stosunkach, ich zwišzek dodatkowo utrudnia fakt, że jego ojciec ostrzy sobie zęby na majštek Delmasów. Odtršcony przez L~eę, Mathias wyjeżdża jako ochotnik na roboty do Niemiec. Wyczerpana dźwiganym brzemieniem spoczywajšcych na niej obowišzków L~ea jedzie znowu do Paryża do Lisy i Albertine de Montpleynet. Swój czas dzieli między wypełnianie zadań łšczniczki konspiracji i światowym życiem okupowanego Paryża. U boku Fran~cois Taverniera próbuje zapomnieć o wojnie u "Maxima", w "L'$ami Louis" i w nielegalnej restauracyjce małżonków Andrieu. Spotyka się również z Sarš Mulstein, która otwiera jej oczy na istnienie obozów koncentracyjnych, i Rapha~elem Mahlem, uprawiajšcym najpodlejszš kolaborację. W ramionach Fran~cois Taverniera zaspokaja swoje pragnienie życia. L~ea potrzebna jest jednak w Montillac: brak pieniędzy, pazerność starego Fayarda, skołatany umysł jej ojca, niebezpieczeństwa, jakie wiszš nad rodzinš d'Argilat, zmuszajš dziewczynę by sama dzielnie stawiła czoło trudnościom. W podziemiach Tuluzy, dzięki ojcu Adrienowi Delmas, spotyka znowu Laurenta i dochodzi między nimi do zbliżenia. Po powrocie z Tuluzy jest przesłuchiwana przez porucznika Dohsego i komisarza Poinsota. Swoje wybawienie zawdzięcza jedynie interwencji stryja Luca. Ponieważ ojciec nie zgodził się na jej małżeństwo z porucznikiem Kramerem, Fran~coise ucieka z domu. Przekracza to już granice wytrzymałości Pierre'a Delmas, który umiera. Ojciec Adrien, stryj Luc, Laurent i Fran~cois Tavernier na krótko spotykajš się na jego pogrzebie. Po ostatnich uściskach pośród pięknej przyrody Montillac L~ea pozostaje sama z Camille, Charles'em i starš Ruth. Czeka jš niepewny los. W nocy z 20 na 21 września 1942 roku, w środku okupacji niemieckiej, siedemdziesięciu członków ruchu oporu czeka na śmierć w celach fortu H~a koło Bordeaux. Nieco później, w deszczowy poranek, przed plutonem egzekucyjnym po raz ostatni śpiewajš "Marsyliankę". W Montillac, pomimo wysiłków CAmille, która stara się postawić majštek na nogi, życie jest ciężkie, tym bardziej, że zarzšdca Fayard marzy o tym, by położyć łapę na posiadłości. W Paryżu L~ea przebywa w gościnie u panien de Montpleynet. Ponownie spotyka tam Rapha~ela Mahla, żydowskiego pisarza i donosiciela gestapo. Odnajduje również zagadkowego Fran~cois Taverniera, do którego nadal żywi dość mieszane uczucia. PRóbuje szukać zapomnienia odwiedzajšc czarnorynkowe restauracyjki i jest świadkiem aresztowania Sary Mulstein przez gestapo. Sara będzie poddawana torturom, lecz dzięki pomocy Rapha~ela Mahla uda jej się zbiec. Nim wywiozš jš z Paryża, L~ea i Fran~cois ukrywajš Sarę u panien de Montpleynet. Laurent jest poszukiwany przez gestapo, Camille zostaje aresztowana. Więziona w forcie H~a, a potem w obozie w M~erignac, choruje. Po powrocie do MoNtillac L~ea czyni wszelkie możliwe starania, by jš ratować. Nic nie mogšc wydobyć z Camille, gestapo wypuszcza jš w końCu na wolność. Szamoczšca się między Mathiasem Fayardem, przyjacielem z lat dzieciństwa, który wybrał Niemcy, a braćmi Lef~evre, zaangażowanymi jak i ona w walkę w szeregach R~esistance, L~ea odkrywa smutnš rzeczywistość: ohydę, tortury... Mathias z ich lat młodzieńczych umarł dla niej w obskurnym hotelu prowadzonym przez odrażajšcš prostytutkę... Niestety, wielu młodych ludzi w regionie Bordeaux współpracuje z gestapo. Atmosfera nienawiści dzieli ludzi w okolicy. W takim nastroju zniechęcenia L~ea czeka na Fran~cois Taverniera; przyjeżdża on wreszcie do Montillac i bierze udział w obiedzie wydanym na cześć młodego francuskiego gestapowca, którego poznała naiwna Laure, najmłodsza siostra L~ei. Każdy wprowadza przeciwnika w błšd; lecz jeszcze tego samego popołudnia doktor Blanchard zostaje zastrzelony właśnie przez owego gestapowca. Po raz pierwszy od trzech lat Laurent d'Argilat i Fran~cois Tavernier spotykajš się bezpośrednio. Jednomyślnie postanawiajš wysłać mieszkańców Montillac do Paryża. Francuzi powrócili do czytania ksišżek, lecz księgarnie świecš pustkami. Jest to epoka zazous (Zazou - podczas II wojny światowej tak nazywano młodzież odznaczajšcš się przesadnš elegancjš i uwielbieniem jazzu amerykańskiego), kilogram masła kosztuje trzysta pięćdziesišt franków, a kawa od tysišca do dwóch tysięcy franków. Niemcy cofajš się na froncie wschodnim. Ogarnięta szałem korzystania z życia, L~ea bawi się, by więcej nie myśleć o zmarłych lub zaginionych przyjaciołach. Wkrótce potem wsiada znowu do pocišgu jadšcego do Bordeaux. Rapha~el Mahl, którego wyparli się przyjaciele z gestapo, staje się numerem 9793 w celi fortu H~a. Tam także przekazuje informacje, zwłaszcza o obecności nie rozpoznanych przez Niemców członków ruchu oporu i angielskich pilotów. Z całym spokojem sypie nazwiskami. Pewnej nocy jego zwłoki, w okrutny sposób okaleczone przez współwięźniów, zostajš wrzucone do dołu kloacznego. Fran~cois Tavernier przyjeżdża odwiedzić L~eę w Montillac, lecz zaraz musi jš opuścić. L~ea zostaje sama... `pa Wo wir sind, da ist immer vorn@ und der Teufel der Lacht nur dazu.@ Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha!@ Gdzie byśmy nie byli, zawsze do przodu,@ a tam diabeł wcišż się śmieje.@ Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha!@ "Jednakże czas robi swoje. Pewnego dnia łzy wyschnš, gniew minie, groby porosnš. Ale Francja pozostanie". `rp Charles de Gaulle "Pamiętniki wojenne. Ocalenie" `rp 1 Dla L~ei rozpoczęŁo się długie oczekiwanie. Na poczštku 1944 roku było ciepło i deszczowo. 14 lutego nastšpiło gwałtowne ochłodzenie i termometr spadł do 5 stopni poniżej zera. Przez dwa tygodnie przy północnym wietrze barometr zapowiadał śnieg. W połowie marca ociepliło się i wreszcie czuć było bliskie nadejście wiosny. W Montillac Fayard z niepokojem wpatrywał się w niebo. Było bezchmurne i od dawna nie spadł deszcz. Brak opadów doprowadzał do rozpaczy rolników, którzy nie wiedzieli, w jaki sposób wykarmić bydło, a sianokosy zapowiadały się marnie. Stosunki między tymi z "pałacu" a Fayardem, zarzšdcš piwnic, groziły zerwaniem od czasu, gdy księgowy sprawdził księgi rachunkowe posiadłości. Ten człowiek winnic musiał się przyznać do sprzedaży wina władzom okupacyjnym pomimo zakazu, jaki wydała mu L~ea, a jeszcze wcześniej jej ojciec. Na swojš obronę poczciwina wytoczył argument, że byliby jedynymi właścicielami winnic w departamencie, którzy nie sprzedajš wina Niemcom. Zresztš na długo przed wojnš prowadzili z nimi interesy i większość niemieckich dygnitarzy w ich regionie to handlarze winem w swoim kraju; wielu z nich od ponad dwudziestu lat miało dostawców w Bordeaux. Niektórych łšczyły wręcz wieloletnie przyjaźnie; czy panienka już nie pamięta starego przyjaciela pana d'Argilat, który zajechał, by złożyć im wyrazy uszanowania podczas winobrania w 1940 roku? L~ea bardzo dobrze go pamiętała. Nie zapomniała również, że ojciec i pan d'Argilat poprosili szacownego kupca z Monachium, który został oficerem Wehrmachtu, by ich nie odwiedzał tak długo, jak długo trwać będzie wojna. Fayard przyznał, że "odłożył" uzyskane ze sprzedaży sumki, gdyż znajšc poglšdy panienki..., lecz twierdził również, że zawsze nosił się z zamiarem wręczenia jej tych pieniędzy. W każdym razie, część tych dochodów obrócił na naprawę i uzupełnienie sprzętu. Panienka nie zdaje sobie nawet sprawy z ceny najmniejszej choćby beczułki. Och tak! Zdawała sobie z tego sprawę i to jak jeszcze. Czek opiewajšcy na znacznš sumę, jaki przekazał Fran~cois Tavernier, z ulgš powitał jej stary bankier w Bordeaux. Nie bardzo widział się w roli skarżšcego do sšdu - za czeki bez pokrycia i nie wykupione weksle - córkę swojego dawnego kolegi z liceum imienia Michela de Montaigne. Pech jednak chciał, że dachówki z lewego skrzydła domu zerwała wichura podczas nocnej ulewy, konto majštku było znowu debetowe. Przysłany przez Taverniera rzeczoznawca wypłacił zaliczkę, spodziewajšc się, że pienišdze zostanš mu szybko zwrócone, lecz ani on, ani L~ea od połowy stycznia nie mieli żadnych wiadomości od Fran~cois. A była już prawie połowa marca. Księgowy zakończył już pracę i poradził, by ze względu na sytuację ułożyć się jakoś z Fayardem, albo wytoczyć mu proces o przywłaszczenie mienia. L~ea odrzuciła zarówno jedno jak i drugie rozwišzanie. Gdyby nie mały Charles, który swoimi zabawami i krzykiem wprowadzał nieco wesołości, nastrój w Montillac byłby wisielczy, choć przecież każda z kobiet starała się ukryć przed pozostałymi swoje obawy. Jednej tylko Bernadette Bouchardeau niekiedy potoczyła się po wychudłym policzku uroniona ukradkiem łezka. Camille d'Argilat dniem i nocš sterczała przy radiu słuchajšc Londynu i prywatnych przekazów, wyczekujšc na jakiś znak od Laurenta. Od śmierci doktora Blancharda Sidonie słabła coraz bardziej, leżała w łóżku lub przesiadywała w fotelu ustawionym przed drzwiami swojego domu, skšd spojrzeniem ogarniała majštek i rozległš równinę, nad którš wzbijały się dymy z kominów w Saint_Macaire i Langon. Przejeżdżajšce po moście nad Garonnš pocišgi odmierzały rytm jej długich godzin spędzanych w milczeniu i w samotności. Stara kucharka wolała powrócić do Bellevue. Ruth codziennie przynosiła jej jedzenie, zaś L~ea, Camille i Bernadette czuwały przy niej na zmianę. Chora zrzędziła i gderała, mówišc, że panie dziedziczki majš ciekawsze zajęcia niż zajmowanie się niedołężnš staruchš. Lecz wszystkie doskonale wiedziały, że jedynie ich odwiedziny trzymajš jš jeszcze przy życiu. Nawet spokojnej i opanowanej Ruth udzielił się ten nastrój smutku i obawy. Pierwszy raz od wybuchu wojny ogarnęło jš zwštpienie. Strach, że w każdej chwili może, jak spod ziemi, pojawić się gestapo czy policja, spędzał sen z powiek tej odpornej Alzatki. Natomiast L~ea dla zabicia czasu pracowała do upadłego kopišc ziemię w ogrodzie warzywnym i plewišc chwasty wokół krzewów winorośli. Gdy i to nie wystarczało, by zmęczyć ciało i otumanić umysł, kilometrami pedałowała na swoim rowerze poprzez pagórkowatš okolicę. Wracała, żeby zwalić się jak kłoda na kanapę w gabinecie ojca, i spała snem niespokojnym i nie przynoszšcym odpoczynku. Gdy się budziła, prawie zawsze czuwała przy niej Camille i dla pokrzepienia częstowała jš szklankš mleka lub miseczkš zupy. Przyjaciółki uśmiechały się wówczas do siebie i spędzały długie chwile w milczeniu, przypatrujšc się, jak płonie ogień na kominku. Gdy cisza nazbyt im cišżyła, któraś z nich włšczała duży radioodbiornik stojšcy na komodzie obok kanapy i próbowała złapać Londyn. Ze względu na zakłócenia coraz gorzej było słychać te mówišce o wolności głosy, które stały im się tak drogie. "HOnor i Ojczyzna. Mówi do was Fran~cois Morland, więzień zbiegły ze stalagów, członek zarzšdu Zgromadzenia Francuskich Więźniów Wojennych... Jeńcy wojenni, repatrianci lub zbiegowie, moi towarzysze broni z grup ruchu oporu: pragnę na wstępie przekazać wam dobrš nowinę..." Trzaski zagłuszyły głos mówcy. - Zawsze to samo; nigdy nie dowiemy się, co to za dobra nowina - powiedziała L~ea walšc pięściami w odbiornik. - Przestań, dobrze wiesz, że na nic się to nie zda - rzekła Camille odsuwajšc łagodnie przyjaciółkę. Kilka razy włšczyła i wyłšczyła aparat. Już miała zaniechać swoich wysiłków, gdy ten sam głos podjšł: "W waszym imieniu podzieliłem się z generałem de Gaulle'em wiarš, jaka skłania nas do działania. W waszym imieniu opowiedziałem komisarzowi Frenay, jak i my zbiegłemu z niewoli, o tym, co stanowi naszš rację bytu, cel naszego życia. Lecz ci ludzie, których zasługš jest to, że uwierzyli w przyszłość, już wcześniej zrozumieli nadzieję, jakš żywimy..." Znowu wystšpiły zakłócenia odbioru, dało się słyszeć tylko kilka strzępów zdań, a później trzaski nagle ustały. "...Lecz mierzš oni jeszcze wyżej i ich zamiary zakrojone sš na jeszcze szerszš skalę. Ponieważ w obozach i komandach nauczyli się rozpoznawać wzajemnie, chcš ojczyzny pozbawionej znamion zmęczenia i starości. Ponieważ się odnaleźli, chcš ojczyzny, w której klasy, kategorie, szczeble drabiny społecznej zrównajš się w sprawiedliwości silniejszej niż wszelka działalność dobroczynna. Ponieważ w miastach i wsiach swego wygnania dzielili jednakš nędzę z ludźmi wszystkich ras i wszystkich narodowości, chcš z nimi dzielić zdobycze przyszłego życia. Ależ tak, moi towarzysze, walczymy dla wszystkich. Dlatego właśnie wybraliśmy walkę. Przypomnijmy sobie przysięgę złożonš w chwili wyjazdu, gdy zostawialiśmy za sobš swoich bliskich. Mówili nam: "Tylko nas nie zawiedźcie, przede wszystkim powiedzcie Francji, by wyszła nam na spotkanie pokazujšc swe najpiękniejsze oblicze". Uciekinierzy, repatrianci, wy z ośrodków pomocy, wy z oddzielnych grup podziemia. Nadeszła chwila, by spełnić tę obietnicę." - Jeszcze jeden idealista! - wykrzyknęła L~ea. - Ale piękne jest to oblicze Francji! Niechże ten Morland przyjedzie i popatrzy sobie, do czego jest podobne to piękne oblicze... obrzękłe ze strachu, nienawiści i zachłanności, z przebiegłym spojrzeniem, z ustami ociekajšcymi oszczerstwami i donosami... - Uspokój się! Dobrze wiesz, że Francja to nie tylko to, że to także ludzie tacy jak Laurent, Fran~cois, Lucien, pani Lafourcade... - Gwiżdżę na to! - wrzeszczała L~ea. - Wszyscy oni wyginš, albo już zginęli, i zostanš tylko tamci! Camille aż pobladła z oburzenia. - Och! Zamilcz... nie mów tak... - Ciiicho! Przekazy prywatne. Przysunęły się tak blisko odbiornika, że ich głowy dotykały lakierowanego drewna. "Wszystko wzbiera przeciwko mnie, wszystko mnie osacza, wszystko kusi... Powtarzam! Wszystko wzbiera przeciwko mnie, wszystko mnie osacza, wszystko kusi... Dostaliśmy paczki od Ginette... Powtarzam: Dostaliśmy paczki od Ginette... Suka Barbary będzie miała trzy szczeniaki... Powtarzam: Suka Barbary bęDzie miała trzy szczeniaki... Laurent wypił szklankę mleka... Powtarzam..." - Słyszałaś? "...Laurent wypił szklankę mleka..." - Żyje! Żyje! Śmiejšc się i płaczšc padły sobie w ramiona. Laurent d'Argilat miał się dobrze. Było to jedno z umówionych haseł, by im donieść, że nie powinny się martwić. Tej nocy L~ea i Camille spały spokojnie. Tydzień po Wielkiej Nocy ich przyjaciel, rzeźnik z Saint_Macaire, który pomógł przy ucieczce ojca Adriena Delmas, przyjechał w odwiedziny furgonetkš napędzanš gazem. Robiła taki hałas, że kilka minut wcześniej wszyscy wiedzieli o jego wizycie. Kiedy pojazd wjechał do majštku, Camille i L~ea stały już na progu drzwi prowadzšcych do kuchni. Albert podszedł do nich szeroko się uśmiechajšc i niosšc jakšś paczkę zawiniętš w śnieżnobiałe płótno. Dzień dobry, pani Camille, dzień dobry, L~eo. - Dzień dobry, Albercie, jakie to szczęście znowu pana widzieć! Niedługo minie miesišc, jak był pan tu ostatnio. - No cóż, pani Camille, w naszych czasach nie zawsze robi się to, na co ma się ochotę. Mogę wejść? Przywiozłem wam pięknš pieczeń i trochę wštróbki dla małego. Mireille dorzuciła rynienkę pasztetu z zajšca. Daję głowę, że będziecie palce lizać. - Dziękujemy, Albercie. Gdyby nie pan, nieczęsto jadałoby się tu mięSo. Jak się czuje pana syn? - Dobrze, pani Camille, dobrze. Mówi, że jest mu dość ciężko i że dużo wycierpiał przez odmrożenia, ale teraz ma się już lepiej. - Dzień dobry, Albercie. Wypije pan z nami filiżankę kawy? - Dzień dobry, panno Ruth. Z przyjemnościš. To prawdziwa? - Prawie - odparła guwernantka, ujmujšc w dłonie dzbanek do kawy, stojšcy jak zwykle na brzegu płyty kuchennej. Rzeźnik odstawił swojš filiżankę i wierzchem dłoni otarł usta. - Ma pani rację, prawie prawdziwa. Podejdźcie no bliżej, mam wam do powiedzenia ważne rzeczy. O tak... Wczoraj dostałem wiadomość od ojca Adriena. Możliwe, że niebawem zobaczymy go znowu w okolicy... - Kiedy? - Tego nie wiem. Udało się zorganizować ucieczkę braci Lef~evre ze szpitala. - Jak się czujš? - Leczy ich jakiś lekarz spod Dax. Jak tylko dojdš do siebie, pójdš do partyzantki, do oddziału D~ed~e Baska. Pamiętacie Stanislasa? - Stanislasa? - spytała L~ea. - Aristide'a, jeśli wolicie. - Tak, oczywiście. - Wrócił w nasze strony, żeby umocnić siatkę i ukarać zdrajców, którzy wydali kumpli. - Pracuje pan z nim? - Nie, ja pracuję z tymi z La R~eole, ale jako że znajdujemy się na granicy pomiędzy dwoma sektorami, służę za łšcznika między Hilaire'em a nim. Trzeba by było, żeby jedna z was powiadomiła paniš Lef~evre, że jej chłopaki majš się dobrze. - Ja pojadę - powiedziała L~ea. - Tak się cieszę, że się im powiodło. Nie było to zbyt trudne? - Nie. Mieliśmy zaufanych ludzi w szpitalu, a trzymajšcy przy nich straż policjanci to byli ludzie Lancelota. Słyszałyście wiadomość od pana Laurenta wczoraj przez radio z Londynu? - Tak. Można powiedzieć, że po tylu dniach obaw i niepokoju dobre nowiny przychodzš naraz. - Dobre tylko dla niektórych. Nie mogę przestać myśleć o siedemnastu chłopakach z grupy Maurice'a Bourgeois, których te dranie rozstrzelały dwudziestego siódmego stycznia. Wszyscy pamiętali wydanie "La Petite Gironde" z 20 lutego obwieszczajšce egzekucję terrorystów z Bordeaux. - Znał ich pan? - wyjškała Camille. - Kilku. Jak się nadarzyła ku temu okazja, oddawaliśmy sobie przysługi, mimo że oni sš komunistami, a my gaullistami. Jednego lubiłem: Serge'a Arnaud, był w wieku mojego syna. To okropne umierać, kiedy ma się dziewiętnaście lat. - Kiedy to się skończy? - westchnęła Ruth, ocierajšc oczy. - Mam nadzieję, że niedługo. Rzecz w tym, że nie ma nas dużo. A ci z gestapo sš przebiegli. Po fali aresztowań, wysyłek do obozów i egzekucji w Gironde, Aristide i inni majš sporo kłopotu ze znalezieniem chętnych do swoich oddziałów. Przerwał mu dzwonek roweru. Drzwi się otwarły. Był to listonosz Armand. - Dzień dobry paniom. Mam list do pani, panienko L~eo. Mam nadzieję, że sprawi on pani większš przyjemność niż ten, który zaniosłem ojcu Fayardowi. - Jeszcze jedno pismo z banku - westchnęła L~ea. - A wiecie, co było w środku? - podjšł Armand. - ...Nie łamcie sobie głowy, bo i tak nie zgadniecie... Trumna. Z wyjštkiem Alberta, wszystkie kobiety wykrzyknęły: - Trumna!? - Przecież wam mówię. Czarna trumienka wycięta z kartonu. Wydaje mi się nawet, że było na niej wypisane nazwisko Fayarda. - Ale dlaczego? - zdziwiła się Camille. - No! Ci, co kolaborujš z boszami, dostajš to, żeby zrozumieli, że pod koniec wojny dobierzemy się im do skóry. - Za parę butelek wina - mruknęła Camille z pogardš w głosie. - Nie tylko za butelki wina, pani Camille - zimno stwierdził rzeźnik. - Co chce pan przez to powiedzieć, Albercie? - wypytywała L~ea. - Nie mamy pewności. Ale widziano, co najmniej dwukrotnie, jak Fayard wychodził z Komendantury w Langon. - Wszyscy tam chodziliśmy wcześniej czy później. - Dobrze o tym wiem, pani Camille, ale kršżš pogłoski, no i przede wszystkim ten jego syn. Jak sobie pomyślę, że znam go od takiego, nim jeszcze odrósł od ziemi. Widzę was jeszcze, jak się oboje uganialiście pośród winorośli, umorusani sokiem z winogron. Pamięta pani, L~eo? - Tak... Kto by pomyślał, że to było tak dawno... - To nie poprawi humoru Fayardowi, rzekła Ruth nalewajšc listonoszowi szklaneczkę wina. - Co to to nie; najpierw zrobił się czerwony jak burak, a potem trupioblady, jak zobaczył, co jest w kopercie. Nie czekałem na dalszy cišg. Ruszyłem w drogę. Duszkiem wychylił szklaneczkę do dna. - No, ale to jeszcze nie koniec... Ja tu sobie gadu_gadu... Jeszcze nie skończyłem objazdu rejonu. No to do widzenia szanownemu zgromadzeniu, do następnej okazji. - Do widzenia, Armandzie, do zobaczenia niebawem. - Na mnie też pora - rzekł Albert. L~ea odprowadziła go do furgonetki. - Niedługo będziemy mieli zrzut broni. Może pani pójść sprawdzić, czy kryjówka w kalwarii nie została odkryta? Powinna w niej być skrzynia z magazynkami i skrzynia granatów. - Pójdę tam jutro. - Jeśli wszystko będzie w porzšdku, niech pani zrobi krzyżyk kredš na kracie otaczajšcej anioła przy skrzyżowaniu. - ZGoda. - Proszę zachować ostrożność, stryj by mi nie wybaczył, gdyby coś się pani stało. Miejcie się na baczności przed starym Fayardem. W kapliczce drogi krzyżowej wszystko zdawało się w porzšdku, skrzynie były nienaruszone. Pomimo pięknej pogody przy kalwarii było pusto, ani żywego ducha. W nocy z 15 na 16 kwietnia ulewny deszcz wyżłobił bruzdy w spadzistych alejach i ponanosił na płaski teren kopczyki żwiru, który wyślizgiwał się spod nóg. W drodze powrotnej L~ea zaszła na cmentarz. Zatrzymała się przy grobie rodziców i wyrwała kilka chwastów, których nie dostrzegła Ruth. Wokół nie było nikogo. Dobiegały tutaj krzyki dzieci. "Jest przerwa" - pomyślała popychajšc drzwi kaplicy. Lodowata wilgoć przyprawiła jš o dreszcze. Gdy weszła, od ołtarza odwróciły się ku niej trzy modlšce się niewiasty. Co ona tutaj robi? Sainte_Exup~erance w swojej bogatej oprawie bardziej niż zwykle wyglšdała na to, czym była w istocie: wielkš woskowš lalkš w zakurzonych szatach. Gdzież się podziało wzruszenie, jakiego L~ea doznawała w dzieciństwie? Gdzie się podział cudowny obraz małej świętej, której imię, dla niektórych, sama dzisiaj nosiła? Wszystko to stawało się śmieszne i niebezpieczne. Narastała w niej złość. Chęć, by wszystko posłać do diabła, by znowu znaleźć się na bulwarze Saint_Michel albo na Champs_Elys~ees z Laure i jej kumplami zazous, pić koktajle o dziwnych nazwach i przeróżnych barwach, tańczyć na potajemnych balach, słuchać zakazanych amerykańskich płyt, zamiast pedałować przez winnice i pola, przewozić wiadomości i granaty, sprawdzać rachunki i wyczekiwać przed radioodbiornikiem na wiadomości o Fran~cois, Laurencie i niepewnym desancie! Po uszy miała życia w strachu przed przyjściem gestapo czy policji, powrotem Mathiasa i brakiem pieniędzy. Fran~cois Tavernier pewnie dawno poległ, skoro nie dotrzymał obietnicy... Na tę myśl padła na kolana. - "Tylko nie to, dobry Boże, tylko nie to!" Przybita, L~ea wyszła z kościoła. Ogromne znużenie zawładnęło dziewczynš. Toporne buty na drewnianej podeszwie cišżyły jej, jak gdyby były z ołowiu. Kiedy minęła ostatnš zagrodę wsi, jeszcze przez jakiś czas biegły za niš ujadajšc wychudzone psy, a potem uspokoiły się i wróciły do bud. Przy "krzyżówce z aniołem" upewniła się, że nikogo nie ma i na zardzewiałej kracie nakreśliła kredš biały krzyżyk. Na wieży kościelnej w Verdelais wybiła szósta wieczór. Po niebie sunęły ciężkie ciemne chmury. Czy było to wezwanie bezkresnego i wzburzonego nieba? L~ea znalazła się na drodze wiodšcej do domu Sidonie. Jego maleńkość zakrawała na kpinę w porównaniu z bezmiarem krajobrazu. Jak mšdrze postšpiła stara kobieta obstajšc za powrotem do Bellevue! Stšd dusza rwała się ku odległym Landom, ku niezmierzonemu oceanowi, temu podróżnikowi, i bezgranicznym niebiosom. Ten znajomy widok zawsze wywoływał w niej uczucie spokoju, pragnienie odpoczynku, snu, medytacji, jakby rzekł Adrien Delmas. Z zamyślenia wyrwał jš jakiś skowyt. Suka Sidonie, Belle, skamlała przywarłszy do drzwi. L~ea wycišgnęła rękę, by pogłaskać zwierzę, które poderwało się z warczeniem. - Nie poznajesz mnie? Na dźwięk przyjaznego głosu zwierzę przysunęło się do L~ei i ułożyło u jej stóp. Wydało z siebie niesamowite, przejmujšce, złowieszcze wycie. Nagle zaniepokojona, L~ea otworzyła drzwi i weszła do środka. W pomieszczeniu panował nieopisany bałagan, jak gdyby huragan powywracał sprzęty, potłukł naczynia i porozrzucał bieliznę i papiery. Zerwane z łóżka prześcieradła, wywrócony materac wskazywały na rutynowš rewizję. Kto mógł tak się pastwić nad skromnym dobytkiem starej chorej kobiety. L~ea znała odpowiedź, lecz wzdragała się jeszcze przed jej wypowiedzeniem. - Sidonie... Sidonie... Suka, która leżała plackiem pod łóżkiem, od czasu do czasu wydawała z siebie posępny skowyt. Zsunšwszy się między ścianę a brzeg łóżka stara kobieta leżała bez przytomności. L~ea z trudem wcišgnęła jš na łóżko i ułożyła na materacu. Sidonie miała ziemistš cerę, strużka krwi płynęła z prawej dziurki nosa, zaś lewš stronę twarzy na niebiesko barwił siniak. L~ea pochyliła się nad niš: niepewny oddech dobywał się z lekko otwartych ust. W rozchyleniu białej bawełnianej koszuli nocnej ślady palców znaczyły zwiotczałš skórę szyi. Osłupiała L~ea patrzyła na leżšce bez ruchu ciało kobiety, która jš pocieszała i po kryjomu podtykała jej łakocie, kiedy Ruth lub matka jš karały. Na wspomnienie pieszczot wymienianych w wielkim fotelu stojšcym przed paleniskiem kuchni w Montillac, L~ea wybuchnęła płaczem i wołała swym dawnym dziecinnym głosikiem: - Donie, Donie, odezwij się... Wyrywajšc się ze śmiertelnego odrętwienia, które jš ogarniało, staruszka otworzyła oczy. L~ea przytuliła się do niej. - Sidonie, proszę cię, powiedz coś... Kobieta powoli uniosła ramię i złożyła dłoń na pochylonej głowie. Jej wargi rozchylały się i zamykały, lecz nie dobywał się z nich żaden dźwięk. - Spróbuj jeszcze raz... powiedz, kto to zrobił... Dłoń zaczęła cišżyć. L~ea przystawiła ucho do warg Sidonie. - ...cie... u... cie... kaj... uciekaj... Dłoń stała się jeszcze cięższa. L~ea spróbowała ostrożnie wyswobodzić się z tego objęcia szepczšc łagodnie: - Co mówisz? Ręka jak gdyby z żalem opuściła gęste włosy, gwałtownie ześliznęła się i głuchym odgłosem uderzyła o drewniany brzeg łóżka. Belle zawyła zwiastujšc śmierć. Łzy L~ei przestały płynšć, a dziewczyna z niedowierzaniem wpatrywała się w ukochane oblicze starej kobiety, które w jednej chwili stało się obce i wrogie. To nieprawda... zaledwie przed chwilš czuła przy swoim policzku ciepły oddech... a teraz... to bezwstydne ciało w wysoko podwiniętej bieliźnie... Ze złościš obcišgnęła brzeg koszuli. Niech ktoś uciszy tego psa!... Co mu jest, że tak wyje jak głupi? No, bo przecież, czy ona L~ea, płacze? Za swoimi plecami usłyszała jakiś szelest i odwróciła się gwałtownie. Na progu ujrzała jakiegoś mężczyznę. Stała zdrętwiała, jak gdyby wrosła w ziemię. Co on tu robi w tym spustoszonym domu, nad nie ostygłym jeszcze trupem. Nagle zdało jej się, że zaczyna rozumieć. Godny wzgardy strach wyparł poczucie godności. - Proszę cię!... nie rób mi krzywdy! - Mathias Fayard nie patrzył na niš, odsunšł jš dłoniš i blady, z zaciśniętymi pięściami, podszedł do łóżka. - Jak śmieli! Z jakš czułościš złożył zniekształcone od pracy ręce, zamknšł powieki tej, którš, dzieckiem będšc, nazywał "mamš Sidonie" i która tak zręcznie pomagała mu unikać policzków wymierzanych przez ojca. Padł na kolana nie po to, by odmówić dawno już zapomnianš modlitwę, lecz z nadmiaru żałości. L~ea przyglšdała mu się z obawš, lecz gdy zwrócił ku niej swojš wykrzywionš bólem twarz, po której płynęły łzy, padła mu w ramiona, sama zanoszšc się płaczem. Jak długo tak klęczeli, uczepieni siebie nawzajem, przy zwłokach, które zabierały w chłód mogiły to, co jeszcze im zostało z dzieciństwa? Belle, która wskoczyła na łóżko, skowyczšc lizała stopy swojej pani. Mathias opanował się pierwszy. - Musisz wyjechać. L~ea ani drgnęła. Młodzieniec wyjšł z kieszeni wštpliwej świeżości chusteczkę do nosa, którš otarł najpierw oczy swojej przyjaciółce, a potem sobie. Nie wzbraniała się, wyglšdała, jakby była nieprzytomna, nieświadoma. Potrzšsnšł niš, najpierw łagodnie, potem prawie brutalnie. - Posłuchaj mnie. Musisz opuścić Montillac. Były donosy na Camille i na ciebie. Jej brak reakcji sprawiał, że miał ochotę jš spoliczkować. - Dobry Boże! Słyszysz? Ludzie Dohsego i policja przyjdš cię aresztować. Nareszcie! Zdawała się rozumieć, chyba go widziała. Smutek i przygnębienie stopniowo ustępowały miejsca przerażeniu i niedowierzaniu. - I to ty mnie ostrzegasz!... Słyszšc ten okrzyk, spuścił głowę. - Słyszałem, jak Denan wydawał rozkazy Fiaux, Guilbeau i Lacouture'owi. - Myślałam, że dla nich pracujesz. Nagle powróciły jej siła i pogarda. - Zdarza się. Lecz cokolwiek byś myślała, nie chcę, żeby dostali ciebie w swoje łapy. - Prawda, znasz przecież ich metody! Mathias podniósł się i popatrzył na zwłoki Sidonie. - Zdawało mi się, że je znam. L~ea poszła za jego wzrokiem i również wstała, oczy znów miała pełne łez. - Dlaczego ona? - Słyszałem, jak Fiaux mówił, że w jednym z listów oskarżano Sidonie, że ukrywała twojego kuzyna Luciena i że wie, gdzie się znajdujš bracia Lef~evre. Ale ani przez chwilę nie przeszło mi przez myśl, że przyjadš jš przesłuchiwać. Myślałem tylko o tobie, żeby cię ostrzec. Jednego tylko nie rozumiem, dlaczego zaraz po tym nie pojechali do pałacu. - Co ty możesz o tym wiedzieć? - Przyszedłem tutaj na skróty przez winnice. Zobaczyłbym albo usłyszał samochody. Chyba że ukryli się w lasku sosnowym. - Niczego nie zauważyłam. Przechodziłam tamtędy w drodze z Verdelais. - Dobrze, chodźmy stšd. - Ale nie możemy zostawić tak Sidonie. - Jej już nic nie można pomóc. Jak się ściemni, pójdę dać znać proboszczowi. Pośpiesz się. Po raz ostatni L~ea ucałowała zimny już policzek i zostawiła przy zmarłej psa, który nie przestawał skomleć, by czuwał przy zwłokach. Na zewnštrz niebo zwiastowało nieszczęścia. Mathias zatrzymał się u stóp tarasu. - Zaczekaj tu na mnie. Pójdę zobaczyć, czy nie ma nikogo. - Nie, pójdę z tobš. Wzruszył ramionami i pomógł jej pokonać strome podejście. Wszystko wydawało się spokojne. Było już tak ciemno, że ledwo rozróżniało się fasadę domu. L~ea zauważyła, że posuwali się wzdłuż alei grabowej o skšpym jeszcze listowiu, by pozostawać niewidocznymi z farmy i szop. Mathias starał się, żeby nie zauważyli go rodzice. Nocne światło sšczyło się przez okno balkonowe wychodzšce na podwórze. Camille musiała jej wyczekiwać, gdyż drzwi otwarły się nagle i pojawiła się w nich młoda kobieta ubrana w granatowy płaszcz, jak gdyby przygotowywała się do wyjścia. - Nareszcie jesteś! L~ea potršciła jš wchodzšc do środka. - Sidonie nie żyje. - Co takiego?... - Kumple tego tutaj przyszli jš "przesłuchiwać". Przyciskajšc dłonie do piersi, Camille patrzyła na Mathiasa z niedowierzaniem. - Niech pani tak na mnie nie patrzy, pani Camille. Dokładnie nie wiadomo, jak to się stało. - Posłuchaj go tylko!... Dokładnie nie wiadomo, jak to się stało!... Bierzesz nas za idiotki?... Doskonale wiadomo, co się stało, chcesz, żebym ci to dokładnie opowiedziała? - Nie jest to konieczne i niczego nie zmieni. Sš pilniejsze sprawy. Musicie wyjechać. - A kto nas zapewni, że to nie jest podstęp i nie zawieziesz nas prosto do twoich przyjaciół z gestapo? Z zaciśniętymi szczękami Mathias zbliżył się do niej unoszšc pięść. - No właśnie, uderz mnie, zacznij ich robotę... Przecież lubisz bić. - Pani Camille, niech jš pani uciszy. Tyle czasu tu marnotrawimy... - Skšd mamy wiedzieć, czy możemy panu zaufać? - Tego nie możecie wiedzieć. Ale pani, która kocha swojego męża, pani mi uwierzy, jeśli przysięGnę, że kocham L~eę i że mimo tego wszystkiego, co nas dzieli, pomimo tego, czego się dopuściłem, jestem gotów umrzeć, żeby tylko nic jej się nie stało. Camille położyła dłoń na ramieniu młodzieńca. - Wierzę panu. Ale ja, dlaczego zależy panu, żeby mnie ratować? - Gdyby paniš aresztowano, L~ea by mi tego nie wybaczyła. WEszła Ruth niosšc wypchany plecak, który podała L~ei. - Masz! Włożyłam ciepłe ubrania, latarkę elektrycznš i dwa słoje gęSiny. A teraz ruszajcie już w drogę. - W drogę... w drogę... - podśpiewywał sobie mały Charles w czapeczce naciśniętej na oczy. - Dalej, pośpieszcie się - powiedziała Ruth, wypychajšc ich na zewnštrz. - Ale ty jedziesz z nami! - Nie, ktoś musi im coś odpowiedzieć, jak przyjdš. - Nie chcę!... po tym, co zrobili Sidonie. - Sidonie? - Zabili jš, torturujšc. - Mój Boże! - westchnęła guwernantka, żegnajšc się znakiem krzyża. - Niech się pani szybko zdecyduje, panno Ruth. Jedzie pani czy nie? - Nie, zostaję, nie mogę porzucić domu pana Pierre'a. Nie martwcie się, już ja im powiem! Na jednym mi tylko zależy... - We dwie łatwiej nam będzie przekonać ich, że wyjechałyście do Paryża - rzekła Bernadette Bouchardeau, która właśnie weszła do pokoju. - Twoja ciotka ma rację, to sprawi, że wasza nieobecność wyda się bardziej naturalna. - Ale narażajš się na pewnš zgubę! - Nie bardziej niż wy, zostajšc tutaj. - To prawda - powiedziała Ruth. - Jedźcie, już się zupełnie ściemniło. Mathias, odpowiadasz za nie. - Czy kiedykolwiek pani skłamałem? - Co zamierzasz zrobić? - Zawieźć je do Alberta, żeby je ukrył. - Dlaczego do Alberta? - prawie krzyknęła L~ea. - Dlatego, że jest w ruchu oporu i będzie wiedział, co z wami zrobić. - Co pozwala ci tak twierdzić? - Przestań traktować mnie jak kretyna. Od dawna wiem, że ukrywa angielskich lotników, że zna miejsca zrzutów i że brał udział w przygotowaniu ucieczki braci Lef~evre. - I nie wydałeś ich?!!! - Nie mam zamiaru wydawać ludzi. - No to chyba nie jesteś mile widziany przez swoich szefów. - Starczy już tego! - twardo krzyknęła Camille. - Później załatwicie swoje porachunki. Na razie rzecz w tym, żeby nas tutaj nie było, jak przyjdš. Jesteście pewne, Ruth i pani, że nie chcecie iść z nami? - Zupełnie pewne, moja mała CAmille. Chcę być tutaj, na wypadek gdyby Lucien albo mój brat mnie potrzebowali. A poza tym za stara już jestem na włóczenie się po gościńcach i spanie pod gołym niebem. Powinna nam pani zostawić Charles'a, zajęłybyśmy się nim. - Bardzo wam dziękuję, ale poczuję się spokojniejsza, jak będzie razem ze mnš. - Idę do moich rodziców, żeby nie zobaczyli, jak wychodzicie. Za kwadrans spotykamy się w Montonoire, gdzie zostawiłem samochód. Mathias wyszedł przez kuchnię. Obie młode kobiety i dziecko zjedli po miseczce zupy, po czym L~ea i Camille zapięły płaszcze i wyszły w noc, ucałowawszy przedtem po raz ostatni Ruth i Bernadette Bouchardeau. Prawie dwadzieścia minut czekały na Mathiasa ukryte za czarnym samochodem. - Nie przyjdzie. Mówię ci, że nie przyjdzie. - Ależ przyjdzie. Cicho! Posłuchaj!... Ktoś idzie drogš. Było tak ciemno, że sylwetka mężczyzny stapiała się z tłem. - L~eo, to ja. - Nie spieszyłeś się zanadto! - Nie udawało mi się przerwać krzyków ojca i pojękiwań matki. Praktycznie rzecz bioršc zwiałem im. Siadajcie szybko. Przyciskajšc do siebie pluszowego misia L~ei, którego Ruth odszukała i naprawiła, Charles ze śmiechem wgramolił się do samochodu. W istocie był on jedynš osobš, którš bawiła ta sytuacja. Nigdy jeszcze uliczki średniowiecznego miasteczka Saint_Macaire nie wydały się im tak wšskie i ciemne. Niebieskawe światło padajšce z osłoniętych reflektorów nie było wystarczajšco silne, by im oświetlać drogę. Dotarli wreszcie do domu rzeźnika. Mathias wyłšczył silnik. Ani jednego światła, żadnego odgłosu... Przytłaczajšca cisza nieprzeniknionej nocy, która zdawała się nie mieć końca. W samochodzie wszyscy powstrzymywali oddech, czujni, nawet Charles, który przytulił twarz do karku matki; lekki szczęk poderwał L~eę: Mathias odbezpieczał pistolet. - LEpiej będzie, jak pójdziesz się rozejrzeć - szepnšł. L~ea zwinnie wysunęła się na zewnštrz i zapukała do drzwi; za pištym stuknięciem zduszony głos zapytał. - Co tam? - To ja, L~ea. - KTO? - L~ea Delmas. Drzwi się otwarły i ukazała się w nich żona rzeźnika, w koszuli nocnej i z chustš zarzuconš na ramiona, trzymajšca latarkę w ręce. - Wchodź szybko do środka, moja mała. Ale napędziłaś mi strachu, myślałam, że coś się przytrafiło Albertowi. - Nie ma go w domu? - Nie, jest w Saint_Jean de Blaignac przy zrzu... Ale co cię tu sprowadza? - Gestapo... Jestem z Camille d'Argilat i jej synkiem. Przywiózł nas Mathias Fayard... - Mathias Fayard?... Tutaj?... Jesteśmy zgubione! Popychajšc przed sobš Camille i Charles'a, wszedł Mathias i zamknšł za sobš drzwi. - Niech się pani nie obawia, Mireille, gdybym chciał was wydać, już dawno bym to zrobił. Wszystko, o co proszę Alberta i jego towarzyszy, to to, żeby ich ukryli, nie chcę wiedzieć gdzie, póki nie znajdę jakiegoś innego wyjścia. - Nie ufam ci. Wszyscy wiedzš, że współpracujesz z nimi. - Gwiżdżę na to, co pani wie. Nie o mnie tu chodzi, ale o nie. Jeśli to może uspokoić Alberta i tamtych, niech wezmš za zakładników moich rodziców. - Ty gnojku! - z pogardš splunęła Mireille. Mathias wzruszył ramionami. - Wszystko mi jedno, co o mnie myślicie. Najważniejsze, żeby gestapo ich nie zatrzymało. Jeśli Albert będzie chciał ze mnš pogadać, niech zostawi wiadomość w "Lion d'Or" w Langon. Stawię się tam, gdzie mi każe. A teraz muszę już jechać. Gdy podszedł do L~ei, odwróciła się od niego. Tylko CAmille zlitowała się nad nim, widzšc wyraz cierpienia, jaki malował się na jego twarzy. - Dziękuję, Mathias. Trzy kobiety stały nieruchomo u wejścia do kuchni, póki nie ucichł warkot silnika. Na krześle stojšcym przy wygasłym kominie stał mały Charles, nie wypuszczajšc z objęć misia. BYła trzecia nad ranem, gdy Albert wrócił ze zrzutu w towarzystwie żandarma Riri, mechanika samochodowego Dupeyrona i dróżnika Cazenawe. Wszyscy czterej nieśli przewieszone przez ramię karabiny maszynowe. - L~ea... Pani Camille... Co się dzieje? - Gestapo ich poszukuje. Trzej mężczyźni stali jak skamieniali. - Ale to jeszcze nie wszystko - cišgnęła dalej Mireille coraz bardziej piskliwym głosem - zamordowali Sidonie, a przywiózł je tutaj, żebyś je ukrył, nie kto inny, tylko syn Fayardów. - A to skurwiel - zagrzmiał mechanik. - Wyda nas - wybełkotał żandarm. - Nie sšdzę - mruknšł w zamyśleniu rzeźnik. - Powiedział, że gdybyśmy mu nie ufali, możemy wzišć jego rodziców jako zakładników - wybškała Mireille. Camille poczuła, że powinna się wtršcić. - Jestem pewna, że on nikogo nie zdradzi. - To bardzo możliwe, pani Camille, ale nie można sobie pozwolić na najmniejsze ryzyko. Myślę, moja dobra Mireille, że trzeba zwiewać do Maquis. - Ani mi się waż! A sklep, a mały, jeśli będzie próbował się z nami skontaktować, jeśli będzie nas potrzebował? Jak chcesz, to idź, ale ja zostaję. - Ależ Mi... - Nie nalegaj, to postanowione. - No to i ja zostaję. Rzeźniczka, okazała kobieta, rzuciła się mężowi na szyję, a on przytulił jš do siebie, starajšc się ukryć wzruszenie. - Hej! Powiedz no, wyobrażasz mnie sobie, jak zabijam krowę matki L~ecuyer? TA uwaga przywołała uśmiech na ich twarze. - To jeszcze nie wszystko. Co z nimi zrobimy? - spytał żandarm wskazujšc Camille i L~eę. Albert odcišgnšł swoich towarzyszy w drugi koniec kuchni. Poszeptali tam kilka chwil. Riri i Dupeyron wyszli. - Jak tylko wrócš, jeśli dobrze pójdzie, wyjedziemy. Zawieziemy was do przyjaciół, których jesteśmy pewni, i zostaniecie tam parę dni. A potem zobaczymy. Wiele spraw zależeć będzie od tego, co mi powie Mathias, jak się z nim zobaczę. Zwrócił się do żony. - Mireille, przygotuj nam porzšdny koszyk. - Proszę nie robić sobie kłopotu, mamy co trzeba - powiedziała Camille. - Dobrze, dobrze, nie wiadomo, ile czasu będziecie się ukrywać. Wrócił mechanik. - Można jechać, wszędzie cisza, spokój, Riri stoi na czatach. - Dobra, no to w drogę. Nie martw się, Mireille, jeśli nie wrócę przed świtem... Biorę maluszka, Cazanave będzie niósł koszyk. No to się pożegnajcie. Furgonetka nie należała do najwygodniejszych pojazdów i gwałtownie podskakiwała na wybojach drogi. - Daleko jeszcze? - burknęła L~ea. - Nie bardzo, kawałek przed Villandraut. Okolice sš pewne. To kumple, którzy prowadzš oddział partyzancki w tym rejonie. Pani stryj zna ich doskonale. - Sšdzi pan, że długo tutaj zostaniemy? - Pojęcia nie mam. Wszystko się wyjaśni po spotkaniu z Mathiasem. Dojeżdżamy. Po krótkim przejeździe pomiędzy niskimi zabudowaniami zatrzymali się przed domem stojšcym nieco na uboczu. Zaszczekał piesn. Otwarły się drzwi. Podszedł do nich mężczyzna uzbrojony w strzelbę. - To ty, Albercie? - spytał cicho. - Tak, przywożę ci znajome, które sš w opałach. - Mogłeś mnie uprzedzić. - Nie było jak. Masz teraz u siebie trochę miejsca? - Masz szczęście. Anglicy wyjechali ubiegłej nocy. - Na długo? - Nie wiem. - Kobiety i dzieciak - mruknšł - nie lubię tego. Zawsze sš kłopoty przez te zakichane baby. - Nadzwyczaj uprzejmy! - wycedziła przez zęby L~ea. - Nie zwracajcie na to uwagi - rzekł Albert - ojciec L~eon zrzędzi bez ustanku, ale w całych Landach nie znajdziecie lepszego strzelca i dzielniejszego serca. - Nie sterczcie tak na dworze. Wszyscy sšsiedzi to swoi ludzie, ale w naszych czasach parszywa owca łatwo się wśliźnie do stada. Pomieszczenie, do którego weszli, było długie i niskie, z polepš zamiast podłogi. Trzy wysokie i obszerne łóżka z wyblakłymi czerwonymi zasłonami przytwierdzonymi do belek powały, oddzielone od siebie skrzyniami z rzeźBionego drewna, obszerny stół zarzucony wnykami, czerwonymi i niebieskimi nabojami, rozmontowanym karabinem maszynowym rozłożonym na gazecie, brudnymi naczyniami i starymi szmatami, zbieranina krzeseł, czarna od długoletniego używania kuchnia, kominek o imponujšcych wymiarach z nieuniknionymi łuskami po pociskach z ostatniej wojny z wygrawerowanym na nich napisem, zużyty kamienny zlew, nad którym wisiały pożółkłe i upstrzone przez muchy kalendarze (kalendarz na rok 1944, przedstawiajšcy małe kocięta, wydawał się anachronizmem ze względu na krzykliwe kolory), wszystko to stanowiło całe wyposażenie, które oświetlało żółte światło padajšce od wiszšcej lampy naftowej. W zagrodzie nie było jeszcze elektryczności. Ten prymitywizm, pogłęBiony jeszcze silnym zapachem zawieszonych u powały liści tytoniu, sprawił, że obie kobiety znieruchomiały na progu. - Nie spodziewałem się tak szybko nowych gości, nie miałem kiedy zmienić pościeli - rzekł L~eon, wyjmujšc prześcieradła z jednego z kufrów. - Nie ma tu drugiego pokoju? - szepnęła Albertowi na ucho L~ea. - Ano nie - odparł gospodarz, który miał dobry słuch - nie ma drugiego pokoju, to wszystko, co mogę wam zaproponować, panienko. Niech mi pani pomoże posłać łóżka. Przekona się pani, że sš wygodne, to prawdziwy kaczy puch. Jak już się człowiek położy w takim łóżku, to nie chce mu się z niego wstać. Prześcieradła były szorstkie, lecz przyjemnie pachniały ziołami. - Za potrzebš chodzi się za chałupę, dużo tam miejsca - dodał z przebiegłš minš. - A umywalka? A co z myciem? - Na podwórzu jest koryto, a i do studni niedaleko. L~ea musiała mieć raczej dziwny wyraz twarzy, bo mimo zmęczenia, Camille parsknęła śmiechem. - ZObaczysz, będzie nam bardzo wygodnie. Pozwól, że ci pomogę. - Charles nie obudził się nawet wówczas, gdy matka go rozebrała i ułożyła w łóżku. 2 Już dawno Camille i L~ea nie spały tak smacznie. Nawet chłopczyk, który zazwyczaj budził się pierwszy, spał nadal, mimo że słońce stało już wysoko. Światło, które przebijało przez czerwone zasłony, było różowe i delikatne. Można było się domyślić, że na dworze jest ładna pogoda. Drzwi musiały być otwarte, bo dobiegały przez nie uspokajajšce odgłosy gospodarstwa: pogdakiwanie kur, zgrzyt łańcucha u studni, brzęk wiadra obijajšcego się o cembrowinę, gruchanie synogarlic, odległe rżenie koni, głosik dziecka wołajšcego matkę. Zdawało się, że nic nie może zmšcić podobnego spokoju. KToś wszedł do izby, wsypał węgla do kuchni. Niebawem rozeszła się woń prawdziwej kawy. Jakby się umówiły, zwabione tym zapachem Camille i L~ea równocześnie rozsunęły zasłony. Widzšc rozczochrane i zapuchnięte od snu dwie młode główki, L~eon wydał z siebie odgłos przypominajšcy śmiech. - No, moje małe, trzeba dużych starań, by was stamtšd wycišgnšć: ni mniej, ni więcej tylko prawdziwa kawa kolumbijska. L~ea poderwała się, omal się nie przewróciła wyskakujšc z łóżka, bo zapomniała o jego wysokości, i chwyciła filiżankę, którš podał jej L~eon. Zbliżyła jš do nosa z lubieżnš przyjemnościš wdychajšc cudowny aromat. - Wrzuciłem dwie kostki cukru. Mam nadzieję, że nie za dużo. - Dwie kostki cukru!... Słyszysz, Camille? - Słyszę - odpowiedziała Camille podchodzšc do niej, tak wštła w długiej białej koszuli nocnej, że wyglšdała w niej jak pensjonarka. L~eon podał jej filiżankę, szczęśliwy, że sprawił im tak wielkš radość. - Jak pan to wszystko zdobywa? - Anglicy zostawili mi na odjezdnym torebkę kawy. Ale to jeszcze nie wszystko. Z kufra, który zapewne służył mu za spiżarnię, wyjšł duży bochen. - Zobaczycie, jak wam będzie smakować; to białe pieczywo, prawdziwa bułka drożdżowa. Z kieszeni wyjšł nóż, wolno go otworzył i ukroił trzy porzšdne pajdy. L~ea wetknęła nos w zwarty i puszysty ośródek, z zachłannościš wdychajšc jego zapach, jak gdyby się obawiała, że może na zawsze się ulotnić. Camille przyglšdała się swojej porcji z powagš, jaka towarzyszyła jej we wszystkich poczynaniach. - Chleb... chleb... Stojšc na łóżku Charles wycišgał ršczki. L~eon wzišł go w ramiona, posadził sobie na kolanach i ukroił mu kromkę. - Proszę pana, to za dużo dla niego, nigdy tyle nie zje! - wykrzyknęła matka. - Zdziwiłbym się, taki chwat jak on. No, niech panie pijš kawę, bo wystygnie. Stary mieszkaniec Landów miał słuszność. Charles zjadł całš kromkę. Minęły trzy sielankowe dni. PoGoda była słoneczna, choć powietrze nieco chłodne. Wieczorem dwudziestego pierwszego przyjechał Albert. Spotkał się z Mathiasem w Langon. MŁodzieniec zgodził się pojechać, zamknięty w bagażniku samochodu, z zawišzanymi oczami i skrępowanymi rękoma, do oddziału partyzanckiego pod Mauriac. Tam bez wahania odpowiadał na wszystkie pytania rzeźnika i partyzantów. Zadowolony z jego odpowiedzi Albert uwolnił go w nocy niedaleko stacji kolejowej w La R~eole. - Czy gestapo było w domu? - spytała L~ea. - Gestapo nie, ale ludzie komisarza Penota... - Był z nimi Maurice Fiaux? - Co się stało? Jak się ma ciocia i Ruth? - Bardzo dobrze. Wypytywali je grzecznie, ale tak naprawdę nie słuchajšc ich odpowiedzi, jak twierdzi Ruth. - Czego chcieli? - Chcieli wiedzieć, czy majš jakieś wieści od ojca Adriena. Ani słowem nie wspomnieli o tobie ani o pani d'Argilat. - Dziwne!... Dlaczego Sidonie przed śmierciš kazała mi uciekać i dlaczego Mathias myślał, że nas poszukujš? - Dlatego, że przypadkiem usłyszał, jak powiada, rozmowę jednego z szefów policji z Fiaux, który mówił, że musicie sporo wiedzieć o ucieczce braci Lef~evre, i znać miejsce pobytu ojca Adriena i pani kuzyna, Luciena. - No to dlaczego najpierw poszli do Sidonie? - Ktoś - a już ja mam swoje podejrzenia co do nadawcy tego listu, wysłał do policji donos, że Sidonie ukrywa członków ruchu oporu. - Dlaczego Mathias wcześniej nas nie uprzedził? - Podobno Denan przytrzymał go kilka godzin w swoim gabinecie... - KTo to taki, ten Denan? - przerwała L~ea. - Wyjštkowy drań z tego Luciena Denana! Przybył do Bordeaux z falš uchodźców. Do tysišc dziewięćset czterdziestego drugiego roku pracował jako sprzedawca w domu towarowym "Dames de France" w dziale pasmanteryjno_dziewiarskim. Po skończonej pracy chodził do siedziby M$s$r i tam spisywał na fiszkach wszelkie informacje, jakie zbierał o pracownikach magazynu. Bardzo szybko został informatorem numer jeden policji. Odszedł z "Dames de France" i został mianowany zastępcš inspektora do spraw żydowskich, a następnie delegatem regionalnym. Kiedy w Bordeaux utworzono policję kolaboracyjnš, został szefem II Wydziału. Mówi się, że pracuje również dla wywiadu niemieckiego jako "Pan Henri". Taki to jest ten nasz ptaszek. A wracajšc do syna Fayarda, jak tylko mógł, wzišł służbowy samochód, lecz na nieszczęście Sidonie przyjechał za późno. Dziś rano pogrzebano biednš staruszkę. Nie szliśmy zbyt licznie za karawanem. L~ea nie mogła powstrzymać łez. - Ruth wspaniale się wszystkim zajęła - cišgnšł dalej Albert. - Zabrałem Belle do siebie. Ale boję się, że nieszczęsne zwierzę pójdzie niedługo za swojš paniš. - Jesteśmy poszukiwane czy nie? - spytała Camille. - Zdaniem Mathiasa, nieoficjalnie. Ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Myślę, że lepiej będzie, jeśli przez jakiś czas pozostaniecie w ukryciu. - Czy on wie, gdzie jesteśmy? - Oczywiście, że nie; nasze zaufanie do niego nie sięga tak daleko. Mamy wyznaczone spotkanie w Bordeaux na dworcu Saint_Jean, dwudziestego czwartego. Spróbuję przyjechać jutro. Tymczasem starajcie się nie włazić ludziom zanadto w oczy. Pogoda była wspaniała, upalna, choć rano było bardzo zimno. Oszołomione żywicznš woniš sosen L~ea i Camille czuły się jak na wakacjach. Ogarniała je jakaś dziwna ociężałość ciała i umysłu, z którš nie próbowały nawet walczyć. O rzeczywistości pozwalały im zapomnieć dni spędzane na piknikach pod drzewami w lesie, na drzemkach w pofałdowaniach piaszczystego terenu, zabawy w chowanego z Charles'em. Rzeczywistość dała jednak brutalnie znać o sobie, gdy jakiś partyzant przyszedł do ojca L~eona, by go powiadomić o aresztowaniu rzeźnika i jego żony. Mireille zawieziono do fortu H~a, Albert zaś przebywał w domu pod numerem 197, route du M~edoc (przemianowanej teraz na avenue du Mar~echal P~etain) i był przesłuchiwany. Camille zbladła. Przypomniały jej się okropne dni spędzone w lochach złowieszczego budynku i krzyki męczonych więźniów. - Kiedy go zatrzymano? - Jak szedł na spotkanie z chłopakiem Fayarda na dworcu Saint_Jean. - Wydał go!... - krzyknęła L~ea. - Nie sšdzimy. Ze względu na bezpieczeństwo zawiadomiono Aristide'a. Dwóch jego ludzi obserwowało okolice dworca, a jeden czekał na Mathiasa Fayarda w pobliżu miejsca spotkania. Wszystko wydawało się normalne. Przyszedłem z Albertem i Ririm pięć minut przed umówionš godzinš. Rozdzielił nas tłum podróżnych wysiadajšcych z paryskiego pocišgu. Riri i ja, widzieliśmy, jak przyszedł Mathias, wydawało się, że jest sam. Odwróciliśmy się. Jakieś dziesięć metrów od nas stał Albert otoczony przez niemieckiego oficera z dwoma żołnierzami i trzech Francuzów w cywilnych ubraniach. Usłyszeliśmy, jak mówi: "Panowie się mylš". Na widok tego zgromadzenia tłum się rozstšpił i wówczas jak sšdzę, Mathias zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Zbladł, zrobił kilka kroków w ich stronę i zatrzymał się. Byłem obok niego. - Ty gnojku - powiedziałem do niego. - Obedrzemy cię ze skóry. Popatrzył na mnie, miał minę, jakby nie rozumiał. - Ja nie mam z tym nic wspólnego, nie rozumiem. To jakiś zbieg okoliczności. - Drogo nam zapłacisz za ten zbieg okoliczności. - Przestań gadać głupstwa, nikt oprócz mnie nie wiedział, że byłem z nim umówiony. - A to nie jest żaden dowód? - Myśl sobie, co ci się rzewnie podoba, ale jedźmy za nimi, chciałbym wiedzieć, dokšd go zabierajš. Chodź ze mnš. - Żebyś i mnie kazał aresztować! - Masz, weź mój pistolet, nie pozostaje ci nic innego, jak tylko mnie zastrzelić, jeśli myślisz, że cię zdradzę. I podał mi swojš broń, tak po prostu, nie starajšc się nawet jej ukryć. Wszyscy mogli nas zobaczyć. Wyrwałem mu jš z ršk, mówišc: - Oszalałeś, czy co?! Sprawdziłem, czy była nabita, i schowałem do kieszeni, no i skierowaliśmy się do wyjścia. Dołšczył do nas Riri. Po jego minie widać było, że miał chęć zastrzelić go na miejscu. - Wytłumacz mu - spokojnie powiedział Mathias podchodzšc do zaparkowanego u stóp schodów samochodu. W tym samym czasie ledwie o kilka metrów od nas Alberta popychano do citro~ena 15 z niemieckimi numerami rejestracyjnymi. Usiadłem obok Mathiasa, a Riri odszedł. - On nie jedzie? - spytał. - Nie ufa ci, będzie za nami jechał z kumplami, których mamy w tej dzielnicy. - No to niech się pośpieszš - odparł ruszajšc za samochodem Niemców. Wyjšłem pistolet i wycelowałem go w Mathiasa, gotowy byłem zastrzelić go przy najmniejszym podejrzeniu. Odwróciłem się kilka razy, zastanawiajšc się, czy Riri i kumple będš za nami nadšżać. Przed nami samochód boszów zdrowo rwał do przodu. - Cholera - rzucił Mathias - nie jadš na cours du Chapeau_Rouge. - A co jest przy cours du Chapeau_Rouge? - Jedno z biur Poinsota. - No to co z tego? - To znaczy, że wydadzš go Niemcom i że trudniej wyrwać się z ich łap niż z ršk policji francuskiej. Z cours Aristide_Briand skręciliśmy w cours d'Albret. Powiedziałem sobie: wiozš go do fortu H~a. Ale nie, jechali dalej. Kiedy byliśmy na ulicy de l'Abb~e_de_l'$ep~ee, Mathias spytał, czy widzę z tyłu moich kolegów. Oprócz rowerów i furgonetki niemieckiej nie było żadnego samochodu. Przejechaliśmy wzdłuż muru więZienia. Przy ulicy de la Croix_de_Seguey pojšłem wreszcie, dokšd jadš. Przy rogatce M~edoc zatrzymały nas niemieckie gliny. Schowałem pistolet do kieszeni, czułem się nieswojo. Na ulicach Le Bouscat było niewiele ludzi i ani jednego samochodu. Mathias zwolnił, żeby zachować większš odległość. Moich kumpli cišgle ani widu. Kiedy tamci się zatrzymali, my też stanęliśmy w odległości jakichś stu metrów. Widzieliśmy, jak wepchnęLi Alberta do budynku, w którym, jak wiedzieliśmy, znajduje się ośrodek przesłuchiwań gestapo. Cóż było robić? Popatrzyłem na Mathiasa; nadal był blady, a zaciśnięte na kierownicy ręce pokrywały sine plamy. Miałem ochotę zastrzelić go jak psa, na miejscu. Odgadł moje myśli, bo powiedział: - Na nic by się nie zdało, jak by i ciebie wzięli. Trzeba uprzedzić jego żonę i resztę. Przysięgam ci, że nikogo nie zdradziłem. Zdrajca jest między wami. Pozwoliłem mu uruchomić silnik i ruszyć; wolno przejechaliśmy przed domem numer dwieście dwadzieścia cztery, przed zamkiem, w którym mieszka major Luther, prawie naprzeciw budynku numer sto dziewięćdziesišt siedem. Panował zupełny spokój. Mężczyzna wychylił szklaneczkę wina, którš nalał mu L~eon. - A co było dalej? - spytała L~ea. - Wróciliśmy na dworzec Saint_Jean, żeby sprawdzić, czy nie ma tam reszty naszych. PoKręciliśmy się trochę po dworcu, ale Mathias powiedział: - Nie plšczmy się tutaj, bo w końcu wpadniemy komuś w oko, nie trzeba zwracać na siebie uwagi. Jedźmy lepiej do Saint_Macaire ostrzec Mireille. Pojechaliśmy w górę wzdłuż prawego brzegu Garonny. Nieco przed Rions zatrzymali nas policjanci; poszukiwali sprawców sabotażu, który miał miejsce poprzedniego dnia. Przy wyjeździe z Saint_Maixant nowa kontrola, tym razem Niemcy. Kiedy wreszcie dotarliśmy do Saint_Macaire, minęły już ponad trzy godziny od aresztowania Alberta. - Lepiej będzie pojechać przez port - powiedział Mathias. Zatrzymał samochód u podnóża ruin dawnego zamku i ukrył go w grocie, która służy za skład bimbrownikom pędzšcym alkohol na własny użytek. Zbiegliśmy po stromej ścieżce i znaleźliśmy się na tyłach kościoła. - Staraj się nie hałasować - powiedział do mnie, zdajšc się nie zauważać nieustannie wycelowanego w siebie pistoletu. Ani jednego kota na uliczkach, większość okiennic zamknięta, mimo że był biały dzień. Rozległy się dwa wystrzały odbijajšc się echem w wšskich uliczkach. - To od strony domu Alberta - krzyknšł Mathias. Ukryci w bramie byliśmy świadkami aresztowania Mireille, którš niemiecki podoficer wepchnšł do samochodu. Przed sklepem rzeźnika wykrwawiał się pies. Rechoczšc, jakiś żołnierz kopnšł martwe już zwierzę, które potoczyło się blisko naszej kryjówki. Dosłyszałem, jak Mathias wyszeptał: - Belle... zabili Belle... - Psa Sidonie! - wykrzyknęła L~ea. - Biedne zwierzštko. - A co potem zrobiliście? - zapytał L~eon. - Zmusiłem go do odjazdu i zawiezienia mnie niedaleko Bazas, a tam zajęli się nim ludzie Georges'a, zanim coś postanowimy w jego sprawie. - Jak się dowiedzieliście, dokšd przewieziono Mireille? - Kiedy zajechaliśmy do Georges'a, pewien towarzysz, który jest policjantem w Bordeaux, przyjechał, żeby ich powiadomić o tych dwu aresztowaniach i miejscach, do których każde z nich zostało przewiezione. Wszyscy siedzieli w milczeniu, przygnębieni. Pierwszy odzyskał mowę L~eon i zwrócił się do dwu młodych kobiet, które przytulały Charles'a, wodzšcego niespokojnym wzrokiem od jednej do drugiej. - Nie jesteście już tutaj bezpieczne. - Dlaczego tak pan mówi - spytała L~ea ze złościš. - Albert nigdy nas nie wyda. - Będzie stawiał opór tak długo, jak długo wytrzyma, tego jestem pewien, ale nie możemy narażać się na niebezpieczeństwo. Proszę nie zapominać, że aresztowali również jego żonę. Jeśli będš jš męczyć na jego oczach, zacznie mówić. - On ma rację. Nagle L~eon wyrwał ze stojaka na broń swojš strzelbę, zazwyczaj schowanš w łóżku, i wycelował lufę w drzwi wejściowe. Wszyscy zamilkli. Dało się słyszeć skrobanie do drzwi, które następnie otworzyły się i ukazał się w nich mężczyzna w kanadyjce. - My goodness, L~eon, nie poznaje mnie pan? Stary opuścił strzelbę, burczšc: - Aristide, to nieostrożnie przychodzić do ludzi ot tak sobie. - Ma pan słuszność. Dzień dobry, L~eo. Pamięta mnie pani? - Doskonale, cieszę się, że znów pana widzę. - Zapewne pani d'Argilat? - powiedział zwracajšc się do Camille. - Tak, dzień dobry panu. - Mam dla pani dobrš wiadomość. Pani mšż opuścił Maroko z dywizjš sformowanš przez generała Leclerca, szykujšcš się do desantu. Przybył do Anglii dwudziestego pierwszego kwietnia, do portu w Swansea na południu Walii. Sam generał osobiście przybył, by go powitać. Radość przeobraziła oblicze Camille. Jaka ona jest piękna! - pomyślała L~ea. W przypływie czułości ucałowała jš. Jakże odległy zdawał się czas, kiedy to nienawidziła żonę mężczyzny, którego, jak jej się wówczas zdawało, kochała i który został jej kochankiem pewnej nocy, w Tuluzie, w lochach z różowej cegły. Bez żadnej ukrytej myśli dzieliła szczęście tej, która została jej przyjaciółkš. - Dziękuję panu za tę dobrš wiadomość. - Myślę, że mogę pani wyjawić, iż niebawem otrzyma pani inne równie pomyślne wieści. Lecz tymczasem musicie się stšd zbierać. Zawiózłbym was chętnie do pewnej znajomej w Souprosses, ale mam wrażenie, że jest obserwowana przez ludzi Grand_Cl~ementa, którzy mnie poszukujš. - A gdybyśmy wróciły do Montillac, skoro nie jesteśmy poszukiwane? - Tego nie wiemy. Nie można sobie pozwolić na takie ryzyko. - Na kilka dni można się przenieść na ambonę - powiedział L~eon. - W lesie jest nie do znalezienia. Nie jest tam za wygodnie, no, ale... - Życie jest więcej warte niż wygody - rzekł Aristide. - Zabierzcie ubranie i zapasy żywności na kilka dni, zaraz stšd ruszamy. Ma pan tam koce? - WYdaje mi się, że mam. Weźmy czysty dla małego. - Co zrobicie z Mathiasem? - spytała L~ea angielskiego agenta. - Gdyby to tylko ode mnie zależało, wysłałbym go na rozwałkę. - Nie można go tak zlikwidować. Trzeba go przesłuchać. Ja, mimo że nikomu nie ufam, jestem skłonny uwierzyć, że nie ma nic wspólnego z tymi aresztowaniami. - Mimo że dla nich pracuje? - Niestety, nie jest w tym odosobniony! Ale, póki mu się nie udowodni zbrodni, znaczy, że nie zabił. - Jesteśmy gotowe, proszę pana - rzekła Camille, trzymajšc w ręku małš torbę podróżnš. Pułkownik Claude Bonnier, wojskowy delegat regionu, znany jako Hypotenuse, został wysłany do Francji przez Centralne biuro Informacyjno_Operacyjne (B$c$r$a) w listopadzie 1943 roku z misjš zreorganizowania R~esistance w Akwitanii po zdradzie Grand_Cl~ementa. Został schwytany przez gestapo w lutym 1944 roku w Bordeaux przy ulicy de Galard w mieszkaniu swojego radiotelegrafisty, kiedy zamierzał nadać wiadomość do Londynu (aresztowany w wyniku donosu operator wydał z kolei Hypot~enuse'a, który wpadł w kocioł przygotowany przez porucznika Kunescha). Przewieziony do Le Bouscat na route du M~edoc około godziny #/18Ň, był przesłuchiwany przez samego Dohsego. Z uporem odmawiał przyznania się, że został przysłany z Londynu, że nazywa się Claude Bonnier alias Bordin (mimo że został zidentyfikowany przez Toussainta, braci Lespine, Duranda i Grolleau) i że wydał rozkaz zlikwidowania pułkownika Camplana, podejrzanego o zdradę. * `pp Bohater wojny 1914 roku Eugen~e Camplan bardzo wcześnie zaangażował się w działalność w R~esistance, na polecenie pułkownika Touny w październiku 1943 roku miał koordynować, jako szef subdywizji południe regionu B2, działalność F$f$i w rejonie Bordeaux obejmujšcym pięć departamentów. Podejrzany przez Bonniera o zdradę (spotkania z Dohsem i Grand_Cl~ementem) został stracony przez jego ludzi w styczniu 1944 roku koło Ruffec, w lesie Linaux. Po wojnie w wyniku długotrwałego dochodzenia pułkownika Camplana "ofiarę tragicznej pomyłki" oficjalnie uznano za tego "oddał życie za Francję". `pp Po upływie około dwudziestu minut rozzłoszczony Dohse rozkazał zaprowadzić go do izolatki w więzieniu. Powróci do przesłuchania, gdy zje kolację. Więźnia zamknięto nie zdejmujšc mu kajdanek. Późno w nocy przysłano po Dohsego do messy oficerskiej; jakieś dziwne rzeczy działy się w celi Hypot~enuse'a. Kiedy Niemiec przybył do lochu w domu pod numerem 197 przy route du M~edoc, który służył za więzienie, Bonnier leżał wstrzšsany drgawkami, z ust dobywała mu się piana, twarz i wargi umazane miał kurzem, wydawał słaby jęk. Naczelny strażnik pochylony nad ciałem nieszczęśliwca, wyprostował się. - Er hat sich mit Zyankali vergiftet. - Das seh' ich auch Dummkopf! Haben sie ihn nicht durchsucht? - Selbstverst~andlich, Herr Leutnant, aber die Kapsel muss in seinem Jackenfutter versteckt gewessen sein. - Wie hat er das fertiggebracht, mit gefesselten H~anden? - Er muss die Kapsel mit den Z~ahnen erwischt haben, aber dann ist sie ihm entfallen. Die Fl~ussigkeit hat sich auf dem Fussboden ausgebreitet und er hat sie aufgeleckt. Daher stammt auch der Staub in seinem Gesicht, und deshalb war er auch nicht sofort tot. - Raufen Sie schnell einen Arzt! - Zu Befehl, Herr Leutnant. - Otruł się cyjankiem. - Przecież widzę, idioto. Nie przeszukaliście go? - Oczywiście, że tak, panie poruczniku. Zapewne skrył kapsułkę w fałdzie marynarki. - Jak zdołał jš wyjšć majšc zwišzane ręce? - Musiał wycišgnšć kapsułkę zębami, ale wysunęła mu się, czołgał się i zlizał płyn, co tłumaczy kurz na jego twarzy i fakt, że nie umarł natychmiast. - Wezwijcie lekarza, szybko! - Tak jest, panie poruczniku.) Wybiegł wołajšc: - Einem Arzt, Schnell einen Arzt! (- Lekarza, lekarza, tylko szybko!) W sšsiednich celach więźniowie daremnie zatykali sobie uszy, żeby nie słyszeć krzyku i jęczenia. Czy odczuwali wyrzuty sumienia wobec tego człowieka, którego zadenuncjowali owi dwudziestoletni członkowie konspiracji manipulowani przez Dohsego? Nie, zapewne nie. Wydawało im się sprawiedliwe, że ten, który kazał zabić ich dowódcę, pułkownika Camplana, przypłacił to własnym życiem. Claude Bonnier zmarł o świcie i nie zaczšł sypać. GłęBoko poruszony tym wydarzeniem Friedrich Dohse wyszeptał: - Ci ludzie z Londynu sš nadzwyczajni. Paradoksalne, ta okropna śmierć, która miała sparaliżować wszelkie działania, zelektryzowała bojowników konspiracji i ożywiła ich siły. Podobnie było wówczas, gdy zginšł Albert. Rzeźnik także nie był człowiekiem tuzinkowym. Jego wstšpienie w szeregi ruchu oporu wynikało z głęBokiego przekonania, że Niemcy nie majš nic do roboty we Francji i że ludzie tacy jak on muszš podjšć wszelkie możliwe kroki, by ich przepędzić, gdzie pieprz rośnie, jeśli nie chcš w przyszłości rumienić się ze wstydu przed swoimi dziećmi. Syn żołnierza spod Verdun, zmarłego wskutek odniesionych ran przyjšł za swojš dewizę jedno z ulubionych zdań swojego ojca. Za każdym razem, gdy się przechadzał po wzgórzach Pian wznoszšcych się nad okolicš, dzielny wojak z I wojny światowej przystawał niekiedy, by podziwiać tę pięknš i żyznš ziemię, mówišc spokojnie: - Francja zasługuje na to, by za niš umrzeć. Albert nie miał kapsułki z cyjankiem i Dohse nie stanšł między oprawcami Poinsota a nim. Torturowali go z wielkim wyrafinowaniem za pomocš noża... rzeźnickiego... Najpierw próbował żartować: - No, to dobry pan Bóg karze mnie za to, że zabiłem tyle zwierzšt. Najpierw ponakłuwali go nożem i śmiejšc się powkładali w nacięcia kawałki czosnku: - Prawdziwy udziec wielkanocny! Posypali solš i pieprzem obdarte do żywego mięśnie torsu, skrępowali go jak "pieczeń". Kiedy zmęczyli się "obróbkš tego mięsa", które stało się już bezwładne, lecz z którego nie udało im się wydobyć ani słowa, obsypujšc je kopniakami, potoczyli ciało po schodach prowadzšcych do piwnicy i zamknęli Alberta w tej samej celi, która była świadkiem śmierci Bonniera. Odzyskał przytomność, by usłyszeć, jak jego siepacze mówiš z obleśnym śmiechem: - Jak jutro nie zacznie gadać, to zabierzemy się do obróbki tej jego rzeźniczki. - Zacznę mówić - pomyślał po prostu. Podczas nie kończšcej się nocy każdy ruch sprawiał mu ból tak silny, że nie mógł powstrzymać krzyku. Godzinami przegryzał część powrozu, który unieruchamiał mu ramiona. Mimo wilgotnego chłodu piwnicy, niebawem pokrył się potem. Na krótko przed świtem sznur puścił. Ten wysiłek wyczerpał jego umęczone ciało i Albert zemdlał... Gdy odzyskał przytomność wstawał dzień. Zabrał się za wyswobadzanie się z więzów, które wpiły się w rany i zlepiły krwiš. Te nowe cierpienia stały się powodem odpływu energii, zapłakał, jak jeszcze nigdy nie płakał od śmierci swego ojca, gdy miał dziewięć lat. Potężne spazmy, hałaśliwe i żałosne, wstrzšsały ciałem tego potężnego mężczyzny. Opadł znowu na brudnš podłogę, sięgnšł dna rozpaczy... Gdyby jego oprawcy wrócili go przesłuchiwać w tej właśnie chwili, prawdopodobnie zaczšłby mówić. Przy jego policzku łzy utworzyły plamę, która mieszała się z kurzem... JEgo palce miesiły powstałe w ten sposób błoto. "Ziemia..." Z niej właśnie dobył niezbędnš siłę i wściekłość, by dokończyć zrywania więzów. Nieco światła sšczyło się przez piwniczne okienko, źle zasłonięte. Obok otworu okiennego znajdowało się grube kółko, do którego Albert sięgnšł, wycišgajšc ramię. Wzdłuż ściany biegła rura kanalizacyjna; wszedł na niš i przymocował jeden koniec sznura do kółka, z drugiego natomiast zadzierzgnšł luźnš pętlę, którš założył sobie na szyję. Osunšł się... Zamachał nogami... W ostatnim odruchu instynktu samozachowawczego próbował wspišć się znowu na rurę kanalizacyjnš. Cienki sznur wbił się powoli w ciało miażdżšc krtań. Minęły długie minuty, nim Albert umarł. W sšsiedniej celi dwaj partyzanci z oddziału F$t$p w Sainte_Foy_la_Grande śpiewali łamišcymi się głosami, które stopniowo się nasilały: ...Przyjacielu, jeśli padniesz,@ inny druh wyjdzie z cienia,@ i zajmie twoje miejsce.@ Jutro krew czarna@ w pełnym słońcu wyschnie@ na drogach.@ Zagwiżdżcie, towarzysze...@ W ciemności, wolność@ nas słucha.@ * `pp Pieśń partyzantów, słowa Maurice Druon i Joseph Kessel, muzyka Anna Marly, nadana po raz pierwszy przez B$b$c 9 lutego w 1944 roku, odczytana przez Jacques'a Duchesne'a pod tytułem: "Pieśń wyzwolenia", a następnie nadana dwukrotnie z muzykš Anny Marly w kwietniu i sierpniu 1944 roku. Napisany w Londynie wiersz został najpierw opublikowany w "Cahiers de la Lib~eration", podziemnym piśmie założonym w okupowanej Francji przez Emmanuela d'Astier de la Vigerie we wrześniu 1943 roku. `pp Żona i towarzysze Alberta dowiedzieli się o jego tragicznym końcu dopiero po wyzwoleniu Bordeaux. 3 "Droga L~eo! Nie wiem, jak to się odbywa w Montillac, ale tutaj w Paryżu ludzie poszaleli. Wszyscy żyjš w oczekiwaniu desantu i nigdy ludność nie nienawidziła tak bardzo Anglo_Amerykanów i ich przeklętych nalotów. Nalot w nocy z 20 na 21 kwietnia był szczególnie przerażajšcy. Byłam u znajomych, którzy mieszkajš na ostatnim piętrze kamienicy przy placu du Panth~eon. Przez przeszło godzinę oglšdaliśmy to widowisko, popijajšc szampana i whisky. Było to piękniejsze niż sztuczne ognie 14 lipca; nie ocalał ani jeden witraż w Sacr~e_Coeur. Było ponad sześciuset zabitych. Ciotkami zdrowo to trzšchnęło. Mnie też to zasmuciło, ale wolę o tym nie myśleć, bo zachowywałabym się jak one: spędzałabym całe dnie na modlitwach w piwnicy, w metrze albo w salach kinowych otwartych do szóstej rano, by mogły służyć za schrony przeciwlotnicze. Alarmy sš prawie każdej nocy, a nawet w cišgu dnia. Co to za życie. Jeśli chodzi o zaopatrzenie, to na całe szczęście jakoś sobie radzę, w przeciwnym bowiem razie przy ulicy de l'Universit~e głód zagościłby na stałe. W Montillac musi być łatwiej o żywność. Z kumplami rozmawiamy wyłšcznie o doktorze Petiot i zbrodniach popełnianych przy ulicy Lesueur. Śniš mi się one po nocach. Cioci Lisie również. Wycina z gazet wszystkie artykuły dotyczšce tej okropnej sprawy. Podobno Anglicy zrzucili na oba departamenty Charente pudełka z ciastkami, które wybuchały. Słyszałaś może coś o tym? Mimo że myślimy, iż to antyangielska propaganda, niektórzy mówiš, że Anglicy sš do tego zdolni. Paryż odwiedził mój były wielki człowiek. Marszałek przybył we własnej osobie i spodziewał się owacyjnego powitania na placu przed H~otel de Ville. Ciocia Albertine i ja wychodziłyśmy ze skóry, żeby nie pozwolić Lisie tam pójść. Od czasu do czasu widuję Fran~coise i jej dziecko. W ubiegłym tygodniu Otto spędził z nimi dwa dni na przepustce. Nadal nie uzyskał pozwolenia na ślub. Myślę, że Fran~coise bardzo cierpi z tego powodu, ale nic mi o tym nie mówi. Udaje, że bawi się doskonale w towarzystwie innych kobiet, które - jej zdaniem - znajdujš się w takiej samej sytuacji; a w gruncie rzeczy to nikt inny jak tylko żołnierskie dziwki. Poradziłam jej, żeby wróciła do MoNtillac, zanim się wojna skończy, ale odpowiedziała mi, że to absolutnie wykluczone. Powinnaś do niej napisać. Otto z powrotem wyjechał na front wschodni. Spróbuję przesłać ci papierosy i kupon ładnego niebieskiego materiału. Uśmiejesz się, ale zabrałam się za czytanie ksišżek. Przyjaciółka pożyczyła mi powieść, która ukazała się chyba przed wojnš. Jest to historia pewnej rodziny i jej posiadłości, która przypomina mi nas, z tym tylko, że rzecz się dzieje na południu Stanów Zjednoczonych podczas Wojny Secesyjnej. Nosi ona tytuł "Przeminęło z wiatrem" i jest wspaniała. Powinnaś pojechać do Mollata w Bordeaux i sprowadzić jš sobie. - Jak się majš Camille, Charles, Ruth i ciocia Bernadette? Ucałuj wszystkich ode mnie. Nie zapomnij też ucałować Sidonie. Miałyście wiadomości od Laurenta? Czy widziałaś się z tym dziwnym Fran~cois Tavernierem? Czy stryj Luc i jego czarujšcy syn sš nadal proniemieccy? Co się dzieje z Mathiasem? Nie mogę uwierzyć, że pracuje dla gestapo. A jego drodzy rodzice nadal nas okradajš? Nie udało mi się zebrać sumy, o którš mnie prosiłaś. Rozmawiałam z Fran~coise i ciociami, ale znasz ich sytuację finansowš: ledwie im wystarcza na życie. Otto, któremu o tym powiedziałyśmy, gdy się dowiedział o naszych kłopotach, był naprawdę nieszczęśliwy, że nie może nic dla nas zrobić, bo ojciec przestał łożyć na jego utrzymanie i ma tylko żołd. Powinnaś może rozważyć propozycję Fayardów. Co o tym myśli Camille? Wiem, że się na mnie obruszysz, że ci sugeruję sprzedaż Montillac lub przynajmniej jego części. KońCzę już, bo ktoś przyszedł po mnie i wybieramy się do kina. W kinie "Helder" idzie "Podróżny bez bagażu". Napisz do mnie szybko. Całuję cię, `rp Laure `rp Ps. Pomimo bombardowań powinnaś przyjechać do Paryża, rozerwałabyś się trochę. Chciałabym cię zabrać do pewnej piwnicy w Quartier Latin, żeby posłuchać jazzu." L~ea uśmiechnęła się doczytujšc list do końca. "TA moja siostrzyczka jest naprawdę beztroska", pomyślała sobie. Rozłożyła trzeciš kartkę papieru pokrytš eleganckim pismem. "Moja Maleńka, Korzystam z okazji, że Laure do Ciebie pisze, by Ci powiedzieć, jak często myślę o Tobie i o tym drogim domu, który był świadkiem Waszych narodzin, Twoich sióstr i Twoich, a który Twój biedny ojciec i Twoja umiłowana matka tak kochali. Twoja zagmatwana sytuacja bardzo niepokoi Lisę i mnie. Przejrzałyśmy rachunki, sprawdziłyśmy je, praktycznie rzecz bioršc jesteśmy zrujnowane. Poza mieszkaniem przy ulicy de l'Universit~e już nic więcej nie posiadamy. Żeby mieć co jeść, musiałyśmy sprzedać najpiękniejszš biżuterię naszej matki po śmiesznie niskich cenach, to, co zostało, jest cenne jedynie ze względu na zwišzane z tym wspomnienia. Lokaty kapitału, jakie poczyniłyśmy przed wojnš, okazały się pożałowania godne, a nasz bankier uciekł ze złotem, któreśmy mu powierzyły. Opowiadam Ci to wszystko, by Ci powiedzieć, że nie możemy Ci pomóc, no chyba żebyśmy sprzedały mieszkanie. Lisa i ja jesteśmy zrozpaczone z tego powodu. Czy pomyślałaś, żeby zasięgnšć rady twojego stryja Luca? Znam wasze skomplikowane stosunki, lecz przez wzglšd na pamięć swego brata, jestem tego pewna, pomoże Ci, najlepiej jak potrafi. Nazbyt dużo nieuczciwych ludzi stara się wykorzystywać kobiety, które w wyniku wojny zostały same i nie mogš sprostać okolicznościom, na które nie sš przygotowane. Wojna już się niedługo skończy, gdybyś mogła wytrzymać jeszcze trochę!... Laure przysparza nam wielu zmartwień, przebywa cišgle poza domem, wraca późno w nocy, handluje nie wiadomo czym, ta mała niepokoi nas prawie tak samo jak jej siostra Fran~coise, której małżeństwo, jak się zdaje, jest mocno niepewne. Co z niš będzie dalej?... Pisz do nas częściej i informuj nas o tej drogiej Camille, która - bardzo się z tego cieszymy - jest z Tobš. Przypomnij mnie, życzliwym pamięci Twojej ciotki, pani Bouchardeau i Ruth. Moje drogie dziecko, wybacz nam, że nie możemy Ci przyjść z jakškolwiek pomocš. Lisa i ja codziennie modlimy się za Ciebie i błogosławimy Cię. Twoja kochajšca ciotka `rp Albertine." `rp L~ea zmięła list, który potoczył się do jej stóp. Czuła się zbita z tropu, opuszczona. Ale przecież można temu w jakiś sposób zaradzić. MŁode kobiety z dzieckiem spędziły zaledwie dwie noce w leśnej kryjówce. Rankiem trzeciego dnia L~eę obudził znajomy głos, którego w półśnie nie mogła zidentyfikować. - Ta mała śpi jak suseł! - Ojcze! Jaka to radość znów ciebie widzieć. - Stryj Adrien! - Moja śpišca królewna! Przysiadłszy na kocach L~ea nie wypuszczała dłoni stryja i wpatrywała się w niego uszczęśliwiona, lecz z niedowierzaniem. - Myślałam, że nie ujrzę cię przed końcem wojny... - Jej koniec jest już bliski. - Kiedy przyjechałeś? - Zostałem zrzucony dziś w nocy, niedaleko stšd. Czekał na mnie Aristide i opowiedział mi o Albercie i Mireille... - Trzeba coś zrobić. - Już Aristide i jego ludzie tym się zajmujš, razem z tymi z La R~eole. Na razie nie można nic zrobić. - Bez przerwy myślę o tym, że to przez nas zostali aresztowani - powiedziała Camille. - Nie sšdzę. Aresztujšc niektórych bojowników ruchu oporu gestapo znalazło u nich różne dokumenty, inni pod wpływem tortur lub gróźb, wyjawili nazwiska. Kiedy w Londynie usłyszałem nazwisko młodzieńca, cieszšcego się pełnym zaufaniem Poinsota, z miejsca zaczšłem obawiać się o was, o Alberta i Mireille. On od dawna wiedział, że sš w ruchu oporu. - Dlaczego się wcześniej nie ujawnił? - W tym przejawia się szczególna przewrotność tej osoby, sam chce zadać silny cios i dostarczyć swym panom głównych szefów partyzantki w naszym rejonie. - Skoro wiadomo, kto to jest, czemu go nie zlikwidować? Wychudzona twarz dominikanina, który nosił teraz wspaniały przyczerniony sumiasty wšs, zmieniajšcy go nie do poznania, zasępiła się. L~ea dostrzegła, że jego ciało nagle zesztywniało. Biedny stryj Adrien mimo wojny pozostał nadal kapłanem, dla którego zabić wroga, nawet zdrajcę, oznaczało sprzeniewierzenie się głównemu przykazaniu boskiemu: Nie zabijaj. Gdybyż była mężczyznš. Jednak to Camille wyraziła tę myśl. - Myślę, że zgadłam, o kim pan mówi. Jestem tylko kobietš, lecz gotowa jestem go zastrzelić, jeśli mi pan rozkaże. L~ea ze zdumieniem popatrzyła na swojš przyjaciółkę. Stanowczo ta Camille, którš przez długi czas miała za mięczaka i niezdarę, nie przestanie jej zadziwiać. Czyż już w Orleanie nie strzeliła do mężczyzny, który je zaatakował?... Ojciec Delmas popatrzył na młodš kobietę z czułościš i wzruszeniem. - To nie jest robota dla kogoś takiego jak pani. Jest otoczony ochronš osobistš, typami tak samo okrutnymi jak on... - Ale mnie by nie podejrzewał! - Nie mówmy więcej o tym, dobrze? - Wprost przeciwnie, właśnie mówmy o tym. Camille ma rację. Nas by nie podejrzewał. - Same nie wiecie, co mówicie. Ci ludzie sš niebezpieczni, bardzo niebezpieczni, a ja mam wystarczajšco dużo doświadczonych mężczyzn, aby wykonać tę robotę, jeśli musielibyśmy się do tego posunšć. - Ale... - Camille, proszę nie nalegać... Ton Adriena nie dopuszczał sprzeciwu. Uśmiechnšł się i cišgnšł dalej: - Mam dla pani niespodziankę... Nie domyśla się pani? - Pan... Pan widział Laurenta? - Tak. Podczas mojej wizyty u generała Leclerca. - Jak on się ma? - Tak dobrze, jak to możliwe. Zgodziłem się, mimo że formalnie jest to zabronione, żeby dał mi list dla pani. Proszę. Z wahaniem, drżšcš rękš młoda kobieta ujęła pogniecionš kopertę, którš podał jej Adrien Delmas. - Tylko niech go pani nie przechowuje. Jak pani przeczyta, proszę go zniszczyć. Chodź, L~eo. Przejdziemy się trochę. Gdy została sama, Camille obracała w dłoniach kopertę bez żadnego napisu. Wreszcie rozdarła papier z niezwykłš u niej brutalnościš, wyjęła dwie kartki marnego papieru w kratkę: "Moja ukochana żono, to, co robię, jest szalenie nieostrożne dla nas obojga i dla naszego przyjaciela, lecz już nie wytrzymuję tak długiego milczenia. Nie ma nocy, bym nie śnił o Tobie i o naszym dziecku, żebym nie wyobrażał sobie was obojga we wreszcie odzyskanym domu mojego ojca. Walczę o tę tak długo wyczekiwanš chwilę. Tych kilka miesięcy spędzonych w Afryce z ludźmi gotowymi na wszystko, u boku dowódcy, którego wielu uważa za twardego, lecz wszyscy szanujš, napełniły mnie wielkš wiarš w przyszłość. Mieszkamy prześlicznie, we wspaniałym parku. Sztab kwateruje w zamku, żołnierze zaś w wygodnych barakach, które oddał do naszej dyspozycji rzšd brytyjski. Dysponujemy czterema tysišcami hektarów, służšcymi nam za teren do ćwiczeń. Zawsze myślę o Tobie, gdy wchodzę do urzšdzonego w bibliotece gabinetu generała; połowa ksišżek to dzieła francuskie z XVIII wieku we wspaniałych oprawach. To pomieszczenie na pewno by Ci się spodobało. Wysokie okna wychodzš na trawnik obrzeżony ogromnymi drzewami o niespotykanej we Francji zieleni. Zaraz na poczštku naszego niedawnego tutaj zamieszkania generał zdecydował, że będzie jadał kolacje ze swoimi głównymi oficerami, czemu zawdzięczam zaszczyt uczestniczenia w ponurych posiłkach spożywanych w milczeniu, gdyż szef z natury nie jest człowiekiem gadatliwym. Do tego należy dodać jeszcze inny zaszczyt, którego wszyscy się obawiamy, mianowicie, że wybierze któregoś z nas na "trasę wielkiego durnia", jeśli pozwoli na to pogoda, lub na "trasę małego durnia", jeśli pogoda będzie bardzo zła. Jedna liczy sobie trzy kilometry, które mogš być pomnożone przez dwa lub trzy, zależnie od nastroju. Jego milczenie przerywane jest niekiedy wspominkami z Czadu albo Ksar_Rhilane, opowieściami o jego dwóch ucieczkach i o tym, jak przejechał przez całš Francję na rowerze. Ostatniego wieczora poprosił mnie, bym mu opowiedział o moim synu. Jest to tak niezwyczajne u niego, żeby się troszczył o rodziny swoich podwładnych, że na chwilę odjęło mi mowę. To go rozwścieczyło: "Dlaczego pan nie odpowiada? JEst pan taki sam, jak pańscy koledzy, nudzš pana te przechadzki i moje monologi o moich kampaniach. LEcz jestem zdolny interesować się czymś innym niż wojnš". Jest to zapewne prawdš, ale żaden z nas nie odniósł takiego wrażenia. Wówczas opowiedziałem mu o Tobie, o małym, o naszym regionie i ludziach, którzy go zamieszkujš. Nie mogłem przestać mówić. Ani razu mi nie przerwał. Przed wejściem do zamku poklepał mnie po ramieniu i z uśmiechem, który tak go odmładza i przy którym mruży oczy, a wówczas tworzš się wokół nich fałdki, rzekł do mnie: "Widzi pan, że potrafię słuchać. Dobranoc". Nasz dzień zaczyna się przed świtem i kończy późno. Wszyscy jesteśmy przetrenowani i żyjemy trochę nerwami. JUtro wieczorem idziemy na koncert do katedry, gdzie wysłuchamy "Requiem" Brahmsa i "Pištej Symfonii" Beethovena. Będę o Was myślał bardziej niż zwykle i dam się ponieść muzyce ku Tobie. Kochanie moje, dbaj o siebie i o nasze dziecko. Powiedz naszej pięknej przyjaciółce, że sama świadomość, że znajduje się z Wami, podtrzymuje mnie na duchu. Przekaż jej wyrazy mojej wielkiej sympatii. Proszę Boga, by nas wszystkich bardzo szybko połšczył. Mów czasem o mnie naszemu synowi, by mnie rozpoznał, kiedy będę was ściskał w ramionach. Te linijki sš ostatnimi, jakie ode mnie otrzymasz; nie zachowuj tego listu. Całuję Twojš łagodnš twarz i Twoje jakże piękne dłonie. Kocham Cię. `rp Laurent." `rp Łzy szczęścia płynšły po policzkach Camille. Odkšd go znała, nawet nieobecny, zawsze był bliski i kochajšcy. Gdy to wszystko już się skończy... Rozległ się wystrzał. Zatopiona w swoich miłosnych marzeniach młoda kobieta drgnęła. Wyszła na polanę. OJciec L~eon i trzech młodzieńców w dużych beretach na głowie lufami karabinów maszynowych popychało przed sobš młodego człowieka zmienionego na twarzy, który przyciskał do piersi zakrwawionš rękę. Silniejsze uderzenie kolbš powaliło go na ziemię u stóp L~ei i jej stryja. - To szpieg - powiedział jeden z partyzantów. - To nieprawda!... - Ty gnoju!... to dlaczego żeś się chował? - A pistolet?... Szedłeś z nim polować na króliki? - Okolica nie jest pewna... - Ano, jak mówisz, ty durniu! Uderzenie kolbš spadło na zakrwawionš rękę. Więzień zawył nieludzkim głosem. Poruszona Camille przypadła do niego. - Nie bijcie go!... Jest ranny! - Mów, chłopcze... Co tutaj robisz? - Chciałem przyłšczyć się do partyzantów. - Nie wierzcie mu! To szpieg, mówię wam. - ZOstawcie go, już my wycišgniemy z niego prawdę. - Proszę, ojcze, niech im pan nie pozwoli... Dotychczas L~eon nie odzywał się. Siedział na pniaku w berecie zsuniętym z czoła i przypatrywał się rozgrywajšcej się scenie ssšc zgasły niedopałek. Wstał jakby z ocišganiem. - Krew z niego sika jak z zarżniętego wieprza... Pani Camille, niech pani poszuka jakiejś szmaty i zrobi mu opatrunek... Nie płacz, mały, pogadamy sobie w cztery oczy. Charles, o którym wszyscy zapomnieli, uczepił się spódnicy L~ei. - Dlaczego oni mu robiš krzywdę, temu panu?... Camille wróciła z czystš ściereczkš. Owinęła niš okaleczonš rękę. - Może być - rzekł L~eon. - Wy tam, wracajcie na swoje posterunki. - Ojcze, myślę, że trzeba zwijać manatki. - Ja też tak uważam. - Nie ruszaj się, chłoptysiu... Więzień, który się uniósł, znowu z jękiem opadł na piaszczystš ziemię. Nie spuszczajšc rannego z oczu, stary mieszkaniec Landów zbliżył się do dominikanina i powiedział mu cicho: - Zna pan przełomy Cironu? - Tak. - Mamy tam swoich ludzi. Czy trzeba wam przewodnika? - Tyle tylko, żeby wyjść z waszej kryjówki. Dalej znam już okolice. - W Bourideys zajdźcie do domu z niebieskimi okiennicami, to dom przyjaciela, powiedzcie mu, że L~eon jest na grzybach, zaprzęGnie do wózka, pośle kogoś, żeby dał znać Aristide'owi, i zawiezie was do grot. - To nie jest bardzo daleko, można pójść na piechotę. - Ale nie z nimi i malcem. - Ma pan rację... Co z nim zrobicie? - Przesłuchamy go, do diaska. - Wie pan, co chcę powiedzieć. - Mój ojcze, to doprawdy nie ojca kłopot. To jest mój rejon. Muszę się dowiedzieć, za dużo naszych ludzi ostatnio wzięli. - Wiem. Aristide otrzymał z Londynu rozkaz zlikwidowania Grand_Cl~ementa... - Nie on jeden kolaboruje z boszami. - Dobrze o tym wiem, niestety!... Dlatego też tu jestem. Grand_Cl~ement i ci, których za sobš pocišgnšł, czynili wszelkie zło, jakie tylko mogli uczynić, staram się jednak wierzyć, że za jego stosunkami z Dohsem kryło się... - Ojcze, za jego stosunkami, jak to pan mówi, kryło się wydawanie uczciwych patriotów, denuncjowanie towarzyszy, komunistów i dostarczanie ton przysyłanej przez Anglików broni. Dla mnie jest tego więcej niż trzeba: takš szmatę należy zastrzelić jak psa. Dominikanin uniósł ramiona w geście wyrażajšcym znużenie i skierował się do więźnia. - Mów, mój chłopcze, tak będzie najlepiej dla wszystkich. - A zwłaszcza dla ciebie - zaśmiał się szyderczo L~eon poszturchujšc rannego karabinem maszynowym. Camille i L~ea powróciły niosšc bagaże. L~ea złożyła swoje rzeczy w wielkš chustę z niebieskiej bawełny, której rogi zawišzała na supeł. Tobołek zawiesiła na lufie strzelby myśliwskiej starego L~eona z Landów. W sukience w kwiatki, w słomkowym kapeluszu i w espadrillach wyglšdała jak miła wiejska służšca niosšca obiad pracujšcym w polu wieśniakom. - Jeannot! - zawołał L~eon. Zza sosny wyjrzał brodaty młodzieniec. - Odprowadź no ich do gościńca. Miej oczy i uszy szeroko otwarte. Może być, że ten tutaj nie przyszedł sam. - Tak jest, szefie. - Do widzenia panu. Dziękujemy za gościnę. - Nie ma za co... No, a teraz w drogę. Camille patrzyła na starego mieszkańca Landów, na szałas i las ze wzruszeniem, które jš zdumiało. Zazwyczaj zachowujšca się z takš rezerwš, młoda kobieta z oczyma pełnymi łez ucałowała wylewnie L~eona. - Nigdy nie zapomnę tych kilku dni spędzonych w tej okolicy. Mam nadzieję, że tutaj wrócę. Żegnajcie. Dlaczego zalana słońcem polana nagle wydała się L~ei taka zimna? - No to co? Ruszamy? - spytała, bioršc Charles'a za ršczkę. Szli przez las blisko godzinę. Adrien Delmas posadził sobie dziecko na ramionach. Droga do Bourideys była pusta. BARdzo szybko dotarli do domu wskazanego im przez L~eona i zastali człowieka, który miał ich zawieźć do jaskiń. Koń zaprzęgnięty do dwukołowego wózka zdawał się niezadowolony, że musi cišgnšć tyle ludzi. Rżał, potrzšsał szyjš z zapałem, jakiego nie wykazywał przy cišgnięciu. Mimo złego humoru zwierzęcia dość szybko dojechali do Pr~echac. Przy wjeździe do wioski zaprzęg zatrzymało dwóch żandarmów. - A, to ty, Dumas! - Cześć Renault, cześć Laffont. Co się dzieje? - Kim sš ci ludzie? - spytał Laffont z podejrzliwościš w głosie. - Zostaw... to przyjaciele. Wiozę ich do grot. Przysłał mi ich L~eon z Landów. Ale nie odpowiedzieliście mi... Co się dzieje? - A dzieje się to, że nie możesz pojechać do grot. - Dlaczego? - Niemcy i policja przeczesujš okolicę... - Podobno ostatnimi dniami zrzucili jakiegoś ważnego faceta z Londynu. - Camille przycisnęła do siebie syna... L~ea bezmyślnie skręcała pukiel włosów... Adrien Delmas pogładził swój zbyt czarny wšs... - Aresztowali naszych? - zapytał Dumas. - Jeszcze nie. Ale sš dobrze poinformowani, łajdaki. Gdyby nie chłopaczek z Marimbault, który szedł na ryby o świcie i przyleciał do Gillets uprzedzić kumpli, wszyscy wpadliby w ich łapy. O mały włos nie wzięli Lancelota i D~ed~e Baska. - Cholera!... A co ja z nimi zrobię? Żandarm Laffont skinšł na Dumasa, że chce z nim porozmawiać na stronie. - Pewny jesteś tego wšsacza? - No, oczywista... Inaczej stary L~eon by mi go nie przysłał. Myślę nawet, że to właśnie jego zrzucili. - To dobrze. Zajmiemy się nimi. Przewieziemy ich samochodem żandarmerii. A ty zmykaj stšd, niedobrze tu zostawać. Panie - panowie, trzeba zsiadać z wozu. Macie dokšd pójść? - Tak, do Brouqueyran, koło Auros. Znacie pewnie? - Przecież, że znamy!... Jeśli jedziecie do La Sifflette, uściśnijcie jej dłoń, to moja kuzynka, dzielna kobieta... - Zanudzasz nas tymi swoimi rodzinnymi historyjkami... Niebezpiecznie tutaj zostawać. - Masz rację, masz rację... leć po samochód. A wy chodźcie. - Do widzenia! - krzyczał Charles machajšc ršczkami do woźnicy, który zawracał konia. Przez całe siedem kilometrów dzielšcych Pr~echac od Captieux nie zamienili ani słowa. Mały Charles zasnšł na kolanach matki. Przy wjeździe do osady, Dumas, brygadier żandarmerii, odwrócił się do ojca Delmas. - Ma pan dokumenty? - Tak. - A panie? - Tak. A dlaczego pan pyta? - zapytała L~ea. - W razie gdybyśmy natknęli się na niemiecki patrol i gdyby nas zatrzymał, mówcie, że jedziecie na kilka dni do kuzynów w Grignols, do rodziny Puch. - Kim oni sš? - spytał dominikanin. - To dzielni ludzie, niejednego uratowali. Wszystko poszło jednak gładko, do Brouqueyran dojechali bez żadnych niemiłych niespodzianek. Miejsce przeznaczenia okazało się równocześnie trafikš, szynkiem, sklepem spożywczym, domem towarowym, piekarniš, które prowadziła kuzynka brygadiera zwana La Sifflette. Właścicielka zawdzięczała swoje przezwisko manii pogwizdywania przy podawaniu trunków, a zwłaszcza temu, że od czasu do czasu lubiła sobie cichcem golnšć jednego za ladš. - Dzień dobry, kuzynie. Znowu przyprowadzasz mi ludzi? - Jak zwykle, kuzynko. L~ea potoczyła wzrokiem wokoło. Za starym drewnianym kontuarem półki, na których niegdyś ustawiano produkty spożywcze, świeciły teraz pustkami. Jedynie gdzieniegdzie ostało się kilka zakurzonych pudełek. Na ziemi leżał oparty o ścianę jedyny worek z ziarnem i zwój drutu. Pośrodku sali stał wielki stół dla gości, a przy nim ławy, zaś zniszczonš wydeptanš posadzkę pokrywała cienka warstwa trocin. - Czy mógłbym porozmawiać z paniš na osobności? - spytał właścicielkę Adrien Delmas. - Wyjdźmy na podwórze, tam będzie spokojniej... Czujcie się jak u siebie... Laffont, postaw im kolejkę i daj lemoniady temu ślicznemu aniołeczkowi. Oddalili się na krótko. Gdy wrócili, Charles pił lemoniadę. Na głowie miał kepi Laffonta, które opierało mu się o uszy. Na jego widok La Sifflette wybuchnęła gromkim śmiechem. - Z takim wojakiem szybko uwiniemy się z wojnš. - Pora nam się zbierać... Koledzy będš się zastanawiać, gdzieśmy się podziali. Do widzenia, mały... Oddasz mi moje kepi? - Nie, chcę je zatrzymać. - Ależ, mój drogi, oddaj... Przecież dla ciebie jest za duże - powiedziała Camille, próbujšc zdjšć mu kepi. - Nie... nie... - wrzeszczało dziecko. - Puszczasz czy nie - warknęła L~ea, brutalnie zdzierajšc mu kepi, które zwróciła właścicielowi. Chłopczyk darł się wniebogłosy. - Zamknij się, bo jak cię zdzielę - krzyknęła L~ea wykręcajšc mu ramię. Charles był tak zaskoczony jej gwałtownym tonem, że zapomniał o bólu i zamilkł. - Nie można zwracać się do dzieci w ten sposób, panienko. On przecież nie rozumie, toż to malec - powiedziała La Sifflette, bioršc go na ręce i przytulajšc. Laffont nałożył na głowę swoje kepi i odszedł razem z Renault. Gdy tylko opuścili lokal, ojciec Delmas, który od pojawienia się w leśnej chacie nie wypuścił z ršk starej walizki, która zdawała się ciężka, poprosił właścicielkę sklepu, by mu wskazała jakieś spokojne miejsce. - Nad stodołš jest taki nie używany pokój. Składa się tam stare łachy i różne połamane graty. Dam go panu, bo ma dwa wyjścia. Od czasu do czasu Charles i L~ea obrzucali się ponurym spojrzeniem spode łba. Boczyli się na siebie. Camille, która ich obserwowała, nie mogła powstrzymać lekkiego uśmiechu. - L~ea... Można by się zastanawiać, które z was dwojga jest większym dzieciuchem. Przypominam ci, że on ma zaledwie cztery latka. - No i co z tego!... To jeszcze nie powód, żeby tak się drzeć. - Niedobra jesteś, niedobra... Już cię nie kocham... Nie jesteś już mojš koleżankš... Jak będę duży, to się z tobš nie ożenię. - Wcale się tym nie przejmuję, znajdę sobie ładniejszego. - Nieprawda! Ja jestem najładniejszy! Prawda, mamusiu? - Tak, mój śliczny, kochany, jesteś najładniejszy i jestem pewna, że L~ea też tak uważa... - Ale ona nic nie mówi... Przecież sama widzisz!... Ona już mnie nie kocha!... Tego już było za wiele dla zakochanego malca; uderzył w płacz. - Nie, Charles, nie płacz!... To tak dla zabawy... Kocham cię, kocham cię ponad wszystko - wykrzyknęła L~ea wydzierajšc go z objęć matki i obsypujšc pocałunkami. - Naprawdę? - Naprawdę, mój kochany. - No to dlaczego mnie zbiłaś? - WYbacz mi, byłam zmęczona i zdenerwowana. Przyrzekam ci, że nigdy więcej tego nie zrobię. Pocałuj mnie. I przez kilka chwil pod czułym spojrzeniem Camille obsypywali się pocałunkami, pieszczotami i śmiali się radośnie. - No i co, gołšbki, pogodziliście się? La Sifflette skierowała swe kroki za ladę, pogwizdujšc nalała sobie kieliszeczek i wychyliła go do dna. - Musicie być głodni. PRzygotuję wam porzšdny omlet z borowikami i sałatę z ogrodu. Zostało mi jeszcze kawałek placka. Odpowiada wam to? - Doskonale, proszę pani, bardzo dziękuję. Czy mogę pani pomóc? - spytała Camille. - Nie warto, niech się pani zajmie małym. Rozgośćcie się w waszym pokoju. Ze schodów drugie drzwi po prawej. - Dzięki za wszystko. - BAsta! Podziękujecie mi później... Cicho! Ktoś idzie. Weszło trzech mężczyzn ubranych w stare kurtki z czarnej bawełny, tak charakterystyczne dla okolic Bazas. - Cześć szanownemu zgromadzeniu. - Masz gości, La Sifflette... Czy to znowu jacyś twoi kuzyni? - udajšc powagę rzucił mężczyzna w zdefasonowanym kapeluszu. - Zostaw jš, Loubrie, nic nam do jej spraw rodzinnych. - Masz rację, Ducloux, szczególnie w obecnych czasach. - No więc, moczymordy, co mam wam nalać? - Zostało z wczoraj jeszcze trochę tego białego wina? - Za drogie dla takich dusigroszy jak wy. Wczoraj wam postawiłam! Już żeście zdšżyli się przyzwyczaić? - Ale skšpiradło z tej baby... Przestań zrzęDzić i polej nam kolejkę. La Sifflette przyniosła trzy szklaneczki i butelkę różowego wina. - Powiedz no! Słyszałaś już?... Bosze kręcš się niedaleko stšd! - Podobno. Mój kuzyn, ten, co to jest żandarmem, dopiero co tu był i gadał o tym. - Czego tu szukajš? - A, ba! Idź ich spytać, tych skurwysynów! - Masz mnie za durnia? Nie mam ochoty, żeby mnie wzięli za jednego z tych przeklętych terrorystów. - To ci nie grozi. Od razu by się zorientowali, że się tylko przechwalasz. Towarzysze Loubrie'ego zanieśli się rechotliwym śmiechem. - Nie La Sifflette opowiadać takie bujdy! - Już ona dobrze cię zna, przeklęty babiarzu. - Wy durnie!... Aż się rwiecie do słuchania złych języków. A swojš drogš szefowa lepiej by zrobiła nie przyjmujšc tylu obcych! Zaczynajš o tym gadać w okolicy. - Jak myślisz, że mi napędzisz stracha tymi swoimi gównianymi plotami, stary dziadu, to się grubo mylisz. - Nie chcę napędzić ci stracha, ale oddać przysługę. Fryce zaczynajš się robić nerwowi. I nie sš głupi. Tak jak my słyszš angielskie samoloty. - A gdyby nawet ich nie słyszeli, to znajdš się takie ścierwa gotowe mieć oczy i uszy szeroko otwarte, żeby im potem o wszystkim donosić. Loubrie wychylił swojš szklaneczkę do dna tak zamaszyście, że nieco wina popłynšło po źle ogolonej brodzie i aż się zakrztusił. Ducloux walnšł go w plecy. - No! Ale głupek z ciebie! Nie masz co tak się podniecać... Jeśli nie masz sobie nic do zarzucenia, chłopcy z Maquis nic ci nie zrobiš, to dzielne dzieciaki, jak to mówiš... Patrzaj no, daj, to ci spiorę kołnierzyk, bo ta twoja porzšdnicka, Raymonde, gotowa grzbiet ci wygrzmocić - rzekła ze śmiechem La Siffleette. Loubrie odtršcił rękę, która chciała go wytrzeć, i wstał burczšc pod nosem: - Przestań mnie miętosić jak smarkacza. Trzej staruszkowie wyszli odprowadzani tubalnym śmiechem szynkarki, która zaryglowała za nimi drzwi. - O tak, teraz będzie spokój. Nie mam zaufania do tych wścibskich dziadów. W nocy pójdę na zwiady... Jaki on śliczniutki, ten mały... A gdzie twój tatuś... Idę o zakład, że na wojnie... Gadajšc tak La Sifflette przyrzšdzała omlet. Na patelni, postawionej na brzegu zniszczonej i brudnej kuchni, zaczynał już skwierczeć gęsi smalec. - Proszę panienki... Zechce pani nakryć do stołu? - poprosiła L~eę. - Talerze stojš na półce w kredensie. Zaraz będziemy jeść. - Mmm! Jak ładnie pachnie. Przypomina mi dzieciństwo, kiedy Sidonie robiła nam omlet z kurkami albo z szynkš - rzekł Adrien Delmas, który właśnie wszedł do kuchni. - Proszę pani, dziś w nocy musi pani dać znać tym z Auros i z Bazas, żeby się mieli na baczności. Ja zawiadomię ludzi w Villandraut i w Saint_Symphorien. L~ea, ty pojedziesz do Langon i do Saint_Macaire, ich też trzeba uprzedzić. Poinsot i jego ludzie znajš wszystkie nasze skrytki na broń i miejsca schronienia. Dla odwrócenia uwagi Niemcy przeszukujš przełomy Cironu. Dowodzenie akcjš powierzono Maurice'owi Fiaux i porucznikowi Kuneschowi. Dohse i policja chcš koniecznie uniemożliwić Aristide'owi odtworzenie siatki. Próbujš też posłużyć się Grand_Cl~ementem, lecz nawet najbardziej łatwowierni partyzanci nie ufajš mu... Londyn ponownie wydał rozkaz, by go zgładzono razem z Fiaux. A teraz siadajmy do stołu, bo noc będzie długa. - Ojcze, ja też chcę w tym uczestniczyć. - Nie, Camille, pani nie. - Dlaczego? - Pani musi opiekować się Charles'em. Poza tym nie można zostawić go tutaj samego. Camille z westchnieniem opuściła głowę. - Oczywiście... Ma pan rację. - Pośpieszcie się z jedzeniem, omlet stygnie. Smakuje ci, maluchu? Ukroję ci skibkę chleba. Ojcze, jak ojciec znajduje mój omlet? - Do niczego! - odparł ze śmiechem. 4 Niebo było cudowne, rozgwieżdżone. Nim L~ea przejechała przez Garonne w Langon, zatrzymała się przed kościołem i zsiadła z roweru, który wyglšdał tak, jakby brał udział w wojnie 1914 roku. Bez przeszkód przekazała kucharzowi w "Nouvel_$h~otel" wiadomość od stryja: "Laguna le Pouy_Blanc nie przyjmuje już wód Cironu". - Proszę mu powiedzieć, że zrozumiałem... Ładnie, że pani to robi, panienko L~eo, pani tata byłby z pani dumny. Córkę Pierre'a Delmas ogarnęła fala smutnego szczęścia. Jakże spokojnie było dokoła! I wyobrazić sobie, że gdzieś niedaleko, może o dwa kroki stšd, czatowali ludzie, czekajšc tylko na rozkaz, by zabijać. Po dotarciu do krzyżówki L~ea nie pojechała w prawo w kierunku Saint_Macaire, lecz skręciła w lewo i przejechała pod wiaduktem. To było silniejsze od niej, musiała zobaczyć Montillac. Na zboczu rower zdradzał swój wiek, podzwaniajšc wszystkimi częściami. L~ea musiała zsišść. Krzyż w Borde wznosił nadal swe ciemne ramiona nad posiadłościš La Prioulette. Właśnie u stóp tego krzyża podjęła się pierwszej misji, którš jej powierzył stryj. Jakże odległe wydawało się to wszystko! Na widok ciemnej kępy przy posiadłości, jej serce zaczęło bić ze zdwojonš siłš. Tutaj, zupełnie blisko, stał jej dom. Przed prowadzšcš do niego alejš L~ea zatrzymała się, walczšc z chęciš, by, nim ruszy w dalszš drogę, pobiec tam i schronić się w starej posiadłości, paść w ramiona Ruth. Zaszczekał pies, potem drugi. Na progu domu Fayardów zamigotało jakieś światełko. Dobiegł do niej wyraźny głos zarzšdcy piwnic nakazujšcy zwierzętom, by się uciszyły. To nieostrożność zostawać tutaj. Wsiadła na rower i zawróciła. Była pierwsza nad ranem, gdy L~ea otworzyła bramkę na przejeździe kolejowym w Saint_Macaire. Powstrzymała krzyk, gdy pies dróżnika zerwał się ze szczekaniem szarpišc się na łańcuchu, który czynił przeraźliwy hałas. Biegiem pokonała tory, na drodze państwowej wskoczyła na swój rower i skręciła w ulicę prowadzšcš do bramy Benauge. Przy cours de la R~epublique zatrzymała się przed warsztatem samochodowym Dupeyrona. Otworzył jej żandarm Riri. Gdy tylko jš poznał, wcišgnšł dziewczynę do środka. - Panienko L~eo, co paniš tutaj sprowadza? - Mam dla was ważnš wiadomość: "Laguna le Pouy_Blanc nie przyjmuje już wód Cironu". - Psiakrew, trzeba uprzedzić wszystkich w rejonie. - Dałam znać do Langon. O tej porze ludzie w Villandraut, z Saint_Symphorien, Bazas i Auros już wiedzš. - Tym lepiej. Dupeyron, zadzwonisz do Cazenave'a, a ja wracam na posterunek żandarmerii. - Jak to, to nie idziesz z nami? - Nie, nie mogę opuścić posterunku, potem wszystko by było na moich kolegów. I bez tego dosyć mamy nieszczęść. - Macie jakieś wiadomości o Albercie i Mireille? - Niezupełnie, panienko. O Mireille, którš zamknęli w koszarach Boudet, wiadomo, że jest nie najgorzej. O Albercie zaś nic nie wiadomo. Mathias Fayard i Ren~e widzieli go ostatni. Od tamtej pory żadnej wieści. Nikt nie widział, żeby wychodził z budynku w Le Bouscat. Pewnie pani wie, że poprzedniej nocy Mathiasowi udało się uciec, dlatego chłopaki z Mauriac, którzy mieli go na oku, musieli ukryć się w okolicy. - Myśli pan, że on ich wyda? - Nie wiem, zupełnie nie rozumiem dzisiejszej młodzieży. Jakby poszaleli. Mathiasa znam dobrze, razem kopaliśmy piłkę, chodziliśmy na młode kuropatwy, byliśmy prawie kolegami, chociaż jestem od niego starszy. To nie był zły chłopak. ZUpełnie się zmienił, jak wrócił z Niemiec. Wrócił z poglšdami politycznymi. Polityka to nic dobrego, szczególnie teraz. Ale nie sšdzę, żeby był zbyt niebezpieczny, za to przeraża mnie Maurice Fiaux. To on jest zły. Kocha zło. No, a okolicę zna doskonale... Do widzenia, panienko, proszę powiedzieć temu, kto paniš przysłał, że podjęliśmy odpowiednie kroki i że jeśli potrzebuje się ze mnš skontaktować, wie, gdzie mnie szukać... Proszę zaczekać, nim pani wyjdzie, wyjrzę na ulicę... Może pani jechać. Dobrej drogi, panienko. Do widzenia... Zerwał się bardzo zimny, ostry wiatr i hamował jazdę L~ei. Mimo to, gdy przejeżdżała przez las Constantin, zlana była potem. ZzięBnięte ręce zaciskały się na zardzewiałej kierownicy. W miejscu zwanym Le Chapitre pękła jedna ze zużytych opon. Rower wpadł w poślizg. Z pościeranymi kolanami i rękami L~ea leżała dłuższš chwilę na piaszczystej drodze i nie miała siły się ruszyć. Ciszę nocy przerywał tylko dźwięk obracajšcego się z piskiem koła. Chłód zmusił jš do wstania. Czuła, że krew płynie jej po nogach. Bolały jš kolana, mniej jednak niż ręce. Podniosła rower, na którym nie mogła jechać, gdyż oba koła były mocno scentrowane. Ze wściekłościš rzuciła stary pojazd na pobocze i kuśtykajšc ruszyła w dalszš drogę. Niedaleko od Brouqueyran, usłyszawszy warczenie silnika, padła do rowu. O kilka metrów od niej przejechały szybko trzy samochody. Przyjaciele czy wrogowie? Jak to odgadnšć? Kurz na drodze jeszcze nie opadł, jak dotarły do niej odgłosy zatrzaskiwanych drzwiczek i rozmowy. Zatrzymali się w Brouqueyran. "Oby stryj Adrien jeszcze nie wrócił!", pomyślała biegnšc w kierunku osady. - DAlej, wyważyć drzwi. Słyszšc ten głos, L~ea zatrzymała się jak skamieniała. Natychmiast owładnšł jš strach. Uciekać... Trzeba było uciekać... Upadła na kolana i nie poczuła nawet, jak nasilił się ból. Nie opodal ludzie wyważyli już prawie drzwi, tymczasem inni przeszukiwali budyneczki wokół nędznej knajpki. Żeby tylko nie znaleźli nadajnika! Nadajnik!... Cóż znaczył dla niej nadajnik! Camille i Charles zostali w domu sami!... Podniosła się i pobiegła przez nie osłonięty teren... Zatrzymały jš w biegu krzyki Camille... - Nie!... nie!... Tylko nie róbcie mu krzywdy. Jakiś mężczyzna przekroczył próg, niosšc wyrywajšce się dziecko. Z kolei pojawiła się matka chłopczyka kurczowo uczepiona mężczyzny, który odtršcał jš kopniakami, lecz ona mimo to nie zwalniała uścisku. - Mamusiu... mamusiu... Osłonięta ścianš niskiego budyneczku merostwa, L~ea usiłowała przeniknšć mrok w poszukiwaniu jakiejś broni. Z domu buchnšł płomień, oświetlajšc rozgrywajšcš się scenę. Ani jednego człowieka w mundurze... Dwaj mężczyźni mieli opaski ze znakiem policji... MŁode twarze rzeźbione odblaskiem rozprzestrzeniajšcego się pożaru... Karabiny maszynowe, którymi wymachujš, jakby to były zabawki... Butelki chowane do bagażnika... Śmiechy... Mówišcy po francusku ludzie, rzucajšcy przekleństwa, lżš, raniš... - Już ty nam powiesz, gdzie sš tamci, ty dziwko!... - A La Sifflette? Znasz jš, do licha!... - Albert... Mireille... Lucien... Aristide... A ten twój pieprzony dominikanin, nic ci to nie mówi? - Nie wiem, o kim panowie mówiš. Oddajcie mi syna! - Oddamy ci go, jak zaczniesz mówić. - Zostaw jš, J~er~ome, oddaj jej dzieciaka, do przesłuchiwania zabierzemy się w spokojnym miejscu. Przez waszš głupotę i podpalenie ścišgniecie tutaj wszystkich maquis z okolicy. - Kurwa!... Nie przejmuj się, Maurice, tylko na nich czekamy. - Mamusiu! - Oddaj go jej, do diabła!... Wsiadajcie. Przyciskajšc syna do piersi, Camille wsiadła do jednego z samochodów. Za kierownicš zasiadł Maurice Fiaux. - Jedziemy do La R~eole - krzyknšł do pozostałych. Bezwładnie oparta o ścianę merostwa, L~ea patrzyła jak w ciemnościach nocy samochody oddalajš się w kierunku Auros. Dzięki padajšcemu od płomieni blaskowi Adrien Delmas odnalazł swojš bratanicę trzęsšcš się z zimna i goršczki. - Gdzie Camille i Charles? - Fiaux... Maurice Fiaux... Szczękajšc zębami potrzšsała głowš niezdolna do wypowiedzenia niczego innego. Dominikanin uniósł jš i zdezorientowany ruszył w stronę płomieni. Niczym czarownica wychynęła z nich La Sifflette. - Dobry Boże! A gdzie mały z matkš? - Nie wiem. Zdaje się, że był tutaj Maurice Fiaux ze swojš bandš. - Co oni zrobili, diabelskie pomioty!... OJcze!... Ona jest ranna!... - Widziałem. A więc nikogo tu nie ma? - Jak ich znam, to zmykali, aż się za nimi kurzyło. Oj biedni, my biedni! I pomyśleć, że przez takich gnojków, ludzie, tacy jak pan, narażajš życie! - Niech pani nic nie mówi! Pani też ryzykuje życie i wszystko pani straciła. Czy kościół jest otwarty? - Nie, ale wiem, gdzie ksišdz chowa klucz. Ale niech no pan popatrzy, ojcze, stodoła się jeszcze nie zajęła!... Może pana aparat... Ostrożnie ułożył nieprzytomnš L~eę przy parkanie cmentarzyka i pobiegł ku stodole wołajšc: - Camille... Charles... La Sifflette wzięła klucz schowany w zagłębieniu muru i otwarła drzwi. Bez większego wysiłku zdołała wcišgnšć dziewczynę do środka, aż do ołtarza. Leżał tam, niegdyś wspaniały, teraz wytarty aż do osnowy, dywan, dar właścicieli zamku w Mirail, zawsze jednak wygodniejszy niż zimne wyboiste kamienie, i na nim to La Sifflette ułożyła L~eę. Za grubš księgš Ewangelii namacała pudełko zapałek. Po kilku próbach jedna z nich wreszcie zapłonęła. La Sifflette zapaliła dwie grube świece po obu stronach tabernakulum, wzięła jednš z nich i poszła poszperać w ciaśniutkiej zakrystii. Wszystko, co tam znalazła, by ochronić rannš dziewczynę przed wilgotnym chłodem, to żałobny całun naznaczony białym krzyżem, którym nakrywa się trumny podczas ceremonii pogrzebowej. Wychodzšc odruchowo się przeżegnała. Pożar zdawał się przygasać. Od strony Bazas słychać było sygnał wozu strażackiego. Ten uspokajajšcy dźwięk właścicielka knajpy_trafiki_sklepu spożywczego_bazaru w Brouqueyran skwitowała jedynie wzruszeniem ramion. - Miała pani słuszność, aparat jeszcze tam był - powiedział Adrien Delmas, wskazujšc ciężkš walizkę. - Ale oto i strażacy... Trzeba jš schować. - Pana też, lepiej, żeby pana nie widzieli. Proszę, niech pan weźMie klucz od kościoła i zamknie się od środka. Jeśli mnie o niego spytajš, powiem, że zginšł. - Żadnych wieści? - Nie... sama miałam pana o to spytać. Musieli ich zawieźć do Bordeaux. - Nie wiem, czy tego właśnie należy im życzyć. - Ojcze, nie wolno wygadywać podobnych rzeczy... nawet tacy ludzie jak oni nie zrobiš krzywdy małemu! - Oby niebiosa paniš wysłuchały. La Sifflette nie usłyszała uwagi pozbawionego złudzeń kapłana; pokrzykujšc głośno, biegła strażakom naprzeciw. Przy chybotliwym świetle gromnic L~ea odzyskała przytomność. Zesztywniała z zimna, nawet już nie drżała. Uniosła się na łokciach. Miejsce, w którym się znajdowała, żałobny całun, świece... Przez chwilę sšdziła, że umarła. Pod wpływem szaleńczej obawy zerwała się na równe nogi, odrzucajšc makabryczne przykrycie. Miejscowy proboszcz zapewne uwierzyłby w objawienie się Przenajświętszej Dziewicy. W tej samej chwili do kościoła wszedł stryj. "Jakże ta dziewczyna jest piękna i niesamowita... jakby wyszła prosto z powieści grozy" - pomyślał, nim przekręcił klucz w zamku. - Kim pan jest? - Nie bój się, to ja. - Och! Stryj... Adrien podszedł do niej, postawił na ziemi swojš walizkę i zmusił L~eę, by usiadła na stopniu ołtarza. Przycišgnšł jš do siebie okrywajšc całunem. - Opowiadaj. Cichym, lecz zdecydowanym głosem opowiedziała, co widziała. Przybity nowinami opuścił głowę, wyrzucajšc sobie, że nie interweniował w porę. Z zewnštrz docierały do nich stłumione głosy strażaków zmagajšcych się z ogniem. - Na pewno powiedział: do La R~eole? - Tak. - Dlaczego do La R~eole?... Coś mi tu nie pasuje. Powinni byli zawieźć ich do Bordeaux... - Skšd wiedzieli? - Jak zwykle, z donosów. Sšdzili, że zgarnš nas wszystkich... Jesteś pewna, że nie było z nimi Niemców? - Tak mi się wydaje... Wszyscy mówili po francusku i żaden nie nosił munduru. - To by potwierdzało informacje, jakie dostaliśmy z Londynu: gestapo nie wie o wszystkich poczynaniach Fiaux i jego bandy. Działajš z własnych osobistych pobudek, co czyni ich jeszcze bardziej niebezpiecznymi, nieobliczalnymi, nie można przewidzieć ich posunięć. - Ale dlaczego miałby to robić? Bez rozkazu. - Jak zwykle jest na to kilka odpowiedzi. - Ale dobrze go znasz! - Tak... i dlatego właśnie mnie przeraża. Chce wzišć odwet na społeczeństwie; chce stać się przywódcš, którego będš się bać i którego będš respektować. Ponadto, jak już tego dowiódł, lubi zabijać, torturować, upadlać. - Nie można zostawić Camille i Charles'a w ich rękach... Przerwało jej stukanie do drzwi. - Otwórzcie, to ja, La Sifflette. Trzymajšc pistolet w dłoni, Adrien Delmas przekręcił klucz. Weszła La Sifflette popychajšc przed sobš młodzieńca w za dużym na niego hełmie strażackim na głowie. - Mamy szczęście, że ojciec D~eon złamał sobie ramię. Jego syn, Calude, przyjechał zamiast niego. Znam go, pracuje dla maquis L~eona z Landów, spróbuje się z nim skontaktować. Powiedziałam mu o małym i jego matce. - To dobrze... Podobno zawieźli ich do La R~eole. - Do La R~eole... Mam nadzieję, że się mylicie. W okolicy chodzš słuchy, że gestapo w mieście odstšpiło Francuzom lokal w piwnicach liceum do przesłuchań partyzantów_komunistów. - A dowody? - Nie, tylko tak się mówi, to wszystko. - Stryju, zapomniałam ci powiedzieć: Mathias zwiał. - No to może jest jeszcze nadzieja... - Muszę już iść, proszę pana, moi koledzy będš się dziwić, że mnie nie ma. - Masz rację. Poproś, by zostawili dla mnie wiadomości u księdza w Auros. Niech pytajš o Alphonse'a Duparc. Zrozumiałeś? - Tak, proszę pana. Jutro będzie miał pan wiadomości. Drzwi zamknęły się za La Sifflette i strażakiem. - Stryju Adrien, co miałeś na myśli, mówišc o Mathiasie? - Odpoczywaj i pozwól mi się zastanowić. - Patrzcie, patrzcie, przyjechali nasi przyjaciele żandarmi. L~ea z trudem otworzyła oczy. - Proszę, niech pani to wypije, maleństwo. Uwaga, bo goršce. La Sifflette podała jej kubek zawierajšcy płyn, który przypominał kawę. Pocišgnęła łyk, którego omal zaraz nie wypluła. - Co to? W tym jest alkohol. - To taka wzmocniona kawa, alkohol zabija smak owsa. No, niech pani wypije, bo inaczej przy tym chłodzie w kościele łatwo się przejechać na tamten świat. Walczšc z nudnościami L~ea przełknęła miksturę. Istotnie, dobrze jej to zrobiło. Bez większego trudu rozprostowała poranione kolana, na których zaschnięta w strupy krew nacišgała skórę. Na zewnštrz zapowiadał się piękny dzień. ZwęGlone ruiny kafejki_trafiki jeszcze dymiły. Oparci o samochód żandarmi Laffont i Dumas wpatrywali się w nie z twardym wyrazem twarzy. Adrien Delmas studiował mapę. - Dokšd jedziemy, stryju? - Do La R~eole. L~ea popatrzyła na niego nic nie rozumiejšc. - Przejedziemy przez Garonnę w Castets, tak będzie ostrożniej. Następnie bocznymi dróżkami pojedziemy do gospodarstwa leżšcego tuż nad La R~eole. - Ale dlaczego do La R~eole? - Cała ta część regionu jest przeczesywana, nigdzie już nie ma bezpiecznego kšta, w którym moglibyśmy się schronić. Z miejsca, gdzie będziemy, chyba z łatwościš nawišżę kontakt z Hilaire'em. - Nie byłam w La R~eole od śmierci państwa Debray... La Sifflette rozgarniała widłami pogorzelisko w poszukiwaniu czegoś, co mogło ocaleć. Ani jedna skarga, ani jeden jęk nie dobyły się z jej ust. LEcz widzšc, jak grzebie w ciepłych jeszcze popiołach, nietrudno było odgadnšć jej wewnętrzny zamęt. Dorobek całego życia poszedł z dymem, nie ostał się żaden łach! - Chodźmy, moja staruszko, pora jechać - rzekł Laffont łagodnie, kładšc rękę na trzonku od wideł. - Masz rację, na nic się nie zda rozgrzebywanie wspomnień. Pełnym zwštpienia gestem rzuciła narzędzie i, nie oglšdajšc się więcej za siebie, wsiadła do samochodu. Nikt z sšsiedztwa nie przyszedł pytać o nowiny. Jak mawiał Jean Call~ede, z farmy widać było nadchodzšcych gości. La Sifflette, której zgotowano goršce przyjęcie, pomagała pani CAll~ede w kuchni. Wielu członków ruchu oporu poznało jej słynne pieczone kiełbaski podlewane miejscowym winem. L~ei i La Sifflette nie sšdzone było korzystać ze spokojnej gościny w la R~eole: w przeddzień ich przyjazdu z Londynu nadano wiadomość: "Honor zrodzi się z zuchwałości", zapowiadajšcš zrzut, którego miano dokonać następnej nocy. Obie kobiety nalegały, by w nim uczestniczyć. Na prośBę ojca Delmas partyzanci zgodzili się, aczkolwiek niechętnie; "baby to się nadajš w sam raz do ukrywania broni i spadochronów w swoich kuchniach". Adrien zaś musiał dotrzeć do ojca Dieuzayde'a z grupy Jade_Amicol, Aristide'a, D~ed~e Baska, Lancelota i Georges'a, by rozważyć plan odbicia Camille d'Argilat i jej dziecka i zlikwidowania Maurice'a Fiaux. BYło ich około dziesięciu osób, w tym L~ea i La Sifflette. Niewidoczni w ciemnościach nocy otaczali teren rozstawieni w równych odstępach. Przykucnšwszy trzymali latarki w ręku. Pozostali, czujnie nadstawiwszy uszu, rozeszli się patrolować drogi dojazdowe. Oczekiwanie zdawało się cišgnšć w nieskońCzoność. Nagle... jakby odległy pomruk. - To on - szepnšł Call~ede. - Uwaga. Warkot narastał. Sygnał gwizdkiem. Prawie równocześnie zapalajš się latarki... raz... dwa... trzy... cztery... pięć... gasnš... raz... dwa... trzy..., znowu się zapalajš. Pomruk przeszedł w huk... Czarny kształt kršży nad oznakowanym polem, zniża się, wydaje się, że wyrównuje lot, a silniki się wyciszajš... Jakiś cień odrywa się od samolotu... otwiera się spadochron... plaśnięcie... Za nim lecš następne... Z metalicznym szczękiem pojemniki dotykajš ziemi. Samolot zaopatrzeniowy oddala się, lecz dwa ostatnie spadochrony uczepiły się kabiny, podobne do białych flag, które rozwijajš się ponad La R~eole. Jeśli po tym wszystkim gestapo i żandarmeria nie zostanš powiadomione... Ludzie goršczkowo uwijajš się wokół ładunku. Wszelki ślad po zrzucie musi zostać zatarty. La Sifflette i L~ea odczepiajš spadochrony, składajš je i wywożš na wózku zaprzężonym w dwa woły. Partyzanci podnoszš pojemniki, które załadowujš na trzy furgonetki, by je przewieźć do tartaku Bienvenue. Broń chowajš w dole z trocinami, część w stodołach i suszarniach tytoniu... La R~eole pogršżone jest w spokojnym śnie... La Sifflette prowadzi zaprzęg. W jakiejś stodole L~ea ukryła spadochrony pod słomš... Wokół gospodarstwa panuje zupełny spokój, lecz nikt nie może zasnšć. Każdy ma nadal przed oczyma białe czasze, które unoszš się nad Garonnš i nad starym miastem. Nazajutrz o świcie przyjechał na rowerze Depeyre i zdyszany wszedł do domu. - Niemcy ruszajš w teren na akcję. Uprzedził nas Rigoulet. Powinniście się upewnić, czy broń jest dobrze zamaskowana, i wywieźć obie kobiety. - Ale niby dokšd mam je wywieźć? Do rodziny Rosiers? - Nie, to za blisko. Zabierz je do Tore'a w Moriz~es. Po ich wyjeździe zjawili się Niemcy, przetrzšsnęli wszystkie kšty, trochę poturbowali Call~ede'a i jego żonę, ale bez żadnego skutku. Chociaż!... Jean Call~ede trzšsł się ze strachu; w całym tym zamieszaniu zapomniał o dwóch spadochronach z poprzedniego zrzutu zawiniętych w stare plandeki i o pociskach do stenów, schowanych w pudełkach po cukrze. Mimo że nic nie znaleźli, Niemcy zabrali Call~ede'a, a następnie Loue, Depeyre'a, Bienvenue, Charlota i Chansona na przesłuchanie w pomieszczeniach gestapo w La R~eole. Gdy konwój zatrzymał się przed liceum, przypadek sprawił, że akurat przechodził tamtędy mer Gironde_sur_Dropt. Znał wszystkich więźniów i nic nie wiedział o ich działalności konspiracyjnej. Poprosił o widzenie z komendantem i zaręczył za swoich krajan. Wszyscy zostali wypuszczeni na wolność oprócz Pierre'a Chiansona. Prawdopodobnie złożono na niego donos w zwišzku ze zrzutem w Saint_F~elix_de_Foncaude. Podobnie jak La Sifflette, L~ea miała tylko ubranie, w którym była w wieczór pożaru. Cały jej bagaż uległ zniszczeniu. Nic nikomu nie mówišc, postanowiła pojechać do Montillac i, kiedy wszyscy zasnęli, wskoczyła na rower. Noc była piękna, niezbyt chłodna. Nim dojechała do Sainte_Foy_la_Longue, zatrzymała się, by popatrzeć na niezmierzonš równinę, na której w świetle gwiazd migotała giętka wstęga Garonny. Jak za każdym razem, na widok tych znajomych krajobrazów ogarnęło jš wzruszenie. Było to wcišż to samo zdziwienie pełne oczarowania! To samo uczucie zupełnego spokoju! Ta sama pewność, że tutaj nic złego nie może jej się przydarzyć. Ufność, jaka emanuje z ziemi w godzinie jej wytchnienia... Wszystko się dobrze ułoży... Już stryj Adrien znajdzie jakiś sposób, by wyswobodzić Camille i Charles'a... Wspomnienie chłopczyka, który chciał się z niš ożenić, przeszyło jš jak ostry ból... Krajobraz przesłoniła mgła... z ciężkim sercem ruszyła w dalszš drogę. W Saint_Andr~e_du_Bois o mało nie potršciła mężczyzny, który oddawał mocz na środku drogi, i uciekła obrzucana jego przekleństwami. L~ea ukryła rower w trawie za cokołem krzyża misyjnego, przecięła drogę, minęła aleję, której żwir robił za dużo hałasu, i poszła przez łškę. Strużka światła sšczyła się zza okiennic gabinetu ojca. "Pewnie Ruth robi rachunki", pomyślała podchodzšc bliżej. Doszły jš dźwięki głosów. Na nic nie zdały się wysiłki, by je zrozumieć lub rozpoznać. Ten śmiech!... Znowu ten śmiech... Nie dbajšc o to, że mogš jš usłyszeć, obeszła dom dookoła. Ciężkie skrzydła zewnętrznych okiennic przy wejściu i drzwi były otwarte. Wymijajšc w ciemności meble w salonie, pchnęła drzwi wiodšce do gabinetu. - L~ea!... Mały Charles rzucił się jej na szyję. - Mój kochany... moje kochane maleństwo... Tak się cieszę... Kiedy wróciłeś? - Dziś wieczorem, Mathias go przywiózł. - Mathias?... - Bawiliśmy się w chowanego... Mamusia nie chciała się z nami bawić..., ale teraz, jak tutaj jesteś, pojedziemy po niš. Powiedz, pojedziemy, dobrze? - Tak, tak... Mathias był tutaj, on, z krwi i kości... jeszcze wychudzony, lecz nienagannie ogolony i ubrany, tylko włosy miał potargane... Nie wypuszczajšc dziecka z objęć, L~ea otoczyła ramieniem zalanš łzami starš guwernantkę. - Moja maleńka, taka jestem szczęśliwa... Myślałam, że już nigdy więcej ciebie nie zobaczę. Tyle nieszczęść spada na ten dom... Ale czy to nie jest nieostrożność, żeś tutaj wróciła? - Pewnie tak, ale nie miałam już co na grzbiet włożyć... Mathias, jak znalazłeś Charles'a? Dlaczego nie uratowałeś również Camille? - Nie mogłem uratować obojga. Camille jest wyczerpana, sama powierzyła mi swego syna. - Nie do wiary! - A jednak tak jest. Prosiła też, żebym ci powtórzył, że gdyby umarła, zastšpisz mu matkę. - Nie chcę, żeby umarła! - Zrobię wszystko, co tylko w mojej mocy, żeby jš uwolnić. Długo musiałem pertraktować z Fiaux, by wyrwać z jego łapsk małego, bo chciał go zatrzymać, żeby zmusić matkę do mówienia. Przesłuchiwał jš, ale nie udało mu się wydobyć z niej innej odpowiedzi niż: "Ja nic nie wiem". Ale gdyby, jak zamierzał, zaczšł na jej oczach bić dziecko, zaczęłaby mówić. - On był niedobry, ten pan - wykrztusił z siebie Charles i uderzył w płacz - cišgnšł mnie za włosy i kopnšł mamę w brzuch... chociaż potem... wcale się nie ruszała. Długo jš całowałem, zanim się obudziła... No to potem już się więcej nie bałem... A było ciemno... Zaśpiewała mi: "Śpij, Colas, mały mój braciszku..." W L~ei narastała gwałtowna nienawiść. Czuła, jak drży i szlocha przytulone do jej piersi dziecko, które przyszło na świat dzięki jej pomocy. Na usta cisnęły się jej obelgi pod adresem przyjaciela z lat dziecinnych, a w głowie kłęBiły zbrodnicze myśli. Zgładzić go... Unicestwić razem z innymi... Czuła, że wstępuje w niš nowa siła, chęć walki, mordowania... - Wiem, co sobie myślisz, ale nie to jest najważniejsze... Trzeba uratować Camille. - A to niby jak?... Masz jakiś pomysł?... - Tak... Spróbuję załatwić jej przewiezienie, ale mam mało czasu, jest u kresu sił. Jeśli zdołam to przeprowadzić, powiadomię cię. Gdzie się ukrywasz? - Tego nie mogę ci powiedzieć. - Ale trzeba. - Nikt nie wie, że tu jestem. Popatrzył na niš z pogardš. - Nic dziwnego, że przy takiej dyscyplinie twoi przyjaciele tak często dajš się złapać. - Dajš się złapać tylko wówczas, gdy ktoś na nich doniesie. - Moja biedna staruszko, tylko ci się wydaje, że Niemcom jest to potrzebne. Wystarczy posłuchać rozmów w kawiarniach... - To Francuzi dla nich podsłuchujš! - Nie zawsze. Jesteście tak nieostrożni, że musieliby być ślepi, żeby tego nie zauważyć. Wtršciła się Ruth. - Proszę was, nie kłóćcie się. Posłuchaj mnie, L~eo: sšdzę, że Mathiasowi można zaufać. - Być może, ale nie mogę mu powiedzieć, gdzie przebywam, a on wie o tym doskonale. - No więc, przekaż swojemu stryjowi, ludziom Aristide'a albo Hilaire'a następujšcš propozycję: jak tylko załatwię przewiezienie Camille d'Argilat do Bordeaux, zawiadomię ciebie. Przekażę ci skład konwoju, liczbę ludzi, moim zdaniem, nie będzie ich dużo - godzinę wyjazdu i trasę. Wystarczy, że twoi kumple zatrzymajš konwój i uwolniš Camille. L~ea, wcišż tulšc do siebie Charles'a, który tymczasem zasnšł, zapytała cicho: - Sšdzisz, że to naprawdę możliwe? - Tak. - Mogę cię o coś spytać? Dlaczego trzymasz z Fiaux i jego bandš? Dla pieniędzy? Mathias wzruszył ramionami. - Nie uwierzyłabyś, gdybym ci powiedział. - Powiedz, zobaczymy. - Stšd, gdzie jestem, mogę skuteczniej bronić ciebie. - Masz rację, nie wierzę ci. - A widzisz! - rzekł z uśmiechem rozczarowania, wzruszajšc ramionami. - Co zrobimy z Charles'em? Czy to nie jest nieostrożne, że przywiozłeś go tutaj? - Nie, skoro Fiaux wie, gdzie jest. Poza tym poprosiłem ojca, żeby czuwał nad nim. - I zgodził się? - Nie miał specjalnie wyboru. L~ea ostrożnie ułożyła Charles'a na starej kanapie i ciężko opadła na jeden z foteli stojšcych po obu stronach kominka. - Ruth, jestem godna i zmarznięta. Miałabyś coś do jedzenia? - Oczywiście, maleńka, zaraz rozpalę ogień. - Proszę to zostawić, panno Ruth, ja rozpalę. - Dziękuję, Mathias. Niebawem strzelił do góry jasny płomień i przez kilka chwil było słychać tylko trzask palšcych się obciętych pędów winorośli. Ten wesoły odgłos, błogie ciepło, znajome miejsce sprawiły, że na jakiś czas skruszała wrogość dwojga młodych ludzi. Ich utkwione w żar spojrzenia skrzyżowały się. Spojrzenie Mathiasa wyrażało nieprzytomne uwielbienie, wielkš miłość; we wzroku L~ei zaś było niezmierne zagubienie i znużenie. Wiedzšc, że go odtršci, młodzieniec walczył ze sobš, by nie wzišć jej w ramiona. Ze swej strony L~ea chciała zdusić w sobie paskudne wspomnienie owej nocy w obskurnym hoteliku w Bordeaux i przytulić do niego, opowiedzieć mu swoje troski, jak to czyniła, gdy była mała i chowali się w dziecinnym pokoju albo w stodole na sianie. Nie zdajšc sobie nawet z tego sprawy, westchnęli równocześnie, a w tym westchnieniu wyrazili wszystkie smutki, których nie potrafili już ukoić. Wróciła Ruth, niosšc tacę z dwiema miseczkami zupy, domowym pasztetem, chlebem i butelkš czerwonego wina z Montillac. Pochłonęli ten skromny posiłek z apetytem właściwym młodym. L~ea jak zwykle, gdy zajadała z przyjemnościš, zapomniała o swoim niebezpiecznym położeniu. - OGromnie smaczny ten twój pasztet - powiedziała z pełnymi ustami. - To prawda, jest wyśmienity - potwierdził Mathias. W milczeniu skończyli przekšskę, delektujšc się tš chwilš spokoju. Gdy wychylili ostatni kieliszek, L~ea poprosiła: - Ruth, straciłam wszystkie moje ubrania. MoŻesz mi naszykować torbę? MoŻe znalazłabyś dwie_trzy sukienki dla kogoś o tuszy cioci Bernadette... A właśnie, jak ona się miewa? - Nie za dobrze, skarży się, że niewiele ma wieści o Lucienie i że bardzo jej dokucza reumatyzm. - Biedaczka... ZObacz, czy uda ci się znaleźć te sukienki i jakieś swetry? - Pójdę się rozejrzeć. Charles poruszył się we śnie. L~ea przykryła go pledem w szkockš kratę, w który owijał się jej ojciec, gdy zimš pracował w gabinecie. - Musimy wybrać jakieś miejsce na kontakt. - W kościele w La R~eole? - NiE, to dla ciebie zbyt niebezpieczne. Fiaux i jego kompani znajš ciebie, mogliby cię aresztować. - No to gdzie? - Znasz cmentarz w Saint_Andr~e_du_Bois? - Oczywiście - odparła, wzruszajšc ramionami. - Znasz grobowiec rodziny Le Roy de Saint_ARnaud, na prawo od wejścia? - Tak. - W pniu cyprysu, w głęBi, po lewej, jest otwór. Tam będę zostawiał wiadomości. Zachodź tam codziennie. Jeśli będziesz chciała coś mi przekazać, używaj tej samej skrytki. ZRozumiałaś? - Nie jestem idiotkš, ale jeśli nie zechcš mnie tam wpuścić? - Twoja w tym głowa, radź sobie jakoś, żeby ich przekonać, tu idzie o życie Camille. Weszła Ruth, niosšc wypchanš torbę. - Ale to nieporęczne! - Umocuję jš na bagażniku. Gdzie twój rower? - Za krzyżem. - A, wiem już. RUth, ma pani kawałek sznurka? - Tak, o tym też pomyślałam. Podczas gdy Mathias mocował bagaż, L~ea pochyliła się nad śpišcym Charles'em i pogładziła jego płowe włosy. - Będziesz o niego dobrze dbała... - Spróbuję... Nie mam już prawie pieniędzy. Twoja ciotka Bernadette wystawiła na sprzedaż swoje sosny, ale póki co... - Wiem, Ruth... Cóż mam ci powiedzieć? Sprzedaj meble, o ile znajdziesz nabywcę, ja nic nie mam. Łza spadła na policzek dziecka, które zamamrotało coś przez sen. - Wybacz mi, moja kochana. Stara ze mnie wariatka, że też ci o tym opowiadam w takiej chwili. Jakoś sobie poradzę. - Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć za to wszystko, co dla nas robisz... - Będziesz ty cicho? Tego jeszcze brakowało, żebym oglšdała się na podziękowania! Pod twojš nieobecność nadeszło kilka listów, zapakowałam je do torby. - Możesz jechać, kiedy tylko zechcesz. Twoja paczka jest dobrze umocowana, całš Francję byś przejechała i ani by drgnęła - powiedział Mathias wchodzšc. - Żegnaj, Ruth, ucałuj ode mnie ciocię Bernadette. - Żegnaj, moja kochana. Niech Bóg ma cię w swojej opiece. Mathias, powierzam ci jš. - Proszę się nie obawiać, panno Ruth, wszystko będzie dobrze. GDy podeszli do roweru, Mathias podniósł go z ziemi i spytał: - Nie chcesz, żebym cię odprowadził? - Dobrze wiesz, że to niemożliwe... Pozwól mi odjechać. Z żalem oddał jej kierownicę. Przez chwilę nieruchomo stali w milczeniu, nieszczęśliwi. L~ea zatrzęsła się z zimna. - Jedź szybko, pewnie masz wiele kilometrów do pokonania, a boję się, że będziesz sama po nocy na drogach. - Mathias... NiE rozumiem... Co się z nami dzieje? - O co ci chodzi? - Ty i ja, oboje musimy się ukrywać... staliśmy się dla siebie wrogami... Choć równocześnie... - Co równocześnie?... Jaka nadzieja pojawiła się w jego głosie... Tylko niech sobie nie wyobraża, że mu przebaczyła. - Nic. Uważam, że żyjemy w dziwnych czasach, kiedy to już nie wiadomo, kto jest przyjacielem, dlatego że nawet najbliżsi sercu zdradzajš. Mathias nie chciał zauważyć twardego tonu w jej głosie, zapamiętał tylko "dlatego, że najbliżsi sercu". To on był tym najbliższym sercu, nie wštpił w to. Nieważne, czy ona myśli, że on zdradza, zresztš kogo zdradza, skoro jej nigdy nie zdradzi. REszta to już tylko i wyłšcznie polityka, a to nie ma nic wspólnego z jego uczuciami. Dał jej znak rękš na pożegnanie i nie oglšdajšc się za siebie ruszył w stronę swojego domu. L~ea, która straciła kontenans, patrzyła, jak odchodzi. 5 W Moriz~es wszyscy położyli się spać. Zostawszy sama w kuchni, gdzie rozłożono dla niej posłanie, L~ea wpatrywała się w przygasajšcy ogień pod kominem, palšc papierosa skręconego z nielegalnie zbieranego przez Call~ede'š tytoniu. Gryzšcy i silny dym drażnił jej gardło i szczypał w oczy, lecz uspokajał nieco jej niepokój wywołany świadomościš, że Camille jest taka chora. Gestapo musiało zdecydować się na przewiezienie jej do szpitala Saint_Jean w La R~eole. Nikt nie mógł się do niej zbliżyć. OJciec Delmas spotkał się z Mathiasem i przyjšł jego pomoc. Aristide i jego ludzie też na niš przystali. Od tego czasu czekali. Maurice Fiaux i jego ekipa wyjechali do Bordeaux. L~ea wstała z niskiego krzesła, na którym siedziała, i włšczyła radioodbiornik. OD wielu już dni zakłócenia uniemożliwiały odbiór Londynu. Po kilku próbach znalezienia stacji po omacku natrafiła na ledwie słyszalny znajomy głos Jeana Oberl~e, który dobywał się z aparatu: "W obozie w Drancy zmarł poeta Max Jacob. Zamknięto go w tym obozie dlatego, że był Żydem. A przecież ponad trzydzieści lat temu przeszedł na katolicyzm. Od tej pory cała jego twórczość tchnęła najżarliwszš i najszczerszš wiarš katolickš. LEcz czy interesowało to Niemców? Niemcy przyklejajš żółte gwiazdy na piersiach tych, których dręczš. Żółta gwiazda stanowi dla nich hańBišcš etykietkę, gdyż jedynš odznakš godnš szacunku jest ich swastyka. Katolicy czy Żydzi, to jedno i to samo, zdaniem tych, dla których Hitler jest jedynym Bogiem. Cóż bowiem może obchodzić strażników z Drancy, że zmarł Max Jacob, dla nich oznacza to o jednego Żyda mniej... Max Jacob był niskim, łysym mężczyznš o ironicznym spojrzeniu zza szkła monokla. Był to najdowcipniejszy człowiek, najwspanialszy gawędziarz, opowiadajšcy zadziwiajšce historyjki, które znał lub które sam wymyślał. Gdy dobiegał pięćdziesištki, opętał go snobizm. Zstšpił wówczas z Montmartre'u, gdzie żył pośród malarzy i poetów, do salonów, które bardzo szybko opuścił dla klasztoru Saint_Beno~it_sur_Loire. Tam, żyjšc spokojnie, z dala od świata, pisał i malował. OProwadzał po świštyni przyjaciół, którzy przyjeżdżali do niego w odwiedziny z Paryża lub skšdinšd. Rozbrzmiewał dzwon wzywajšcy na nabożeństwo i Max odkładał pióro lub pędzel i udawał się do kaplicy, by się modlić. Miał blisko siedemdziesišt lat. Dwaj inni poeci, jego przyjaciele, Jean Cocteau i Andr~e Salmon, pojechali do Drancy w nadziei, że uzyskajš jego zwolnienie. Powiedziano im, że umarł. Tak więc okrutny nieprzyjaciel, który od czterech lat nęka nasz kraj, nie oszczędza wcale zarówno poetów, jak i młodych patriotów. Dla Niemców jedni sš Żydami, inni komunistami, to bardzo proste. A poza tym, co komu po poetach, gdy się ma prozaików, panów Henriota czy D~eata? Lecz na całym świecie wielbiciele Maxa Jacoba, ci, którzy wcišż odczytujš jego prozę lub wiersze, czy też ci, którzy posiadajš jego rysunki lub gwasze, będš o nim myśleć, jego przyjaciele zaś nigdy nie zapomnš artysty i uroczego człowieka, jakim był. Będš pamiętać, że jak tylu innych padł ofiarš niemieckiego barbarzyństwa w obozie koncentracyjnym, na katordze..." Nawet poeci, pomyślała L~ea wyłšczajšc odbiornik. Rozbierajšc się w półmroku, przypomniała sobie, że stryj opowiadał jej o spotkaniu z Maxem Jacobem w Saint_Beno~it podczas krótkiego pobytu w klasztorze i o jego naiwnej wierze przechrzty. Umarł jak Rapha~el Mahl i może Sara, którzy też byli Żydami. Przez chwilę zawstydziła się, że stawia obok siebie - choćby nawet w obliczu śmierci - godnš pogardy istotę, jakš był donosiciel_kolaborant, bohaterskš bojowniczkę i wrażliwego poetę. Lecz w Rapha~elu kryła się jakaś rozpacz, która jš zawsze wzruszała. Pomimo całego trudu, jaki sobie zadał, żeby wzbudzić do siebie nienawiść, nigdy mu się to nie udało, a jego okropny koniec na zawsze zapewnił mu odpuszczenie win. Brakowało jej go, podobnie jak tego wieczoru brakowało jej obecności jakiegoś przyjaciela. Wśliznęła się między szorstkie prześcieradła, zawsze nieco wilgotne. Nikła poświata bijšca od żaru nadawała izbie wyglšd czegoś nierealnego i kojšcego. Na pół przymkniętymi oczyma widziała znowu żar w kominie w innej izbie... Ciężar czerwonej kołdry przypominał jej wigoniowy koc... Przez nocnš koszulę szorstkie płótno prześcieradła drażniło brodawki jej piersi. Odwróciła się do ściany, by wyrwać się spod uroku ostatnich blasków ognia. Tylko o nim nie myśleć, nie przypominać sobie pieszczot jego dłoni, jego pocałunków na jej ciele, na ciele, którego pragnienia tak nieudolnie tłumiła. Już od tak dawna żaden mężczyzna... Zerwała się wściekła, że czuje, jak narasta w niej nieodparta chęć miłości. Zdarła z siebie nocnš koszulę i brutalnie zaspokoiła swoje pragnienie. Nazajutrz do Moriz~es przybył Adrien Delmas w towarzystwie porucznika Pierre'š Vincenta zwanego Grand_Pierre, szefa partyzantki z okolic Le Puy w pobliżu Mons~egur, i trzech jego ludzi, którzy przyszli zaopatrzyć się w żywność. Wszyscy byli bardzo poruszeni, żywo dyskutowali o zniszczeniu w dniu 5 maja składu paliwa w Saint_Martin_de_Sescas przez ich czternastu towarzyszy broni. PoRucznikowi i dominikaninowi z trudem przyszło powścišgać ich żywiołowość. L~ea patrzyła na nich z zazdrościš; oni przynajmniej coś robili... Po ich odejściu Adrien Delmas podszedł do swojej bratanicy. - Dzięki księDzu Chaillou, kapelanowi w szpitalu, mogłem zobaczyć Camille. Ma się znacznie lepiej. Jej odwaga jest ogromna, wcale się nie uskarża na swój los, niepokoi się jedynie o swojego synka i o ciebie. - Czy mogłabym jš zobaczyć? - To mi się wydaje trudne do przeprowadzenia i dla was obu może być niepotrzebnym wystawianiem się na niebezpieczeństwo. Dzień i noc na straży przed jej drzwiami stoi jakiś gestapowiec. LEcz jeden z nich ma słabość do Sauternes'a. - No to go upijmy. Ta uwaga wywołała uśmiech na twarzy Adriena. - Zobaczymy. Nie to jest najważniejsze. Trzeba jš stamtšd wydostać. - Co mówi Aristide? - Na razie zaprzštnięty jest bardzo swoim gospodarstwem na bagnach, zwiększaniem liczebności dowodzonego przez siebie oddziału, unikaniem Grand_Cl~ementa i jego ludzi, którzy chcš go zlikwidować, i zaprowadzaniem spokoju w różnych grupach. LEcz gdy tylko będziemy go potrzebować, przyśle nam niezbędny oddział. - Czy masz wiadomości o Mathiasie? - Nie, żadnych od czasu, kiedy poinformował nas o przewiezieniu Camille. - Teraz moja kolej, żeby pojechać do Saint_Andr~e_du_Bois. - Pamiętaj, że gdyby coś było nie tak, możesz zwrócić się o pomoc do Jules'a Coiffarda, który mieszka w tym dużym domu przy drodze. Razem z sšsiadami służy często za przewoźnika i skrzynkę kontaktowš. dziś po południu będę w Chapelle_de_Lorette. Od czasu zestrzelenia amerykańskiej fortecy latajšcej nad Cours_Mons~egur granatowi i Niemcy zwielokrotnili ekspedycje w naszym sektorze. Zniszczenie składu w Saint_Martin_de_Sescas też ich specjalnie nie uspokoiło. Gestapo rozpuściło w naszym regionie około dziesięciu agentów. To za sprawš jednego z nich, niejakiego Coubeau, niegdyś właściciela sklepu spożywczego przy ulicy de la Croix_Blanche, który podawał się za kanadyjskiego oficera, żandarmi aresztowali i wydali gestapo w Tuluzie kapitana L~evy. - Czy poddawali go torturom, nim go rozstrzelali? - Nie wiem, ale to prawdopodobne. - Kiedy to wszystko się skończy? - Bóg... - Nie mów mi o Bogu! - wrzasnęła. - Sam już w niego nie wierzysz, zupełnie jak ja! - Zamilcz - zgromił jš, silnie zaciskajšc palce na jej ramieniu. Co się stało z tym życzliwym, opanowanym i serdecznym mężczyznš, jakim go zawsze znała? Ta wychudzona twarz, to rozgoršczkowane spojrzenie, pełen udręki wyraz twarzy, zaciśnięte usta, kryjšce - zdawałoby się - jakšś palšcš tajemnicę, piękne niegdyś, a teraz zniszczone dłonie, zwierajšce się kurczowo w pięści, jak gdyby po to, by powstrzymać chęć uderzenia, nie mogły należeć do kaznodziei, którego głos elektryzował tysišce chrześcijan na całym świecie, a żarliwa wiara przez długi czas odróżniała go od charakteryzujšcego się umiarkowanš pobożnościš episkopatu Bordeaux, zaś jego ojcowskie uczucia tak często pomagały L~ei i jej bliskim. - To boli. Puścił jš, oparł czoło o okap kominka, plecy miał zgarbione, zdawało się, że nagle się postarzał. Jakże zdawał się zbity z tropu, samotny. Tak właśnie, był samotny, beznadziejnie samotny wobec samego siebie, a także pośród nieokrzesanych ludzi, którzy często nie podzielali jego przekonań. był osobš, z którš L~ea, od śmierci swoich rodziców, była nierozerwalnie złšczona. Świadomie czy też nie, zawsze brała pod uwagę to, co mówił. Był kimś w rodzaju przewodnika, kogoś, kogo nie wolno zawieść, trudnym do osišgnięcia ideałem człowieka. Wystarczy, że zwštpienie, strach, nienawiść rozgoszczš się w tym człowieku, a cały świat równowagi, inteligencji i dobroci runie w gruzy. A tego nie mogła znieść. Pod wpływem niemej złości jej czoło pokrył pot, a uderzenia serca stawały się szybsze. Gdy się wreszcie odwrócił, po upływie czasu, który wydał jej się bardzo długi, ich gniew nieco ostygł. - Wybacz mi, moja droga. To ze zmęczenia... Tak, to zapewne zmęczenie. Teraz unoszę się z byle powodu. Wybaczysz mi:? - Tak, stryju - rzekła, drżšca jeszcze, przytulajšc się do niego. Czuła jednak, że wyrosła między nimi jakaś niewidzialna bariera. Nareszcie wielka radość: przybycie Jeana i Raoula Lef~evre'ów, dwóch wzdychajšcych do niej w czasach młodzieńczych chłopców, których nie widziała od chwili ich dramatycznego aresztowania wraz z doktorem Blanchardem w dniu zamordowania Marie na placu w Verdelais. Troje młodych ludzi zachwyconych tym spotkaniem i szczęśliwych, że żyjš, nie było w stanie przerwać uścisków. Wieczorny posiłek stanowił święto dla wszystkich. L~ea siedziała na ławie wciśnięta między odnalezionych przyjaciół, oczy jej błyszczały z radości, a także pod wpływem białego wina Call~ede'ów, opierała głowę o ramię to jednego, to drugiego chłopaka, a pod stołem pieściła ich dłonie, muskajšc je uwodzicielsko. Śmiała się, paplała bez zastanowienia, promieniejšc od tak dawna zapomnianym szczęściem, olśniewajšca młodościš i urodš. - No! No! Cieszymy się, widzšc paniš tak wesołš. Żona i ja zaczynaliśmy już się zastanawiać, czy potrafi się pani śmiać i bawić - rzekł gospodarz. - Naszym zdaniem wcale się nie zmieniłaś - powiedział Jean, całujšc jš w kark. - JEsteś jeszcze piękniejsza - rzekł Raoul, także jš całujšc. Obu braci przysłał L~eon z Landów, by przyłšczyli się do ludzi D~ed~e Baska i pomogli im w przygotowaniach do akcji sabotażowej na stacji w La R~eole. W Chapelle_de_Lorette dowiedzieli się, że ich przyjaciółka przebywa w Moriz~es. Opowiedzieli o swojej ucieczce, podkreślajšc, jak bardzo Albert i inni byli dzielni i przebiegli. Wzmianka o Albercie rzuciła cień na radosne zgromadzenie, lecz wspomnienie jowialności rzeźnika z Saint_Macaire, o którym nadal nie mieli wiadomości, przepędziło smutek. By go jeszcze szybciej wygnać, Call~ede przyniósł dodatkowš butelkę. Było bardzo późno, gdy biesiadnicy się rozstali. Ustalono, że Raoul i Jean ruszš w drogę powrotnš dopiero nazajutrz rano. Zawinięci w koce przenocujš przy kuchni. Pijšc i palšc długo jeszcze rozmawiali po odejściu pozostałych domowników. Rozsiedli się na łóżku i nie mogli się rozstać, by udać się na spoczynek. Siedzšc na wšskim łóżku, ściśle otoczona młodzieńcami, L~ea wolno poddawała się uczuciu zadowolenia z ich obecności i ciepłu emanujšcemu z ich ciał. Jej palce mierzwiły ich kędzierzawe czupryny, a tymczasem oni wdychali zapach jej szyi, pokrywajšc jš drobnymi, urywanymi pocałunkami. Żadne z nich nie odczuwało innego uczucia poza pragnieniem, żeby być razem, plšczšc ręce i nogi jak rozbawione młode zwierzęta. Poddajšc się radości z ponownego spotkania, zapomnieli, że sš mężczyznami i kobietš, że sš młodzi i że konspiracja wcale nie ułatwia ich zwišzków miłosnych. Bez jakiegokolwiek wyrachowania pocałunki chłopców stały się czulsze, ich dłonie rozzuchwaliły się odkrywajšc ciało przyjaciółki, ona zaś, zamiast się bronić, poddawała się im z gardłowym śmiechem, który niegdyś tak ich onieśmielał. Cztery ręce, które przebiegały po jej ciele, otwierały świetliste przestrzenie, odsuwały smutek i lęki ostatnich dni. Żadnych już strachów... ani wojny... żadnych poległych... GDy Jean w niš wniknšł, na ustach RAoula zdusiła pierwszy okrzyk rozkoszy. O świcie chłód wyrwał z odrętwienia ich nagie ciała. Pochyleni nad swojš przyjaciółkš, obaj bracia oczyma pełnymi łez spoglšdali na siebie z przerażeniem. - Zimno mi - zamruczała. Raoul podniósł się i rzucił wišzkš obciętych pędów winorośli na jeszcze ciepły popiół. Niebawem żywy płomyk oświetlił izbę. - Wybacz nam - wybełkotał Jean kryjšc twarz we włosach L~ei. Dziewczyna nie odpowiadała i z poważnš minš wodziła palcem po szerokiej szramie, która szpeciła tors i brzuch młodzieńca. - Chodź tutaj - powiedziała do Raoula, który kończył się ubierać. Zmieszany usiadł na łóżku. - Nie trzeba żałować tego, co się wydarzyło, wprost przeciwnie. Wszyscy troje zawsze się kochaliśmy, wyrośliśmy razem, a wyście zawsze wszystko dzielili. - Ale nie ciebie! Ten okrzyk z głęBi serca rozśmieszył jš. Wojna nie zmieniła Jeana. Pozostał małym chłopcem o silnym poczuciu wyłšczności, rozdartym między swojš miłościš do niej a miłościš do brata. - Nie śmiej się - rzekł Raoul - to, co zrobiliśmy, jest wstrętne. Twarz L~ei spoważniała, a jej głos stał się twardy. - Nie mów tak. To nie my jesteśmy wstrętni, ale okolicznośc. Może jutro zginiecie i ja też. To normalne, że korzystamy z życia w rzadkich chwilach, gdy to możliwe. Nie wstydzę się, że się kochałam z wami oboma, nie czuję najmniejszego wyrzutu sumienia, niczego nie żałuję. Jedyne, czego żałuję, to tego, że nie robię tego częściej. - Milcz, jesteś niemoralna. - A ty jesteś głupi, nie ma już żadnej moralności. - Jeśli nie istnieje już moralność, czy możesz nam wytłumaczyć, dlaczego wybrałaś ruch oporu, a nie kolaborację? Mogłabyś spokojnie włóczyć się po paryskich herbaciarniach razem z Fran~coise... - Raoul! - wykrzyknšł JEan. - ...albo sprzedawać wino Niemcom, zamiast uganiać się po drogach i przewozić wiadomości, ukrywać broń, narażajšc się na aresztowanie, tortury... No, powiedz, możesz mi powiedzieć, dlaczego jesteś z nami, skoro nie ma już moralności? - Dajże jej spokój! - Poczekaj, Jean, spróbuję mu odpowiedzieć. To nie jest kwestia moralności, przynajmniej dla mnie. Pamiętasz, przed wojnš, wszystkie te historie z Niemcami, aliantami, liniš Maginota, Polskš nudziły mnie, nie chciałam o nich słyszeć. A potem ty, Jean, Laurent i inni poszliście na wojnę... Był odwrót, ucieczka. Camille i ja na drogach ostrzeliwanych z karabinów maszynowych, tylu ludzi ginęło wokół nas, ciało Josette postrzelane kulami na sito, jej otwarte gardło, z którego tryskała krew, człowiek, który na nas napadł..., śmierć pani Le M~en~estrel i jej dwojga dzieci, śmierć mamy podczas bombardowania..., tata... Lecz tyle okropności może nie wystarczyłoby jeszcze, by mnie skłonić do podzielenia poglšdów stryja Adriena albo waszych, gdyby nie obecność NIemców w Montillac, w domu, który jest przecież moim domem. Za każdym razem, gdy ich widziałam na tarasie, w winnicy albo w składach wina, czułam się ograbiona, upokorzona. Myślałam, że nie majš prawa tu być. Wówczas dopiero pojęłam, co oznacza przegrać wojnę, żyć w okupowanym kraju, a na to nie mogłam się zGodzić. Jak widzisz, to wcale nie przysparza mi chwały. - Być może, ale nie wszyscy Francuzi reagujš tak jak ty. - Zapewne brak im przywišzania do jakiegoś skrawka ziemi, poczucia, że się z niej zrodzili, że do niej przynależš. - JEsteś zakochana w Montillac jak twój ojciec - powiedział Jean całujšc jš. - I to ty masz rację. Zachowajmy z tej nocy tylko wspomnienie cudownej chwili, w której zapomnieliśmy o moralności i wojnie. - No, Raoul, nie dšsaj się tak, nie zrobiliśmy nic złego. Z prawdziwym smutkiem młodzieniec spoglšdał na te dwie istoty, które kochał ponad wszystko. Lecz jego miłość do L~ei czyniła go zazdrosnym o brata, co dawniej uważałby za niemożliwe. Uśmiechnšł się do nich z wielkim wysiłkiem. Gdy napili się ciepłego mleka i zjedli po kromce chleba, chłopcy udali się z powrotem do Chapelle_de_Lorette. Jedenastego maja obaj bracia przyłšczyli się do partyzantów z oddziału Grand_Pierre'š. W Sauveterre_de_Guyenne miała miejsce potyczka pomiędzy Niemcami i partyzantami. Rannego Jeana brat odwiózł do zamku w Madaillan, a następnie, ponieważ miejsce nie było pewne, do księdza Maurice'a Gr~eciet w Galsimon, który zgodził się go ukryć. Raoul i jego towarzysze rozproszyli się po lasach de la Colonne w okolicy zamku Villepreux, nim powrócili do swego obozowiska w Le Puy. Nie L~ea, lecz wysłany przez Call~ede'a dzieciak znalazł wiadomość od Mathiasa, zapowiadajšcš przewiezienie Camille do koszar w Bordeaux w poniedziałek 15. Wyjazd przewidziano na godzinę trzynastš. W wigilię wyznaczonego dnia przebrana za pielęgniarkę L~ea z księdzem Chaillou odwiedzili Camille, wykorzystujšc słabszš straż w niedzielę, w dniu święta św. Joanny d'Arc. Niemiec, któremu wypadała służba, amator Sauternes'a, popijał w towarzystwie jednej z pielęgniarek o obfitych kształtach, jakie lubił. Owa kobieta zobowišzała się zatrzymać go z dala od jego posterunku przez około dwadzieścia minut, gdy tymczasem siostra z Saint_Vincent_de_Paul stała na czatach przy wejściu do szpitala, a druga w pobliżu kaplicy. L~ea spodziewała się, że zobaczy Camille chorš, wychudzonš; lecz mimo to była przerażona wyglšdem swej przyjaciółki. Została z niej tylko skóra i kości, no i oczy, zapadnięte i otoczone szerokimi ciemnobršzowymi cieniami. Zmusiła się do uśmiechu, ucałowała jš i... wybuchnęła płaczem. - No, cóż to ma znaczyć? Czy jestem aż tak odpychajšca?... Za to ty wyglšdasz zachwycajšco w tym stroju... Nie płacz, mam się dużo lepiej, prawda, proszę księdza? - Tak, proszę pani - odrzekł duchowny odwracajšc wzrok. L~ea miała chęć zbić samš siebie. Za cenę dużego wysiłku udało jej się odzyskać uśmiech. - Pośpieszcie się, nie mamy wiele czasu. Zobaczę, czy nasz opój dobrze się sprawuje. Obie przyjaciółki zostały same, trzymały się za ręce, zbyt wzruszone, by wygłaszać długie mowy. Camille pierwsza przerwała milczenie. - Ksišdz ma rację, nie mamy wiele czasu. Jak się ma Charles? Nie jest bardzo nieszczęśliwy? Masz wiadomości od Laurenta? - Charles ma się bardzo dobrze i nie jest nieszczęśliwy. Nie mamy świeżych wieści od Laurenta, lecz póki jest w Anglii, nie ma powodu, żeby się o niego niepokoić. - A Fran~cois Tavernier? - Żadnych nowin - odpowiedziała L~ea ze ściśniętym sercem. - JEstem pewna, że wkrótce otrzymasz jakieś wiadomości. On nie należy do mężczyzn, którzy dajš się złapać. Ufaj. A co u ciebie? - Ty zawsze myślisz tylko o innych - powiedziała z pozbawionym radości uśmiechem. - No a ty? - Czuję się bardzo dobrze. - Jutro spróbujemy zorganizować ci ucieczkę. Starczy ci sił? - Tak, chcę zobaczyć mojego syna. - A więc posłuchaj. Pokrótce zwierzyła się jej z planu przygotowanego przez ludzi z R~esistance... Lecz plan ten miał się na nic nie przydać. Po powrocie do Moriz~es L~ea powiedziała stryjowi i pięciu ludziom przysłanym przez Aristide'a, że należało zrezygnować z ataku na ambulans, gdyż Camille była zbyt słaba, by uciekać, gdy pojazd się zatrzyma. Z księdzem Chaillou obmyślili coś innego. 6 Wreszcie padał tak długo wyczekiwany deszcz. Samochód z wygaszonymi światłami czekał na ulicy Perdue naprzeciwko szpitala. Na placu Saint_Michel w furgonetce czatowali Rigoulet i La Sifflette. Z tyłu, z rękoma zaciśniętymi na kolbie stena, wstrzymywał oddech młody partyzant. Dwóch ludzi stało na czatach na ulicy des $~ecoles i jeden naprzeciwko domu Czarnego Księcia. - Uwaga, sš. ULicš Saint_Nicolas biegli mężczyzna i kobieta. Mężczyzna, raczej wysoki, niósł kogoś na rękach, co zwalniało jego bieg. Drzwiczki samochodu otwarły się i równocześnie kierowca dał dwa krótkie sygnały reflektorami. Odpowiedzieli mu ludzie z furgonetki. Włšczono silniki. - Zemdlała. - Mathias ułożył Camille na siedzeniu. - Pośpieszcie się, niedługo zauważš jej zniknięcie. - Dziękuję, chłopcze. Tym, co pan zrobił, okupił pan swoje błędy. Niech się pan do nas przyłšczy, będzie pan mile widziany. - Nie jestem tego pewien, mój ojcze. W każdym razie dla mnie jest już za późno. - Co będziesz robił? - Będę pilnował okolicy. Ale teraz jedźcie już. Żegnaj, L~eo. - Żegnaj, Mathias... Dziękuję. Samochód ruszył. W niewielkiej odległości za nim jechała furgonetka. A była już najwyższa pora. W oknach szpitala rozbłysły światła, rozległy się gwizdki przemieszane z krzykami, lecz samochody skierowały się już ku Bazas. Niecałe dwa kilometry przed tym zabytkowym miastem skręciły w lewo i zatrzymały się w Saint_Aignan w znajomym gospodarstwie. Nadal nieprzytomnš CAmille przeniesiono do domu. Rigoulet, upewniwszy się, że wszędzie panuje spokój, odjechał sam w stronę La R~eole, samochód osobowy zaś kontynuował jazdę drogš do Bazas. To ojciec Delmas zadecydował o przeprowadzeniu akcji i przekonał swoich towarzyszy, że Niemcom nawet do głowy nie przyjdzie, że ich więzień może znajdować się tuż pod ich nosem. Ponadto trzeba było przygotować miejsca pobytu i zorganizować drogę przerzutu do Szwajcarii. Postanowił, że L~ea, La Sifflette i dwóch partyzantów zostanš przy chorej. Ucieczka ta, która nastšpiła po zniszczeniu składu benzyny, potyczce w Sauveterre i wielu akcjach sabotażowych i próbach zamachów, postawiła w stan pełnej gotowości wszystkich Niemców i całš policję w regionie. W miasteczkach i wioskach, nieoczekiwanie pojawiali się żołnierze w zielononiebieskich i granatowych mundurach i przetrzšsali domy, stodoły, kościoły. Odwiedzili Saint_Pierre_d'Aurillac, Frontenac, Sauveterre, Rauzan, Blasimon, Mauriac, Pellegrue, Monts~egur, La R~eole. Między 17 a 20 maja aresztowano wielu członków ruchu oporu: Jeana Lafousade, Alberta Rigoulet, Jeana Laulan, Georges'a Loub~iere, Arnault'a Benquet, No~ela Ducos, Jeana Gallissaire, Pierre'a Espagnet, Gabriela DArcos... Siedemnastu spośród nich należało do grupy Buckmaster. Niektórych torturowano, zamordowano lub wysłano do obozów koncentracyjnych. Czternastu miało już nigdy nie wrócić. Dziewiętnastego maja La Sifflette i L~ea, w chustkach na głowie, przewiozły ukrytš na wozie z sianem Camille do Moriz~es. Jej stan zdrowia nie uległ poprawie. Wyjechały w samš porę. Nazajutrz rodzina Rosier, która je ukrywała, była na targu w la R~eole. Kiedy wrócili do Saint_Aignan, matka i córka zabrały się do przygotowywania obiadu, ojciec zaś popijał z listonoszem i swoim parobkiem Manuelem. Nagle od strony drogi do ich uszu dobiegł warkot silnika. Już dziesięć dni wcześniej, ostrzeżeni przez towarzyszy, uciekli nocš z domu. Lecz tym razem sprawa była poważna. W dole widać było wyraźnie dach czarnego samochodu. Nie zadajšc sobie nawet trudu, żeby zabierać jakieś rzeczy, Rosierowie i ich córka uciekli przez pola i lasy aż do Moriz~es, gdzie przygarnšł ich Tore. Listonosz umknšł w swojš stronę. Nikogo nie aresztowano, lecz w suszarni tytoniu Niemcy odkryli siedem ton broni. L~ea zrozumiała, że zdrowie Camille nie polepszy się, dopóki będzie trwała jej rozłška z synem. W porozumieniu z paniš Rosier i z La Sifflette postanowiła, że przywiezie małego. Trzy kobiety wyruszyły w drogę na rowerach. L~ea zostawiła swe towarzyszki w SAint_Andr~e_du_Bois. Dwie godziny później La Sifflette miała wyjść jej na spotkanie. Przy piwnicach z winem panowało wielkie ożywienie: Fayard i trzech ludzi, których nie znała, ładowali skrzynki z winem do furgonetki. Na jej widok osłupiały ze zdumienia zarzšdca piwnic o mało nie wypuścił z ršk skrzynki, którš niósł. - Dzień dobry, Fayard, wyglšda na to, że interesy idš dobrze. Pozbywszy się skrzynki, zdjšł z głowy beret, odsłaniajšc łysiejšce nie opalone czoło... - Dzień dobry, panienko - wyjškał. - To pani wróciła? - Uspokój się, nie na długo. Ale moi przyjaciele niebawem dadzš ci o mnie znać. Dlaczego tak mu powiedziała? Taka myśl przyszła jej do głowy na widok strachu malujšcego się na jego twarzy. A także na wspomnienie ekspedycji karnej zorganizowanej przez partyzantów departamentu Lot_et_Garonne przeciwko czarnorynkowemu handlarzowi, podejrzanemu o denuncjowanie członków ruchu oporu. Odczuwała złośliwš radość, widzšc, jak drżš pokryte odciskami ręce mężczyzny, którego miłość do ziemi i żšdza zysku pchnęły do handlowania z okupantem, a nawet do donosicielstwa. I pomyśleć, że może zabrać jej Montillac!... Z wściekłości gwałtownie się odwróciła i skierowała swe kroki w stronę domu. Powietrze było ciężkie jak przed burzš, lecz stare domostwo zachowało jeszcze trochę zimowego chłodu. Wszędzie panował spokój, w powietrzu unosił się niezmienny zapach wosku, pomieszany z woniš bukietu białych róż, pierwszych tego roku, róż, które rosły pod najbardziej nasłonecznionš ścianš składu z winem. Krzewy tych pnšcych róż, wczesnych i silnie pachnšcych, posadziła Isabelle Delmas. Ten bukiet na okršgłym stoliku w sieni... - Jeśli przymknę powieki, zobaczę, jak mama wchodzi do domu. - L~ea! Z wycišgniętymi ršczkami biegł do niej Charles. - Wróciłaś... A gdzie mama? Ja chcę do mamy. - Zobaczysz jš, mój kochany. Przyjechałam cię zabrać. - Zabrać to dziecko! Chyba o tym nie myślisz? - Ruth, tak trzeba. Inaczej Camille nigdy nie wyzdrowieje. - Ależ to nazbyt niebezpieczne. - Bardzo cię proszę, nie mam dużo czasu. Przygotuj mu trochę ubranek. - Chodź ze mnš, mam ci dużo do powiedzenia. Charles, idź do cioci Bernadette. - Nie, ja chcę zostać z L~eš. - Słuchaj się Ruth. Jeśli będziesz grzeczny, zawiozę cię do mamy. - Naprawdę? - Przysięgam. Chłopczyk wyszedł, nawołujšc Bernadette Bouchardeau. Układajšc rzeczy w torbie, guwernantka opowiadała L~ei, co się wydarzyło podczas jej nieobecności. - W ubiegłym tygodniu przyjechał stryj Luc z twoim kuzynem. Chcieli cię powiadomić o wizycie notariusza Fayarda w sprawie sprzedaży Montillac. - Co ma do tego stryj Luc? - Rzekomo Fayard uzyskał zgodę Fran~coise... - Co takiego?!... - Powiedziałam "rzekomo". Tak mówi notariusz. Ponieważ Laure jest niepełnoletnia, a mecenas Delmas jest jej opiekunem, ponieważ ty przyłšczyłaś się do terrorystów i tym samym jesteś wyjęta spod prawa, decyzja o tym, czy Montillac zostanie sprzedane czy też nie, spoczywałaby na twoim stryju. - Ależ to absurd! - Być może, ale twój stryj i twój kuzyn sš prawnikami i twierdzš, że to się trzyma jedno drugiego, zwłaszcza ze względu na twojš nieobecność. - No tak, wszystkim by było na rękę, gdybym dała się złapać i na dobre zniknęła z horyzontu. - Zapewne Fayardowi, ale nie twojemu stryjowi. Jesteś córkš jego brata i wolałby, żebyście zachowali posiadłość. Wiesz, on bardzo się zmienił od czasu, gdy Pierrot uciekł z domu... - Zmienił!... Zdziwiłabym się. Według ostatnich wieści nadal kolaboruje! - Nie sšdzę. Jest p~etainistš i tyle. - A jednak pozwolił swojej córce, by wyszła za Niemca! - To prawda. A jednak to uczciwy człowiek. - Dużo jest takich uczciwych jak on. Chcesz, żebym ci powiedziała? Już lepiej rozumiem Fayarda. Fayard chce ziemi, w wojnie widzi jedynie okazję sprzyjajšcš jego planom, sposobność wzbogacenia się. Francuzi czy Niemcy, gwiżdże na to, współpracuje z tymi, którzy mu się wydajš lepiej ustawieni, by mu dopomóc dopišć swego i zawładnšć majštkiem. Nie zdaje sobie nawet sprawy, że zdradza swój kraj, on, stary kombatant wojny czternastego roku. Natomiast w przypadku stryja Luca sprawa przedstawia się znacznie poważniej: on jest intelektualistš, wie, co znaczš słowa, i zna powagę czynów, jakie pocišgajš one za sobš. Jego umiłowanie porzšdku, mieszczańskich wartości, jego zawód skłaniajš go do poszanowania legalnej władzy. Dla niego jedynie P~etain jest prawowitym przywódcš, a P~etain wezwał Francuzów do współpracy z Niemcami. Sšdzę również, że stryj jest całkowicie pozbawiony wyobraźni, inaczej przewidziałby, że wcześniej czy później Niemcy przegrajš wojnę, a dzisiejsi terroryści jutro przejmš władzę. - Ależ on tego właśnie nie chce. Mówi, że jeśli wylšdujš Amerykanie i zatryumfuje de Gaulle, Francja dostanie się w ręce komunistów i będš u nas rzšdzić Rosjanie. Jego zdaniem, jedynie Niemcy zdolne sš uchronić Europę przed zalewem komunistycznej zarazy. Jest o tym głęboko przekonany. - Mój drogi kuzyn myśli oczywiście tak jak on. - Jeszcze gorzej. Mówi, że zacišgnie się do L$v$f. - Pierwsza bym się zdziwiła, Philippe nigdy nie grzeszył odwagš. - Póki co, twój stryj uważa, że - aby uniknšć sprzedaży - powinnaś napisać list odrzucajšcy tę propozycję. Nic pewnego, że to wystarczy, lecz pozwoli grać na zwłokę. - Porozmawiam o tym ze stryjem Adrienem i z Camille. - Nie zwlekaj z tym zbytnio. Spójrz na mnie... Nie za dobrš masz minę. Wyglšdasz na zmęczonš. - Codziennie robię trzydzieści do czterdziestu kilometrów na rowerze. A u nas wszędzie pod górkę. Jeśli wojna potrwa jeszcze długo, będę miała łydki jak Le Guevel albo jak Van Vliet i bęDę mogła brać udział w wyścigu kolarskim o Grand Prix miasta Bordeaux. A poza tym bardzo się martwię o Camille. - Biedne maleństwo! TA to już zupełnie nie ma szczęścia. Czy jš?... No, wiesz, co mam na myśli? - Torturowali? W rozumieniu takich bandziorów jak Denan - niezupełnie. Czy wiesz, że te świnie z policji wymyśliły nowe, bardziej eleganckie, bardziej urocze słowo niż torturować?... Oni teraz "touyagujš". Touyagowanie stało się ich ulubionš rozrywkš. - Touyagować?... - Tak, od Touyaga. - Touyaga? - To nazwisko biegłego księgowego, którego policja zaaresztowała w wyniku denuncjacji. Pierre'a Touyaga przypalali, bili pałkami, zdzierali z niego skórę, zrywali mu paznokcie, przypalali stopy i genitalia. Marcel Fourquey z 2_giego Wydziału Policji w Bordeaux był tak zadowolony ze swojej roboty i roboty swych pomocników, Guilbeau i Beyranda, że wymyślił nowy czasownik. Teraz w Bordeaux policja już nie torturuje, lecz touyaguje. - To okropne! - Camille zaliczyła tylko lekkie touyagowanie: policzkowanie, kopanie i uderzenia pięściš. Uratowało jš jej słabe zdrowie. Nie mogli jej dalej touyagować, bo zabili by jš. Ale od tego czasu nie może przyjść do siebie. Pomyślałam sobie, że obecność Charles'a by jej pomogła. - Ale ta obecność, przy nieuregulowanym trybie życia, jaki prowadzicie, może okazać się niebezpieczna. - Nie wydaje mi się, gdyż partyzanci dobrze strzegš tego zakštka, a Niemcy po aresztowaniach w ostatnich czasach wycofali się do swoich kwater. Największe niebezpieczeństwo grozi nam ze strony takich ludzi jak Fiaux i Denan. Wiem, że Aristide otrzymał rozkaz unieszkodliwienia ich i że stryj Adrien po to właśnie tu jest. Lecz nim to nastšpi, Camille i Charles dawno już zostanš przerzuceni do Szwajcarii. Czy jest ciepła woda? Chętnie umyłabym głowę. Nie mogę przywyknšć do zimnej wody. Po kšpieli i umyciu głowy L~ea poczuła się innš kobietš. Pomimo zalecanej przez dowódców oddziałów partyzanckich i radio londyńskie dbałości o higienę, w obozowiskach i gospodarstwach służšcych za schronienie partyzantom nie panowała przesadna czystość. Niektórzy dowódcy starali się wprowadzić dyscyplinę wojskowš: oddawanie honorów barwom narodowym, ćwiczenia fizyczne, ćwiczenia z broniš, możliwie nienaganne ubranie i wyglšd zewnętrzny, poszanowanie dla stopni wojskowych, sprzštanie obozowiska i higiena osobista, lecz było to możliwe jedynie w silnych liczebnie oddziałach, jak oddziały w Limousin, Vertors, czy Bretanii o znacznym zacišgu do partyzantki. W Akwitanii na poczštku 1944 roku grupy nie liczyły jeszcze wielu żołnierzy. Poczšwszy od maja sprawy przyjęły inny obrót i Aristide mógł przekazać na Backer Street szczegółowy raport o stanie nowych sił: Bordeaux i Bordeaux_Saint_Augustin: 500 ludzi; M~erignac: 45 ludzi; Baza podwodna: 15 ludzi; siatka Lormont: 40 ludzi; grupa w Pessac: 20 ludzi; grupa sabotażowa Bouscat: 5 ludzi; siatka B~egles: 25 ludzi; grupa L~eona z Landów: 500 ludzi; grupa kolejarzy: 145 ludzi; grupa z Arcachon: 300 ludzi. Łšcznie 1595 ludzi doskonale znajšcych swojš misję i niezłomnych w walce. Niezbyt wysoki stan liczebny miał się wzmocnić i w dniu D. osišgnšć 15.0000 ludzi. Ale tymczasem pułkownik Buckmaster był zadowolony. L~ea zostawiła z przyjemnościš stary rower pożyczony od rodziny Tore i przesiadła się na swój niebieski rower, na którego bagażniku umocowała wiklinowe krzesełko dla Charles'a. Teraz trzeba było się śpieszyć. Do tej pory Fayard z powodzeniem mógł już postawić na nogi gestapo w Langon. Ruth i Bernadette Bouchardeau przeżywały odjazd stanowišcego jedynš radość ich życia chłopczyka, który śmiał się i kręcił na swoim krzesełku. - Przestań się wiercić, bo się przewrócimy. Za zboczem la Bernille L~ea spotkała La Sifflette. Szczęście, jakiego zaznawali matka i dziecko znalazłszy się znowu razem, złagodziło nieco wściekłość Adriena Delmas Na nieostrożność, jakiej dopuściły się trzy kobiety. La Sifflette wzięła całš winę na siebie, twierdzšc, że jako najstarsza, jedynie ona ponosi całš odpowiedzialność. Dominikanin udał, że przyjmuje jej wyjaśnienia. 7 Maurice Fiaux i jego banda nie mogli strawić ucieczki Camille ze szpitala Saint_Jean. OJciec Delmas wiedział, że policji i gestapo powiodła się infiltracja niektórych oddziałów Maquis zarówno ugrupowań O$c$m, jak i Lib~e_Nord czy F$t$p, co nie stanowiło większych trudności, gdyż młodzi partyzanci byli tyle roztrzepani, co ufni. Wystarczył jeden kieliszek za dużo, ładna dziewczyna, przed którš chcieli odgrywać bohaterów, jedno życzliwe słowo o ruchu oporu czy generale de Gaulle'u, pozór szczerego koleżeństwa, by w banalnej rozmowie zebrać informacje, pozwalajšce Dohsemu i Robertowi Francowi przystšpić do aresztowań. Mówiono nawet o człowieku Grand_Cl~ementa, który wśliznšł się do jednostek komandosów rekrutowanych przez Aristide'a. Dowództwo wszędzie węszyło zdrajców. Z Londynu napływały rozkazy egzekucji. Byłemu dowódcy O$c$m dotychczas udawało się omijać wszelkie pułapki, lecz brytyjski agent gotów był na wszystko, by go wykończyć, a także tych, którzy dla niego pracowali. Jeden z jego zastępców, Andr~e Basilio, został zastrzelony 22 maja. Trzeba było działać szybko, gdyż Grand_Cl~ement, wiedział, że Aristide powrócił; w Bordeaux w przeddzień wykonania wyroku na Basilio, angielski agent zetknšł się nos w nos z Andr~e No~elem, dawnym członkiem jego siatki, który przeszedł na stronę wroga, urzeczony teoriami Dohsego - jak i teoriš tego, którego uznawał nadal za swojego przywódcę - o wiszšcej nad Francjš groźbie bolszewizmu. Wydano rozkaz rozstrzelania Grand_Cl~ementa i No~ela, lecz przepadli bez wieści: obaj wyjechali do Paryża. Ze swej strony Dohse kazał przeczesać miasto w poszukiwaniu dowódcy S$o$e, lecz bez większego skutku. Ojciec Delmas i Aristide wiedzieli, że desant ma nastšpić niebawem. Oficer angielski otrzymał rozkaz, by, poczšwszy od kwietnia, 1, 2, 15 i 16 każdego miesišca o godzinie dziewiętnastej słuchać francuskiego programu nadawanego przez B$b$c, gdyż wiadomości dotyczšce inwazji mogły być nadane w tych terminach. Wszystko miało znajdować się w stanie pełnej gotowości na takš ewentualność, przy zachowaniu jednocześnie spokoju i tajemnicy. Lecz nie działo się tak. Od poczštku roku małe grupy, lepiej lub gorzej uzbrojone, nie odmawiały sobie przyjemności nękania okupanta: sabotaże, ataki na wartowników, odbijanie więźniów, itp., trzymały Niemców i policję w stanie cišgłego pogotowia, co czyniło bezpieczeństwo partyzantki w Akwitanii dość niepewnym. W takiej atmosferze wyczekiwania i napięcia do kwatery głównej Aristide'a w Blaye_Saint_Luce dotarła wiadomość od Mathiasa Fayarda, adresowana do dominikanina. Przez chwilę na farmie wśród mokradeł u ujścia Garonny zapanował niepokój i poruszenie: skšd znał to miejsce uważane przez wszystkich za bezpieczne? Niczego nie zdołali wycišgnšć z "posłańca", którym był niedorozwinięty umysłowo syn jednego z okolicznych rybaków, uwięzionego w forcie H~a za kolportowanie prasy podziemnej na długo przed powrotem Aristide'a. Dla większego bezpieczeństwa zatrzymano idiotę w gospodarstwie. Treść listu była bardzo niepokojšca. Zdaniem Mathiasa, Maurice Fiaux znał dokładne rozmieszczenie większości obozowisk partyzanckich na wschód od Bordeaux, ich stan liczebny, uzbrojenie, jakim dysponowali, i nazwiska dowódców. Ze znanych tylko sobie powodów nie przekazał tych informacji ani gestapo, ani też policji. - Skšd ten Fayard wie to wszystko? - wykrzyknšł Aristide. - OTo, co pisze: "Wiesz, ojcze, że śledzę Fiaux, aby skuteczniej chronić L~eę. Schowałem się na strychu domu, w którym mieszka w Le bouscat. Jego pokój jest akurat pode mnš. Sufit stanowi po prostu zwykła podłoga, wystarczy więc wytężyć słuch i wszystko słychać. Stšd podsłuchałem wczoraj jego rozmowę z dwoma ludźmi z obstawy. Niektóre z jego słów pozwalajš mi przypuszczać, że będzie usiłował sprzedać te informacje - jak twierdzi - szefowi gestapo, gdyż nie ufa swoim kolegom z policji, "którzy przywłaszczyli by sobie łup". Myślałem o tym, żeby go zabić, stšd, gdzie się znajduję, nie byłoby to niemożliwe, lecz pomyślałem również o tym, że gdybym spudłował, na pewno już bym się tamtym nie wymknšł, i już nikt nie mógłby was ostrzec i chronić L~ei. Działajcie szybko, trzeba zamknšć mu mordę. Chętnie podjšłbym się tej roboty, lecz on ma się przede mnš na baczności, nie daje przystępu do siebie. Ten list, pod którym się podpisuję, jest dowodem, że nie kłamię i że nie staram się wcišgnšć was w pułapkę. Jeśli chcecie się ze mnš zobaczyć, zostawcie wiadomość u moich rodziców w Montillac albo w restauracji "Chapon_Fin". Proście Ren~e, jest pomocnikiem kucharza. Wie, gdzie mnie znaleźć, i przekaże mi wiadomość tego samego dnia. Pragnę zaznaczyć, że nie robię tego, aby pomagać R~esistance, ale dla L~ei. Przesyłam wyrazy szacunku." - To nieprawdopodobna historia - rzekł Lancelot - ani trochę nie ufam temu głupkowi. - A co pan o tym myśli, ojcze? - spytał Aristide. - On mówi prawdę. - Jak się o tym przekonać? - Wczoraj w Castillon_la_Bastille zatrzymaliśmy młodego chłopaka podejrzanego o podwójnš grę. Gdy go przesłuchiwałem, odparł śmiejšc się drwišco, że i tak już po nas, bo policja zna dokładne rozmieszczenie oddziałów Maquis i niebawem przystšpi do ataku. W tym momencie przyszedł po mnie radiotelegrafista, żebym rozszyfrował pilnš wiadomość z Londynu. Kiedy wróciłem, tamten już nie żył. - Jak to nie żył? - Tak. Nasi chłopcy zaczęli go poszturchiwać. Czy też jeden z nich chciał ich powstrzymać, grożšc broniš? Nie udało mi się tego wyjaśnić. W każdym razie padł strzał, zabijajšc go na miejscu. - Chyba nie będzie pan go żałował? - Śmierć człowieka zawsze jest nieszczęściem. - Zapewne, ale jest wojna. Na wojnie zabija się i umiera. Niekiedy trzeba zabić jednego człowieka, aby ocalić dziesištki, a nawet setki. - Tak właśnie się mówi o wszystkich wojnach, aby je usprawiedliwić. W Hiszpanii widziałem tyle istnień ludzkich poświęcanych pod tym pretekstem... - Możliwe, ojcze, lecz nie mamy wyboru. Desant aliancki jest już bliski, nie możemy narażać się na ryzyko ataku na naszych partyzantów i ich zniszczenie. Trzeba zlikwidować tego Maurice'a Fiaux, jego obstawę i Mathiasa Fayarda. - Dlaczego jego? - Nie podzielam ufności ojca. - Znam go od dziecka, miłość do mojej bratanicy pchnęła go do popełnienia poważnych głupstw... - Poważnymi głupstwami nazywa ojciec fakt, że pracuje dla gestapo i policji? - przerwał mu Lancelot. - Proponuję, żebyśmy to przegłosowali - powiedział D~ed~e Bask, który dotšd milczał. - Zgoda - odparł Aristide. - KTo się opowiada za wykonaniem wyroku na tej czwórce? Podniosły się wszystkie ręce z wyjštkiem ręki Adriena Delmas. - Sprawa zamknięta. Lancelot, puśćcie ich tropem swoich ludzi, niech ich zlokalizujš i złożš raport. Najpóźniej za czterdzieści osiem godzin musimy znać ich zwyczaje, miejsce zamieszkania i słabe punkty ich obrony. Zrozumiano? - Doskonale, szefie. Powinien pan pojechać do le Jard_de_Bourdillas w Landach Bussac i przeczekać, aż zlikwidujemy tych łajdaków. - Może. Później się nad tym zastanowię. Nie sšdzę, żebym wiele ryzykował zostajšc tutaj. Mamy swoich ludzi na Saint_Ciers, w Montendre, Saint_Savin, Saint_Andr~e_de_Cubzac i w Bourg. Kwatera główna jest dobrze chroniona. Ojcze, chciałbym z panem pomówić na osobności. Aristide zdawał się jeszcze młodszy i jeszcze niższy znalazłszy się sam na sam z wielkim wychudzonym Adrienem Delmas o twarzy naznaczonej cierpieniem. - Jak się ma pani d'Argilat? - Znacznie lepiej. - Bardzo się z tego cieszę. Udało się panu przygotować jej wyjazd do Lozanny? - Jeszcze nie. Wielu przewodników aresztowano, a i przejazd przez całe południe Francji, to nie taka prosta sprawa dla chorej kobiety. - Skontaktowałem się z Londynem, żeby spróbować załatwić samolot, lecz odpowiedziano mi, że na razie to zbyt ryzykowne. Jednakże jeśli to, co mówi Fayard, jest prawdš, ona i pańska bratanica nie mogš pozostawać w Moriz~es. Można by je posłać do oddziału partyzanckiego w Luze koło Arcachon. - Wolałbym, żeby zostały w sektorze Daniela Faux i porucznika Vincenta. L~ea doskonale zna te strony. W razie trudności będzie wiedziała, gdzie się schronić. Ponadto, właśnie w La R~eole czekam na mój kontakt na Szwajcarię. - Jak pan chce. Lecz wówczas wolałbym, żeby przeniosły się bliżej Lorette. - Dobrze, zaraz jutro rano zajmę się ich przeniesieniem. Sš Zielone Świštki, miejmy nadzieję, że światłość Pana naszego spłynie na nas. - Spotkanie tutaj w poniedziałek o osiemnastej dla omówienia sposobu, w jaki zlikwidujemy Fiaux i jego kompanów. OJcze, czy mogę coś ojcu powiedzieć? - Proszę, niech pan mówi. - Powinien pan pójść do lekarza, wyglšda pan na bardzo zmęczonego. - Zobaczymy później - odrzekł Adrien z lekkim uśmiechem. Nazajutrz ojciec Delmas celebrował w kościele w Chapelle_de_Lorette mszę, w której uczestniczyła większość partyzantów przemieszanych ze sobš niezależnie od orientacji, wzmocniona o grupę Couthure'a, z Camille i L~eš. Charles'a pozostawiono pod opiekš matki Faux, która, wspomagana przez La Sifflette, przygotowywała swoje danie z baraniny z fasolkš sławne wśród wygłodniałych młodych ludzi. Pani Carnelos, której gospodarstwo położone nad Lorette służyło za punkt obserwacyjny i skład broni, czyściła drobne ryby złowione w Garonnie. Wokół budynków o grubych murach wykopano rowy, przygotowano stanowiska strzeleckie. Erkaemy ustawiono w otworach dachu. Inne ukryto za murem okalajšcym studnię domu rodziny Faux. Wielu młodych ludzi wstšpiło w szeregi R~esistance po zabiciu przez gestapo w Tuluzie kapitana L~evy. Pułkownik Becqu_Guerin, który objšł po nim dowodzenie, prowadził rozpoczętš robotę i uczył posługiwania się broniš nowych rekrutów, uciekajšcych przed wywozem na przymusowe roboty do Niemiec, rolników, robotników i studentów. Kiedy wychodzili po mszy z kośCioła, L~ea z rozkoszš wcišgnęła w nozdrza zapach baraniny z fasolkš, jednej z jej ulubionych potraw. - Ojej, ale jestem głodna! - wykrzyknęła, bez żenady rozcierajšc sobie brzuch. - Ja też - powiedziała Camille, która odzyskała nieco rumieńców. L~ea popatrzyła na niš z wyrazem zaskoczenia i zadowolenia zarazem. - Lata całe nie słyszałam, jak mówisz, że jesteś głodna. - Mam wrażenie, że się odradzam. Dobrze mi zrobiło, jak się pomodliłam. Modlitwa przywróciła mi odwagę. Tutaj czuję się bezpieczna. Podobnie jak na polanie w Landach, pomimo ciepłego słońca w południe Zielonych Świštek, L~eš wstrzšsnęły dreszcze. - Popatrz, kto do nas idzie. - Raoul!... Jean!... Obaj bracia ucałowali swojš przyjaciółkę z lekkim zażenowaniem, które rozproszyła ściskajšc ich z radosnym śmiechem. - OCh! Przepraszam, zapomniałam... Uraziłam cię?... Bardzo cierpisz? Czy to coś poważnego?... - Nie, ale jeszcze boli. - Jean miał dużo szczęścia. Jeszcze trochę, a kula trafiłaby prosto w serce. Camille, to dla nas diabelnie przyjemne widzieć paniš w lepszym zdrowiu. Jak się ma Charles? - Jest tutaj ze mnš. Rozmawiajšc tak, weszli na podwórze zagrody rodziny Faux, gdzie rozstawiono stoły i ławy. Partyzanci siedzieli już przy stołach, czekajšc z niecierpliwościš, aż podadzš jedzenie. Wstali, by ustšpić miejsca obu młodym kobietom, lecz L~ea wolała usišść w cieniu lipy z braćmi Lef~evre. Camille siadła obok Charles'a, któremu nałożono już jedzenie. Posiłek przebiegał w wesołej atmosferze i bardzo smakował biesiadnikom. Po zmianie warty i wartownicy mogli zjeść na obiad to, co zechcieli zostawić im koledzy. Aby im zrekompensować niewielkie racje baraniny z fasolkš, pani Faux dała im podwójne porcje ciasta, które wychodziło jej równie dobrze jak jej słynne danie. Kiedy przyszła pora zmywania naczyń, L~ea wymknęła się i schroniła w stodole, cišgnšc za sobš Raoula. - Pocałuj mnie. - No, a... Jean? - Cicho bšdź, on jest ranny... Pocałuj mnie. Potoczyli się w siano i przez kilka chwil myśleli tylko o przyjemnośCi, jakiej dostarczały im ich ciała. Wieczorem partyzanci rozeszli się do swoich obozowisk, a ojciec Delmas ruszył do Bordeaux na motocyklu zarekwirowanym właścicielowi warsztatu samochodowego w Langon. Zdawałoby się, że ksišdz, dosiadajšcy motoru i mknšcy przez pokryte winnicami pagórki, włada tš wyjštkowš ciepłš nocš końca lipca 1944 roku. Panowała letnia duchota. Wspaniała pogoda dla winnej latorośli, lecz dla innych upraw, cierpišcych z powodu braku opadów, była to po prostu klęska. Kilka błyskawic pozwalało spodziewać się deszczu, lecz burza przeszła bokiem. Kiedy przejeżdżał przez niewielki lasek na dnie parowu, poczuł, że osacza go silny zapach mchu i mięty i zimna wilgoć bijšca od podszycia leśnego. Po tylu latach nadal zaskakiwało go to nagłe przejście od ziem, bez końca modelowanych ludzkš rękš, do tych porośniętych lasem wklęsłości, zagłębień, skšd nie było widać ani nieba, ani słońca, z plštaninš nieprzyjaznych zarośli, podstępnych korzeni, z rozpadlinami wypełnionymi gnijšcš wodš, zamieszkanymi przez pełzajšcš faunę. Miejsca te, przez kontrast jeszcze bardziej dzikie, wywoływały odruchowy wstręt. Nawet w środku najgorętszego lata człowiek nie miał ochoty zatrzymać się na odpoczynek w tym niegościnnym cieniu. Adrien nie pamiętał, żeby kiedykolwiek tutaj przystawał. Jednak tego wieczora stan jego ducha i serca harmonizował z tym podmokłym i ponurym otoczeniem. Wyłšczył silnik motocykla i zacišgnšł hamulce. Rozgrzany pojazd miał w sobie coś przyjaznego, co sprawiło, że przez chwilę stał nieruchomo, nim oparł maszynę o drzewo. Rozsunšł gałęzie, zwisajšce jak liany pędy bluszczu i zagłębił się w mroczny gšszcz. Kiedy wycišgał stopy z torfu, dawało się słyszeć gšbczaste mlaśnięcie. Wywrócony korzeniami do góry skarłowaciały dšb zagrodził mu drogę. Adrien opadł na zbutwiały pień, nie miał już sił walczyć z ogarniajšcš go rozpaczš. Od czasu, gdy pewnego poranka nagle opuściła go wiara w Boga, o świcie, w HIszpanii, gdy tał naprzeciw młodych ludzi, prawie jeszcze dzieci, których rozstrzeliwano, ani jedna łza nie popłynęła z piekšcych go oczu. Ileż bezsennych nocy spędził przyzywajšc na pomoc Boga, w którego już nie wierzył, a do którego mimo to nadal modlił się codziennie, próbujšc za pomocš znajomych słów odzyskać żarliwość wiary? Zwierzył się z tego jednemu ze swych hiszpańskich przyjaciół, dominikaninowi jak i on, tamten popatrzył na niego z wielkš litościš, ściskajšc go w ramionach. - Współczuję ci z całej duszy, lecz nie mogę nic dla ciebie zrobić. Przeżywam taki sam dramat i jest to dla mnie tak okrutne, że myślałem nawet o tym, by odebrać sobie życie... Lecz powstrzymała mnie myśl o bólu, jaki bym zadał matce. Rozstali się pogršżeni w największym strapieniu. Od tamtego czasu Adrien Delmas nigdy więcej o tym nie mówił, w czynach szukał zapomnienia o swojej udręce. Nie udawało mu się to. Cierpiał tak bardzo, że we wszystkich swoich modłach przyzywał śmierć. Być może nadeszła właściwa chwila, by wyjść jej na spotkanie. Śmierć innych ludzi zawsze wydawała mu się nie do zniesienia, nawet śmierć zdrajców i morderców. A jednak w tym bagnistym mroku powzišł niezwykłš decyzję: zabije Maurice'a Fiaux zapobiegajšc denuncjacji oddziałów partyzanckich, którymi dowodzš jego przyjaciele. Gdy Adrien, kapłan, który przed wojnš walczył o zniesienie kary śmierci, podjšł już to desperackie postanowienie, odzyskał jakże dawno utracony spokój. Adrien sporzšdził plan: od matki chłopaka dostanie jego adres. Fiaux nie będzie się miał przed nim na baczności, a poza wszystkim innym będzie szczęśliwy, że zaaresztuje przywódcę ruchu oporu, który dotychczas wymykał się policji niemieckiej i francuskiej. Po akcji nie będzie miał czasu na ucieczkę i jeden z kompanów młodego policjanta zastrzeli go. Uspokojony opuścił lasek. Nazajutrz zgłosił się na ochotnika do wykonania wyroku na Maurice'ie Fiaux. Ci, którzy wiedzieli, że jest księdzem, patrzyli na niego w osłupieniu, następnie ze zgrozš i daremnie próbowali go odwieść od tego zamiaru. Domagał się wzięcia na siebie tej zbrodni, twierdzšc, że jest jedynš osobš mogšcš zbliżyć się do ofiary i wykonać na niej wyrok przy minimalnym ryzyku. A że to jeszcze nie wystarczało, by ich przekonać, powołał się na swój stopień wojskowy w tajnej armii i na rozkazy z Londynu. Przychylili się do tego rozwišzania pełni niepokoju i smutku. Wyjednał u nich odroczenie wykonania wyroku na Mathiasie Fayardzie, który jednak nadal pozostawał pod ścisłš obserwacjš. Przypadek zrzšdził, że ostateczne spotkanie uległo opóźnieniu: wieczorem 30 maja Fiaux opuścił Bordeaux i udał się do Paryża. Według słów jego matki powinien wrócić najdalej 6 czerwca. Po co pojechał do stolicy? Żeby wzišć udział w meetingu Darnanda, w nagrodę za swojš gorliwość... 8 "Philemon prosi o sześć butelek sauternes'a Aristide aż podskoczył na krześle i prawie wyrwał gałkę odbiornika, którš kręcił od kilku minut, starajšc się złapać B$b$c podczas szóstej już sesji obowišzkowego nasłuchu. Była siódma wieczór 2 czerwca 1944. "Powtarzam: Phil~emon prosi o sześć butelek sauternes'a" Nie było już wštpliwości, było to hasło "A" przeznaczone dla jego regionu, zapowiadajšce bliski już termin desantu i zawierajšce rozkaz pełnej gotowości grup ruchu oporu. Wieczorem zebrał swój sztab: Lancelota, Fran~cois i Jacqueline, Dany i Marcela. Wezwał dowódców grup na godzinę trzeciš do domu numer 29 przy ulicy Guynemer w Caud~eran, na przedmieściach Bordeaux. Nazajutrz stawili się na miejscu zbiórki. Aristide przyjmował ich pojedynczo i przekazywał im szczegółowe instrukcje. Najpierw Capdepont, przywódca grupy kolejarzy, otrzymał rozkaz niszczenia lokomotyw, zwrotnic, sygnalizacji i linii na odcinku dwustu kilometrów; Pierre Roland z grupy portowej w Bordeaux został zobowišzany do zniszczenia instalacji elektrycznych zasilajšcych miny umieszczone przez Niemców wzdłuż nabrzeży. Henri Mesmet zameldował, że L~eon z Landów dowodził pięciuset ludźmi gotowymi do walki, lecz tylko połowa z nich miała broń; oficer S$o$e uspokoił ich: za dwa dni spodziewał się trzech zrzutów. Kapitan Duchez z grupy z Arcachon, nie miał takich kłopotów, jego ludzie byli dobrze uzbrojeni i dobrze wyszkoleni w obsłudze broni ciężkiej: karabinów maszynowych, moździerzy i bazooki. Każdy z czterech wysłanników grup z L~ege, Andernos, Facture i AR~es miał pod swoimi rozkazami od siedemdziesięciu do stu solidnie uzbrojonych ludzi; po fali aresztowań ostało się tylko około dwudziestu ludzi w grupie z M~erignac, którš Pierre Chatanet zgłaszał do dyspozycji; ich misja polegać miała na uniemożliwieniu łšczności telefonicznej. Byli także obecni dowódcy grup z La R~eole, B~egles, Pessac, Lermont, Bordeaux_Saint_Augustin i Blaye. Ochotnicze Korpusy D~ed~e Baska niecierpliwie wyczekiwały chwili przystšpienia do działania. Operacja polegała na możliwie jak największym opóźnianiu marszu oddziałów armii niemieckiej stacjonujšcych na południowym zachodzie w kierunku miejsca lšdowania aliantów, gdy będzie już ono znane. Kiedy opuszczali Caud~eran, wielka nadzieja wstšpiła w serca wszystkich. Wielka nadzieja, a także i wielka niecierpliwość. Po czterech latach okupacji te kilka dni wyczekiwania miało się wydawać bardzo długie garstkom ludzi, którzy nie chcieli pogodzić się z klęskš. L~ea skończyła swojš pobieżnš toaletę i z rozmachem wylała na podwórze wodę z miednicy. - Hej! uważaj!... Jak sparaliżowana zastygła w półobrocie. - Co się pani stało, że zamieniła się pani w słup soli? Wybuch śmiechu wyrwał jš z tego odrętwienia. Miednica wypadła jej z ršk, aż poleciały odpryski niebieskiej emalii. - Fran~cois! Ten głuchy i dziki okrzyk ugodził Fran~cois jak cios prosto w żołšdek. Ryczšc jak człowiek pierwotny schwycił jš w locie. Była tutaj... żyła... ciepła, pachnšca lichym mydłem i sobie tylko właściwš woniš. Obwšchiwał jš, wydajšc z siebie zwierzęce pomruki, gryzł jš lekko, zanurzał twarz w jej włosach, ustami zagarniał jej język i wargi... Bezwstydnie ocierała się o niego, wydajšc z siebie jakby skargę, której nie mogła powstrzymać, a która nasilała jeszcze jego pożšdanie... Odsunšł jš na długość ramion i bliski doznania rozkoszy pożerał jš wygłodniałym wzrokiem... A to bestia. Jakże mu jej brakowało. Wspomnienie jej ciała nocami nie pozwalało mu zasnšć; nękały go silne, aż bolesne erekcje, których nie potrafiły zaspokoić ani jego własna dłoń, ani gościnne siły pomocnicze armii angielskiej. Na poczštku bawiło go, że tak silnie podnieca go ta nieznośna i nieobecna smarkula, lecz z upływem miesięcy zaczęło to doprowadzać go do szału, z którego korzystały młode Brytyjki albo londyńskie dziwki. W kontaktach z L~eš opuszczała go cała umiejętność obchodzenia się z kobietami... Ogarniała go żšdza gwałtu... żadnych pieszczot, wstępnych gierek miłosnych... wzišć jš... tutaj... na tym podwórzu wiejskiego gospodarstwa pod szyderczymi, zawistnymi spojrzeniami partyzantów, udajšcych zainteresowanie obsługš stena, którego działanie przepowiadali sobie w pamięci, żeby nie poddawać się podnieceniu: "Żeby załadować magazynek, ułożyć urzšdzenie do ładowania w taki sposób, by zapadka (f) weszła w szczelinš (g). Ułożyć cztery palce lewej dłoni na dźwigni (a) tak, by palec serdeczny znalazł się w otworze (b) dźwigni, a palec wskazujšcy na dziobku (c). Pochylić piętkę (d), na której położony jest mały palec, i prawš rękš wsunšć pocisk w otwór (ę). Podnieść dźwignię palcem serdecznym i nacisnšć, żeby włożyć nowy pocisk. Powtarzać czynność, aż załaduje się dwadzieścia osiem naboi..." Jeden z partyzantów wysypał wszystkie naboje. Zawstydzony pozbierał je i odszedł. Większość jego kolegów podšżyła za nim. Na progu zagrody, podparłszy się rękoma pod boki, La Sifflette patrzyła na Fran~cois i L~eę z uśmiechem aprobaty. Ani cienia wštpliwości: ci dwoje byli dla siebie stworzeni! Trzeba było takiego tęgiego chłopa o wyglšdzie kłusownika, żeby poskromić tę pięknš i zuchwałš dziewczynę, która spoglšdała na mężczyzn z minš niewiništka i łakomczucha. Oby jak najszybciej wyjechała do Szwajcarii z tš łagodnš paniš d'Argilat, bo inaczej chłopcy się w końcu o niš pozabijajš. - Hej tam! Zakochani, to nie miejsce na obłapianie się, nie brak tutaj spokojnych kšcików. Hej tam!... Słyszycie mnie?... - Przepraszam paniš - powiedział Fran~cois Tavernier odrywajšc od dziewczyny pełne uwielbienia spojrzenie. - Nie trzeba przepraszać, jak bym była takim pięknym samcem naprzeciw podobnej samiczki, robiłabym to samo... a nawet nie stałabym jak wryta na podwórzu, tylko szybko bym pognała obłapić jš w suszarni tytoniu, tam wysoko, na górze, tam, gdzie leży skoszone wczoraj siano. - Dziękuję pani za tę uprzejmš informację. L~ea, znasz tę suszarnię tytoniu? - Chodź. La Sifflette patrzyła, jak biegiem oddalajš się kamienistš drogš. Pięćset metrów dzielšcych zagrodę od suszarni wydawało im się nie mieć końca. W pośpiechu potykali się w koleinach, wykręcali sobie nogi w kostkach, klnšc i wybuchajšc śmiechem. Jednš rękš obejmował jš wpół, w drugiej ręce dzierżył torbę i strzelbę. Drzwi strzegła zardzewiała kłódka. Posługujšc się lufš strzelby jak dźwigniš, podważył kłódkę. Odurzajšcy zapach suchego tytoniu i świeżo skoszonej trawy ogarnšł ich ze wszech stron i silnie drażnił ich zmysły. FRan~cois rzucił torbę i strzelbę, zerwał z siebie kurtkę i pchnšł L~eę na siano. Upadli razem, walczšc ze sobš w poszukiwaniu ciała partnera, niecierpliwi, pragnšcy zaspokoić pożšdanie. Złšczyli się bez najmniejszej delikatności, z irytujšcš gwałtownośCiš, która wyrywała im krzyki z gardła. Ogarnęła ich rozkosz, unoszšc ich jak silna fala, która wynosi ich na pełne morze, zanim ich wyrzuci z powrotem, zmęczonych i wyczerpanych na wiejskš glebę. - Rozbierz się. Śledzšc jej ruchy zdjšł ubranie. Nagi, ze wzwiedzionym członkiem, poszedł podeprzeć drzwi strzelbš. Nie chciał, żeby mu teraz przeszkadzano. Pragnšł cieszyć się jej uległym ciałem bez pośpiechu. Kiedy zaspokoił wreszcie wielkie pragnienie jakie w nim budziła, dawno już minęło południe. Nie zamienili ze sobš ani jednego słowa poza jakże banalnymi, gdyż po wielekroć powtarzanymi, słowami miłości. Ktoś zastukał kilka razy do drzwi. Fran~cois szybko schwycił strzelbę. - Co jest? - Panie majorze, to ja, Finot, powiedziano mi, że jest pan tutaj. Tavernier odłożył strzelbę i zaczšł się ubierać. - Czego chcesz? - Musimy jechać, panie majorze, jeśli nie chce się pan spóźnić na samolot. - Która godzina? - Czwarta, panie majorze. - Psiakrew! Nie mogliście wcześniej po mnie przyjść? - Ależ, panie majorze, nikt nie wiedział, gdzie pana szukać! L~ea nadal leżała naga i przyglšdała mu się wsparta na łokciach. - Wyjeżdżasz? - Korzystałem z misji w tej okolicy, żeby cię odnaleźć. W Montillac nikt nie wiedział, albo nie chciał mi powiedzieć, gdzie jesteś. Na szczęście przypomniałem sobie o pani Lafourcage i jej synach. Maxime zadzwonił i... znalazłem cię. - Ale odjeżdżasz. - Tak, ale wrócę. - Panie majorze!... - Już idę. - Fran~cois!... - Cicho, dzieweczko... żadnych krzyków, ani łezki. Wszystko będzie dobrze, wojna niedługo się skończy. - Ale nie mieliśmy nawet czasu, żeby porozmawiać! - Wiem, serduszko, nagadamy się później. Podniósł jš i mocno trzymał w ramionach przyciskajšc do siebie, tak kruchš w jej nagości. - Pocałuj mnie... - Panie majorze! Kiedy się od niej odsunšł, usta wypełniał mu smak soli. Nie wiedział dokładnie, czy to były jej czy jego łzy. Potršcajšc szofera, zbiegł po zboczu na podwórze gospodarstwa, gdzie czekał na niego stary czarny mercedes, do którego wskoczył. Samochód ruszył z miejsca. Obejrzał się za siebie. Na progu domu młoda kobieta, podobna do Camille d'Argilat, trzymała za ršczkę małego chłopczyka i machała mu na pożegnanie. ZRzucony poprzedniego dnia na spadochronie z misjš dotyczšcš desantu, Fran~cois Tavernier wsiadł w nocy na pokład Blencheima armii brytyjskiej lecšcego do LoNdynu. Kiedy L~ea wróciła w nocy z suszarni tytoniu, oczy miała czerwone od płaczu i podkršżone. Camille, która wyszła jej naprzeciw, ucałowała jš i powiedziała po prostu: - Masz szczęście. Trzymajšc się za ręce wróciły do zagrody. W końcu L~ea przystosowała się do tego życia w ukryciu i bez wygód, nawet jeśli od czasu do czasu nadal uskarżała się na prymitywne warunki mieszkaniowe i ciasnotę. Natomiast Camille, która nigdy na nic się nie skarżyła, zaczynał doskwierać ten surowy tryb życia. Ponadto obawiała się, że obozowisko mogš zaatakować Niemcy. Stan jej zdrowia uległ poprawie, lecz słabość była niekiedy tak wielka, że z trudem trzymała się na nogach. Przy życiu trzymały jš wiara w Boga i myśl o mężu i synu. Wieczorem z 5 na 6 czerwca nadano tak wyczekiwane przez Aristide'a i jego ludzi hasło "B", jedno z trzystu nadanych tej nocy przez sekcję francuskš S$o$e do jej oficerów: "Róża za uchem", zapowiadajšce lšdowanie aliantów w Normandii i mobilizację całego francuskiego ruchu oporu. Niezwłocznie przystšpiono do zaplanowanych operacji: od świtu pośPiesznie rozdawano broń dotychczas skrzętnie gromadzonš w stodołach, suszarniach tytoniu, piwnicach win, jaskiniach; zniszczono podziemne przewody łšczšce kwaterę głównš generała von der Chevallerie, dowódcy 1 armii stacjonujšcej w Bordeaux, z bazš w M~erignac i koszarami, a nieco później kable łšczšce Luftwaffe z bateriami w Chut. W remizie dworca w Pessac Pierre Chatanet i jego ludzie wysadzili dziesięć lokomotyw opóźniajšc o wiele dni wyjazd trzech tysięcy żołnierzy niemieckich na front w Normandii; przerwali również linię Lacanau_Saint_Louis. Zaś ludzie z grupy Georges'a wysadzili dynamitem linię kolejowš między Le Puy i Lonzac, most kolejowy między Montendre i Chartessac; poprzecinali przewody telefoniczne armii niemieckiej w La Souge, zniszczyli osiem 150.000_woltowych słupów wysokiego napięcia koło Ychoux i trzy 120.000_woltowe słupy Boir. W tym samym czasie, rozzłoszczeni przez "konkurencję" w postaci grupy Georges'a kolejarze Fernanda Schmaltza podbili stawkę i po dwóch dobach operacji wysłali do Aristide'a raport: "transport oddziałów niemieckich wykolejony pod Pons. Wysadzono most kolejowy pod Fl~eac. Po zderzeniu z konwojem wagonów_cystern wypełnionych ropš naftowš pocišg, przewożšcy oddziały niemieckie, wykoleił się pod Bordeaux. Ta ostatnia akcja spowodowała ogromny pożar na linii kolejowej i pocišgnęła za sobš poważne straty wśród wroga, między innymi śmierć jednego kapitana i jednego sierżanta. Wysadzony w powietrze trzydziestotrzytonowy dźwig przewrócił się na lokomotywę parowš, która zablokowała linię. Dźwig i lokomotywa nie nadajš się do użytku. Tory kolejowe przerwane w Soulac..." Grupa z Arcachon, którš dowodzili major de Luze i kapitan Duchez, wysadziła ładunkiem plastikowym dwa słupy wysokiego napięcia pozbawiajšc tym samym elektryczności południowš część sieci kolejowej, zostały również zniszczone przewody telefoniczne i telegraficzne w tejże miejscowości wypoczynkowej, która została odcięta od reszty świata; D~ed~e Bask i L~eon z Landów, nieustannie nękali niemieckie konwoje, które bocznymi drogami próbowały przedostać się na północ w stronę plaż normandzkich. Wieczorem 6 czerwca w zagrodzie Carnelosa pomimo zagłuszania, które niekiedy uniemożliwiało słyszalność, słuchano głosu, który przez cztery lata bronił honoru Francji: "Oto rozpoczęŁa się ostateczna bitwa! Po tylu walkach, uniesieniach, okrucieństwach, cierpieniach, nadeszła wreszcie pora decydujšcego uderzenia, tak wyczekiwanego uderzenia. Oczywiście jest to bitwa o Francję i bitwa Francji! ...Podstawowym i świętym obowišzkiem wszystkich synów Francji, gdziekolwiek się znajdujš i kimkolwiek sš, jest walczyć wszystkimi środkami, jakimi tylko rozporzšdzajš. Chodzi o zniszczenie wroga, który gnębi i hańBi naszš ojczyznę, znienawidzonego wroga, wroga zniesławionego. Wróg będzie uciekał się do wszelkich możliwych sposobów, by uniknšć swego przeznaczenia. Będzie walczył zajadle o utrzymanie naszej ziemi tak długo, jak tylko będzie to możliwe. Od dawna już jest on jedynie dzikim zwierzem, którY się cofa... Ojczyźnie walczšcej ze zwišzanymi rękami i spętanymi nogami, z uzbrojonym po zęby ciemiężcš, właściwy przebieg bitwy stawia trzy warunki..." Tych trzech warunków słuchacze nie usłyszeli, dotarło do nich jedynie zakończenie przemówienia generała de Gaulle'a: "Bitwa o Francję rozpoczęła się. Nasz naród, Imperium Brytyjskie żyjš już tylko jednš i tš samš wolš, jednš i tš samš nadziejš. Zza ciężkich chmur, nad morzem naszej krwi i łez znowu wschodzi słońce naszej wielkości". Gdy rozbrzmiała "Marsylianka", wszyscy spontanicznie wstali z miejsc. Niektórzy płakali nie starajšc się nawet ukrywać swoich łez. Później, po zaleceniach przekazanych ludności zamieszkujšcej w strefie lšdowania przez członka sztabu generalnego, najwyższego dowództwa połšczonych sił ekspedycyjnych, głos zabrał Jacques Duchesne w audycji "Francuzi mówiš do Francuzów": "To nie przypadek, moi drodzy przyjaciele, że dziś wieczorem nie słyszycie: "dzisiaj, w 1277 dniu od napaści itd." To nie przez zapomnienie nie słyszycie słów: "1444 dzień walki ludu francuskiego o wyzwolenie". Trzeba było 1444 dni, by to wyzwolenie się rozpoczęło. Ale tych dwu formułek nie usłyszycie już nigdy więcej." Wszyscy oklaskiwali owo "nigdy więcej". Jeszcze trochę cierpliwośCi i nigdy więcej nie będš się bać, nie będš musieli się ukrywać. Jeszcze kilka dni, kilka tygodni i będš mogli powrócić do siebie, znowu pójść drogš prowadzšcš do winnicy, do fabryki, do biura albo zwyczajnie do domu. Za miesišc lub dwa wyjdš na wolność więźniowie, może w samš porę, by zdšżyć na winobranie... Tej nocy w gospodarstwie Antoine'a Carnelos wszyscy mieli piękne sny. Nic nie zapowiadało ataku Niemców. Wczesnym popołudniem 9 czerwca powietrze było ciężkie, a niebo zacišgnięte. L~ea i Charles, śmiejšc się, schodzili z góry z lasu Candale, wygłodniali po długiej przechadzce w poszukiwaniu poziomek. Znaleźli z dziesięć, ledwo dojrzałych i sprawiedliwie podzielili je między siebie. Chłopczyk uwielbiał młodš kobietę. Zachowywała się wobec niego tak jak gdyby był jej dorastajšcym bratem i bawiła się z nim z dziecinnš powagš. Postanowili urzšdzić sobie piknik, lecz przekšskę od matki Faux dawno już zjedli. Dlatego też wracali wcześniej, niż zamierzali, w nadziei na znalezienie w zagrodzie resztek południowego posiłku. Czuli już zapach powszedniej baraniny z fasolkš, do której L~ea, mimo że łakomczuch, zaczynała już czuć wstręt. Nagle zatrzymała ich seria z karabinu maszynowego. - Bawiš się - odezwało się dziecko z poważnš minš osoby, która wie wszystko najlepiej. - Nie wydaje mi się. Poczekaj, zostań tutaj... nie ruszaj się, pójdę się rozejrzeć. - Nie, chcę iść z tobš. Następna seria, i jeszcze jedna. - To od strony zagrody!... Przyrzeknij mi, że się stšd nie ruszysz, pójdę po twojš mamę. - L~ea zbiega po zboczu, nieruchomieje za grubym pniem czereśni, wznoszšcej się nad budynkami gospodarstwa rodziny Carnelos... o jakieś sto metrów od niej ze zboża wyłaniajš się szarozielone hełmy niemieckich żołnierzy. Towarzyszš im policjanci, których łatwo rozpoznać po granatowych mundurach i czarnych hełmach. Jeden z nich podnosi się z krzykiem i pada, miażdżšc swoim ciężarem miękkie kłosy... Gęsty ogień karabinowy od zagrody. Z piętra erkaemy Daniela Faux i jego towarzyszy koszš pole... Ludzie padajš... nadchodzš nowi. Z jednego z okien parteru uzbrojona w strzelbę strzela Camille... Charles!... Charles... gdzie jesteś?... Nic mu nie grozi, jest z L~eš... Koło czereśni przebiegajš partyzanci. L~ea biegnie za nimi. Ukryci na skraju lasu, rzucajš kilka granatów w kierunku wroga... - L~ea! L~ea! - Cholera, mały! Przerażony hałasem i okrzykami Charles pędzi na oślep przez las. L~ea goni za nim... Strach dodaje skrzydeł jego małym nóżkom... Zaciekła strzelanina trwa... - Charles... Charles... Nie słyszy... Podskakuje jak diabełek... Zatrzymaj się... Błagam cię, zatrzymaj się... Minšł róg ogrodzenia... Zniknšł z pola widzenia... Boże, miej go w swojej opiece!... - Mamo! Mamo! - Charles... Nieludzki krzyk podrywa Camille... Wypuszcza z ršk strzelbę, puszcza się biegiem. La Sifflette próbuje jš zatrzymać... Szarpie się, wyrywa, wrzeszczy wniebogłosy... Nagle zapada głęboka cisza... Dziecko stoi pośrodku podwórza... L~ea wyskakuje zza węgła... KToś przyciska jš do ziemi... Na progu domu pojawia się Camille... pędzi, wycišgajšc ramiona ku biegnšcemu do niej dziecku... jacy oni ładni... nie mogš do siebie dobiec... jak w balecie pokazywanym w zwolnionym tempie... Charles obraca się wokół własnej osi. Czerwony kwiat wykwita na jego białej koszuli, jego ramiona przecinajš wolno powietrze, potyka się... jeden z płóciennych sandałków o pozieleniałej bieli zsuwa mu się ze stopy, a z jego otwartych ust nie dobywa się żaden dźwięk... Lecz Camille widzi doskonale, że jš wzywa... Nie bój się, jestem przecież... Mama jest tutaj... mój maleńki... Uwaga! Bo się przewrócisz... Och! Moje kochanie! Czy boli?... Krwawisz!... To nic... Ach!... nie widzę cię... coś ciepłego spływa mi po czole... Wargach... Słone... Gdzie jesteś?... A, mam cię tutaj!... Dlaczego leżysz na ziemi?... A, prawda..., przewróciłeś się. Nic cię nie boli?... mama to opatrzy... Ale jesteś dzielny... Wcale nie płaczesz. Poczekaj, podniosę się... Ależ jesteś ciężki... Wiesz, nie czuję się jeszcze mocna. zawołam L~eę... Przyjdzie mi z pomocš... L~ea widzi, jak wargi na zalanej krwiš twarzy Camille składajš się do wymówienia jej imienia... Podrywa się, by odpowiedzieć na to nieme wezwanie... Jean Lef~evre całym swoim ciężarem przyciska jš do ziemi... - Puszczaj mnie! Camille mnie potrzebuje! - Nic się już nie da zrobić. Kule świszczš wokół matki i dziecka... Ciało kobiety pada na ciało syna... L~ea wyrywa się Jeanowi. Przypada do nich w tej samej chwili co La Sifflette, która cišgnie Camille w stronę domu... La Sifflette pada... L~ea bierze Charles'a na ręce i umyka do lasu... Biegnie... Nie ma odwagi spojrzeć na niego. Ręce ma lepkie od krwi... Biegnie... Biegła tak aż do Deynier. Tam jakaś kobieta, której syn zginšł w 1940 roku, udzieliła jej schronienia. Dziewczyna miała ręce i nogi podrapane przez ciernie, poszarpane odzienie. Kobieta delikatnie odebrała jej dziecko. - Żyje. W Lorette koło szóstej wieczór dano rozkaz wycofywania się. Niemcy rzucili do natarcia ciężkš artylerię. Po zaminowaniu kwatery grupa rozproszyła się po lasach zbierajšc rannych. W opuszczonym obejściu pozostawiono ciała Camille i La Sifflette, przed którymi, nim odeszli, zdjęli nakrycia z głów i uklękli. Kilka chwil później przeciwnik zajšł dom. Dach, zdmuchnięty wybuchem ładunku plastikowego, zwalił się na napastników. Wróg poniósł poważne straty: poległo czterdziestu ośmiu niemców i osiemnastu policjantów. Członkowie Maquis przegrupowali się pod Lamothe_Landerron. Ewakuowano około piętnastu rannych. Nie wszyscy mieli to szczęście. Pomimo odwagi Ren~e Faux, ranionego w piętę podczas osłaniania Roberta Laircou, tego ostatniego znaleziono ze zmiażdżonym kolanem. Cišgnięto go po żwirze. Felczer przeciwnika owinšł uszkodzone kolano wiechciem słomy i usztywnił deszczułkami. Nieprzytomnego wrzucono do ciężarówki, gdzie znajdowały się załadowane, jak popadło, krzesła, żywność i rowery. Przewieziono go do liceum w La R~eole, siedziby gestapo. Zastał tam swojego towarzysza broni, Paula G~erarda, który leżał w kałuży krwi ze zmiażdżonymi kończynami. Znaleziono go w domu państwa Faux. Niemcy znęcali się nad nim bez litości. Zmarł w nocy od licznych ciosów sztyletem zadanych przez policjanta. Jego ciało zapakowano do worka i wrzucono do wspólnego dołu wykopanego nad Garonnš. Kiedy przyszli po niego o świcie, Robert Liarcou myślał, że go rozstrzelajš. Po krótkim pobycie na gestapo w Langon zawieziono go do fortu H~a, gdzie pozostawiono go bez pomocy lekarskiej, jedynie wspieranego na duchu przez dwóch, rannych jak i on, członków ruchu oporu: Laforestiperie z Puisseguin i Marcela Guinot z Bergerac. Po upływie kilku dni strażnicy zawlekli go do izby chorych, gdzie doktorowi Poinot pozwolono go zbadać. Widzšc tak poważny przypadek, usiłował przekonać komendanta fortu, by młodzieńca przewieziono do szpitala. Komendant zgodził się dopiero po pięciu czy sześciu krwotokach. Czternastego lipca w szpitalu w Le B~equet, po czterdziestu trzech dniach spędzonych bez pomocy lekarskiej, Robertowi amputowano nogę. W sierpniu przewieziono go znowu do fortu H~a. ON przynajmniej jakoś się wykaraskał. Trzech jego towarzyszy broni więzionych w La R~eole wywieziono do obozu koncentracyjnego. Nie dane już im było wrócić. Nazywali się: Bołzan, Labory i Zuanet. Charles stracił dużo krwi, lecz mimo iż wyglšdał na wštłego, miał silny organizm. Ranny w ramię, bardzo szybko wrócił do zdrowia. 9 Maurice Fiaux okazywał raczej zaskoczenie niż nieufność, gdy ujrzał ojca Delmas na progu swojego mieszkania. Obrzuciwszy szybkim spojrzeniem ulicę, nakazał ochronie, by zostawiła ich samych. - Nic mi nie grozi w towarzystwie księdza, prawda? - rzekł uśmiechajšc się z drwinš. - Czego pan chce ode mnie? - Niemcy już przegrali wojnę. Ludzie, tacy jak ty, zostanš rozstrzelani. Tymczasem jesteś nam potrzebny. Jestem wysłannikiem tych z Londynu, upoważniono mnie do przedstawienia ci pewnej propozycji. Jeśli jš przyjmiesz, możesz uratować swojš skórę. Fiaux patrzył na dominikanina z powštpiewaniem. - KTo mi udowodni, że nie zastawiacie na mnie pułapki? Adrien Delmas obrzucił go pogardliwym spojrzeniem. - Masz na to moje słowo. Mojš głównš troskš jest oszczędzanie istnień ludzkich. Chodźmy się przejść. Nie chcę wystawiać się na ryzyko, że twoi kompani usłyszš to, co mam ci do powiedzenia. Maurice Fiaux zawahał się i nagle podjšł decyzję. - Jak ojciec sobie życzy... W takim razie będę zmuszony rozkazać, żeby ktoś szedł za nami... - Na twoim miejscu nie robiłbym tego. - Można na tym zrobić jakieś pienišdze? - Nie wykluczone - odrzekł Adrien Delmas nieudolnie skrywajšc swojš odrazę. - No to chodźmy. Tak czy inaczej, jestem dość duży, by się samemu obronić - odparł Maurice Fiaux pokazujšc wspaniałe parabellum. Schodzšc na dół minęli dwóch młodzieńców palšcych papierosy na podeście schodów. - Jeśli nie wrócę za godzinę, uprzedźcie komisarza Poinsot. Powiedzcie mu, że miałem spotkanie z ważnš osobistościš ruchu oporu, która wymknęła się nam w M~erignac, będzie wiedział, o kogo chodzi. - Nie chcesz, żebyśmy z tobš poszli? - Nie trzeba. Pod koniec dnia, 9 czerwca, powietrze było bardzo ciężkie. Na ulicy de la Porte_Dijeaux panowało niewielkie ożywienie, kończył się dzień pracy i ludzie wychodzili z biur i urzędów. Dzieci o bladej cerze brodziły w brudnej wodzie rynsztoków. - Dokšd pójdziemy? - Na nabrzeża, tam jest spokojniej. Maurice Fiaux zawahał się przez chwilę. - Dałem słowo - rzekł duchowny z goryczš w głosie. - To, co ma mi pan do powiedzenia, musi być niezmiernej wagi, skoro naraża się pan na to, że pana rozpoznajš i aresztujš. Czy widział się pan ze swojš uroczš bratanicš? Ktoś mi mówił, że bawi się w wojnę gdzieś tam powyżej La R~eole. Chwileczkę... zapomniałem gdzie. Aha! już sobie przypominam: w Lorette. To tam, prawda? Nigdy bym nie uwierzył, że panienka z dobrego domu z Bordeaux zadaje się z komunistami. Podobno i pani d'Argilat stała się komunistkš... Mówiono mi, że jej synek śpiewa "międzynarodówkę"! Ale w to nie chciałem już uwierzyć. Syn bohatera z Londynu! Co prawda nie dawał im pan dobrego przykładu. Już w czasach, gdy bywał pan u chlebodawcy mojej matki, wyznawał pan bolszewickie poglšdy. Ciekawe jak na katolickiego księdza... Całe szczęście, że nie wszyscy sš tacy jak pan! - Jest ich więcej, niż ci się wydaje. - Znamy ich. Pamięta pan ojca de Jabrun, tamten był jezuitš. Był pańskim przyjacielem? - Tak. - Zdaje się, że zmarł w ubiegłym roku w obozie w Buchenwaldzie. A więc umarł Louis de Jabrun, z którym przed wojnš, jakże często, całymi godzinami dyskutowali o "Traktatach" mistrza Eckharta, "Wyznaniach" Jacoba Boehne i świętego Augustyna. Znowu ubyła jakaś Czšstka soli ziemi. - A jak bym był na miejscu ojca Dieuzaide i księdza Lasserre, to bym się modlił. "Może sam powinieneś modlić się za swojš duszę", pomyślał Adrien Delmas w przypływie makabrycznego humoru. W milczeniu szli nabrzeżem de Richelieu, przez Cours d'Alsaceet_Lorraine. Ojciec Delmas skręcił w ulicę de la Porte_des_Portanets. Po kilku krokach Fiaux, nagle zaniepokojony, zatrzymał się. Dłoń zacisnšł na pistolecie. - Zostaw to! To tylko skromny francuski pistolet, ale dobrze nosi. - Oszalał pan! Czego pan ode mnie chce? - Wejdź tutaj. Adrien brutalnie wepchnšł go do obskurnej bramy wspaniałego niegdyś budynku z XVIII wieku. Na górę prowadziły odrażajšco brudne kamienne schody. - Dokšd idziemy? - Drugie piętro, drzwi w końcu korytarza. Nie wkładaj ręki do kieszeni. Nigdy jeszcze schody nie wydawały się Fiaux takie strome. Wchodził po nich zgięty, wyobrażajšc sobie, choć do końca w to nie wierzył, że dostanie kulę w plecy. Adrien Delmas podnosił stopy z wysiłkiem, od którego zlewał go pot. - Drzwi nie sš zamknięte na klucz, wejdź. W porównaniu z brudem na zewnštrz obszerna izba wydawała się nieprzyzwoicie czysta. Polowe łóżko, wojskowy kufer i dwa krzesła składały się na całe wyposażenie. - Siadaj - powiedział dominikanin odbierajšc mu broń. Blady, lecz spoglšdajšcy twardym wzrokiem, Fiaux usłuchał. - Czego pan ode mnie chce? - Zabić cię. Zaskoczony patrzył na niego z otwartymi ustami. Cienka strużka śliny ciekła mu po brodzie. Dłonie zacisnšł na krześle tak mocno, że aż zbielały, nogi mu zmiękły. Zaczšł się trzšść. - Nie ma pan prawa. - A czy ty miałeś prawo zabijać, torturować, denuncjować, a przecież to robiłeś? - Ja wykonywałem rozkazy! - Ja też. - Nie, to nieprawda!... chce pan chronić swojš rodzinę... - Zamilknij. Jeśli wierzysz w Boga, poleć swojš duszę Panu. Maurice Fiaux zsunšł się z krzesła i padł na kolana. - Ależ pan nie może mnie zabić!... Nie pan! - A właśnie, że tak, ja. Jeśli to grzech, biorę go na siebie. - Błagam pana, zna mnie pan od dziecka... Niech pan pomyśli o mojej matce... Co pan powie mojej matce? To prawda, on miał matkę... Szybko, skończyć z tym wreszcie. Człowiek przed nim był już tylko kupš strachu wydzielajšcš odrażajšcy zapach. Biedny szczeniak - pomyślał naciskajšc spust. Kula weszła w lewš skroń i zabiła Fiaux na miejscu. Adrien Delmas popatrzył na swoje dzieło bez szczególnego wzruszenia. Odwrócił zabitego na plecy i przetrzšsnšł mu kieszenie. W portfelu z krokodylej skóry o złoconych rogach znalazł spis Maquis w Gironde i prawie we wszystkich przypadkach nazwisko dowódcy i stan liczebny oddziału. Oddział w Lorette obwiedziony był na czerwono i napisano przy nim 9, oddziały w Libourne, Targon, Villandraut i Podensac zaznaczono czerwonš kropkš. Jeśli Niemcy posiadali tę listę, było już po ruchu oporu na południowym zachodzie Francji. Jak najszybciej musiał poinformować o tym Aristide'a. Późno w nocy ojciec Delmas dotarł do kwatery głównej Anglika, który od chwili wylšdowania codziennie zmieniał miejsce postoju. Tutaj dowiedział się o ataku na Sifflette. O L~ei i małym Charles'ie nie wiedziano nic poza tym, że mały został ranny w tym samym czasie co matka. L~ea i mały zniknęli podczas niemieckiego ataku. Wiadomości te, chociaż podane oględnie przez L~eona z Landów, były nowym ciosem dla dominikanina; aż się zachwiał. Podskoczyli, żeby go podtrzymać, wyprostował się. Że też wcześniej nie zabił tego diabła! Dlaczego wahał się dwa dni, nim go zastrzelił? Przez niego, przez jego idiotyczne skrupuły zginęły kobiety, dziecko, inni zaś byli ranni lub trafili do więzienia. Któż wie, czy jutro, a może jeszcze tej nocy, innych nie spotka ten sam los, ponieważ zawahał się przed pozbawieniem życia jednego łajdaka? Zdruzgotany złożył sprawozdanie z wykonania wyroku na Maurice'ie Fiaux. Po jego oschłych i precyzyjnych słowach zapadła przykra cisza. - Pojadę do La R~eole, spróbuję dowiedzieć się, co się stało z L~eš i Charlesem. Czy macie jakieś wiadomości do przekazania? Wszyscy dobrze wiedzieli, że powstrzymywanie go na nic by się nie zdało. D~ed~e Bask i jeden młody partyzant odprowadzili go na skraj wioski, gdzie wartownik skšdś mu wynalazł jakiś rower. - Ojcze, niech ojciec wypocznie i pojedzie później. - Nie. Muszę jechać. Żegnajcie, przyjaciele. Zmartwiony D~ed~e Bask długo spoglšdał za odjeżdżajšcym w mroku. Dzień wstał już od kilku godzin. Było widno, gdy Adrien Delmas ujrzał wreszcie dachy La R~eole. Prowadzšc rower schodził w dół stromymi uliczkami miasteczka. Przy placu Jean_Jaur~es'a wszedł do hotelu "TErminus". Nieco wyżej wznosiło się nad Garonnš liceum, siedziba gestapo. W tym właśnie hotelu miał zostawić wiadomość przewodnik do Szwajcarii. Adrien ciężko usiadł przy jednym ze stolików w restauracji. Nie proszona, kelnerka postawiła przed nim chleb i plaster pasztetu. - Mam panu podać kieliszek wina? - Jak pani chce. Dziewczyna wróciła z otwartš butelkš i kieliszkiem. Kiedy nalewała mu trunek, spytał: - Czy widziała się pani znowu z H~el~ene? Zanim mu odpowiedziała, z ulgš obrzuciła go szybkim spojrzeniem. - Tak, niedługo przyjeżdża. OZnaczało to, że wszystko zostało przygotowane do wyjazdu Camille i jej syna. - Nie czuje się pan dobrze?... Jest pan zupełnie blady! - Nie, nie, wszystko w porzšdku... to tylko zmęczenie. Kiedy przyjeżdża? - Jeszcze nie wiem. Ale myślę, że bardzo szybko. O tej porze sala była pusta. Przez uchylone drzwi, prowadzšce do kuchni, dochodził szczęk naczyń. - Muszę skończyć nakrywać do obiadu - powiedziała głośno. - Nie powinien pan pokazywać się w mieście; słyszał pan, co się wczoraj stało? - spytała cicho. - Tak. Ilu zabitych? - Mówiš o dwóch albo trzech kobietach i małym chłopcu. - A ranni? - Z piętnastu. - Gdzie sš pozostali? Z kuchni rozległ się głos: - Germaine! Nie ocišgaj się. Nakrywaj do stołu. - Tak, szefowo, już idę... Sš gdzieś między Mongauzy a Lamothe_Landerron. - Germaine... - Idę już, idę. Przyjmuję pienišdze od klienta. - Proszę, dziękuję. Proszę zatrzymać resztę. - Dziękuję, proszę pana. Adrien Delmas wyszedł i wzišł rower. Przed wiszšcym mostem minšł patrol niemiecki. Wsiadł na swój rower i ruszył drogš do Marmande. W nogach czuł pięćdziesišt kilometrów, które pokonał w nocy. Nie będzie już w stanie długo pedałować. Jadšc zakosami dotarł do Mongauzy. Czerwona mgła przesłaniała mu wzrok, twarz miał karmazynowš, gdy zatrzymał się przed kościołem. Wszystko zawirowało wokół niego; coś rozsadzało mu piersi. Padajšc ujrzał znowu przed oczyma wykrzywionš ze strachu twarz człowieka, którego zamordował. Gdy odzyskał przytomność, leżał w łóżku proboszcza. - Ależ mnie pan przestraszył. - Od dawna tutaj jestem? - Od trzech dni. - Muszę jechać. - Nie ma mowy! Doktor powiedział, że pana stan jest bardzo poważny. Przyjdzie znowu dzisiaj. Proszę pana!... Proszę się położyć!... No przecież sam pan widzi, że nie może pan wstać. - A jednak trzeba. - Nie wiem, dlaczego tak bardzo chce pan jechać dalej i nie chcę tego widzieć. Ale jest pan tutaj bezpieczny, a zarówno doktor jak i nauczyciel, który pomógł mi pana tutaj przenieść, to osoby godne zaufania. Adrien Delmas popatrzył na poczciwca w wyrudziałej od długiego noszenia zniszczonej sutanny, przy której brakowało kilku guzików. Był to poczciwy wiejski ksišdz. Jak by się zachował, gdyby wiedział? - Aha! Widzę poprawę. Proszę nic nie mówić! Najpierw pana ostukam. - Kiedy odzyskał przytomność, proszę księdza proboszcza? - Będzie może jakiś kwadrans. Lekarz dokładnie zbadał chorego. Był bardzo stary i zapewne dawno już zarzucił praktykę. Jego dłonie o długich suchych palcach precyzyjnie obmacywały wychudłe ciało Adriena Delmas. Kiedy skończył, starannie złożył stetoskop, przetarł okulary, czynność ta zdała się proboszczowi trwać bardzo długo. - No i cóż, doktorze, proszę nie kazać mi czekać. - Nienadzwyczajnie. Ile ma pan lat? - Pięćdziesišt pięć. - Mój biedny przyjacielu, ma pan serce człowieka w moim wieku i to człowieka, który jest wycieńczony. Musi pan koniecznie wypoczšć. Przepiszę panu kilka lekarstw w nadziei, że aptekarz je ma. Sam chętnie bym je panu dał, lecz już dawno wszystko rozdałem, a to, co się wydarzyło owego dnia, wyczerpało moje zapasy. - Ma pan na myśli atak na obóz partyzantów... - Tak. Wielu szpetnie pocharatali. - Czy były między nimi kobiety? - Ranne? Nie. Dwie biedaczki zabite. - A dziecko? - Nie widziałem dziecka, ani martwego, ani też żywego. Adrien Delmas przymknšł powieki, składajšc dłonie na piersi. - Proszę więcej nie mówić, to pana męczy. - Panie doktorze, jeszcze słowo. Czy nie słyszał pan, żeby w okolicy mówiono o młodej dziewczynie i małym chłopczyku, którzy gdzieś się schronili? - Nic poza tym, że jeden młody partyzant, ranny w głowę, powtarzał bez przerwy: "L~ea, nie chodź tam, L~ea, nie idź tam". - Jej właśnie poszukuję. To bardzo ładna dziewczyna około dwudziestu lat... - Nie, nie widziałem żadnej ładnej dziewczyny. Dlaczego jej pan poszukuje? Czy to ktoś z rodziny? - Tak, to moja bratanica. - Żeby panu wyświadczyć przysługę, zasięgnę języka. Tutaj ludzie mnie znajš. Jeśli coś wiedzš, to mnie poinformujš. Ale jeden warunek: będzie pan leżał spokojnie. - Przyrzekam to panu. - Dobrze. Jeśli się czegoś dowiem, przekażę proboszczowi. - Dziękuję, doktorze - wyszeptał dominikanin, zanim zemdlał. - Biedny człowiek, długo już nie pocišgnie. Niech się ksišdz za niego modli, księże proboszczu, dużo musiał wycierpieć, że taki wyniszczony. - Wie pan może, gdzie szukać tej dziewczyny i dziecka? - Nie. Ale pojadę aż do LEs Jaguenaux, tam gdzie leczš rannych. Zajrzę jeszcze wieczorem. Do zobaczenia, księże proboszczu. - Do zobaczenia, doktorze. - Niech pan pilnuje swojego pensjonariusza. Lekarz mógł zajść dopiero nastęPnego dnia. Twarz miał zmienionš. - Nikt nic nie wie. Ostatni raz widziano ich właśnie podczas ataku na gospodarstwo. Dziecko zostało zabite lub ranne. Niektórzy mówiš, że Niemcy mogli ich wrzucić do płonšcych zabudowań. Na razie pilnujš tego miejsca, nie można tam się zbliżać. Adrien Delmas słuchał, niezdolny wykrztusić z siebie słowa. - Dlaczego mieli by to uczynić? Przecież to żołnierze, a nie dzikie bestie. - Mój biedny księżulku, oni sš gorsi od dzikich bestii! Oni sš zdeprawowanymi bestiami, o których mowa w Piśmie Świętym. - Co się dzieje, doktorze? Jest pan taki wzburzony. - A to się dzieje, proszę księdza proboszcza, że zmasakrowali mieszkańców całej wsi w Limousin. - To niemożliwe! Jednak spływajšce po starej twarzy łzy mówiły, że to prawda. Proboszcz przeżegnał się i położył dłoń na ramieniu starca. - Niech Bóg im wybaczy. Lekarz poderwał się ze złości. - Ksišdz mówi: niech im wybaczy... Ale jeśli ten pański cholerny Bóg istnieje, nie może tego wybaczyć. Widziałem dużo nieszczęść, wiele okropności w moim długim życiu. Widziałem, jak chłopcy umierali z pourywanymi nogami w błocie okopów, widziałem inwalidów, rannych w twarz podczas wielkiej wojny... Widziałem moich najlepszych kumpli zamienionych w miazgę na polach pod Verdun! Wiem, co to wojna i śmierć, buntuję Się przeciw temu, lecz przyjmuję to jako przejaw fatalizmu istnienia ludzkiego. Ale masakry kobiet... dzieci..., szczególnie dzieci, z tym się nie pogodzę. - Niech się pan uspokoi, doktorze. - Mam się uspokoić, proszę księdza proboszcza! A wie ksišdz, co oni zrobili w Oradour_sur_Glane? PRoszę powiedzieć, wie ksišdz?... to było w ubiegłš sobotę, 10 czerwca... Ludzie tłoczyli się, bo rozdawano tytoń. Młodzież szkolnš zgromadzono na badania lekarskie. Poprzedniego dnia przybyli tam uchodźcy, około dwustu osób... Zaraz po obiedzie przyjechali ciężarówkami, w polowych mundurach, z karabinami wycelowanymi w domy... Dowódca batalionu, niejaki Otto Dickmann, wezwał mera, następnie komendanta posterunku policji we wsi... W otoczeniu dwóch esesmanów obszedł wieś, bijšc w w bęben... "Obwieszczenie dla ludności..." Znacie to?... Wszyscy komendanci posterunków wiejskich we Francji wymawiajš "...wieeeszczenie dla ludności". No więc wygłasza swoje obwieszczenie: "...wieeeszczenie dla ludnośCi: mężczyźni, kobiety i dzieci majš niezwłocznie stawić się z dokumentami na placu targowym w celu sprawdzenia tożsamości..." chorych czy niedołężnych esesmani wycišgajš z łóżek i uderzeniami kolb karabinowych pędzš na plac targowy, tak jak gnali wieśniaków pracujšcych na okolicznych polach, całe rodziny z sšsiednich osad, wędkarzy, dzieci, które nie idš dość szybko... Niebawem wszyscy mieszkańcy zostajš zgromadzeni na placu. Kilka wystrzałów karabinowych na drugim krańcu wsi podrywa ogłupiałš ciżbę ludzkš... Obsługa karabinów maszynowych zajmuje stanowiska dokoła placu. Kobiety i dzieci pochlipujš. Esesmani rozdzielajš kobiety i mężczyzn. Niewiasty przyciskajš maleństwa do piersi, kurczowo czepiajš się wózków z niemowlętami... W otoczeniu dziesięciu esesmanów prowadzš je razem z młodzieżš szkolnš do kościoła. Proboszcz nigdy nie widział tylu ludzi... Mężczyźni sš ustawieni w trójszeregu. W ciszy słychać dzwonek tramwaju w Limoges, który wjeżdża na most... Wystrzał... Żołnierz wrzeszczy w doskonałej francuszczyźnie, że terroryśCi ukryli w wiosce znaczny zapas broni i amunicji i że pod groźBę represji mieszkańcy majš wskazać, gdzie znajdujš się skrytki... Jakiś stary wieśniak mówi, że ma strzelbę myśliwskš... "To nas nie interesuje", odpowiada żołnierz... Dzielš mężczyzn na cztery grupy od czterdziestu do pięćdziesięciu osób... Dwie grupy kierujš w górę wsi, trzeciš odprowadzajš na dół... Upychajš ich w siedmiu stodołach. Trzymajšc wycelowane w nich pistolety i karabiny maszynowe, Niemcy rozmawiajš między sobš śmiejšc się... Nagle, z wielkim krzykiem, otwierajš ogień... Ciała padajš jedne na drugie, kule odbijajš się rykoszetem od ścian, ranni wyjš... Ostrzał z karabinów maszynowych ustaje... Strzałami z pistoletów dobija się tych, którzy dajš oznaki życia. Żołnierze znoszš słomę, siano, wišzki chrustu, jakieś taczki, drabinę. Podpalajš wiechcie słomy, które następnie rzucajš na stos umierajšcych..., podrzucanych ostatnimi konwulsjami, i zamykajš wierzeje. Ta sama scena powtarza się w siedmiu stodołach... W kościele czterysta, może pięćset, kobiet i dzieci z przerażeniem patrzy, jak grupa żołnierzy cišgnie ciężkš skrzynię, z której wystajš lonty... Zapalajš je i wychodzš... Następuje eksplozja... Gęsty czarny dym wypełnia nawę. Wyjšc z trwogi, kobiety i dzieci rozbiegajš się we wszystkie strony. Przez otwarte podwoje trzaskajš wystrzały pistoletów maszynowych... Wybuchajš granaty... zajmujš się włosy... Zniknšł zapach kurzu i kadzidła... Zastępuje go odór krwi, ekskrementów, palonych ciał. Dwudziestoletni chłopcy wrzucajš w to ludzkie mrowie wišzki chrustu, słomę... MiOtacz ognia pluje płomieniami... jakaś kobieta czołga się po podłodze cišgnšc u boku zabitš córkę... Dwójka małych dzieci, które ukryły się w konfesjonale, zostaje zastrzelona... Splecione w uścisku, matki i dzieci zostajš spalone żywcem... Czy słyszycie te krzyki?... Powiedzcie, słyszycie?... Czy widzicie mury świętego przybytku splamione krwiš ofiar?... Ślady nieszczęsnych palców osuwajšce się po kamieniach? Te rozerwane pociskami twarze? Połamane kończyny? To niemowlę, które wyje w swoim wózeczku, zanim się przeistoczy w płonšcš pochodnię?... Powiedzcie, widzicie to?... Tak dobrze to widzieli, że ksišdz osunšł się na kolana i pogršżył w modlitwie, a stary lekarz ze zgrozy zamknšł oczy. W milczeniu odwrócił się do drzwi i zniknšł w ciemności, zgarbiony pod ciężarem wszystkich cierpień świata. Adrien Delmas wstał, czujšc w ustach smak mdłości. Z trudem podniósł z klęczek starego proboszcza i ułożył go na łóżku, które przed chwilš sam opuścił. Ubrał się, sprawdził działanie swojego pistoletu. Nim wyszedł, popatrzył na załamanego księdza i odszedł bez słowa. Długo szedł przez winnice i pola nie kryjšc się nawet. Ludzie, których mijał, pozdrawiali go, jak to jest w zwyczaju w podobnych sytuacjach. Nie odpowiadał. Zdziwieni oglšdali się za nimi, nieco zaniepokojeni. Czy to wiadomo, kogo spotyka się dzisiaj na drogach?... W jakiejś zagrodzie poprosił o szklankę wody i grzecznie podziękował. Gospodarze zbici z tropu patrzyli, jak się oddala, kobieta przeżegnała się śPiesznie, mówišc: - Rzekłbyś, że zobaczył diabła. Chuda czarna postać dawno zniknęła im z oczu, gdy kobieta weszła do domu. U schyłku dnia zatrzymał się w jakimś lasku, wilgotnym i porosłym mchem, oparł się o pień drzewa, machinalnie gładzšc korę, jak to lubił czynić w dzieciństwie w Landach. Lecz sosna pozostawiła na jego palcach gorzkš żywicę i intensywny zapach. Na to wspomnienie przeszłości wstrzšsnęły nim dreszcze. Przegonił te miłe obrazy, wytworzył w głowie zupełnš pustkę, ostatecznš. Już więcej żadnych myśli. Wówczas, wznoszšc twarz ku bezchmurnemu niebu, wycišgnšł broń. 10 Zniknięcie Adriena Delmasa przysporzyło Aristide'owi trosk. NiKt go nie widział od zebrania, podczas którego zawiadomił o egzekucji Maurice'a Fiaux. Obawiano się, czy policja lub gestapo podstępem nie zwabiły Adriena w jakšś zasadzkę. Lecz zwiadowcy nie przynieśli żadnych wieści. Pomimo rad towarzyszy broni, ani Aristide, ani D~ed~e Bask nie zgodzili się zmienić daty zaplanowanych spotkań i akcji, gdyż obaj byli głęboko przekonani, iż nawet torturowany, ojciec Delmas nie będzie mówił. Lancelot potępiał ten dowód zaufania. Od czasu zawarcia układu pomiędzy Dohsem a Grand_Cl~ementem, który dotychczas drogo kosztował R~esistance na południowym zachodzie Francji, większość dowódców siatek żyła opętana obsesyjnš myślš o zdradzie. Niektórzy z nich wszędzie widzieli zdrajców. Z całš pewnościš zdrajcš był Renaudin, delegat Ruchu Wyzwolenia Narodowego, któremu powierzono misję przegrupowania sił podziemia, a którego nazbyt często widywano w towarzystwie Grand_Clementa lub jego ludzi; mówiono o nim, że stoi na czele siatki liczšcej trzy tysišce ludzi. Pewnego dnia D~ed~e Bask, udajšcy się na umówione spotkanie w parku Boprdeaux w towarzystwie Lancelota, wysiadajšc z tramwaju spotkał się nos w nos z Andr~e No~elem (na którego ruch oporu wydał już wyrok śmierci) i Renaudinem. No~el zagadnšł ich uśmiechajšc się szeroko: - Cześć, inspektorze! Mówiš, że po odejściu z policji prowadzi pan poważnš działalność. - Chcesz może dostać próbkę od ręki? - zapytał ~ed~e Bask wkładajšc rękę do kieszeni. - Ejże! Nie udawaj pan idioty! Od desantu wszystko się zmieniło. Mam dla was ważne nowiny. Niech pan przyjdzie jutro o jedenastej na plac de la Victoire pomówić o wspólnym działaniu. Nazajutrz D~ed~e Bask przybył na wyznaczone spotkanie w towarzystwie Marca, członka ruchu oporu z Tuluzy, i czterech uzbrojonych ludzi. W umówionym miejscu nikt się nie stawił. Przez chwilę zdawało im się, że na rogu ulicy Elie_Gintrac mignęła im sylwetka Renaudina. Czas mijał, postanowili więc odejść. Właśnie wówczas zza żelaznej rolety magazynu nowości wyskoczyło sześciu esesmanów i ujęŁo idšcych przodem czterech partyzantów, którzy nie zdšżyli nawet wycišgnšć broni. D~ed~e Bask i Marc zdołali uciec, gdy Niemcy wcišgali ich towarzyszy do sklepu. Trzech przebiegło obok bramy, w której schronił się D~ed~e Bask, lecz go nie zauważyli. Gdy tylko skręcili za róg, strzelajšc pobiegł do sklepu. Partyzanci zaatakowali strażników i rozbroili ich. Ponieważ nie mógł ich uwięzić, D~ed~e Bask kazał im uciekać. Nieliczni przechodnie, którzy schronili się w kamienicy lub nie uciekli przy pierwszym wystrzale, przyglšdali się tej scenie w osłupieniu. Natychmiast po powrocie do kwatery głównej Aristide'a D~ed~e Bask i Marc złożyli raport. Odczytujšc go, Aristide ostatecznie przekonał się o zdradzie Renaudina. Nowe aresztowania utwierdziły go w tym przekonaniu, o ile jeszcze było tego trzeba; Pierre Roland, któremu zlecono niszczenie sieci elektrycznej, umożliwiajšcej odpalenie ładunków wybuchowych, które miały wysadzić w powietrze port Bordeaux i część miasta, mógł dokonać jedynie niewiele znaczšcych akcji sabotażowych. Podsunšł Aristide'owi myśl, by przez radiotelegrafistę poprosił pułkownika Buckmastera, aby zbombardowano sektor, w którym zlokalizowane były przewody. Następnego dnia po nadaniu wiadomości około piętnastu bombowców z 15 oddziału sił powietrznych U$s$a unicestwiło cały obwód zapłonowy. Dwa dni po bombardowaniu Pierre Roland został aresztowany i przewieziony do Le Bouscat, do domu pod numerem 197 przy Route du M~edoc. Torturowany zmarł, nic nie powiedziawszy. Ze względu na wiszšce nad wszystkimi zagrożenie, pogršżony w bólu i doprowadzony do wściekłości Aristide utworzył zespół składajšcy się z czterech gotowych na wszystko ludzi. Przez trzy dni śledzili REnaudina. 29 czerwca wszystko było gotowe: zastrzelili go na rogu ulic du H~eron i Mouneyra. Policjant, który myślał, że chodzi o zwykły napad, ścigał ich strzelajšc i ranišc dwóch ludzi, Moucheta i Langlade'a. Leżšcy na ziemi Mouchet strzelił do policjanta i zabił go, tymczasem zaś Jules i Fabas zdołali uciec, nim przyjechali niemieccy żołnierze i francuscy policjanci. Dwu więźniów torturowało gestapo. Mouchet został rozstrzelany, a Langlade zmarł wskutek odniesionych obrażeń. Później, 11 sierpnia, przyszła kolej na Andr~e No~ela, wcišgniętego w zasadzkę przez Triangle'a; w tym przypadku partyzanci, którym zlecono wykonanie wyroku, nie zadowolili się zastrzeleniem go, lecz obsypali go najpierw gradem ciosów, starajšc się zapewne w ten sposób pomśCić swych zabitych lub wywiezionych do obozów towarzyszy. Gdy wreszcie zdecydowali się go zastrzelić, zdrajcy nie można było poznać. Usunęli ciało, wrzucajšc je do Garonny. Natomiast Grand_Cl~ement przepadł bez wieści. W Deymier L~ea z trudem wracała do siebie po ciosie, jakim była dla niej śmierć Camille. Co noc budziła się zapłakana, przyzywajšc swojš przyjaciółkę. Pani Larivierre, która przygarnęła jš i Charles'a, na powrót układała dziewczynę do snu szepczšc uspokajajšce słowa. L~ea zasypiała na krótko, dręczona przez koszmary, jakie jej się często śniły po zabiciu szabrownika w Orleanie, teraz dochodziły do tego krwawe obrazy, w których szamotała się Sifflette. Od pani Larivierre dowiedziała się, że partyzanci rozproszyli się, niektórzy przegrupowali się w okolicach Blasimon i Mauriac. Dzielna kobieta nie potrafiła lub może też nie chciała powiedzieć jej Sifflette zostały tymczasowo pochowane w La R~eole. Zgodziła się dostarczyć Ruth list, w którym L~ea prosiła, by przekazano doręczycielowi nieco pieniędzy i ubrania. MŁody chłopak, który zawiózł wiadomość, wrócił zmieszany; za nim podšżała Ruth, która trzymała go była w zamknięciu dopóty, dopóki nie wyjawił jej, skšd pochodzi list. Pani Larivierre wpadła w straszliwy gniew, grzmiała, że Niemcy przyjdš jš aresztować i że należy niezwłocznie uciekać, tak jak stojš. Za bajońskš sumę Ruth kupiła dla L~ei stary rower, a Charles'a usadziła na swoim, mówišc: - Przyjechałabym po was pocišgiem, ale linia kolejowa znowu została zerwana podczas bombardowań. L~ea serdecznie podziękowała gospodyni, która z ulgš przyjęła jej odjazd. Do Montillac dotarły dopiero nazajutrz późnym wieczorem, tak wielkie było zmęczenie L~ei, zaś strome i kręte dróżki na wzgórzach ciężkie do pokonania. Ruth zdołała wprowadzić ich do domu tak, by nie zostali dostrzeżeni przez Fayardów. Silna goršczka na dwa dni przykuła L~eę do łóżka. Natomiast Charles, któremu guwernantka zakazała wychodzić na dwór, plštał się smutny i naburmuszony dopominajšc się matki. Gdy L~ea była w stanie mówić, bezbarwnym głosem, nie uroniwszy jednej choćby łzy, opowiedziała o ostatnich chwilach życia Camille i o stoczonej walce, której była świadkiem. - Co się stało z twoim stryjem i braćMi Lef~evre? - Nie wiem. Stryj Adrien nie wrócił po odwiedzinach Fran~cois Taverniera. Myślałam, że tutaj będziecie miały jakieś wiadomości o nim. - Nie. Ciotka Bernadette dostała kartkę pocztowš od Luciena, to wszystko. Wiemy, że twój stryj Luc bardzo się niepokoi o Pierrota, który przebywa podobno w Paryżu. Po twoim wyjeździe przyszedł list od Laure. Pozwoliłam sobie go otworzyć. - Co pisze? - Nic ważnego: że zaopatrzenie w Paryżu jest praktycznie żadne, ze względu na brak elektryczności nie działa metro, że przedmieścia sš prawie codziennie bombardowane i że Niemcy stajš się coraz bardziej nerwowi. Twoje ciotki majš się dobrze. - To wszystko? - Tak, poza tym, że oczekuje cię w Paryżu. - Nie pisze o Fran~coise? - Nie, ale dostałam list od twojej siostry. Od trzech miesięcy nie ma żadnych wiadomości od Ottona, który walczy w Rosji. - On stamtšd nie wróci. - Dlaczego tak mówisz? - Wszystkich nas zabijš, tak jak Camille - odparła odwracajšc się do ściany i nacišgajšc prześcieradło na głowę. Ruth z bólem patrzyła na tę ukochanš postać. Cóż poczšć? Czuła się stara i bezsilna. Poruszona do głębi śmierciš Camille nie wiedziała, jakš decyzję powzišć w sprawie bezpieczeństwa L~ei. Dziewczyna nie mogła tutaj pozostać. W każdej chwili Fayard mógł dowiedzieć się o jej obecności i jš zadenuncjować. Nie znała w okolicy wystarczajšco bezpiecznego miejsca, w którym mogłaby jš ukryć, gdyż większość zaprzyjaźnionych domów znajdowała się pod obserwacjš. Widzšc jednak L~eę wcišż nieruchomo leżšcš pod prześcieradłem w pokoju dziecinnym, w którym poprosiła, by jš położono, Ruth zdecydowała się pozostawić jš samš. Wieczorem 15 lipca, przy szczelnie pozamykanych pomimo okropnego upału oknach i okiennicach, Ruth i L~ea, siedzšc w gabinecie Pierre'a Delmas, słuchały z Londynu Jeana Oberl~e, który mówił o zabiciu przez policję Georges'a Mandela. - Po Philippe'ie Henriot to już drugi deputowany z departamentu Gironde zamordowany w cišgu ostatnich dni - stwierdziła Ruth, która kończyła szyć koszulę dla Charlesa wykrojonš ze starej sukienki. - Ciocię Lisę musiała bardzo zasmucić śmierć Henriota, tak bardzo lubiła jego głos. Znieruchomiały słyszšc skrobanie w okiennice. - Słyszałaś? - Tak. Wyłšcz odbiornik. Z bijšcym sercem i nastawiajšc uszu L~ea wykonała polecenie. Skrobanie powtórzyło się. - Schowaj się. Otworzę okno. - Kto tam? - spytała szeptem. - Jean Lef~evre - powiedział zduszony głos. - Jesteśmy ranni. - Szybko, otwieraj. Krwistoczerwone słońce zdšżyło właśnie skryć się za wzgórzem Verdelais i jeszcze przez kilka chwil zalewało swoim złocistoróżowym blaskiem okolicę, która tak pięknie wyglšdała przed zapadnięciem letniej nocy. W tej chwili światło oblewało swojš cudownš poświatš zakurzonych i zakrwawionych młodzieńców, otaczajšc ich jakby aureolš. Zapominajšc o zmęczeniu L~ea wyskoczyła przez okno, przez które chłopcy nie mieli siły wejść samodzielnie. Wspomagana przez Ruth wepchnęła ich do środka domu. Raoul osunšł się na podłogę bez przytomności. - Stracił dużo krwi... Trzeba by wezwać lekarza - zdšżył powiedzieć Jean, zanim sam zemdlał. Silna Ruth wybuchnęła szlochem. - Nie pora płakać. Idź po lekarza. Zamaszystym ruchem Ruth otarła oczy. - A będzie to chciał przyjechać? Za bardzo bojš się gestapo. - Nie musisz zaraz mu mówić, że sš ranni, powiedz... sama nie wiem... że ktoś skaleczył sobie nogę kosš, albo siekierš. - Ale jak ich zobaczy?... - W końCu to przecież lekarz. Jeśli nic nie zrobimy, to na pewno umrš. - Masz słuszność, idę zadzwonić... - Telefon działa? - Tak. - No to na co czekasz? Ja przyniosę ręczniki. W panujšcym w salonie mroku L~ea wpadła na ciotkę Bernadette Bouchardeau. - Co się dzieje? Słyszałam jakiś hałas. - Skoro już tu jesteś, to nam pomożesz. To Jean i Raoul, sš ranni. - Och! Mój Boże! Biedni chłopcy. - Przynieś ręczniki i apteczkę. Uważaj, żeby nie zbudzić Charles'a. W gabinecie Jean odzyskiwał przytomność. - ... Tak panie doktorze, posiadłość Montillac, na szczycie wzgórza w lewo... Proszę się pośpieszyć... Już jedzie. To nowy doktor z Langon. - Dziękuję, Ruth. Jak się ma mój brat? Obie kobiety nie odpowiedziały. Ruth wsunęła mu jasieczek pod głowę. Weszła Bernadette, niosšc bieliznę i apteczkę. O mało nie zasłabła widzšc zakrwawionych młodzieńców i zaszlochała jak poprzednio Ruth. - O nie! - krzyknęła L~ea, wyrywajšc z ršk ciotki prześcieradła. - Przynieś goršcej wody. Gdy przyjechał doktor Jouvenel, obaj ranni mieli już obmyte twarze i czyste ręce. Był bardzo młody, wyglšdał jeszcze na studenta. Zbladł na ich widok. - Dlaczego powiedzieliście, że to do wypadku? - Nie byłyśmy pewne, czy pan przyjedzie, jeśli powiemy prawdę - rzekła L~ea. - Panienko, jestem lekarzem, muszę leczyć wszystkich, zarówno partyzantów jak i Niemców. - W tym wypadku chodzi o partyzantów, panie doktorze - powiedziała L~ea łagodnym głosem. Nie zwlekajšc dłużej zbadał wcišż nieprzytomnego Raoula. - Proszę mi podać nożyczki. Rozcišł stwardniałe od krwi spodnie. Trzy kobiety nie zdołały powstrzymać okrzyku. Całe podbrzusze stanowiło jednš wielkš ranę. - Biedaczysko... Nic tu nie mogę zrobić, trzeba go przewieźć do szpitala. Za dużo stracił krwi. - Doktorze, to niemożliwe - powiedział Jean, który podczołgał się do brata. - Jeśli schwyta go gestapo, będš go męczyli. - Sprzeciwię się temu. - To przecież i pana aresztujš. Doktor Jouvenel wzruszył ramionami. - Jean... - Jestem, Raoul, nie bój się, jesteśmy bezpieczni, przewiozš cię do szpitala. - Słyszałem... Nie warto... umrę, nim mnie tam dowiozš... - Cicho bšdź... głupstwa opowiadasz, wyzdrowiejesz... - L~ea... To ty?... - Tak, Raoul. - Jestem szczęśliwy... - Proszę nic nie mówić - rzekł lekarz zakładajšc prowizoryczny opatrunek. - Doktorze... to już bez znaczenia, dobrze pan o tym wie... L~eo? Jesteś tutaj?... - Tak. - Daj mi rękę... W porzšdku, doktorze, niech się pan zajmie moim bratem... - Już skończyłem, wezwę karetkę. - Proszę chwilę zaczekać, doktorze... niech się pan zajmie moim bratem. - Niech pan robi to, o co pana prosi - powiedziała Ruth. Jean miał kulę w ramieniu, drugš w udzie i mocno uszkodzonš rękę. - Pana też muszę przewieźć do szpitala, nie mam przy sobie żadnych narzędzi do usunięcia pocisków. - Trudno. Niech mi pan założy tylko opatrunki. - Grozi panu gangrena. L~ea przyzywała łagodnym głosem: - Raoul!... Raoul... - Nie krzycz, L~eo... jestem szczęśliwy... bo umieram przy tobie... - Cicho bšdź!... Jean, jesteś tutaj?... - Tak. - No to dobrze... L~eo, kocham cię... Jean też... Tak jest lepiej... Po wojnie pobierzecie się... - Po wojnie to ona ciebie poślubi, mój stary... Zawsze ciebie wolała. Prawda, L~eo? - To prawda?... - Tak - wyszeptała wpatrujšc się jak urzeczona w tš wychudzonš, zbiedzonš twarz, o błyszczšcych oczach, ścišgniętych nozdrzach i szarej bladości śmierci, zabierajšcej młodego człowieka, który przez jednš szalonš noc był jej kochankiem. - L~eo... Och! Nagła ociężałość jego głowy! Przez ułamek sekundy raz jeszcze stanšł jej przed oczyma obraz śmierci Sidonie... Jaki piękny był Raoul mimo kilkudniowego zarostu, który zacierał jego rysy. Uśmiechał się. L~ea wolno złożyła wargi na ciepłych jeszcze ustach chłopaka. Kiedy się podniosła, zakręciło jej się w głowie. Wsparła się na ramieniu lekarza. - Niech się pani położy. Leżšc patrzyła na Jeana, który płakał przyciskajšc do siebie nieżyjšcego już brata. Ciotka i Ruth też płakały. Jš zaś dławił smutek nie wyciskajšc łez z oczu. Wspomagany przez Ruth i L~eę lekarz wykopał grób w sypkiej ziemi przy piwnicy z winami, za kępš ligustru i bzów. Zwłoki zawinięte w prześcieradło złożono w dole i zasypano ziemiš. Na wieży kościelnej w Verdelais wybiła trzecia rano. Jean ani drgnšł, gdy lekarz zrobił mu zastrzyk przeciwtężcowy. Dał mu też środek uspokajajšcy, dzięki któremu chłopak szybko zapadł w ciężki sen. L~ea odprowadziła doktora Jouvenela do miejsca, w którym zostawił rower. Nie warto było się kryć, u Fayardów na pewno zauważyli jego przyjazd. - Powinna pani jak najszybciej stšd wyjechać - powiedział. - A dokšd? - Przecież gdzieś m a pani jakšś rodzinę? - Tak, w Paryżu. - Niezbyt dogodnie tam teraz dojechać, pocišgi rzadko kursujš, ale na pani miejscu jednak bym próbował. - Ale nie mogę zostawić ich samych! - Zastanowię się. Jeśli bęDę mógł pani pomóc, uczynię to. MoGę zawieźć paniš samochodem do Bordeaux. - Dziękuję, doktorze. ZObaczę. Czy stan Jeana nie jest zbyt poważny? - Nie, nie bardzo. Ale nie może zbyt długo pozostawać z tymi kulami w ciele. Do widzenia, panienko. - Do widzenia, doktorze. Jean Lef~evre spał w gabinecie Pierre'a Delmas aż do pory obiadowej. Łapczywie wypił niesmacznš kawę, którš przyniosła mu Ruth, i zjadł ogromnš porcję ciasta z czereśniami. - A, obudziłeś się - rzekła L~ea wchodzšc. - Bardzo cię boli? - Nie. Chcę stšd odejść. - Dokšd pójdziesz? - Nie wiem. Spróbuję odnaleźć oddział, o ile ich nie złapali albo nie wybili wszystkich do nogi. - Co się stało? - NiE masz papierosa? Z kieszeni sukienki z kwiecistego sztucznego jedwabiu L~ea wyjęła stary kapciuch na tytoń i paczkę bibułek do papierosów marki Job i podała mu je. - To wszystko, co mam. Palce drżały mu tak bardzo, że nie mógł utrzymać tytoniu w cienkiej bibułce. - Daj. Wprawnš rękš L~ea zwinęła papierosa, zwilżyła podklejony brzeg bibułki i przypaliła. Kilka chwil palił w milczeniu. "Wszystko zaczęło się w ostatni poniedziałek, dziesištego lipca. Raoul i ja byliśmy z partyzantami z oddziału Grand_Pierre'a. Złapaliśmy wiadomość z B$b$c. Jeszcze słyszę głos speakera: "Tapefort straszy... powtarzamy: Tapefort straszy..." Maurice Blanchet odwrócił się do Maxime'a Lafourcade i powiedział: - Możesz ogłosić zbiórkę grupy, to dziś wieczór. Spytałem Maxime'a, co to oznacza; odpowiedział mi: - Będzie zrzut koło gospodarstwa Bry w Sainat_L~eger_de_Vignague. To była dobra wiadomość, gdyż od potyczki w SAint_Martin_du_Puy brakło nam amunicji. Około dziesištej wieczorem blisko dwudziestu z nas obstawiało teren zrzutu, pięciu pilnowało drogi, do której przylegało pole, dwóch siedziało w furgonetce ukrytej w lasku, inni niecierpliwie wyczekiwali pojawienia się samolotu. Wreszcie, po upływie pół godziny, usłyszeliśmy warkot silnika latajšcej fortecy i zapaliliśmy latarki. Na dany sygnał trzej towarzysze i ja rzuciliśmy się po pierwszy pojemnik ze stenami i opatrunkami; w drugim był tytoń, materiały wybuchowe i granaty. Mieliśmy właśnie otwierać trzeci, gdy usłyszeliśmy gwizdek. - To oni! - krzyknšł wartownik. Pośpieszcie się - rozkazał nam Maxime. Zdołaliśmy załadować zawartość czwartego pojemnika na furgonetkę. Maxime wydał nam rozkaz wycofywania się w chwili, gdy Niemcy zaczynali do nas strzelać. Przedostaliśmy się do obozowiska partyzantów w Duras i następnego dnia dowiedzieliśmy się, co stało się z naszymi czterema towarzyszami. Jean nerwowo zacišgnšł się papierosem, który już zgasł. L~ea zapaliła mu następnego. Bezdźwięcznym głosem podjšł swš opowieść: "Maxime został na miejscu akcji z Rogerem Mannieu, Jeanem Clav~e i Elie Juzanxem, by osłaniać nasz odwrót. Ustawili karabin maszynowy pomiędzy dwoma pojemnikami i dzięki zrzuconej amunicji ostrzeliwali teren. Niemcy odpowiadali na ich ostrzał, lecz się nie pokazywali. Pomimo spustoszenia, jakie czynił karabin maszynowy, czterech policjantów dopuściło ich na odległość mniejszš niż czterdzieści metrów od naszych kolegów. Wszyscy zostali ranni i usiłowali uciekać, lecz było za późno. Więc zużyli do końca zapas amunicji: Niemcy ogłuszyli ich uderzeniami kolbš, i śmiali się, gdy te łajdaki z policji ich torturowali. Zdarli im paznokcie, pozrywali mięśnie, oskalpowali i w końcu nieszczęśni musieli zebrać resztki sił, żeby wykopać sobie groby. Z suchymi oczami L~ea patrzyła, jak Jean łka. - A co się stało potem? - Podpalili zagrodę Bry i ze śpiewem na ustach odjechali do Mauriac. Z ludźMi z oddziału w Duras zasadziliśmy się na przestrzeni około pięćdziesięciu metrów przy drodze do Blasimon. Ostrzelaliśmy z karabinów maszynowych i obrzuciliśmy granatami ich kwatery. Niemcy i policjanci padli na ziemię, żeby odpowiedzieć na nasz atak. Tam właśnie Raoul został ranny w ramię, a ja w nogę. W pobliżu nas zginęło dwóch naszych: Jean Koliosky i Guy Lozanos. Wycofaliśmy się ścinajšc kilku wrogów ogniem z karabinu maszynowego. Gdy zbliżaliśmy się do cmentarza w Mauriac, ponownie zostaliśmy ranni. Ksišdz Gr~eciet przyjšł nas i udzielił pierwszej pomocy. Widzšc, jak poważny jest stan Raoula, uprzedził doktora Lecarer z La R~eole, który należał do naszej siatki. Lecz ze względu na obstawione drogi nie mógł przewieźć nas do siebie i zostawił nas w Le Pian, skšd przyszliśmy na piechotę. Resztę już znasz. Dwoje przyjaciół milczało długi czas, trzymajšc się za ręce. Ich smutne zamyślenie przerwała Ruth wchodzšc nagle do gabinetu. - Niepokoję się, nikogo nie ma u Fayardów, wszystko pozamykane. Moje dzieci, musicie stšd uciekać. - Ale dokšd mamy uciekać? Do Paryża, do twoich ciotek. - Nie mogę teraz jechać, muszę pójść do Verdelais zawiadomić matkę. - Ja się tym zajmę, Jean. - Dziękuję, Ruth, ale to ja muszę zawiadomić matkę o śmierci Raoula. - Rozumiem, mój mały... A co zrobisz potem? Nadal będę się bił. Wybacz mi, L~eo, że cię zotawiam, nie mogę inaczej postšpić. - Jean, weź mój rower, szybciej dojedziesz. - Dziękuję. Jeśli to będzie możliwe, to go odprowadzę. Żegnaj, L~eo. Ty też powinnaś wyjechać. Ucałowała go w milczeniu. Bernadette Bouchardeau i Ruth też go uściskały, zalecajšc mu, by dbał o siebie. 11 L~ea kończyła układać w wygodnym do noszenia na ramieniu worku marynarskim nieco ubrań dla Charles'a i dla siebie, a także szkatułkę zawierajšcš resztki biżuterii, jaka należała niegdyś do jej matki. Ruth przyniosła jej kanapki, zawinięte w białe płótno, i termos z wodš. - Dałam Charles'owi torbę z czereśniami i kawałkiem placka. - Jedź z nami, Ruth. Proszę cię. - Nie, moja kochana. Ktoś musi zajmować się domem i twojš ciotkš. - Boję się zostawiać was tu same. - A co mogłoby się stać dwóm takim jak my starym kobietom? Niesłusznie się niepokoisz, wszystko będzie dobrze. - Nadal nie ma żadnych wieści o Fayardach? - Nie. - O której ma przyjechać doktor Jouvenel? - O trzeciej. W zasadzie odjazd pocišgu jest zaplanowany na czwartš, o ile do tej pory tory kolejowe zostanš uprzštnięte. - Myślisz, że w Bordeaux będziemy mieć miejsca siedzšce w paryskim pocišgu? - Doktor Jouvenel powiedział, że uprzedzi swojego przyjaciela, który pracuje na dworcu Saint_Jean. - L~ea, kiedy jedziemy? - spytał Charles, który wbiegł do pokoju. - Niedługo. Poczekamy na doktora. - A on nas zawiezie do mamy? - Nie wiem... może. Idź się bawić na podwórku, zaraz do ciebie wyjdę. L~ea zamknęła walizkę i rozejrzała się wokół. "Już nigdy więcej nie zobaczę tego pokoju", pomyślała. Ze ściśniętym sercem zamknęła za sobš drzwi pokoju dziecinnego, który tyle razy stanowił schronienie dla jej smutków i uspokajał jej złości. Na zewnštrz niebo było bezchmurne. Południowe słońce ostro przygrzewało, równie silnie jak poprzedniego dnia. W winnicach widać było trochę zeschniętych krzaków. Dlaczego Fayard opuścił Montillac właśnie w chwili, gdy czekało tu tyle roboty? - Ruth, przeniosę bagaże do budki dróżnika, w ten sposób doktor nie będzie musiał wjeżdżać na teren posiadłości. - Jak chcesz. Masz tutaj trochę pieniędzy na podróż, to wszystko, co mam. - Dziękuję, Ruth. Ale jak sobie poradzisz? - My nie potrzebujemy pieniędzy. Mamy czym się wyżywić z warzywnika, a i kury teraz się niosš. A poza tym w przyszłym miesišcu twoja ciotka powinna dostać swojš rentę. PośPiesz się, obiad niedługo będzie gotowy. Włóż kapelusz, słońce jest niezdrowe. L~ea nie chciała sprzeciwiać się starej kobiecie i poszła do hallu po swój słomkowy kapelusz. Świeży chłód i półmrok panujšce w hallu sprawiały przyjemne wrażenie po upale i ostrym świetle na zewnštrz. Bardzo lubiła to pomieszczenie, miejsce spotkań domowników, położone na osi północ_południe; zawsze panował tu lekki nieporzšdek, gdyż każdy zostawiał na stole czy krzesłach część garderoby albo zabawkę, ksišżkę, gazety czy robótkš. "Kiedy skończy się wojna, trzeba tu będzie odnowić", pomyślała toczšc wzrokiem po białych ścianach, które ożywiały stare sztychy przedstawiajšce zabytki Bordeaux, zdobione mitologicznymi postaciami talerze z białożółtej porcelany z epoki Dyrektoriatu. Wysokie lustro, poczerniałe i upstrzone przez muchy, odbiło jej sylwetkę. Ależ schudła! To by się nie spodobało Fran~cois, który lubił pulchniejsze kobiety. Lecz zaskoczyło jš raczej spojrzenie, twarde i jednocześnie przygaszone... Pomyślała o martwych oczach Raoula, Camille... Sidonie... doktora Blancharda... służšcej Marie... ojca... matki... małżonków Debray... Rapha~ela Mahla... wszystkich zmarłych, których kochała... Kto jeszcze zginšł?... Albert i Mireille?... stryj Adrien?... Laurent... Lucien?... Przemiły kuzyn Pierrot?... - L~ea, dokšd idziesz w kapeluszu? Głos Charles'a wyrwał jš z rozmyślań o zmarłych. - Zaniosę walizkę i przejdę się trochę. Chcesz iść ze mnš? - O tak! Moja L~eo - powiedział chłopczyk przytulajšc się do niej. W budce dróżnika złożyli worek marynarski i walizeczkę i ręka w rękę schodzili w dół po zboczu ku ziemiom leżšcym poniżej tarasu. Mimo braku siły roboczej winnica była dobrze utrzymana. - Patrz, sandał mi się rozpišł. L~ea pochyliła się i zapięła sprzšczkę. - Nie ruszaj się!... - wyszeptała nagle przyciskajšc dziecko do ziemi. Wzdłuż wysadzanej cyprysami drogi szło zgiętych wpół siedmiu, może ośmiu mężczyzn w granatowych mundurach trzymajšc przed sobš karabiny maszynowe. Zatrzymali się, gdy podeszli do tarasu. Nad nimi przez barierkę przechylał się jakiś mężczyzna... L~ea wstrzymała okrzyk: za jego plecami w ciszy biegli niemieccy żołnierze. Z miejsca, w którym się znajdowała, L~ea widziała jedynie zielone hełmy. OfIcer Wehrmachtu dał znak policjantom, którzy wdrapali się na taras. Charles próbował wyzwolić się z uścisku dziewczyny. - Puść mnie, to boli. - Błagam cię, bšdź cicho... W Montillac sš Niemcy. Ciałko dziecka zaczęło drżeć. - Boję się... chcę do mamy. - Cicho bšdź, bo inaczej złapiš nas oboje. Umilkł pochlipujšc cichutko i nie zdajšc sobie nawet sprawy, że się moczy. Na przypalonej słońcem równinie wszędzie panował spokój, było tak cicho, że można by się zastanawiać, czy przypadkiem nie zdawało jej się, że widziała Niemców i policjantów. Nadaremnie nadstawiała uszu, poza cykaniem świerszczy nie wyłowiła innego dźwięku. Może Ruth i ciotka Bernadette zauważyły ich w porę i zdołały uciec. Ta nadzieja prysła jak bańka mydlana, gdy usłyszała nieludzki krzyk. Nie zastanawiajšc się nawet przez chwilę L~ea zerwała się i trzymajšc Charles'a za ršczkę popędziła w stronę tarasu, przeklinajšc swojš widocznš z daleka sukienkę w kwiaty. Skryli się za jednym z cyprysów. Niemcy i policjanci kręcili się tu i tam po podwórzu, kopniakami i uderzeniami kolb wyważali wrota piwnic z winem; od serii z karabinu maszynowego posypały się szyby, z jednego z okien na pierwszym piętrze wyrzucano meble. "Dlaczego to robiš?", pomyślała. Znajdowała się za daleko, by wyraźnie widzieć i słyszeć, co się tam dzieje. Kwadratowe filary zasłaniały po części podwórze. Ocierajšc się o jeden z filarów wjechała furgonetka. Przystšpiono do grabieży. Krzyki, wybuchy śmiechu, wystrzały, docierały do nich jakby nierzeczywiste w tym znajomym, skšpanym w słońCu zakštku. W warzywniku przy domu Fayardów dwaj policjanci uganiali się za drobiem. Nagle: o zgrozo... Spoza grabów pojawiła się postać cała w płomieniach, krzyczšc wniebogłosy obróciła się wokół swej osi i opadła na żwir alejki... L~ea przycisnęŁa do siebie dziecko, które się nie poruszało, ani drgnęło. Wytrzeszczonymi oczyma patrzyła, jak się wygina, jak wije się ciało jednej z dwu kobiet, które opuściła kilka chwil wcześniej... Czy była to Ruth czy też Bernadette?... Płomienie były tak silne, że nie można było rozróżnić twarzy..., która się roztapiała. Krzyki przestały się dobywać z czarnego otworu na miejscu ust. Ostał się jedynie tlšcy się wcišż jeszcze sczerniały szkielet. Niemiecki żołnierz popchnšł go końcem stalowego przewodu połšczonego z dwojakiego rodzaju butlami przytroczonymi do pleców. Zapewne uznał, iż zwłoki nie sš jeszcze dostatecznie zwęglone, gdyż ze stalowego przewodu wypuścił długi płomień, czemu towarzyszył złowieszczy świst. Powykręcana ręka trupa z rozcapierzonymi palcami, zwrócona ku niebu jak gdyby w jakimś geście wzywajšcym opieki boskiej, rozpadła się pod wpływem siły ognia. Rozbawiło to żołnierza... Odwrócił się i wszedł na podwórko. Do furgonetki ładowano skrzynki z winem. Jak zahipnotyzowana L~ea nie mogła odwrócić wzroku od dymišcych zwłok, których okropny zapach dolatywał aż do niej... Gdy przeżywała tę koszmarnš scenę, na wieży kośCioła w Saint_Macaire wybiła druga. Po wiadukcie przejechał pocišg... Linia kolejowa w Saint_Pierre_d'Aurillac została więc naprawiona... - L~ea, zgnieciesz mnie... chcę stšd iść, boję się. - Charles... Prawie o nim zapomniała, tak bardzo tworzył z niš jedność... Odwróciła się z wysiłkiem... Zaczšł płakać spojrzawszy na niš... Zakryła mu usta dłoniš i potrzšsnęła malcem. - Zamilczże... złapiš nas. W jej głosie był taki nacisk, że przestał jęczeć, lecz łzy nadal obficie płynęły mu z oczu zalewajšc policzki i koszulkę. Gdzieś tam wysoko, koło domu, wino płynęło po brodach kanalii w mundurach. Z podwórza, zataczajšc się, wyszedł policjant z butelkš w ręku. Rozpišł rozporek i krztuszšc się ze śmiechu oddawał mocz na dymišce jeszcze szczštki ludzkie, po czym odwrócił się, czynišc gest, jak gdyby wznosił toast za zdrowie tej, którš tak unicestwili... L~ea zaczęła wymiotować... Charles cišgnšł jš za sukienkę... - Chodź... uciekajmy! Ma rację... Trzeba uciekać... Podniosła się... Nie!... Z okna sypialni rodziców, z okna pokoju Ruth strzelały płomienie... Nieruchoma, doskonale zewszšd widoczna, nie mogła oderwać oczu od płonšcego domu, jej domu. Odcišgnšł jš Charles, postępowała z głowš wcišż zwróconš ku temu domostwu, które było jej punktem odniesienia, tak jak niegdyś było punktem odniesienia jej ojca... L~ea paliła się razem z nim... - Nie patrz... Chodź... Chłopczyk cišgnšł jš ze wszystkich sił. Jak to się stało, że dotarli do drogi nie zauważeni?... Dziecko wycišgnęło worek i walizkę z budki dróżnika, podało L~ei, która schwyciła je odruchowo. Teraz płomienie widać już było z daleka... Syrena w Saint_Macaire wyła nad zalanš słońcem okolicš... L~ea odwróciła się gwałtownie. Wraz z domem coś w niej umierało. Po co tu tkwić, skoro nic już nie zostało? Pełnym determinacji ruchem poprawiła worek na ramieniu, stršciła z głowy słomkowy kapelusz używany do prac w polu, stanowczo ujšła ršczkę Charles'a i ruszyła w drogę nie oglšdajšc się za siebie. Fayardowie powrócili dopiero wieczorem następnego dnia. Jedynie śpiesznemu przybyciu strażaków zawdzięczali, że ich dom, stodoły, piwnice z winem i szopy zostały uratowane przed spłonięciem. Z pałacu pozostały tylko okopcone mury. Gdy wrócili, ludzie grzebali jeszcze w zgliszczach. Zaprzestali swej posępnej roboty, gdy dostrzegli nieruchomo stojšcš parę z otwartymi ustami przypatrujšcš się zniszczeniom. Zbliżył się do nich mężczyzna w podeszłym wieku, z twarzš i rękoma pokrytymi sadzami. Długo na nich patrzył, po czym z całym spokojem plunšł im w twarz. - Oszalałeś, Baudouin! - wykrzyknšł Fayard. - Co cię napadło? - Ty skońCzony łajdaku, jakbyś nie wiedział - odparł wskazujšc pogorzelisko. Tamten patrzył na niego, jak gdyby nie rozumiał. Baudouin doskoczył do niego i schwycił go za kołnierz kurtki. - Nie będziesz mi tu odgrywał niewiništka, ty skurwysynu!... To może nie ty nasłałeś tutaj fryców?... Może nie prowadzisz z nimi podejrzanych interesów, nie dostarczasz im, niby po przystępnych cenach wina twoich państwa... No, powiedz!... Ty gnoju... Może nie ty?... - Ale ja nigdy nie chciałem, żeby spalili pałac! - W to nie wštpię! Od dawna masz na niego oko. Matko Przenajświętsza! Nieźle będzie cię kosztowało, żeby go odbudować. Inny mężczyzna podszedł do pani Fayard. - A co to, M~elanie, nie pytasz, co też się stało z paniami z pałacu?... Ejże!... Nie trzęś się tak! My nie mamy miotaczy ognia, my mamy tylko nasze pięści, żeby sprać was nimi po gębach. - Uspokój się, Florent, nie będziemy sobie brudzić ršk. Pod rondem kapelusza z czarnej słomki M~elanie Fayard wytrzeszczała oczy z przerażenia. - Nic nie rozumiem z waszej gadaniny! Byliśmy u mojej siostry w Bazas. - Innym to opowiadaj, nie nam, ty stara kłamczucho. Wyjechaliście, boście wydali panienkę L~eę i paniš d'Argilat gestapo... - To nieprawda! - I nie chcieliście być świadkami tego, co tu się działo. No! Pewnie wszystko by się w was wywracało, gdybyście widzieli, jak siostra pani Delmas piecze się jak tost, a z panny Ruth krew sika naokoło. No, a panienki L~ei i malca to nawet nie odnaleźli!... Sš może pod zgliszczami. To by nawet i lepiej dla nich było, niż gdyby zabrali ich Niemcy albo ci, co dla nich pracujš. - Nie wiedzieliśmy, że panienka L~ea i Charles wrócili. - To byliście chyba jedynymi, którzy o tym nie wiedzieli. Bo myśmy w Saint_Macaire wiedzieli, że wrócili bez pani d'Argilat, która zginęła w Lorette... A wy, mieszkajšc tuż obok!... Gdyby istniała sprawiedliwość, was też trzeba by było spalić. - Nie goršczkuj się, przyjacielu. Końca wojny tylko patrzeć i tacy jak oni zapłacš, uwierz mi. Zostanš osšdzeni przez trybunał ludowy i skazani. - Tacy ludzie nie zasługujš na sšd. - Przysięgam wam, że to nie my! to prawda, że od lat mam chrapkę na majštek, że sprzedawałem wino Niemcom, ale nie robiłem nic, czego by inni też nie robili. Jak bym mógł dbać o winnicę, gdybym nie sprzedał wina? Czym płaciłbym robotnikom i za sprzęt? Może wy mi powiecie? - Nie kpij sobie z nas. Myślisz, że nie wiadomo, ile poszło do twojej kieszeni! - To wszystko plotki, to przez zazdrość. - A ten twój syn, Mathias, chyba nam nie powiesz, że nie miał chętki na dziewczynę i na majštek? Że nie zadaje się z boszami w Bordeaux? - To jakaś pomyłka, to nie o mojego syna chodzi... - Jego też obedrzemy ze skóry, a tymczasem masz!... A masz... - Przestańcie! Z rowerów zsiadło dwóch żandarmów. Jeden z nich zwrócił się do zarzšdcy piwnic z winem. - Fayard, trzeba będzie przyjść złożyć zeznanie na posterunku i rozpoznać ciało. - Jakie ciało? - Prawdopodobnie ciało pani Bouchardeau. - Och! Mój Boże! - jęknęła M~elanie Fayard zasłaniajšc sobie twarz chusteczkš do nosa. - Przyjdźcie oboje jutro z samego rana. Żandarm zwrócił się do Baudouina. - Nie znaleźliście nowych ofiar? - Nie, wszystkośmy przewrócili do góry nogami, zdziwiłbym się, gdyby tam ktoś jeszcze był. - Tym lepiej! Ale przecież wyraźnie nam powiedziano, że w domu była dziewczyna i dziecko. Co się z nimi stało? Baudouin bezradnie rozłożył ręce. - Dobra, wystarczy tego! - Zawiadomiliście rodzinę w Bordeaux? - Mer się tym zajšł. Mecenas Delmas powinien przyjechać jutro. - Może będzie miał jakieś wiadomości o swojej bratanicy? A tego, co to jest księdzem, też powiadomiliście? - Kpisz sobie? Dobrze wiecie, że jest poszukiwany przez policję francuskš i gestapo. Jeśli wiecie, gdzie przebywa, wydajcie go, piękna nagroda jest do wzięcia. - Za kogo mnie macie? Ja się czymś takim nie skalam. - Nasi obywatele nie sš aż tak dumni. Nie ma dnia, żebyśmy nie dostawali anonimowych listów z donosami na Żydów, partyzantów, na tych, którzy ukrywajš rzekomych angielskich pilotów albo słuchajš audycji z Londynu. Niedługo ci sami będš wydawać panienki lekkich obyczajów, które w niedziele bawiš się z niemieckimi żołnierzami na potańCówkach w grotach Saint_Macaire. - I będš mieli rację - powiedział pryszczaty młody chłopak ze straszliwym zezem. - Przez zazdrość tak mówisz, Pięknooki. - Nie nazywaj mnie Pięknookim! To wszystko dziwki, te dziewczyny, co tańCzš z Niemcami! Gdyby jeszcze tylko tańczyły, ale śpiš z nimi, a ich narzeczeni siedzš w więzieniach, walczš w partyzantce albo zostali wywiezieni na przymusowe roboty, ale poczekajcie, niech no wojna się skończy, dopiero damy po gębach i tyłkach tym szmatom! Dostanš nauczkę za to, że żyły z boszami. - Nie chciałbym być na ich miejscu, jak ty i tobie podobni dostanš je w swoje ręce. A teraz, chłopy, wracajcie do chałup, nic tu już nie ma do roboty. Ciało Bernadette Bouchardeau zostało złożone w rodzinnym grobowcu rankiem 22 lipca w obecności mecenasa Delmas, jego syna i licznych osób, spośród których część przybyła tylko po to, by wyrazić swoje potępienie i gniew. Furgonetkę żandarmerii zaparkowano na placu pod lipami. Przy grobie Toulouse_Lautreca stało dwóch policjantów w cywilu, którzy przyjechali z Bordeaux i uważnie przyglšdali się każdemu, kto składał kondolencje adwokatowi. Małżonkowie Fayard trzymali się z boku, nie odważyli się zbliżyć, świadomi wrogości przeważajšcej liczby zgromadzonych. Luc Delmas podszedł do nich i serdecznie uścisnšł im dłonie, co wszystkim wydało się przesadš. Ceremonia przebiegła bez żadnych incydentów. W szpitalu w Langon Ruth znajdowała się wcišż między życiem a śmierciš. 12 Rywalizacja, jaka na poczštku 1944 roku spowodowała rozłam wśród głównych frakcji R~esistance na południowym zachodzie Francji, stała się igraszkš w rękach dowódców niemieckich w tym regionie. Cóż ich obchodziło to, że generał Koenig jest głównodowodzšcym F$f$i, że generał Chaban_Delmas zastšpił Bourges_Maunrouy'ego, że Triangle to nikt inny tylko generał Gaillard, delegat wojskowy na region B, że Aristide sprawuje dowództwo w okręGU Gironde w imieniu generała Koeniga, że Caston Cusin jest komisarzem Republiki, że gaulliści nie dowierzajš komunistom i że generał Moraglia przysłany przez komitet akcji zbrojnej, najwyższš komisję Krajowej Rady Ruchu Oporu, nie zdołał zyskać autorytetu w tym rejonie? Anonimowe listy, spontaniczne denuncjacje, informacje wyjawiane pod wpływem tortur czy gróźb, różne formy kolaboracji pozwalały im brać krwawy odwet na ludności, unicestwiać oddziały partyzanckie i przeprowadzać aresztowania ważnych członków R~esistance. Właśnie w wyniku zdrady zostało zaatakowane przez około trzydziestu Niemców pod dowództwem porucznika Kunescha i około trzydziestu policjantów z szefem regionu podpułkownikiem Franc na czele, gospodarstwo Richemont koło Faucats, w którym rozbiło się obozem w oczekiwaniu najbliższego zrzutu broni i amunicji osiemnastu młodych ludzi, w większości studentów i licealistów. Rankiem 14 lipca dwunastu spośród nich znajdowało się w zagrodzie. Mimo że słabo uzbrojeni, walczyli przez trzy godziny. Zginęli wszyscy: Lucien An~dre, Jean Burneau, Guy C~el~erier, Daniel Dielkin, Jacques Goltz, Christian Huault, Pogre Hurteau, Fran~cois Mosse, Michel Picon, Jacques Rouin, Roger Sabate i Andr~e Taillefer. Najstarszy miał dwadzieśCia dwa lata, najmłodszy siedemnaście. Zdrada pozwoliła także zlokalizować 25 czerwca oddział partyzancki w okręGu le M~edoc dowodzony przez Jeana Dufour. Niemcy i policjanci wspierani przez grupę hinduskš wyspecjalizowanš w infiltracji lasów, z nastaniem dnia przystšpili do ataku w lesie pod Vignes_Oudines. Na czele garstki ludzi Jean Dufour próbował opóźnić ich posuwanie się do przodu. Zginšł, gdy wyczerpała mu się amunicja. Polowanie na partyzantów trwało aż do następnego dnia, obozowiska z Vignes_OUdines, Baleys i le Haut_Garnaut zostały zniszczone. Zginęło około setki Niemców i siedemnastu ludzi z ruchu oporu. Jednego z rannych wystawiono na widok publiczny na placu w Hourtin, gdzie, pozbawiony pomocy lekarskiej, zmarł. Podobnie podczas ataku w Caucats, więźniowie zostali rozstrzelani na miejscu, a ranni dobici. Granatowi policjanci i żołnierze wyżywali się na mieszkańcach Liard i na personelu zamku w Nodris zabijajšc i aresztujšc wiele osób. Aresztowani dołšczyli w forcie H~a do sześciu więźniów z nieudanego ataku na fabrykę materiałów wybuchowych w Sainte_H~el~ene, 23 czerwca. Po torturach zostali rozstrzelani lub wywiezieni do obozów. I znów zdrada pozwoliła zaaresztować Luciena Nouaux, zwanego Marc, i jego towarzysza, Jeana Barraud. Raz jeszcze Dohse swymi groźbami i obietnicami nakłonił młodego partyzanta, który sam został wydany przez dwóch członków ruchu oporu aresztowanych przez policję niemieckš w Pauillac, żeby zgodził się posłużyć za przynętę. W towarzystwie Rogera, agenta gestapo, młody człowiek wyznaczył im spotkanie koło stadionu miejskiego. Marc niczego nie podejrzewajšc patrzył spokojnie, jak nadchodzš. Wówczas Niemcy wyskoczyli ze swojej kryjówki i ujęli ich. Rozbrojonych przewieziono do siedziby gestapo na przesłuchania. Nim poprowadzono ich przed oblicze Dohsego, okrutnie ich pobito. Wchodzšc do gabinetu Marc wycišgnšł mały pistolet, który przeoczono podczas rewizji, wypalił i lekko zranił dwóch żołnierzy niemieckich, nim go postrzelił Roger. Był zbyt ciężko ranny, by go przesłuchiwać, wrzucono go więc do celi w forcie H~a, gdzie jego oprawcy wykończyli go nazajutrz rano, 28 lipca. Ów 28 lipca 1944 roku był szczególnie posępnym dniem dla regionu Bordeaux. Było parno i pochmurno, od czasu do czasu przechodziły przelotne deszcze. O świcie w obozie w Souges z ciężarówek Wehrmachtu, wysiadło czterdziestu ośmiu ludzi czekajšcych na egzekucję. Wśród nich znajdowała się cenna ofiara: Honor~e (Robert Ducasse), który pod nazwiskiem Vergaville był szefem tajnej armii i jednym z głównych przywódców Mouvements Unis de R~esistance w rejonie Lyonu. Aresztowany w październiku 1943 r. zdołał uciec w styczniu 1944 r. Wysłany przez Kriegel_Valrimonta do Bordeaux został mianowany szefem F$f$i w tym okręGu. Ukrywajšc się u przyjaciół, protestantów z Bordeaux, nawišzał kontakt z Departamentalnym Komitetem Wyzwolenia, gdzie spotkał Gabriela Delaunay. 22 czerwca ze swymi zastępcami, dwoma mężczyznami, i dwiema kobietami, HONor~e jechał na rowerze w kierunku Sauveterre_de_Guyenne. Chodziło o zorganizowanie sabotażu i odzyskanie amunicji ukrytej w kamieniołomach w Daignac. W Cr~eon mijali posterunek żandarmerii. Widocznie ich zachowanie i wyglšd wydały się podejrzane żandarmom, którzy widzieli, jak przejeżdżajš, gdyż zaalarmowali kolegów w Targon, a ci ruszyli na poszukiwania i zatrzymali ich. Znalezione przy nich dokumenty były wystarczajšco obcišżajšce, by zaniepokoić żandarmów z Targon, którzy śpiesznie powiadomili policję w Bordeaux. Jedna z kobiet, przesłuchiwana bardzo brutalnie, wyjawiła powód ich obecności w okolicy. Internowani w forcie H~a, zostali wydani w ręce gestapo przez komisarza Penot. Przesłuchiwania prowadził porucznik Kunesch. HOnor~e został rozstrzelany 28 lipca, podobnie jak dwaj jego towarzysze, Ren~e Pezat i Jacques Froment, i czterdziestu pięciu innych. Jedna z dwóch kobiet uciekła, drugš wywieziono do obozu. Tego też dnia zlikwidowano Grand_Cl~ementa, a także wykonano wyrok na jego żonie i jednym z jego przyjaciół. Od śmierci No~ela i Renaudina Grand_Cl~ement wiedział, że jego dni sš policzone. Skorzystał z opieki Dohsego, który oddał mu willę w LE Pyla, w której przebywał jakiś czas ze swojš żonš Lucette, podajšc się za niejakiego Lefran~cais. W tej małej miejscowości uzdrowiskowej odnalazł go Meirilhac, wysłannik pułkownika Passy, który pragnšł wyjaśnić okoliczności śmierci Hypot~enuse'a. Poinformowawszy pułkownika Triangle o swojej misji, agent B$c$r$a nawišzał kontakt z Jeanem Charlin, który nadal uważał Gran_Cl~ementa za szefa O$c$m w rejonie południowo_zachodniej Francji. Zgodził się on przekazać wiadomość "swojemu" szefowi. Obaj mężczyźni spotkali się przy ulicy du Hautoir w Bordeaux w restauracji "Le Volant Dor~e". Powiedział mu tam, że Londyn chce go przesłuchać i oczyścić z cišżšcych na nim zarzutów o zdradę, i że zostanie przewieziony do Anglii, na pokładzie Lysandera". Przyparty do muru, nie wiedzšc, co robić, Grand_Cl~ement zgodził się na spotkanie z Meirilhakiem. Aby zmylić Dohsego, uzgodnili, że upozorujš porwanie z domu przyjaciela, a zarazem ochrony Granc_Cl~ementa, Marca Duluguet. 24 lipca Meirilhac i trzech partyzantów z grupy Georges'a, który dowodził 3 kompaniš oddziałów Aristide'š, przyjechali do domu Dulugueta, powywracali w nim sprzęty i oddali kilka strzałów, by uwiarygodnić porwanie... Grand_Cl~ement zażšdał, by towarzyszyli mu jego żona i Duluguet. Pani Duluguet przyrzekła powiadomić policję dopiero w godzinę po ich odjeździe. Najpierw zawieziono ich do Leognan, a nazajutrz rano Meirlhac dostarczył ich Georges'owi, który przystšpił do przesłuchań. Na poczštku Grand_Cl~ement odmawiał odpowiedzi, żšdajšc, by zgodnie z przyrzeczeniem odwieziono go do Londynu. Później, zapewne obawiajšc się ze strony ludzi, przekonanych o jego zdradzie, natychmiastowych represji na swoich towarzyszach i sobie, zgodził się odpowiadać na pytania Georges'š i przyznał się do wydania Niemcom składów broni, wyjawił, że pośrednio był odpowiedzialny za trzy tysišce aresztowań i trzysta egzekucji. Sporzšdzono i podpisano protokół. Dwudziestego ósmego lipca trójka więźniów pod silnš eskortš została przewieziona w okolice Belin do bojownika ruchu oporu, Francka Cazenave. Liczni partyzanci zajęli stanowiska wokół domu. Około trzynastej przybyli Aristide, D~ed~e Bask i Lancelot. Na widok wchodzšcego angielskiego agenta Grand_Cl~ement pojšł, że jest zgubiony. Aristide posadził za stołem członków trybunału, który miał sšdzić Grand_Cl~ementa. Oskarżony poddany został nowemu przesłuchaniu. Podczas zeznań dodał, że przystał na propozycję Dohsego, aby chronić życie swojej żony i rodziny. Wyprowadzono więźniów, by sšd mógł się naradzić. Jednogłośnie opowiedziano się za wyrokiem śmierci dla Grand_Cl~ementa... Po długich dyskusjach jego żona i przyjaciel również zostali skazani na śmierć. Późnym popołudniem były członek ruchu oporu wsiadł do samochodu z Lancelotem i dwoma partyzantami, a jego żona i goryl zajęli miejsca w drugim pojeździe, z Aristide'em i dwoma strażnikami. Przy rogatce zostali zatrzymani przez policję; Lancelot wysiadł z samochodu i wykonał hitlerowskie pozwolenie. Sšdzšc, że majš do czynienia z gestapo, policjanci przepuścili oba pojazdy. Grand_Cl~ement ani drgnšł. Samochody zatrzymały się w lesie koło Le Muret. Tam Aristide odczytał skazanym sentencję wyroku. Wszystko odbyło się bardzo szybko: D~ed~e Bask zaprowadził Gran_Cl~ementa do owczarni i tam go zastrzelił. Lancelot wykonał egzekucję na Marcu Duluguet, a Aristide wzišł na siebie najcięższš robotę, której nikt nie chciał się podjšć. Ludzie Georges'a pogrzebali ciała w lesie. Aristide wysłał raport do pułkownika Buckmastera, powiadamiajšc go, że sprawiedliwości stało się zadość. 13 Leżšc z zamkniętymi powiekami na ręczniku plażowym L~ea, pomimo twardego bruku nabrzeży Sekwany, dawała się ponieść wspomnieniom plusku fal rozbijajšcych się o piasek plaży w Biscarrosse, krzyku mew i dzieci. Ciepło słońca powoli wywoływało w niej odprężenie, a jej ciało pławiło się w przyjemnej spiekocie. Przecišgnęła się z błogościš i z poczuciem nierealności, niezbyt wyraźnie uświadomionej winy z powodu przyjemności doznawanej po okropnościach ostatnich dni. Coś w niej mówiło, by przede wszystkim nie myślała o tym, by się zachowywała, jak gdyby to się nie stało, nie istniało, było jedynie koszmarnym snem, z którego obudzi się niczego nie pamiętajšc. Uchyliła powieki. W jej polu widzenia pojawiła się mewa i przeleciała szybko po bezchmurnym błękicie nieba. Jakieś dziecko śmiało się klaszczšc w dłonie. Nieruchomi wędkarze w czapkach i słomkowych kapeluszach nie odrywali wzroku od czerwonych, żółtych i białych spławików. Woda pluskała łagodnie. Jakiś niedzielny malarz mieszał farby. Przepłynęła barka z dziewczętami w jasnych sukienkach. Niedaleko jakiś akordeonista wygrywał modny szlagier. Wszystko było uładzone i spokojne. L~ea położyła się na brzuchu i wzięła ksišżkę, którš goršco polecała jej Laure. "Teraz wszyscy zacznš tańczyć - wszyscy z wyjštkiem jej i starych bab. Teraz rozpocznie się wspaniała zabawa dla wszystkich, tylko nie dla niej. Widziała Retta Butlera stojšcego w pobliżu doktora. Dojrzał jš, zanim mogła zmienić wyraz twarzy. Jeden kšcik ust opuścił mu się w uśmiechu, a jedna brew podniosła do góry. Wystawiła podbródek i odwróciła się od niego. Naraz usłyszała swoje nazwisko, wypowiedziane niewštpliwie charlestońskim akcentem, który wyróżniał się na tle innych głosów. - Pani Karolowa Hamilton - sto pięćdziesišt dolarów w złocie. W tłumie zapanowała nagła cisza ze względu tak na sumę, jak i na nazwisko. Scarlett była tak oszołomiona, że nie mogła się poruszyć. Siedziała w dalszym cišgu z głowš opartš na rękach, z rozszerzonymi ze zdumienia oczyma. Wszyscy patrzyli w jej stronę. Widziała, że doktor pochyla się do kapitana Butlera i coś mu szepce do ucha. Mówił mu prawdopodobnie, że Scarlett jest w żałobie i nie tańczy. Widziała, że Rett leniwie wzrusza ramionami. - Może zatańczy pan z innš z naszych pięknych pań? - pytał doktor. - Nie - odrzekł Rett wyraźnie, rozglšdajšc się niechętnie po tłumie - tylko z paniš Hamilton. - Ależ powiadam panu, że to niemożliwe - powtórzył doktor z irytacjš. - Pani Hamilton nie zechce... Scarlett usłyszała głos, który wydał jej się obcy. - Owszem, zechcę." (M. Mitchell "Przeminęło z wiatrem" t. I., Czytelnik 1976 Tłum. Celina Wieniewska.) Ale nieznośna była ta Scarlett! A ten Rett Buttler! Co za mężczyzna!... - Podoba ci się? - spytała Fran~coise. - Mm... - Nie przeszkadzaj jej, nie widzisz, że tańczy walca z pięknym Rettem - rzekła Laure z największš powagš. - Możesz mi podać "Silhouettes"? - Zaczekaj, obejrzę do końca modele dla dzieci. Jakżebym chciała mieć córeczkę, mogłabym jš ubierać w śliczne sukienki! - Odkšd jesteś w Paryżu, stajesz się bardzo lekkomyślna i bywasz u wielkich krawców. Bardzo się zmieniła ta Fran~coise z Montillac! Wcale już nie przypominasz dobrze ułożonej pielęgniarki z Langon. - Nieładnie, że zarzucasz mi lekkomyślność. A co, twoim zdaniem, powinnam robić? Zamknšć się w mieszkaniu, pozacišgać zasłony i czekać na koniec wojny? Wyjechać do Niemiec jak niektóre kobiety w takiej jak moja sytuacji? A gdzie miałabym się udać? Do ojca Ottona? Przegnałby mnie. A zresztš, czy on jeszcze żyje? A gdzie jest Otto? Może poległ, albo w chwili, kiedy z wami rozmawiam, został poważnie ranny. - Wybacz mi, nie chciałam cię zranić. Popatrz, jak ładnie Charles bawi się z małym Pierre'em. Wyglšdajš, jakby byli braćmi. - Tak, sš bardzo milutcy. Proszę, twoje "Silhouettes". Fran~coise wstała obcišgajšc kostium kšpielowy z niebieskiej wełny i podeszła do spacerówki, w której siedział jej synek. - Czytałaś artykuł Luciena Fran~cois? - spytała Laure. - "Przeciwko biodrówkom za prawdziwš bieliznš"? Można umrzeć ze śmiechu. Posłuchaj tego: "Cenzorzy marszczš brwi na myśl, że przy obecnej koniunkturze można zajmować się owš rzeczš spośród wszystkich najbardziej frywolnš, która w dodatku ma jakby posmaczek libertynizmu: damskim dessous. Korci człowieka,, żeby im przyznać rację, kołyszšc głowš w rytmie "Froufrous" Mayola. Zastanawiamy się, już nieco poważniej myślšc o tym, że moda na biodrówki i biustonosze obcego pochodzenia skazała na bezrobocie tysišce robotnic przemysłu koronczarskiego, jak i robotnic z pracowni wykwintnego bieliźniarstwa, tych dwu jakże ważnych gałęzi przemysłu francuskiego..." Ważnych... Masz pojęcie?... Jestem pewna, iż uważa, że jeśli żołnierze francuscy przegrali wojnę, to tylko dlatego, że ich żony nosiły angielskie i amerykańskie majteczki! Posłuchaj zakończenia: Nie masz silnych narodów bez kobiecych niewiast u boku prawdziwie męskich mężczyzn. Właśnie wówczas, gdy różnice płci zaczynajš się zacierać, zapowiada to upadek rasy. Dwupłciowe istoty w biodrówkach sš towarzystwem dla młodzieńców w cukierkoworóżowych koszulach. NiE grozi nam, że w małżeństwie prawdziwa kobieta w koronkowych pantalonach nosić będzie portki!..." - Czy jesteś w stanie w to uwierzyć: mówi się o majteczkach, gdy jesteśmy pozbawieni elektryczności, gazu, gdy od dzisiaj, w sobotę, od trzynastej do poniedziałku do tej samej godziny nie działa metro, gdy Estelle stoi od rana w kolejce pod "Magasins R~eunis" w nadziei, że może kupi suszonego zielonego groszku marki "Prosper", że od trzech dni jemy tylko solone makrele, a podczas bombardowań ginš tysišce ludzi?... Nie do wiary! Ale czasy! Co o tym myślisz L~eo? L~ea, która przerwała lekturę, żeby wysłuchać siostry, wzruszyła ramionami. - Nie bardziej nieprawdopodobne niż to, że w kostiumach kšpielowych leżymy sobie teraz nad Sekwanš, a niedługo pojedziemy do "Moulin Rouge" na koncert Edith Piaff, gdy tymczasem trwajš walki w Normandii, w Bretanii, w Rosji czy na Pacyfiku. Trudno tylko uwierzyć w to, że wszystkie trzy żyjemy... Jeść mi się chce. Fran~coise, daj mi kanapkę. - To wywoła rozruchy, jak ludzie zobaczš, że jemy kanapki z prawdziwego chleba i z prawdziwš kiełbasš. Nie sšdzisz, Laure? - Mogš sobie radzić tak jak ja. Nie wyobrażajcie sobie tylko, że w Paryżu 5 sierpnia 1944 roku łatwo było zdobyć chleb i kiełbasę. - W to wierzę - rzekła L~ea, wbijajšc zęby w kanapkę, którš podała jej Fran~coise. - Z twojš smykałkš do interesów powinnaś zajmować się sprawami Monti... Zbladła nagle i przerwała przy tej nazwie, której przyrzekła sobie nigdy więcej nie wymawiać. Laure zorientowała się w sytuacji i objęła siostrę ramieniem. - Zobaczysz, odbudujemy Montillac... - Nigdy!... Nigdy!... Nie widziałaś go takim, jakim ja go widziałam!... Nie widziałaś cioci Bernadette, jak biegała cała w płomieniach... Nic złego nikomu nie zrobiła... A Ruth?... - Nic nie mów! Zadręczasz się. Na nic się nie zda stałe rozpamiętywanie tych wszystkich okropnośCi. Zapomnij o tym. - Mam zapomnieć!... łatwo ci mówić! Co ty wiesz o wojnie?... Znasz tylko drobne interesiki na czarnym rynku... - Przestańcie się sprzeczać, wszyscy na nas patrzš... chodźmy stšd - powiedziała Fran~coise zbierajšc swoje rzeczy. - Wracajcie do domu, jeśli chcecie, ja jeszcze trochę zostanę. Zabierzcie ze sobš Charles'a. - L~ea, chcę zostać z tobš. - Nie, mój drogi, bšdź grzeczny, idź do domu, chcę zostać sama. Chłopczyk popatrzył na niš z niezwykłš przenikliwościš. Ujšł rękę dziewczyny i ścisnšł jš mocno. - Szybko wrócisz? - Bardzo szybko, przyrzekam ci. - Bšdź z powrotem na wpół do trzeciej. Przedstawienie zaczyna się o wpół do czwartej. Trzeba dobre pół godziny, żeby dojechać do placu Blanche na rowerze. Wiesz, droga idzie ostro pod górę. - Nie martw się, będę punktualnie. Nie zajmujšc się więcej siostrami i dziećmi L~ea wycišgnęła się i zamknęła oczy. Lecz obrazy, które pojawiały się pod jej zamkniętymi powiekami, były tak okropne, że bardzo szybko otworzyła oczy. Jakiś plażowicz wstał porzucajšc swojš gazetę i dał nurka do Sekwany, lekko opryskujšc dziewczynę wodš. Wzięła gazetę. Było to "L'Oeuvre" Marcela D~eat; odruchowo przeczytała w nim artykuł "Różnorodność partyzanckiej fauny", w którym autor pluł jadem na komunistów, socjalistów i inne "zwierzštka". Kolejno dowiedziała się o zamknięciu dziewięćdziesięciu ośmiu barów amerykańskich na wniosek policji francuskiej przejmujšcej się amoralnym charakterem tych miejsc rozpusty; dowiedziała się, że w Grand Palais otwarto wystawę, której tematem był "Duch obozów"; że doktor Goebbels oświadczył: "Cały naród niemiecki musi powstać, by przełamać złš passę"; że niemieccy marynarze jednostek specjalnych zatopili trzynaście okrętów anglo_amerykańskich; że francuska brygada szturmowa w Waffen S$s odjechała na front wschodni; że w dniu dzisiejszym odbywajš się gonitwy w Vincennes, a jutro w niedzielę będš miały miejsce wyścigi w Auteuil; że na paryskiej giełdzie nastšpiło ożywienie, że F~uhrer i doktor Goebbels wystosowali telegram z gratulacjami do Knuta Hamsuna z okazji jego osiemdziesištych pištych urodzin; że najbliższa rada rewizyjna dla ochotników francuskich do Waffen S$s odbędzie się w poniedziałek 7 sierpnia o dziesištej, a rada Legii Ochotników Francuskich przeciwko Bolszewizmowi zbierze się w Koszarach KRólowej w Wersalu; że pałac dzieci nosić będzie imię Philippe'a Henriot; że jutro o piętnastej rozpocznš się mistrzostwa w pływaniu od mostu d'Austerlitz do mostu Aleksandra III; że Elvire Popesco grała w "Apollo" w sztuce "Ma cousine de Varsovie", a Jane Sourza i Raymond Seuplex "Sur le Bank" w Cassino de Paris"; że w Lunaparku można było oklaskiwać Georgiusa, Georgette Plana i wielu innych ludzi i że Edith Piaf... Cisnęła precz gazetę, na dwuczęściowy, czerwono_biały opalacz nacišgnęła sukienkę ze sztucznego jedwabiu drukowanego w duże kwiaty, prezent od Fran~coise, i zawišzała sznurówki białych płóciennych sandałów na wysokim drewnianym koturnie. Wbiegła po schodach prowadzšcych na nadbrzeżny bulwar. Jedenastego sierpnia radio podało wiadomość o śmierci Saint_Exup~ery'ego, zestrzelonego na południu Francji podczas nocnego lotu. Speaker ubolewał nad faktem, że pisarz przeszedł do obozu wrogów Francji. Tego samego dnia L~ea znalazła, wsunięty pod drzwi, list Laurenta do Camille zaadresowany na panny de Montpleynet. Poruszona, drżšcš rękš otwarła list. "Moja ukochana żono, Jestem oto z powrotem na ziemi francuskiej... Brak mi słów, by ci opisać radość, wzruszenie moich towarzyszy i moje. Widziałem, jak najtwardsi padali na kolana, gdy przybiliśmy do brzegu, i ze łzami w oczach całowali ziemię swojego kraju, a inni wsypywali do kieszeni piasek z tej plaży normandzkiej, po której żołnierze sprzymierzonych armii mieli przywilej stšpać przed nami. Jakże nadejście tego dnia zdawało nam się odległe! Myśleliśmy, że to nigdy nie nastšpi. Pierwszš noc spędziłem na siedzeniu jeepa. Spałem zaledwie cztery godziny, lecz nigdy nie czułem się tak świeży i wypoczęty. Powtarzałem sobie, że jestem na tej samej ziemi, pod tym samym niebem i że przytulę ciebie i Charles'a. Zbyt wielkie to było szczęście! Bladym świtem wylšdowaliśmy w Sainte_M~ere_Eglise z generałem Leclerc, który z niedowierzaniem dziobał laskš piasek wokół siebie. Słyszałem, jak mruczy do siebie: "Dziwne uczucie...", a potem głośniej, rozglšdajšc się wokół siebie z uśmiechem, od którego robiły mu się zmarszczki wokół oczu, mówi: "To sprawia człowiekowi cholernš przyjemność". Potršcali nas fotograficy ze służb filmowych armii, którzy chcieli uwiecznić uścisk amerykańskiego generała Waltera i naszego generała. Leclerc poddał się temu niechętnie, odmawiajšc powrotu na molo. Odprowadziłem go do Sztabu Generalnego III armii amerykańskiej, do której dołšczono II dywizję pancernš. Tam spotkaliśmy się z generałem Pattonem. Jakiż kontrast między tymi dwoma mężczyznami! Jeden wysoki, z gębš kowboja, amator whisky, nosi u pasa kolty, jak to się widzi w kinie, i drugi, arystokrata w swojej furażerce z dwoma gwiazdkami - trzecia od ponad roku cišgle czeka na przyszycie - w płaszczu przeciwdeszczowym mocno ścišgniętym paskiem, w angielskich getrach. Niechętnie rozstał się ze swoim chlebakiem, który obijał mu się o nerki. Patton był w doskonałym humorze, front niemiecki został wreszcie przerwany w Avranches. Avranches, przez które przejechaliśmy, kierujšc się na Le Mans. Obraz końca świata. Cywile błškajšcy się po zdewastowanych ulicach, przeszukujšcy zgliszcza, pola, na których stłoczono setki więźniów o posępnym spojrzeniu, przemieszane ze sobš trupy Amerykanów, Kanadyjczyków, Anglików, Niemców. We wsiach, przez które przejeżdżaliśmy, młode dziewczyny podawały nam kwiaty, chleb, butelki wina albo cydru. Doznawaliśmy na przemian to radości z wyzwolenia, to znowu rozpaczy ludzi, którzy wszystko stracili. Nie odpoczšwszy nawet, 10 sierpnia przystšpiliśmy do ataku w pewnym rozgardiaszu. Walki były ciężkie. Mieliśmy dwudziestu trzech poległych, blisko trzydziestu rannych i czternaście zniszczonych lub zaginionych czołgów. Nazajutrz w Champfleur generał, siedzšc na wieżyczce czołgu, dowodził manewrem. Przez cały dzień, czy to w jeepie, czy też w scout_carze, podrywał za sobš do boju swoich ludzi obojętnych na kule i pociski. Pod koniec drugiego dnia walki był zadowolony, wyzwoliliśmy około trzydziestu wiosek i posunęliśmy się czterdzieści kilometrów do przodu. Wyczerpani spaliśmy na gołej ziemi. Niebawem, koło drugiej nad ranem pociski niemieckie spadły na łškę, na której spał Leclerc, zniszczyły tankietkę i zabiły dwóch ładowniczych. Dla wszystkich noc się skończyła. Od 10 do 12 sierpnia 2 dywizja pancerna zabiła ośmiuset Niemców, wzięła ponad tysišc jeńców i zniszczyła piętnaście pancerów. W lesie Ecouves żołnierze wroga poddawali się tysišcami. W pištek 13 sierpnia zaatakowaliśmy miejscowość Cercueil. Zjeżdżajšc na Ecouche widziałem najbardziej nieprawdopodobnš jatkę. Mieliśmy dostać się na drogę państwowš 24 bis. Jechałem za czołgiem mojego przyjaciela George'a Buis, który dowodził przedniš strażš. Zza okalajšcych łški żywopłotów ujrzeliśmy drogę, jak okiem sięGnšć zatłoczonš pojazdami wroga, które zdawały się kołysać nad listowiem. Przez kilka chwil wszystko jakby zawisło w oczekiwaniu. A potem nastšpiła apokalipsa. Działa naszych czołgów pluły ogniem, a powietrze wypełniło się dymem i krzykami... Jeden oddział zdołał wšskimi uliczkami przedrzeć się przez niebywały korek powykręcanych kadłubów, okaleczonych ciał i płonšcych czołgów, przecišć drogę państwowš i zajšć cel: most na rzece Orne." Po czułych formułkach końcowych dla żony i pieszczotach dla synka list się urywał. L~ea złożyła go starannie. W radio podano wiadomośCi o próbie samobójstwa Drieu la Rochelle. Zadzwonił telefon. - Halo... Ruth!... To ty? to naprawdę ty? - Tak, moja maleńka, to ja. L~ea, która od śmierci Camille nie uroniła ani jednej łzy, słyszšc osłabiony, lecz doskonale rozpoznawalny, głos tej, którš uznała już za zmarłš, poczuła, że po jej policzkach spływajš ciepłe i słone strużki. Zdołała jedynie wyjškać: - Och, Ruth!... Ruth... Kolejno Fran~coise i Laure, również płaczšc z radości, musiały porozmawiać z guwernantkš. Niebawem wszystkie lokatorki mieszkania przy ulicy de l'Universit~e przemieniły się w wodotryski. Pierwsza otarła oczy Laure wykrzykujšc: - To pierwsza od dawna dobra wiadomość, trzeba to oblać. Poszła po butelkę szampana, do, jak to mawiała "swojej spiżarni". - Będzie trochę ciepły, ale nic nie szkodzi, Estelle, przynieś nam kieliszki i chodź się z nami stuknšć. Nawet Charles miał prawo do szampana "na palec", jak mówiła ciocia Lisa. - Nawet nie pomyślałyśmy o tym, żeby jš spytać, co się dzieje z Montillac - stwierdziła Laure, dopijajšc swój kieliszek. "To prawda - pomyślała L~ea - z radości, że Ruth żyje, zapomniałam o Montillac. Ale tak jest lepiej. Dla mnie Montillac umarło... Cóż może mnie obchodzić to, co z niego pozostało... Zbyt wiele krwi polało się już na tej ziemi... Niech Fayard przejmie majštek, nic mnie to już nie obchodzi". - Zdaje sobie pani sprawę, Fran~coise, czterdzieśCi franków za kilo ziemniaków!... Trzy godziny stania w kolejce na targu Saint_Germain, żeby przynieść dwa kilo!... masło? Wcale go już nie ma! I po tysišc franków kilogram, trzeba być milionerem, żeby je kupować - wykrzykiwała Estelle. - NiE martwcie się - powiedziała Laure - jutro będę miała masło, dostałam tytoń i mydełka, będę mogła je wymienić na trochę artykułów spożywczych. Stara służšca z podziwem popatrzyła na dziewczynę. - Nie wiem, jak pani to robi, panienko Laure, ale gdyby nie pani, dawno byśmy pozdychały tutaj z głodu. Całe szczęście, że nie słucha pani panny Albertine. - Cicho, Estelle, wyrzucam sobie, że nie jestem bardziej stanowcza wobec Laure i że zgadzam się na te jej interesy na... - Niech no ciocia to wreszcie powie... na czarnym rynku. A tak, handluję na czarnym rynku. Ja tam nie mam ochoty przymierać głodem w oczekiwaniu nadejścia aliantów. Nie kradnę, tylko wymieniam z niewielkim zyskiem. Zajmuję się handlem. Wszyscy moi znajomi robiš to samo. - To jeszcze nie jest wytłumaczenie, moje biedne dziecko. Tylu nieszczęśników cierpi i jest pozbawionych wszystkiego. Wstyd mi naszej zasobności. Lisa, która do tej pory nie odezwała się ani słowem, poderwała się na równe nogi i z purpurowš twarzš zwróciła się do siostry: - Naszej zasobności!... Mam nadzieję, że żartujesz?... Weźmy no tę naszš zasobność. Ani herbaty, czekolady, mięsa, nadajšcego się do jedzenia chleba! A zimš nie paliłyśmy w piecach! A to wszystko dlatego, że panienka nie chce jeść do syta, mieszkać w cieple pod pretekstem, że sš bezrobotni, więźniowie, biedni, którym wszystkiego brakuje! Ale od tego, że my odmawiamy sobie wszystkiego, nie będzie im ani ciepło, ani nie będš mniej głodni! - Wiem o tym, ale musimy być solidarne. - Dzisiaj nie ma już solidarności! - krzyknęła Lisa. - Jak możesz tak mówić?... - wyszeptała Albertine patrzšc na siostrę, a po jej pomarszczonym policzku potoczyła się łza zostawiajšc ślad na białym pudrze. Ta łza ostudziła złość Lisy, która przypadła do siostry, proszšc o wybaczenie. Prowadzšc się pod rękę, udały się do pokoju Albertine. - Zawsze to samo - powiedziała Laure - wystarczy, że jedna zapłacze, a druga już jš pociesza... Co robisz dziś po południu? - Do mnie mówisz? - zapytała L~ea. - Tak. - Obiecałam Charles'owi, że zabiorę go do Ogrodu Luksemburskiego na przejażdżkę na karuzeli z drewnianymi końmi. - A ty, Fran~coise? - Wrócę do siebie. Przyjaciel Ottona ma do mnie dzwonić wieczorem, żeby mi przekazać wiadomośCi od niego. - Masz jeszcze czas. - Niezupełnie. Przy całkowitym wstrzymaniu ruchu w metrze muszę wracać na piechotę. Zajmie mi to dwie godziny. A ty co robisz? - Nie wiem. Odkšd zamknęli wszystkie amerykańskie bary, nie wiemy z kumplami co robić. Pójdę zobaczyć, czy paczka zebrała się na Trocad~ero. - To wychodzimy razem. - Nie, ty idziesz pieszo, a ja wolę jechać na rowerze. - Jak chcesz. Zadzwonię wieczorem, jeśli będę miała nowiny o Ottonie. Podajšc swojš drobnš ršczkę L~ei Charles dreptał grzecznie obok niej. Od czasu do czasu mocniej ściskał jej palce, dopóki nie odwzajemniła uścisku, co miało znaczyć: "Jestem z tobš, nie bój się". To go uspokajało: tak był przerażony myślš, że ona też może nagle zniknšć jak jego matka. Kiedy ręka w rękę, nie oglšdajšc się za siebie, odeszli z wielkiego płonšcego domu, domyślił się, że nie należało z niš rozmawiać o pewnych sprawach, i że mama należała do tych spraw, o których nie należało rozmawiać z L~eš. Z L~eš, którš kochał tak mocno, jak kochała go mama. Biedna mama!... Dlaczego tak głośno krzyczała, gdy biegł do niej tamtego dnia, kiedy to Niemcy strzelali ze wszystkich stron? Pamięta, że go bardzo bolało, że mama go ściskała, a potem go wypuściła, a później już nic nie pamięta. Na jego pytania odpowiadano, że mama niedługo wróci. Ale on doskonale wiedział, że to nieprawda, że odjechała daleko, bardzo daleko... Może nawet była w niebie? Mama mówiła, że jak się umiera, idzie się Do nieba... a więc?... Mama?... Chłopczyk stanšł jak wryty, w ustach nagle mu wyschło, a ciało pokrył pot. Dlaczego zatrzymał się akurat tutaj, przed kamienicš przy bulwarze Rastaila, w której niegdyś mieszkała Camille? Oczyma wyobraźni L~ea zobaczyła, jak młoda kobieta otwiera jej drzwi swojego mieszkania, uśmiechajšc się łagodnie, co czyniło jš tak ujmujšcš. Ich dłonie zacisnęły się mocno, tak bardzo mocno, że stanowiły jedno... Podniósł oczy, L~ea spuściła wzrok... Powoli, nie wypuszczajšc jego ršczki, przykucnęła i długo tuliła go w objęciach. Jakiś niemiecki oficer, za którym postępował ordynans, zatrzymał się i przyglšdał się im z rozczuleniem. - Ja też mam chłopczyka w tym wieku. Nie ma tyle szczęścia, co pani dziecko... jego matka zginęła z mojš najstarszš córkš podczas bombardowania - powiedział z pewnym wysiłkiem w poprawnej francuszczyźnie, głaszczšc włosy Charles'a. Dziecko podskoczyło, jak gdyby je uderzono. - Ty paskudny boszu! Nie dotykaj mnie. Niemiec zbladł, cofnšł dłoń. Ordynans przyskoczył do chłopca. - Obrażasz kapitana?... - Daj spokój, Karl, to normalne, że Francuzi nas nie lubiš. Proszę mi wybaczyć, proszę pani, dałem się ponieść sentymentom. Przez chwilę zapomniałem o tej wojnie, która przysparza tyle nieszczęść obu naszym krajom. Niedługo wszystko się skończy. Żegnam paniš. MęŻczyzna stuknšł obcasami i długimi krokami odszedł w stronę hotelu Lut~etia", nad którym nadal powiewał sztandar ze swastykš. 14 Po południu 15 sierpnia gęsty tłum cisnšł się pod drzewami OGrodu Luksemburskiego i wokół basenu, na którym kołysały się wynajmowane stateczki. Gapie przechodzili przed Senatem nie spojrzawszy nań nawet, udajšc, że nie zauważajš wartowników za workami piasku, i zaporami z drutu kolczastego. Dzieci z matkami czekały na koniec przedstawienia marionetek, by wejść na następny seans. Karuzelę brano szturmem, podobnie jak wózki zaprzężone w osiołki i kucyki. Można by pomyśleć, że to czerwcowy czwartek lub niedziela jeszcze w trakcie trwania roku szkolnego, tyle było dzieci. Większość pozbawiona była wakacji ze względu na strajk kolejarzy, a przede wszystkim z powodu walk, które zbliżały się do stolicy. ULubionš zabawš dziesięcio_, dwunastolatków była wojna, ale wszyscy chcieli być "Francuzami", nikt nie chciał być "Niemcem". Młodzi przywódcy grup musieli przeprowadzać losowanie. A "Niemcy" bez przekonania bili się przeciwko "Francuzom". Po trzech przejażdżkach na karuzeli choć nie udało mu się nabrać obręczy na patyk, Charles upomniał się o lody. Przy wejściu do ogrodu od strony bulwaru Saint_Michel lodziarz ze wspaniałym wózkiem_karocš o żywych kolorach sprzedawał lody umownie zwane "truskawkowymi". L~ea kupiła dwa. W muszli koncertowej orkiestra w zielonych mundurach grała walca Straussa. Na niektórych drzewach rozwieszono żółto_czarne plakaty podpisane przez nowego wojskowego gubernatora Paryża, Von Choltitza, wzywajšce ludność miasta do zachowania spokoju i ogłaszajšce, iż w przypadku zamieszek, sabotażu lub zamachów wobec mieszkańców zastosowane zostanš "jak najsroższe i najbardziej brutalne" środki odwetu. Jednak większość czytajšcych uśmiechała się: w południe radio podało wiadomość o alianckim desancie w Prowansji. Niektórzy zapewniali, że Amerykanie znajdujš się już u bram Paryża, gdyż słyszano wystrzały armatnie. Inni wracali z katedry Notre_Dame, gdzie, pomimo zakazu ogłoszonego przez generała von Choltitza, uczestniczyli w ceremonii upamiętniajšcej ślubowanie Ludwika XIII. Lekceważšc zakaz, paryżanie licznie odpowiedzieli na wezwanie biskupów. Przybyli tak tłumnie, że nie pomieścili się w gmachu i zajmowali połowę placu przed katedrš, stali zwróceni twarzš do głównego wejścia, gdzie na podwyższeniu odprawiano tę samš ceremonię co wewnštrz świętego przybytku. Tymczasem procesja wychodziła jednymi bocznymi drzwiami i wchodziła drugimi. Tłum z żarliwościš odpowiadał na rzucane przez misjonarza z podwyższenia słowa litanii: "Święta Joanno d'Arc, Wyzwolicielko ojczyzny... módl się za nami... Święta Genowefo, opiekunko Paryża... módl się za nami... Święta Mario, matko Boża, patronko Francji... módl się za nami..." Misjonarz przerwał na chwilę swoje błagania, by wysłuchać tego, co mówił mu jakiś ksišdz. Ci, którzy stali blisko podwyższenia, widzieli, jak rozpromienia się jego twarz. Wielu padło na kolana, gdy swoim drżšcym z emocji głosem wykrzyknšł: "Jak nam donoszš, oddziały alianckie wylšdowały w Prowansji. Módlmy się, moi ukochani bracia, by Marsylię i Tulon uchroniono od zniszczenia: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, bšdź wola Twoja.." Wzruszenie osišgnęło szczyty, gdy kardynał Suchard wygłosił improwizowane kazanie, w którym mówił o "ostatniej próbie". Kilku żołnierzy niemieckich stojšc przed H~otel_Dieu i Prefekturš Policji przyglšdało się temu wszystkiemu bez drgnienia powiek. Rzecz zastanawiajšca: w okolicy nie było ani jednego struża porzšdku publicznego; policja paryska od rana strajkowała w odpowiedzi na rozbrajanie jej kolegów z komisariatów w Asni~eres i w Saint_Denis. Nazajutrz po święcie Wniebowzięcia ukazał się znowu, do niedawna zawieszony, "Je suis partout", zapowiadajšc na pištek 25 sierpnia ukazanie się najbliższego numeru. Ciężarówki wyładowane granatowš policjš zaczęły opuszczać stolicę, udajšc się na wschód. Na Avenue de l'Op~era, na Champs_Elys~ees, na bulwarze Saint_Michel pod szyderczymi spojrzeniami przechodniów defilowali żołnierze niemieccy śpiewajšc bez akompaniamentu orkiestry. "To poczštek końca" naśmiewano się kpišco. Siedemnastego sierpnia społeczeństwo z trudem powstrzymywało wybuch ogólnej radości na widok autobusów, ciężarówek, ambulansów, przeładowanych samochodów wypełnionych Niemcami o ponurych wejrzeniach i ścišgniętych rysach twarzy. Za nimi jechały najróżniejsze pojazdy: wózki, wozy konne, trójkołowe wózki bagażowe, aż po taczki wypakowane łupami: radioodbiornikami, maszynami do pisania, obrazami, fotelami, łóżkami, kuframi, walizkami i zwieńczajšcymi wszystko tradycyjnymi materacami przypominajšcymi paryżanom ich własnš ucieczkę po drogach Francji. Ach! Jakaż to przyjemność patrzeć, jak cišgnš niedobitki niezwyciężonej armii!... Gdzież się podziali ci wspaniali i opaleni zwycięzcy z czerwca 1940 roku?... Gdzie się podziały ich nieskazitelne mundury?... Czyżby się zniszczyły przez te cztery lata wojny na stepach Rosji? Na pustyniach Afryki? W fotelach hotelu "Maurice"? W "Crillonie"? Czy też w "Intercontinentalu"? Ludzie rozsiadali się na krzesłach w ogrodach przy Champs_Elys~ees, przypatrywali się, jak przejeżdżajš Niemcy, zabawiali się liczeniem samochodów, furgonetek. Z twarzy nie znikały uśmiechy, gdy mijali ich, idšc pieszo, zbyt młodzi lub zbyt starzy żołnierze ginšcy w przepasanych, za obszernych lub też przykusych, kurtkach mundurowych, źle ogoleni, rozmamłani, cišgnšc za sobš broń albo z ciężkimi naręczami wiktuałów lub tkanin, których niekiedy nie wahali się odprzedawać ludności. Laure i L~ea pedałowały wśród nabrzeży. Pomimo napięcia panujšcego w niektórych dzielnicach w powietrzu wyczuwało się pewnš euforię. Słychać było warkot silników i krzyki. Unosił się dym z dokumentów palonych przez gestapo i administrację wprost na bruku ulic. Dawało się zaobserwować zdenerwowanie uciekajšcych, a godzina policyjna zaczynała się o dwudziestej pierwszej. Obie siostry wyprzedziła długa limuzyna, w której młode kobiety o zbyt jasnych włosach i ubrane z przesadnš elegancjš przytulały się do generała z monoklem w oku. Wędkarze i plażowicze okupowali brzegi Sekwany. W ostrym letnim świetle na wodzie lekko kołysały się żaglówki. Całe miasto wyczekiwało. Siostry musiały zsišść z roweru, żeby przejść przez Pont Royal zagrodzony zasiekami z drutu kolczastego. Przy ulicy de l'Universit~e Charles z niecierpliwościš czekał na L~eę, żeby wręczyć jej rysunek, nad którym pracował od samego rana. Estelle uskarżała się na swoje biedne nogi całe w żylakach "od wystawania w kolejkach". Lisa była bardzo podniecona: w południe usłyszała przez radio Londyn, że Amerykanie sš w Rambouillet. Albertine wydawała się zatroskana. Dzięki zapasom Laure kolacja, składajšca się z sardynek w oleju i prawdziwego piernika, wydała się ucztš. O dwudziestej drugiej trzydzieści do północy włšczono elektryczność i Lisę spotkał zawód: Amerykanie byli nie w Ramboillet, lecz w Chartres i Dreux. Na krótko przed godzinš policyjnš esesmani otworzyli ogień z karabinów maszynowych strzelajšc do gapiów, którzy przypatrywali się, jak niemieccy funkcjonariusze wynoszš dokumenty z "Trianon_H~otel przy ulicy de Vaugirard. Przy placu de la Sorbonne, na bulwarze Saint_Michel wiele osób zostało wówczas zabitych lub rannych. Sen paryżan zakłócały eksplozje w składach amunicji, które wysadzali okupanci. - Dziś rano nie ma gazet - powiedział L~ei sprzedawca z kiosku naprzeciwko kawiarni "Deux_Magots" przy bulwarze Saint_Germain. - Nadeszły złe czasy dla kolaborantów. NiEch się pani przyjrzy minie tego faceta w okularach, to Robert Brasillach, idzie na kawę do "Flore". Nigdy dobrze nie wyglšdał, ale od dwóch dni wyglšda naprawdę na chorego. Gdybym był na jego miejscu, zwiewałbym ze swoimi przyjaciółmi_frycami. A więc to był Robert Brasillach, o którym z takim podziwem opowiadał jej Rapha~el Mahl? Wyglšdał jak chorowity dzieciak. L~ea wybrała na tarasie miejsce niedaleko od niego i zamówiła kawę. Stary kelner w długim białym fartuchu odparł, że nie może podać jej goršcej kawy, gdyż odcięto dopływ gazu. Zmieniła więc zamówienie na paskudne w smaku diabolo_menthe. (Koktajl z lemoniady i syropu miętowego). Przy sšsiednim stoliku mężczyzna koło trzydziestki, wysoki, ciemnowłosy, w grubych okularach krótkowidza pisał coś w zeszycie, stawiajšc starannie okršgłe litery. Przysiadł się do niego wštły jasnowłosy młodzian. - Cześć, Claude. Już pracujesz? - Dzień dobry, Claude. Można tak powiedzieć. Jakie nowiny? - Wczoraj w dzielnicy miało miejsce sporo incydentów. Niemcy strzelali na ulicy de Buci, na bulwarze Saint_Germain. - Byli zabici? - Tak, sporo. Jak się ma twój ojciec? - Dobrze. Jest w V~eremars, jutro jadę do niego. Głuche detonacje nie pozwoliły L~ei dalej przysłuchiwać się rozmowie. - To składy amunicji - powiedział jeden z mężczyzn. - Podpalili składy na tyłach wieży Eiffla i wiele kawiarń. Niedługo nastšpi koniec. Kolaboranci uciekajš jak szczury. Nigdy więcej nie usłyszymy głosu Jeana H~erold_Paquis, "Radio_Journal" przestało istnieć. Ludzie tacy, jak Luchaire, Rebatet, Bucard, Cousteau, Bonnard, zwany Gestapette, ruszyli w drogę do Niemiec. Został tylko on i chciałbym wiedzieć dlaczego - powiedział jasnowłosy mężczyzna wskazujšc Brasillacha. - Pewnie ze względu na swoiste poczucie honoru. Nie potrafię go nienawidzić, wzbudza we mnie litość. - A dlaczego miałby go pan nienawidzić? - Och! To stara historia: ze względu na niegodziwy artykuł o moim ojcu, który ukazał się w 1937 roku. - Pamiętam! Zatytułował go: "Krytyczny wiek pana Mauriaca". - Tak. Niskie zniewagi Brasillacha do głębi mnie zraniły. Chciałem obić mu mordę. L~ea położyła pienišdze na stoliku i wstała. Obaj mężczyźni odprowadzili jš wzrokiem. - Ładna dziewczyna! - Tak, bardzo ładna. Gdyby nie odległe eksplozje w składach amunicji tego, nieco dusznego dnia 18 sierpnia 1944 roku przedpołudnie przypominałoby banalny letni ranek. Wszędzie panował spokój. Niezbyt liczni przechodnie posuwali się wolno krokiem turystów. Uśmiechnięte dziewczęta w jasnych sukienkach przejeżdżały na rowerach. Przed kościołem Saint_Germain_des_Pr~es grupa młodych ludzi dyskutowała z ożywieniem, w witrynie księgarni du Divan kilka sfatygowanych egzemplarzy przeglšdu Martineau żółkło sobie dalej, na małym skwerku przy kościele jakaś staruszka rozwijała gazetę, w którš zapakowała pokarm dla kotów, być może swój posiłek, i położyła go pod drzewem wołajšc: - Kici_kici... chodźcie moje śliczne... Na placu Furstenberg kloszardzi wykłócali się o ostatniš kroplę wina, przy ulicy de Seine, stojšc na progu domu, dwie konsjerżki bez końca komentowały wydarzenia poprzedniego dnia, na skrzyżowaniu z ulicš de Buci stoiska handlarzy owocami i warzywami były beznadziejnie puste, co zupełnie nie przeszkadzało temu, by zrezygnowane gospodynie ustawiały się w kolejki, ulica Dauphine była pusta: na ulicy Saint_Andr~e_des_Arts smarkacze gonili się z kawałkami drewna udajšcymi pistolety, chowali się za występami murów przy Cour de Rohan. Pif, paf... poddaj się albo cię zabiję... L~ea błšdziła bez celu ulicami. Znalazła się na placu Saint_Michel. Ludzie cisnęli się pod platanem. Przepychajšc się łokciami zbliżyła się do drzewa. Wisiał na nim niewielki biały plakat ze skrzyżowanymi trójkolorowymi choršgiewkami. Przeczytała: "Rzšd Tymczasowy Republiki Francuskiej. Alianci znajdujš się u bram Paryża. Przygotujcie się do ostatecznej bitwy przeciw najeźDźcy. RozpoczęŁy się już walki w Paryżu. Czekajcie na rozkazy, które będš rozplakatowane albo nadane przez radio, walki będš się toczyły kolejno w każdym arrondissement". Nie było ani jednego paryżanina, który by nie wiedział, że dni, a nawet godziny dzieliły go od wyzwolenia miasta lub od jego zniszczenia. Niektórzy przygotowywali się do tego aktywnie, większość była zdecydowana nie ruszać się z domów i czekać na odejście Niemców, i dopiero wówczas manifestować swojš radość. L~ea natomiast wcišż miotała się między nienawiściš i strachem, między pragnieniem zemsty a zapomnieniem. Przechodziła od jednego uczucia do drugiego z szybkościš, która powodowała wyczerpanie nerwowe. Niespokojnie przespane albo bezsenne noce odcisnęły swój ślad wokół jej oczu, którym zmęczenie nadawało fioletowš przejrzystość. Upięte do góry pukle włosów podkreślały niebywałš dotšd delikatność jej twarzy. Powinna działać i nawišzać kontakt z członkami siatki; mówił o niej młody lekarz z Langon, który zabrał ich z drogi, zawiózł do Bordeaux i wsadził do jednego z ostatnich pocišgów jadšcych do Paryża. Była to podróż pełna wydarzeń, trwała dwa dni ze względu na poprzerywanš linię kolejowš i bombardowania, które zmuszały podróżnych do opuszczenia wagonów i padania plackiem w polu. L~ea machinalnie podšżała za innymi, obojętna na niebezpieczeństwo i pojękiwania Charlesa, który nie puszczał jej dłoni. Serdeczne powitanie ciotek i sióstr nie zmieniły jej braku zainteresowania wszystkim. Dopiero głos Ruth zdołał położyć kres tej apatii. Łzy, które popłynęły jej z oczu, pozwoliły jej odzyskać nieco ochoty do życia, lecz nie zdołały przywrócić ufności, stanowišcej niegdyś jej siłę. Aż do wieczora włóczyła się po Paryżu, w którym czuło się pełne napięcia wyczekiwanie. Na krótko przed godzinš policyjnš głód przygnał jš w końcu na ulicę de l'Universit~e, gdzie Estelle mogła jej podać tylko nieco zimnego pur~ee i kawałek kredowatego camemberta. Uspokojona wreszcie Albertine de Montpleynet nie robiła jej wymówek ze względu na długš nieobecność. Charles nie chciał się położyć spać, dopóki L~ea nie wróci, i zasnšł trzymajšc jš za rękę. Koszmary nie dawały L~ei spać przez sporš część nocy. Dopiero przed świtem zmory pozwoliły jej nieco wytchnšć. 15 - OBudź się, obudź się... Potrzšsana przez Laure L~ea podniosła się i popatrzyła na siostrę nieprzytomnym wzrokiem. - OBudź się, ludzie z F$f$i zajęli Prefekturę, w całym Paryżu toczš się walki, nadchodzš Amerykanie. Ubieraj się. Zaspana Laure wymachiwała rękoma w sypialni L~ei. - Co ty opowiadasz? - Gaulliści okupujš Prefekturę Policji... Policjanci walczš u ich boku. - KTo ci to powiedział? - Franck, taki mój kolega, nie znasz go, mieszka w ogromnym mieszkaniu przy bulwarze Saint_Michel, którego okna wychodzš na bulwar, nabrzeże i na ulicę de la Huchette. Zadzwonił do mnie. Tańczyli i pili z przyjaciółmi całš noc. Ze wzglęDu na godzinę policyjnš musieli nocować u niego. Kiedy koło siódmej poszedł zamykać okiennice, zauważył mężczyzn idšcych pojedynczo lub dwójkami przez most Saint_Michel i kierujšcych się w stronę Notre_Dame. Zaintrygowany ich liczbš ubrał się i wyszedł na ulicę. Poszedł za nimi i znalazł się na dziedzińCu przed katedrš, gdzie tysišc czy dwa tysišce osób czekało rozmawiajšc szeptem. Z ich słów wywnioskował, że byli to policjanci w cywilnych ubraniach. Przyjechała furgonetka. Policjantom rozdano kilka strzelb i pięć czy sześć pistoletów maszynowych. Musiał paść jakiś rozkaz, gdyż skierowali się ku głównej bramie Prefektury. Franck dał się ponieść fali. Podwoje stanęły otworem i tłum w milczeniu zajšł wielki podwórzec. Jakiś wysoki facet w garniturze w pepitę z trójkolorowš opaskš wdrapał się na dach samochodu i krzyczał: "W imieniu Republiki, w imieniu generała de Gaulle'a zajmuję Prefekturę Policji!" Funkcjonariusze, stojšcy na warcie, dali się rozbroić nie stawiajšc oporu. Wywiesili sztandar i odśpiewali "Marsyliankę". Franck, który bynajmniej nie jest sentymentalny, powiedział mi, że omal się nie rozpłakał. Podobno mianowano nowego prefekta, chyba Charles'a Lizeta. Chodź, pójdziemy tam, będzie wesoło. - Wesoło? Na pewno nie. Może ciekawie - rzekła L~ea wstajšc. - Śpisz nago? - Wyjeżdżajšc zapomniałam zabrać koszuli nocnej. Zostaw mnie, chciałabym się umyć. - Pośpiesz się, czekam na ciebie w kuchni. - ZGoda. Tylko nie mów nic ciotkom. - Oczywiście, przecież nie zgłupiałam. Niemieccy żołnierze w hełmach, którzy przejeżdżali małym odkrytym samochodem ciężarowym przez bulwar Saint_Germain przyciskajšc do siebie karabiny lub pistolety maszynowe, okrzykami pozdrawiali dwie ładne dziewczyny, które minęli, gdy jechały na rowerach na wysokości ulicy du BAc. - Nie wydajš się bardzo zaniepokojeni - stwierdziła L~ea oglšdajšc się za siebie. Przed nimi rozcišgał się opustoszały teraz bulwar. Na rogu ulicy du Dragon jakiś Niemiec skierował lufę swojego karabinu maszynowego w ich stronę. - Abhauen oder ich schiess! (Odejdźcie albo będę strzelał!) Na okršgłych stolikach w kawiarniach "Deux_Magots" i "Flore" filiżanki i opróżnione do połowy kieliszki czekały na powrót konsumentów, którzy schronili się wewnštrz lokalu. Na ulicy de Rennes kilka osób biegło w różnych kierunkach. Krótka seria i dwie osoby upadły. Na skrzyżowaniu Mabillon młodzi ludzie w białych fartuchach z opaskami Czerwonego Krzyża biegiem puścili się w stronę strzelaniny. Na skrzyżowaniu de l'Od~eon drogę zagradzał czołg. Skręciły w ulicę de Buci. Żelazne rolety w większośCi sklepów były opuszczone, właściciele kawiarń śpiesznie chowali krzesła, z mocno zaaferowanymi minami przeszli mężczyźni z trójkolorowymi opaskami. Jeden z nich powiedział im: - Wracajcie do domu, tutaj będzie goršco. Na ulicy Saint_Andr~e_des_Arts było zadziwiajšco spokojnie, jak każdego ranka konsjerżka zamiatała chodnik przed swoim progiem, księgarz jak co dzień pił kieliszek białego wina przy kontuarze trafiki z drukarzem z ulicy S~eguier, a sprzedawczyni cukierków z przyzwyczajenia pucowała swoje szklane słoje wypełnione atrapami słodyczy. Na bulwarze Saint_Michel ciekawscy w doskonałych humorach spoglšdali w stronę Prefektury i Notre_Dame, nad którymi powiewały trójkolorowe sztandary. Krzyki powitały wejście Laure i L~ei do mieszkania Francka. - Przyprowadziłam siostrę, L~eę, mówiłam ci o niej. - Dobrze zrobiłaś. Dzień dobry, L~eo. Czy to prawda, że jesteś bohaterkš R~esistance? - Nie należy wierzyć we wszystko, co opowiada Laure, zawsze przesadza. - Wcale nie wyolbrzymiałam. - Cicho bšdź, nie chcę o tym mówić. - Jak pani chce, bojowniczka ruchu oporu czy nie, witamy. Niech pani popatrzy. MŁodzieniec pocišgnšł jš do jednego z wysokich okien w przestronnym salonie. - Proszę patrzeć, będziemy w pierwszych lożach. Moja mama bardzo będzie żałować, że wyjechała do Touraine. Za nic w świecie nie chciałaby przegapić takiego widowiska. Jestem przekonany, że zaprosiłaby wszystkie swoje piękne przyjaciółki. Na razie jest trochę drętwo. Co pani o tym sšdzi? Piękna perspektywa, no nie? - Tak, bardzo. - Franck, nie masz nic do jedzenia? Tak szybko wyjechałyśmy z domu, że nie zdšżyłyśmy nic przełknšć. - Przecież doskonale znasz dom: u Francka niczego nie brakuje! Poza chlebem, który jest trochę czerstwy, jest szynka, kiełbasa, pasztety, kurczak na zimno, trochę łakoci i wino, szampan, whisky do woli. - Prowadzi pan sklep spożywczy? - oschle spytała L~ea. - Mógłbym, moja droga damulko, ale wolę handel jedwabnymi pończochami, perfumami i papierosami. Pani pali? Angielskie, amerykańskie? Do wyboru. Jakie pani woli? - Amerykańskie. Ale przedtem bym coś zjadła. - Służę pani. Hej! Wy tam, przynieście księżniczce jeść i pić. Czy Wasza Wysokość zechce spełnić toast za przyszłych wyzwolicieli? Pierwszy raz od przekroczenia progu jego mieszkania L~ea popatrzyła na młodzieńca. Miał poczciwš twarz kumpla z dzieciństwa, takiego co to wysłucha, będzie dzielić sekrety, lecz na którego nigdy nie patrzy się jak na mężczyznę. Niezbyt wysokiego wzrostu, ginšł w garniturze o nadmiernie wywatowanych ramionach, miał przykrótkie spodnie, spod których wyglšdały białe skarpetki, no i oczywiście pantofle na podeszwie potrójnej grubości, nieodłšczny atrybut prawdziwego zazou. Gruby kosmyk jasnych włosów ostrzyżonych zgodnie z ostatniš modš przesłaniał niewdzięcznš twarz o dziecinnych jeszcze rysach. Ten smarkacz, jeśli wierzyć słowom Laure, był mistrzem zaradności i zbił fortunę handlujšc na czarnym rynku wbrew woli swych rodziców. Chętnie ugaszczał szczodrze przyjaciół i przyjaciół swoich przyjaciół. RAczej zadowolona z rezultatów oględzin L~ea łaskawie się uśmiechnęła. - O, właśnie, wypijmy za wyzwolenie Paryża. Siedzšc na brzegu okna sama się sobie dziwiła, że pije szampana w powstańczyM mieście, które gotowało się do walki. Funkcjonariusze obrony biernej przeszli przez plac Saint_Michel wykrzykujšc, że godzina policyjna zaczyna się o czternastej. - To nieprawda - wchodzšc oznajmił jakiś chłopiec. - Zajrzałem do mojego komisariatu i powiedziano mi, że o niczym nie wiedzš. Żołnierze F$f$i, którzy go zajmujš, też nic nie wiedzš. Popatrz, popatrz, jakaś nowa. Dzień dobry, jestem Jacques. - Dzień dobry, a ja jestem L~ea, skšd wracasz? - Byłem tu i tam. Wiele merostw znajduje się w rękach komunistów... - Co możesz o tym wiedzieć! - Chodzš takie słuchy. Tylko oni sš wystarczajšco dobrze zorganizowani i uzbrojeni. Przy ulicach de Rivoli, du Louvre, na placach Ch~atelet, R~epublique, przy alei de la Grande_Arm~ee urzšdzono punkty pomocy sanitarnej z flagš Czerwonego Krzyża. ZaczęŁo się polowanie na broń. Ten, kto ma nóż, uwalnia niemieckiego żołnierza od rewolweru czy karabinu, z tš broniš, zdobywa karabin maszynowy, z karabinem maszynowym ciężarówkę z amunicjš, którš rozdziela wśród towarzyszy. "każdemu jego bosza" to hasło nowo zacišgniętych żołnierzy. - Będziecie się bić? - spytała L~ea. - Czemu nie! Jutro będziemy bohaterami... Zastanowię się nad tym, jak coś przekšszę. Cała paczka, pięciu chłopców i trzy dziewczyny, rozsiadła się w kuchni, gdzie Laure i ładna blondynka Muriel nakryły do stołu. - Gdybyśmy nastawili sobie jakšś muzykę, byłoby weselej. - Oj, tak! Nastaw Andrews Sisters - powiedziała Muriel. - ZGoda. Którš piosenkę? - "Pensylwania Polka" albo "Conny boy". - Jak zdobyliście te płyty? - zapytała L~ea. - Myślałam, że muzyka amerykańska jest zakazana. - Mamy swoje kanały. Dowiesz się, jak się wojna skończy. Wysokie głosy Andrews Sister rozbrzmiewały w mieszkaniu. Posiłek przebiegał w wesołej atmosferze, każdy rzucał jakiś żart, dowcipne słówko. Wszyscy byli tacy młodzi, tak beztroscy, że L~ea przyłapała się na tym, że śmieje się z jednego z kawałów pod pełnym aprobaty spojrzeniem Francka, który dolewał jej wina do kieliszka. Wstał, żeby zmienić płytę na gramofonie. We względnej ciszy dały się słyszeć liczne strzały. - Chodźcie szybko, Niemcy atakujš. Pobiegli do okien. Na bulwarze du Palais z trzech ciężarówek ostrzeliwano bramš Prefektury, trzy czołgi jechały w stronę Notre_Dame. Z Pałacu Sprawiedliwości i z Prefektury posypały się strzały zabijajšc kilku napastników. Ciężarówki zniknęły gdzieś na placu Ch~atelet. Rozerwały się pociski. Nieco później następne ciężarówki zatrzymały się na bulwarze du Palais. Z okien młodzi ludzie dojrzeli mężczyzn w kamizelkach, uzbrojonych w karabiny albo rewolwery, którzy schronili się w wejściu do metra i w kawiarni "Du D~epart", a przed prowadzšcymi do niej drzwiami ustawili karabin maszynowy. Nadjeżdżajšca od mostu Saint_Michel ciężarówka stała się ich pierwszym celem. Leżšcy na masce ranny żołnierz zsunšł się na jezdnię. Ciężarówka stanęła, a inna na rogu Quai des Grands_Augustins rozbiła się o "R~otisserie P~erigourgine", co widzowie powitali okrzykami radości. F$f$i pobiegli zabrać ciała, które schowali za schodami wiodšcymi ku Sekwanie; plażowicze opalajšcy się na przeciwległym brzegu, oparci plecami o mur na Quai des Orf~evres, przyglšdali się im z zaciekawieniem. Gdzieś w okolicach Ch~atelet czarny dym wzbił się nad podpalonš ciężarówkš. Samochód osobowy ozdobiony literš V jak Victoire i krzyżem lotaryńskim ostro skręcił na Quai Saint_Michel, czemu towarzyszył przeraźliwy pisk opon, a za nim podšżały karetka pogotowia i wóz strażacki. Na placu przed katedrš Notre_Dame trzy czołgi przygotowywały się do szturmu na Prefekturę. - Nigdy się nie utrzymajš - rzekł Franck - praktycznie rzecz bioršc nie majš amunicji, a te kilka worków z piaskiem nie ochroni ich przed pociskami. Grupa wyrostków przecięła biegiem nabrzeże taszczšc stary karabin maszynowy, w którym Franck rozpoznał Hotchkissa. Jeden z nich miał zarzucony na szyję pas z nabojami. Nazywał się Jeannot, miał piętnaście lat i nie wiedział, że w chwilę później zginie na Quai de Montebello, a szyję rozerwie mu eksplodujšcy pocisk... Zapalajšca butelka wyrzucona z jednego z okien Prefektury wylšdowała w otwartej wieżyczce jakiegoś czołgu, który natychmiast stanšł w płomieniach. Wrzaski radości oblężonych zmieszały się z okrzykami mieszkańców Quai Saint_Michel, którzy, opierajšc się o parapety okien i nieświadomi niebezpieczeństwa, z uwagš obserwowali widowisko. Pod eskortš F$f$i przeszła grupa jeńców niemieckich z podniesionymi rękoma. Na placu zabłškana kula trafiła w jakiegoś przechodnia. Zalany krwiš Niemiec strzelał w powietrze obracajšc się wokół własnej osi. Kula trafiła go w głowę. Przez kilka sekund, które zdawały się trwać niesłychanie długo, nadal szedł przed siebie, po czym upadł na środku jezdni. Tylko L~ea nie odwróciła oczu. Dzielnicš wstrzšsnšł wybuch. Ciężarówka z benzynš wpadła na hotel "Notre_Dame". Płomienie zajęły story i wspinały się po fasadzie. F$f$i opuścili swój posterunek, by spróbować przesunšć ciężarówkę i uratować budynek. Na szczęście dość szybko dała się słyszeć syrena straży pożarnej. Korzystajšc z chwili spokoju jeden z chłopców postanowił trochę się przewietrzyć. Wrócił po godzinie mówišc, że uzgodniono zawieszenie działań, by zebrać poległych i rannych. Tę dobrš wiadomość fetowano jak należy otwarciem butelki szampana, która dołšczyła do swoich sióstr w wannie jednej z łazienek. Jako że wieczór zapowiadał się ciężki i burzliwy, paryżanie znowu wylegli na bruk stolicy i włóczyli się ulicami zatrzymujšc się niekiedy w zamyśleniu i nagle milknšc na widok wysychajšcej kałuży krwi. - Do licha, nie uprzedziłyśmy ciotek - wykrzyknęła Laure podbiegajšc do telefonu. Nad Pont_Neuf niebo stawało się coraz groźniejsze. - Ciocia Albertine chce, żebyśmy natychmiast wracały. Podobno Charles ma silnš goršczkę. - I nie wezwała lekarza? - U starego doktora Leroy nikt nie odpowiada, a inni odmawiajš przyjścia. - Dobrze, no to idę. Wracasz ze mnš? - Nie, wolę zostać tutaj. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, zadzwoń do mnie. Franck, podasz L~ei numer telefonu? - Tak. Odprowadzę jš. W niecałš godzinę będę z powrotem. Wezmę twój rower. 16 L~ea całš noc spędziła przy łóżku majaczšcego dziecka. Rankiem zawinęła je w koc, pożyczyła od dozorczyni rozklekotany wózek, ułożyła w nim malca i ruszyła do najbliższego szpitala. Nocna burza nie oczyściła jeszcze nieba z czarnych chmur, nad mokrš jezdniš unosił się zapach kurzu. W ten wilgotny niedzielny poranek nie było żywego ducha na ulicach, które wyglšdały niepokojšco w ciężkiej ciszy... W szpitalu La~ennec przy ulicy de Sevres dyżurny internista wzišł od niej dziecko. Najwyraźniej nie był w stanie rozpoznać, na co mały cierpi; poradził L~ei, by zostawiła chłopca do przyjścia ordynatora i wróciła później. Kiedy odmówiła opuszczenia Charles'a, zaprowadził ich do dwuosobowego pokoju, wmusiwszy przedtem w chorego malca jakieś lekarstwo. Szmer głosów obudził jš późnym popołudniem. - No cóż, ma pani mocny sen. To nie jest pani dziecko? - Nie. - Gdzie sš jego rodzice? - Co mu jest, panie doktorze? - To rodzaj ostrego zapalenia krtani z powikłaniami wywołanymi przekrwieniem płuc. - Czy to coś poważnego? - Może okazać się groźne. Dobrze by było zatrzymać go w szpitalu. - Czy to nie jest możliwe? - Brakuje znacznej części personelu. Nie odpowiedziała mi pani na moje pytanie: gdzie sš jego rodzice? - Matkę zabili Niemcy, a ojciec jest u generała de Gaulle'a. - Biedny brzdšc. - L~ea... L~ea... - Jestem tutaj, kochanie. Pojękujšc Charles uczepił się jej. Lekarz popatrzył na nich ze strapionš minš. - Zabierze go pani do domu i będzie się pani dokładnie stosowała do moich zaleceń. Czy potrafi pani robić zastrzyki? - Nie. - Nauczy się pani. - Ale... - To nic trudnego. Drzwi do pokoju otwarły się niespodziewanie. - Panie doktorze, przywieźli nam ranne dzieci. - Ciężko ranne? - W brzuch i w nogi. - Już idę, zabierzcie je do sali operacyjnej. Widzi pani, stało się to, czego się najbardziej obawiałem: przywożš nam rannych, a my nie mamy nawet dość ludzi, by pielęgnować naszych chorych. Lekarz skończył wypisywanie recepty. - Proszę spytać pielęgniarkę, przy wejściu o adres dyżurnej apteki i zostawić jej swój adres. Spróbuję zajść do pani jutro rano albo wyślę któregoś z kolegów. - Panie doktorze..., ale on nie... - Nie. To silny mały mężczyzna, doskonale to przetrzyma. Proszę regularnie podawać mu lekarstwa i mierzyć temperaturę. Przez następne trzy dni L~ea spała tylko po kilka godzin, całkowicie odcięta od świata zewnętrznego i żyjšc w rytm oddechu dziecka. Naiwne modlitwy cisnęły się jej na pobladłe usta. Ręce już się jej nie trzęsły, gdy robiła zastrzyki. O świcie 23 sierpnia goršczka spadła; wychudzony chłopczyk powiedział słabym głosem: - Głodny jestem. Obsypywany przez L~eę pocałunkami uśmiechał się ze znużeniem, lecz był szczęśliwy. - Co tu się dzieje? - spytała Albertine, uchylajšc drzwi. - To cud! Charles wyzdrowiał, chce jeść. - To rzeczywiście doskonała nowina. Całe szczęście, że Laure gdzieś wynalazła trochę mleka i biszkoptów. Poproszę Estelle, żeby mu przyniosła ten skromny posiłek. Schrupał biszkopcik i wypił połowę mleka, a potem w jednej chwili zasnšł na powrót pod rozczulonym spojrzeniem czterech kobiet, które wyszły z pokoju na palcach. - Czy jest woda? Mam ochotę wzišć kšpiel - rzekła L~ea. - Jest, ale jak zwykle zimna. ZImna? Rzeczywiście, woda była bardzo zimna. Lecz nawet, gdyby była jeszcze chłodniejsza, L~ea zanurzyłaby się w niej z rozkoszš, żeby tylko zmyć z siebie niepokój, który jak brud lepił jej się do skóry od czasu, gdy poczuła, że śmierć kršży wokół Charles'a. Walczšc zawzięcie, by go uratować, przeczuwała krytyczne momenty, kiedy to ciało kapituluje, i jak znachorka przez dotyk przekazywała mu swoje siły. To cišgłe napięcie wyczerpało jš. Teraz czuła, że został uratowany. Lęk i zmęczenie rozpuszczały się w wodzie, od której dostawała gęsiej skórki. Dziarsko natarła się rękawicš z włosia namydlonš pachnšcym mydełkiem konwaliowym, prezentem od Laure. Nie miała szamponu, więc umyła włosy mydłem i spłukała wodš z octem, żeby lśniły. Bez cienia pobłażliwości przyjrzała się sobie w dużym ruchomym lustrze w ramach ze złoconego drewna, w którym skromna łazienka wyłożona białymi kafelkami wydawała się luksusowa. - ZOstała ze mnie tylko skóra i kości - powiedziała na głos. Istotnie, bardzo schudła, lecz jej odbicie w lustrze nie mogło jej się nie podobać. Z przyjemnościš gładziła swoje piersi o stwardniałych pod wpływem zimna sutkach, wygięła się w talii i wydawało jej się, że słyszy głos Fran~cois Taverniera, który mruczy z podziwem: - Ale pupa! Na myśl o Fran~cois zaczerwieniła się i przebiegł jš dreszczyk rozkoszy. Wzruszona zawinęła się w szlafrok frott~e i energicznymi ruchami wytarła włosy do sucha. W przedpokoju zadzwonił telefon. - L~ea, Laure chce z tobš rozmawiać - zawołała przez drzwi Albertine. - Już idę. Z potarganymi włosami podjęła słuchawkę. - Halo! L~ea?... Ciocia Albertine mówi, że Charles czuje się lepiej... to prawda?... - Tak... Nie ma już goršczki... Trochę zjadł dziś rano... Czy mogłabyś zdobyć znowu mleka? - Z tym coraz trudniej przy strajku generalnym, bo kierowcy ciężarówek odmawiajš siadania za kierownicš, gdy trzeba jechać na prowincję... Nie ma zaopatrzenia z wyjštkiem mięsa, a i to dzięki F$f$i, którzy zajęLi trzy tysišce pięćset ton mięsa składowanego przez Niemców w chłodniach w Bercy i na Vaugirard, więc o to mogę ci się wystarać, ale będš mi potrzebne kartki, bo czarny rynek jest w tej chwili bardzo kontrolowany... - Wpadnę je podrzucić. - Musisz uważać, gdyż od soboty sytuacja bardzo się zmieniła. Wczoraj i przedwczoraj toczyło się dużo walk w Quartier Latin. Wszędzie pełno barykad, granatowi i Niemcy ukryci na dachach strzelajš do przechodniów. Każdego dnia w kostnicach przybywa setek trupów. Przy takim upale możesz sobie wyobrazić zapach w Notre_Dame_des_Victoires, gdzie odprawiane sš nabożeństwa. Tam wystawiane sš trumny, nim zostanš przewiezione na cmentarz w Pantin, gdzie składa się je do wspólnego grobu w kwaterze powstańców... Ludzie z Czerwonego Krzyża sš wspaniali. NiE tylko udzielajš pomocy rannym, ale zastępujš także pracowników zakładów pogrzebowych, którzy strajkujš... Czy macie wiadomości o Fran~coise? - Nie... wydaje mi się, że nie... - Niepokoję się o niš. Wczoraj na placu Saint_Michel tłum zlinczował jakiegoś kolaboranta, to był okropny widok... Najbardziej zajadłe okazały się kobiety... Okładały go, czym popadło krzyczšc histerycznie... Mówiono mi, że wyłupili mu oczy za pomocš wyłamanego z krzesła pręta... to było potworne... Gdybyś słyszała te krzyki!... Najnieznośniejsi byli gapy, patrzyli śmiejšc się albo odpychali F$f$i, którzy chcieli interweniować. Kiedy mieli już dosyć bicia, odeszli z rękoma i ubraniami zbroczonymi krwiš, pozostawiajšc na chodniku ludzki strzęp, na którego określenie brak nazwy... Halo!... Jesteś tam?... - Tak... Dlaczego mi o tym opowiadasz?... Jaki to ma zwišzek z Fran~coise?... Teraz zamilkła Laure, a L~ea krzyczała: - Halo!... halo!... Słyszysz mnie?... - Tak, słyszę... - No więc?... - Aresztujš też kobiety, które spały z Niemcami. - I co im robiš?... - Podobno golš im głowy. - Golš im głowy!... - Tak, to się zdarzyło w niektórych merostwach... Włosy wieszajš na kracie ogrodzenia i malujš swastyki na czaszkach kobiet, najczęściej prostytutek, albo utrzymanek zadenuncjowanych przez sšsiadów. - Ale przecież Fran~coise nie jest kimś takim! - Przecież dobrze o tym wiem, ale niech ci się nie wydaje, że będš się nad tym długo zastanawiać! Mam tylko nadzieję, że usłuchała moich rad i wyjechała do Niemiec, zabierajšc ze sobš małego Pierre'a. - Dzwoniłaś do niej? - Oczywiście, ale nikt nie odbiera. Ostatni raz rozmawiałam z niš w poniedziałek rano, dopiero co złożył jej wizytę niemiecki oficer, który przybył, by jš zabrać do zarekwirowanego hotelu. Umieszczajš tam wszystkie kobiety w takiej jak ona sytuacji. Odmówiła pójścia z nim. - Jak się nazywał ten hotel? - Nie wiem, nie zapamiętałam. - Trzeba obdzwonić wszystkie hotele. - Czy ty wiesz, ile ich jest w Paryżu? - Nie, ale to nic nie szkodzi. Najpierw zadzwonimy do tych, które podaje przewodnik Michelina. Czy Franck ma ten przewodnik? - Tak..., myślę, że ma. - Tymczasem zacznij od końca listy, poproszę cioteczki, żeby zaczęły od poczštku i zadzwoniły do nas, jak będš coś miały. No to na razie. - Uważaj... Ale L~ea odłożyła już słuchawkę. Panny de Montpleynet bardzo się zdenerwowały, gdy im wyjaśniła powagę sytuacji, lecz Albertine bardzo szybko opanowała się i zaczęła telefonować: - Halo! Czy to "Crillon"?... - Ależ ciociu Albertine, zdziwiłabym się, gdyby były w "Crillonie", "Majesticu", "Meurice", "Continentalu" czy "Lut~etii", które zajmujš służby niemieckie! Ulica de l'Universit~e była zupełnie pusta. Przed Wydziałem Medycznym na ulicy des Saints_P~eres leżał poczerniały szkielet ciężarówki, namalowano na nim krzyż lotaryński. Na ulicy Jacob panował taki sam spokój. Miała skręcić w ulicę de Seine, by ulicš Gu~en~egaud dostać się na nabrzeża, gdy przypomniało się jej aresztowanie Sary Mulstein... Nie przechodziła tędy od owej straszliwej nocy. Poszła dalej do ulicy de Buci; tam, przed piekarniš, od świtu dreptała w miejscu długa kolejka gospodyń. L~ei nasunęło się spostrzeżenie, że pomimo zmęczenia i niepewnego zaopatrzenia w żywność, wśród tych ludzi panował swego rodzaju drobny humor, radosny, nie znany od czterech lat, jak gdyby paryskie powietrze stało się lżejsze. Na ulicy Dauphine jakiś młody człowiek w podkoszulku i z karabinem na ramieniu trzymajšc pod pachš paczkę gazet, pedałował wykrzykujšc: - Kupujcie "L'Humannit~e"!... Panienko, czy życzy pani sobie gazetę? - spytał zatrzymujšc się na jej wysokości. - GAzety znowu się ukazujš? - Od poniedziałku, proszę... Kosztuje dwa franki... Dziękuję... Niech pani nie idzie w stronę Pont_Neuf, Niemcy ostrzeliwujš barykadę. Niedawno te dranie z samochodu z napisem F$f$i strzelali do patriotów, dwóch zabili. Bosze nawiały ulicš Christine. Do widzenia! L~ea oparła się o jakšś bramę i czytała: "Cały Paryż na barykady!... Dowódca F$f$i na wielki Paryż wzywa paryżan do ogólnego powstania... Wszyscy: mężczyźni, kobiety i dzieci muszš pracować przy umacnianiu ulic, budynków, gmachów użyteczności publicznej, cała ludność musi odważnie uczestniczyć w powstaniu i z pogardš dla niebezpieczeństwa nieść poparcie zwycięskim Forces Fran~caises de l'Int~erieur. Wszędzie twórzcie grupy Milicji Patriotycznej! Atak jest najlepszš obronš. Nękajcie wroga!... Ani jeden bosz nie powinien wyjść żywy z powstańczego Paryża!... Walka toczy się na wszystkich frontach wojny... Zagorzałe walki trwajš przez cały dzień w 1_szym 4_tym, 5_tym i 6_tym Arrondissements, wszędzie przewagę majš patrioci... Wojna całego narodu przeciwko znienawidzonemu boszowi... Komunistki walczš o wyzwolenie Paryża... Jak młodš dziewczynę torturowała granatowa policja... Wstępujcie do partii rozstrzelanych!..." Na placu Saint Andr~e_des_Arts tłum, gęsty tłum burzy się, krzyczy; niezbyt już młodzi ludzie, kobiety, dużo kobiet, młodych i starych, z malujšcym się na twarzach tym samym wyrazem nienawiści, z tak samo wykrzywionymi w złości ustami rzucajšcymi obelgi... Podnoszš się do góry gołe ręce z palcami jak szpony!... Łajdak!... Kolaborant!... Zgniłek!... Sprzedawczyk!... Zdrajca!... Morderca!... Wysoki jasnowłosy mężczyzna miota się pośród tych wcielonych furii... Krzyczy: - Jestem Alzatczykiem! - Taki z niego Alzatczyk, jak z koziej dupy tršba - replikuje jakiś głos z paryskim akcentem. To rozśmiesza motłoch. Z okna domu zajmowanego przez F$f$i jakiś mężczyzna w mniej więcej kompletnym wojskowym mundurze próbuje dojść do głosu. Jakaś dziewczyna gra mu na nosie. Inna blondynka, z odrostami znaczšcymi jej głowę szerokš czarnš krechš, wydziera się: - To bosz!... Ja go znam! Jestem tego pewna!... Zabijcie go!... Łapie go za włosy, a druga pluje mu w twarz, jeszcze inna próbuje rozpišć mu spodnie, pękajšc ze śmiechu: - Zaraz się przekonamy, czy ten śmieć ma jaja. Tłumem wstrzšsa gromki śmiech i zaczynajš skandować: - Na golasa bosza! Na golasa bosza! Ten zaś, osłupiały z przerażenia, powtarza, usiłujšc odepchnšć szpony, które się go czepiajš: - Jestem Alzatczykiem. Teraz krew płynie mu z nosa i po policzkach. Jedno oko ma zamknięte... Pada po raz pierwszy... Sypie się na niego grad kopniaków. Jeden kopniak trafia go w nos... Podnosi się... Jakiś młody chłopak z opaskš F$f$i próbuje się przeciwstawić tłumowi. Trzech mężczyzn ujmuje go pod pachy. Unoszš go do góry i grzecznie stawiajš na ziemi tuż przy L~ei, która nie może oderwać oczu od tej masakry... Nie zdaje sobie z tego sprawy, lecz od dłuższej chwili kołysze się w przód i w tył tak, jak to często czyniš niewidomi. Myśli kłębiš jej się w głowie i rozpadajš na luźne fragmenty... Z okrwawionego otworu, który był ustami mężczyzny, wydobywa się bełkot: - Je... jesztem... Alszatczykiem... L~ei robi się niedobrze i odwraca się od tego widowiska. Chłopak z opaskš F$f$i cišgle przy niej stoi. Jest bardzo młody. Po jego bladej twarzy płynš łzy, zostawiajšc jaśniejszy ślad. Ich spojrzenia krzyżujš się... - L~ea! - Pierrot! Drżšc z obrzydzenia i przerażenia padajš sobie w ramiona. L~ea pierwsza wyzwala się z objęć. - Zabijš go!... - Nic się nie da zrobić. Za dużo ich jest. - JEsteś w F$f$i, leć i sprowadź towarzyszy! - Nie będš chcieli przyjść, wczoraj o mało jednego nie zlinczowali zamiast jakiegoś kolaboranta, w którego obronie stanšł. - To okropne. - Chodź, nie patrz na to... No chodź... Pójdziemy do sztabu pułkownika Liz~e, na ulicę Gu~en~egaud... - Nie chcę iść na ulicę Gu~en~egaud! - wrzasnęła L~ea. Jej wielkie wzburzenie zaskoczyło Pierrota Delmas. - Ja muszę tam iść, jestem łšcznikiem pomiędzy Liz~e i Rolem. - KTo to jest Rol? Popatrzył na niš z pełnym dezaprobaty zdziwieniem. - Nie słyszałaś o pułkowniku Rolu?... To przywódca powstania, szef Forces Fran~caises de l'Int~erieur. - A Liz~e? - Pułkownik Liz~e to inny przywódca. NiEzbyt dobrze to rozumiem, to jakieś sprawy polityczne. Wszystko, co wiem, to to, że Rol jest komunistš. - Dopiero twój ojciec by się ucieszył, jakby się dowiedział, że jesteś z nimi - powiedziała ze smutnym uśmiechem. - Nie mów mi o ojcu, to kolaborant. Dla mnie on już umarł. Rozmawiajšc po drodze zacišgnšł swojš kuzynkę na ulicę G~itle_Coeur. Zatrzymał się przed brudnš wystawš niewielkiego sklepiku spożywczego, wszedł po trzech schodkach i zastukał. - Zamknięte - burknšł jakiś głos w środku. - Otwierajcie... to ja, Pierrot z Bordeaux. Drzwi się otwarły. - To ty?... Wchodź, mały. A ta, to kto? - To moja kuzynka, L~ea. Sklep spożywczy był równocześnie restauracjš, której ściany zawieszone były barwnymi litografiami w złym guście, widoczkami Epinal, sztychami, mniej lub bardziej udanymi portretami Napoleona równo pokrytymi ściemniałš patynš. Pomieszczenie przedzielał krótki drewniany kontuar, służšcy jednocześnie za bar i wystawę ewentualnych towarów, teraz przedstawionych za pomocš atrap puszek konserw. Z tyłu znajdowała się jadalnia ze stolikami nakrytymi obrusami w biało_czerwonš kratkę, a naprzeciwko rozpierał się ogromny staromodny piec kuchenny z błyszczšcymi, wypolerowanymi miedzianymi rondlami; na nim stał teraz prymus, na którym dusiło się coś, czego opary przypominały nieco zapach potrawki z królika. Ten zapach o mało nie okazał się dla L~ei zgubny. - Uważaj na twojš kuzynkę, bo fajtnie - wykrzyknęła kobieta, która im otworzyła. Pierrot pomógł L~ei usišść i wlał jej do ust nieduży kieliszek nalewki, podany przez właścicielkę. Policzki jej znów się zaróżowiły, a przedmioty wróciły na właściwe miejsce. - Lepiej ci?... Masz, wypij jeszcze. - Nie, dziękuję. Rozejrzała się wokół siebie. Zdawało jej się, że to miejsce nie zmieniło się od poczštku wieku. Musiało się tutaj dobrze jadać, widać to było po starannie utrzymanej kuchni. To uspokoiło L~eę. Tam, gdzie dobrze gotowano, ludzie nie mogli być tacy źli. - Musi pani być głodna - burknęła kobieta, zmierzajšc w stronę pieca. - O, tak! - wykrzyknšł Pierrot, który ostatni prawdziwy posiłek jadł kilka dni temu. - Nie, dziękuję pani. Wypiję tylko szklankę wody. - Robisz błšd, pomimo ograniczeń kuchnia pani Laetitii jest wyśmienita. Zasiadł przed głębokim talerzem szybko napełnionym czymś przypominajšcym jakieś ciemne rago~ut, od którego biła gęsta para. - ZUpełnie nie mogę zrozumieć, jak możesz jeść - rzekła z rozdrażnieniem L~ea. Pod warstwš brudu na umorusanej twarzy Pierrot gwałtownie się zarumienił. Upuścił kęs, który niósł do ust, i popatrzył na niš z tak nieszczęśliwym wyrazem twarzy, że miała sobie za złe, że uczyniła tę uwagę. - Przepraszam... JEdz... Opowiedz mi, jak się tutaj znalazłeś. Mówił z pełnymi ustami. - Kiedy się dowiedziałem, że ojciec chce mnie oddać do jezuitów i zabronić mi wyjść, postanowiłem pójść do partyzantki. Oszczędzę ci szczegółów mojej podróży, jechałem ukryty w wagonie towarowym, noce spęDzałem w rowach, żeby wymknšć się żandarmom - pominę milczeniem moje "dzierżawy" na polach. Na dworcu w Limoges ścigali mnie granatowi. Kolejarzom zawdzięczam, że udało mi się wymknšć z ich łapsk. Przez kilka dni ukrywali mnie w starym wagonie, stojšcym na bocznicy w zakładzie naprawczym. Tylu Niemców i granatowych policjantów kontrolowało każdego podróżnego, każdego pracownika, że nie mogli mnie stamtšd wyprowadzić. Wreszcie któregoś dnia schowali mnie w wagonie bydlęcym w składzie pocišgu towarowego, który jechał do Eymoutiers... - Eymoutiers... To w Limousin? - Tak, a dlaczego pytasz? Byłaś tam? - Nie, ale mam przyjaciółkę, Żydówkę, która na jakiś czas tam się schroniła. Mów dalej. - W Eymoutiers, zajęli się mnš inni kolejarze i zaprowadzili mnie do swojego szefa, pułkownika Guingouin, zwanego też Wielki albo Raoul. Co to za człowiek! To postrach Niemców w całej okolicy. Kierował wszystkim ze swego obozowiska w lesie Ch~ateauneuf. Niestety, nadejście zimy zmusiło nas do opuszczenia obozu w Trois_Chevaux. Była już najwyższa pora, bo parę dni później do tego lasu zjechało trzy tysišce żołnierzy. Żołnierze niemieccy nazywali ten zakštek Małš Rosjš, tak się bali potyczek. Było wielu zabitych. Przez ostatnie pół roku służyłem jako łšcznik pomiędzy poszczególnymi obozowiskami. Teraz znam każdš wioskę, każdy las. Dzięki doskonałej organizacji Guingouina partyzanci byli odpowiednio ubrani i żywieni. Cała ludność była z nami. Chciałem chodzić z nim na akcje sabotażowe albo brać udział w wypadach na konwoje, ale mówił, że jestem za młody. Na poczštku miesišca przysłał mnie tutaj z wiadomościš dla pułkownika Rola. Strajk, a potem powstanie, przeszkodziły mi w wyjeździe. To by było tyle. L~ea popatrzyła na swojego kuzyna z podziwem. Ale urósł ten dzieciak, który patrzył na niš oczarowany! - A ty od kiedy jesteś w Paryżu? - Też od poczštku miesišca. - Jak się majš wszyscy w Montillac? Czy Camille ma wiadomości od Laurenta? A ciotka Bernadette? A Ruth? A Mathias?... Co ci jest? Zwiesiwszy głowę L~ea machinalnie pocierała sobie czoło. - Co ci jest? - powtórzył Pierrot zaniepokojonym głosem. - Camille i ciotka Bernadette nie żyjš... I nie ma już Montillac... - Co ty wygadujesz?... - Zabili je Niemcy i granatowi policjanci, a potem podpalili dom... Długo siedzieli w milczeniu. Hałaśliwa grupa, która weszła do sklepu_restauracji, wyrwała ich z tego makabrycznego zamyślenia. - A! Tutaj jesteś, Pierrot!... WszęDzie cię szukaliśmy. Baliśmy się, że doprowadzš cię do takiego samego stanu co tego kolaboranta, który twierdził, że jest Alzatczykiem. - A może nim był!? Niewiele tylko starszy od Pierrota chłopak odwrócił się do L~ei, zaskoczony zawartš w jej głosie gwałtownościš. - Możliwe, ale ludność tyle wycierpiała, że jest rzeczš normalnš, że się mści. - Normalnš!... Uważacie tę jatkę za coś normalnego? - A Niemcy to się niby nie zachowujš jak rzeźnicy? Wiesz, ilu naszych kolegów wymordowali w ubiegłym tygodniu przy kaskadzie w Lasku Bulońskim?... Nie?... Trzydziestu pięciu, w waszym wieku... Magisson, dziewiętnaście lat... Verdeaux - dziewiętnaście lat... Smot - dwadzieścia lat... Schlosser - dwadzieścia dwa lata... Dudraisil dwadzieścia jeden lat, nazywali go Philo... bracia Bernard, dwadzieścia i dwadzieścia cztery lata... mam kontynuować?... - Wiem równie dobrze jak i wy, do czego sš zdolni, widziałam ich w akcji... Ale to jeszcze nie powód, żeby zachowywać się gorzej od nich! Oboje, pobledli, zmagali się wzrokiem. Wtršcił się Pierrot. - Zostaw jš w spokoju. Ona ma rację. - Możliwe, ale to nie jest odpowiednia chwila, żeby to mówić. - ZObaczycie, nigdy nie będzie właściwej pory. - Cicho bšdź, L~ea. Idziesz ze mnš do sztabu Liz~e? - Nie, muszę się zobaczyć z Laure. Jesteśmy u ciotek de MoNtpleynet, zadzwoń do nas... chcę się znowu z tobš zobaczyć i porozmawiać. - Jak tylko bęDę miał wolnš chwilę, zadzwonię albo wpadnę. Ucałuj ode mnie Laure. Rozstali się przed sklepem. Prawie godzinę zajęło L~ei przejście przez plac Saint_Michel. Ukryci na dachach strzelcy otwierali ogień do tych, którzy nieopatrznie zapuścili się na plac. Zginęły dwie osoby. Zdawało się, że cyklon przeszedł przez obszerne mieszkanie, które obecnie okupowało około piętnastu strzelców F$f$i. Z niewielkiej paczki pozostała tylko Laure, piękna Muriel i Franck, który powitał jš radośnie. - Udało ci się odnaleźć Fran~coise? - Jeszcze nie, ale obdzwoniliśmy ze dwadzieścia hoteli, niestety bez skutku. - Trzeba dalej dzwonić. Spotkałam na ulicy Pierrota. - Pierrota? - Tak, naszego młodszego kuzyna. - Syna stryja Luca? - Tak. - To cudownie! Co on tutaj robi? - Nosi opaskę F$f$i i wielki pistolet. W kuchni dwaj chłopcy przygotowywali butelki zapalajšce według przepisu Fr~ed~erica Joliot Curie rozpowszechnianego przez pułkownika Rola: wystarczy wzišć zwykłš butelkę, napełnić jš w trzech czwartych benzynš i w jednej czwartej kwasem siarkowym, zakorkować i na wierzchu nakleić etykietkę zamoczonš w chloranie potasu. Kiedy butelka się rozbija, chloran potasu w zetknięciu z mieszankš nagle się zapala. To groźna broń, przeciwko czołgom. Silna eksplozja przycišgnęła ich wszystkich do okien. Obrońcy ulicy de la Huchette wdrapali się na barykadę, żeby zobaczyć, co się dzieje. Piekarzowa krzyczała: - Bosze wysadzajš Paryż. Jak tuman kurzu, pogłoska rozeszła się po dzielnicy wywołujšc panikę. W oddali, od strony Champs_$~elys~ees, wzbijał się w niebo gruby słup dymu. Wszyscy przycupnęli spodziewajšc się nowych wybuchów. Ale poza kilkoma wystrzałami, gdzieś koło Luksemburga, wszędzie panowała cisza. Walczšcy i ciekawscy stopniowo powrócili do zajęć ostatnich dni, po drodze pozdrawiajšc ruchem dłoni prowadzony przez trzech F$f$i uzbrojonych w karabiny oddział około piętnastu jeńców niemieckich w rozchełstanych mundurach, idšcych w nieładzie, z rękoma założonymi na karku, którzy mieli dołšczyć do swoich kolegów na dziedzińcu Prefektury Policji. Nagle z Quai des Grands_Augustin wyskoczył jakiś side_car i na pełnym gazie pruł prosto na nich. Seriš z karabinu pasażer pojazdu zabił jednego z F$f$i. Zza barykady podniósł się wrzask. Jakiś chłopiec wspišł się na niš i rzucił w stronę dwóch Niemców butelkę samozapalajšcš. Nie ujrzał już rezultatu swego czynu, gdyż skosiła go seria pocisków, padł martwy na przypadkowo nagromadzone przedmioty. Przed samochodem wystrzelił w górę wysoki płomień, a kierowca nie mógł go już wyminšć. W jednej chwili obaj mężczyźni zajęli się ogniem i obserwatorzy mogli oglšdać zawrotny bieg tych dwu istot płonšcych wielobarwnymi płomieniami, zanim wpadły na balustradę przy skrzynce bukinisty. Na kilka chwil wszystko znieruchomiało, oprócz ognia, z którego sterczała wycišgnięta ku niebu (może oskarżycielska?) ręka. Uczepiona framugi okna, L~ea z takim samym uczuciem okropnej bezsilności na nowo przeżywała męczeństwo swej ciotki. Niemiec i stara kobieta wykonali w chwili śmierci taki sam gest wezwania. Czy śmierć przez spalenie przybliżała ciała do Boga?... Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko: zza barykady na placu Saint_Andr~e_des_Arts i z przyległych uliczek wyległ ryczšcy tłum, który pobiegł do jeńców. Skamieniali ze zgrozy byli świadkami śmierci swoich rodaków. Dwaj F$f$i, którzy ocaleli, spróbowali się przeciwstawić, lecz fala ludzi po prostu ich zmiotła. Jeden z nich co sił w nogach pognał po posiłki do Prefektury. Gdy wrócił z około piętnastoma policjantami, trzech Niemców już nie żyło, jednemu wydrapano oczy, drugi nie miał nosa, a trzeci w ogóle nie miał twarzy. Ich towarzysze, lżej lub ciężej ranni, leżeli skuleni na ziemi; ci dzielni żołnierze, spośród których wielu walczyło na froncie rosyjskim, płakali jak małe dzieci. Nadejście policjantów, z których część nosiła mundury, ostudziło wściekłość ludu. I ludzie ci, zapewne porzšdni obywatele, odwrócili się i odeszli zataczajšc się jakby upojeni tš jatkš, którš większość z nich wymaże później ze swojej pamięci. Natomiast widzowie, którzy w poczuciu bezsilności przypatrywali się masakrze, mieli jej nigdy nie zapomnieć. W wielkim mieszkaniu panowała przygnębiajšca cisza. Młodzi ludzie nie śmieli spojrzeć na siebie: żołnierze ruchu oporu zwiesiwszy głowy siedzieli na podłodze trzymajšc broń między nogami. Franck i jego przyjaciele stali wpatrujšc się w ściany naprzeciw nich. Przyjście "porucznika" nieco rozproszyło tę ciężkš atmosferę. - Bosze podpaliły Grand_Palais! - A więc to był ten wybuch i dym! - Ale przecież tam jest cyrk! - Tak, cyrk Houcke'a. Nie wiem, czy ratownicy zdołali wyprowadzić dzikie zwierzęta. Konie uciekły. Jednego zastrzelono przy Rond_Point des Champs_Elys~ees i, nie uwierzycie mi, ale nie zważajšc na świszczšce wokół kule, ludzie pognali z nożami, żeby go rozebrać. Niektórzy nawet z talerzami w ręku! Kiedy odchodziłem, niewiele już z niego zostało. - Trzeba było przynieść nam kawałek. - Tego by jeszcze brakowało! Wbiliby mi nóż w plecy, te łajdaki. - Słowa te, wypowiedziane z paryskim akcentem, wywołały ogólny wybuch gromkiego śmiechu. - Wyobrażasz sobie wojaków z bielutkimi serwetkami pod brodš, jak siedzš sobie na Rond_Point i zajadajš surowe mięso odchylajšc mały palec, a tymczasem lwy, trzymane przez fryców na smyczy, przyglšdajš im się zgłodniałym wzrokiem! Po niedawnym napięciu śmiech doskonale im zrobił; powracał właściwy ich wiekowi żartobliwy nastrój. Na dole, na placu i nabrzeżach, zbierano trupy Niemców i Francuzów, a rannych odprowadzano do H~otel_Dieu. Reszta popołudnia zeszła na telefonowaniu do paryskich hoteli. Bezskutecznie: "Nie ma u nas pani Delmas z dzieckiem, ani też dam umieszczonych przez tych panów". Obie siostry bliskie już były zniechęcenia. - Spróbuj jeszcze w tym: hotel "R~egina", Op~era 74_02 powiedziała L~ea. Laure posłusznie wykonała jej polecenie. - Halo! Czy to hotel "R~egina"? - Potem zadzwonimy do cioci Albertine, żeby się dowiedzieć, czy na coś natrafiła. - ...Halo... Tak... O właśnie... Proszę mnie z niš połšczyć... Jak to: "niemożliwe"?... Macie takie polecenie... L~ea wyrwała jej aparat z ręki. - Proszę mnie połšczyć z paniš Delmas... Gwiżdżę na pana rozkazy, proszę mnie z niš połšczyć... Halo!... Halo!... Kto mówi?... Porucznik, a jak dalej?... Panie poruczniku, proszę mnie połšczyć z paniš Delmas... Jestem jej siostrš... Zadzwoni do mnie?... Na pewno?... Bardzo się niepokoimy... dziękuję. - Dziękować Bogu, żeśmy jš odnalazły! - Tak, ale nie mogłyśmy z niš rozmawiać. Mam nadzieję, że ten Niemiec mnie nie okłamał i że przekaże jej wiadomość od nas. Wracam do domu. Idziesz ze mnš? - Nie, wolę zostać tutaj. Informuj mnie na bieżšco. Eskortowana przez jednego F$f$i L~ea przedostała się na drugš stronę placu Saint_Michel. Chłopak zostawił jš przed księgarniš Clavreuila. Po krzykach i strzelaninie w Quartier Latin ulica Jacob i ulica de l'Universit~e stanowiły oazę spokoju. Charles, który przespał część dnia powitał jš demonstracjami czułości, które odwzajemniła mimo znużenia. Od Francka przyniosła pół litra mleka, kilka kostek cukru, chleb i mięso, które Estelle złapała niczym jakiś skarb. ZaczęŁo się wyczekiwanie przy telefonie. Około dziesištej wieczorem, kiedy wreszcie zadzwonił, L~ea i jej ciotki z radościš dowiedziały się z radia londyńskiego o wyzwoleniu Paryża!... W tej samej chwili seria z karabinu maszynowego przerwała ciszę w tej spokojnej dzielnicy. Albertine de Montpleynet przesunęła swojš smukłš dłoniš po czole i powiedziała tonem, którego nie sposób powtórzyć. - Źle sš poinformowani ci panowie z Londynu. - Lecz skoro tak mówiš, to musi być prawda - rzekła naiwna Lisa, która niezłomnie wierzyła w głosy dobywajšce się z radioodbiornika, w głos Jeana H~erold_Paquis, Philippe'a Henriot, czy Maurice'a Schumanna albo Jeana Oberl~e. Dzwonek telefonu nie pozwolił L~ei zachować się niegrzecznie wobec tej dzielnej osoby. - Halo... to ty, Fran~coise?... Wszystko w porzšdku?... Dlaczego nie przyszłaś tutaj?... Halo! Halo! Proszę nie przerywać... Słyszysz mnie... Zadzwonisz jutro?... Ja też cię całuję... Do jutra, dobranoc... L~ea odłożyła słuchawkę z uczuciem niepokoju. Fran~coise nie powinna tam zostać. W każdej chwili hotel "R~egina" może zostać zaatakowany. Zaraz jutro rano pójdzie po siostrę. Pomimo obaw spała głębokim snem. Gdy L~ea obudziła się, nad Paryżem było szaro. W łóżeczku ustawionym obok jej łóżka spał Charles, jego wychudzona ładna buzia była wypogodzona. "Jaki on podobny do Camille", pomyślała gładzšc jego delikatne jasne włosy. Nacišgnęła na siebie szlafrok z niebieskiej bawełny i poszła do kuchni. Na szczęście nie wyłšczono gazu. Podgrzała trochę mleka wypijajšc pół filiżanki ciepłej jeszcze "kawy" Estelle. Z pokoju Lisy dobiegły trzaski radioodbiornika. W uchylonych drzwiach pojawiła się zaspana twarzyczka Charles'a. - A pójdziesz ty do łóżka! Jeszcze jesteś chory, zmarzniesz. - Nie, już jestem zdrowy. Chce mi się jeść. - Siadaj, dostaniesz mleka i ciasteczek. - A pójdziemy potem na spacer? - Nie, mój kochany, jest za wcześnie, a na zewnštrz trwa wojna. - Chcę na dwór, żeby zabić brzydkich boszów, bo zrobili krzywdę mamie. L~ea westchnęła patrzšc na zdeterminowanego malca, który mówił o zabijaniu spokojnie pijšc mleko. - Dorośli prowadzš wojnę, nie dzieci. - To dlaczego strzela się do dzieci? To spostrzeżenie czteroletniego malca sprawiło, że odjęło jej mowę. - Powiedz, czy mój tata też walczy na wojnie? - Tak, razem z generałem de Gaulle'em. - A kiedy wróci? - Niedługo. - To za długo. Miał rację, to za długo. Trwało to już cztery lata! cztery lata udawania, że się żyje, żeby zupełnie nie stracić nadziei. Tylu zabitych. Ileż cierpień zaznali przez te cztery lata! - Tata będzie smutny, jak się dowie, że mama nie żyje. A więc wiedział!... Od dwóch miesięcy udawał, że wierzy w jej wykrętne wyjaśnienia! - Tak... Będzie smutny, ale będziemy przy nim, żeby go pocieszyć. Będziesz musiał go bardzo kochać... - Ale ty też pozostaniesz z nami, ty też będziesz kochać mojego tatę? Wydawało jej się, że słyszy głos Camille: "Przyrzeknij mi, że zaopiekujesz się Charles'em, gdyby mi się coś stało... i Laurentem..." Laurentem, którego kochała jak brata, jak bardzo drogiego przyjaciela, ale już nie jak kochanka. Jeszcze teraz dziwiła się, że przeszła jej ta miłość, to uczucie, które uważała za nieśmiertelne! Czy miłość umiera zawsze razem z ukochanš osobš? Tak mówił Rapha~el Mahl, powołujšc się na Chateaubrianda, lecz odrzucajšc nutkę nadziei ukochanego Juliette R~ecamier: "Zdarza się niekiedy, że w duszy dostatecznie silnej miłość trwa dość długo, by przeistoczyć się w namiętnš przyjaźń, by stać się obowišzkiem, by nabrać cech cnoty; wówczas wyzbywa się ona słabości natury i żyje swymi nieśmiertelnymi zasadami". A jeśli miał rację? - Powiedz, będziesz kochała tatusia? Padał deszcz. L~ea schowała włosy pod starš chustkš od Herm~esa, którš zawišzała pod brodš, i ruszyła w stronę Pont_Royal. Daremnie dzwoniła do hotelu "R~egina", Nie odbierano telefonów. Postanowiła tam pójść, nic nie mówišc ciotkom. Ulice były puste i ciche, czasami tylko dawały się słyszeć odgłosy strzelaniny. Na moście młodzi wartownicy niemieccy pozwolili jej przejść dalej. Ogród Tuileries był teraz wielkim pustym terenem, błotnistym i pełnym kolein, w których leżały wielkie drzewa. W oddali obelisk i Łuk Triumfalny tworzyły krzyż na pochmurnym niebie. Nie mogła przedostać się przez zaporę na ulicy de Rivoli. Na szczęście jakiś podoficer zgodził się pójść, by rozejrzeć się w hotelu "R~egina", którego fasada wznosiła się nad pomnikiem Joanny d'Arc. Mężczyzna wrócił: wszystkie kobiety opuściły hotel wcześnie rano i nie wiadomo, dokšd się udały. L~ea podziękowała mu i zbita z tropu ruszyła dalej. Na Quai Voltaire, na Quai de Conti minęły jš pojazdy Czerwonego Krzyża i dwa samochody wyładowane F$f$i śpiewajšcymi pieśń partyzanckš. W pobliżu ulicy Gu~en~egaud dwóch młodzieńców z trójkolorowymi opaskami zatrzymało jš w gwałtowny sposób przytrzymujšc jej rower za kierownicę. - Dokšd jedziesz? L~eę rozzłościło, że mówiš jej na ty. - Nic wam do tego! Uderzenie w policzek było tak silne, że odrzuciło jej głowę do tyłu. - Masz grzecznie odpowiadać, jak się do ciebie mówi. Możesz mi wierzyć, że już większe bohaterki przestały zadzierać nosa po wizycie u najbliższego fryzjera. - Puśćcie mnie. - Uważaj, ślicznotko, bo się zezłościmy. Tędy się nie przechodzi bez podania hasła - powiedział chłopak, który dotychczas milczał - w dzielnicy przebywajš bardzo ważni przywódcy, więc mamy się na baczności przed szpiegami. Odpowiedz nam grzecznie: dokšd jedziesz? L~ea zrozumiała, że upór na nic się nie zda. - Jadę do przyjaciół, którzy mieszkajš przy placu Saint_Michel. - Przy barykadzie na ulicy de la Huchette? - Tak, mieszkanie znajduje się wprost nad niš. - L~ea, co ty tutaj robisz? - Pierrot, możesz im powiedzieć, żeby mnie puścili? - Puśćcie jš, ja jš znam, to moja kuzynka. - ZGoda, ale my tylko wykonujemy rozkazy. - Chodź, przedstawię cię kumplowi, który pilnuje barykady. A barykada była wprost wspaniała! Składane łóżka zostały zapewne ścišgnięte z całej dzielnicy, a piwnice opróżnione ze wszystkich staroci. Piecyków, powyginanych rowerów, wózków dziecinnych, beczek, skrzynek, klatek na ptaki, a wszystko umocnione workami z piaskiem. Była tam nawet staromodna miedziana wanna. Głównš część barykady stanowiła ciężarówka bez drzwiczek i kół. Cały ten stos wzmacniały jeszcze wózki handlarzy zieleninš i wózki transportowe, które służyły strzelcom za podpórki. Przeszli wšskim przejściem przy samej balustradzie nabrzeża. Z jednego z budynków na wyspie de la Cit~e padły strzały. - Uwaga! Kryć się! L~ea i Pierrot znaleźli schronienie w jednym z zaokršglonych występów mostu, gdzie przykucnnęli też jacyś dwaj mężczyźni. Rozpoznała krótkowzrocznego młodzieńca z kawiarni "Flore" i uśmiechnęła się do niego. On również jš poznał i odwzajemnił jej uśmiech. - Strzelajš z dachu "City H~otel" - powiedział wskazujšc palcem budynek. - Tak jest od rana - powiedział Pierrot. - Ale wydaje się, że facet jest sam. Pewnie to granatowy policjant. O, popatrz, nasi towarzysze sš już na dachu. Istotnie, na tle cišgle chmurnego nieba odcinały się sylwetki F$f$i. - Czy to pan mieszka przy placu Dauphine? - spytał dowódca barykady, zwracajšc się Do towarzysza młodzieńca w okularach. - Tak. - Jak się pan nazywa? - Henri Berri. - A pan? - Claude Mauriac. "To może syn sšsiada Montillac", pomyślała L~ea. Nie zdšżyła go o to spytać, dowódca dał im znak, że mogš przechodzić, krzyczšc do F$f$i: - Nie strzelać!... Dwaj mężczyźni pobiegli w stronę placu Dauphine, a oboje kuzyni przeszli za barykadę. Pierrot nie wypuszczał roweru z ršk. - Nie powinnaś tak jeździć, bardzo łatwo teraz o zabłškanš kulę... O, a nie mówiłem! Na Quai des Grands_Augustins upadła właśnie jakaś kobieta. Ranna poczołgała się za drzewo, żeby się za nim schronić. Z ulicy des Grands_Augustins wybiegli dwaj młodzieńcy z noszami i ubrana na biało dziewczyna wymachujšca flagš Czerwonego Krzyża. Nie zważajšc na kule zabrali rannš i biegiem ruszyli z powrotem do prowizorycznego punktu opatrunkowego zorganizowanego przez doktora Debr~e. - Chodźmy lepiej bocznymi uliczkami, tak będzie bezpieczniej. Na ulicy de Savoie panował spokój. Przed starym osiemnastowiecznym pałacem stali na straży F$f$i. - Tu mieści się sztab jednego z szefów R~esistance - rzekł Pierrot z ważnš minš osoby dobrze poinformowanej. - Musisz mi pomóc odnaleźć Fran~coise. - Tę dziwkę! Zaskoczona obelgš, L~ea stanęła jak wryta. - Czy zdajesz sobie sprawę, o co mnie prosisz? - cišgnšł Pierrot. - Pomóc w ratowaniu kolaborantki, zdrajczyni swojego kraju... - Dość tego, Fran~coise nie jest ani kolaborantkš, ani dziwkš, to nieszczęśliwa dziewczyna, która miała ten niefortunny pomysł, żeby zakochać się w Niemcu, kiedy to nasze państwa prowadzš ze sobš wojnę. Za to chyba się nie rozstrzeliwuje. - Żeby jš rozstrzelać to nie, ale ogolić i zamknšć w więzieniu, to tak. - Ogolić! Zwariowałeś czy co! Wolałabym umrzeć, niż zostać ogolonš. - Włosy odrastajš - zaśmiał się. Zręcznie uchylił się i uniknšł policzka L~ei. Z ulicy Saint_Andr~e_des_Arts dobiegły śmiechy, oklaski, krzyki. Tłum popychał przed sobš łysawego mężczyznę około pięćdziesištki, któremu ścišgnięto spodnie. Wzbudzał litość, ściskajšc w rękach spodnie i buty, i jednocześnie wyglšdał groteskowo w podtrzymywanych podwišzkami skarpetkach, z których jedna była dziurawa. Za nim szła tęga dziewczyna ze swastykš namalowanš białš farbš na ogolonej głowie i płakała. L~ea poczuła, jak zalewa jš silna fala wstydu. Pierrot zwiesił głowę. Długš chwilę stali nieruchomo. Chłopak objšł jš ramieniem. - Chodź, pójdziemy jej poszukać. Pójdziemy do sztabu pułkownika Rola. Nigdy nie dotarli do podziemnego sztabu przy Denfert_Rochereau. Niedaleko barykad na skrzyżowaniu bulwaru Saint_Michel i bulwaru Saint_Germain, zwanym skrzyżowaniem śmierci, wybuchł przed nimi rzucony z dachu granat. L~ea, która szła nieco z tyłu, poczuła jakby draśnięcie w głowę. Jak na zwolnionym filmie zobaczyła, jak Pierrot wzbija się w górę i wolno opada na ziemię; wokół nich kršżyły jakieś ubrane na biało istoty; szare niebo poruszyło się i runęŁo na rosnšce przy bulwarze drzewa. - No, już, nic nie będzie znać. Może pani wracać do domu. Usiadła nieco oszołomiona. MŁody lekarz pomógł jej zejść ze stołu zabiegowego. Miał ścišgnięte rysy twarzy i wydawał się wyczerpany. - Następny, proszę. Na stole położono rannego w brzuch mężczyznę. - Gdzie mój kuzyn? - Nie wiem - powiedział lekarz. - Proszę spytać przy wejściu. Aż do wieczora L~ea w poplamionej krwiš sukience, z zabandażowanš głowš i z grubym opatrunkiem na niej, błškała się po korytarzach H~otel_Dieu w poszukiwaniu Pierrota. Nikt nie potrafił jej powiedzieć, co się z nim stało. Nie sposób było znaleźć sanitariuszy, którzy jš tu przynieśli. - Proszę przyjść jutro - radzono jej wszęDzie. Z duszš na ramieniu zdecydowała się wreszcie opuścić szpital. Widzšc jej zagubionš minę ulitował się nad niš jakiś policjant z opaskš F$f$i i przeprowadził L~eę pośród zamieszania przez dziedziniec przed katedrš Notre_Dame i zostawił przy ulicy Saint_Jacques u wylotu ulicy de la Huchette, gdzie jakiś "fifi" zajšł się dziewczynš i eskortował aż do mieszkania przy bulwarze Saint_Michel. W mieszkaniu był tylko Franck. Bez słowa zaprowadził jš do swojego pokoju, napuścił wody do wanny i pomógł jej się rozebrać. Gdy woda płynęła do wanny, poszedł zaparzyć herbatę, którš wypiła szczękajšc zębami, gdyż kšpiel była zimna. Zawiniętš w za obszerny na niš szlafrok położył jš do łóżka i trzymał za rękę, póki nie usnęła. Nie zamienili ani słowa. "Puszczajcie krew! Puszczajcie krew! Puszczanie krwi jest tak samo zdrowe w sierpniu jak w maju!" Hasło, które Tavannes rzucił w noc Świętego Bartłomieja 24 sierpnia 1572 roku, kiedy to doszło do krwawej rzezi protestantów, bez ustanku rozbrzmiewało w głowie L~ei. Tego ranka, przygotowujšc śniadanie dla Charles'a, spojrzała w kalendarz i zobaczyła, że był to dzień Świętego Bartłomieja. Przyszedł jej na myśl "Żywot Karola IV" Brand~ome'a, który przeczytała, połknšwszy przedtem "Paniš na Montsoreau", "Les Quarantecinq" i "Królowš Margot" Aleksandra Dumas, w której to powieści zapisane było to zdanie. W jej śnie kłębili się Niemcy i ludzie na żołdzie Gwizjuszy, ogolone kobiety i admirał de Coligny, F$f$i i przyszły Henryk IV, zwłoki wrzucane do Sekwany, ciała palone za pomocš miotaczy ognia i Karol IX strzelajšcy z kuszy z okna swojej komnaty w Luwrze. - Obudź się! OBudź się! Prawie tak biała jak bandaże na jej głowie, L~ea otworzyła oczy. - Czego chcesz? Bardzo podekscytowany Franck stracił zwykłš sobie flegmę. Kręcił gałkami radioodbiornika stojšcego w jego pokoju. - Posłuchaj! "Paryżanie, radujcie się! Przynosimy wam wiadomość o wyzwoleniu... Dywizja Leclerca wkracza do Paryża!... Za kilka minut będzie przy H~otel de Ville! Nie odchodźcie od odbiorników... Za chwilę usłyszycie wielki głos, na który czekacie. Oszaleliśmy ze szczęścia!... Nasze nagranie nie jest dobrze ustawione; nadajemy w złych warunkach; nie jedliśmy od trzech dni... Niektórzy zostali ranni, nie jedli od trzech dni, a teraz podchodzš do mikrofonu... Może jesteśmy pijani, ale pijani z radości, ze szczęścia, dlatego że wracamy do naszego miasta..." L~ea wstała z łóżka i podeszła do Francka. On gwałtownie porwał jš w objęcia. "...W tej chwili dostałem informację, jest bardzo krótka: o dziewištej piętnaście przy Poterne des Peupliers widziano kolumnę Francuzów, Hiszpanów i Marokańczyków... Gdzie jest Poterne des Peupliers?... W Issy! - Poterne des Peupliers jest w Gentilly... Oto oni. Nadchodzš!... W tej właśnie chwili, wyprzedzajšc oddziały generała Leclerca, do H~otel de Ville przyjechały dwa wozy pancerne... W jednym z nich będzie chyba generał de Gaulle!... Jedno jest pewne: w Prefekturze Policji i w H~otel de Ville sš już alianci i, prawdopodobnie generał de Gaulle też tam jest... Otwórzcie okna... Przystrajajcie flagami wasze domy... Odebrałem właśnie telefon od sekretarza generalnego do spraw informacji. Sekretarz generalny do spraw informacji prosi mnie, bym przekazał wszystkim księżom, którzy słuchajš tej audycji, by niezwłocznie uderzyli w dzwony. Tak więc powtarzam i dla wiarygodności podaję: Tutaj mówi Schaeffer, kierownik programu dyrekcji Radia Narodu Francuskiego radia, które cztery dni temu jeszcze pod okupacjš niemieckš wzięło w posiadanie anteny. Zostałem formalnie upoważniony przez sekretarza generalnego do spraw informacji w Rzšdzie Tymczasowym Republiki, by zwrócić się do księży, którzy nas słuchajš. Polecam im, żeby natychmiast uderzyli w dzwony ile sił w rękach, by obwieścić wkroczenie aliantów do Paryża..." Franck i L~ea padli sobie w ramiona śmiejšc się i płaczšc. Podbiegajš do okna. Na całym placu Saint_Michel stukajš okiennice, kolejno zapalajš się światła! Zapomnieli o zaciemnieniu, zapomnieli o biernym oporze! Nadeszła godzina jawności i radości! Na plac zewszšd wybiegajš ludzie, padajš sobie w ramiona. Z radioodbiorników nastawionych na cały regulator grzmi "Marsylianka"; wszyscy obecni na placu nieruchomiejš i podejmujš chórem słowa pieśni: - Do broni, hej! Ojczyzny dzieci... Na zachodzie niesamowity pożar barwi czerwieniš ciemne chmury, toczšce się po niebie. L~ea i Franck, którzy dali się porwać tym wibrujšcym głosom, śpiewajš razem z innymi, nie zdajšc sobie nawet z tego sprawy, splecione dłonie zacisnęli tak mocno, że aż posiniały. Nagle pierwszy dzwon, najpierw nieśmiały, a później coraz zuchwalszy, rozbrzmiewa pod niebem, na którym gaśnie posępny ostatni dzień okupacji Paryża... Odpowiadajš u dzwony z Saint_S~everin, z Saint_Julien_le_Tauvre, z Saint_Germain_des_Pr~es, z Sacr~e_Coeur, z Saint_Etienne_du_Mont, z Saint_Germain_l'Auxerrois, z Saint_Sulpice, z Sainte_Genevi~eve, z Saint_Eustache, a potem niskie tony dzwonu z Notre_Dame przyłšczajš się do nich, wprawiajšc miasto w radosne szaleństwo. Jest godzina #/21#22 i kapitan Raymond Dronne kazał przed chwilš zatrzymać przed H~otel de Ville swój jeep, nazwany "Śmierć Durniom", swoje piętnaście tankietek i trzy czołgi Schermana: Montmirail, Champaubert i Romilly. Stu trzydziestu ludzi po raz pierwszy od czterech lat staje na bruku swojej stolicy. Wzruszony speaker deklamuje strofy Victora Hugo: Obudźcie się! dość wstydu;@ stańcie się na powrót wielkš Francjš!@ Stańcie się na powrót wielkim Paryżem!@ Na dole, na placu ludzie rozpalili ogniska i w tej wielkiej radości tańczš wokół niego. Nagle padajš strzały. Wszyscy drętwiejš, a potem uciekajš z krzykiem. L~ea i Franck puścili swoje dłonie... W radiu rozentuzjazmowany przed chwilš głos jška się: "Może się pośpieszyliśmy... Jeszcze nie wszystko się skończyło... Lepiej będzie zamknšć okna... trzeba zamknšć okna. Nie dajcie się niepotrzebnie zabijać..." Na placu kolejno, jedno po drugim, gasnš światła, zamykajš się okiennice, powraca strach... "Przypominamy zalecenia obrony biernej podane przez pułkownika Rola... Inaczej manifestujcie waszš radość..." Jeden po drugim cichnš dzwony, oprócz jednego piskliwego, który kpi sobie z odgłosów działa strzelajšcego w Longchamp. Potem, jak i pozostałe, cichnie. Działo też milknie, a w końcu ustaje też strzelanina koło H~otel de Ville. Nad Paryżem robi się teraz ciemno. Wokół Pałacu Luksemburskiego i w dzielnicy wokół Od~eonu, o której mówiš, że jest zaminowana, przemykajš cienie, uginajšce się pod jakimiś ciężarami, i schodzš do piwnic. Wyzwalanie Paryża jeszcze się nie skończyło. W nocy rozpętała się straszliwa burza. L~ea długo stała przy oknie i przyglšdała się niespokojnemu niebu, na którym pojawiały się błyskawice. Wsłuchiwała się w przeraźliwe grzmienie i odgłosy piorunów. Swym bladym blaskiem błyskawice oświetlały Pont_Neuf, postawiony jak zabawka na nieruchomej wstędze Sekwany, którš niebawem zaczęły dziobać grube krople deszczu. 18 Około ósmej rano do pokoju, w którym spała L~ea, jak burza wpadła Laure. - Idš! Idš! Wyrwana ze snu L~ea, drżšc, uniosła się na łóżku. - KTo? - Żołnierze Leclerca! Idš! Sš już przy Porte d'Orl~eans! Wstawaj, idziemy... Co ci się stało? Jesteś ranna? - To nic takiego. Czy masz jakieś wieści o Pierrocie i Fran~coise? - Nie, myślałam, że ty coś wiesz. L~ea zaczęła bezgłośnie płakać. - Nie płacz, odnajdziemy ich. Chodź, wstawaj, pójdziemy popatrzeć, jak przejeżdżajš. Jakiś "fifi", jak ich teraz nazywano, wbiegł do mieszkania i rzucił: - Sš na ulicy Saint_Jacques. I już go nie było. - Słyszałaś, sš na ulicy Saint_Jacques! Pośpiesz się. - Jestem pewna, że on nie żyje!... - O kim ty mówisz? - Nie żyje, mówię ci, że on nie żyje! - KTo nie żyje? - Pierrot. - Pierrot!... Zapukano do uchylonych drzwi, był to Franck. - Nie stój przy oknie, nietrudno o zabłškanš kulę - powiedział popychajšc Laure na środek pokoju. - Masz jakieś wiadomości o Pierrocie? - spytała L~ea wstajšc. - Nie, obleciałem parę szpitali, ale żaden ranny w Quartier Latin nie odpowiada rysopisem twojemu kuzynowi. - No, ale przecież musi gdzieś być, żywy czy martwy. - Co się stało? - spytała Laure. - L~ea i jej kuzyn zostali wczoraj ranni na "Skrzyżowaniu śmierci". L~eę przewieziono do H~otel_Dieu. Jeśli chodzi o Pierrota, to nic o nim nie wiadomo. Troje młodych ludzi przez chwilę milczało. Franck bardzo się zmienił przez te ostatnich kilka dni: zdawał się dojrzalszy. Stracił resztki dziecinności i beztroski, widzšc jak umiera zbyt dużo chłopców w jego wieku, przyjaciół czy wrogów. - Nie martw się, znajdziemy go. Żadne z tej trójki nawet przez chwilę w to nie wierzyło. Laure zareagowała pierwsza. - Oddziały generała Leclerca zbliżajš się do ulicy Saint_JAcques, trzeba tam iść. L~ea szybko się umyła i zdjęła bandaż, zostawiła tylko niewielki opatrunek. Sukienka nie nadawała się do noszenia, była podarta i poplamiona krwiš. Franck poszedł poszperać w garderobie swojej matki i wrócił niosšc naręcze kolorowych sukienek. - Na pewno będš na ciebie przyduże, ale jak założysz pasek, powinno być w porzšdku. L~ea wybrała sukienkę z krótkimi rękawami z kolekcji Jeanne Lafaurie drukowanš w drobne kwiaty na niebieskim tle. Wokół głowy owinęła niebieski szal, który zasłaniał opatrunek, i włożyła białe sandały na koturnie. Na dworze była przepiękna pogoda. Zewszšd ludzie spieszyli na ulicę Saint_Jacques. Kobiety w szlafrokach narzuconych na koszule nocne, mężcyzźni, którzy nie zdšżyli się ogolić, młode matki z dziećMi na rękach, przemykajšcy się pod nogami przechodniów malcy, starzy kombatanci z wojny 1914 roku z przypiętymi do klap wszystkimi odznaczeniami, studenci, robotnicy, sprzedawczynie szli witać dywizję Leclerca. Ulica Saint_Jacques była jednš ogromnš rzekš radości, na której majestatycznie unosiły się shermany pułkownika Billiotte'a obsypane wišzankami kwiatów i sztandarami, których czepiały się tysišce ršk. Dziewczęta wspinały się na czołgi i całowały żołnierzy, nie zwracajšc uwagi na to, że sš brudni. Rozszalały tłum wymachiwał dłońmi, przesyłał pocałunki zwycięzcom, podawał im dzieci płaczšc, śmiejšc się, krzyczšc: - Brawo!... Niech żyje Francja!... Dziękujemy!... Niech żyje generał de Gaulle!... Brawo! Brawo!... Laure wskoczyła na samochód pancerny i ucałowała kierowcę, który wyrywał się i wzbraniał rozbawiony. Franck bił brawo ile sił w dłoniach i wznosił okrzyki na cześć żołnierzy. W rozradowanej ciżbie L~ea czuła się obco, prawie obojętnie. Mijały jš czołgi o dźwięcznych nazwach: Austerlitz, Verdun, Saint_Cyr, El Alamein, Mort_Homme, Exup~erance... Exup~erance? Stojšcy na wieżyczce czołgu umorusany oficer promieniejšcy radościš pozdrawiał tłum. Jego wzrok prześliznšł się po L~ei. - Laurent! - jej krzyk zgubił się w warkocie silników i wrzasku tłumu. Spróbowała dotrzeć do niego, ale jakiś łokieć silnie uderzył jš w zranionš głowę, na chwilę zrobiło jej się słabo. Jakiś młody F$f$i zauważył to i zdołał wycišgnšć jš z tłumu. Doszła do siebie w małej kafejce przy ulicy de la Huchette. - Masz, ślicznotko, łyknij sobie, to cię postawi na nogi. Jest dobry, trzymałem go, żeby uczcić zwycięstwo. L~ea wzięła kieliszek, który jej podano, i jednym haustem wychyliła do dna bursztynowy płyn. Poczuła, jak alkohol pali jej usta i prawie natychmiast zrobiło jej się lepiej. - Nie ma jak dobry armaniak, żeby dziewczynom zaróżowiły się policzki. Jeszcze kieliszeczek? Tak więc Laurent był tutaj!... Kiedy go ujrzała, jej serce zaczęło bić jak za czasów, gdy sšdziła, że go kocha... Może go nadal kochała? Pod wpływem alkoholu widziała świat jakby w różowej mgiełce. Wszystko się skończyło. Padły strzały. - Chowajcie się do domów, uwaga na gołębiarzy. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ulica wyludniła się, co przywołało L~eę do rzeczywistości: Laurent jest tutaj, ale Camille nie żyje. Na myśl, że będzie musiała mu to oznajmić, poczuła, że zaraz znowu straci przytomność. Konieczność stawienia czoła jego bólowi wydała jej się ponad siły: niech ktoś inny mu to powie, nie ona. Wstyd jej się zrobiło własnego tchórzostwa i zaczerwieniła się. Nikt inny nie mógł mu tego powiedzieć, tylko ona. Camille nie chciałaby, żeby stało się inaczej. Czołgi zatrzymały się na placu przed Notre_Dame, ale nie dojrzała czołgu zwanego Exup~erance. Kolumna samochodów pancernych jechała nabrzeżem. Paryżanie komentowali to, co widzieli: - Widziałeś ten sprzęt?... Gdybyśmy mieli taki w czterdziestym, nie przegralibyśmy wojny. - Pewny jesteś, że to Francuzi? W takich mundurach?... - To amerykański mundur... jednak to praktyczniejsze niż owijacze... - Ale nie można rozpoznać naszych. - Mniejsza o ich mundury. Anglicy, Amerykanie czy Rosjanie, ważne, że doszli tutaj. Niech żyje de Gaulle!... Niech żyje Francja!... L~ea szła wzdłuż nabrzeża nie reagujšc na to, że jš cišgle potršcajš, była tak bardzo zmęczona, że nie mogła zebrać myśli. W jej otępiałym mózgu kręciła się jakaś fantastyczna karuzela. "Laurent żyje!... Co się stało z Pierrotem?... Zgubiłam Laure i Francka... Muszę uprzedzić cioteczki... Czy majš jakieś wiadomości o Fran~coise?... Czy Charles dostał dzisiaj mleko?... Laurent wrócił!... Jak mu powiedzieć o Camille?... Dlaczego ci wszyscy ludzie klaszczš?... Ach, tak, tam sš żołnierze Leclerca... Laurent jest z nimi... A... A Fran~cois, gdzie on jest?..." - Przepraszam paniš - powiedział, trzymajšc kamerę na ramieniu, kinooperator, który przed chwilš mocno jš potršcił. Doszła do placu Saint_Michel. Weszła znów na górę do mieszkania Francka. Ani śladu chłopaka, ani Laure. Natomiast miejsce okupowało około piętnastu "fifi". Bez skutku próbowała ich przekrzyczeć. W swoim podnieceniu niczego nie słyszeli. Musiała jednak zostawić jakšś wiadomość, gdyż telefon, który działał przez wszystkie te szalone dni, zdawał się strajkować. W sypialni matki Francka znalazła szminkę do ust, którš na wszystkich lustrach w całym mieszkaniu napisała: "Jestem u ciotek. Laurent, Fran~coise i Pierrot, być może, też tam sš." Ta nadzieja wstšpiła w niš, gdy szła po schodach, natychmiast rzuciła się do telefonu. Ze względu na ciszę w słuchawce, postanowiła wrócić na ulicę de l'Universit~e. Czołgi!... Czołgi stały zgrupowane na placu Saint_Michel, a otaczał je rozszalały tłum, który wiwatował na ich cześć i oklaskiwał zwycięzców. L~ea przecisnęŁa się do jednego z nich, wspięła się na gšsienice, wdrapała aż do wieżyczki. - Czy wiecie, gdzie jest podporucznik d'Argilat? - Nie, nie widziałem kapitana, od kiedy minęliśmy Porte d'Orl~eans. Pośród tumultu padły rozkazy. - Proszę zejść, atakujemy Senat. - Bardzo pana proszę, jeśli go pan zobaczy, proszę mu powiedzieć, że Exup~erance... - Jego czołg tak się nazywa! - Tak, wiem, proszę mu powiedzieć, że Exup~erance jest w Paryżu u swoich ciotek. - Zgoda, ale w zamian chcę całusa. L~ea ucałowała go serdecznie. - Nie zapomni pan? - To pani ukochany?... Szczęściarz z niego, żeby mieć takš przyjaciółeczkę jak pani! Męskie słowo honoru, nie zapomnę. No, oczywista, chyba że mnie zabijš. Ta uwaga rozzłościła L~eę. Oczywiście, chyba że go zabijš... Zeskoczyła z schermana i patrzyła, jak manewrujš czołgi. Wjechały w wšskš ulicę Saint_Andr~e_des_Arts oklaskiwane przez tłum zebrany na chodnikach przed sklepikami o spuszczonych metalowych żaluzjach, na których niekiedy widniały napisy kredš: "Uwaga! Samochód F$f$i numer... zajmujš czterej granatowi policjanci! Strzelajcie do nich!" Kolumna skręciła w lewo w stronę Od~eonu. L~ea poszła dalej ulicš de Buci. "Dopiero południe", pomyślała spoglšdajšc na zegar, którego wskazówki stanęły na cyfrze dwanaście. Kawiarnie na powrót otwarły swoje podwoje. Wypiła piwo z lemoniadš w bistrze przy ulicy Bourbon_le_Ch~ateau pośród mieszkańców dzielnicy, którzy komentowali wydarzenia. KToś utrzymywał, że na Pont_Neuf widział czołgi i ciężarówki amerykańskie. Kilka trójkolorowych flag powiewało tu i ówdzie w oknach kamienic. Stojšcy na progach domów ludzie dzielili się wrażeniami, od czasu do czasu spoglšdajšc z niepokojem ku dachom. Przy ulicy de l'Universit~e drzwi mieszkania ciotek otwarte były na oścież. W przedpokoju panował niezwykły bałagan. "Mój Boże! Charles!", pomyślała pędzšc do jego pokoju. Siedzšc grzecznie w łóżku przeglšdał ksišżkę z obrazkami o Becassine, która należała niegdyś do matki L~ei. Uśmiech rozjaśnił zmęczonš twarzyczkę. - Wróciłaś! Tak się bałem, że nie wrócisz. - Mój drogi, jak możesz mówić coś podobnego! Nigdy cię nie zostawię. Jadłeś już obiad? - Tak, ale nie był smaczny. Jest ładna pogoda. Pójdziemy na spacer? - Nie dzisiaj, na ulicach trwa jeszcze wojna. - Wiem, niedawno słyszałem strzały i ludzie krzyczeli. Nawet ciocia Albertine wybiegła z płaczem. "Pewnie się dowiedziała, że Pierrot nie żyje", pomyślała. - Zaraz wracam, pójdę do cioci Lisy. Lisę i Estelle zastała w kuchni zapłakane. - Nareszcie jesteś! - wykrzyknęła ciotka. - Co wam jest? Co się dzieje? Płacz obu kobiet nasilił się. Otwierały usta, lecz nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. - No więc, powiedzcie mi wreszcie, co się dzieje? Estelle zdołała wykrztusić. - Panna Fran~coise!... Nagle L~ea skostniała. - Co Fran~coise? Co się z niš stało? - Została... aresztowana... - Kiedy? Estelle bezradnie rozłożyła ręce. Mleczarka z ulicy du Bac przyszła nas powiadomić - jednym tchem wyrzuciła z siebie Lisa. - Albertine wyszła natychmiast, nawet nie nałożyła kapelusza. W innych okolicznościach taka uwaga wywołałaby uśmiech L~ei. Lecz wyjście z domu bez kapelusza było oznakš, że chodziło o coś nadzwyczaj poważnego. - Dokšd poszła? - Na plac przed kościołem. - Dawno? - Może pół godziny temu. - Idę tam. Uważajcie na Charles'a. - Nie chodź tam! Nie chodź tam! - krzyczała Lisa, czepiajšc się jej ramienia. L~ea bez słowa uwolniła się z jej uścisku i wyszła. 19 Pogoda była wspaniała, w powietrzu wyczuwało się odświętny nastrój. Śmiejšc się ulicš szły ładne dziewczęta w krótkich jasnych sukienkach z włosami ozdobionymi kokardami albo maleńkimi trójkolorowymi choršgiewkami; eleganckie kobiety, które zazwyczaj spotykało się na niedzielnej mszy, straciły nieco swej pogardliwej wyniosłości; z odzyskanš sprężystościš leciwe damy kroczyły pod ramię ze starszymi panami. Choć spodziewała się tego, co ujrzy, L~ea zatrzymała się zaskoczona. Na placu aż czarno było od ludzkiego mrowia. Na szczycie schodów wiodšcych do kościoła, gdzie niegdyś odbywały się inne widowiska, obecnie rozgrywał się melodramat przed rozbawionš, chełpliwš i szyderczš widowniš gestami i okrzykami dopingujšcš aktorów. Niezwykle oszczędne dekoracje robiły duże wrażenie swojš prostotš: kilka ławek, wyplatane słomš krzesło i przytwierdzony do drzwi sanktuarium za pomocš kordelasa wielki arkusz białego papieru, po którym spływał czarny atrament z napisu: Tutaj golš gratis. Przedstawienie już się zaczęło. Aktorzy odtwarzali swoje role z perfekcyjnš starannościš. Jak handlarz zachwalajšcy towar, by przycišgnšć klientelę, tęgi mężczyzna w koszuli z opaskš F$f$i, wykrzykiwał zbrodnie odtwórczyń żeńskich ról: - Przypatrzcie się żonie Michauda, która wydała swojego męża gestapo. Czy zasługuje na pobłażliwość trybunału ludowego? - Nie, nie - wyli widzowie. - No to... - Ogooolić jš!... ha, ha, ha... Potężny śmiech wstrzšsnšł zgromadzonymi. Na zaimprowizowanej scenie personel pomocniczy wymiaru sprawiedliwości ludowej siłš sadza żonę Michauda na krześle. Pojawił się "fryzjer" uzbrojony w wielkie krawieckie nożyce, którymi wywijał i poszczękiwał nad jej głowš, wyczyniajšc jednocześnie grymasy jak Maurice Chevalier, śpiewajšcy: "Aves_vous_vu le nouveau de chapeau de Zozo,@ c'est un chapeau un chapeau rigolo@ sur le devant on a mis une p~tite plume de paon@ sur le c~ot~e un amour d'perroquet" (Czy widzieliście nowy kapelusz Zozo,@ jaki to śmieszny kapelusz,@ z przodu ma pawie piórko,@ a z boku ślicznš papugę.@) Stojšca obok L~ei tęga dziewczyna w białym fartuchu, sprzedawczyni ze sklepu nabiałowego czy od rzeźnika, uczepiona ramienia strażaka, skręcała się ze śmiechu, aż dostała czkawki. - W majtki się przez niego zsiusiam... Ha, ha, ha... Słowo daję, że się przez niego posiusiam... ha, ha, ha... No, a nie mówiłam!... Wstrzšsany śmiechem tłum falował jak niespokojne morze, wywołujšc u L~ei objawy choroby morskiej. Widziała grube kosmyki włosów wzniesione do góry jak ogon i uszy byka na arenie, a okrzyki, jakimi witał to tłum, przypominały reakcje widzów korridy. Wycišgały się dłonie, by schwycić te żałosne trofea. Po ostrzyżeniu "z grubsza"... golenie! Kobieta siedziała na krześle załamana. Twarz miała zapuchniętš od płaczu z rozmazanymi śladami splunięć. Żonę Michauda spotykała słuszna i zasłużona kara za to, że - być może - wydała męża gestapo. Jakież miało znaczenie, że - rzekomo - powiedziała, że uciekł do partyzantki w Corr~eze, by uniknšć wywiezienia na roboty do Niemiec. Czyż jakaś sšsiadka nie widziała, jak udzielała odpowiedzi niemieckiemu żołnierzowi, który pytał jš o drogę?... L~ea poczuła chłód metalu golarki na swojej głowie... Obok niej kilka kobiet umilkło. Jedna z nich otarła łzę, może wreszcie poczuła się solidarna z tš poniżanš istotš, śmiesznš ze swojš malutkš główkš wychylajšcš się z kwiecistej sukni, z zawieszonš na szyi kartkš, na której jakaś niewprawna ręka napisała: Dziwka, co sprzedała własnego męża. Dwóch mężczyzn podniosło kobietę i popchnęło jš w stronę innych, już ostrzyżonych, które posunęły się, by zrobić jej miejsce na ławce. Usiadła obok jakiejś matki, która kołysała dziecko. Oczywiście, szukajšc Fran~coise, L~ea rozglšdała się wśród nie ogolonych kobiet. Wysoka i elegancka ciemnowłosa dziewczyna zajęła miejsce na krześle. - Proszę popatrzeć, panie i panowie, jak się na niš spojrzy, dałoby się jej rozgrzeszenie bez spowiedzi, bo wyglšda na takš dobrze ułożonš i grzecznš panienkę... No ale, panie i panowie, to zdzira, która wolała dawać dupy boszom niż jakiemuś dzielnemu chłopakowi z naszych. Co się za to należy?... - Goleeeenie... Była to zabawa, farsa, komedia, misterium, jak te, które odgrywano niegdyś na placach przed katedrami dla podbudowania wiernych. Tym razem nie było to "Myst~ere des vierges polles et des vierges sages", ani też "Jeu du mariage ou de la feuil~ee, ale "Myst~ere de la Passion". Lecz nie było to to samo misterium, które zostało wystawione w Valenciennes w 1547 roku i za oglšdanie którego widzowie płacili po dwa liardy, * albo po sześć denarów, ale misterium z tych czasów absurdalnych, i wspaniałych, tchórzliwych i podniosłych, odważnych i idiotycznych, heroicznych i zbrodniczych, jakie przeżywała Francja podczas pierwszych dni wyzwolenia. `pp Dawna miedziana moneta francuska o wartości trzech denarów; miedziak, grosz. `pp Elegancka ciemnowłosa kobieta nie płakała. Trzymała się prosto, twarz miała dumnš i bladš. Jeden pukiel spadł na jej białe dłonie, które skrzyżowała na kolanach. Palce zacisnęły się na ciepłym kosmyku. ZRobiło się cicho jak makiem zasiał. Tłum spodziewał się krzyków i łez, tymczasem ona uśmiechała się pogardliwie, a z jej palców wymknšł się pukiel włosów. Przez zgromadzenie przeszedł pomruk zawodu. Zapewne rozzłoSzczony jej godnościš "fryzjer" brutalnie wywijał golarkš, ranišc swojš klientkę. Strużka krwi płynęła jej po policzku. - Och!... - westchnęli widzowie. L~ea zacisnęła pięści i odwróciła głowę. A więc nikt nie śmiał położyć kresu temu obrzydliwemu widowisku! Na szczęście nie było tutaj Fran~coise. Ale?... Kobieta kołyszšca dziecko podniosła właśnie głowę. Przypominała trochę Fran~coise, kiedy wynurzała się z wody po kšpieli w Garonnie... Serce L~ei zabiło boleśnie. Nie... nie... To nie jej siostra tam siedziała! To nie była jej siostra! "Całe szczęście, że tata i mama nie żyjš, za bardzo by cierpieli, gdyby to zobaczyli", pomyślała. Na jej ramieniu zacisnęła się jakaś ręka, była to Albertine. Na obliczu starej panny malowała się całkowita zgroza. L~ea otoczyła jš ramieniem, dziwišc się jednocześnie swemu odruchowi dojrzałej kobiety i temu, jak bardzo skurczyła się jej ciotka. Golarka dokończyła swego dzieła. Ofiara wstała sama z wyrazem takiej pogardy, że przez tłum przeszedł szmer i padły obelgi, a wyniosła dziewczyna zasiadła z godnościš na ławce obok ogolonych kobiet nie zważajšc na krew, która plamiła jej suknię. Innš kobietę, płaczšcš i krzyczšcš, zacišgnięto siłš na krzesło, przy którym padła na kolana bełkoczšc: - Przepraszam... przepraszam... Już więcej nie będę... Przepraszam... Złowieszczo szczęknęły nad niš nożyce. - Dość tego, przestańcie. Na schodki wbiegł jakiś młodzieniec w pumpach uzbrojony w karabin. "Fryzjer" musiała go znać, gdyż chwytajšc pełnš garściš włosy nieszczęSnej kobiety, skwitował to odpowiedziš: - Nie przeszkadzaj nam w pracy. I jednym ruchem nożyczek obcišł zwinięte w gruby węzeł włosy. Kolbš karabinu chłopak uderzył brutala po palcach, które wypuściły nożyce. - Nie masz prawa tak robić, jeśli te kobiety sš winne, zostanš bezstronnie i sprawiedliwie osšdzone. Musisz oddać je w ręce policji. Funkcjonariusze w mundurach wyszli wreszcie z komisariatu wciśniętego pomiędzy kościół i sšsiedniš kamienicę. - Rozejść się... Rozejść się... Tu nie ma nic do oglšdania... Wracajcie do domu... Nie obawiajcie się, te kobiety zostanš ukarane, jak na to zasłużyły. Stopniowo plac pustoszał, a policjanci przeprowadzali kobiety do budynku komisariatu, gdy tymczasem obrońcy sprawiedliwości poprawiali swoje opaski, pasy na naboje czy też ładownice i odchodzili śmiejšc się. Niebawem wszyscy się rozeszli, została tylko L~ea i jej ciotka, które nie ruszyły się z miejsca, gdzie stały. Jakby się umówiły, skierowały swe kroki do komisariatu. W ciasnych pomieszczeniach panował ogromny zamęt. PoLicjanci sami nie wiedzieli, co zrobić z tymi zapłakanymi kobietami. MŁodzieniec w pumpach rozmawiał przez telefon. Odłożył słuchawkę. - Prefektura wysyła samochód, żeby je przewieźć... - Dokšd? Do małej Roquette? - spytał jakiś policjant. - Nie, zabierajš je na V~elodrome d'Hiver pod eskortš F$f$i. - A to zabawne - rzekł jeden z policjantów - zupełnie jak Żydów. L~ea przypomniała sobie, co napisała jej Sara Mulstein o Vel' d'Hiv i z najwyższym zdziwieniem popatrzyła na człowieka, który uważał, że to jest "zabawne". - Proszę pań, proszę odejść, nic tu po was. - Przyszłam po mojš bratanicę, proszę pana. Mężczyźni ze zdziwieniem popatrzyli na tę starš siwowłosš damę, która z całym spokojem i godnościš mówiła im: "Przyszłam po mojš bratanicę". Nie brakowało staruszce tupetu. - Ależ, proszę pani, to niemożliwe. Te kobiety sš oskarżone o kolaborację z wrogiem, muszš zostać przesłuchane przez kompetentne władze. - Fran~coise! Kobieta podniosła głowę, popatrzyła tępym wzrokiem, zdawała się nie rozpoznawać siostry. - Fran~coise, to ja, L~ea, przyszłam po ciebie. - Nie ma mowy, proszę panienki, ta osoba została zatrzymana w towarzystwie kochanek niemieckich oficerów... - Ja nigdy nie spałam z Niemcem - krzyknęła żona Michauda - te kobiety spotkałam na dole, na ulicy, przez pomyłkę zabrano mnie z nimi. - Niech się pani uciszy, sšd to rozstrzygnie. Proszę już iść, proszę pań. - Błagam pana na wszystko, ręczę za niš, to moja bratanica, proszę pana, znam jš od dziecka... - Proszę, niech pani nie nalega. - Nie zabierzecie jej chyba do więzienia z dzieckiem? Z wyrazem wielkiego zakłopotania młodzieniec popatrzył na Fran~coise i jej synka, a potem na pannę de Montpleynet. - Co się tyczy dziecka, to nie wiem... Zgadzam się, żeby pani zabrała, jeśli jego matka zgodzi się je oddać. Mały Pierre, który rozpoznał L~eę, wycišgnšł do niej ršczki. - Chcesz, żebyśmy go zabrały do domu? Fran~coise bez słowa oddała go siostrze. - Proszę podać nam nazwiska i adresy - powiedział najstarszy policjant. - Kiedy będziemy mogły się z niš widzieć? - Tego nie wiem, proszę pani, trzeba czekać, zawiadomimy panie. Fran~coise wycišgnęła do L~ei rękę. - Co chcesz? "Ach, tak! Powinnam była sama się domyśleć", pomyślała sobie L~ea, rozwišzujšc niebieski szal, który miała na głowie. Z wielkš łagodnościš zawišzała go siostrze pod brodš. 20 Odprowadziwszy ciotkę i syna Fran~coise na ulicę de l'Universit~e, L~ea opuściła mieszkanie, tak jakby uciekała, chciała zostać sama, spróbować zastanowić się nad tym, co się dzieje, no i przede wszystkim odnaleźć Laurenta. Aż do kościoła Saint_Germain_des_Pr~es bulwar Saint_Germain stanowił deptak dla mieszkańców dzielnicy. Kiedy minęło się ulicę Bonaparte, nastrój ulegał zmianie; beztroskich spacerowiczów zastępowały grupy noszšce opaski i uzbrojone w karabiny, młodzi ludzie w białych fartuchach z czerwonym krzyżem, gospodynie domowe przemykajšce się chyłkiem przy samym murze w poszukiwaniu jakiegokolwiek otwartego sklepu na ulicy de Buci. Jedna z nich zatrzymała L~eę, chwytajšc za kierownicę roweru. - Niech pani nie jedzie ulicš de Seine. Od trzech dni bosze prowadzš ostrzał artyleryjski z Senatu. Biorš ulicę w dwa ognie. Zabili albo zranili wiele osób. - Dziękuję pani, ale chciałabym się dostać na plac Saint_Michel. Którędy mogłabym przejechać? - Na pani miejscu nie jechałabym tam. Cały ten zakštek jest niebezpieczny. Ludzie od Leclerca będš szturmować na Pałac Luksemburski... Jak gdyby na potwierdzenie słów kobiety przed sklepem rybnym na ulicy de Seine wybuchł pocisk, poleciały ostatnie szyby wystawowe, a trzej przechodnie zostali ranni w nogi i twarz. Prowadzšc rower L~ea zawróciła z drogi i usiadła na skwerku u stóp dawnego arcybiskupstwa. Wszystkie ławki zajmowali śpišcy ludzie. Chłopcy i dziewczęta, którzy zajęli piaskownicę, podawali sobie z ršk do ršk butelkę. L~ea usiadła na uboczu, opierajšc się plecami o drzewo. Zamknęła oczy, próbujšc pozbierać myśli. W głowie kłębiły jej się nieznośne, pełne gwałtu obrazy. By je odpędzić, potrzšsnęła głowš, a potem zaczęła niš walić o pień drzewa coraz mocniej, nie zdajšc sobie nawet sprawy, że łzy spływajš jej po twarzy. - Przestań, zrobisz sobie krzywdę! Brudna i lepka ręka przytrzymała jej głowę. - Masz, łyknij sobie, dobrze ci to zrobi. L~ea wzięła butelkę i pocišgnęła z niej z takš łapczywościš, że wino popłynęło jej po szyi. - Jak na dziewczynę, masz niezły spust - stwierdził chłopak, który miał nie więcej niż piętnaście lat, zabierajšc jej pustš prawie butelkę. - Nie ma nic lepszego nad zacne wińsko, żeby poprawić sobie humor. To burgund, podwędziliśmy go w sklepie firmy Nicolas. Chcesz papierosa? L~ea skinęła głowš. Z lubościš zacišgnęła się raz, a potem drugi, połykajšc dym, czujšc, jak ogarnia jš lekkie zamroczenie. - No co, lepiej ci?... Dobra. Przynieśliśmy trochę wody ze studni, obmyj sobie twarz. Podczas gdy posłusznie wykonywała jego polecenia, nadal zadawał pytania: - Dlaczego płaczesz? Straciłaś ukochanego?... No to ojca?... Nie chcesz powiedzieć?... Trudno się mówi!... Masz, łyknij sobie jeszcze. Ładna jesteś, wiesz. Ton podziwu w głosie chłopaka wywołał uśmiech na jej twarzy. - O właśnie! Jesteś dużo ładniejsza, jak się uśmiechasz. Wy też tak myślicie? Chłopcy przytaknęli mu hałaśliwie, poszturchujšc się łokciami i głupkowato chichoczšc. Jedyna w tej paczce dziewczyna ostentacyjnie odwróciła się plecami. - Twoja przyjaciółka jest zazdrosna. - Rita? Daj spokój, nie przejmuj się. Jak ci na imIę? - L~ea. A tobie? - Marcel, a wołajš na mnie C~ecel. A to moi kumple. Ten to Alphonse, to Polo, to Vonvon, ten to Fanfan, a ten gruby... - No coś ty?... Ja nie jestem gruby! L~ea, tak jak inni, wybuchnęła śmiechem. - Nie lubi, jak się o nim mówi, że jest gruby, a przecież mimo ograniczeń wcale nie jest chudy. Nazywa się Minou. A to Rita. Każdy wyrostek podał jej rękę, tylko Rita poprzestała na skinięciu głowš. - Wszyscy jesteśmy z trzynastego arrondissement. Od dziewiętnastego nie byliśmy w domu. - Rodzice muszš się o was niepokoić? - Nie bój się o nich, wcale się o nas nie martwiš. Z najświeższych doniesień wynika, że bawili się w wojnę w okolicach placu de la R~epublique. My od poczštku jesteśmy posłańcami u pułkownika Rola i pułkownika Fabiena... - No to musicie znać mojego kuzyna Pierrota Delmas, pochodzi z Bordeaux - powiedziała śpiesznie. - Możliwe, dużo nas jest. - Został ranny wczoraj na bulwarze Saint_Michel. Od tego czasu nikt go nie widział. - No nie! Znowu zaczniesz beczeć. Przyrzekam ci, że odnajdziemy ci tego twojego kuzyna. Jak on wyglšda? - Jest mniej więcej mojego wzrostu, jest ciemnym szatynem, ma niebieskie oczy... - A jak jest ubrany? - Miał spodnie koloru khaki, koszulę w zielono_niebieskš kratę, kurtkę z szarej bawełny, opaskę i rewolwer. - Vonvon, pójdziesz do kanałów i popytasz o tego faceta. Zbiórka wieczorem w wiadomym miejscu. Rita, ty oblecisz szpitale na lewym brzegu, a ty, Minou szpitale na prawym. Zbiórka o tej samej porze w tym samym miejscu. ZRozumiano? - Tak, szefie! - To ty jesteś szefem? - Dobrze mówisz, słowo daję! Fanfan, pójdziesz z Polo na ulicę de l'Abb~e_de_l'Ep~ee zobaczyć, czy Fabien nas nie potrzebuje. Przy okazji pozdrów mojego brata. - Zdziwiłbym się, gdybym go spotkał. Pewnie walczy przy Senacie. - Czy twój brat pracuje w policji? - Nie, jest metalowcem. Jak chcieli wysłać go na roboty do Niemiec, nawiał do partyzantki w Haute_Sa~one. Tam właśnie spotkał Fabiena, zwanego Albertem, albo też kapitanem Henri, a po ucieczce majorem Patrie. Przez jakiś czas rozprowadzał ulotki, stał na czatach, służył za łšcznika. Od września brał udział we wszystkich akcjach sabotażowych w regionie. Z grupš Libert~e wysadził śluzę w Conflandey, zaatakował posterunek niemiecki pod Semondans, gdzie zabili trzech boszów. Wysadzał tory kolejowe, niszczył mosty, lokomotywy, wszystko pod dowództwem Fabiena. Fabien ogłosił, że dzisiaj zajmie Luksemburg, zobaczysz, że mu się powiedzie, zwłaszcza, że sš tam teraz żołnierze od Leclerca i go wesprš. Ta pełna podziwu famfaronada odprężyła L~eę. - Głodny jestem - rzekł Alphonse. - MoŻe byśmy poszli coś przegryźć? - To jest myśl. Idziesz z nami? - Nie wiem. - Nie namyślaj się za długo, to niedobrze. Trzeba jeść, przy tym myśli lepiej układajš się w głowie. - Masz rację. Dokšd idziemy? - Na ulicę du Dragon. Mam kumpelkę ojca, która jest kelnerkš w takim jednym bistrze. Patronka patrzy na mnie życzliwym okiem, a i żarcie jest zupełnie zjadliwe... Zabierz swój rower, bo ci go podprowadzš. Przyjaciółka ojca C~ecela posadziła ich przy stoliku pod kręconymi schodami. Nie pytajšc ich o zdanie, przyniosła im gęste pur~ee z grochu, pod którym leżały kiełbaski, i podała dzbanek wina. Po dwóch kęsach L~ea odsunęła talerz, nie mogła jeść. - Nie jesteś głodna? - Nie - odparła, wychylajšc do dna swojš szklaneczkę wina. W ten sam sposób wypiła trzy, a może cztery szklaneczki pod pełnymi ciekawości spojrzeniami C~ecela i Alphonse'a. Przez całe popołudnie L~ea i jej nowi przyjaciele pili przerażajšcš mieszaninę win, likierów, aperitifów. Koło pištej do bistra wpadł jak burza Fanfan, tak zdyszany, że nie mógł mówić. - Podpisali... To koniec... Choltitz podpisał kapitulację... - Hurra!... - No to co? Wojna się skończyła?... - No dalej. Opowiadaj, podpisał, ale z kim? - Trzymaj się dobrze, myśmy też podpisali. - Głupoty opowiadasz - powiedział C~ecel bezbarwnym głosem. - Mówię ci, że nie, wcale nie głupoty. Pułkownik Rol, głównodowodzšcy F$f$i w l'Ile_de_France podpisał akt kapitulacji z generałem Leclerkiem i generałem von Choltitzem. - Brawo! Trzeba to oblać... - Nie uważasz, że masz już dosyć? - Nigdy nie jest dosyć, gdy się świętuje zwycięstwo. - Zwycięstwo to za dużo powiedziane. Walki nadal trwajš w Luksemburgu, w koszarach przy placu de la R~epublique, w Palais_Bourbon, na niektórych stacjach metra i zapewne na przedmieściach. - Nie martwię się, Fabien rozniesie ich wszystkich w proch. Jak rozwija się sytuacja? - Dobrze. Shermany, Leclerca zajmujš ulicę de Vaugirard, F$f$i i marokańscy spahisi z szóstego przedostali się do ogrodu od strony ulicy Auguste_Comte, a należšce do Prefektury samochody z głośnikami jeżdżš po dzielnicy zapowiadajšc nalot powietrzny około dziewiętnastej, o ile Niemcy się nie poddadzš. Przerwanie ognia zostało ustalone na osiemnastš trzydzieści pięć. Ale nie wydaje mi się, żeby trzeba było wysyłać samoloty. Idziesz ze mnš? - Nie można zostawić jej w takim stanie. - Chcę iść z wami - wybełkotała L~ea, próbujšc się podnieść. - Oszalałaś! Czy wiesz, w jakim jesteś stanie? - Chcę walczyć z czołgami. - Chodź, idziemy, nie będziemy sobie zawracać głowy jakšś ubzdryngolonš babš. - Nie jestem pijana!... Trochę tylko wypiłam, żeby uczcić przybycie naszych dzielnych bohaterów... - Idźcie, ja się niš zajmę - powiedziała kelnerka. - Wstawaj, mała, pójdziesz położyć się na górę. - Dobrze, ale przedtem jeszcze się napiję. - Najpierw wejdź na górę, a ja ci przyniosę coś do picia. - Będziesz na niš uważała, obiecujesz mi? - C~ecel, przecież dobrze wiesz, że możesz na mnie liczyć. Słowo daję, można by pomyśleć, żeś się zakochał... Znam takš jednš co nie będzie zadowolona. Wyrostek wyszedł, wzruszajšc ramionami. Z wielkim trudem udało się wprowadzić L~eę do pokoju nad kafejkš, który był jednocześnie rupieciarniš, salonem i sypialniš. Jak tylko się położyła, zasnęła z rozchylonymi wargami i niebawem zaczęła lekko pochrapywać. 21 Spała aż do wieczora. Przez uchylone drzwi dochodziły odgłosy z sali na dole. Panowało tam wielkie ożywienie. L~ea uniosła się na łóżku. Miała tak silnš migrenę, że czuła, jakby jakaś obręcz ściskała jej głowę. - Co ja tutaj robię? - spytała na głos sama siebie. Na kręconych schodach rozległy się kroki. Drzwi otwarły się gwałtownie i pojawili się w nich Rita i Alphonse. Rita patrzyła na niš z wściekłościš. - Dlaczego go puściłaś? Dlaczego? - krzyczała rzucajšc się z podniesionš pięściš na L~eę, która uchyliła się przed ciosami. Jednak nie dość szybko: jeden cios trafił jš w twarz wzmagajšc jeszcze migrenę i wywołujšc znowu ból w zranionym miejscu. Z jękiem osunęła się na łóżko, chowajšc głowę w dłoniach. Nastolatka rzuciła się na L~eę, schwyciła jš za włosy i spoliczkowała z całej siły. - Przestań - warknšł Alphonse. - Spieprzaj stšd, już ja wyłoję skórę tej dziwce. - Przestań! No przecież do ciebie mówię... C~ecelowi nie spodobałoby się to, co robisz - powiedział Alphonse, próbujšc jš powstrzymać. Zadajšca ciosy ręka zawisła w powietrzu. Powoli palce wypuściły włosy, które rozsypały się bezładnie. Spojrzenie Rity przesunęło się z leżšcego ciała na twarz Alphonse'a, jakby próbowała zrozumieć, co się dzieje. Alphonse wykonał niezdarny gest, żeby przycišgnšć jš do siebie. Spróbował jš uspokoić: - To nie jej wina. C~ecel, jak zobaczył, że brat jest ranny, to chyba oszalał. - Już bym raczej wolała, żeby się z niš przespał niż... - wyjškała. L~ea uniosła się na posłaniu i patrzyła na nich nic nie rozumiejšc. - Co się stało? Wyrostek, zanim odpowiedział, z hałasem wydmuchał nos. - C~ecel dał się zastrzelić na ulicy de Tournon. - Och, nie! Rita popatrzyła jej prosto w oczy i rzuciła: - Tak! A twój kuzyn też zginšł! - Cicho bšdź, Rita! - Bo co? A niby dlaczego tylko ja miałabym cierpieć. - Skšd wiecie? - Od jednego porucznika generała Rola. Twojego kuzyna przewieziono do Val_de_Gr~ace. Tam go odnaleźli. Najlepiej zrobisz, jak wrócisz do domu. - A jak to się stało z C~ecelem? - Dostaliśmy się w strefę działań. Na ulicy Garanci~ere spotkaliśmy jego brata Cl~ementa, który krzyknšł do nas, żebyśmy się skryli. C~ecel nie chciał i pobiegliśmy za nimi pod murami domów na ulicy de Vaugirard. Ostro walili. Zza płonšcego czołgu wyszedł jakiś bosz strzelajšc z karabinu maszynowego na wszystkie strony. Cl~ement dostał w nogi. CZołgał się kawałek, no ale fryc, nie śpieszšc się, wystrzelił w niego cały magazynek i poszedł sobie w stronę Senatu. C~ecel wrzeszczał jak oszalały... Spróbowałem go powstrzymać. Skoczył, złapał broń brata i zaczšł gonić za facetem z karabinem maszynowym. Facet się zatrzymał, odwrócił, chyba się uśmiechnšł. Równocześnie podnieśli broń... Kula C~ecela trafiła tamtego w twarz... Ale pociski szwaba zrobiły z mojego kumpla marmoladę. No i tyle! Troje młodych ludzi, stojšc z bezradnie opuszczonymi rękami, jak zagubione dzieci, opłakiwało piętnastolatka, młodszego brata Gawroche'a, który dopiero co zginšł w pogodne sierpniowe popołudnie 1944 roku, w dniu, w którym wyzwalano Paryż. Rita i Alphonse ocierajšc oczy odeszli bez słowa. Kiedy została sama, L~ea rzuciła się na łóżko szlochajšc, przed jej oczami przesuwały się kolejno twarze jej kuzyna i C~ecela, w jej uszach rozbrzmiewał jeszcze ich śmiech. - Nie żyjš!... Nie żyjš!... - krzyczała w poduszkę. Pośród wesołego uniesienia i radości Paryż rozbierał barykady, wino lało się strumieniami i co chwila wybuchały salwy śmiechu. Była ładna pogoda. Na Pont_Neuf odbywał się zaimprowizowany bal wokół akordeonisty, dziewczęta, z włosami upiętymi wysoko w wyszukane koki albo luźno opadajšcymi na ramiona, wirowały w objęciach F$f$i albo żołnierzy Leclerca, którzy dostali przepustki do północy. Na ulicach Mazarine, Dauphine, de l'Ancienne_Com~edie stšpało się po rozbitym szkle. Wzdłuż nabrzeży, na placu Saint_Michel okopcone szkielety samochodów, ciężarówek i czołgów świadczyły o zaciętych walkach. Skromne bukieciki kwiatów położone gdzieniegdzie na jezdni, wskazywały, że w tym miejscu padł jakiś mężczyzna, kobieta lub dziecko. Niektórzy przechodnie klękali przed brunatnymi plamami. L~ea szła wolno przez Quai des Grands_Augustins, przesuwajšc palcami po ciepłym jeszcze od popołudniowego słońca kamieniu albo po skrzyniach bukinistów. Na placu Saint_Michel manewrowały, oklaskiwane przez tłum czołgi. Oparta o balustradę L~ea patrzyła, jak przejeżdżajš, czuła się nieszczęśliwa i bezradna. W poświacie zachodzšcego słońca jej włosy zdawały się ogniste. Żołnierze pozdrawiali jš z czołgów, dajšc jej znaki, by przyłšczyła się do innych dziewczšt, które tam się wdrapały i siedziały wokół nich. - L~ea! Pomimo zgiełku usłyszała swoje imię i rozglšdała się dokoła, skšd dochodziło to wołanie. - L~ea! Jakiś mężczyzna wymachiwał ramionami. - Laurent! Musiała zmagać się z tłumem, by do niego dotrzeć. Kazał zatrzymać czołg i wycišgnšł dłoń, żeby jej pomóc wejść. Nie zważajšc na rozbawione spojrzenia swoich podkomendnych, przytulał jš do siebie, szepcšc jej imię. L~ea miała uczucie, jakby przeżywała jakšś nierealnš scenę: co robiła, stojšc na czołgu, który posuwał się w kierunku placu de l'H~otel_de_Ville, w blasku wspaniałego zachodu słońca, w ramionach żołnierza, od którego zalatywało prochem, olejem, brudem i potem, od czego aż kręciło jej się w głowie?... To był Laurent! Laurent, który mówił jej, jak bardzo się cieszy, że jš widzi, takš pięknš w ten dzień błogosławiony pośród wszystkich, jak bardzo jest szczęśliwy, że zobaczy żonę i syna. O czym on mówił? Nie rozumiała... Nie pora poruszać teraz przykre tematy... Byli tutaj, żyli, płakali i śmiali się w swoich objęciach. Coś w niej wyło jak zwierzę, które chce się wydostać z klatki. Jak mu to powiedzieć?... Trzeba odczekać... Jutro mu powie... Na Ch~atelet witane okrzykami i brawami przez paryżan czołgi amerykańskie dobiły do dywizji Leclerca. - Niech żyje Ameryka! - Niech żyje Francja! - Niech żyje de Gaulle! Płomienny entuzjazm tłumu zaczynał udzielać się i jej. Mocniej przytuliła się do Laurenta. Czołg Exup~erance zatrzymał się w pobliżu wieży Saint_Jacques, gdzie znajdował się kapitan Buis. - No co, d'Argilat, nie nudzimy się! - Nie jest tak, jak pan sšdzi, Buis... - Ja nic nie sšdzę, ja stwierdzam fakt. Zeskoczył z czołgu i wycišgnšł ramiona. L~ea osunęła się w nie. Wokół nich tworzyły się pary, śmiech stawał się coraz piskliwszy, słowa coraz dosadniejsze, gesty bardziej odważne, spojrzenia niedwuznaczne. Wszyscy szykowali się do świętowania wyzwolenia Paryża w najzwyklejszy i najbardziej naturalny sposób: kochajšc się. L~ea powoli uniosła głowę i spojrzała na Laurenta. - Camille nie żyje. Było to niczym eksplozja. Wszystko wybucha, a potem przygasa wokół Laurenta. Pozostajš światła zimne i zamglone, przesłaniajšc przedmioty i sylwetki, które poruszajš się z nierealnš ospałościš... Jak gdyby lodowata mgła otuliła go w środku sierpnia, a z niej wychynęli z Paryża zmarli... Cóż ich obchodzi jakiś francuski wojskowy w amerykańskim mundurze, który płacze niedaleko wieży Saint_Jacques, oparty o czołg noszšcy imię zapomnianej świętej?... Nic, przechodzili obok, obudzeni dźwiękami modnych szlagierów granych na akordeonie, westchnieniami zakochanych, którzy od Boulogne po Vincennes, od nabrzeży Sekwany po bramy kamienic przeobrażali tej nocy Paryż w stolicę rozkoszy. L~ea patrzyła, jak cierpi mężczyzna, którego niegdyś kochała. Odczuwała wielkš litość, lecz nie była w stanie go pocieszyć. Była taka bezradna, nie znajdowała w sobie ani siły, ani nadziei. - Charles ma się dobrze. Tyle tylko wymyśliła. - Co panu jest, stary? Jakaś zła wiadomość? - spytał go kapitan Buis, kładšc rękę na ramieniu swojego kolegi. Laurent wyprostował się, nie starajšc się nawet ukryć łez płynšcych po brudnej twarzy. - Przed chwilš dowiedziałem się o śmierci żony. - Tak mi przykro... W jakich okolicznościach umarła? - Nie wiem - rzekł, odwracajšc się do L~ei i pytajšc jš wzrokiem. - Została zabita przez Niemców i granatowš policję podczas ataku na gospodarstwo zajęte przez partyzantów. Wszyscy troje milczeli, obojętni na okazywanš wokół radość. Pierwszy zareagował Buis. - Chodźmy, szef pana wzywa. - Już idę... L~eo, gdzie jest mój syn? - Jest ze mnš u ciotek na ulicy de l'Universit~e. - Spróbuję wystarać się o przepustkę na jutro. Ucałuj ode mnie Charles'a. - Do widzenia, panienko, zajmę się nim. Otępiała ze zmęczenia i smutku, z tak dojmujšcym bólem głowy, że miała ochotę krzyczeć, L~ea wlokła się ulicš Jacob potršcana przez przechodniów upojonych radościš i pijanych od alkoholu. Na ulicy de l'Universit~e długo siedziała w ciemności na schodach, czuła się tak słaba, że nie mogła wejść po schodach na górę. Rozbłysło światło: "O, znowu włšczyli elektryczność!" Wdrapała się do mieszkania ciotek i nacisnęła dzwonek. - Zaraz, zaraz... KTo tam?... Co to za zwyczaje! Panna L~ea! Nie ma pani swojego klucza?... co pani jest?... Mój Boże!... Proszę pań... Proszę pań... - Estelle, co się dzieje? - L~ea!... szybko! Lisa, Laure... Wspomagana przez siostrę i bratanicę Albertine przeniosła L~eę na kanapę w salonie. Bladość, ścišgnięte nozdrza i lodowate dłonie L~ei wprawiły Lisę w popłoch. Albertine zwilżyła skronie L~ei zimnš wodš. Jej nozdrza rozluźniły się, niedostrzegalne drżenie przebiegło jej twarz, dziewczyna otworzyła oczy, a potem wolno omiotła pokój spojrzeniem. Jakiż zły sen śniła!... Czyje dziecko kołysze Laure? Dlaczego płacze składajšc swoje usta na delikatnych jasnych włosach?... Kto jest matkš tego dziecka?... - Nie! Jej rozpaczliwy krzyk poderwał na równe nogi cztery kobiety i obudził dziecko i Charles'a, który przybiegł z zaspanymi oczami. Wdrapał się na kanapę i przytulił do L~ei. - Nie bój się, jestem tutaj. - Przez cały dzień płakał i wołał jš - szepnęła Estelle do Lisy - a teraz jš pociesza. Jaki to zmyślny smyk! Pojękujšc, L~ea podniosła dłonie do czoła. - Estelle, zechce pani przygotować napar z lipy dla panienki L~ei i przynieść aspirynę. - Dobrze, proszę pani. - Uspokój się, kochana. Tak się niepokoiłyśmy. - Czy macie jakieś wiadomości o Fran~coise? - Nie - odpowiedziała Laure. - Kiedy ciocia Albertine zadzwoniła, żeby mi powiedzieć, co się stało, przyjechałam tak szybko, jak tylko mogłam. Franck i jeden z jego przyjaciół byli wszędzie tam, gdzie - jak sšdzili - mogła się znajdować Fran~coise, ale nie uzyskali żadnej informacji. Nie wiadomo, gdzie ona jest. Ale gdzieś ty się podziewała? L~ea pominęła milczeniem to pytanie. - Spotkałam Laurenta. - O! Nareszcie jakaś dobra wiadomość. - Pierrot nie żyje. Laure nic nie odrzekła; wiedziała już. - Biedny mały - rzekła Lisa - będę się za niego modlić. Starsza dama nie widziała pełnego nienawiści spojrzenia, jakie posłała jej L~ea. - Masz papierosa? - spytała siostrę. - Proszę - powiedziała, rzucajšc jej zielonš paczkę z czerwonym kršżkiem. - Lucky Strike... Nigdy takich nie paliłam. Estelle przyniosła filiżanki z naparem z lipy osłodzonym miodem, który wyniuchała w sklepie pasmanteryjnym na ulicy de Seine, i tabletki aspiryny. Albertine wzięła na ręce Charles'a, który znowu usnšł, a Lisa zabrała syna Fran~coise. Dwie siostry zostały same popijajšc ziółka i palšc w milczeniu. 22 Przez otwarte na oścież okna dolatywały krzyki i śpiew, niezwykłe w tej spokojnej dzielnicy. Laure wstała i włšczyła radio. - Uwaga, retransmitujemy przemówienie generała de Gaulle'a wygłoszone w H~otel de Ville. "Dlaczego mielibyśmy ukrywać wzruszenie, ogarniajšce dzisiaj nas wszystkich, zarówno kobiety jak i mężczyzn, znajdujšcych się tutaj, u siebie, w Paryżu, który powstał, by się wyzwolić, i potrafił uczynić to własnymi rękoma. Nie! Nie kryjemy tego głębokiego i świętego wzruszenia. Sš takie chwile, kiedy każdy z nas przestaje myśleć o własnym życiu... Paryż! Paryż znieważony! Paryż złamany! Paryż umęczony! Lecz i Paryż wyzwolony! KTóry sam się oswobodził, któremu przyniósł wolność jego własny lud przy udziale armii francuskiej, przy wsparciu i udziale całej Francji, Francji walczšcej, samej Francji, prawdziwej Francji, wiecznej Francji. Tak więc, jako że wróg, okupujšcy Paryż, skapitulował, Francja wraca do Paryża, do siebie. Wraca do domu krwawo doświadczona, lecz odważna. Wraca tutaj nauczona ogromnš lekcjš, lecz pewniejsza niż kiedykolwiek swoich obowišzków i swoich praw." Wyłšczono znowu pršd i tym samym zamilkł znowu głos człowieka przez cztery lata będšcego nadziejš Francji, a który tego wieczora, z Ministerstwa Wojny, opuszczonego przez Niemców kilka godzin wcześniej, "dowodził Francjš". Laure zapaliła lampę naftowš stojšcš na okršgłym stoliku obok kanapy, na której leżała jej siostra. - Idę spać, powinnaś zrobić to samo. Jutro spróbujemy się nad tym głębiej zastanowić. - Ano właśnie... spróbujemy. Dobranoc. - Dobranoc. Żółte światło naftowej lampy podkreślało spokój salonu, którego staromodny urok przypominał nieco Montillac. L~ea westchnęła zapalajšc następnego papierosa. Odłożyła paczkę Lucky Strike'ów na stolik i dostrzegła gazetę: "Wczoraj o dwudziestej drugiej wojska francuskie wjechały na plac de l'H~otel_de_Ville" głosił tytuł na sześciu kolumnach "Le Figaro". Nazwisko Fran~cois Mauriaca figurowało na pierwszej stronie. Zaczęła czytać artykuł zatytułowany: "Pierwszy pośród naszych": "W najsmutniejszej godzinie naszego przeznaczenia Francuzi pokładali całš swojš nadzieję w jednym człowieku; wzbudzał jš głos tego człowieka - tego samotnego człowieka. Ilu było Francuzów, którzy wówczas przybyli, by dzielić z nim jego samotność, ci, którzy na swój sposób zrozumieli, co znaczy: złożyć samego siebie w ofierze Francji?" Linijki tańczyły jej przed oczami. "Czwarta Republika jest córkš męczenników. Zrodziła się we krwi, ale w krwi męczenników. Tš krwiš komunistów, narodowców, chrześcijan, Żydów zostaliśmy ochrzczeni wszyscy w tym samym chrzcie, którego żywym symbolem pozostaje pośród nas generał de Gaulle... Nie robimy sobie żadnych złudzeń co do ludzi... Myślę znowu o strofach starego Hugo, które często koiły mój ból przez te cztery lata: "Widzę cię, Francjo, z martwych powstałš!@ Po wielkiej zbrodni włóż suknię białš!"@ (tłum. Zbigniew Bieńkowski) Gazeta wyślizgnęła się L~ei z ršk; dziewczyna spała. Znowu ścigał jš upiór z Orleanu, tym razem uzbrojony w parę ogromnych noży. W chwili kiedy już miał jš dosięgnšć, obudziła się zlana potem. Zasnęła dopiero o świtaniu. Był to zapach kawy - prawdziwej kawy?... Skšd się wzišł ten rarytas, który wyrwał jš z niespokojnego snu? Dziwne, ale pomimo lekkiej migreny czuła się dobrze. Do pokoju weszła właśnie Laure, niosšc tacę, a na niej parujšcš filiżankę. - To kawa? - Jeśli tak to chcesz nazywać. Laurent to przyniósł... - Laurent jest tutaj? - Tak jest z Charles'em w jego pokoju. L~ea poderwała się gwałtownie. - Nie, nie chodź tam, Charles opowiada mu jak zginęła jego mama. Masz, pij, póki goršce. - Powiedziałabym, że to naprawdę kawa... Co to jest? - To taki proszek zrobiony z kawy. Zalewa się to ciepłš wodš i otrzymuje się kawę. To podobno amerykańskie. - Nadal nic nie wiadomo o Fran~coise? - Nie, ale dzwonił Franck. Widział się z oficerem dokonujšcym aresztowań, starym przyjacielem swojego ojca... - Zdawało mi się, że jego ojciec był raczej kolaborantem? - Tak, i ten drugi też. - Nie rozumiem. - To przecież proste, korzystajšc ze sprzyjajšcych okoliczności, to znaczy podczas powstania, wielu kolaborantów wślizgnęło się w szeregi F$f$i. Niektórzy podobno wykazali się nawet wielkš odwagš. Gdy Franck go spotkał uzbrojonego w karabin maszynowy i z opaskš z krzyżem lotaryńskim, był bardzo zaskoczony. Rozpoznawszy go, kolaborant bał się, że Franck go wyda. Dlatego też zgodził się dowiedzieć o miejsce uwięzienia Fran~coise. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, późnym popołudniem powinniśmy dostać wiadomość. - A co z Pierrotem? - Jego ciało jest w kostnicy, byłam tam wczoraj, żeby je zidentyfikować. - Wczoraj?... I nic mi nie powiedziałaś? - A po co? Trzeba by zawiadomić stryja Luca. Ciocia Albertine obiecała, że się tym zajmie, jak tylko między Paryżem i Bordeaux będš działały telefony. Rozległo się pukanie do drzwi. - Proszę. Wszedł Laurent z Charles'em na ręku. Oczy mieli zaczerwienione. - L~ea, tatuś wrócił. - Dzień dobry, L~eo. Generał Leclerc czeka na mnie, nie mogę zostać dłużej. Wrócę po defiladzie na Champs_Elys~ees. Dzięki za wszystko - powiedział, całujšc jš w czoło. - Do zobaczenia wieczorem, Charles. - Chcę pojechać z tobš na twoim czołgu. - To niemożliwe, mój kochany. Kiedy indziej. Chłopczyk zaczšł pochlipywać. L~ea przytuliła go do siebie. - Nie płacz, niedługo pójdziemy zobaczyć tatusia. - Naprawdę? - Tak. Ucałowawszy syna po raz ostatni Laurent poszedł. "Wyglšda tak nieszczęśliwie", pomyślała L~ea. Nad Łukiem Triumfalnym powiewał ogromny trójkolorowy sztandar. Pogoda była piękna, na niebie ani jednej chmurki. Ponad milionowy tłum paryżan zgromadził się na trasie, którš miał przejeżdżać generał de Gaulle, generałowie Leclerc, Juin i Koenig, przywódcy R~esistance i F$f$i. Od Etoile do Notre_Dame poprzez Concorde na ulicach i chodnikach aż czarno było od ludzi. Niewielki samolot amerykańskiej kroniki filmowej kršżył po niebie. Prowadzšc Charles'a za ršczkę L~ea i Laure stopniowo poddawały się euforii tłumu. - Idš! Idš! Sš! Siedzšc na balustradzie Tuileries wznoszšcej się nad placem de la Concorde widzieli, jak zbliża się do nich bezkresna rzeka naszpikowana flagami i proporczykami, a prowadził jš wysoki samotny mężczyzna: generał de Gaulle, przed którym jechały czołgi francuskie: Lauraugais, Limagne, Limousin i Vercelon. Pochód zatrzymał się tam przed orkiestrš Gwardii Republikańskiej, która grała "Marsyliankę" i "Marsz lotaryński". Śpiew dobył się z tysięcy piersi. - Niech żyje de Gaulle! Niech żyje Francja! Wiele lat później Charles de Gaulle zapisał w swoich "Pamiętnikach wojennych": "Ach, co za morze głów! Ogromny tłum ludzi zbitych w jednš masę zalega z obydwu stron ulicę. Jest tu ich chyba ze dwa miliony. Dachy też sš czarne od nich. We wszystkich oknach tłoczš się zwarte grupy pomieszane z flagami. Drabiny ustawione na chodnikach, słupy i latarnie uliczne sš oblepione ludźMi jak winogronami. Jak okiem sięgnšć, widać tylko jedno, rozkołysane morze głów ludzkich w promieniach słońca pod łopocšcymi na wietrze trójbarwnymi sztandarami. Idę pieszo. Ten dzień nie nadaje się do tego, aby odbywać przeglšd wojsk wśród błysków oręża i rozbrzmiewajšcych famfar. Dziś chodzi o to, aby naród, wczoraj jeszcze pognębiony klęskš i rozdzielony przez niewolę, odnalazł siebie na widok własnej radości i na oczywistość faktu, że naprawdę znowu jest wolny. A że każdy z obecnych tu ludzi dawno w sercu swym dokonał wyboru i że Charles de Gaulle stał się dla nich ucieczkš w nieszczęściu i symbolem nadziei, więc trzeba, aby go każdy z nich zobaczył, przekonał się, jak jest bliski i braterski, i aby na ten widok rozpaliła się w wieczysty znicz jedność narodowa (...) W chwili tej dokonuje się jeden z owych cudów sumienia narodowego, jeden z owych najszlachetniejszych gestów Francji, które w cišgu wielu wieków nieraz rozświetlały historię naszego narodu. W tej wspólnocie ludzkiej ożywionej tylko jednš wspólnš myślš, zespolonej w jednym wspólnym porywie serc, wznoszšcej tylko jeden okrzyk, zacierajš się wszystkie rozbieżności, znikajš jednostki (...) Nie ma jednak radości bez domieszki goryczy, nawet dla tego, kto kroczy drogš triumfalnš. Wśród wszystkich radosnych myśli, które tłoczš się w mej głowie, nie brak także wielu trosk i niepokojów. Wiem dobrze, że Francja, jak długa i szeroka, pragnie tylko jednego - wyzwolenia. To samo goršce pragnienie powrotu do życia, które wczoraj wybuchało w Rennes i Marsylii, a dziś ożywia Paryż, wybuchnie jutro w Lyonie, w Rouen, w Lille, w Dion, Strasburgu, Bordeaux. Wystarczy widzieć i słyszeć, aby wiedzieć, że kraj pragnie znowu podźwignšć się w górę. Ale wojna trwa i jeszcze trzeba jš wygrać. Jakš ostatecznš cenę trzeba będzie zapłacić za tę wygranš?" * `pp Ch. de Gaulle "Pamiętniki wojenne", T. II, tłum. Jerzy Nowacki, s. 347_#349. `pp Generał pozdrowił tłum wznoszšc do góry obie ręce, następnie siadł do dużego czarnego sportowego renaulta z odsuwanym dachem, który służył marszałkowi P~etain podczas poprzedniej wizyty... W tej samej chwili padły strzały. - Skurwiele strzelajš z dachów! - Paść! Ludzie padli na ziemię, a służby porzšdkowe z broniš w ręku popychały kobiety i dzieci pod osłonę czołgów i tankietek. "Ale bałagan", pomyślała L~ea, spoglšdajšc na plac de la Concorde - była to jedna wielka plštanina ciał zbitych w jednš masę ze strachu. Wysoko podwinięte spódnice, powywracane rowery, zasieki z drutu kolczastego, jeepy, czołgi. Wreszcie, pocišgana przez Laure i Charles'a, który był zachwycony tš przygodš, przycupnęła za balustradš. F$f$i odpowiedzieli na ogień oddajšc strzały w kierunku pawilonu Marsan. Gwałtowniejszy ostrzał zdawał się dochodzić z dworca Orsay i ulicy de Rivoli. Tak samo niespodziewanie, jak się zaczęła, strzelanina ustała. Zbici z tropu paryżanie podnosili się z ziemi, rozglšdajšc się dokoła siebie. Obie siostry biegiem przecięły przypominajšcy poligon ogród Tuileries, trzymajšc za ršczki Charles'a, którego wszystko bardzo bawiło. - Nie jesteś zmęczony? - zaniepokoiła się L~ea. - Nie, nie - powtarzał śmiejšc się - chcę zobaczyć mojego tatę na czołgu. Zamierzali przejść na drugš stronę avenue Paul_D~eroul~ede naprzeciw Łuku du Carrousel, kiedy znowu zaczęła się strzelanina. Padli plackiem na trawnik. Wokół nich ogarnięty panikš tłum uciekaj w największym popłochu. Zamieszanie było tak wielkie, że F$f$i na drugim brzegu Sekwany ostrzeliwali pawilon Flory, zaś ci w Tuileries, sšdzšc, że jest to atak granatowych policjantów, kierowali ogień na kolegów z naprzeciwka. - Szczytem głupoty byłoby zginšć tutaj - rzekła L~ea wstajšc, a grad pocisków wbił się w ziemię nie opodal niej. Niedaleko bram Luwru spotkali Francka, który prowadził rower. Laure usadziła Charles' na bagażniku i skierowali się ku Notre_Dame. Na placu przed katedrš de Gaulle wysiadł właśnie z samochodu i całował dziewczynki w strojach alzackich, podajšce mu trójbarwne wišzanki kwiatów. Stacjonujšce na placu czołgi ginęły pod uwieszonymi na nich ludzkimi gronami. Od chwili gdy generał ruszył z placu de la Concorde, wzdłuż całej drogi wiodšcej do Notre_Dame nie milkły wystrzały, co wywoływało ogromne zamieszanie. Wszędzie, ludzie wyczerpani czterema latami ograniczeń, zdenerwowani walkami, które poprzedziły wyzwolenie Paryża, wznosili okrzyki radości. - Niech żyje de Gaulle! - Niech żyje Francja! - Niech żyje Leclerc! Generał szedł ku portalowi Sšdu Ostatecznego, gdy rozpętała się strzelanina, jeszcze bardziej zajadła niż poprzednie. - Strzelajš z wież Notre_Dame! - krzyknšł ktoś. Większość ludzi padła na ziemię. Stojšc, de Gaulle palił spokojnie Cravena i przyglšdał się tej scenie z rozbawieniem. Leclerc i "fifis" natychmiast zaczęli ostrzeliwać katedrę utršcajšc gargulce, które rozpryskiwały się i spadały na tych, którzy stali przed wrotami. OFicerowie 2 dywizji pancernej rozbiegli się na wszystkie strony, by położyć kres ostrzałowi. - Widać, że pańscy ludzie nie majš doświadczenia w walkach ulicznych - rzekł z ironiš pułkownik Rol do podpułkownika Jacques'a de Guillebon z 2 dywizji pancernej. - Nie, lecz zapewniam pana, że je zdobędš - odparł de Guillebon patrzšc wyniośle na pułkownika. Podczas gdy generał Leclerc okładał laskš zdjętego panikš żołnierza, który strzelał na wszystkie strony na oślep, zirytowany generał de Gaulle strzepywał pył ze swojej kurtki mundurowej wchodzšc do świętego przybytku. Pułkownik Peretti torował mu przejście rozdajšc na prawo i lewo kopniaki i kułaki. Przybyli z około półgodzinnym wyprzedzeniem w stosunku do przewidzianego programu i księża nie wyszli ich powitać u wejścia do katedry. Organy milczały, a chór niknšł w półmroku z powodu braku pršdu. Ledwo generał zrobił kilka kroków, strzelanina przeniosła się do środka budowli. ZGromadzeni ludzie padli na posadzkę potršcajšc krzesła i klęczniki, przerażeni pogłosem, jeszcze bardziej nasilajšcym huk detonacji. - Granatowi policjanci strzelajš z galerii królewskiej. - Ależ nie, tam na górze sš ludzie z Prefektury! Generał de Gaulle, nie tracšc zimnej krwi, przeszedł sześćdziesišt metrów pomiędzy rzędami powywracanych krzeseł, i wiernymi, którzy przykucnęli, kryjšc głowy w ramionach. Chwilami pokazywała się jakaś twarz na tyle tylko, by krzyknšć: - Niech żyje de Gaulle! Za plecami generała Le Trocquer burczał: - Widać więcej tyłków niż twarzy. Dotarłszy do prezbiterium kościoła, de Gaulle skierował się do fotela ustawionego po lewej stronie u zbiegu transeptu i nawy, a za nim pośród nieustajšcego świstu kul postępowali Parodi, Peretti i Le Trocquer. Prałat Notre_Dame, Jego Eminencja Brot, podszedł do generała de Gaulle'a. - Panie generale, ktoś inny miał tu pana dzisiaj witać. Przeszkodzono mu w tym przy użyciu siły. Prosił mnie, bym przekazał panu pełne szacunku, lecz stanowcze wyrazy protestu. Istotnie, generała de Gaulle'a miał witać kardynał Suhard, lecz rano Rzšd Tymczasowy powiadomił kardynała, że nie życzy sobie jego obecności. Dlaczego? Niektórzy wyrzucali mu, że przyjmował w katedrze marszałka P~etaina i że uczestniczył w pogrzebie Philippe'a Henriot. Chociaż na wspomnianym pogrzebie odmówił wygłoszenia mowy pomimo prośby władz niemieckich, co wywołało komentarze granatowych policjantów: - To gaullista. "Ani gaullista, ani kolaborant, po prostu człowiek kościoła..." - pomyślał wówczas ponoć Jego Eminencja Brot. - Każcie zagrać na organach - polecił le Trocquer. - Nie ma pršdu. - No to śpiewać. Z poczštku nieśmiałe, pod sklepieniem rozbrzmiało "Magnificat". Generał de Gaulle śpiewał pełnym głosem dajšc przykład całemu zgromadzeniu. Strzelanina ustała na chwilę, lecz w połowie pieśni znowu padły strzały ranišc trzy osoby. MŁodzi księża udzielali odpustu. Przerwana na chwilę kantyczka ponownie wzbiła się pod wiekowe sklepienia, a towarzyszył jej gwizd kul. Młodzi ludzie w białych kitlach zbierali rannych i poturbowanych. "Magnificat" ucichło. Miejsce stawało się zbyt niebezpieczne. Tego dnia nie było już "Te Deum." Postępujšc przed generałem de Gaulle'em, majestatyczny kościelny torował mu przejście. Na zewnštrz tłum przyjšł generała entuzjastycznymi wiwatami: - Niech żyje de Gaulle! - Niech Bóg ma w swej opiece de Gaulle'a! - Niech Przenajświętsza Dziewica ma w swej opiece de Gaulle'a! - Niech Bóg strzeże Francję! Bohater dnia obiema dłońmi pozdrawiał zgromadzonych, po czym spokojnie zajšł miejsce w samochodzie, który odjechał Wśród owacji. Charles był najszczęśliwszym i najbardziej dumnym małym chłopcem. Spoglšdał na świat z wysokości wieżyczki czołgu swego ojca. Laurenta d'Argilat, który wracał z placu de la Concorde, odszukali przy H~otel de Ville. Oznajmił im, że wyjeżdża za niecałš godzinę. - Pomimo gołębiarzy nikt się tutaj nawet nie domyśla, że na północnym przedmieściu Paryża walki nadal się toczš. - Ale przecież Niemcy podpisali akt kapitulacji, czyż nie? - Dotyczy on tych, którzy walczyli pod dowództwem generała von Choltitza, ale innych nie, tak przynajmniej utrzymujš ich dowódcy. Zasadzili się na Le Bourget i w lesie Montmorency. Dysponujš świeżymi oddziałami, które dotarły tutaj na rowerach z Pas_de_Calais, a zwłaszcza czołgami 47 dywizji piechoty generała_majora Wahle'a... - Tato, pokaż, jak to działa. L~ea, która wdrapała się na czołg, dała Charles'owi po łapie. - Nie dotykaj, bo wszystko wyleci w powietrze. Laurent roześmiał się pozbawionym radości śmiechem. Ucałował syna, podniósł go do góry i pomimo protestów malca oddał go Franckowi. - OPiekuj się nim troskliwie, L~eo. Jak tylko będzie to możliwe, przyjadę do was. Porozmawiamy o Camille, chcę wiedzieć wszystko o jej śmierci. Charles i trójka młodych ludzi przyglšdali się, jak czołg manewruje. Odprowadzili go do bulwaru de S~ebastopol. Franck odstawił siostry i dziecko na ulicę de l'Universit~e i obiecał wrócić wieczorem z wieściami o Fran~coise i z prowiantem. Spacer zmęczył Charles'a, który skarżył się na ból głowy. Estelle zmierzyła mu temperaturę, miał 39 stopni goršczki. Stara służšca burczała, że przecież mówiła... ostrzegała... żeby nie wychodzili... że jeszcze nie wydobrzał. L~ea ułożyła chłopczyka w łóżeczku i siedziała przy nim, a malec ściskał jej dłoń swojš ršczkš, póki nie usnšł. Zapewne L~ea też przeceniła własne siły, gdyż i ona zasnęła. Ze snu wyrwał jš uporczywy pomruk. L~ea spojrzała na zegarek: wpół do dwunastej! Pokój pogršżony był w ciemności, pomruk nasilał się. Samoloty... Nad Paryżem leciały samoloty, zapewne samoloty alianckie leciały bombardować front. Zawyły syreny. Samoloty zbliżały się, zdawały się lecieć bardzo nisko. L~ea podbiegła do okna. Od czasu pobytu w Orleanie nigdy nie widziała tylu samolotów naraz. Smugi pocisków tarasujšcych, rzadkie wystrzały obrony przeciwlotniczej zdawały się ich nie dotyczyć. Nagle dziwne wybuchy gdzieś koło H~otel de Ville i Hal wstrzšsnšły dzielnicš rozjaśniajšc noc. - Trzeba zejść do schronów - otwierajšc drzwi krzyczała Albertine trzymajšca na ręku dziecko Fran~coise. Lisa i Estelle z rozczochranymi włosami biegły korytarzem. - Schodźcie beze mnie, zabierzcie Charles'a. Jeszcze nie całkiem rozbudzony chłopczyk uczepił się jej. - Ja nie chcę... Chcę zostać z tobš... - Dobrze, zostaniesz tutaj. Przytulony do niej Charles znowu zasnšł na jednej z obszernych berżerek stojšcych w salonie. L~ea paliła papierosa, podczas gdy niemieckie bomby spadały na dzielnicę le Marais, ulicę Monge, szpital Bichat, gdzie zginęło siedem pielęgniarek, zniszczona została hala z winami, powstał pożar, który jak ogień bengalski oświetlił Paryż. Koło północy odwołano alarm. Syreny wozów strażackich i sygnały karetek pogotowia zastšpiły odgłosy bomb. Wszyscy wrócili do łóżek. Lecz nie na długo. Nowy alarm około trzeciej nad ranem znowu wyrwał paryżan z łóżek. Nazajutrz naliczono około setki zabitych i blisko pięciuset rannych. Dla tych, którzy sšdzili, że wojna się skończyła, było to nieprzyjemne przebudzenie. O świcie 27 sierpnia 1944 roku Paryż opatrywał swe rany. W Notre_Dame, przy zamkniętych szczelnie podwojach odbywała się dziwna ceremonia, ceremonia zwana uroczystościš "pojednania". Jako że została przelana "krew zbrodni", zgodnie z uświęconš liturgicznš formułš kościół musiał zostać "pojednany", zanim wierni będš mogli tam powrócić, by się modlić. Prałat Notre_Dame, jego Eminencja Brot, razem z kanonikiem Lenoble, obszedł bazylikę dokoła, wewnštrz i na zewnštrz, święcšc mury "wodš gregoriańskš", to znaczy wodš zmieszanš z popiołami, solš i winem. Po tej ceremonii, która odbyła się wyłšcznie w obecności księży w Notre_Dame, oficja i msze były celebrowane normalnie. W ten niedzielny poranek na barykadzie przy bulwarze Saint_Michel kapelan F$f$i, ksišdz partyzantów z Haute_Savoie, odprawiał mszę w otoczeniu sztandarów przed licznym i skupionym tłumem. L~ea odmówiła pójścia z ciotkami na sumę w Saint_Germain_des_Pr~es. Po wielu próbach Albertine de Montpleynet zdołała dodzwonić się do mecenasa Luca Delmas. Połšczenie było fatalne, trzeba było krzyczeć, żeby rozmówcy mogli się słyszeć. - Halo! Halo!... Czy pan mnie słyszy?... Mówi de MoNtpleynet... Jestem ciotkš małych Delmas... Tak, sš ze mnš... Majš się dobrze... Dzwonię do pana w zwišzku z pana synem... Tak, Pierrot. Nie... Nie... Został zabity... Bardzo mi przykro... przez Niemców... Niestety, to możliwe... Wczoraj byłam zidentyfikować ciało... Nie wiem... Był z L~eš na bulwarze Saint_Michel... Zobaczę, była ranna... Proszę zaczekać... to twój stryj, chce z tobš rozmawiać. - Nie mam mu nic do powiedzenia; to przez niego zginšł Pierrot. - Jesteś niesprawiedliwa, to załamany człowiek. - Dobrze mu tak. - L~ea, nie masz prawa tak mówić. To brat twojego ojca, nie zapominaj o tym. Jeśli nie chcesz tego zrobić z chrześcijańskiego miłosierdzia, to zrób to z litości, przez wzglšd na pamięć twoich rodziców. Dlaczego mówiła jej o rodzicach? Oni przecież umarli jak Camille! Jak Pierrot! - Halo! - powiedziała, wyrywajšc ciotce słuchawkę z ršk. - Halo! Tak, L~ea... Spotkałam go przypadkowo, kilka dni temu, od roku był w R~esistance z komunistami, przysłali go do Paryża jako łšcznika dowódców powstania. Zginšł od granatu... Nie, nie wiem, czy cierpiał, zostałam ranna, przewieziono nas do różnych szpitali... Halo! Halo!... Proszę nie przerywać... Halo! Kto mówi?... Philippe... Tak, to okropne... My tutaj zostaliśmy już wyzwoleni, a jak to się odbywa u was w Bordeaux?... Co?... Macie nadzieję, że Niemcy odeprš Amerykanów?... Obawiam się, że nie zdajesz sobie sprawy, że Niemcy przegrały wojnę i że dzisiaj albo jutro ludziom takim jak ty grozi rozstrzelanie... Nie, nie ucieszę się, jest mi to zupełnie obojętne. Pierrot naprawdę nie żyje... O tak, zmieniłam się. Co mamy zrobić z pogrzebem?... Zadzwońcie do mnie do mieszkania ciotek... Littr~e 35_25... Czy macie jakieś wiadomości o stryju Adrienie? L~ea, nagle zamyślona, odłożyła słuchawkę. - Ciociu Albertine, to było okropne, jak on płakał - powiedziała cichym głosem. 23 Wrzesień 1944 roku miał okazać się dla L~ei miesišcem podejmowania decyzji. W gruncie rzeczy wszystko zaczęŁo się wieczorem 30 sierpnia. Około ósmej wieczorem zadzwonił telefon. Odebrała Albertine. - Halo!... Tak, moja siostrzenica jest tutaj, a kto jš prosi?... Kto? Nie dosłyszałam... Pan Tavernier... Fran~cois TAvernier? Dzień dobry panu... Gdzie pan jest?... W Paryżu? Kiedy pan przyjechał?... Z generałem de Gaulle'em! Tak się cieszę, że pana słyszę, proszę pana... Tak, L~ea ma się dobrze... Pani d'Argilat? Niestety, proszę pana, nie żyje... Tak, to potworne. Jej synek jest u nas. Kilka dni temu widziałyśmy się z jego ojcem, obecnie walczy na północy Paryża... Proszę zaczekać, poproszę L~eę. L~ea!... Telefon. Weszła w płaszczu kšpielowym z mokrymi włosami. - Kto to? - Pan Tavernier. - Fran~c... - Tak, co ci jest maleńka?... Chyba nie zemdlejesz? Krew tak mocno pulsowała jej w żyłach, że wszystko jš bolało. - Nie... w porzšdku - powiedziała słabym głosem, siadajšc nim wzięła słuchawkę. Albertine de Montpleynet przyglšdała się jej z rozczuleniem pomieszanym z niepokojem. Oddałaby wszystko, co miała, żeby wreszcie ujrzeć córkę drogiej Isabelle szczęśliwš. - Ciociu... Chciałabym zostać sama. - Oczywiście, moja droga, przepraszam. L~ea nie miała odwagi zbliżyć słuchawki do ucha pomimo coraz bardziej niecierpliwych nawoływań. - Halo!... Fran~cois?... Tak... Tak... Nie... Nie płaczę... Nie, zapewniam cię... Gdzie?... W Ministerstwie Wojny? A gdzie to jest?... Przy ulicy Saint_Dominique pod numerem czternastym?... Już idę... Tylko wysuszę włosy... Fran~cois... Dobrze, dobrze, nie tracę czasu... L~ea odłożyła słuchawkę. Szalała z radości. Śmiała się i płakała na przemian, miała ochotę paść na kolana i dziękować Bogu. On żył... Od śmierci Camille starała się o nim zapomnieć, bo nie chciała cierpieć po stracie ukochanej osoby. Widzšc znowu Laurenta, doznajšc szczęścia, sšdziła, że jej się to udało. Lecz teraz na samo brzmienie jego głosu jej ciało zadrżało jak pod wpływem pieszczoty. Szybko, znaleźć się w jego ramionach, zapomnieć o wszystkich okropnościach, nie myśleć więcej o wojnie, nie myśleć więcej o śmierci, myśleć już tylko o rozkoszy... Cholera, włosy jeszcze nie wyschły, wyglšda okropnie. Popędziła do swojego pokoju i energicznie wycierajšc włosy, grzebała w szafie szukajšc jakiejś sukienki. Gdzież się podziała niebieska w której tak jej do twarzy?... Nie sposób jej znaleźć, pewnie leży w koszu z brudnš bieliznš. - Laure, Laure!... - Tak, nie wrzeszcz, dobrze? - Możesz mi pożyczyć twojš czerwono_zielonš sukienkę? - Ale przecież ona jest nowa! - Właśnie dlatego. No, bšdź tak dobra, pożycz mi jš... Przyrzekam ci, że będę na niš uważała. - Zgoda, ale tylko dlatego, żeby ci oddać przysługę. Dokšd idziesz? - Mam randkę z Fran~cois Tavernierem. - Coś takiego! Wrócił? - Tak. - Ty to masz szczęście! Pośpiesz się, nie każ mu na siebie czekać... Przyniosę ci sukienkę. Kiedy Laure wróciła, L~ea stała naga i posypywała ciało talkiem. - Ależ ty jesteś piękna! - Na pewno nie piękniejsza od ciebie. - Oj tak! Wszyscy moi kumple to mówiš. Masz, wkładaj sukienkę... Tylko uważaj, materiał jest bardzo delikatny. Laure pomogła jej nałożyć delikatnš suknię z muślinowej żorżety z głębokim dekoltem i krótkimi szerokimi rękawami. Dzięki bardzo dopasowanej talii marszczona krótka spódnica wyglšdała jeszcze bardziej suto. - No, no, nie żałujesz sobie! Suknia spod igły Jacques'a Fatha! - Wymieniłam jš za pięć kilo masła i pięć litrów oliwy. - Nie przepłaciłaś. - Tak myślisz? Masło jest teraz rzadsze niż suknie od wielkich krawców, a po wyzwoleniu będzie można mieć za pół darmo suknie po dawnych ślicznotkach śmietanki towarzyskiej niemieckiego Paryża. - Zabawna jesteś! KTóż by pomyślał, że ta mała z Bordeaux, zakochana w marszałku P~etainie, będzie handlowała na czarnym rynku! - No to co? Każdy ma prawo do pomyłek. Ja się pomyliłam co do P~etaina, a ty się możesz pomylić co do de Gaulle'a. A poza tym, czarny rynek! Gdyby go nie było, nie każdego dnia miałabyś co do ust włożyć. - To prawda, chętnie to przyznaję. Ja po prostu podziwiam twojš smykałkę do handlu. A jeśli chodzi o de Gaulle'š, to całe szczęście, że znalazł się ktoś taki... - ZObaczymy, to żołnierz tak jak inni. W odpowiedzi L~ea wzruszyła ramionami. - Nadal nic nie wiadomo o Fran~coise? - Nie, Franck nadal jej szuka. Pomów o tym z Fran~cois Tavernierem, on na pewno coś wymyśli. A co z Pierrotem? - Nie wiem, ustal coś z ciociš Albertine. - O której w przybliżeniu wrócisz? - Nie wiem. Uprzedź cioteczki, że wychodzę, i zajmij się Charlesem. - No tak, do czarnej roboty to ja się zawsze nadam - rzekła Laure z udanym niezadowoleniem w głosie. - Ale baw się dobrze. Uważaj na sukienkę. - Będę jej strzegła jak oka w głowie. No bo nie mam pojęcia, gdzie bym zdobyła pięć kilo masła i pięć litrów oliwy, żeby ci za niš zapłacić. - Mylisz się w swoich rachubach, teraz to by już było dziesięć kilo masła i dziesięć litrów oliwy. - Rób tak dalej, a zbijesz majštek. - Na to właśnie liczę. Zmykaj, słyszę Lisę, jeśli zobaczy, że wychodzisz, wyjaśnienia będš trwały godzinę: dokšd idziesz? z kim? czy to ktoś odpowiedni? I tak dalej. - Już mnie nie ma. Dziękuję... Zbiegła po schodach tak szybko, że opuściła ostatni stopień i wyłożyła się jak długa na marmurowej posadzce sieni. Upadajšc boleśnie skręciła sobie nadgarstek. - Cholera! - Jakie brzydkie słowo w tak pięknych ustach! - Jakie to banalne!... Franck!... to ty?... ciemno choć oko wykol przez te przeklęte wyłšczenia pršdu. - Tak, to ja. - Pomóż mi wstać. Krzyknęła podnoszšc się. - Coś sobie zrobiłaś? - To nic takiego. Jesteś chyba nieźle obładowany? Co tam masz? - Żywność dla Laure. Wiem, gdzie jest wasza siostra. - Dlaczego mi tego nie powiedziałeś? - Nie miałem kiedy. - No więc? - Jest na V~el'd'Hiv. Tam właśnie F$f$i zgromadzili kolaborantów. - Czy łatwo się tam dostać? - Jeśli jesteś ogolona, to tak. - Ale jesteś dowcipny. - Przepraszam. Nie, nie jest łatwo tam wejść, całe hordy różnych szaleńców oblegajš wejście bezustannie wykrzykujšc obelgi, okładajšc kuksańcami i plujšc na tych, których tam prowadzš. Adwokaci, nawet w obstawie przywódców F$f$i, sš tak samo znieważani jak inni. - Zasięgnij informacji. Jestem umówiona ze znajomym, który jest bliskim współpracownikiem generała de Gaulle'š, pomówię z nim o tym. - Poproś go, by użył wszystkich swoich wpływów, żeby jš stamtšd wycišgnšć, bo podobno warunki, w jakich sš więzieni, sš bardzo ciężkie. Nie jest bezpiecznie chodzić samej wieczorem; chcesz, żebym cię odprowadził? - Nie, dziękuję. Idę na ulicę Saint_Dominique, to niedaleko. Dziękuję za Fran~coise. Zadzwonię rano, żeby ci powiedzieć, jak się sprawy majš. - Do jutra, miłego wieczoru. L~ea nie usłyszała, była już na ulicy. W Ministerstwie Wojny, ledwie podała swoje nazwisko, wartownik zaraz kazał zaprowadzić jš na pierwsze piętro. Tam wprowadzono jš do wielkiego salonu, który nosił jeszcze ślady bytności poprzednich lokatorów: zdjęty ze ściany i rzucony w kšt portret F~uhrera walajšce się po podłodze sztandary i papiery ze swastykami, szynki na wpół wypełnione teczkami, porozrzucane dokumenty, wszystko świadczyło o pośpiesznym odejściu. - Pan major został powiadomiony, prosi, by zechciała pani cierpliwie zaczekać kilka minut, jest z Generałem. Proszę, ma tu pani gazety. Na jednym ze stolików leżały rozpostarte gazety ze wszystkich regionów Francji: "La Nation", "Les Allobroges", "Le Franc_tireur", "Lib~eration", "Combat", "D~efense de la France", "La Marseillaise", "L'aisne Nouvelle", "Lyon Lib~er~e", "L'Humanit~e", "Le Patriote Ni~cois", "Le Libre Poitou", "La Petite Gironde"... Bordeaux zostało wyzwolone!... F$f$i weszli do miasta około wpół do siódmej rano. "La Petite Gironde" publikowała na pierwszej stronie rozkaz dzienny numer 1 Regionalnej Rady Wyzwolenia Południowego Zachodu delegata wojskowego Triangle'a (pułkownika Gaillarda) i delegata wojskowego z War Office Major, Rogera Landes (Aristide'a) do Force Fran~caises de l'Int~erieur. Aristide!... Żył! Adrien musi z nim być. "Bordeaux świętowało swoje wyzwolenie" głosił tytuł w gazecie, której nie znała. Ciekawe, redakcja mieściła się pod tym samym adresem i miała w winiecie tego samego koguta z tršbkš, co "La Petite Gironde" z 28 sierpnia, lecz gazeta z 29_tego nosiła nazwę "Sud_Ouest"... Pochłonięta rozmyślaniami nie usłyszała, jak do niej podszedł, i znalazła się w jego ramionach jeszcze nim go ujrzała. - Proszę mnie puścić... Fran~cois! - Ty... Ty... Jakby unosiła ich jakaś fala, rzucała, toczyła, potršcała, miażdżyła, unicestwiała. Spleceni w uścisku kołysali się przemierzajšc pokój, obijajšc się o meble, upojeni sobš do tego stopnia, że nie zauważyli, iż nie sš sami. - Tak więc, Fran~cois, to jest to pańskie ważne spotkanie? - Proszę mi wybaczyć, panie generale, jak pan widzi, jest to spotkanie największej wagi. - Widzę, dziewczyna jest czarujšca. Gdy pan skończy to spotkanie, powiedzmy za godzinę, proszę do mnie przyjść. - Dobrze, panie generale. Dziękuję, panie generale. Zaskoczona odprowadzała wzrokiem wysokš postać, która wracała do swojego gabinetu. - To naprawdę on? - wykrztusiła. - Tak. - Wstyd mi! - Nie masz co się wstydzić, to przecież mężczyzna... - Właśnie dlatego. - Tymczasem mamy przed sobš godzinę i jego błogosławieństwo. - Czy chcesz przez to powiedzieć?... - Tak. Stanęła w pšsach. On wybuchnšł śmiechem. - Nie śmiej się, nie ma w tym nic zabawnego. - Uspokój się, on już zapomniał o swoim istnieniu. Chodź, chcę ciebie. Zapominajšc o wstydzie L~ea dała się zacišgnšć na drugie piętro. - Tutaj jest biuro Generała - szepnšł przechodzšc przed drzwiami, przy których stał na straży młody żołnierz. Na końcu korytarza, pchnšwszy najpierw kilka drzwi, Fran~cois znalazł wreszcie to, czego szukał. Była to ciasna klitka, oświetlona przez wysoko umieszczonš facjatkę, składowano tam zrolowane dywany i starannie złożone tkaniny obiciowe. Panował w niej zaduch, czuć było silny zapach kurzu i naftaliny. Tavernier pchnšł L~eę na stos tapiserii z manufaktury w Aubusson i sam padł na niš. - Poczekaj, pocałuj mnie. - Później, za bardzo mi stawał, kiedy o tobie myślałem i o twoim tyłeczku; nie mogę dłużej czekać. Goršczkowo próbował zedrzeć z niej majteczki. - Cholerstwo, to chyba jeszcze z przedwojennego materiału - powiedział, mocno szarpišc. - Przestań, porwiesz mi sukienkę. - Kupię ci dziesięć innych. Och!... Wszedł w niš tak brutalnie, że dziewczynie wyrwał się krzyk bólu i wściekłości. - Boli... zostaw... - Wolałabym śmierć! Szamotała się próbujšc wymknšć się członkowi, który jš nękał. - Łajdak!... - Powtórz jeszcze, to przecież pierwsze słowo, jakie usłyszałem z twoich ust. - Łajdak!... łajdak!... łaj... I jš opanowało pożšdanie, równie silne jak Fran~cois. Jak zwierzęta, rzężšc i pojękujšc, na chybcika i bez żadnego wyrafinowania, osišgnęli zaspokojenie. Ta nagła rozkosz nie wyczerpała ich pożšdania. Nie rozluźniajšc objęć kochali się znowu, całš swojš istotš smakujšc lubieżność, jakiej, jak sięgnšć pamięciš, nie zaznali. Wyczerpali i nasyceni opadli na purpurowe tkaniny, które zdawały się ich otulać. Długie minuty leżeli w milczeniu wsłuchujšc się w drżenie rozkoszy w swoich ciałach. Fran~cois uniósł się i wpatrywał w L~eę. Rzadko widywał tak wielkie uniesienie w miłości. Gdy tylko jš posiadł, poddawała się wszystkim jego zachciankom bez cienia wstydu. Musnšł jej nabrzmiałe usta. Spod powiek L~ei sšczyła się skšpa jasność, wywołało to u niego wzruszenie nie do zniesienia. - Popatrz na mnie. - Piękne oczy rozwarły się powoli, a zamglone wejrzenie wyrażało ogromny smutek. Pomylił się co do powodu tej melancholii. - Masz mi za złe? Potrzšsnęła przeczšco głowš o zmierzwionych włosach, a ciężkie łzy potoczyły się na aksamit w kolorze amarantu. - Kocham cię, maleńka, nie płacz. - Tak się bałam... - wydusiła wreszcie z siebie. - Już się skończyło, jestem tutaj. Ze złościš podniosła się i odepchnęła go. - Nie, nie skończyło się. Wszędzie sš ludzie, którzy zabijajš innych, upokarzajš... - Wiem. Uspokój się. Później mi opowiesz... wiem o Camille... - Wiesz o Camille?... A wiesz o Pierrocie?... O Raoulu... O Fran~coise?... - O Fran~coise? - F$f$i aresztowali jš i ogolili. - Skšd wiesz, że to byli F$f$i? - Mieli opaski. - Wielu mało ciekawych ludzi dostało się do Forces Fran~caises de l'Int~erieur, generał o tym wie. Uczynimy wszystko, żeby przywrócić porzšdek publiczny i ukarać winnych. - Nie wiem, czy mało ciekawi ludzie, jak to określiłeś, przemieszali się z wyzwolicielami Paryża, ale mogę cię zapewnić, że ogół widzów, którzy obecni byli przy goleniu mojej siostry i innych dziewczšt, zajmował w tym wielkš przyjemność i uważał za całkiem normalne ukaranie ich w ten właśnie sposób. - Ze złościš, jak zwykle, bardzo ci do twarzy, moja kochana... - Och! - Przepraszam. Co się z niš później stało? - Przewieźli jš na Vel'd'Hiv. - Obraca się więc w dobrym towarzystwie, bo znajduje się tam sama śmietanka: Sacha Guitry, Mary Marquet... Nie martw się, wycišgniemy jš stamtšd. Psiakrew! Muszę cię opuścić, generał na pewno już na mnie czeka. Zadzwonię do ciebie jutro rano. Bšdź grzeczna do tego czasu. Wyszedł zapinajšc spodnie. - Fran~cois! - Tak! - powiedział zawracajšc. - Szczęśliwa jestem, że cię widzę. Uniósł L~eę do góry i przycisnšł do siebie całujšc z czułościš, która jš zawsze zadziwiała. W zamyśleniu słuchała oddalajšcych się kroków mężczyzny, przy których czuła się na przemian całkowicie bezpieczna i bardzo zagrożona. W kšcie klitki w Ministerstwie Wojny, niezbyt skłonna do analizy L~ea usiłowała dociec przyczyn swoich sprzecznych uczuć. "Boję się go. Idiotka ze mnie, dlaczego miałabym się bać, przecież nigdy nie zrobił mi nic takiego, co uzasadniałoby tę obawę... A jeśli się obawiam, że mnie już nie kocha? Że mnie zostawi... Tak, oczywiście, obawiam się tego, ale czuję, że to nie to... To prawie fizyczna reakcja... Drżę ze strachu, gdy mówi mi "mój aniele"... A jednak czuję do niego taki pocišg, że poszłabym za nim na skraj świata... No a on?... Mówi mi, że mnie kocha, ale za każdym razem, gdy się widzimy, rzuca się na mnie nie zadajšc sobie nawet trudu, by mi powiedzieć jakieś inne słowa niż "chodź... chcę ciebie...". Muszę się przyznać sama przed sobš, że to mnie podnieca, ale przecież nie mogę powiedzieć, że nie lubię owych "pieszczot duszy", jakimi sš słowa, jak mawiali Rapha~el Mahl i Balzac... To dziwne, ale dlaczego on ma taki dar wprawiania mnie w złość?... Przed chwilš, gdy była mowa o Pierrocie i Fran~coise... Jak gdybym nieświadomie obcišżała go odpowiedzialnościš za to, co im się przydarzyło... Nie rozumiem... Może to dlatego, że jest to człowiek, którego zachowanie, wypowiedzi, znajomości sš dwuznaczne, ja zaś obcišżam tego rodzaju ludzi odpowiedzialnościš za wojnę... Wiem dobrze, że to niedorzeczne... Camille na pewno by wiedziała... Brakuje mi jej... Mam prawie takie samo uczucie opuszczenia, braku jak po śmierci mamy... Gdy sobie pomyślę, że sprzeniewierzyłam się jej... że chciałam jej zabrać męża!... Wybacz mi, Camille... Tylu rzeczy ci nie powiedziałam... Ty też mi nie powiedziałaś wielu rzeczy... a teraz skończone... Skończone... Och! Dość łez... to się na nic nie zda... na nic." Z wściekłościš próbowała wygładzić suknię, lecz bez spodziewanego efektu. "Ach! Te wojenne materiały!" Ładnie będzie wyglšdała przechodzšc w takim stroju przed wartownikiem. W końcu trzeba było się zdecydować na opuszczenie ciasnego pokoiku z dywanami. Uchyliła drzwi, rzuciła okiem w prawo i w lewo i uspokojona przemknęła na schody i zeszła na dół z wyniosłš i godnš minš. Hol wejściowy pełen był młodych ludzi, żołnierzy i F$f$i, którzy patrzyli na przechodzšcš ładnš dziewczynę w pomiętej sukience i włosami w nieładzie z uczuciem zazdrości wobec mężczyzny, który doprowadził jš do takiego stanu. Przeszła z wysoko podniesionš głowš, zdajšc się nie słyszeć pełnych podziwu gwizdnięć, jakimi jš odprowadzano, lecz gdy tylko znalazła się na ulicy, uciekła czerwona ze wstydu i złości. Przy ulicy l'Universit~e Charles powitał jš okrzykami. - Jak to? JEszcze nie śpisz? - Tata przyszedł! Tata przyszedł? Dziecko chciało zacišgnšć jš do salonu. - Poczekaj, pójdę się przebrać. - Nie, chodź. - Zaraz, mój kochany. - Tato! Tato! To L~ea! Ona nie chce przyjść! W drzwiach pokazała się wysoka i chuda postać Laurenta. Ucałowała go. Wyglšdał na bardzo zmęczonego! - Poczekaj, przebiorę się. Za późno, właśnie pojawiła się Laure. - Nareszcie jesteś! Moja sukienka!... Coś ty z niš zrobiła? - Przepraszam, przewróciłam się. - Przewróciłaś się?... Zmieszana L~ea schroniła się do swojego pokoju. Trudno będzie przekonać siostrę. Gdy weszła do salonu, ciotka Albertine popatrzyła na niš surowym wzrokiem. - Wiesz, że nie lubię, jak wychodzisz wieczorem bez uprzedzenia. - Przepraszam. Spotkałam się z Fran~cois Tavernierem w sprawie Fran~coise. Zajmie się tym. Widziałam generała de Gaulle'a - dodała, żeby zmienić temat rozmowy. - Jaki on jest? L~ea zrelacjonowała swoje krótkie spotkanie, pomijajšc jednak szczegóły. Zmęczone tymi wszystkimi wydarzeniami panny de Montpleynet opuściły towarzystwo. - Panie d'Argilat, pański pokój jest przygotowany. - Dziękuję pani, dziękuję za wszystko. - To drobnostka. Dobranoc wszystkim. Laure podeszła do siostry i szepnęła jej na ucho: - Mam nadzieję, że warto było, inaczej bym ci nie wybaczyła, że zniszczyłaś mi sukienkę. Rumieńce L~ei starczyły jej za odpowiedź. - Dobranoc. Pójdę się położyć. Wyczerpała mnie ta zabawa w niańkę. Dobranoc, Laurent, niech pan dobrze śpi. Chodź, Charles, pora spać. - Nie, ja chcę zostać z tatš. Laurent uniósł chłopca do góry i mocno przytulił go do piersi. - OCh! Tato, zostań ze mnš. - Zawsze będę z tobš, ale już późno, trzeba iść spać. Przyjdę powiedzieć ci dobranoc. - L~ea też. - Oczywiście, L~ea też. - No dalej, ciury, ruszamy. - Dziękuję, Laure, dobranoc. - Dobranoc. Gdy zostali sami, przez długš chwilę w milczeniu palili amerykańskie papierosy. Laurent wstał, podszedł do otwartego okna i wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo. Nie odwracajšc się poprosił: - Opowiedz mi, jak zginęła Camille... 24 - Panno Albertine, proszona jest pani do telefonu. - Dziękuję Estelle. - Halo!... Tak, to ja... Dzień dobry panu... Ależ oczywiście, zgadzam się przyjšć u siebie mojš bratanicę i ręczę za niš... Kiedy?... Jeszcze dzisiaj w cišgu dnia... Jak się panu odwdzięczę, panie Tavernier?... Pozwolić L~ei zjeść z panem kolację? Wydaje mi się to trudne w dniu powrotu jej siostry do domu... Chce pan, żebym jš zawołała? Śpi jeszcze, do późna w nocy rozmawiała z panem d'Argilat... Dobrze... Powiem jej, że zadzwoni pan wieczorem. Albertine de Monpleynet odłożyła słuchawkę na widełki, zamyślona poszła do swojego pokoju i delikatnie zamknęła za sobš drzwi. Usiadła w starym wolteriańskim fotelu, który szczególnie lubiła. Serce biło jej bardzo mocno. Spocone dłonie wczepiły się w poręcze fotela. Stopniowo, radość, że zobaczy Fran~coise, opadła, ustępujšc miejsca poważnej obawie. Jak zareagujš mieszkańcy kamienicy, kupcy w dzielnicy, ich przyjaciele na widok dziewczyny, o której wszyscy wiedzieli, że została ogolona, ponieważ była kochankš Niemca? Przez całe życie pozostawała w zgodzie ze społeczeństwem, a teraz czuła się wyrzucona poza nawias. Już przez ostatnie miesišce okupacji nie szczędzono jej nieprzyjemnych uwag na temat niemieckiego "narzeczonego" Fran~coise i prowadzenia się Laure. Bardziej światowa Lisa bardzo cierpiała z tego powodu, do tego stopnia, że zrezygnowała nawet z cotygodniowego brydża. Albertine wyrzucała sobie brak stanowczości wobec trzech córek Isabelle, za które od śmierci ich matki czuła się odpowiedzialna. Przyznawała przed sobš, iż zupełnie straciła głowę przy tych wszystkich wydarzeniach i tak odmiennych, mimo że równie upartych charakterach swoich bratanic. "Nie stanęłam na wysokości zadania, nie potrafiłam ochronić dzieci. Co by powiedziała ich matka?... Co będzie z Fran~coise po tym strasznym przejściu?... Otto na pewno zginšł... Panna z dzieckiem, takie właśnie, o ile nie gorsze słowa będš jej rzucać w twarz... A ten maleńki kochany aniołeczek?... Och! Mój Boże! Zmiłuj się nad nami... Daj Fran~coise siłę, by pokonała smutek, gorycz i wstyd. Wybacz mi, Panie, powierzyłeś mi misję, której nie sprostałam... Wybacz mi,, panie Boże." Albertine płakała z twarzš ukrytš w dłoniach. Zatopiona w swoim strapieniu nie usłyszała, jak otwarły się drzwi. - Cioteczko, co tobie? Przykucnšwszy u stóp starej panny, L~ea próbowała rozchylić dłonie usiane brunatnymi plamami. - Ciociu Albertine, proszę, uspokój się. Palce rozchyliły się wreszcie. Ujrzawszy zmienionš ze smutku twarz tej na pozór chłodnej kobiety, która niezbyt była skora do ujawniania swoich uczuć, L~ea poczuła litość i ogarnęły jš wštpliwości. Jak to? Nawet ona, taka silna, zachowujšca się z takš rezerwš, taka godna?... Rozpadał się świat dziecinnych pewników, a L~ea czuła się jak ograbiona. Gdy patrzyła, jak płonie Montillac, coś w niej pękło, odgrodziła się od świata, zamykajšc się w swojej rozpaczy, krzesała w sobie jedynie siłę, by przeżyć i chronić syna Camille. Tej nocy wychodziła z siebie, by pocieszyć Laurenta. Lecz czy można kogoś pocieszyć, gdy samemu pozostaje się nieutulonym w żalu? A teraz jeszcze ciotka? Jakich słów szukać, by dodać otuchy tej kochanej kobiecie? Camille by to wiedziała. Albertine znalazła odpowiednie słowa. - Wstań, moja kochana, stara wariatka ze mnie... To tylko chwila słabości... Nie mam prawa uskarżać się na mój los, tyle ludzi wycierpiało więcej ode mnie. Starannie otarła oczy i dodała: - Dzwonił pan Tavernier. Fran~coise powinna wrócić po południu. - To dlatego płakałaś? - Tak i nie. Nie zrozum mnie źle, jestem szczęśliwa, bardzo się cieszę z jej powrotu, ale jednak nieco się niepokoję. - Nie zostawił dla mnie żadnej wiadomości? - Chciał cię zaprosić na kolację, powiedziałam mu, że dzisiaj to niemożliwe. - Dlaczego tak mu odpowiedziałaś? Albertine, z surowš minš, wstała. - Twoja siostra potrzebować będzie czułości nas wszystkich. Pomyślałam, że lepiej będzie, jak zostaniesz w domu. L~ea zwiesiła głowę, znużona, tak bardzo znużona. - W każdym razie zadzwoni jeszcze wieczorem... Nie mów Lisie o mojej reakcji, zmartwiłaby się. Wiesz, że to istota prawa i prostolinijna. Jest jeszcze bardziej ode mnie skołatana tym, co się dzieje, a to nie pozostaje bez wpływu na jej zdrowie. Przyrzekasz mi to? L~ea ucałowała ciotkę. - Przyrzekam. Czy mogę cię prosić o radę? - Oczywiście, moje dziecko. O co chodzi? - A więc! OTóż... Przerwała. Na cóż się zda mówienie o tym, przecież w głowie ma taki chaos. - Dlaczego przerwałaś?... Tak ci ciężko to powiedzieć? - Postanowiłam wstšpić do Czerwonego Krzyża. - Do Czerwonego... Gdyby L~ea powiedziała: "chcę wstšpić" zamiast "postanowiłam wstšpić", może nie rzuciłaby się na oślep w tę przygodę. Tym zaś sposobem oznajmiła podjętš decyzję i nie cofnie się teraz, nie pozwalały jej na to upór i duma. - Nie przesłyszałaś się: postanowiłam wstšpić do Czerwonego Krzyża. - Ale przecież ty nie jesteś pielęgniarkš! - wykrzyknęła panna de Montpleynet. - Nie zacišgnę się jako pielęgniarka, ale jako kierowca. - Ale dlaczego taka decyzja, kiedy wszystkim nam będziesz potrzebna? A Montillac? Pomyśl o Montillac. - Montillac jest zniszczone! - Można go odbudować. - Za co? Nie mamy pieniędzy! - Notariusze... Posiadłość ma hipotekę obcišżonš jak cholera... - L~ea! - Och, daj spokój! Minęły czasy pięknych słów, skończyły się, jak MoNtillac. - Pomyśl o siostrach, o Charles'u, on cię kocha jak swojš matkę. - Moje siostry doskonale dajš sobie radę beze mnie. Weź Laure, jaka to wspaniała kobieta interesu. No, a Charles ma ojca. - Kiedy powzięłaś tę decyzję? dlaczego? - Kiedy? Sama nie wiem... W nocy, patrzšc jak cierpi Laurent, przeżywajšc raz jeszcze śmierć Camille, cioci Bernadette, Sidonie, Raoula Lef~evre, Pierrota i tylu innych. Chcę podšżać za oddziałami generała Leclerca, chcę wkroczyć z nim do Niemiec, chciałabym być mężczyznš, dostać karabin maszynowy i bić się... Chciałabym zabijać ich setkami. - Przestań, córeczko, tyś chyba oszalała. W L~eę jakby diabeł wstšpił, twarz miała purpurowš i ścišgniętš, oczy błyszczały jej nienawiściš, usta miała wykrzywione. - Może, ale chcę patrzeć jak cierpiš, chcę być świadkiem ich klęski, chcę zobaczyć, jak się czołgajš na drogach, pod bombami, chcę widzieć ich rozprute brzuchy, wyłupione oczy, ich spalone dzieci... Chcę zobaczyć ich miasta zniszczone, ich obozy spustoszone, ich domy zrównane z ziemiš... A przede wszystkim chcę patrzeć na ich upokorzenie, tak jak oni nas upokarzali, poniżali, chcę ich widzieć uległymi, jakimi i my byliśmy, chcę ich widzieć na kolanach... chcę, żeby wyginęLi... Jej krzyki zaniepokoiły Laurenta, który osłupiały ze zdumienia wysłuchiwał okropnych słów tej jakże pięknej dziewczyny. L~ea bliska była ataku nerwowego. - Ach! Policzek przerwał szaleńczy potok słów. L~ea patrzyła na Laurenta zaskoczona: nigdy by nie pomyślała, że był zdolny spoliczkować kobietę. - Uwaga, ona zaraz zemdleje - krzyknęła Albertine. Laurent podbiegł do L~ei, ale ona już się wyprostowała. - To nic, już mi lepiej. - Przepraszam... - Nic nie szkodzi. Na twoim miejscu zrobiłabym tak samo - powiedziała ze wzrokiem utkwionym gdzieś za oknem. - Czy wie pan, panie d'Argilat, co mi właśnie powiedziała L~ea? - Nie. - Że wstšpi do Czerwonego Krzyża! Laurent podszedł do L~ei i zmusił jš, by się odwróciła. - To prawda? Jaki niepokój w jego głosie! - Tak. Przycišgnšł jš do siebie i bardzo mocno przytulił. - Może masz słuszność, w końcu... Albertine de Montpleynet wyszła wzruszajšc ramionami. Gdy zostali sami, Laurent i L~ea długi czas milczeli. Zbliżył się do niej i powoli uniósł jej twarz do góry. Uparta dziewczyna próbowała mu się opierać. - Dlaczego? Och! To spojrzenie zagubionego dziecka! Jakżeby pragnšł usunšć z jej pamięci wszelkie okropności, jakie się w niej kłębiły, przywrócić jej, stanowišcš o jej uroku, beztroskę. Lecz on sam zanadto był zasklepiony w swym własnym bólu, by móc być dla niej wielkš pomocš. Domyślał się, że jej decyzja wstšpienia do Czerwonego Krzyża podyktowana była jedynie niepokojem o przyszłość, która jawiła jej się ponura i ciężka. - Dlaczego? - powtórzył. - Bo chciałabym umrzeć. W innych okolicznościach ta młodzieńcza porywczość rozśmieszyłaby go, ale tym razem... - Nie mów głupstw, masz przed sobš całe życie... - Mówisz jak moje ciotki! - Odwołuję się do twojego rozsšdku... - Dobre sobie, do rozsšdku!... A czy ty w ogóle wiesz, co to jest rozsšdek? Bo ja nie. Wokół mnie, od poczštku tej wojny, nie widziałam nic, co by było zgodne z rozsšdkiem, a wszystko wypływało raczej z zupełnego absurdu. Czy to rozsšdek popycha tłum do linczu i golenia? - Przyznaję ci, że jesteśmy we władzy absurdu, ale nie powiększaj tej absurdalności swojš decyzjš, tak mało do ciebie pasujšcš. Zastanów się, za kilka miesięcy wojna się skończy, trzeba będzie wszystko odbudować, trzeba będzie żyć jak przedtem... - A ty będziesz mógł żyć jak przedtem? Po tym co zrobili Camille? Nagły skurcz bólu zmienił wyraz twarzy Laurenta. - Nie mam wyboru. Muszę myśleć o Charles'u. - Ty masz Charles'a! A ja nie mam nic. - Ty masz Montillac. - Nie chcę więcej słyszeć o Montillac, w Montillac zginęło zbyt dużo ludzi. Nienawidzę tego miejsca... Nigdy już do niego nie wrócę. - Jak bardzo się zmieniłaś od wczoraj... Sšdziłem, że jesteś szczęśliwa, że znowu widziałaś się z Fran~cois Tavernierem, to mężczyzna, jakiego ci trzeba. - Fran~cois Tavernierowi jedno tylko w głowie... - A któremu mężczyźnie na twój widok nie byłoby to w głowie. - Tobie! Obrazy ich jedynej nocy w Tuluzie, w piwnicach z różowej cegły, powróciły w ich pamięci z takš wyrazistościš, że oboje się zaczerwienili. - On ciebie kocha - Camille mi to powiedziała. Sšdziła, że ty też go kochasz. - Myliła się. - Camille rzadko się myliła. - Nie mów już o niej. Ona umarła... umarła... jak Montillac... Zostaw mnie, Laurent. Proszę, zostaw mnie. Wyszedł i cicho zamknšł za sobš drzwi. L~ea trzymała się oburšcz za głowę, usta otwarła w bezgłośnym krzyku, który rozbrzmiewał w niej i od którego aż się trzęsła. Upadła na kolana przy wolteriańskim fotelu, wbijajšc zęby w stare obicia siedzenia, i bredziła: - Tak mnie boli... już nie mogę... zewszšd mnie osaczajš. Chcš mnie pocišgnšć za sobš... Nie! Nie!... To co powiedziałam Laurentowi, to nieprawda, ja nie chcę umrzeć!... Ale oni... Każdej nocy mnie wołajš... Starajš się mnie schwycić... Czuję dotyk ich lodowatych dłoni ociekajšcych krwiš... Och! Te palce!... Boję się!... I ten swšd palonego ciała, to zwęglone ciało, które drga bez końca, te krzyki!... Och, Saro! Twoja biedna, jak sito podziurawiona twarz... Mam wrażenie, że opowiadasz mi o piekle... Sidonie... W twoim słodkim głosie odnajduję jakby miód twoich cukierków. Wcišż widzę twoje stare skatowane ciało... Zlituj się... Nie mów nic... Raoul?... Och! Ty jesteś dobry... Czuję, że ty chcesz, żebym żyła, że zabrałeś ze sobš nasze miłosne uściski... Ciociu Bernadette, wybacz... Mamo!... Chroń mnie... przepędź ich... oni chcš, żebym z nimi poszła... Mamo, powiedz, żeby Pierrot mnie zostawił w spokoju... to przecież nie moja wina, że nie zginęłam razem z nim... a teraz La Sifflette... Państwo Debray... i ojciec Terrible... i dzieci z Orleanu i ich matka... i... Och! nie... ten mężczyzna!... mężczyzna, którego zabiłam... Ratunku! Mamo... Łapie mnie... Tato... Nie pozwól mu... krew, ta krew... jak ich dużo... - L~ea! L~ea! Uspokój się... Już koniec... Proszę wezwać lekarza, szybko! Fran~cois Tavernier uniósł nieruchome teraz i spocone ciało swojej przyjaciółki i zaniósł jš do jej pokoju, gdy tymczasem Laurent d'Argilat usiłował dodzwonić się do lekarza. - Niech pan zadzwoni do doktora Prosta w Ministerstwie Wojny. To mój przyjaciel. I proszę mu powiedzieć, by niezwłocznie tu przyszedł. Bez żadnych ceregieli wyprosił panny de Montpleynet i Laure. Oszalały z niepokoju wpatrywał się w nieprzytomnš ukochanš kobietę, której ciałem od czasu do czasu wstrzšsały dreszcze. Położył się na niej i łagodnie do niej przemawiał. - Moje serduszko... Nie bój się już, moja słodka... Moje piękności... Jestem przy tobie... Obronię cię... maleńka. Kojšcy głos zdawał się jš uspokajać. Skorzystał z tego, by jš rozebrać. Wzruszył się podziwiajšc piękno tego ciała, silnego i kruchego zarazem, którego posiadanie wprawiało go niezmiennie w zachwyt. Nawet w tej chwili, w chorobie, nadal wzbudzała w nim wzruszenie i pożšdanie. Koniecznie trzeba jš wysłać daleko od Paryża, by odzyskała równowagę. Ale do diabła, gdzie się podziewał ten Prost? - D'Argilat!... Laurent pchnšł uchylone drzwi. - Tak. - Połšczył się pan z doktorem Prostem? - Jest w drodze. Jak ona się czuje? - Trochę się uspokoiła. Czy od wczoraj wydarzyło się coś szczególnego? - O ile wiem, to nie. Opowiedziała mi, w jakich okolicznościach zginęła moja żona... - Proszę mi wybaczyć, mój stary, chciałem panu powiedzieć, jak bardzo... Bardzo lubiłem pańskš żonę, miałem dla niej wiele szacunku... - Dziękuję panu. Później o tym porozmawiamy. - Myślę, że lekarz przyszedł. - Nie słyszałem, żeby dzwonił do drzwi. - Niech pan nie zapomina, że nadal jesteśmy pozbawieni elektryczności. Pukano do drzwi wejściowych. Dobiegły do nich odgłosy rozmowy. - To tutaj, panie doktorze, proszę wejść. Niezbyt wysoki mężczyzna o barach zapaśnika i byczym karku, ubrany w mundur z kapitańskimi galonami, wszedł do pokoju i skierował się do Taverniera. - Co się dzieje? - Twoi paryscy koledzy nie odpowiadajš, no to pomyślałem o tobie. - Jesteś chory? - Nie, nie ja, ta młoda osoba. - Czarujšca. - Przestań. Nie pora na żarty. - Zgoda. Gdzie mogę umyć ręce? - Proszę tędy, panie doktorze - rzekła Albertine, wskazujšc drzwi od łazienki. - Niech pan przestanie tak chodzić w tę i z powrotem, bo aż się serce kraje, jak na pana patrzę, panie Tavernier. - Przepraszam paniš, ale taki jestem niespokojny, już prawie godzinę jš bada. - Nie godzinę, drogi panie, a dziesięć minut. - Dziesięć minut czy godzina, wszystko jedno, i tak za długo. Salon przypominał poczekalnię u dentysty. Laure trzymała na kolanach dziecko Fran~coise, Laurent stał i trzymał na ręku Charles'a. Dziecko bez przerwy powtarzało cienkim, coraz bardziej zaniepokojonym głosikiem: - Ona nie umrze, prawda, no powiedz? - Ona nie umrze. Lisa wachlowała się mokrš od łez chusteczkš, szepczšc: - Panno przenajświętsza, zmiłuj się nad nami. Natomiast Albertine trzymała się prosto i miała zamknięte oczy. Po drżeniu jej warg można się było domyślić, że się modliła. W końcu drzwi się otwarły i lekarz skinšł na niš, żeby weszła, lecz Fran~cois odepchnšł jš i wpadł do pokoju. - Panie Tavernier! Nie słuchał jej i podbiegł do wezgłowia łóżka, na którym leżała L~ea. Zdawała się spać. Uspokojony wyprostował się i odwrócił do Prosta. - No więc? Lekarz zlekceważył jego pytanie i zwrócił się do Albertine. - Czy ma skłonność do omdleń? - Nie... o ile wiem, to nie. To moja bratanica, panie doktorze, ale mieszka u mnie dopiero od dwóch miesięcy. - A kiedy była dzieckiem, czy zdarzały jej się tego rodzaju zasłabnięcia? - Nie, panie doktorze. Och! Tak... Kiedy poległ jej narzeczony, przez kilka dni leżała nieprzytomna. - Ile? - Nie wiem, dwa albo trzy. - Widziałem, że dwukrotnie była ranna w głowę, czy nie miało to jakichś następstw? - NiE sšdzę. - Czy cierpiała na częste migreny? - Rzadko, ale bardzo silne, do tego stopnia, że musiała leżeć. - Ale to już tylko przeszłość, burknšł Tavernier. - Co jej teraz dolega? - Śpišczka. - Co takiego? - Jest w stanie śpišczki. Ale co to znaczy? - To znaczy, że jest nieprzytomna, lecz jest to jednocześnie stan czuwania, co oznacza, że reaguje na niektóre rzeczy, niektóre dolegliwości. Proszę pani, proszę się nie dziwić, jeśli będzie jęczeć albo się miotać. Jej umysł nie jest w całkowitym stanie śpišczki. - Co należy robić? - Nic. - Jak to nic? - Tak, nic. Trzeba czekać. - Jak długo? - Sam nie wiem... Dwa dni... cztery dni... Tydzień albo i dłużej, to zależy. - To zależy od czego? - zapytał Fran~cois. - Od natury, albo jeśli wolisz od Boga. - Pierniczę Boga i ciebie razem z nim... Marny z ciebie lekarz, nawet nie potrafisz jej wyleczyć... - Nie wrzeszcz tak. Ona potrzebuje spokoju. Moje zalecenie, to żebyś stšd zniknšł. - Panowie, bardzo was proszę... - Przepraszam paniš. Słyszała pani, co powiedziałem. Jedyne, co można zrobić, to czekać. Proszę regularnie podawać jej coś do picia, próbować wmusić w niš trochę zupy jarzynowej i mierzyć jej temperaturę. Czy majš państwo lekarza domowego? - Tak, ale nie wiemy, co się z nim dzieje. - Przyjdę jutro, o ile do tego czasu nie znajdę jakiegoś mojego kolegi. Chciałbym, żeby nieustannie ktoś przy niej czuwał. Przydałaby się pielęgniarka. - To zbędne, panie doktorze, jest nas tutaj kilka osób, będziemy czuwać na zmianę. - Doskonale. Idziesz, Tavernier? - Nie, zostanę jeszcze trochę. Później do ciebie wpadnę. - Nie zapomnij, że za godzinę mamy spotkanie z prasš. - Nic tam po mnie. - Powiedz to generałowi... Do widzenia pani, proszę się nie niepokoić, ma silny organizm, wyjdzie z tego. - Niech Bóg pana wysłucha, panie doktorze. 25 MinęŁo dwanaście dni, nim L~ea otworzyła oczy w półmroku swojej sypialni. Pierwszš osobš, jakš ujrzała, była siedzšca przy łóżku jej siostra, Fran~coise, która spoglšdała na niš przez grzywkę włosów wymykajšcych się spod eleganckiego turbana w jesiennych kolorach. Nawet się nie zdziwiła, włosy przecież tak szybko odrastajš. - L~ea? Słyszysz mnie? - Tak,, mam wrażenie, że długo spałam. Fran~coise roześmiała się przez łzy. - Śpisz już ponad tydzień. - Co takiego? - Przez dwanaście dni znajdowałaś się w letargu. - Dwanaście dni!... Jesteś tego pewna?... Ileż rzeczy musiało się wydarzyć przez ten czas... Opowiadaj. - Nie, nie powinnaś się męczyć. Zawołam innych, żeby im powiedzieć, że wreszcie odzyskałaś przytomność... - Nie! Poczekaj! Nie jestem zmęczona. Niezbyt dobrze pamiętam... Ostatnie wspomnienie, jakie zachowałam, to jak Albertine mówi o twoim powrocie, i od tego czasu... upłynšło dwanaście dni. Kiedy wróciłaś? - Po południu tego dnia, kiedy zachorowałaś. Fran~cois Tavernier przyjechał po mnie na Vel'd'Hiv. Nie wierzyłam własnym uszom, gdy jakiś F$f$i wywołał mnie i powiedział: "Wolna jesteś, ty dziwko!" Gdybyś widziała radość innych więźniarek, jakaś aktorka, której nie ogolili głowy, ucięła sobie kosmyk włosów i wsunęła mi go pod szal... - A, no to teraz rozumiem! - ...i ucałowała mnie. Tak mnie wzruszył ten jej odruch, że zaszlochałam. Podjęłam się załatwienia drobnych sprawunków i przekazania listów rodzinom niektórych osób. Na całe szczęście nie zdšżyli przeszukać mi torebki. Fran~cois Tavernier wyrwał jš z ršk jakiegoś brudnego i pryszczatego "pułkownika", który znajdował szczególnš przyjemność w upokarzaniu zatrzymanych. Tym razem znalazł się w kłopotliwej sytuacji, bez końca obracał w rękach pismo z nagłówkiem Ministerstwa Wojny, opatrzone trzema czy czterema podpisami i tyluż pieczęciami, które nakazywało natychmiastowe wypuszczenie mnie na wolność. Fran~cois wepchnšł mnie do samochodu z trójkolorowym proporcem z krzyżem lotaryńskim, który prowadził kierowca w mundurze, mówišc mi: "Proszę się pośpieszyć, obawiam się, że zauważš, iż te dokumenty nie sš zupełnie w porzšdku." O mało nie zemdlałam, takie wrażenie zrobił na mnie jego tupet. Na szczęście, wszystko poszło jak z płatka i zostałam rzeczywiście skreślona z list czystek. - Co to takiego? - Istotnie, nie wiesz, o co chodzi. Przeprowadza się czystki, aresztuje, przesłuchuje, osšdza, skazuje wszystkich tych, którzy utrzymywali mniej lub bardziej zażyłe stosunki z Niemcami. Poczšwszy od ludzi interesu po deputowanych, pisarzy, aktorów, dyrektorów gazet, właścicieli hoteli, prostytutki, urzędniczki i maszynistki, krótko mówišc wszystkich. - I co się z nimi dzieje? - Puszcza się ich wolno albo zamyka w więzieniach, zanim rozstrzela się niektórych. - Kogo aresztowali? - Spośród osób, których nazwiska coś ci mówiš: Pierre'a Fresnay, Mary Marquet, Arletty, Ginette Leclerc, Sachę Gutry, J~er~ome'a Carcopino, Brasillacha... inni, jak C~eline, Rebatet, Drieu la Rochelle sš nadal poszukiwani. Codziennie "Le Figaro" publikuje ich listę. - Większość zasłużyła sobie na to. - Niewštpliwie, ale wielu aresztowano w wyniku donosów jakiegoś zawistnego kolegi, pamiętliwej dozorczyni albo ze zwykłej chęci szkodzenia. L~ea zamknęła oczy, nie chcšc wdawać się z siostrš w tego rodzaju dyskusje. - Zmęczona jesteś... Nie mów już nic, uprzedzę... - Nie! Jak się ma Charles? - Dobrze, bez przerwy się o ciebie dopomina, szczególnie od wyjazdu swojego ojca. - Laurent wyjechał? - wykrzyknęła L~ea zrywajšc się gwałtownie. - Uspokój się, tylko sobie zaszkodzisz. - Gdzie on jest? - Z drugš dywizjš pancernš. Wyjechał ósmego rano na wschód. - Jak się miał? - Nie najlepiej. Był zrozpaczony, że musi wyjeżdżać zostawiajšc cię w takim stanie i opuszczajšc syna. - Niczego dla mnie nie zostawił? - Zostawił list. - Przynieś mi go. - Jest tutaj, w twoim sekretarzyku. Fran~coise otworzyła szufladę i podała list siostrze, która go od niej wzięła. Lecz ręce drżały jej tak silnie, że nie udawało się jej rozerwać koperty. - Otwórz i przeczytaj mi go. "Najdroższa L~eo, Skoro czytasz ten list, to znaczy, że wróciłaś do zdrowia. Tak bardzo cierpiałem, widzšc Cię leżšcš jak bez życia, szamoczšcš się i nieprzytomnš, a ja byłem zupełnie bezsilny nie mogšc Ci ulżyć i przywrócić Cię nam. Powierzyłem Charles'a opiece Twoich ciotek i sióstr, lecz teraz, kiedy wróciłaś do zdrowia, powierzam go Tobie. Nie odmawiaj mi, on kocha Cię jak matkę i potrzebuje Ciebie. Wiem, że to wielka, ciężka odpowiedzialność, lecz jesteś dość silna, by temu podołać, dałaś już tego dowody. Mam nadzieję, że poniechałaś tego głupiego pomysłu, żeby wstšpić do Czerwonego Krzyża. Twoje miejsce jest pośród Twoich bliskich, przy moim synu i Twoich siostrach. Wróć do Montillac! Napisałem do notariusza, który prowadził sprawy mojego ojca, by spróbował sprzedać trochę ziemi i pomóc Wam w odbudowie. Jestem zarazem szczęśliwy i smutny, że znowu ruszam walczyć. Szczęśliwy, gdyż podczas działań wojskowych prawie zapominam o tym strasznym fakcie, że utraciłem Camille; smutny, dlatego, że zostawiam Charles'a i Ciebie. Całuję Cię tak mocno, jak Cię kocham. `rp Laurent `rp Ps: Gdy tylko będzie to możliwe, powiadomię Cię, dokšd należy kierować pocztę." - On ma rację, to szaleństwo, żebyś zacišgała się do Czerwonego Krzyża. - Nic ci do tego, zrobię, co zechcę. - Ale dlaczego? - Nie chcę tutaj zostać. Źle się tu czuję. Muszę przemyśleć wiele spraw. - L~ea! Odzyskałaś przytomność. Panie doktorze, moja bratanica wyzrdowiała. - Całkiem mi na to wyglšda, proszę pani. Co to, moje dziecko, chciałaś udawać śpišcš królewnę? Żałuję, że nie jestem pięknym królewiczem. Ależ ten chłop zamartwiał się z pani powodu! L~ea rzuciła siostrze pytajšce spojrzenie. Milczšca odpowiedź Fran~coise oznaczała: "Jakbyś nie wiedziała, o kogo chodzi." - Chciałabym wstać. - Ale najpierw musi pani odzyskać siły. Jeśli spróbuje pani wstać, nie utrzyma się pani na nogach. Potrzeba pani zdrowego i obfitego jedzenia. - Obfitego? To nie takie proste - rzekła z goryczš Fran~coise. - Wiem, proszę pani. Musicie jakoś sobie radzić. Na pewno możecie liczyć na pięknego królewicza, ten człowiek ma duże możliwości, a czegóż to się nie robi dla rodziny swojej ukochanej? No, dość żartów. Proszę pani, dobrze pani słyszała: tej małej trzeba codziennie dawać mięso, nabiał, ryby, jajka... - KRótko mówišc, panie doktorze, wszystko to, czego nie można dostać. - Pan Tavernier to zdobędzie. Do widzenia, moje dziecko, pozwalaj się rozpieszczać. - Odprowadzę pana, doktorze. Po wyjściu cioci Albertine i lekarza L~ea wybuchnęła słabym jeszcze śmiechem. Doktor (stara miłość cioci Lisy) jak zwykle był optymistycznie nastawiony do życia i nie stracił przenikliwości swego spojrzenia... - Fran~cois często przychodził? - Czy często?!... Codziennie, kilka razy dziennie, a między jednš wizytš a drugš dzwonił przynajmniej raz, żeby się dowiedzieć, jak się czujesz. - Ale dzisiaj przynajmniej od godziny nie daje znaku życia - rzekła z naburmuszonš minš. - Jesteś niesprawiedliwa; gdy tylko mógł, spędzał noc u twojego wezgłowia, przemawiał do ciebie, kołysał cię i nie zdrzemnšł się ani na chwilę. Żal było patrzeć, gdy wychodził rano jak skopany, nie ogolony, z przekrwionymi oczyma, wypijajšc w roztargnieniu filiżankę kawy, którš mu podawałam. Czasami Charles czekał na niego pod drzwiami, wówczas puszczał go do pokoju i prowadzili długie rozmowy stojšc w nogach twojego łóżka. Gdy wychodzili, zdawało się, że jednemu i drugiemu poprawiło się samopoczucie. Charles przywišzał się do Fran~cois i nazywa go swoim wielkim przyjacielem. Masz szczęście, że jesteś tak kochana. Smutek w jej głosie uderzył L~eę, która wyrzucała sobie obojętność na nieszczęście siostry. Po raz pierwszy od powrotu do Paryża uważnie jej się przyjrzała. Jakże się zmieniła ta pielęgniareczka z Langon! Młoda kobieta, która z takš zuchwałościš znosiła skutki swojej miłości do niemieckiego oficera. Gdzież się podziała ta aureola piękna, rozświetlajšca jej nieco banalnš twarz młodej prowincjuszki z dobrej mieszczańskiej rodziny? Jej kokieteria zakochanej dziewczyny, odkrywajšcej uroki stolicy? Ta promienna mina młodej matki tak dumnie idšcej nabrzeżami Sekwany na spacer ze swoim dzieckiem? L~ea przyjrzała się twarzy tej nieznajomej, która była jej siostrš, i zauważyła gorzkie fałdki z obu stron zaciśniętych ust, jak gdyby chronišcych jakiś szkielet, zapadnięte policzki, na których położony róż podkreślał tylko ich bladość, rozbiegane oczy o niespokojnym spojrzeniu i ten turban ze śmiesznym kosmykiem włosów, przypominajšcym peruczkę starej aktorki niemego kina. A jej ręce?... Te biedne ręce zaciskajšce się konwulsyjnie. Może właśnie drżšce palce sprawiły, że w całej rozcišgłości uzmysłowiła sobie fizyczne i moralne cierpienia swojej siostry. Chciałaby objšć jš ramionami i uściskać, prosić jš, by wybaczyła jej egoizm, lecz powstrzymał jš nagły przypływ nieśmiałości. Ze ściśniętym litościš sercem wyjškała: - Czy masz jakieś wiadomości od Ottona? L~ea zdusiła krzyk, widzšc nagłe przeobrażenie Fran~coise: zszarzała na twarzy, całe jej ciało jakby sflaczało, można jš było wzišć za staruszkę. Powolnym ruchem zsunęła z głowy swój turban i tak obnażona, żałosna ze swojš głowš, która wyglšdała jakby jš zżarły mole, i z szeroko otwartymi, a jednak niewidzšcymi oczyma, w milczeniu zapłakała. L~ei zrobiło się mdło i opadła na poduszkę. Obie siostry długo pozostawały wyczerpane, osłabione, przybite. Ból serca minšł, L~ea uniosła się i przesuwajšc się na łóżku zbliżyła się do tej, której dzieckiem będšc dawała się zdrowo we znaki, i pogłaskała jš po zalanej łzami twarzy, w tym jej odruchu mieszało się współczucie i niesmak. Żadne słowo pociechy nie cisnęło się na jej usta. W milczeniu otarła prześcieradłem umazanš szminkš twarz, aż przestały płynšć łzy. - Dziękuję - powiedziała po prostu Fran~coise, znowu nakładajšc turban. Pójdę po cioteczki... Nie, nie mam wieści od OTtona. Wielkie zmęczenie ogarnęło L~eę, położyła się i zamknęła oczy. Kiedy przyszły Albertine i Lisa de Montpleynet, na powrót spała. 26 Wieczorem ujrzała pochylonš nad sobš innš twarz. - Fran~cois! Swoim pocałunkiem na pewno przekazali sobie to wszystko, czego nie potrafiliby wyrazić słowami. Gdy ich usta się rozłšczyły, oboje odzyskali chęć do życia, która pozwalała im znieść najcięższe doświadczenia. - Popatrz, moja piękna przyjaciółko, będziesz musiała się trochę poprawić. Wiesz przecież, że nie znoszę chudych jak szczapa kobiet. - Przy obecnym niedostatku żywności nie będzie to łatwe. - Nie troszcz się o sprawy gospodarcze, ja się tym zajmę. - Jak się do tego zabierzesz? Czy twoi przyjaciele z czarnego rynku nadal prowadzš owocnš działalność? - Widzę, że choroba nie pozbawiła cię twojego sarkastycznego poczucia humoru. Lubię to. Moi przyjaciele, jak powiedziałaś, zniknęli bez śladu i pewnie przebywajš obecnie w pałacach Baden_Baden albo w jakichś hiszpańSkich karczmach, ale zastšpili ich inni, równie zaradni. Estelle przygotowuje dla ciebie bulion z kury, jajko na miękko i biały ser, że palce lizać, a do tego stare lafite_rothschild. - Po tym to się na pewno nie podtuczę, jak ty to mówisz. - Przypomnij sobie Kiplinga: "Zbytni pośpiech zgubił żółtego węża, który chciał połknšć słońce." - Miło z twojej strony, że mnie porównujesz do węża. - Jesteś najbardziej czarujšcš żmijkš jakš znam - rzekł głaszczšc jš po włosach. - Jutro przyślę ci fryzjera, przecież na głowie masz prawdziwš strzechę. Tymczasem weźMiesz kšpiel. Kiedy jš wykšpał, co wprawiło go w stan, któremu zaraz zaradzili, nie zapominajšc przedtem przekręcić klucza w drzwiach, ułożył jš w łóżku. Wprost pochłonęli przygotowany przez Estelle posiłek i opróżnili do dna butelkę de lafite'a. Wino przywróciło L~ei rumieńce i sprawiło, że oczy jej rozbłysły. Spojrzenie Fran~cois mówiło jasno, że zamierza ponowić zabiegi, które rozładowałyby zbyt silne pożšdanie. Okazało się to niemożliwe, gdyż Fran~coise pukała gwałtownie do drzwi, krzyczšc: - Otwierajcie! Otwierajcie! Tavernier podbiegł do drzwi i schwycił w ramiona młodš kobietę o obłškanym spojrzeniu, która wrzeszczała: - Oboje Fayardów znaleziono w studni! Za niš weszła zmieniona na twarzy Laure. - Zostali zamordowani i wrzuceni do studni w dolnej winnicy. - KTo wam to powiedział? - Dzwoniła Ruth. - KTo to zrobił? - spytała L~ea, choć znała odpowiedź. - Partyzanci. Przez kilka chwil słychać było jedynie urywany oddech Fran~coise. - Podobno w Langon, w Saint_Macaire, w La R~eole dziejš się okropne rzeczy: golš kobiety, oprowadzajš je ulicami, śmiejšc się i plujšc na nie, wieszajš na drzewach, torturujš, zabijajš. - Jakie to straszne - jęknęła Lisa; nawet nie zauważyli, kiedy weszła. - Dlaczego temu nie przeszkodzš? - krzyczała L~ea. - Generał de Gaulle zajmuje się tym. Czy zapominacie o torturach, jakie Niemcy stosowali wobec kobiet i dzieci? Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, że jesteśmy o krok od rewolucji i tylko cały autorytet generała może zapobiec jej wybuchowi, którego tak sobie życzš komuniści. W tym właśnie celu doprowadził do utworzenia rzšdu jedności narodowej. - Z komunistami? - rzekła zaczepnie Fran~coise. - Byli przy najtrudniejszej robocie, jest więc rzeczš normalnš... - Tak, wiem, partia rozstrzelanych, jak ich nazywajš. - Proszę nie szydzić! Spośród Francuzów właśnie oni najdzielniej bili Niemców i najdrożej to opłacili. - No, ale żeby zaraz brać ich do rzšdu... - rzekła Lisa nieśmiałym głosikiem. - Trzeba było. Czy nie jest rzeczš normalnš, że wszystkie odłamy R~esistance sš w nim reprezentowane? Słusznie by się dziwiono, że nie znajdujš się tam ludzie o tak odmiennych zapatrywaniach politycznych jak Jeanneney, Frenay, Bigault, Tillon, Capitan, Teitgen, M~end~es France, Pleven... - Może i ma pan rację. Jesteśmy takimi ignorantkami, jeśli idzie o politykę - powiedziała Laure. - Czy sš jakieś wieści o stryju Lucu i Philippe'ie? - Nie, niezupełnie - odpowiedziała z wahaniem w głosie Laure. - Mówże! Co ci powiedziała Ruth? - KRšżš sprzeczne pogłoski, niektórzy mówiš, że stryj Luc został aresztowany i przewieziony do fortu H~a, inni zaś twierdzš, że on i Philippe zostali zabici. - W jaki sposób? - Nie wiadomo. Sš tacy, co mówiš, że ich powieszono, inni, że zlinczowano, a jeszcze inni, że rozstrzelano. Połšczenia między Bordeaux i Langon tak naprawdę jeszcze nie zostały wznowione. - Czy coś wiadomo o stryju Adrienie? - Nie, zupełnie nic. Natomiast odnaleziono Alberta. - Żywego? - wykrzyknęła L~ea. - Nie, martwego, zamęczonego przez gestapo. - Biedna Mireille... Czy śmierć Fayarda i jego żony może ich pomścić... Odebranie komuś życia nigdy nie przywróciło życia innemu... a jednak ma się ochotę zabić tych, co zamordowali ludzi, których kochaliśmy... - Pamiętasz, Maurice'a Fiaux? - spytała L~eę Laure. - Jakżebym mogła zapomnieć To ścierwo. - Został stracony z rozkazu R~esistance. Z jakš swobodš mówiła to młodsza siostrzyczka, która sšdziła niegdyś, że się zakochała w młodym mordercy. ILe jeszcze będzie zmarłych? Kiedy to się skończy. - Jak się czuje Ruth? - Nie najgorzej. Powoli wylizuje się z ran, ale okoliczności śmierci Alberta, a potem Fayardów, przybiły jš. Przez telefon bez przerwy powtarzała: "Ludzie poszaleli, ludzie poszaleli". Podobno śmierć Fayardów była okropna, cišgnęLi ich popychajšc widłami, okładajšc kijami, przez całš winnicę aż do studni, a tam ich zwišzali i przerzucili przez cembrowinę. Oboje jednocześnie wydali krzyk... - Słyszę ten ich krzyk - wyszeptała L~ea - aż po końcowe piśnięcie... Ach! Mathias, nie chciałam tego! Spocona, szczękajšc zębami, opadła na łóżko. - Pogłupieliśmy, żeby o tym przy niej rozmawiać. Wyjdźcie stšd, dajcie jej odpoczšć. Kobiety opuściły pokój, jak gdyby znajdowały się w stanie szoku. Fran~cois otarł czoło L~ei z potu, szepcšc jej czułe i uspokajajšce słowa. Stopniowo się uspokajała, aż wreszcie zapadła w sen. Mimo następujšcych po sobie emocji L~ea szybko powróciła do zdrowia. W niedzielę 24 września, korzystajšc z wizyty generała de Gaulle'a na froncie w sztabie generała de Lattre de Tassigny, Fran~cois Tavernier zabrał L~eę, by zaczerpnęła świeżego powietrza w lesie w Marly_Le_Roy. Po ohydnym posiłku, jaki spożyli w renomowanej restauracji w Saint_Germain_en_Laye, skorzystali z leśnego powietrza i mchu, który gościnnie przyjšł ich rozgoršczkowane ciała. Wieczorem przy kolacji w luksusowej restauracji, tym razem rzeczywiście wyśmienitej, na Champs_Elys~ees, powiedział jej o swoim bliskim wyjeździe. - Dokšd jedziesz? - Generał powierzył mi pewnš misję. - Jakš misję? - Nic ci nie mogę powiedzieć. Ale nie powinno to potrwać dłużej niż miesišc lub dwa. - Miesišc lub dwa! Chyba żartujesz? - Wojna nadal trwa. - Nie zostawiaj mnie samej, Fran~cois! - Tak trzeba. - Chciałabym pojechać z tobš. Wybuchnšł gromkim śmiechem, aż obejrzeli się klienci i podbiegł kelner. - Czy pan coś sobie życzy? - Tak, butelkę najlepszego szampana, jaki macie. - Za co pijemy? - oschle spytała L~ea. - Za nas, moje serce. Za twoje piękne oczy, za twoje ozdrowienie, za życie... Lecz widzšc smutek swojej przyjaciółki cišgnšł dalej już poważnie. - Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. - Nie wiem dlaczego, ale bardziej boję się teraz niż przez te cztery lata okupacji. - To normalne, rodzi się nowy świat, będzie odznaczał się nowymi zaletami, ale i nowymi wadami, innymi niż poprzednie. To niewiadome cię przeraża. Lecz wiem, że jesteś dość silna, by się z tego wydźwignšć. Wróć do Montillac, odbuduj je, takie zadanie powinnaś przedsięwzišć czekajšc na mój powrót. - Nie wrócę do MoNtillac, a jeśli już, to dopiero po bardzo, bardzo długim czasie. A poza tym kto powiedział, że czas będzie mi upływał na wyczekiwaniu na ciebie? Może chcesz, żebym robiła na drutach swetry dla więźniów, wysyłała paczki sierotom, odwiedzała chorych... - Och! Tak! Doskonale sobie wyobrażam, jak pochylasz się nad tymi nieszczęsnymi rannymi, jak pocieszasz zapłakanš wdowę, posuwasz się do wyrzeczeń, by kupić suchych ciasteczek, albo jakšś zabawkę... Aj! Silny kopniak L~ei osišgnšł cel. - To cię nauczy rozumu. - Ależ jesteś brutalna! Ale brak ci powołania. Nigdy nie będziesz prawdziwš kobietš... - Jak śmiesz mówić, że nie jestem prawdziwš kobietš - rzekła prostujšc się i wyginajšc kibić, nozdrza drgały jej z wściekłości. To było silniejsze od niego, musiał się z niš przekomarzać. Nigdy nie wyglšdała bardziej ponętnie jak wówczas, gdy wpadała w złość. Ani cienia wštpliwości: To była prawdziwa kobieta, taka, jakie lubił, zarazem swobodna i uległa, kokieteryjna i naturalna, dzielna i słaba, wesoła i melancholijna, zmysłowa i wstydliwa. Wstydliwa?... Niezupełnie, była raczej prowokujšca. Nie zachowywała się jak dobrze wychowana francuska panienka, przypominała raczej bohaterki amerykańskich filmów, prowokujšce, udajšce nietykalne, ale zdolne siadać podcišgajšc dość wysoko spódnicę tak, żeby dało się dostrzec brzeżek pończoszki, gotowe pochylić się tak, by ukazać piersi. L~ea zaliczała się do tego rodzaju kobiet. Doskonale wiedział, do jakiego stopnia lubiła rozniecać pożšdanie samców. Rozkwitała pod ich spojrzeniami. Nie odczuwał z tego powodu zazdrości, lecz śmieszne rozdrażnienie. - Żartowałem, dobrze wiesz. Pojawienie się kelnera, niosšcego butelkę szampana, odwróciło ich uwagę od tego tematu. Pili w milczeniu, zatopieni w swoich myślach. L~ea pierwsza otrzšsnęła się z zamyślenia. - Kiedy wyjeżdżasz? - Pojutrze. Zbladła, bolesne drżenie zmšciło urodę jej twarzy. Jednym chaustem wychyliła swój kieliszek do dna. - Tak szybko! Za to jedno słówko wypowiedziane tak po prostu o mało nie wstał i nie przytulił jej do siebie. - Chodź! Uregulował rachunek i wstał. Gdy znaleźli się na zewnštrz, biegiem przecięli Champs_Elys~ees. Na ulicy Balzaca spytała go: - Dokšd idziemy? - Do hotelu. Nagłe pożšdanie ogarnęło jej ciało. Chciałaby się buntować, okazać zaskoczenie, zgorszenie tš kawaleryjskš postawš, powiedzieć mu, że nie chce, żeby jš traktowano jak dziwkę, ale to wszystko nie byłoby prawdš. Zachowywał się dokładnie tak, jak sobie tego życzyła. W domu schadzek, dokšd jš zaprowadził, za dużo było różowych tkanin, za dużo kryształowych żyrandoli, grubych dywanów, aksamitnej ciszy, luster, drzwi z nazwami kwiatów i służby o obojętnym, lecz jednak swawolnym wyglšdzie. W pokoju z obszernym łóżkiem z baldachimem unosił się jeszcze zapach perfum poprzedniej lokatorki. Subretka, zawodowo uprzejma, przyniosła stos puszystych różowych ręczników. L~ea uśmiechnęła się na widok wiszšcego na ścianie dość ładnego sztychu Fragonarda przedstawiajšcego "Le Verrou". Taki sam sztych wisiał w MoNtillac w gabinecie ojca. - Chodź szybko. Podzielała jego niecierpliwość. Zrzuciła z siebie ubranie i stanęła naga, zanim on się rozebrał. Nie zadajšc sobie nawet trudu, by zdjšć satynowš narzutę w kolorze starego różu, ułożyła się na łóżku, w zachęcajšcej pozie. Łagodne światło obcišgniętych różowym jedwabiem abażurów lekko oświetlało wycišgnięte ciała dwojga kochanków, którzy w milczeniu palili papierosy... Ciało L~ei zdawało się być stworzone z jakiejś delikatnej i kruchej materii, a ciało Fran~cois z nie obrobionego surowca o odcieniu wypalonej glinki. Młoda kobieta uniosła się i palcem powiodła po długiej szramie, która biegła od serca aż po pachwinę. - Od Hiszpanii nie odniosłeś innych ran? - Nic groźnego, kula utkwiła mi w ramieniu. Chciałabyś, żebym był cały pozszywany? - To nawet dobrze pasuje do twojego stylu. - A jaki jest ten mój styl? - Zły, jakby to powiedział mój stryj Luc. Trzeba było słyszeć, jak mówi: "Ta mała jest w złym stylu." - Podzielam jego zdanie, jesteś w bardzo złym stylu. - Och!... Waliła pięściami w jego tors, lecz bardzo szybko unieruchomił jej ręce, nogami przytrzymał jej nogi. - A teraz co? Co zrobisz?... Jesteś na mojej łasce. Kochasz mnie? - Puść mnie! Nie odpowiem dopóki... - Dopóki co? - Nie, Fran~cois!... Muszę wracać do domu. - Mamy czas. - Nie, nie, boję się, że mogę zajść w cišżę! Fran~cois Tavernier zastygł w bezruchu. - I dopiero teraz mi to mówisz? - Dopiero teraz o tym pomyślałam. Wybuchł głośnym śmiechem, na który aż jš poderwało. - Wcześniej trzeba było o tym pomyśleć. Byłbym szczęśliwy, gdybym miał z tobš dziecko. - Oszalałeś! - Z tobš, moja śliczna. - Puść mnie... Nie chcę mieć dzieci! - Za późno! L~ea najpierw się wyrywała, potem już tylko udawała, wreszcie pogršżyła się całkowicie w rozkoszy, cišgle ponawianej, jakiej dostarczał jej ten mężczyzna, którego kochała, choć tak naprawdę nie chciała tego przyjšć do wiadomości. Po zbliżeniu cała historia z dzieckiem zaniepokoiła Fran~cois. Był na pewno szczery, gdy mówił, że ma ochotę mieć z niš dziecko, lecz zdawał sobie sprawę, z tego, jakim szaleństwem było takie życzenie w obecnych warunkach. Przecież dwa czy trzy razy próbował jš przestrzec, pytajšc czy powinien zachować ostrożność, ale ona zawsze zręcznie omijała ten temat. Egoistycznie uznał sprawę za załatwionš i oto teraz ona mówi mu, że boi się zajść w cišżę. Cóż za niekonsekwentne stworzenie, co by zrobił, gdyby spodziewała się dziecka? Znał przecież pewnš babę, robišcš pokštne zabiegi w okolicach metra Cambronne, lecz za nic na świecie nie chciałby, żeby swoimi brudnymi łapskami dotykała tego brzucha. Zostawało jedno tylko wyjście: ożenić się z niš. Przez długi czas na myśl o małżeństwie wszystko się w nim buntowało: zbyt lubił kobiety i wolność, a jednak, na wspomnienie L~ei, dopuszczał takš myśl. Ale ona, czy ona by się zgodziła? to wcale nie było takie pewne. Pod tym względem bardzo się różniła od innych dziewczšt; nie czekała na męża, jeśli nie liczyć jej szczeniackiego pocišgu do Laurenta d'Argilat, pocišgu, który roznieciły tylko jego zaręczyny z Camille. Jakšż wspaniałš stała się kobietš, ale jakš dziwnš, jak nieobliczalnš! Usposobienie przechodzšce z radości w łzy, od najbardziej szaleńczej zuchwałości do największego strachu. Przypisywał to jej przeżyciom i kładł na karb tego, co widziała i przeżyła przez ostatnie lata, choć do końca nie był o tym tak zupełnie przeświadczony. - Pomóż mi dostać się do Czerwonego Krzyża. No masz, i znowu zaczynała! Co do diabła miała zamiar robić w błocie, krwi i wśród potworności wojny? - Czerwony Krzyż doskonale się obejdzie bez ciebie. Dobrze wiem, że znajduje się w nim wiele młodych dziewczšt z dobrych rodzin, ale nie dla towarzyskich zebrań. - Wiem. Mówię poważnie, pomóż mi. To prawda, wyglšdało to poważnie. Serce mu się ścisnęło. A jeśli to był sposób, żeby odsunšć się od niego? A przybliżyć się do Laurenta? - Dlaczego, moje serduszko? - Napuść mi wody do wanny. Usłuchał i długš chwilę spędził w łazience przypatrujšc się swojemu odbiciu w lustrze i mówišc sobie: mój stary, uważaj, co teraz robisz, ryzykujesz, że albo jš stracisz, albo zacišgniesz sobie pętlę na szyi. - Dlaczego? - spytał, wracajšc do pokoju. - Sama dobrze nie wiem, ale coś mnie do tego popycha. - Zastanów się,, to nie jest decyzja, jakš się podejmuje lekkomyślnie. - Nie podejmuję jej lekkomyślnie, nawet jeśli nie wiem dlaczego... Bez najmniejszego wysiłku mogę ci przedstawić wiele powodów, wszystkie będš doskonałe... ale nie... nie mogę już patrzeć na moje siostry, na moje ciotki... - Charles'a powierzył twojej opiece jego ojciec. - Tylko to mogłoby mnie powstrzymać... Fran~coise zajmie się nim dużo lepiej niż ja. - Ale on ciebie kocha! - Wiem... Nie mów tak!... Chcę wyjechać. Mam wrażenie, że się tutaj duszę... Nie czuję żadnej więzi z nikim... - Nawet ze mnš?... - Z tobš to... jak by to powiedzieć?... to coś cudownego, póki jestem w twoich ramionach. A później... jakby wszystko, czego się obawiam, miało runšć na mnie i mnie pochłonšć... - Ależ, L~eo, dobrze wiesz, że to wymysły... - Może, ale to niczego nie zmienia... Proszę cię, jeśli mnie kochasz, pomóż mi. Ileż strapienia i determinacji w jej prośbie. Przygarnšł jš do siebie, pogładził po głowie, w której kłębiło się tyle bolesnych sprzeczności. - ZRobię, co zechcesz... Gdybyś miała trochę cierpliwości, trochę zaufania do mnie, przepędziłbym na cztery wiatry te strachy... Serce mi się kraje, gdy cię widzę w takim stanie i nie mogę nic zrobić... Lecz jeśli uważasz, że to najlepszy sposób, żebyś odzyskała równowagę, pomogę ci. - Och! Dziękuję!... Cholera! Wanna! 27 Nazajutrz Fran~cois oznajmił L~ei przez telefon, że umówił jš z kierowniczkš Francuskiego Czerwonego Krzyża zajmujšcš się rozpatrywaniem kandydatur i że na jego prośBę pan de Bourbon_Busset zaprotegował jš. - Kim jest ten pan? - To on utworzył w Paryżu 24 sierpnia generalnš delegaturę do spraw repatriacji więźniów wojennych, deportowanych i uchodźców. Ponadto jest naczelnym dyrektorem i prezesem Francuskiego Czerwonego Krzyża. Nie możesz mieć lepszej rekomendacji. - Powiedz mu, że nie będzie tego żałował i że mu dziękuję. - Jesteś umówiona jutro na dziewištš rano, ulica Octave_Feuillet numer dwadzieścia jeden. To w szesnastym arrondissement. Nie zapomnij zabrać wszystkich swoich dokumentów. Przyjmie cię pani de Peyreimhoff. Nie spóźnij się. Podobno ona jest bardzo wymagajšca, jeśli chodzi o punktualność. - Dziękuję, jesteś cudowny. - Nie dziękuj mi, robię to bez najmniejszej przyjemności. Po prostu zrozumiałem, że nie ustšpisz. Naprawdę jesteś uparta jak muł. Wyjeżdżam jutro skoro świt. Błagam, żebyś spędziła wieczór ze mnš. - Trudno przekonać moje ciotki. - Nie obawiaj się, biorę to na siebie. Wpadnę po ciebie o siódmej. Zrób się na bóstwo. Serce L~ei biło mocno, gdy odkładała słuchawkę. Do jej umysłu wśliznšł się podstępny niepokój silniejszy od tego, jakiego doznała myślšc o Laurencie znajdujšcym się w ogniu walki. Ogarnęła jš wielka słabość na myśl, że coś mogłoby się przytrafić Fran~cois. Brak wieści od Laurenta od czasu jego wyjazdu łatwo sobie tłumaczyła przyjmujšc, że gdyby został ranny - nie miała odwagi brać pod uwagę najgorszego - je pierwsze by powiadomiono. Kwiaty i czekoladki dokonały cudów, jeśli chodzi o panny de Montpleynet. Albertine poprzestała na stwierdzeniu, że L~ea, która dopiero co odzyskała zdrowie, nie powinna wracać zbyt późno. Fran~cois Tavernier przyrzekł jej to i porwał L~eę przepysznym samochodem zarekwirowanym jakiejś grubej rybie z czarnego rynku. Zawiózł jš na kolację do małej nowo otwartej restauracji na Montparnasse. Lokal przypominał nieco potajemnš restaurację przy ulicy Saint_Jacques. - Co się stało z pana przyjaciółmi, Marthe i Marcelem Andrieu? A z ich synem Ren~e? - Po aresztowaniu Ren~e... - Ren~e został aresztowany?... - Tak. Torturowany i wywieziony do obozu. marthe i Jeannette wyjechały z malcem do departamentu Lot na poczštku lata ubiegłego roku. Marcel został. Dozorczyni zadenuncjowała go jako kolaboranta. Przyjechał komisarz dzielnicy, a że był niegdyś jednym z jego najlepszych klientów, oczyścił Marcela z zarzutów, twierdzšc, że należał do R~esistance. - A to nie była prawda? - I tak,, i nie. Pomagał i przyjmował u siebie licznych członków podziemia, ale nigdy nie chciał należeć do siatki. Natomiast Ren~e do niej należał. - Biedna Marthe. - Wypijmy za jej zdrowie, sprawiłoby jej to przyjemność. Posiłek był wyśmienity i przywrócił L~ei dobry humor. Tavernier raz jeszcze podziwiał jej żywotność. Oświadczył jej, że otworzył na jej nazwisko konto w banku Soci~et~e G~en~erale przy bulwarze Saint_Michel. Podziękowała mu w sposób naturalny, nie komentujšc sprawy. Pomyślała tylko: "Będę mogła sobie kupić nowe pantofle". Tego wieczoru kochali się bez pośpiechu - łagodnie, inaczej niż zwykle. Można by powiedzieć, że smakowali każdy kawałek swojego ciała. Pożšdanie narastało w nich, nonszalanckie i nie do opanowania, zalewajšc ich czułościš prawie bolesnš, że aż oczy napełniały się łzami. By go skuteczniej przytrzymać, oplotła swoje nogi wokół jego lędźwi i nie rozłšczała ich, szczęśliwa tylko wówczas, gdy czuła, jak pęcznieje w niej członek jej kochanka. Znowu rozkosz oderwała ich od teraźniejszości. Na kilka chwil zasnęli w swoich objęciach. Ona obudziła się pierwsza i uporczywie przypatrywała się mężczyźnie, który miał jš niebawem opuścić. Coś jej mówiło, że nieprędko go znowu zobaczy. Napawała oczy widokiem tej bezbronnej we śnie twarzy, przypominajšcej twarz wyrostka. ILe on ma lat? Nigdy nie zadała mu tego pytania. Jak to się działo, że tak niewiele o nim wiedziała, choć znali się kilka lat? KTo jej zakazywał dociekania, jaki był naprawdę? Teraz chciała dowiedzieć się wszystkiego, poznać jego dzieciństwo, młodość. Czy ma jakieś rodzeństwo. Jacy byli jego rodzice? Czy żyli jeszcze? Dlaczego walczył w Hiszpanii? Jakš odgrywał rolę? Czy dobrze znał jej stryja Adriena? Jakie kochał kobiety? Jaki zawód wykonywał przed wojnš? Co będzie robił, kiedy wojna się skończy? Tyle pytań pozostanie bez odpowiedzi, ponieważ on musi jutro wyjechać. Jaki był piękny! Piękny?... Tak, te wyraziste rysy, brutalna szczęka złagodzona przez wspaniałe usta o pełnych i wyraziście zarysowanych wargach, gęste brwi podkreślajšce spojrzenie niekiedy twarde, ale już za chwilę czułe albo ironiczne. Często raniła jš ta ironia, chociaż domyślała się, że kryje się za niš zainteresowanie tym wszystkim, co jej dotyczyło. Wspomnienie jego spojrzeń wzruszało jš. Jej palce pieściły szerokie ramiona, zagłębIły się w zarost na torsie, ześlizgiwały po brzuchu, na którym unieruchomiła je silna dłoń. - A mam cię tutaj, serduszko, wykorzystujesz sen biednego człowieka. Spod wpółotwartych powiek obserwował jš z bystrościš, która kłóciła się z lekkim tonem jego słów. Skrępowana intensywnościš tego spojrzenia spróbowała wyswobodzić swojš rękę. - Nie przerywaj, lubię patrzeć, jak się tak nade mnš pochylasz. Nie opierajšc się dalej posuwała dłoń w stronę jego członka w spoczynku. Ich dłonie się spotkały i pieściły go, aż zesztywniał pod ich palcami. L~ea usiadła okrakiem na kochanku. Kochała go, kontrolujšc narastanie jego pożšdania, zwalniajšc swoje ruchy, gdy wyczuwała, że bliski był wytrysku, obserwujšc reakcję na twarzy Fran~cois. - Jestem twojš paniš - rzekła z wyzwaniem w głosie. Sczepieni ze sobš swoimi wibrujšcymi z pożšdania ciałami nie spuszczali z siebie wzroku przyzwalajšc, by partner widział w najmniejszym stopniu nie kontrolowane reakcje, najbardziej niedyskretne, takie, gdy rozkosz wykrzywia twarz uwznioślajšc jednocześnie oblicze ukochanego. Nieopanowana rozkosz wygięła w łuk ciało L~ei, podtrzymywane wycišgniętymi ramionami Fran~cois, który napawał się tym widokiem, zanim, ze spojrzeniem zatopionym w jej oczach, doznał w niej wytrysku. Jak długo tak trwali, jak gdyby zawieszeni w powietrzu? z krzykiem opadła na niego, wczepiajšc się kurczowo w jego ciało. Leżeli tak spleceni, a on kołysał jš dopóki trwało drżenie, jakie niš zawładnęło. Wreszcie się uspokoiła i przez chwilę leżała jak nieprzytomna. Mokrym ręcznikiem przetarł jej czoło i skronie, potem zaczšł wycierać jej brzuch i uda. - Zimno - wyszeptała odpychajšc go. Ubrał jš, jak ubiera się dziecko. Rozmyślił się i nie uczesał jej zmierzwionych włosów. Gdy jš postawił na nogi, była miękka jak szmaciana lalka. Wzruszony zaniósł jš na rękach do samochodu, a potem przeniósł do jej pokoju. Gdy ułożył jš nagš w jej łóżku, spała z tym swoim śmiechem, jaki niekiedy błška się w kšcikach ust małego dziecka, któremu coś się śni. Otrzšsnšł się z tego zachwytu, który stawał się cierpieniem, i opuścił mieszkanie przy ulicy de l'Universit~e, jak gdyby uciekał. 28 `rp "Bordeaux, wtorek 22 sierpnia 1944 r. `rp Moja droga L~eo, Piszę ten list i nie wiem, czy dotrze on do Ciebie, bo albo go podrę, nim go dokończę, albo poczta nie będzie już działać. My, kolaboranci, policjanci, gestapowcy, czy ochotnicy do walki w Niemczech w wielkim popłochu przygotowujemy się do odjazdu. Żebyś Ty ich widziała, tych, co jeszcze nie tak dawno paradowali na Quinconces, na ulicy Sainte_Catherine czy w "Le R~egent", jacy sš teraz malutcy, jak się prześlizgujš pod ścianami. Wielu próbuje przejść do partyzantki, ale chłopaki z R~esistance nie ufajš rekrutom z ostatniej chwili. Od czasu anglo_amerykańskiego desantu tysišcami lecš się zacišgać. Zobaczysz, że jak tylko wojna się skończy, nie znajdziesz w szeregach F$f$i większych bohaterów nad przenicowanych kolaborantów. Brzydzę się nimi! Gdyby sytuacja znów się zmieniła, wróciliby zaraz na łono Marszałka. Ja podjšłem zupełnie innš decyzję, będę bronił przegranej sprawy. Będę takim, jak czarne charaktery, z powieści, które czytaliśmy w dzieciństwie. Pamiętasz, jak bardzo lubiliśmy błędnych rycerzy, którzy zawarli pakt z diabłem. Oczywiście zawsze przegrywali, ale za jakš cenę! Wyznaję Ci to wszystko, żebyś wiedziała, że nie ze względu na polityczne ideały podpisałem mojš deklarację wstšpienia do Waffen S$s. Ja nie mam tu już nic do roboty, przede mnš nie ma żadnej przyszłości. Jak tylko wojna się skończy, nowi zwycięzcy będš mieli w głowie tylko jedno: zemstę. Nie jestem jak baran, co potulnie idzie na rzeź. Obawiam się tylko jednego, że będš się mścić na moich rodzicach. Mój ojciec wielokrotnie dostawał listy z pogróżkami i niesłusznie przypisujš mu odpowiedzialność za śmierć Twojej ciotki i podpalenie MoNtillac. Odnaleziono ciało Maurice'a Fiaux. R~esistance wykonała na nim wyrok. Aristide kazał również zgładzić Grand_Cl~ementa i jego żonę. To oni sš teraz panami w naszym regionie. W ubiegłym tygodniu spotkałem twojego kuzyna Philippe'a, doradzałem mu, żeby się skrył w jakimś bezpiecznym miejscu. Mówił, że jego ojciec nie chce o niczym wiedzieć, bo nie ma sobie nic do zarzucenia. Ale niektórzy mieszkańcy Bordeaux, nie podzielajš tego zdania. Śledzimy tutaj uważnie wydarzenia w Paryżu. Przypuszczam, że jesteś na barykadach i strzelasz. Mało brakowało, a znalazłbym się u Twojego boku. Ten list jest, być może, ostatnim, jaki piszę, dlatego też chciałbym Ci powiedzieć, jak bardzo żałuję, że się tak zachowałem wobec Ciebie, ale kochałem Cię do szaleństwa. Wiem, że to nie jest żadne wytłumaczenie, ale zależy mi na tym, żebyś o tym wiedziała. Chciałbym też Cię prosić, abyś zachowała o mnie tylko dobre, szczęśliwe wspomnienia z naszego dzieciństwa. Zabiorę ze sobš pamięć o naszych gonitwach po winnicach, wokół kapliczek kalwarii w Verdelais, o nurkowaniu w Garonnie i o naszych bójkach na sianie. Pomyśl o mnie czasem i wiedz, że jesteś jedynš kobietš, którš kochałem i zawsze będę kochał, i że aż do końca będziesz obecna w moim sercu. Twój wierny przyjaciel `rp Mathias `rp Ps. Za chwilę, o siedemnastej dziesięć, pocišg z kolejarzami niemieckimi odjeżdża z dworca Saint_Jean do Niemiec. Jeden wagon przeznaczono dla nas." Mathias! Gdzie on teraz jest? Żyje czy zginšł? Jego list szedł prawie trzy miesišce. Rozprowadzanie korespondencji jeszcze nie ruszyło na dobre. Żadnego listu od Laurenta ani od Fran~cois. L~ea nie niepokoiła się zbytnio, była całkowicie pochłonięta szkoleniem dla kierowców Czerwonego Krzyża. W dniu odjazdu Taverniera udała się na umówione spotkanie na ulicę Octave_Feuillet. Zaspała i ledwo zdšżyła nacišgnšć na siebie jakšś sukienkę. Wydawało jej się, że przepełnione metro wlecze się żałośnie wolno w tunelach w rytmie powtarzajšcych się napisów reklamy Dubo... Dubon... Dubonnet... Na stacji metra przy ulicy de la Pompe roztršcajšc podróżnych popędziła do wyjścia. Było dziesięć po dziewištej. Pani de Peyerimhoff, wyglšdajšca nienagannie w dobrze skrojonym mundurze, przyjęła jš ozięble. - Spóźniła się pani. - Tak, proszę pani, przepraszam. - Została pani zarekomendowana przez naszego prezesa. Czy zna go pani? - Nie. - No tak - rzekła, patrzšc z góry na swojš rozmówczynię. L~ea spuściła głowę. - Zawsze się pani tak czesze? Niczym złapana na przestępstwie mała dziewczynka L~ea poczuła, że się czerwieni. - To taka nowa moda?... To swoisty styl, trzeba to lubić... Jednak radzę pani, by - o ile paniš przyjmiemy - wybrała pani fryzurę bardziej pasujšcš do munduru. Czy potrafi pani prowadzić samochód? - Tak, proszę pani. - ZMienić koło? Naprawić silnik? - Nie. - No tka, wszystkiego trzeba będzie paniš uczyć. Oczywiście nie potrafi pani udzielić pierwszej pomocy rannym. L~ea poczuła, jak narasta w niej złość. Ależ jš irytowała ta baba z tymi swoimi minami wielkiej damy. - Nie, proszę pani. - Dlaczego chce się pani zacišgnšć? - Żeby służyć krajowi. Uff! Dobrze pamiętała lekcję, której nauczył jš Fran~cois. Zdawało się, że jej odpowiedź przypadła do gustu pani de Peyerimhoff, która rzekła łagodniejszym już tonem: - Dobrze, jeśli przyjmiemy pani kandydaturę, będzie pani musiała odbyć sześciotygodniowš praktykę, podczas której pozna pani podstawy mechaniki samochodowej, i udzielania pierwszej pomocy rannym, których będzie pani transportowała. Później poślemy paniš tam, gdzie pani obecność okaże się najbardziej potrzebna. - Kiedy się dowiem, czy zostałam przyjęta? - W tym tygodniu. Mamy wiele kandydatek, chcemy przyjšć tylko te, które, naszym zdaniem, powinny najlepiej wywišzać się z powierzonych im zadań. Jeśli zostanie pani przyjęta, otrzyma pani wezwanie. Energiczny uścisk dłoni zakończył rozmowę. Pięć dni później L~ea jadła swój pierwszy posiłek z nowymi siłami Czerwonego Krzyża przy ulicy Fran~cois_Ier. Już od pierwszych zajęć wykazała wiele zręczności przy zdejmowaniu kół, czyszczeniu świec i drobnych naprawach silnika. Alix Auboineau, który kierował zajezdniš ambulansów przy ulicy de Passy, pochwalił jš przed koleżankami, na co jedna z nich powiedziała z przekonaniem. - Przypadłaś do gustu wodzowi czerwonoskórych. - Dlaczego tak go nazywasz? - To Claire Mauriac tak go przezwała. - Córka?... - Tak, jest w B~eziers, gdzie odwala kawał dobrej roboty. Mam nadzieję, że niedługo wróci. Zapewne dzięki tej koleżeńskiej atmosferze, nauce, która jej się podobała, L~ea pokonała strach i przeżyła jakoś okropne wiadomości, jakie zawierał list Ruth, który nadszedł 7 października. ZaczęŁa go czytać na głos ciotkom i siostrom. `rp "Verdelais, 2 października, 1944 `rp Moje kochane, Od dwóch tygodni, z dnia na dzień odkładam chwilę napisania do was. To, co mam wam do przekazania, jest tak okropne, że nie jestem w stanie utrzymać pióra, co wyjaśnia te bazgroły. Moje śliczne maleństwa, trzeba wam będzie wiele odwagi, gdy przeczytacie to, co następuje. Albert nie żyje. Jego zwłoki odnaleziono w ogrodzie willi zajmowanej przez gestapo w Le Bouscat. Sekcja zwłok wykazała, że prawdopodobnie popełnił samobójstwo wieszajšc się, ale przedtem poddano go torturom. Mireille wykazuje zadziwiajšcš dzielność: nie uroniła ani jednej łzy, a przecież nadal nie ma żadnych wiadomości o swoim synu. Pogrzeb odbył się w Saint_Macaire w obecności mera Bordeaux i licznie przybyłych partyzantów. Przy tej okazji byliśmy świadkami karygodnych niestety zachowań: bicia, lżenia kolaborantów czy też ludzi podejrzanych o kolaborację. Od czasu okropnej śmierci pani Bouchardeau i Fayardów najmniejszy krzyk wrogości wprawia mnie w nerwowe drżenie, które trwa kilka godzin. Lekarz mówi, że z czasem to przejdzie. Wasz stryj, mecenas Delmas, i jego syn zostali zlinczowani przez tłum w Bordeaux..." - Och! Mój Boże! Powstrzymujšc wymioty Lisa de Montpleynet pobiegła do łazienki, zaś pozostałe kobiety, osłupiałe, nie zmieniały pozycji, jak gdyby zastygły w bezruchu. Gdy Lisa wróciła, blada, ze zmienionš twarzš i mokrymi włosami, nie poruszyły się z miejsca. Stara panna położyła dłoń na ramieniu swojej siostry. Ten czuły gest wyrwał Albertine z jej odrętwienia. - Czytaj dalej, L~eo - powiedziała drżšcym głosem. MŁoda kobieta musiała kilka razy zaczynać, nim wreszcie wypowiedziała słowa, które sprawiały jej wielki ból: "...ich ciała cišgnięte były ulicami miasta, a potem porzucone na Quai de la Monnaie. Mieszkanie i kancelaria zostały splšdrowane. To okropne. Ich stara służšca, pani Dupuis, odwiedziła mnie w szpitalu. Powiedziała mi, że od chwili otrzymania wiadomości o śmierci Pierrota, wasz stryj zmienił się nie do poznania, w kilka dni postarzał się o dziesięć lat. Z Philippe'em i panem Giraud, najstarszym pracownikiem w kancelarii, daremnie nalegali, żeby się schronił w jakimś miejscu, gdzie ludzie go nie znajš. Odmówił, lecz poradził synowi, żeby wyjechał. Ze względu na jego odmowę, wasz kuzyn został. Pani Dupuis jest przekonana, że wasz stryj został umyślnie po to, żeby go zabili... Moje maleńkie, wiem, że to wszystko sprawia wam ból, ale musicie mi wybaczyć. Jeszcze nie powiedziałam najgorszego..." - Nie, nie on - jęknęła L~ea, która musiała kilkakrotnie przerywać czytanie. - Kto jeszcze umarł? - spytała Fran~coise. - Masz, czytaj, nie mogę patrzeć na jego imię... "...żandarmi kazali mi zidentyfikować ciało, był tam niezbyt wysoki mężczyzna w mundurze i dwóch F$f$i. Trzej mężczyźni obejrzeli dokładnie nieboszczyka. Kolejno zidentyfikowali zwłoki. Gdy przyszła moja kolej, zrobiło mi się słabo. Trzeba to zrobić, powiedział mi komendant żandarmerii, jest pani jedynš w okolicy osobš z rodziny Delmas. No więc spojrzałam. Część twarzy wyżarły zwierzęta, druga część dawała się łatwo rozpoznać: to był wasz stryj Aderien..." L~ea krzyknęła i padła na ziemię szepczšc: - Wiedziałam... Wiedziałam... Albertine i laure podniosły jš i ułożyły na kanapie. - Lisa, wezwij lekarza!... - W jaki sposób umarł? - zdołała wymówić odpychajšc podtrzymujšce jš dłonie. - Fran~coise dokończy czytać list później. Wiecie już to, co najokropniejsze. Po co się jeszcze więcej dręczyć? - rzekła Albertine. - Nie! Skończ czytać. "...Lekarz sšdowy orzekł samobójstwo..." - Samobójstwo?! - wykrzyknęły. - Ksišdz?... to niemożliwe - rzekła Albertine, żegnajšc się. Zbolała, zwinięta w kłębek L~ea dzwoniła zębami. "Wiedziałam, myślała. Powinnam była domyślić się tego, gdy dawał mi do zrozumienia, że stracił wiarę... Ale dlaczego to zrobił?... Był odważny... Wykonywał odpowiedzialnš robotę w R~esistance... A tutaj jego śmierć, tak do niego nie pasujšca..." Wszystko w niej usiłowało odrzucić myśl o samobójstwie. Lecz coś jej mówiło, że to była prawda. Padłszy na kolana, ze złożonymi rękoma, Albertine i Lisa modliły się. Dla tych zagorzałych katoliczek nie było większej zbrodni niż samobójstwo. Świadomość, że ten człowiek, którego słowa miłości i pokoju rozbrzmiewały pod sklepieniami Notre_Dame, który był im lepszym przewodnikiem duchowym niż ich spowiednik, skazany jest na wieczne potępienie, przysparzało im nie tylko wielkiego cierpienia, lecz podawało w wštpliwość prawdziwość jego słów. Przez swój budzšcy grozę czyn ojciec Delmas zaprzeczał istnieniu chrześcijańskiego Boga. Dostrzegały to jasno. Laure podniosła list, który wypadł z ršk Fran~coise, i czytała dalej: "...Nikt z nas nie chciał w to uwierzyć, lecz bardzo szybko musieliśmy się z tym faktem pogodzić wobec oczywistej prawdy, po wyjaśnieniach kapitana żandarmerii, a zwłaszcza argumentach lekarza. Wasz nieszczęSny stryj został pochowany w grobowcu rodzinnym na cmentarzu w Verdelais, obok szczštków waszej ciotki i waszych rodziców. Nie było ani mszy, ani błogosławieństwa. Pogrzeb pariasa, gdyby nie te wszystkie kwiaty. Jestem w Verdelais u mojej przyjaciółki Simone. Zostanę u niej, póki moje zdrowie się nie poprawi. Następnie, jeśli pozwolicie, przyjadę do was. Dwa dni temu zaczęŁo się winobranie. Zbiory będš dobre, ale wino średnie. Musiałam najšć do pomocy jeńców niemieckich. Tak się bojš partyzantów, że pracujš bardzo wydajnie. Trzeba będzie powzišć decyzje co do przyszłości majštku i odbudowy domu. Zaczęłam grzebać w papierach Fayarda, ale dla mnie to wszystko jest niezrozumiałe. Notariusz zmarł, trzeba będzie znaleźć innego. Pomyślcie o tym. Moje kochane, wybaczcie mi te okropne nowiny i wiedzcie, że pozostaję na zawsze waszš wiernš, oddanš i czułš. `rp Ruth." `rp "Prawda! Przecież to pora winobrania, zupełnie zapomniałam!", pomyślała L~ea. Cały dzień każda z nich spędziła zamknięta w swoim pokoju. Charles i mały Pierre schronili się w kuchni u Estelle. L~ea opuściła swój wykład z topografii. Albertine zadzwoniła do pani de Peyerimhof, by po części wyjaśnić jej powody nieobecności swojej bratanicy. W cišgu następnych dni doświadczyła przejawów kobiecej solidarności, jakiej istnienia nawet się Nie domyślała. Na próbnych jazdach po wyboistych drogach w lesie Marly_le_Roi okazało się, że L~ea jest wspaniałym kierowcš i świetnym mechanikiem. Kierownik zajezdni przy ulicy de Passy twierdził, że po wojnie, bez trudu znajdzie pracę w warsztacie naprawy samochodów. Natomiast, jeśli chodzi o opatrywanie rannych, wykazywała nadmiernš ostrożność i brakło jej zręczności. - Niech pani uważa! - krzyczał lekarz prowadzšcy zajęcia - jeśli w ten sposób będzie pani podnosić rannego w brzuch, to wnętrzności wyjdš mu na wierzch... Ostrożnie, obraca pani człowiekiem, który na pewno został ranny w kręgosłup, jakby to był worek kartofli... Nie chciałbym dostać się w pani ręce. Wieczorem spotykała się z Laure i jej kumplami, którzy prowadzili z żołnierzami amerykańskimi nielegalny handel papierosami, whisky, benzynš i pończochami. Czasami dziewczęta tańczyły do pierwszej nad ranem porwane chęciš życia i użycia, co podzielała większość dziewczšt i chłopców w ich wieku. Chociaż wielu chłopców zabiegało o jej względy, L~ea nie odpowiadała na zaloty młodych żołnierzy, którzy przebyli długš drogę, by uczestniczyć w wyzwoleniu Paryża. Flirtujšc, śmiejšc się, pijšc pozostawała dziwnie zamknięta w sobie, zdawała się być tutaj i jednocześnie gdzie indziej, nieprzystępna i daleka. W ramionach przedsiębiorczych młodych ludzi okazywała się zmysłowa tylko w czasie tańca, a kiedyś o świcie została spoliczkowana przez wysokiego ciemnoskórego sierżanta, który nie docenił jej kokieterii. W takich właśnie okolicznościach 7 listopada nadszedł pierwszy list od Laurenta, noszšcy datę 28 października. "Moja droga L~eo, Od Fran~cois Taverniera, który przyjechał z misjš do generała Leclerca, dowiedziałem się, że wróciłaś do zdrowia. Moja radość była tak wielka, że nie wiedziałem, co powiedzieć... Doniósł mi również, że nadal obstajesz przy swoim zamiarze zacišgnięcia się do Czerwonego Krzyża. Wiesz, że wcale Cię nie popieram, lecz każdy jest kowalem swego losu. Podziękuj w moim imieniu Twoim ciotkom za wszystko, co robiš dla Charles'a. Niech mu mówiš o mnie, a Ty, póki jesteś z nim, opowiadaj mu o jego matce. Od 22 października żyjemy w błocie. Autobusy T$c$r$p, które przetransportowały paryskie bataliony F$f$i wcielone do 2 dywizji pancernej, ugrzęzły w błocie aż po osie, dwa musieliśmy porzucić na drodze i zrezygnować z przejechania nimi przez rzekę la Meurthe, pozostałe wzięŁy na hol shermany. Paryscy ulicznicy mówiš na ich widok, że przypominajš im stolicę. Trzeba widzieć tych biednych chwatów w sandałach albo w pantoflach, ubranych byle jak, bez hełmów, z jednym karabinem na dwóch. Patrolujš lasy. Chociaż narzekajš z byle powodu, nie uchylajš się nigdy przed żadnym zadaniem. Niemal bez przerwy jesteśmy wystawieni na ostrzał z moździerzy. Nieprzyjacielowi nie brakuje już amunicji, jak to miało miejsce w sierpniu. Drepczemy w miejscu w oczekiwaniu prawdziwej ofensywy. My, pancerniacy, nie lubimy tego. W idiotyczny sposób straciliśmy dwóch nadzwyczajnych oficerów, których poznaliśmy w Afryce i z którymi się zaprzyjaźniliśmy: kapitanów Dubut i Geoffroy. Najbardziej wścieka się mój kolega George Buis, który mówi, że czuje, jak zapuszcza korzenie, i zrzędzi, że powołanym kawalerzysty nie jest zamienianie się w posšg z gliny. Samopoczucie ludzi jest zupełnie denne, już to widzę, jak spędzajš zimę w tym "parszywym kraju"; żeby się rozerwać jedziemy z Buis na przejażdżkę wzdłuż linii piper_cubem artylerii. Widok zza zasłony deszczu jest zniechęcajšcy. Jesteśmy bardziej dumni, gdy posuniemy się kilka kilometrów dziennie do przodu, niż gdy weźMiemy jeńców. Nawet kapitan D~er~e, wesoły pięćdziesięciolatek, który dawniej walczył w Tunezji, przebškuje coś o zacišgnięciu się do korpusu ekspedycyjnego, który rusza do Indochin. "Przynajmniej zobaczę trochę świata", mówi. Nie jest to już ten entuzjazm, jaki towarzyszył nam podczas wyzwalania, ale najzupełniejsze przygnębienie. Najwyższy czas, by sztab rzucił nas do walki, bo inaczej 2 dywizja pancerna straci odporność. Przeczytałem to, co napisałem, i pomyślałem sobie, że stwarzam niezbyt chwalebny obraz 2 dywizji pancernej. To nie jest zupełnie tak. Od naszego wyjazdu z Paryża dużo walczyliśmy. To pewnie ta podła pogoda, ta półbierność wywołały moje rozczarowanie. Zza stołu w kantynie, na którego rogu do Ciebie piszę, w blasku lampy wiatrowej widzę przez "okno" namiotu, jak pada deszcz, który rozmiękcza morale najtwardszych nawet żołnierzy. Na tym kończę tę pustš bazgraninę. Miałem nadzieję, że piszšc do Ciebie znowu poczuję promyk twej urody, ale ta noc melancholii cišży na mnie i na linijkach. Wybacz mi. Ucałuj ode mnie mojego ukochanego synka. Z całš mojš czułościš, `rp Laurent" `rp Miał się dobrze mimo przebijajšcej z każdej linijki listu chandry. A Fran~cois? Dlaczego nie dawał znaku życia? Udała się do Ministerstwa Wojny, lecz nie mogli jej przekazać żadnej wiadomości o majorze Tavernier. Dwudziestego listopada L~ea zdała egzamin mimo katastrofalnego wyniku sprawdzianu z transportu chorych na noszach, zakończył się on bowiem zrzuceniem pielęgniarza, który miał udawać rannego. Po mowach, jakie wygłosili pani de Peyerimhof, Alix Aubineau, i lekarz, który uczył je zasad udzielania pierwszej pomocy, L~ea starannie schowała swój dyplom kierowcy ambulansu Francuskiego Czerwonego Krzyża. Trzy dni później wysłano jš do Amiens do zamku panny de Guillencout, gdzie mieściła się siedziba Czerwonego Krzyża. Tam L~ea wychodziła ze skóry, by czynnie ratować cywilów: dzieci okaleczone przy wybuchu min, ciężko rannych wracajšcych z frontu, uciekajšce belgijskie i francuskie rodziny, chorych z zimna, głodu i na dyzenterię. Z poczštku myślała, że nie podoła, lecz Jeanine Ivoy, dziewczyna tak niska, że trzeba było szyć jej mundur na miarę, wzięła jš pod swojš opiekę i tchnęła w niš odwagę. Pod koniec grudnia L~ea dostała wreszcie korespondencję z Paryża... Listy od Fran~coise, od Albertine, od Laurenta i od Fran~cois. Pobiegła do pokoju, który dzieliła z Jeanine Ivoy i najpierw otworzyła list od Fran~cois, który nosił datę 17 grudnia. "Moje serduszko, Nie wiem, gdzie zastanš Cię te linijki. Laure, z którš przed chwilš rozmawiałem przez telefon, powiedziała mi, że wyjechałaś do Amiens, ale nie wiedziała, czy nadal tam jesteś. Po pierwszej misji generał powierzył mi następnš, a teraz wysyła mnie... nie mogę Ci powiedzieć dokšd, ale nic na tym nie stracisz, jeśli będziesz na mnie czekać, na pewno znajdę jakiś sposób, by Cię dopaść w Amiens, czy gdzie indziej. Bardzo mi Ciebie brakuje, mam szaleńczš ochotę wzišć Cię w ramiona i pojechać z Tobš gdzieś daleko od Europy. GDy to wszystko już się skończy, zabiorę Cię do moich przyjaciół w Brazylii. Dni będziemy spędzali na plaży, będziemy się kochać i starać się zapomnieć te cztery lata. Dbaj o siebie i nie miej mi za złe, że jestem tak mało rozmowny, ale czeka na mnie samolot, żeby mnie przewieźć tam, dokšd się udaję. Czy Ci powiedziałem, że Cię kocham? No to właśnie to robię. Całuję Cię wszędzie. `rp Fran~cois." `rp Przy tej lekturze ciało L~ei przypomniało sobie pieszczoty jej kochanka. Ogarnęła jš fala rozkoszy. "Ja też go kocham". Z westchnieniem szczęścia wsunęła list pod bluzkę na gołš skórę, by czuć na swej piersi ten kawałek papieru, którego dotykała jego ręka. Otworzyła list od Fran~coise. "Moja kochana siostrzyczko, Żyjemy tu dzięki handlowi Laure, która zdobywa dla nas nieco węgla i żywności. Prosi mnie, żebym Cię od niej ucałowała i zapewniła Cię, że wszystko jest w porzšdku. Przyjechała do nas Ruth. Nie poznałabyś jej, jest to teraz stara kobieta, która podskakuje przy najmniejszym hałasie. Wzięłyśmy nowego notariusza, żeby prowadził nasze interesy, znalazł nam godnego zaufania człowieka do zajmowania się winnicami w Montillac. Ale na wiosnę trzeba będzie powzišć decyzję: sprzedać czy nie. Laure i ja skłaniamy się do sprzedaży, za dużo przykrych wspomnień łšczy się z tš siedzibš i z tš ziemiš. Nie mamy pieniędzy, żeby odbudować dom, a myśl, że znajduje się w ruinie, doprowadza nas do rozpaczy. Co robić? Pierre chowa się zdrowo, biega wszędzie, trudno go upilnować. Wcišż ma tylko sześć zębów, zastanawiam się, czy to normalne. Charles, jak na swój wiek - jest zbyt grzecznym i cichym chłopcem. Często domaga się Ciebie, zwłaszcza w nocy. Poza tym ma się dobrze. Cioteczki też się coraz bardziej starzejš, ale jak zawsze sš dla nas niezwykle uprzejme. Włosy mi odrastajš, niedługo będę mogła chodzić bez turbanu. Nie mam żadnych wiadomości od Ottona, lecz czuję, że on żyje. To okropne nic nie wiedzieć o kimś, kogo się kocha i nie móc z nikim o nim porozmawiać, chyba że czasami z Laure. Ruth, jak się domyślasz, przyjęła wiadomość o wyzwoleniu Strasburga z wielkim wzruszeniem. Nadal sš przeprowadzane czystki. Nie zawsze zostajš ukarani Ci, co najbardziej zawinili. Wszyscy słuchajš stacji francuskiej w Baden_Baden, gdzie można usłyszeć znane głosy: Brinona, D~eata, Luchaire'a itd. Któregoś dnia podczas galowego wieczoru na cześć R~esistance w Com~edie_Fran~caise odczytano wiersz Claudela ku chwale generała de Gaulle'š. To było moje pierwsze wyjście. Wśród publiczności dostrzegłam dwie_trzy głowy pięknie spowite w zawoje... Niedaleko mnie jakiś dziennikarz mówił do swojego sšsiada, że ten wiersz został napisany w 1942 roku dla uczczenia marszałka P~etaina i że stosownie do obecnych okoliczności został nieco przerobiony: "Panie Marszałku, oto w pańskich ramionach Francja, która ma tylko pana i która odradza się powoli. Francjo, słuchaj tego szacownego człowieka pochylonego nad tobš, który przemawia do ciebie jak ojciec." Zabawne, czy nie? Laure zacišgnęła mnie do baru w "Crilloonie", gdzie ciśnie się tłum kobiet i angielskich, i amerykańskich oficerów w mundurach różnych broni, rywalizujšcych ze sobš elegancjš. U boku jakiegoś angielskiego pułkownika rozpoznałam dawnš kochankę pewnego niemieckiego generała. Ona też mnie poznała i puściła do mnie oko, jak gdyby chciała powiedzieć: "Taka to już robota!" Wreszcie aresztowali Petiota, był porucznikiem czy też kapitanem w F$f$i. Przygotowujemy dzieciom święta Bożego Narodzenia. Będzie nam Ciebie brakowało. Twoja kochajšca Cię siostra `rp Fran~coise." `rp Zdawało się, że Fran~coise zaczynała panować nad sytuacjš. Dla jej spokoju i bezpieczeństwa lepiej by było, gdyby Otto nie żył. Była dość silna, by sama wychować swojego syna. Nieważne, co się stanie z Montillac... Już sama myśl, że trzeba będzie się nad tym zastanowić, była nieprzyjemna. Należy zapomnieć, przekreślić wszystko to, co stanowiło sens jej życia. List Albertine zawierał same zalecenia i zapowiedź gwiazdkowej paczki, zawierajšcej wełniane pończochy i ciepłš bieliznę. Nie będzie to zbędny luksus, gdyż gabardynowe lekkie mundury Czerwonego Krzyża nie były wystarczajšcym okryciem przy zimnym wietrze dmšcym w równinnym kraju. L~ea bez końca obracała w palcach list od Laurenta. Wreszcie zdecydowała się go otworzyć. "Moja droga L~eo, Mam nadzieję, że zimno mniej Ci doskwiera niż 2 dywizji pancernej. Na widok swoich zziębniętych żołnierzy Leclerc kazał im zrobić kamizelki z króliczych skórek, czym zasłużył sobie na wdzięczność nas wszystkich. Po deszczu i błocie, śnieg i mróz. Pojazdy cierpiš tak jak i ludzie. Zapewne śledziłaś w prasie posuwanie się naszych wojsk. Po zdobyciu Baccarat piliśmy szampana w pucharkach z wygrawerowanš dłoniš w rękawiczce przeznaczonych dla Goeringa. Poznałem pułkownika Fabiena, komunistę, dawnego członka brygad międzynarodowych, zastępcę pułkownika Rol_Tanguy, dowódcę F$f$i w L'ile_de_France podczas wyzwalania Paryża. To ciekawy człowiek, zawsze chodzi w bryczesach i w zapiętej pod szyjš bluzie mundurowej. Z trzema tysišcami ludzi (prawie wszyscy pochodzili z przedmieść paryskich) podšżył za 2 dywizjš pancernš razem z F$f$i, którzy nadcišgnęli z różnych stron, przede wszystkim z grupy Janson de Cailly. Przyłšczona do 3 Korpusu Armii Amerykańskiej (Pattona) brygada paryska przyjęła nazwę Lotaryńskiego Ugrupowania Taktycznego. Na wniosek Fabiena przyłšczono ich do I Armii, którš dowodzi generał de Lattre. 10 grudnia w Vesoul dokonał przeglšdu swoich nowych rekrutów, z których część ma zaledwie siedemnaście lat. Ich integracja nie zawsze przebiega gładko. Z trudem przyjmujš rozkazy niektórych oficerów lub podoficerów, szczególnie tych w nowiutkich mundurach. Nazywajš ich "naftaliniarzami", a to przezwisko nie wymaga komentarza. Fabien jest człowiekiem ujmujšcym. W wieku siedemnastu lat zacišgnšł się do brygad międzynarodowych i został ranny. To on 30 listopada 1942 roku zastrzelił niemieckiego oficera na stacji metra R~epublique. Aresztowany, torturowany, uciekł z niewoli i podjšł walkę w podziemiu. Jego ojca rozstrzelali Niemcy, a żonę wysłali do obozu. Ostatnie dni przed marszem na Strasburg wszystkim dały się we znaki. Buis twierdzi, że to przez tę paskudnš pogodę ludzie szukajš zaczepki z byle powodu. Przez te wszystkie dni generał Leclerc był w pieskim humorze, w tę i z powrotem przemierzał wilgotne komnaty zamku Birkenwald, tego samego, w którym spędzał wakacje przyszły ojciec de Foucauld. O świcie 23 listopada lało jak z cebra, generał bezwiednie stukał laskš w podłogę, brwi miał ścišgnięte i przez prawš kość policzkowš przebiegały mu nagłe skurcze, znak największego wzburzenia. Dopiero o wpół do jedenastej do pomieszczenia, w którym zebrali się wszyscy oficerowie sztabu, wszedł motocyklista. W zgrabiałych palcach trzymał kartkę żółtego papieru od Rouvillois. Tekst był zaszyfrowany: "Tkanina jest w jodzie". Oznaczało to, że Rouvillois wkroczył do Strasburga. Generał Leclerc wybuchnšł gromkim śmiechem: "No dobra, ruszamy w drogę!", wykrzyknšł. Szczęśliwie się złożyło, że mieliśmy niewielkie straty, lecz jedna poruszyła wielu z nas. Śmierć kapelana dywizji, ojca Houchet, który był w Leclerkiem od Cazdu. Gdy generał się o tym dowiedział, w środku nocy popędził do szpitala. Widziałem, jak ocierał łzę przy zwłokach tego, którego wiara, wesołość, dobroć i bezgraniczne oddanie sprawiły, że stał się najbardziej lubianym i najbardziej szanowanym człowiekiem w całej dywizji. Dwa dni później ponieśliśmy go my, oficerowie, ponieważ żołnierze na których czekano i którzy mieli nieść trumnš, nie mogli dotrzeć do kaplicy. W niedzielę 26 listopada sztandar 12 kirasjerów powiewał nad placem Kl~ebera, na którym zgromadził się milczšcy i przerzedzony tłum. Wyczuwało się wielkie napięcie. Potem, powoli zaczęły się otwierać okna, zatrzepotały flagi, "Marsylianka" głucho przetoczyła się wzdłuż chodników, a potem ucichła. Dopiero przyjazd generała Leclerca sprawił, że mieszkańcy Strasburga dali się ponieść radości. Po pięciu dniach ruszyliśmy na spotkanie I Armii francuskiej, która podbiła Belfort i Mulhouse. Niemcy zostali teraz odcięci i zepchnięci na linię Renu. Gdy mówię, że wyruszyliśmy!... jak cofajšcy się osioł, jak by powiedział mój ojciec, bo leclerczycy nie mieli najmniejszej ochoty na wcielenie ich do I Armii. Pogoda jest paskudna. Deszcz, śnieg, burza, na całe szczęście duch 2 dywizji pancernej jest odporny na wszystko. Nawet nie tracimy humoru. Jeden przykład: któregoś dnia schroniliśmy się w budynku małej stacyjki, z tych, co to z jednej strony majš napis "przyjazd", a z drugiej "odjazd". Nad torami poleciała seria pocisków 88, co jest rzeczš dość rzadkš, gdyż Niemcy nie majš dużo artylerii. Gdy się podnieśliśmy, Georges Buis rzekł do la Hoie i do mnie, jednš rękš otrzepujšc z kurzu swój drelich, drugš zaś wskazujšc otwór wybity przez pociski: "Ci Niemcy! Konformiści jak zwykle." A myśmy ryknęli śmiechem, gdyż pociski wpadły przez... "Przejazd." Te sztubackie żarty niekiedy w samym wirze najbardziej zaciekłych bitew, to koleżeństwo, które niegdyś określiłbym jako koszarowe, pomagajš mi nie oszaleć, gdy myślę o cierpieniach i o śmierci Camille. Niekiedy w nocy, gdy zbyt dokuczliwe zimno nie pozwala mi zasnšć, widzę jej łagodnš twarz pochylonš nade mnš. Mam wówczas wrażenie, że mnie woła, że mówi mi: "Chodź. Połšcz się ze mnš... Nie zostawiaj mnie samej..." Czuję, jak gdyby przycišgała mnie jakaś pozagrobowa siła. Ależ ja jestem głupi! Wybacz mi, moja droga, malutka L~eo, że zasmucam Cię, Ty też jš kochałaś. Jak się ma Charles?... Ale może już z nim nie jesteś? Może i Ty znajdujesz się w jednym z tych miejsc, gdzie ginš ludzie... Gdyby tak nie było, mów mu, opowiadaj mu o jego matce i o mnie, niech zachowa jakieś wspomnienia z dzieciństwa. Niedługo Boże Narodzenie. Któż by pomyślał! Nigdy nie spędziłem świšt Bożego Narodzenia z moim synem... Rozpieszczaj go, jak możesz, nie żałuj mu ani cukierków, ani zabawek, ani świeczek choinkowych. Powiedz mu, że jego tatuś jeszcze więcej będzie o nim myślał tego wieczora. Tobie zasyłam wyrazy mojej najczulszej przyjaźni, `rp Laurent." `rp Na myśl, że będzie daleko od tych, których kochała, w te pierwsze święta Bożego Narodzenia w częściowo wyzwolonej Francji L~ea rozpłakała się, jak małe dziecko. Nasuwały się jej wspomnienia rozpieszczonej dziewczynki: ożywienie i chłód na pasterce w kościele w Verdelais albo pod średniowiecznym sklepieniem sanktuarium w Saint_Macaire; wzruszenie, gdy stała przed szopkš, i jej anioł_stróż poruszajšcy głowš i grajšcy pierwsze takty kolędy "Il est n'e le Divin Enfant...", kiedy wrzuciło się pienišżek do gipsowej urny, którš trzymał w dłoniach; radość pomieszana ze strachem na widok rzęsiście oświetlonej choinki jakby cudem ustawionej na podwórku przed domem; szybkie bicie serca, krzyki i nerwowe śmiechy, gdy otwierano drzwi salonu... a tam, przy kominku, na którym płonšł ogień z pędów winorośli, podarki od świętego Mikołaja, stos wielobarwnych paczuszek. Po chwili niepewności, udanego zaskoczenia, trzy siostry, potršcajšc się i piszczšc, jak szalone pędziły do swoich starannie wyczyszczonych bucików. Z jakš energiš rozdzierały papier, zrywały wstšżeczki, podskakiwały z radości, i biegły uściskać rodziców i Ruth, podejrzewanych o zmowę ze świętym Mikołajem! Później, gdy już podrosły, miały takie same szczęśliwe Gwiazdki i nigdy za nic na świecie nie chciałyby się znajdować tego dnia gdzie indziej. Wojna zniszczyła to wszystko... Dzięki wysiłkom L~ei, żeby podtrzymać tradycję, którš tak ubóstwiała, okupacyjne Boże Narodzenia, nawet jeśli były smutne, bez wystawności i z niewielkš ilościš gwiazdkowych prezentów, były jednak świętowane. To były pierwsze święta Bożego Narodzenia, które L~ea obchodziła z dala od rodzinnego domu. W tej chwili nic nie wydawało jej się bardziej okropne, zapomniała przy tym o otaczajšcych jš cierpieniach, o trwajšcej nadal wojnie i o wszystkich poległych, którzy stanowili teraz część jej życia. - Co ci jest? Jakieś złe wiadomości? - dopytywała się Jeanine Ivoy, która weszła do pokoju. L~ea, niezdolna do udzielenia odpowiedzi, bo aż zanosiła się od szlochu, potrzšsnęła tylko głowš. - No to dlaczego doprowadzasz się do takiego stanu? - Bo... to Gwiazdka... - wydusiła z siebie wreszcie. Jeanine z otwartymi ze zdziwienia ustami popatrzyła w osłupieniu na swojš czarujšcš przyjaciółkę, po czym sama nieoczekiwanie też zaczęła płakać. Jak długo umiera dzieciństwo!... Przez jakiś czas płakały obie, nie majšc odwagi spojrzeć na siebie, później ich spojrzenia się spotkały i gwałtownie wybuchnęły śmiechem padajšc sobie w objęcia. Dwudziestego czwartego grudnia wróciły późno, wyczerpane transportowaniem rannych do okolicznych szpitali. Powłóczšc nogami weszły do schodkach do domu. Przedpokój tonšł w półmroku, lecz z salonu padało ostre światło, dochodziły wesołe i ożywione głosy, przebijajšce się przez muzykš jazzowš. Co się dzieje? To nie leżało w zwyczajach tego domu. Zaintrygowane pchnęły drzwi i stanęły jak wryte na widok ogromnej choinki oświetlonej girlandami z lampek elektrycznych i przybranej kępkami waty udajšcymi śnieg. Wielki ogień płonšł na kominku, oparty na jego gzymsie z kieliszkiem w dłoni stał mężczyzna, który z uśmiechem ruszył w ich kierunku. - Tylko na was czekaliśmy, wchodźcie i zamknijcie drzwi. L~ea wolno zamknęła drzwi, po czym odwróciła się z rękoma za plecami, wcišż uczepiona rzeźBionej miedzianej klamki, której wzór boleśnie wgniatał się w jej ciało. Żeby nie upaść, oparła się o skrzydło drzwi i zachwycona, nie dowierzajšc własnym oczom, patrzyła, jak zbliża się do niej, jakby we mgle, mężczyzna, który jš zawsze zbijał z tropu. Fran~cois Tavernier z największym trudem rozgišł jej zaciśnięte palce. Podeszła do nich pani domu. - Panno Delmas, proszę oprzytomnieć, jest pani bardzo blada. To zapewne wzruszenie wywołane wizytš pani narzeczonego. Jej narzeczony? O kim ona mówi? Gospodyni cišgnęła dalej. - Dzięki majorowi Tavernier będziemy mieć prawdziwe Boże Narodzenie. Przywiózł samochodem wszystko, czego potrzeba do urzšdzenia wieczerzy. Proszę pójść się przebrać, jest pani cała zabłocona. Fran~cois skłonił się przed szacownš damš i rzekł ze swoim najczarowniejszym uśmiechem: - Jeśli pani pozwoli, odprowadzę pannę Delmas. - Proszę bardzo, panie majorze, przez ten czas skończymy nakrywać do stołu. L~ea dała się prowadzić jak lunatyczka. - Gdzie jest twój pokój? - Na górze. Gdy dotarli do pokoju, rzucił się na L~eę obsypujšc jš pocałunkami. Nie opierała się, nie była zdolna do jakiejkolwiek reakcji. Spostrzegł to, odsunšł się i przyjrzał badawczo trzymajšc jš na odległość wycišgniętych ramion. - Miałem nadzieję, że okażesz więcej zapału. W jednej chwili rozpaliła się. - Zwalasz się bez uprzedzenia, kiedy już myślałam, że cię diabli wzięli... Przed... przedstawiasz się jako mój narzeczony... rzucasz się na mnie i... Dlaczego się śmiejesz? - No, nareszcie zachowujesz się normalnie. Taka bierność, to do ciebie niepodobne. Zarumieniła się i zaczęła się szamotać w ściskajšcych jš ponownie ramionach. - Uspokój się, mamy mało czasu. Za to, że przyjechałem zobaczyć się z tobš, grozi mi sšd wojenny. Powinienem być w Colmar. - Dlaczego powiedziałeś, że jestem twojš narzeczonš? - Żeby się nie dziwiono mojemu niespodziewanemu przyjazdowi i pozwolono widzieć się z tobš sam na sam. Pocałuj mnie. Głupia była, że się tak spierała. Jej radość, gdy go zobaczyła, była tak wielka, że myślała, że umrze. Odwzajemniła mu pocałunki i pocišgnęŁa na jedno z łóżek. - Chodź - rzuciła. Kochali się, jak gdyby ich minuty były policzone, niezręcznie. Lecz ich ciała dostosowały się do tego pośpiechu i bardzo szybko w rozkoszy zatracili poczucie czasu. Dyskretne pukanie do drzwi przywołało ich do rzeczywistości. Poprawili ubrania prychajšc szaleńczym śmiechem. - Proszę - powiedziała L~ea. Do pokoju wsunęła się jej współmieszkanka. - Przepraszam, ale muszę się przebrać - powiedziała, nie odważajšc się na nich spojrzeć. - Ależ bardzo proszę, to ja powinienem prosić paniš o wybaczenie, że zatrzymałem L~eę. Zostawiam panie same. Obie dziewczyny przebrały się nie zamieniwszy ani słowa. Szampan, ostrygi i pasztet z gęsich wštróbek od Fran~cois Taverniera sprawiły, że wieczerza była bardzo wesoła. Pod koniec posiłku większość biesiadników miała lekko w czubie. Nieco po północy Fran~cois wstał, żeby się pożegnać. - Już!?... wykrzyknęli wszyscy chórem, oprócz L~ei, która zwiesiła głowę. - Niestety! Muszę być z powrotem rano. Bawcie się dalej beze mnie. Kochanie, odprowadzisz mnie do samochodu? - Do widzenia, panie majorze, dziękujemy za wszystko. Gdy wyszli na zewnštrz, targnęły nimi podmuchy burzy śnieżnej. Samochód pokrył gruby biały kożuch. Fran~cois otworzył drzwiczki i wepchnšł L~eę do środka. Jego zimne dłonie błšdziły pod spódnicš, póki nie odnalazły ciepła jej brzucha. - Porozpinaj mnie. - Nie - powiedziała, posłusznie wykonujšc jego polecenie. Skrępowani odzieniem kochali się z gwałtownościš i brutalnościš, którym przeczyły słowa, jakie sobie szeptali. Zdyszani patrzyli na siebie w migotliwym świetle lampki sufitowej. W milczeniu każde starało się utrwalić w pamięci obraz partnera. To na pewno przez ten mróz; L~ei wydało się, że łza toczy się po policzku i ginie we włosach kochanka. W sšsiedztwie na wieży kościelnej wybiła godzina druga. Fran~cois drgnšł i wysiadł z samochodu. - Muszę jechać. Włšczył silnik. Stojšc przy drzwiczkach L~ea drżała z zimna, choć okutana była w zalatujšcy benzynš pled. Zostawiajšc zapalony silnik, wzišł jš w ramiona. - Dokšd jedziesz? - spytała. - Do Alzacji. - Sam? - Nie, mój ordynans czeka na mnie w bistrze. Moje serce, nieprędko się zobaczymy. Z Alzacji pojadę do Rosji jako obserwator, wysłannik generała de Gaulle'a. - Ale dlaczego ty? - Och! Zapewne z tej prostej przyczyny, że znam rosyjski. Znał rosyjski!... Nigdy jej o tym nie mówił. Ale przecież tylu rzeczy o nim nie wiedziała. Życia by nie starczyło, żeby go poznać. - Fran~cois! - Nic nie mów... Jeśli będziesz mówić, nie będę miał odwagi wyjechać. Powiedz sobie, że zawsze cię odnajdę. Ale powiedz mi coś, co pomoże mi cierpliwie czekać, gdy będę o tobie myślał. - Kocham cię. - To właśnie chciałem usłyszeć. Taka jesteś skšpa w mówieniu "kocham cię". A teraz szybko wracaj do domu, zamarzłaś na sopel. - Nie!... Pocałuj mnie! Pocałował jš... - Idź już! Gwałtownie odepchnięta upadła na śnieg. Powstrzymał odruch, by rzucić się jej na pomoc. Ruszajšcy z miejsca samochód zwałami śniegu obsypał L~eę, która ani drgnęła. Dopiero kilka chwil później, któraś z koleżanek, zaniepokojona, że L~ea tak długo nie wraca, odnalazła jš zwiniętš w kłębek, prawie zagrzebanš pod śniegiem. Wspomagana przez pomocnika pałacowego przeniosła dziewczynę do jej pokoju, gdzie napojono jš goršcym grogiem i z termoforem ułożono do łóżka pod stosem koców. Spała do południa następnego dnia. 29 Szóstego lutego, nazajutrz po podpisaniu układu jałtańskiego, L~ea otrzymała dwa pomięte listy wysłane razem przez Czerwony Krzyż. Jeden pochodził od Laurenta i nosił datę 3 stycznia. "Moja droga, kochana L~eo, Jak każe zwyczaj, składam ci najlepsze życzenia noworoczne. Niech rok 1945 przyniesie Ci dużo szczęścia. Bardziej niż ktokolwiek inny stworzona jesteś, by być szczęśliwš. Masz w sobie siłę życia zdolnš przetrwać najgorsze udręki. Nie tak jak ja. Czuję, że opuszcza mnie wszelka chęć do życia. Walczę, jak mogę z tym niezdrowym impulsem, myślšc o Charles'u, lecz bardzo szybko moje ponure myśli wracajš do szczęśliwych dni bezpowrotnie minionych. Tutaj, w tym świecie błota i deszczu, granica między życiem a śmierciš staje się prawie niedostrzegalna. Powścišgliwość ludzi, którzy zgadzajš się oddać życie za słusznš sprawę, jest jednš z tych rzeczy, które mnie najbardziej wzruszajš, odkšd walczymy. Otóż w przeddzień ataku, o którym wiadomo, że padnie w nim wielu, że samemu można się znaleźć wśród poległych, w obozie panuje jakby powstrzymywany zapał. Żołnierze wymieniajš listy, starannie się golš, rozmawiajš ciszej. Wiedzš wcześniej niż sztab, że będzie miał miejsce atak. Nie trzeba żadnych sygnałów. Gdybyś widziała, jak piękne jest, jakby obmyte ze wszelkiego burdu, spojrzenie mężczyzny, który mówi sobie, że jutro... To tak, jak by widział dalej niż widzialne, sięgał wzrokiem poza samego siebie. Wojna to także i to, ta milczšca solidarność, ta godność, która rodzi śmiałków, legendarne postaci, bohaterów, istoty, które wzięte z osobna, nie zasługiwałyby na szczególne zainteresowanie, lecz które tutaj, przez swe poświęcenie, stajš się największe, pośród postaci historycznych mogš równać się z bojownikami roku 2, bohaterami spod Austerlitz i znad Marny. Te moje słowa zdziwiš cię tak samo, jak dziwiš mnie samego. Pewnie, gdybym nie przyłšczył się do Leclerca, gdybym nie był w 2 dywizji pancernej, jako pacyfista z przekonania wypowiadałbym inne opinie. Nie żyje się bezkarnie z ludźmi, którzy ginš tysišcami za wolność nie tylko Francji, lecz świata. Nie sposób nie zrewidować niektórych ukształtowanych w wygodnym życiu poglšdów i idei odrzucania przemocy. W ostatnim liście pisałem Ci o pułkowniku Fabien; zginšł 27 grudnia w idiotyczny sposób; od miny, z trzema swoimi towarzyszami. Dużo myślałem o jego córeczce, którš osierocił. Gdyby przydarzyło mi się to samo, nie zapomnij, że Camille i ja powierzyliśmy Ci nasze dziecko. W testamencie sporzšdzonym przed wyjazdem proszę, byś była jego opiekunkš. Mów mu o wojnie, ale po to, by jš znienawidził. Powiedz mu jednak, by nie żywił urazy wobec narodu niemieckiego: oszukano go. Za dobrze go znałem przed wojnš, mówiłem jego językiem, słuchałem jego muzyki, czytałem jego poetów, podziwiałem jego odwagę. Z przyjaciółmi z Berlina często piliśmy za Stany Zjednoczone Europy. Po tylu okropnościach trzeba będzie wielu mężczyzn i kobiet, by odnowić tę ideę i doprowadzić jš do szczęśliwego końca. Moja kochana L~eo, z poczštkiem tego roku modlę się do Boga, by miał Cię w swojej opiece i by Cię obsypał swymi dobrodziejstwami. Całuję Cię z resztkami miłości, jakie mi zostały. Twój przyjaciel, `rp Laurent." `rp - On umrze, w osłupieniu wyszeptała bezsilna L~ea. Długo obracała długi list pokrytymi jak i pierwszy stemplami. Charakter pisma nic jej nie mówił. Wreszcie zdecydowała się i rozerwała kopertę. Odczytujšc nazwisko umieszczone po lewej stronie kartki marnego papieru od razu zrozumiała i bez jednej nawet łzy zaczęła czytać. "Szanowna Pani, Nikt nie lubi być zwiastunem nieszczęścia. Jednak przez wzglšd na przyjaźń i poszanowanie dla danego słowa przybywam do Pani jako posłaniec ze smutnš wieściš: kapitan Laurent d'Argilat zginšł 28 stycznia. Wraz z nim poległo szesnastu oficerów ze zgrupowania taktycznego, a także major Puig i podpułkownik Putz podczas zdobywania Grussenheim, gdzie 2 dywizja pancerna poniosła więcej strat niż podczas przełamywania linii Wogezów i przed_Wogezów, wzięcia Salernes i zdobycia Strasburga. Rozkaz przewidywał sforsowanie rzeki Ill, dojście do Renu, przecięcie na pół niemieckiego worka od strony Selestat. Leżało pięćdziesišt centymetrów śniegu. Był mróz. Wielka biała równina poprzecinana zagajnikami, z biegnšcš we wszystkich kierunkach sieciš kanałów i rzeczek, stanowiła wspaniałe pole ostrzału dla hornissów, jangpanther pocisków 88. Trzecia kompania ruszyła do boju jako pierwsza i zajęła słynne skrzyżowanie 177. Druga wyprzedziła jš i otrzymała rozkaz zdobycia za wszelkš cenę Grussenheim. Z tyłu reszta regimentu z zapamiętaniem obserwowała walkę, drżała o kolegów zazdroszczšc im jednocześnie. Nie wykorzystywane w walce jednostki z własnej woli oddawały swoje zapasy amunicji, żeby czoło mogło szybciej odzyskiwać swojš pełnš sprawność bojowš. Właśnie podczas tego ataku poległ nasz przyjaciel. Jego czołg wybuchł o kilka metrów od mojego. Pod wpływem eksplozji jego ciało zostało wyrzucone na zewnštrz. Później wróciliśmy po niego. Zdawało się, że śpi, jego twarz była pogodna, a ciało nie nosiło widocznych obrażeń. Spoczšł na wiejskim cmentarzu, zanim zostanie przewieziony do rodzinnego grobowca. Wszyscy koledzy nie mogš go odżałować. Szedł na spotkanie śmierci. A może jej szukał? Gdybym Pani opowiedział, co zrobił w Herbsheim, nie uwierzyłaby mi Pani, a i Pani, i ja bylibyśmy zmieszani. Sposób, w jaki uprawia się miłość ze śmierciš, jest bardzo osobisty. To tajemnica. Wartościowi ludzie, którzy popełniajš samobójstwo lub posuwajš się do granic sacrum, pozostawiajš na ogół list, w którym piszš tylko tyle: "Nie szukajcie wytłumaczenia, ja sam go nie znam..." Nie sšdzę, by można było na pewno wiedzieć, dlaczego ryzykuje się swoje życie na wojnie. Robi się tak, bo "tak wypada". Laurent nie zostawił żadnej kartki i dobrze, że tak się stało. "Wspaniały oficer", powiedział do mnie pułkownik. W ustach tego sceptyka to nadzwyczajny komplement, lecz, moim zdaniem, był on czymś więcej, był człowiekiem, który odwagš maskował słabości. Proszę Pani, dzielę Pani ból i szczerze Jej współczuję. Zapewniam o moim oddaniu i o moim smutku, `rp Georges Buis." `rp A więc połšczył się z Camille. Mimo swego smutku, L~ea uważała, że tak jest lepiej. Co prawda był Charles i można by uznać za tchórzostwo pozostawienie go bez żadnych krewnych, nie liczšc rodziny Delmas, ale Laurent pragnšł śmierci... - Panno Delmas, wezwaliśmy paniš, żeby poinformować o pani przyszłej misji. Została pani wybrana, by konwojować z Brukseli do Cannes ciężko rannego oficera brytyjskiego, który ma spędzić kilka tygodni na rekonwalescencji nad Morzem Śródziemnym. L~ea z trudem powstrzymała swš radość. Z każdym dniem praca cišżyła jej coraz bardziej. Prowadzenie ambulansu po wyboistych drogach nie należało do przyjemności, lecz zbieranie rannych i pamiętanie o ich rękach i nogach, gdzieś tam rozrzuconych, niesienie im pierwszej pomocy, słuchanie jęków, patrzenie na ich łzy na widok amputowanych kończyn, słuchanie, jak przed śmierciš przyzywajš matki, wycišganie niemowlaków spod gruzów, życie w błocie, krwi, ropie i odchodach, to była bez przerwy powtarzajšca się okropność. Od otrzymania zawiadomienia o śmierci Laurenta koszmary powróciły ze zdwojonš siłš; ani jednej nocy, podczas której nie widziałaby Camille, jak czołga się do swojego dziecka, i człowieka z nożem w Orleanie, nie słyszałaby krzyków konajšcej Bernadette Bouchardeau. Krew w dzień, krew w nocy, żyła w strachu przed zaśnięciem i obawie, że się obudzi. Może lepiej zniosłaby swoje zadania, gdyby - z wyjštkiem Jeanine IVoy - jej nowe koleżanki, a zwłaszcza zwierzchniczka, nie dawały jej odczuć swojej zazdrości i nie udzielały jej stale napomnień. Wszystkie najcięższe prace przypadały w udziale zawsze jej: czyszczenie butów, mycie ambulansów, zamiatanie pomieszczeń biurowych. Na poczštku zgadzała się na wszystko, sšdziła bowiem, że należy to do jej obowišzków, lecz bardzo szybko zdała sobie sprawę, że wcale tak nie jest. Gdy wyraziła swój sprzeciw, dano do zrozumienia, że łatwo obejdš się bez jej usług. Dlatego tym większe było jej zdziwienie, że powierzajš równie odpowiedzialnš, co przyjemnš misję. - Widzę, że to paniš dziwi - cišgnęła jej rozmówczyni - należy to przypisać jedynie pani znajomości angielskiego. Pani dobrze mówi po angielsku, prawda? Tak podano w pani aktach. L~ea przytaknęła, obawiajšc się, że poproszš jš, by powiedziała kilka zdań w języku Churchilla. Jej angielszczyzna była szkolna, a ponadto od kilku lat nie używała tego języka. - Wyjedzie pani jutro z konwojem udajšcym się do Belgii. W Brukseli nawišże pani kontakt z działaczami Belgijskiego Czerwonego Krzyża. W tej teczce znajdzie pani wszelkie informacje, a także dokumenty upoważniajšce paniš do swobodnego poruszania się po Belgii i Francji. Ma pani wolne aż do wyjazdu. Szczęśliwej podróży. - Dziękuję pani. Do widzenia. Swoje pół dnia swobody wykorzystała L~ea na to, żeby umyć włosy w salonie fryzjerskim, urzšdzonym w baraku nie opodal zamku. Gdy stamtšd wyszła z czystymi i przystrzyżonymi włosami, poczuła się innš kobietš i zaczęła patrzeć w przyszłość z pewnš nadziejš. Tej nocy nie dręczyły jej koszmarne sny. Nazajutrz pożegnała się z dziewczętami i bez żalu opuściła ten północny region. 30 Gdyby nie ranni pchani na małych wózkach i tłum, w którym przeważały mundury wojsk alianckich L~ea czułaby się jak na wakacjach. Od blisko miesišca pławiła się w słodkim farniente i wiodła hulaszcze życie w towarzystwie "swojego" rannego. Sir George Mc$clintock, pułkownik armii Jej Królewskiej Mości, był oryginałem: Irlandczykiem, który wolał burbona od herbaty, karty do pokera od map sztabowych i palił grube cygara. Odznaczał się nieodmiennie doskonałym humorem, odwagš graniczšcš z głupotš, i - jak twierdzili jego koledzy - uganiał się za spódniczkami jak namiestnik Gwardii, a ponadto był niesłychanie bogaty. Takiego właśnie mężczyznę miała pielęgnować L~ea. Ranny pod Dinan podczas ofensywy w Ardenach, tak blisko otarł się o śmierć, że nie miał ochoty oszczędnie gospodarować dniami, jakie mu jeszcze pozostały do przeżycia. Gdy tylko mógł już poruszać się o kulach, rzucili się z L~eš w wir zabaw: koktajle, garden parties, bale, pikniki, przejażdżki po morzu, wypady na wieś. Domagał się jej stałej obecności przy sobie mówišc, że gdy tylko jš ujrzał, wiedział, że ta mała Francuzeczka z włosami w nieładzie, o drżšcych ustach, dumnym i niespokojnym spojrzeniu, z zachwycajšcym ciałem pod źle skrojonym kostiumem całkiem odmieni jego życie. W zamian za kilka funtów, zażšdał, by dostała sšsiedni pokój w hotelu "Majestic". Zmęczony, przez kilka pierwszych dni dużo spał. wieczorem pištego dnia poprosił, żeby go zawieziono do hotelowej jadalni. Dostał nerwowego tiku, gdy ujrzał zajmujšcš miejsce naprzeciw niego L~eę w mundurze, nienagannej bluzce koszulowej ze starannie zawišzanym krawatem i w wyczyszczonych do połysku pantoflach na płaskim obcasie. - Nie ma pani żadnego innego stroju? - spytał ze zdegustowanš minš, z akcentem, który na poczštku rozbawiał L~eę do łez. Zaczerwieniła się, poczuła się brzydka. - Nie mam nic innego. Jeśli pan się mnie wstydzi, mogę zjeść kolację w moim pokoju. - My dear, proszę mi wybaczyć, nie chciałem pani dotknšć. W tym też wyglšda pani uroczo, ale... to trochę monotonne. Nazajutrz do hotelu przybyli krawcy i szewcy z la Croisette; z poczštku L~ea wymawiała się, lecz ustšpiła, gdy ujrzała suknie wieczorowe: jednš z czarnego muślinu, drugš z zielonej tafty, i wspaniałe włoskie czółenka z "prawdziwej" skóry, co było niesłychanym wprost luksusem! Ponieważ wieczory były jeszcze chłodne, zażšdał, by w prezencie przyjęła krótkš pelerynę ze srebrzystych lisów. Dwa dni później towarzyszyła mu na garden_party wydawanym przez klub amerykański. Jak paw pysznił się jej powodzeniem. Mężczyźni prześcigali się w usługiwaniu jej, na wyścigi podsuwali jej kieliszki szampana, szklaneczki z sokiem pomarańczowym czy lemoniadš, talerzyki z ciasteczkami, kremy lub owoce. L~ea śmiała się, zachowujšc się jak dawniej z kokieteriš beztroskiej i rozpieszczonej młodej dziewczyny. Na poczštku marca, otrzymawszy wiadomość z Londynu, George Mc$clintock oznajmił jej, że wzywajš go do Anglii. L~ea prosiła go, by zabrał jš ze sobš, za nic na świecie nie chciała bowiem wracać do Amiens. - Pan mnie jeszcze potrzebuje - mówiła. - Teraz już zawsze będę pani potrzebował - powiedział z niezwykłš u niego powagš. - Widzi pan - odrzekła z ulgš. Uśmiechnšł się, napomykajšc o trudnościach administracyjnych. Niełatwo było uzyskać zgodę Francuskiego Czerwonego Krzyża w Cannes, a potem w Paryżu. Dokument, zlecajšcy L~ei misję, opatrzony był zadziwiajšcš liczbš pieczštek. Pomimo bombardowań i częstych alarmów, strachu, jakie wywołały V_#1 i V_#2, tydzień spędzony w Londynie okazał się równie szaleńczy jak pobyt w Cannes. Wyglšdało to tak, jak gdyby wszyscy chłopcy i dziewczęta, z których najstarsi nie dobiegli jeszcze trzydziestki, z frenetycznš zachłannościš rzucali się w wir tańca, flirtów i pijaństwa, by odbić sobie stracony czas i w alkoholu, i dymie papierosów zapomnieć, że wojna jeszcze się nie skończyła. Pewnego ranka na tacę ze śniadaniem pomiędzy breakfast_tea i jajka na bekonie, trafił list od Mathiasa, przesłany przez Laure z Paryża, a który dotarł do Francji przedziwnymi drogami prowadzšcymi między innymi przez Szwajcarię. Nie sposób było odczytać datę na kopercie. Natomiast Mathias zapomniał opatrzeć list datš. "Moja Ukochana, "Mój honor zwie się wierność". To zdanie wypisano na bramie wejściowej obozu w Wildfletten, gdzie dołšczyłem do francuskich oddziałów Waffen S$s. Tę dewizę przejmuję za swojš, gdy myślę o Tobie. Jest to dewiza Waffen S$s. Obóz położony jest na stoku porośniętej lasem góry, w starannie utrzymanym parku. Kilka małych budynków rozsypanych pośród zieleni wzdłuż starannie wygracowanych alejek wiodšcych do Adolf Hitler Platz. Obowišzuje żelazna dyscyplina, a ćwiczenia sš mordercze. Z poczštku wielu z nas mdlało podczas ćwiczeń, teraz wszyscy mamy ciała atletów, zresztš ci, co nie nadšżajš, sš kierowani do innych jednostek. Dyscyplina ta jest niezbędna, by powstrzymać cztery do pięciu tysięcy młodych mężczyzn rwšcych się do walki. Cieszę się, że tak się dzieje, pomaga mi to nie myśleć o Tobie zbyt wiele. W listopadzie dojechało do nas dwa tysišce granatowych policjantów. 12 listopada złożyli oni - niektórzy niechętnie - przysięgę na wierność Hitlerowi w obecności Darnanda i Degrelle'a. Był przejmujšcy zišb. W zadymce śnieżnej legioniści z L$v$f defilowali w doskonałym porzšdku. Defiladę odbierali brigadef~uhrer Krukenberg i oberf~uhrer Puaud. Ale największe wrażenie wywarło na francs_gardes przemówienie naszego kapelana, Jego Eminencji Biskupa Mayola de Lup~e, który wygłosił je, dosiadajšc swojego konia, w galowym mundurze oficera Waffen S$s, na którym lśnił pektorał. Nie reagujšc na siekšcy go po twarzy śnieg, mówił o F~uhrerze, jak by to był Bóg, a jego błogosławieństwo przypominało hitlerowskie pozdrowienie. W tym dziwnym miejscu, gdzie powiewała trójkolorowa flaga, flaga wojenna Rzeszy i czarny sztandar S$s, policjanci z podniesionymi ramionami powtarzali za trzema towarzyszami broni, którzy wystšpili do przodu i stali przed oficerem trzymajšcym nagi miecz: "Przysięgam, że będę posłusznie i wiernie służył Adolfowi Hitlerowi, dowódcy Waffen S$s, w walce przeciwko bolszewizmowi, jak przystało na lojalnego żołnierza." Zauważyłem, że nie wszyscy podnieśli ręce do przysięgi. Nigdy nie zapomnę dnia mojej własnej przysięgi, której słowa brzmiały nieco inaczej. Odbyło się to bardzo skromnie, między dwoma dębami, jak każe germański zwyczaj. Skrzyżowano dwa kordelasy, na których była wyryta nasza dewiza, a oficer, w imieniu nas wszystkich, po niemiecku złożył na nie przysięgę. My powtórzyliśmy za nim po francusku: "Przysięgam ci, Adolfie Hitlerze, F~uhrerze Niemców i reformatorze Europy, że będę wierny i dzielny. Przysięgam być posłuszny Tobie i dowódcom, których mi wyznaczysz, aż do śmierci. Tak mi dopomóż Bóg!" Nigdy też nie zapomnę pierwszego razu, gdy oddałem pozdrowienie hitlerowskie, krzyczšc: "Heil Hitler!" Tego dnia poczułem, że ostatecznie zerwałem ze swojš przeszłościš. Tutaj nie ma żadnej różnicy w traktowaniu oficera i szeregowego żołnierza. Nie ma przywilejów. Nie ma oddzielnej mesy dla szeregowców, podoficerów, czy oficerów, wszyscy jedzš razem, i to samo. Jeśli jest kolejka sznapsa, najpierw obsługujš żołnierzy, a pomiędzy oficerów dzielš to, co zostaje. Im ktoś ma wyższy stopień, tym więcej ma obowišzków. Podczas cotygodniowych kolacji, które nazywajš Kamaradschaft, prosty żołnierz może żartować ze swoich zwierzchników i nie wolno go ukarać, w przeciwnym razie grożš za to różne sankcje. To właśnie najbardziej dziwi nas, Francuzów, którzy przywykliśmy do posłuszeństwa wobec naszych przełożonych, do stania przed nimi na baczność i mieszkania w ciasnocie w barakach, kiedy tamci leniš się w złoconych salonach. Tutaj robiš z nas nowych ludzi. Życie w Wildflecken jest bardzo ciężkie: pobudka o szóstej, gaszenie światła o dwudziestej. Przechodzimy piekielny trening: lodowaty prysznic, zbiórka, pozdrowienie Hitlera, kawa, a potem już bezlitosne ćwiczenia, manewry, marsze... Nasz jedyny odpoczynek stanowiš teoretycznie wykłady z uzbrojenia i strategii. Wieczorem walę się na łóżko i niezmiennie gwizdki zrywajš mnie na nocne ćwiczenia. Trzeba po omacku zebrać pełny rynsztunek i zanurzyć się w lodowatš ciemność, która przenika cię na wskroś. Przez dwa ostatnie tygodnie nie mogłem spać dłużej niż cztery godziny pod rzšd. Mam wrażenie, że nic nie jem - gdzie się podziały nasze sute podwieczorki w Montillac? Kapuśniak z ziemniakami w popołudnie, kiełbasa o pištej, trochę margaryny na czarnym i lepkim chlebie... Zdumiony jestem, że nam to wystarcza do zregenerowania sił i pozwala zachować jasność umysłu. I nawet najbardziej francuscy spośród Francuzów zdajš się przystosowywać do tej diety. Jednak nie wszystko wyglšda tak różowo i od jakiegoś czasu atmosfera się psuje, szczególnie ze względu na policjantów, wielu z nich nie jest w stanie przystosować się do tych warunków. Prawie każdego dnia od utworzenia brygady Charlemagne, francuscy esesmani przyłšczajš się do jednostek wyjeżdżajšcych na front. Tak wišc niektórzy trafiajš do dywizji Wiking albo do dywizji Totenkopf. Naszym komandorem jest oberf~uhrer Edgar Puaud, dowodził on L$v$f w Rosji. Od kilku dni jestem już prawdziwym esesmanem: noszę wytatuowanš pod lewš pachš literę odpowiadajšcš mojej grupie krwi. Dzięki temu mamy szansę, że zostaniemy uratowani, jeśli zostaniemy ranni, i stwarza to nam zagrożenie, że zostaniemy zabici, jeśli dostaniemy się do niewoli. Wszyscy niecierpliwie oczekujemy wyjazdu na front. Sšdzimy, że to już kwestia dni. Wczoraj kolegom udało się skombinować i przemycić do obozu kilka butelek niemieckiego wina. Jest to surowo zabronione. W chwili gdy odkorkowywaliśmy butelki, o mało nie przyłapał nas brigadef~uhrer Krukenberg. Myślę, że nie dał się nabrać, bo usłyszałem, jak powiedział wychodzšc: "Ach! Ci Francuzi!" Jak wyszedł, wypiliśmy jego zdrowie. Wino, białe, raczej wytrawne, ale o silnym bukiecie, było niezłe. Oczywiście, gdzie mu do wina z Montillac. Zastanawiam się, czy winobranie było dobre i czy odbyło się w lepszych warunkach. Gdzie jesteś? Nie mogę sobie wyobrazić Ciebie gdzie indziej niż tam. Ta ziemia pasuje do Ciebie. JEśli otrzymasz ten długi list i jeśli starczy Ci cierpliwości, by go doczytać do końca, to tak, jakbyśmy sobie trochę razem pogwarzyli. Nie zapominaj o mnie i wiedz, że aż do końca będę o Tobie myślał. `rp Mathias" `rp Herbata ostygła, a marmolada z pomarańczy miała dziwny smak. L~ea spróbowała wyobrazić sobie Mathiasa w mundurze S$s, ale nie udawało jej się to. Miała wrażenie, że wskutek niesamowitego nieporozumienia na samym poczštku z miłego i wesołego chłopaka stał się gotowym na wszystko brutalem. Lecz czy nie było to tak samo absurdalne, jak jej obecność w Londynie w starym wygodnym hotelu, w którym szyby zastšpiono natłuszczonym papierem? Zastukano do drzwi. - No więc, dostaliśmy wiadomości z kraju? - spytał George Mc$clintock wchodzšc do pokoju. Widok poczciwego oblicza Anglika wywołał smutny uśmiech na twarzy L~ei. - Co pani jest?... Coś nie tak? - Nie, nie, nic takiego. - No to wstawać! Wyjeżdżamy. - A dokšd jedziemy? - Do Niemiec. - Do Niemiec!... - Yes, muszę dobić do drugiej armii. - Ale przecież pan dopiero co wrócił do zdrowia! - Lekarz, jeden z moich przyjaciół, uznał mnie za zdolnego do służby. Nie widzę tu miejsca dla siebie, gdy moi towarzysze dajš się wybijać. - A ja? Co ja mam robić w tym czasie? Spokojniutko czekać tutaj końca wojny, wracać do Amiens czy do biura w Paryżu? - Ależ nie, jedzie pani ze mnš. - Jadę z... - Tak, jeden z moich przyjaciół jest, jak to wy nazywacie?... przewodniczšcym Brytyjskiego Czerwonego Krzyża... - Istotnie, ma pan wielu przyjaciół. - Yes, niekiedy jest to przydatne. Opowiedziałem mu o tym, jak dobrze zna się pani na sprzęcie zmotoryzowanym i o pani znakomitej kompetencji w pielęgnowaniu rannych. - To pan tak twierdzi, lepiej będzie, żeby nie wystawiał mnie na próbę. - Osoba, która zajmuje się kierowcami ambulansów, jest przyjaciółkš pani de Peyerimhoff. Za kilka dni powinna pani otrzymać informację o tymczasowym wcieleniu do służb naszego Czerwonego Krzyża. Odrzuciła koce i pobiegła ucałować Anglika w oba policzki. - Jest pan cudowny, George. Jak pan odgadł, że chciałam pojechać do Niemiec? - OD chwili naszego przyjazdu tutaj nie przestaje pani o tym mówić. Tydzień później L~ea otrzymała rozkazy i została oddana do dyspozycji naczelnego lekarza Hughesa Glyn Hughesa, szefa służb medycznych w drugiej armii brytyjskiej. W nocy 5 kwietnia wylšdowała pod Duisbourgiem, około pięćdziesišt kilometrów od linii frontu. Wówczas to zaczęŁo się dla niej zstępowanie do piekieł. 31 Setki kilometrów dalej Mathias również przechodził piekło. 12 stycznia 1945 roku trzy miliony doskonale uzbrojonych żołnierzy rosyjskich, wspieranych przez czołgi i lotnictwo, rozpoczęły marsz od Bałtyku do Czechosłowacji, by ostatecznie zgnieść to, co pozostało z dumnej, butnej armii Rzeszy. Siedemnastego lutego dywizja Waffen S$s Charlemagne wyruszyła na front. 22 lutego dotarli do Czarnego, sporej osady na Pomorzu. Było bardzo zimno, lodowaty wiatr dšł pośród krajobrazu jezior i lasów. W oczekiwaniu na ciężki sprzęt zajęLi dawny obóz wehrmachtu przekształcony w stalag. W oddali słychać było huk armat. Regiment Mathiasa, regiment 57, rozłożył się na południowym wschodzie miasta. Zaraz po przyjeździe obersturmf~uhrer Feunay udał się w objazd pozycji w towarzystwie oberjunkra Labourdette i Mathiasa. Po mrozie nagle przyszła odwilż, przemieniajšc polne drogi w bagno, w którym grzęzły konie i wozy wyładowane ciężkim sprzętem i skrzyniami z amunicjš. Ludzie w dziesięciu unosili pojazdy, by wyrwać je z gliny. Wieczorem, który zapadał wcześnie, znowu ściskał mróz. Drogami cišgnęły nie kończšce się konwoje uciekajšcych przed Rosjanami uchodźców. W zadziwiajšcej ciszy starzy ludzie, kobiety, dzieci z błędnymi spojrzeniami dreptali w błocie. Wśród nich znalazło się też kilku łotewskich esesmanów, brudnych i rozmamłanych, z rękoma w kieszeniach, z zagubionym spojrzeniem. Pierwsza potyczka miała miejsce pod Uniechowem. Bardzo szybko przerodziła się w masakrę, bili się jeden na dziesięciu przeciw radzieckim czołgom. Pociski artyleryjskie i torpedy zmiotły pozycje francuskiej S$s. W pobliżu Mathiasa wykrwawiał się, z poszarpanš nogš, jeden z jego towarzyszy. Feunay wydał rozkaz utrzymania pozycji. Przez całš noc na dworzec w Czarnem przybywały nowe konwoje i jechały prosto na front. Bardzo szybko kompanie 58 regimentu znalazły się w powodzi ognia. O świcie tysišce Rosjan z przeraźliwym wrzaskiem ruszyło na nich do ataku. Odparli ich dwukrotnie, lecz niebawem zostali rozgromieni, ulegli liczebnej przewadze nieprzyjaciela. Padł rozkaz odwrotu. Ci, którzy ocaleli, przegrupowali się i czekali. Podczas bitwy łšczność źle działała. Dywizja Charlemagne wyszła na linie bez jednej choćby radiostacji. Łšcznicy jeździli od kompanii do kompanii przekazujšc rozkazy sztabu. Koło południa odgłos nadcišgajšcych czołgów stał się ogłuszajšcy. Francuzi kryli się w zamaskowanych wykopach na brzegu lasu. Posuwajšc się lasem, ludzie Feunaya próbowali połšczyć się z 58 regimentem, z którego odnaleźli tylko kilku niedobitków błšdzšcych wśród drzew, cišgnšc rannych. Wieczorem wrócili pod Czarne do obozu, który opuścili rano. Wyczerpani, połknšwszy grochówkę, zasnęLi w barakach na siennikach pełnych robactwa. Na cztery i pół tysišca żołnierzy, którzy wyruszyli z Wildflecken, półtora tysišca poległo lub zaginęło. Jak na bitwę, która trwała zaledwie dwa dni, był to smutny bilans. Niedobitki dywizji Charlemagne zdołały przegrupować się w Szczecinku, szesnatotysięcznym miasteczku, które zajęli uchodźcy i żołnierze. Wiadomość o śmierci Jacques'a Doriot odebrała odwagę tym, którzy zacišgnęLi się, idšc w jego ślady. 5 marca wraz z jednš kompaniš wehrmachtu z rozpaczliwš zaciekłościš walczyli pod Karlinem. Niedaleko od Mathiasa wyleciał w powietrze niemiecki czołg. Wydostał się z niego żołnierz, który gnał na oślep przed siebie w płonšcym mundurze. Rzucił się na niego lekarz, by zdusić ogień. Mathias dogonił ich i pomógł lekarzowi przenieść cicho pojękujšcego mężczyznę w spokojne miejsce. Ranny zgubił hełm, a plecy miał zupełnie zwęGlone. "Biedny facet", pomyślał Mathias wracajšc do walki. Nagle zatrzymał się i zawrócił. Pochylił się nad konajšcym, obmył mu twarz garściš śniegu i wytarł jakimś tłustym gałganem. Nie miał cienia wštpliwości. - Kapitanie Kramer..., słyszy mnie pan? Twarz rannego drgnęła na to wezwanie po francusku. Z trudem rozwarł powieki i popatrzył na niemieckiego żołnierza, którego nie sposób było rozpoznać pod pokrywajšcš jego twarz warstwš brudu i błota. - Kapitanie Kramer, jestem Mathias... z Montillac. - Montillac... - Tak, pamięta pan, L~ea... - Fran~coise... - Tak. - Fran~coise... Mój syn... Otto spróbował się unieść, lecz zrezygnował i powiedział słabnšcym głosem: - Proszę zabrać... z kieszeni... moje dokumenty... i list... to do Fran~coise. JEśli... pan to przetrwa... niech go pan jej odda... i te papiery... Niech pan przysięgnie... - Przysięgam. Mathias poszperał w kurtce mundurowej. Wyjšł portfel starannie zawinięty w kawałek ceratki, która przypominała mu ceratę w kuchni w Montillac, i wsunšł go sobie na gołe ciało za pazuchę. Konajšcy nie spuszczał z niego wzroku. Skinieniem głowy wyraził swojš zgodę. ZBliżali się Rosjanie. Mathias musiał odejść. Otto spróbował coś powiedzieć i Mathias domyślił się raczej, niż dosłyszał: - Dlaczego... Francuz... jest tutaj? Wzruszył ramionami. Cóż mógł odpowiedzieć? Brigadef~uhrer dał rozkaz ewakuacji. Batalion Mathiasa spróbował wymknšć się w stronę Odry, a potem w kierunku Białogardu. Batalion Bassompierre'a został, by zwišzać siły nieprzyjacielskie. W cichš i mroźnš noc w łunach pożarów, które rozjaśniały Karlino, żołnierze 57 regimentu posuwali się do przodu metr po metrze, ukrywajšc się w dzień, maszerujšc pod osłonš ciemności, przemykajšc się o kilka kroków od "Popowów", jak nazywali Rosjan. Potyczki były krótkie i zacięte. Amunicja była na wyczerpaniu, konie padły lub uciekły. Od dawna jedynym ich pożywieniem było to, co ukradli w niemieckich domach, w których płakały zgwałcone kobiety i dziewczęta. Gdy w domach nie było już nic do jedzenia, jedli surowe buraki, od czego dostawali dyzenterii. Zasypiali zwinięci w kłębek, przytuleni do siebie, by się rozgrzać. Budzili się zżerani przez wszy. Brud zbierał się w fałdach skóry. Niektórzy spryciarze mówili, że im tak cieplej i że to ich chroni od wszy. Jak automaty, ze stężałymi twarzami, z maskš zmęczenia, spod której błyszczały podkršżone, przekrwione oczy parli do przodu. Wróg był wszędzie i nękał ich bez ustanku. Nagle mróz puścił, pola pokryły się delikatnš zielonš mgiełkš. W jakimś lesie, gdzie się wyczerpani zatrzymali, stšpali po kobiercu z fiołków. Mathias wycišgnšł się na nim, wdychajšc woń kwiatów. Z L~eš przeżywali zawsze pełne wzruszenia chwile, gdy odkrywali pierwsze fiołki w zacienionej części kalwarii. Gdy był dzieckiem, robił z nich bukieciki, które roztaczały cudowny zapach w sypialni dziewczynki. Swoimi pokrytymi odciskami dłońmi narwał kwiatów pod drwišcymi z poczštku spojrzeniami kolegów. A potem jakby popchnięci jakšś instynktownš siłš, sami zerwali po kilka fiołków i ostrożnie wsunęli je do etui z dokumentami. To poprawiło im samopoczucie. W nich też zrodziła się nadzieja, że i dla nich nastanie wiosna. - Jesteśmy obrzydliwi - rzekł jeden z nich. Popatrzyli po sobie. To prawda, byli obrzydliwi. Skrajem lasu płynęła rzeczka. Zerwali z siebie brudne mundury, wytrzepali ubrania, z których sypały się ogromne wszy, i wskoczyli do wody. Ależ była zimna! Nie mieli mydła, więc szorowali się zawzięcie garściami piasku, śmiejšc się jak smarkacze. Wysuszyli się gonišc nago wokół drzew. Feunay przyglšdał się im w zamyśleniu. Od dawna już nie mieli skarpet. zapożyczyli sobie "rosyjskie skarpety": kwadrat materiału, na którym stawiało się stopę. Najpierw zasłaniało się palce, potem zawijało lewš stronę, potem prawš i silnie pocišgało za to, co pozostawało z tyłu. Jeśli poły były starannie założone, z łatwościš można było wcišgnšć buty z cholewami. Doskonale chroniło to od obtarcia i trzymało nogę. O drugiej nad ranem dotarli w pobliże płonšcego Białogardu, przeszli przez cmentarz i zniknęli w mroku nocy. Koło czwartej oberf~uhrer Puaud dotarł do miasta z większš częściš dywizji, z blisko trzema tysišcami ludzi. Rozproszone stanowiska rosyjskie powitały ich ostrzałem z karabinów maszynowych i moździerzy. ŻOłnierze z Waffen S$s wślizgnęli się do miasta ripostujšc. Ci, którzy przeszli przez główny plac w łunie pożarów, musieli przestępować przez tysišce trupów starców, dzieci i kobiet. Ranny w łydkę Puaud szedł do przodu jak lunatyk z twarzš jeszcze bardziej czerwonš niż zwykle. Za miastem strzały ucichły, zastšpił je huk silników, zgrzyt gšsienic, który odbijał się złowróżbnym echem na równinie. Wróg był wszędzie. Dywizja Charlemagne poruszała się we mgle. Gdy nad ranem mgła się rozrzedziła, znaleźli się nagle wśród pojazdów pancernych armii radzieckiej na ogromnej odsłoniętej równinie. Po obu stronach dało się zauważyć jakby zaskoczenie. Czas stanšł w miejscu, wszystko ucichło... a potem, bardzo szybko, zaczęła się jatka... W cišgu niecałych dwóch godzin główne siły dywizji Charlemagne zostały unicestwione... Rannych dobito, resztę żołnierzy zebrano w gromadę i pognano drogš do obozów jenieckich. Niektórym udało się zbiec do lasu. Pięciuset żołnierzy z batalionu, w którym znajdował się Mathias, dotarło do zamku Meseritz w opłakanym stanie; ranni, chorzy na dyzenterię, lecz szczęśliwi i dumni ze swych dowódców, którzy na razie wycišgnęli ich z "kotła". Dwa dni później przy słonecznej pogodzie, odwszeni, ogoleni, z broniš na ramieniu, znowu ruszyli w drogę wiodšc ze sobš dwustu pięćdziesięciu żołnierzy, niedobitków 58 regimentu z S$s Holstein, regimentu węGierskiego i dywizji S$s Nordland. Celem było dotarcie pod dowództwem Krukenberga do ujścia Odry. Regę przeszli na południe od Trzebiatowa. Późnym popołudniem dotarli do leżšcego na wybrzeżu Trzebieradza. Wszędzie uciekinierzy, czekajšcy na zaokrętowanie i przewóz do Szwecji, mieszali się z wycieńCzonymi żołnierzami. Z zapadnięciem nocy Mathias i kilku jego towarzyszy dotarli do Rewala, małej miejscowości wypoczynkowej. Podobnie jak w Trzebieradzu i tutaj aż się kłębiło od uchodźców i żołnierzy uciekajšcych w rozsypce. Tłum ogarnęŁo zupełne szaleństwo: obok otępiałych i przygnębionych istot, młode kobiety kochały się z pierwszym lepszym, pozwalały się pieścić brudnym i pokrytym robactwem mężczyznom, pocišgajšc potężne łyki sznapsa. Dzieci przypatrywały się im z obojętnościš, a ich rodzice, nie zważajšc na nie, kontynuowali swojš beznadziejnš gonitwę. Z pachnšcym jodem powietrzem Bałtyku mieszały się zapachy stęchlizny, silników, ropy i krwi rannych, słodkawy zapach spermy, smród odchodów, woń brudnych ciał i unoszšcy się nad zastraszonym tłumem przenikliwy odór kapuśniaku, który im rozdzielano. - Rosjanie nadchodzš!... Pośpieszcie się! Mężczyźni, kobiety, ciężarówki, konie, czołgi zderzały się, wpadały na siebie walczšc, potršcajšc się, przewracajšc, miażdżšc, zabijajšc wszystko, co stanowiło przeszkodę na drodze ich ucieczki. Wzdłuż miasta cišgnęła się długa procesja potępieńców, starajšcych się uniknšć płomieni piekielnych: oszalałe matki przyciskajšce do chudych piersi martwe dzieci, dziewczyny, rzucajšce się z wysokości falezy do morza, żeby uniknšć gwałtu, mężczyźni spychajšcy swoje żony pod gšsienice czołgów, żołnierze, wystrzeliwujšcy całe magazynki w kierowców ciężarówek, żeby zajšć ich miejsce... wrzask dzieci... rżenie koni... żałosne szczekanie psów... szum morza... grzmienie armat... świst pocisków... eksplodujšce miny... śmierć... śmierć... śmierć. Ci z dywizji Charlemagne maszerowali, walczyli, upijali się, gdy znaleźli wino. Idšc za hordami uciekinierów, wzdłuż plaż posuwali się na Zachód, od czasu do czasu dosięgał ich jakiś pocisk, który w słupach piasku wyrzucał poszarpane ciała w niebo. Ciżba przechodziła obok obojętna na krzyki rannych i jęki umierajšcych. Do linii niemieckich dotarli pod Dievenow 9 marca późno w nocy. Nazajutrz o świcie Rosjanie bombardowali, atakowali i zostali odparci. Po południu otwarto im składy niemieckiej intendentury. Z zachwytem dotykali automatycznych karabinów trzydziestostrzałowych i zabawiali się przymierzaniem nowych mundurów, kurzšc papierosy, których nie chcieli zostawić wrogowi. Wreszcie pod ich butami zadudniły deski i żelazo mostu przerzuconego przez Odrę. W prawidłowym szyku z brigadef~uhrerem Krukenbergiem i oberf~uhrerem Feunay na czele wydostali się z "kotła". Gdzie zostało dziewięćdziesišt procent ich składu. Nazajutrz Kwatera Główna F~uhrera sygnalizowała w swoim komunikacie udział żołnierzy ocalałych z dywizji Charlemagne w wyswobodzeniu uchodźców z Pomorza. Duma rozpierała im piersi. Opuścili Świnoujście śpiewajšc: Gdzie przejdziemy, wszystko drży@ i diabeł śmieje się z nami.@ Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha!@ Płomień czysty pozostaje@ a nasze hasło brzmi Wierność!@ Wreszcie oddalonym o około stu kilometrów od Berlina miasteczku Neusterlitz i sšsiadujšcych z nim wioskach Zinow, Karpin, Goldenbaum, R~odlin... zgrupowano około ośmiuset ochotników z siedmiu tysięcy, jakie wyruszyły z Wildflecken. Dwudziestego siódmego marca Krukenberg rozkazał wywiesić rozkaz dzienny: "Bracia żołnierze, Przeżyliśmy ostatnio dni przerywane walkami po ucišżliwych marszach. Walczyliśmy nie jako część składowa armii niemieckiej, lecz jako samodzielna dywizja francuska; osławiona brawura i opór francuski odrodziły się pod wezwaniem Charlemagne, wielokrotnie złšczyła nas zacięta walka. Z dumš pamiętamy, że na południe od B~urenwald zatrzymaliśmy wroga, który dostał się na linie Wehrmachtu, w niespełna godzinę zniszczyliśmy, tylko w okolicach Olszanowa i Biernatki, czterdzieści czołgów T_#34 i J.S. W Szczecinku artyleria poszatkowała na kawałki silne, daleko wysunięte pozycje wroga. My, esesmani, wykazaliśmy się brawurš, lecz, szczególnie w Karlinie, udowodniliśmy, że potrafimy do ostatka walczyć na polu bitwy, gdy tylko wymaga tego interes armii niemieckiej. Fakt, że odparliśmy wroga i po trzykroć odzyskiwaliśmy wioskę, i że utrzymaliśmy pozycję do wczesnych godzin rannych 5 marca, umożliwił części armii niemieckiej i nam samym wydostanie się z rosyjskiego okršżenia. Nasz sukces zawdzięczamy nie tylko naszemu duchowi walki, lecz także naszej wielkiej dyscyplinie. Nie powinniśmy zapominać o naszych towarzyszach z S$s i L$v$f, którzy na polecenie F~uhrera zostali wielokrotnie wyróżnieni w Kołobrzegu przez generała, komendanta fortecy w tym mieście, za szczególnš waleczność, jakš wykazali Francuzi. Jeszcze teraz jednostki naszej dywizji broniš miasta Gdańsk u boku naszych niemieckich braci. My z S$s, my z L$v$f, wszędzie przyczyniliśmy się do zatrzymania lub opóźnienia zalewajšcej nas fali bolszewizmu. Ta ciężka walka nie mogła być prowadzona bez poważnych i licznych strat, jak te poniesione przez naszych przyjaciół, którzy dostali się jako jeńcy w ręce wroga, nim dotarli na nasze linie. Miejmy nadzieję, że oberf~uhrer Puaud jest wśród nich i że wraz z innymi bohaterskimi bojownikami zajmš oni znowu miejsce między nami. Połšczyła nas walka; nasza dywizja, przetrzebiona podczas chlubnych bojów, tym silniej musi zmierzać do zwarcia szeregów, stworzenia jednego bloku, jednego zespołu, a zgniecie wszystko to, co przeciwstawia się Adolfowi Hitlerowi. Potrafiliśmy okryć nasz sztandar nowš chwałš, wiemy, że wszyscy Francuzi, którzy walczyli z nami o wolność naszej przybranej ojczyzny i pragnš nowego europejskiego porzšdku, patrzš na nas z dumš. Zawsze mówiliśmy, że do podźwignięcia Francji mogš przyczynić się jedynie ci, którzy sprawdzili się jako Niemcy w ciężkich sytuacjach; nawet nasi przeciwnicy uznali wartość żołnierzy S$s. Francuzi, po długich miesišcach szkolenia mogliśmy pokazać ducha, który nas zagrzewa do walki, hart ducha, który w najbliższych dniach powiedzie nas ku nowym sukcesom, do tak bardzo upragnionego dnia, w którym weźMiemy udział w wyzwoleniu naszego kraju. Będziemy bezlitośni wobec zdrajców. Historia nauczyła nas, że nie należy poddawać się zmęczeniu po bitwie, lecz zbierać wszystkie siły do nowych walk. Chwila, którš przeżywamy, jest decydujšca; natchnięci nowym zapałem zapewniamy, że pomścimy naszych towarzyszy, którzy odeszli z naszych szeregów. Słowa L$v$f na wschodzie, sukcesy Sturmbrigade Frankreich w Karpatach, walki toczone przez granatowš policję w innych miejscach pieczętujš blok scalony krwiš francuskš przelanš za narodowy socjalizm, zrodzi się z niej tradycja godna rewolucyjnego ideału, za który się bijemy. Niezachwiana jest nasza wiara w zwycięstwo, nawet jeśli musimy zażarcie walczyć w cieniu i u boku naszych braci z armii niemieckiej, sabotować wszelkie wrogie przedsięwzięcia. GOtowi zwyciężyć lub polec podšżamy za F~uhrerem! Heil Hitler! S$s Marschiert in Feindes land@ und singt ein Teufelslied@ ein Schutze steht am Wolgastrand@ und leise summt er mit:@ wir pfeifen nacht unten und oben@ und uns kann die ganze Welt@ verloren oder verschworen@ gerade wie's jedem gef~allt@ Wo wir sind da ist immer vorn@ und der Teufel der lacht nur dazu.@ Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha!@ Wir K~ampfen f~ur Freicheit@ wir k~ampfen f~ur Hitler@ der Rote Kommt nicht mehr zur Ruhe!@" (S$s maszeruje przez wrogi kraj@ i śpiewa pieśń diabła@ na brzegu Wołgi@ wartownik nuci półgłosem:@ gwiżdżemy po górach i dolinach@ a świat może sobie@ nas przeklinać lub wielbić@ jak mu się żywnie podoba.@ Gdzie przejdziemy, zawsze do przodu przemy@ a tam diabeł wcišż się śmieje@ Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, ha, ha!@ Walczymy o wolność@ walczymy za Hitlera@ a Czerwoni nigdy już nie zaznajš spokoju!@) KRukenberg wezwał oficerów i do przyszłych walk kazał im zatrzymać tylko ochotników. Z pozostałych miał zostać utworzony batalion roboczy, który powinien niezwłocznie opuścić Karpin. Trzystu żołnierzy odeszło z jednym tylko oficerem. Ci, którzy postanowili zostać, podpisali formułę przysięgi, zobowišzujšc się do absolutnej, aż do śmierci, wierności F~uhrerowi. Dywizji Charlemagne nie ominęła nuda i zły nastrój, jakie ogarniajš armię w oczekiwaniu walki. Ci żołnierze, którzy wykazali się solidarnościš podczas ciężkich przejść, jakich doświadczyli, w obliczu wroga dzielni aż do lekkomyślności, teraz pod byle pretekstem wszczynali kłótnie. Głównym powodem niezadowolenia było wyżywienie: dwieście gramów chleba, dwadzieścia gramów margaryny, zupa, raz przyprawiona za mocno, to znowu zbyt mdła, namiastka kawy i dwa papierosy dziennie. Ścisła niemiecka dyscyplina wojskowa nie wystarczała, by powstrzymać Francuzów, którzy dowcipkowali sobie na temat tajnej broni, co to miała uratować Niemcy. Nikt już nie wierzył w zwycięstwo Rzeszy. Morale dywizji spadło do najniższego poziomu, gdy w połowie kwietnia rozstrzelano czterech ochotników za kradzież żywności z magazynu. Umarli nie wydawszy ani jednego krzyku, przedtem dostali odpuszczenie grzechów od księżulka z L$v $f, następcy biskupa Mayola de Lup~e, który zamknšł się w jakimś niemieckim klasztorze. Dwudziestego kwietnia, z okazji urodzin Hitlera, żołnierzom rozdano biszkopty, jakšś czarniawš maść szumnie ochrzczonš czekoladš oraz po trzy papierosy. Uczcili pięćdziesišt sześć lat F~uhrera śpiewajšc i pijšc wino, o które Krukenbergowi udało się wystarać w intendenturze. Wyświetlono film z Zarš Leander, której schrypnięty głos przenikał ich dreszczem do głębi. Po seansie obejrzeli kronikę filmowš. Niemiecki spiker komentował obrazy, na których tłum rozbiegał się we wszystkie strony po placu Parvis przed Notre_Dame, uciekajšc przed strzelajšcymi z dachów gołębiarzami, przed przybyciem de Gaulle'a. Strzelaninę przypisywano komunistom. Po tej projekcji francuscy esesmani wyszli przekonani bardziej niż kiedykolwiek, że stanowiš ostatni szaniec przed inwazjš bolszewickš. Niektórzy już sobie wyobrażali, jak powitajš ich rodacy, kiedy defilować będš przez Champs_Elys~ees, a ci, którzy widzieli w nich obrońców Zachodu, będš wiwatować na ich cześć... Trzeźwiej myślšcy nie mieli najmniejszych złudzeń: tak czy owak czekał ich pluton egzekucyjny, a w najlepszym wypadku długie lata więzienia. W nocy z 23 na 24 kwietnia 1945 roku brigadef~uhrer Krukenberg otrzymał rozkaz dotarcia do Berlina ze swoimi francuskimi esesmanami z dywizji Charlemagne. Oficerowie udali się na kwatery i zarzšdzili zbiórkę. - Ochotnicy do Berlina, wystšp! Wystšpili wszyscy. Rano rozdano im broń: granaty, sturmgewehry i pancerfausty. Byli ciężko obładowani, piersi przepasywały im taśmy z amunicjš, granaty jajowe zawiesili na guzikach, a granaty trzonkowe wsunęli za pas. Nigdy jeszcze nie byli tak dobrze uzbrojeni. Czterystu ochotników, szczęśliwych na samš myśl o tym, że będš bronić F~uhrera, załadowano do ośmiu ciężarówek wypożyczonych od Luftwaffe. Uciekajšcy ze stolicy Niemcy ze zdziwieniem patrzyli na tych, którzy wjeżdżali do niej ze śpiewem na ustach. 32 Na mocy paktu francusko_radzieckiego rzšd Z$s$r$r wyraził zgodę na obecność podczas wkraczania wojsk radzieckich do Niemiec do pewnej liczby obserwatorów, których zadanie miało polegać na wyszukiwaniu i zinwentaryzowaniu tego, co zostało wywiezione z arsenałów francuskich. Zarówno jedna jak i druga strona udawała, że traktuje te misje poważnie. Znany już służbom radzieckim Fran~cois Tavernier był jednym z oficerów wydelegowanych przez rzšd francuski. Przed jego wyjazdem z Paryża profesor Fr~ed~eric Joliot_Curie szczegółowo określił przedmiot tej misji; był on nieco poważniejszy niż uganianie się za zardzewiałym sprzętem... Do 15 marca major Tavernier grał dużo w szachy, wzbogacił swoje słownictwo rosyjskie o wulgarne wyrażenia, metodycznie upijał się wódkš, czym zdobył sobie szacunek Grigorija Malenkowa, szefa wydziału specjalnego do spraw odzyskania w Niemczech wyposażenia przemysłowego i naukowego, a zwłaszcza tajnej broni. Tygodnie, jakie Fran~cois Tavernier spędził na uganianiu się po sztabach różnych rodzajów broni armii radzieckiej w Moskwie o mało nie wyprowadziły francuskiego oficera z cierpliwości. Wysłany przez sztab 1 armii białoruskiej pojechał na front w ostatnich dniach marca i od tego czasu gryzł wędzidło, a jedynymi jego rozrywkami były partie szachów i rozmowy z generałem Wasiliewem, którego spotkał kiedyś w Algierze, gdzie pełnił on funkcję attach~e wojskowego. Wreszcie wybiła godzina wielkiej ofensywy na Berlin. O czwartej nad ranem 16 kwietnia, na rozkaz Żukowa, trzy czerwone rakiety rozświetliły przez pewien czas, który wydał się wszystkim długi, brzegi Odry, oblewajšc purpurowym światłem niebo i ziemię. Nagle rozbłysły silne reflektory, a także światła czołgów i ciężarówek, zaś reflektory przeciwlotnicze omiatały linie nieprzyjaciela. Wielka cisza panowała pośród tej jasności zwiastujšcej koniec świata. W niebo wzbiły się trzy zielone rakiety, a ziemia zaczęła drżeć. Dwadzieścia tysięcy armat plunęło ogniem. Ciepły wiatr zmiótł wszystko przed nimi, zagarniajšc płomieniami lasy, wioski i kolumny uciekinierów. W tym przeraźliwym hałasie syk katiusz rozdzierał powietrze. 1 Front Białoruski pod dowództwem Żukowa, 2 Front Białoruski pod dowództwem Rokossowskiego i 1 Front Ukraiński dowodzony przez Koniewa ruszyły do ataku. Milion sześćset tysięcy ludzi, z których większość dyszała żšdzš zemsty za ojca, brata, przyjaciela, którzy padli pod ciosami nazistów, poszło do przodu poprzez równinę. Wioski niemieckie wyludniały się, a ich mieszkańcy pozostawiali za sobš tylko popioły. Tavernier rozumiał nienawiść, powodujšcš rosyjskimi bojownikami ze Stalingradu, Smoleńska, Leningradu i Moskwy, którzy przeszli całš Rosję, by dotrzeć do Odry. Haracz, jaki zapłacili wojnie, był najcięższy w Europie. By się zemścić za to, czego doznały ich matki, żony i córki, w Armii Czerwonej wprowadzono prawo odwetu. Zemsta była całkowita. Francuski oficer zaprzyjaźnił się z tymi surowymi, nieokrzesanymi i odważnymi ludźMi, którzy walczyli całkowicie gardzšc niebezpieczeństwem i dzielili się z więźniami swoimi skromnymi racjami żywności. Rosjanie z ciekawościš przyglšdali się temu mężczyźnie, który mówił ich językiem, pił tęGo, i, mimo że nie walczył, znajdował się zawsze w wirze walki. Zawdzięczał temu przestrzelone udo. - Niech się pan nie wierci i uspokoi - powiedział do niego generał Wasiliew, składajšc Fran~cois wizytę w polowym ambulatorium, gdzie końCzono opatrywać mu nogę. - Chciałbym pana widzieć na moim miejscu - burknšł Tavernier. - Nie dość, że nie znajduję żadnego należšcego do nas sprzętu, to jeszcze odsuwa mnie pan od wszystkiego. Zastanawiam się, co ja tutaj robię, skoro nie mam prawa walczyć u waszego boku. - Dobrze pan wie, że takie sš rozkazy. Wszyscy oficerowie cudzoziemscy z armii alianckich pełnišcy misję obserwatorów, sš w takiej samej sytuacji jak pan. Zirytowany Fran~cois odwrócił się do niego plecami. Jeśli ma zginšć, to przynajmniej z broniš w ręku. Nie nadawał się do tej urzędniczej roboty. 33 Jeśli L~ea miała jakiekolwiek wštpliwości co do konieczności niszczenia nazistowskich Niemiec, to to, co zobaczyła 15 kwietnia 1945 roku, utwierdziło jš w nienawiści i odrazie. Próżno George Mc$clintock usiłował sprzeciwić się temu, by towarzyszyła ekipie lekarzy i pielęgniarek doktora Hughesa, szefa służb medycznych 2 Armii Brytyjskiej do wyzwolonego właśnie obozu w Bergen_Belsen. Ustšpił wobec jej argumentu. - Nie ma ich za dużo, muszę tam jechać. Jak okiem sięgnšć, cišgnęły się łški i lasy. Droga pięła się pod górę aż do szpiczastej wieży kościelnej, która wznosiła się nad ukwieconymi domami miasteczka Bergen. Gdyby nie czołgi, ciężarówki, żołnierze stacjonujšcy wzdłuż drogi, można by odnieść wrażenie, że wojna toczy się gdzieś bardzo daleko. Nagle, za zakrętem drogi na nie osłoniętej równinie pojawił się koszmarny świat najeżony drutami kolczastymi, wieżami wartowniczymi, z szeregami zielonkawych baraków. Szkielety odziane w pasiaste worki błškały się po szarym piasku. Kilka takich upiorów wyszło im naprzeciw aż do ogrodzenia, wycišgajšc pozbawione ciała ręce i usiłujšc się uśmiechnšć, a łzy płynšły po ich wyniszczonych twarzach. Uśmiechy te przerażały żołnierzy, którzy nieruchomieli na pewien czas, jak gdyby obawiajšc się tego, co mieli odkryć niebawem. Doktor Hughes kazał rozdać goršcš kawę. Tak więc weszli tam. Wiszšce na drutach kolczastych na wpół nagie zwłoki; na ziemi inne trupy mężczyzn, kobiet i dzieci, gołe lub okryte jakimiś łachmanami, nędzne śmietnisko ludzkości. Anglicy wolno wkraczali w ten niewyobrażalny świat zaludniony istotami, które cofały się zasłaniajšc twarz ramieniem, lub zbliżały się idšc sztywno i ledwo będšc w stanie udźwignšć ciężar swego ciała. Poruszali się wydajšc cichy dźwięk przypominajšcy ocieranie się o siebie tysięcy łapek insektów. L~ea szła wyprostowana nie mogšc oderwać oczu od tych twarzy o dziwnych barwach: ciemnobršzowych, zielonych, szarych, fioletowych. Tłum żywych trupów rozstępował się przed nimi. Poszli szlakiem obchodu na lewo, a potem na prawo. Objawiła się im cała potworność obozu: posępna, przygnębiajšca. Między barakami, w pewnej odległości od drutów kolczastych, siedziały w kucki istoty w nie określonym wieku; inne leżały i nie poruszały się. Doktor Hughes wszedł do jednego z baraków, skinšwszy na swych towarzyszy, by pozostali na progu. Gdy wyszedł po długiej chwili, blada jego twarz wyglšdała jak gipsowa maska, oczy miał przerażone i rozbiegane, ręce mu drżały. - Wynieście ich stamtšd - wykrztusił. Mc$clintock powstrzymał L~eę. - Niech pani przyprowadzi swój ambulans i każe innym pojechać za paniš ciężarówkš z kocami. Gdy L~ea wróciła, dziesištki kobiet leżały na ziemi. Od ich ciał bił okropny odór. Zdarto z nich brudne strzępy, w które były odziane. Posypało się z nich robactwo. Nieszczęsne szkielety, pokryte ranami i nieczystościami, zawinięto w koce. Dzień zszedł ekipie na transportowaniu nieszczęśliwych więźniarek, myciu ich i karmieniu. Prawie wszystkie były dotknięte dyzenteriš i nie miały siły, żeby stać, leżały więc we własnych odchodach. Bardzo szybko zmarła ich blisko setka. Przez całš noc lekarze, pielęgniarki, żołnierze pomagali w wycišganiu deportowanych z tej kloaki. W świetle reflektorów czterdzieści pięć baraków wyglšdało jak fragment dekoracji do jakiegoś filmu grozy: potykajšce się szkielety, szaleńcy z powyginanymi kończynami tańczšcy wokół ognisk, ślinišce się istoty, pozostawiajšce za sobš czarne smugi, twarze, z których zostały tylko twarde kości policzkowe i ogromne wytrzeszczone oczy o rozszerzonych źrenicach, istoty, które posuwały się wolno śledzšc gesty swych wyzwolicieli. Lekarz naczelny, doktor Hughes, ponaglał sztab, żeby mu urzšdzono szpital na czternaście tysięcy łóżek i przysłano natychmiast lekarzy, pielęgniarki i tysišce ton sprzętu medycznego i leków, by mógł spróbować ratować pięćdziesišt sześć tysięcy internowanych w obozie Bergen_Belsen, cierpišcych głód, chorych na nieżyty jelit, tyfus, dur brzuszny czy gruźlicę. Nazajutrz o świcie naliczono tysišc zgonów wśród osób, które otrzymały pierwszš pomoc. Wszystko było szare, niebo i ludzie, błotnista ziemia, popielate baraki, ludzie byli znużeni, wszędzie wisiały jakieś strzępy, niezliczone szczštki i odpadki leżały w błocie. Kobiety i mężczyźni umierali bez konwulsji. Padał deszcz. L~ea i George skierowali się do wyjścia z obozu, żeby się trochę odprężyć. Przeszli obok szerokiego nie osłoniętego dołu wypełnionego po brzegi nagimi zwłokami o przerażajšcej chudości. L~ea znieruchomiała na skraju i przypatrywała się im zachłannie, ale nie drgnšł ani jeden muskuł na jej twarzy. Przecież te ręce, te nogi, te twarze należały do mężczyzn i do kobiet, którzy śmieli się, kochali, cierpieli. Nie mogła tego pojšć. Ta gmatwanina nie miała w sobie nic ludzkiego, oni nie mogli zaliczać się do istot żywych jak ona. Czegoś nie mogła zrozumieć... Dlaczego?... Dlaczego tak?... Dlaczego oni?... - Chodźmy, L~eo, przejdziemy się po lesie. Poszła za nim bezwolna. - Tam! - krzyknęła wskazujšc palcem. Pośród młodych świerków leżały w rzędzie setki ciał. Poganiana przez angielskich żołnierzy, grupa niemieckich cywilów przenosiła trupy i układała je jeden obok drugiego. L~ea i jej towarzysz zbliżyli się. Bladzi Niemcy ułożyli obok nich ciało kobiety, której podarte ubranie odsłaniało nogi całe w krwawych wylewach i ze sterczšcymi kośćmi. W deszczu jej twarz wyglšdała jak u topielicy. - L~ea... Dziewczyna odwróciła się do George'a. Lecz on odszedł na bok i rozmawiał z jednym z żołnierzy. - L~ea... KoT wołał jš głosem tak słabym, że zdawał się dochodzić spod ziemi? L~ea spuściła wzrok i spojrzała pod nogi. Oczy kobiety o twarzy topielicy były otwarte i patrzyły na niš. Sparaliżował jš niesamowity strach. - L~ea... Nie śniła, to właśnie ta kobieta jš wołała. L~ea pochyliła się z wielkim wysiłkiem. Ogromne, głęboko zapadnięte oczy wpiły się w niš. Kim był ten półtrup, co szeptał jej imię? Nie mogła rozpoznać żadnego rysu tej biednej twarzy. Zapadnięte usta i policzki ze śladami oparzeń... Nie! - Sara! George i żołnierze odwrócili się słyszšc jej krzyk. Angielski oficer szybko podbiegł do niej. - Co ci jest? - Sara! To jest Sara! - Ależ ta kobieta żyje - wykrzyknšł żołnierz, który doszedł do nich. Mc$clintock wzišł jš na ręce i biegiem zaniósł do pośpiesznie rozbitego namiotu, w którym mieścił się prowizoryczny szpital. UŁożono umierajšcš na łóżku polowym, ścišgnięto z niej łachmany i okryto jš kocem. L~ea uklękła obok Sary i wzięła jš za rękę. - Żyjesz, Saro, ty żyjesz. Zabierzemy cię daleko stšd i wyleczymy. - Żadna z więźniarek nie ma prawa opuścić obozu, proszę pani. - Ale dlaczego? - Żeby nie rozprzestrzeniły się epidemie. Stwierdziliśmy bardzo dużš liczbę przypadków tyfusu. A ponadto ona nie nadaje się do przewożenia. - Ależ... - Daj spokój, L~eo, trzeba słuchać lekarza. Chodź odpoczšć, później tu wrócimy. - Nie chcę jej zostawić samej. - Bšdź rozsšdna. L~ea pochyliła się nad Sarš i złożyła pocałunek na obu policzkach przypalanych niegdyś papierosami przez Masuy'ego. - Odpoczywaj, już po wszystkim, zaraz wrócę. Bez słowa skierowali swe kroki do kantyny. Podano im herbatę i po kawałku ciasta. Nie mogli jeść. George podał jej paczkę playersów. - Pomóż mi wydostać jš stšd. - Przecież słyszałaś tak jak ja: nie wolno... - Gwiżdżę na to, czego nie wolno, trzeba wywieźć Sarę. - Dokšd chcesz jš wywieźć? - Do Anglii. - Do An... - Tak. Musi być jakiś sposób. - Ale... - Wymyśl coś, błagam cię. - Och! L~eo, żyjemy w jakimś koszmarze, mam wrażenie, że tracę rozum. - Nie pora na jęczenie. Znajdź jakiś samolot do Anglii. - Jak to sobie wyobrażasz?... Chociaż sš przecież... - Co? Mów szybko! - Sš przecież samoloty, którymi odsyła się rannych. - Tak, no właśnie! To jest to!... To wspaniały pomysł. Postarasz się, żeby wyznaczyli mnie do obsługi konwoju. - Nie jest to chyba niemożliwe... Najtrudniej będzie wydostać jš z obozu. Służby sanitarne na pewno wzmocniš kontrolę przy bramach obozu. - Znajdzie się jakiś sposób. Rozpytaj się, kiedy odlatuje najbliższy samolot. - ZGoda. - Spotkamy się późnym popołudniem u mojej przyjaciółki. L~ea nie miała okazji odpoczšć. Ledwo wyszła z kantyny, jej przełożona, miss Johnson, wysłała jš do pomocy przy transporcie chorych. Dopiero późno wieczorem mogła pójść do Sary. George już tam był. Biedaczka spała. - Nareszcie jesteś! Pojutrze - szepnšł - jest jeden lot. Dowódcš jest przyjaciel, któremu uratowałem życie. Zgadza się nam pomóc. Zabrałem mundur jednego z naszych zmarłych towarzyszy. Jutro wieczorem, kiedy już zrobi się ciemno, włożymy go Sarze i przeniesiemy jš do naszego ambulansu, który przyprowadzisz tutaj w cišgu dnia. Zostałaś przydzielona do transportu rannych. Będziesz im towarzyszyć do Anglii, a tam zostanš rozwiezieni do różnych szpitali w kraju. - Ale przecież na miejscu odkryjš, że to kobieta. - Jeden z moich przyjaciół, lekarz królowej, będzie na nas czekał przy lšdowaniu. Na polecenie Jej KRólewskiej Mości zajmie się pewnš liczbš rannych. - Jesteś wspaniały! - Nie mów hop, najcięższe pozostaje jeszcze do zrobienia: wywieźć jš stšd żywš. - Jak to "żywš"? - Doktor Murray sšdzi, że nie przeżyje nocy. - Nie wierzę - powiedziała L~ea podchodzšc do łóżka. Sara oddychała ciężko, a jej wychudzone ręce były rozpalone. Pochylona nad niš L~ea przyglšdała się jej uporczywie. Chora powoli otworzyła oczy. Przestraszyła się i cofnęła widzšc tak nisko nad sobš pochylonš twarz. - Nic się nie bój, to ja. Jakby cień uśmiechu pojawił się na jej wargach. - Zabierzemy cię stšd, ale musisz nam pomóc, musisz wykrzesać z siebie trochę siły. Musisz, słyszysz? Musisz. - Proszę pani, proszę jej nie męczyć. Niech jej pani pozwoli odpoczywać. - Do widzenia, Saro, przyjdę jutro. Pozwól mi odejść. Z trudem odgięła palce, które uczepiły się jej dłoni. Podeszła do lekarza, badajšcego dziesięcioletnie chyba dziecko, które wydostało się z rewiru, gdzie działał straszliwy Karl. - Doktorze Murray, na co cierpi moja przyjaciółka? Nim się odwrócił, troskliwie okrył dziecko kocem. L~ea aż się cofnęła, widzšc jego zmienionš ze złości twarz. - Na co cierpi pani przyjaciółka? To dopiero ciekawe pytanie! Cierpi na wszystko! Jeszcze nie ma tyfusu, jak to dziecko, bo mu go wszczepili, ale może wstrzyknęli jej syfilis albo ospę, albo dżumę, a może jš wysterylizowali albo przeszczepili jej embrion szympansa... - Niech pan przestanie, doktorze! - No to niech pani nie pyta, na co ona cierpi. Po prostu cierpi, koniec. Kropka. Odwrócił się do niej plecami i pochylił się nad innym łóżkiem. George czekał na niš przygryzajšc krótkš fajkę, która zgasła. - ZUpełnie oszalał ten pana doktor Murray. - Nie, ale grozi mu, że oszaleje. Bo to, co tutaj widzi, nie może mu się pomieścić w głowie, zwłaszcza że w niektórych doświadczeniach brali udział lekarze. Świat mu się zawalił. - Nigdy nie da mi zabrać stšd Sary. - Słyszałaś przecież: ona nie ma tyfusu. Poproszę doktora HUghes'a, by jš przeniósł na oddział niezakaźny. - A jeśli się nie zgodzi? - Poradzimy sobie inaczej. Poradzili sobie. Około pištej po południu pułkownik Mc$clintock stawił się w szpitalu doktora Murraya w towarzystwie około dziesięciu osób. - Oto ekipa, która pana zastšpi, by mógł pan nieco odpoczšć. Doktorze Murray, przedstawiam panu doktora Collinsa. - Ale, panie pułkowniku... - To rozkaz naczelnego lekarza. - Dobrze, proszę ze mnš, Colins, zaznajomię pana z najpoważniejszymi przypadkami. Na szczęście Sara nie zaliczała się do nich. Po odejściu Murraya Mc$clintock odwrócił uwagę nowej ekipy. L~ea, wspomagana przez adiutanta pułkownika, ubrała Sarę w skradziony mundur. Współtowarzyszki niedoli Sary bacznie śledziły każdy jej gest, nic nie dajšc po sobie poznać. Pomimo starań Sara nie mogła utrzymać się na nogach. Adiutant i L~ea podtrzymywali jš z obu stron pod ramiona. - Jeszcze jeden z naszych ludzi, co nie może znieść tych potworności - powiedział George, stajšc między doktorem Collinsem i Sarš. L~ea ochłonęła dopiero wówczas, gdy dotarli na miejsce załadunku. Przy pomocy pielęgniarki ułożyła Sarę na noszach i wniosła do samolotu. Pomimo krzyków i pojękiwań w samolocie panował nastrój przypominajšcy niemal atmosferę wyjazdu na wycieczkę. Dla większości tych młodych ludzi wojna się skończyła. Przez cały czas podróży L~ea ściskała dłoń Sary. 34 Berlińczycy patrzyli w milczeniu, jak przejeżdżajš wypożyczone od dywizji Nordland ciężarówki przewożšce esesmanów w mundurach z trójkolorowym emblematem, śpiewajšcych na całe gardło po francusku, to znowu po niemiecku, skandujšc słowa i walšc pięściami w burtę skrzyni ładunkowej: Tam, gdzie przejdziemy, płonš czołgi@ i diabeł śmieje się z nami.@ Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha!@ Płomień czysty pozostaje,@ a nasze hasło brzmi Wierność!@ Ubrane na czarno kobiety podbiegały do nich wycišgajšc w ramionach swoje dzieci, podajšc im kawałki szarego chleba, młode dziewczyny posyłały im pocałunki. MŁodzi ludzie machali im rękami, a potem ciężarówka zniknęła pośród ruin, a tymczasem w oddali grzmiały działa. Wieczorem 25 kwietnia Mathias zjadł puszkę szparagów, a potem zasnšł na obitej moleskinem ławce w piwiarni przy Hermann Platz. Tego samego dnia na Łabie, na południe od Berlina, żołnierze 5 Armii 1 Frontu Ukraińskiego, dowodzonego przez marszałka Koniewa, połšczyli się pod Torgau z Amerykanami z 1 Armii. W nocy, nadlatujšc silnymi falami, lotnictwo rosyjskie bombardowało miasto. Odgłosy wybuchów obudziły obrońców Berlina, którzy rzucili się do broni, gotowi do odparcia radzieckiej nawały. Lecz samoloty odleciały, a po nich zapadła ciężka cisza. Następnego dnia przed świtem ruszyli na ratusz w Neuk~olln. Wstajšcy dzień zapowiadał się cudownie. Nareszcie wydano rozkaz ataku. Zewszšd strzelali Rosjanie. Francuscy esesmani, biegnšc tuż przy ścianach, przeskakiwali z bramy do bramy. Posługujšc się pancerfaustem Mathias zniszczył swój pierwszy czołg... Przez całe przedpołudnie trwała zażarta bitwa, w której zginęło około dwudziestu ochotników. Wokół nich wszystko się waliło. To tu, to tam łuny pożarów barwiły niebo na czerwono. Niebawem kurz stał się tak gęsty, że nie było widać niczego na pół metra przed sobš. Od huku silników i gšsienic drżała ziemia zagłuszajšc krzyki umierajšcych i wołania rannych. Ranny w stopę, haupsturmf~uhrer Faunay nadal dowodził walkami. W ratuszu w Neuk~olln, zamienionym w fortecę, ludzie z dywizji Charlemagne, wspierani przez chłopców z Hitlerjugend i starych siwowłosych żołnierzy strzelali ze wszystkich otworów. W niedługim czasie musieli spojrzeć prawdzie w oczy: byli otoczeni. Nie należało już liczyć na czołgi dywizji NoRdland, której brakło paliwa i amunicji. Ze ściśniętym sercem patrzyli, jak czołgi obracajš się w perzynę. Feunay wydał rozkaz opuszczenia ratusza i wycofania się na Hermann Platz. Noc spędzili w podziemiach Opery. Panował totalny bałagan i nie obmyślano żadnych skutecznych posunięć, by zapewnić obronę Berlina: kilka okruchów cudzoziemskich dywizji Waffen S$s, garstka wyrostków i starców przeciw setkom tysięcy żołnierzy radzieckich. Po południu 27 kwietnia, Mathias wysadził trzy czołgi T_#34. Rannego w głowę opatrzono w ambulatorium w bunkrze Hitlera. Udało mu się przedostać na stację metra Statdmitte, gdzie Krukenberg przeniósł swoje stanowisko dowodzenia. Zebrała się tam znaczna część niedobitków z dywizji Charlemagne. Wagon z powybijanymi szybami służył za punkt opatrunkowy, biuro i skład żywności. Mathias wypalił pierwszego od dwóch dni papierosa. Na peronie stacji brigadef~uhrer wręczył Żelazne Krzyże tym, którzy szczególnie wyróżnili się w walkach o Neuk~olln. Mathias ze wzruszeniem spoglšdał na swoje odznaczenie. O świcie w sobotę 28 kwietnia natarcie rosyjskie nasiliło się. Ukryci w bramach i za oknami francuscy esesmani czekali. W szarawym brzasku sunęły czołgi. Strzał z pancerfausta trafił w pierwszy z nich. Buchnęły płomienie, dała się słyszeć seria eksplozji, a po niej nastšpił niezwykle silny wybuch i wyrzucił w powietrze kawałki stali. Z T_#34 został jedynie stos powykręcanego żelastwa, z którego wystawały zwęglone ciała. Czołgi nieubłaganie parły do przodu. Ze wszystkich stron padały torpedy. Przyłożywszy do ramienia sturmgewehra Mathias strzelał do grupy piechurów. Padło pięciu żołnierzy. - Dobra robota, Fayard - pochwalił kapitan Feunay, poklepujšc go po plecach. Rannego w ramię Mathiasa zaprowadzono do zamienionego na szpital hotelu "Adlon". Wyszedł stamtšd w nocy, a właściwie w porze, która powinna być nocš. Od dawna nie było bowiem światła dziennego. Stracili rachubę czasu. Budynek, w którym zadekowali się Francuzi, cudem jeszcze trzymał się kupy. Do rosyjskich dział przeciwczołgowych przyłšczyły się moździerze. Piętra osunęły się zabijajšc około dziesięciu ochotników. Dławišc się, z płucami wypełnionymi żółtym pyłem, Mathias wydostał się spod gruzów. Doskwierał mu ból w chorym ramieniu. Wszędzie szalały pożary. Unikajšc spadajšcych płonšcych belek, obrywajšcych się kawałków ścian i świszczšcych kul, ci, którzy ocaleli, zdołali zajšć nowe pozycje. O świcie wycofali się aż na Puttkammerstrasse. Wieczorem znaleźli się w pobliżu stacji metra na Kohstrasse, stanowišcej wysuniętš pozycję obrony Kancelarii Rzeszy. Po kilku chwilach odpoczynku w dowództwie batalionu, umieszczonym w wielkiej zdewastowanej księgarni, znowu ruszyli do ataku w krwawej mgle. Dzień 30 kwietnia minšł, podobnie jak poprzednie, w tym dantejskim świecie, do którego doprowadziły ich marzenia czy też rozczarowania. Walczyli sšdzšc, że chroniš wodza, któremu przysięgali zostać wierni lub umrzeć. Bronili już tylko bunkra z trupami. O #/15#30 Hitler popełnił samobójstwo razem z Ewš Braun, z którš wcześniej wzišł ślub. Wieczorem, po wyjštkowo zaciętych walkach, Rosjanie zajęli Reichstag. Lejtnant Berest i dwaj sierżanci zatknęli flagę radzieckš na szycie budynku. W nocy generał Krebs, szef sztabu Wehrmachtu, zwrócił się do generała Żukowa z propozycjš negocjowania warunków kapitulacji Berlina. Wieczorem 1 maja francuscy esesmani musieli opuścić księgarnię i schronić się w podziemiach Ministerstwa Bezpieczeństwa. Przy blasku świec zatkniętych w julturmy (rodzaj świeczników z wypalanej glinki, używanych podczas przesilenia zimowego), Feunay rozdał Żelazne Krzyże, które przypinał do porwanych, często powalanych krwiš panterek. Mathias znowu został ranny, tym razem ciężko, w piersi i w nogi. Z kilkoma niedobitkami zdołał przeczołgać się do stacji metra Kaiserhoff. Wspomagany przez kolegów ukrył się na stacji Potsdamerplatz, gdzie ukryty za osypiskiem gruzu był świadkiem wzięcia do niewoli Feunaya i pół tuzina swoich towarzyszy broni. Rozgoršczkowanego znalazła jakaś niemiecka nastolatka i wraz z ojcem schowali go w piwnicy swojego domu. 35 Przyjaźń głównodowodzšcego majora Klimenki, pozwoliła Fran~cois Tavernierowi z zaangażowaniem śledzić posuwanie się Rosjan w Berlinie, przez cały czas trwania walk podziwiajšc ich odwagę. Razem z nimi wrzeszczał z radości, gdy zobaczył czerwonš flagę powiewajšcš nad Reichstagiem: bestia zdechła. Wieczorem 4 maja Tavernier błškał się po zniszczonych ulicach Berlina. Pogoda była ładna, w powietrzu unosił się zapach trupów pogrzebanych pod zgliszczami. ZwęGlone szkielety kamienic raziły na tle jasnego nieba. Mrugajšc powiekami, z twarzš czarnš od sadzy, młodziutka dziewczyna wyszła z ruin i potršciła go. - Uwaga, maleńka - powiedział po francusku. Dziewczynka popatrzyła na niego z niedowierzaniem. - Sind Sie Franzose? - Ja. - Kommen sie mit! (Pan jest Francuzem? - Tak. - Niech pan idzie ze mnš.) Wzięła go za rękę i pocišgnęŁa między ruiny. Pokonali zwały gruzu i prześlizgnęli się wšskim przejściem. Zeszli w dół po stopniach zawalonych odpadkami. Prowadziła go przez oświetlonš światłem świec piwnicę. Siedzieli tam przybici mieszkańcy. Jakaś młoda matka kołysała płaczšce dziecko, inna poprawiała bandaż na głowie dziewczynki. Poznajšc radziecki mundur, jaki nosił Fran~cois, odkšd został wcielony do Armii Czerwonej, zareagowali strachem. Jednak dziewczynka powiedziała kilka słów, które przywróciły spokój. Zaprowadziła go do kšta, w którym jęczał jakiś ranny. - Franzose - rzekła pokazujšc palcem jakiś leżšcy kształt z głowš oparty o wiklinowy kosz. Tavernier przybliżył się i pochylił nad mężczyznš o zarośniętej twarzy, oczach płonšcych goršczkš, z brudnym opatrunkiem przesiškniętym krwiš, przecinajšcym pierś. Z jednej nogi zawiniętej w jakieś gałgany bił mdlšcy, odrażajšcy smród. człowiek majaczył. - Er muss ins Krankenhaus (Trzeba go zabrać do szpitala.) - powiedziała nastolatka. - Dazu ist es zu sp~at, er liegt im Sterben (Za późno, on umrze.) - Nein, sie m~ussen ihm helfen! (Nie! Niech mu pan pomoże.) - Słyszycie mnie, stary? - spytał po francusku. Ranny przestał jęczeć i wolno odwrócił głowę. - Pić. Fran~cois Tavernier odwrócił się do dziewczynki, która bezradnie rozłożyła ręce. - Wir haben kein Wasser mehr, mein Vater ist unterwegs um was zu holen. (Nie mamy wody, mój ojciec poszedł jej poszukać.) "W tym stanie odrobina wódki już nie może zaszkodzić biedakowi", pomyślał wycišgajšc z kieszeni srebrnš manierkę wygranš w karty od jakiegoś rosyjskiego oficera. Ostrożnie polał kilka kropli na wargi nieszczęśnika. - Dziękuję... Wierność... boli... - Niech się pan nie rusza, pójdę sprowadzić pomoc. Wojna się skończyła, nic już panu nie grozi. - Nie - powiedział ranny, czepiajšc się jego rękawa. - Rosjanie mnie zabijš. Fran~cois Tavernier przyjrzał mu się uważnie. Ależ tak, oczywiście, to jeden z tych łajdaków, co walczyli w mundurach niemieckich. - Waffen S$s? - Tak. Charlemagne... Dywizja Charlemagne. Straciłem towarzyszy... Wszyscy zginęli... to głupie umierać tutaj... Pić... Zakrztusił się i zaczšł kasłać. Krzyknšł z bólu, jaki rozdzierał mu piersi, a z kšcika ust pociekła mu krew. MŁoda Niemka otarła mu twarz z wielkš łagodnościš. - L~ea - wybełkotał. - Ich bin nicht L~ea, ich heisse Erika. (Ja nie jestem L~ea, mam na imię Erika.) - L~ea... wybacz... - Jak on się nazywa? - spytał Tavernier. - L~ea... - Er heist Mathias, seinen nachnamen kenne ich nicht. (Ma na imię Mathias. Nie podał swojego nazwiska.) Fran~cois przeszukał zewnętrznš kieszeń porwanej bluzy mundurowej. Wyjšł pakiet starannie zawinięty w impregnowany materiał, ścišgnięty gumkš. Paczka zawierała dwie ksišżeczki wojskowe. Kramer Otto przeczytał. To nazwisko coś mu przypominało. - Otto Kramer - powiedział na głos. - Zginšł... Byłem przy jego śmierci... Dał mi list... Dla Fran~coise... Trzeba go jej oddać... Z drugiej ksišżeczki wypadło zdjęcie. Erika podniosła je. - Wie hubsch die ist! (Jaka ona piękna!) Fran~cois wyrwał jej zdjęcie z ršk. Patrzyła na niego uśmiechnięta L~ea z głowš opartš na ramieniu młodzieńca, którego postawa i wyraz twarzy jasno wyrażały dumę, że trzyma jš przy sobie. Z tyłu L~ea napisała: "Mathias i ja w Montillac; sierpień 39 r." Tavernier nigdy dokładnie nie wiedział, co między nimi zaszło, wiedział tylko, że był najdroższym jej towarzyszem lat dziecięcych. Przy wejściu do piwnicy dały się słyszeć podniesione głosy. Wpadło pięciu czy sześciu żołnierzy rosyjskich. Kobiety wstały krzyczšc i przyciskajšc dzieci do piersi. Podoficer podszedł do Taverniera. Rozpoznawszy rosyjski mundur zasalutował mu. - Czołem, towarzyszu. Kto to? - Nie wiem. Trzeba go przewieźć do szpitala, jest ciężko ranny. Tamten zaśmiał się szyderczo. - Nie warto. I tak zaraz zdechnie. Kazali wyjść berlińczykom z piwnicy. Odchodzšc Erika rzuciła Fran~cois błagalne spojrzenie. Gdy został sam, w zamyśleniu wpatrywał się w twarz Mathiasa. - L~ea... Zauważył, że wcišż trzyma w dłoni fotografię. Schował jš razem z ksišżeczkami wojskowymi do kieszeni i usiadł przy konajšcym. Zapalił papierosa i wsunšł go chłopakowi do ust. Palili w milczeniu, swe myśli skierowali ku tej samej kobiecie. Od czasu do czasu ranny wydawał jęk. Atak kaszlu zmusił go do wyplucia niedopałka. Pochyliwszy się nad nim, Fran~cois otarł mu czoło. - Napisze pan do L~ei... Jej adres jest w moim soldbuch... (ksišżeczka wojskowa) Powie jej pan, że umarłem myślšc o niej... Uniósł się i z niewiarygodnš siłš uczepił się swego towarzysza. - Niech jej pan powie, że jš kochałem... że tylko jš jednš zawsze kochałem... L~ea, wybacz... Ręce Mathiasa osunęły się. Nigdy więcej nie ujrzy już zalanych słońcem stoków, po których biegał z tš, która była jego troskš i radościš. Umierajšc miał wyraz twarzy zdziwionego dziecka. Fran~cois Tavernier delikatnie zamknšł mu powieki, przykrył strzępem koca i wyszedł. 36 W nocy z 7 na 8 maja telegraficznie powiadomiono Fran~cois Taverniera o przyjeździe do Berlina generała de Lattre de Assigny, wysłanego przez generała de Gaulle'a jako uczestnik podpisania aktu kapitulacji Niemiec. Proszono go, by wyjechał na lotnisko Tempelhoff powitać delegata. Przyjechawszy tam jeepem około dziesištej, oczekiwał gościa w towarzystwie generała Sokołowskiego, zastępcy marszałka Żukowa, którego zadaniem było witanie delegacji państw sprzymierzonych, które przybywały, by uczestniczyć w podpisaniu aktu, i grupy rosyjskich oficerów. Rzędami po dwunastu, z karabinem podanym do przodu i opartym o ramię poprzednika, batalion gwardii honorowej bez zarzutu wykonywał rozkazy. Punktualnie o dwunastej w południe, eskortowany przez myśliwce radzieckie, przyleciał D$c_#3 z delegacjš brytyjskš na pokładzie. Wysiedli z niego admirał Borrough i Marszałek Sił Powietrznych Tedder, a za nimi trzy osoby w mundurach, w tym jedna kobieta. Generał Sokołowski wyszedł im na powitanie. Z galanteriš ucałował dłoń kobiety. Po ceremonii prezentacji batalion oddał honory wojskowe. O dwunastej dziesięć wylšdował d$c_#3 Amerykanów. Sokołowski opuścił Anglików, by wyjść na spotkanie generała lotnictwa Spatza. Jak poprzednio, batalion oddał honory, a tymczasem członkowie delegacji angielskiej kierowali się do samochodów, które miały ich przewieźć na przedmieście Berlina, do Karlshorst, Fran~cois bezwiednie odprowadził wzrokiem ładnš sylwetkę Angielki, mówišc sobie, że jest to jedno z rzadkich stworzeń płci żeńskiej, które nawet w mundurze wyglšda kuszšco. W jej ruchach i chodzie było coś znajomego... - Majorze Tavernier, zaraz wylšduje samolot z Francuzami... Majorze, czy pan mnie słyszy? Fran~cois potršcił radzieckiego żołnierza i pobiegł za Anglikami. Tłum hamował jego ruchy; gdy dotarł do wyjścia, zobaczył, jak zamykajš się drzwiczki samochodu, kryjšc ładne nogi. Samochód ruszył z miejsca, nim zdšżył do niego podbiec. - Majorze... Tavernier przesunšł rękš po czole. - "Wszędzie już jš widzę, pomyślał. Cóż by robiła w Berlinie, i to z Anglikami?" - Majorze... - Tak, już idę. W samš porę, gdyż generał de Lattre w asyście pułkownika Demetza i kapitana Bondoux podchodził już do generała Sokołowskiego. Samochody mknęły pełnym gazem pośród dymišcych jeszcze ruin stolicy Rzeszy. Na skrzyżowaniach młode Rosjanki w nienagannych mundurach, z gołymi kolanami nad cholewami oficerek, kierowały ruchem za pomocš czerwonych i żółtych choršgiewek. Wszędzie kolejki wynędzniałych i otępiałych cywilów stały po odrobinę wody ze studni czy z kranów przeciwpożarowych. Jednym uchem Fran~cois słuchał wypowiedzi Bondoux. Gdy dojechali do Karlshorst, Francuzów zaprowadzono do prawie nietkniętej szkoły podoficerskiej, gdzie znajdowała się kwatera główna marszałka Żukowa. Stamtšd zabrano ich do jednego z budynków zajmowanych niegdyś przez kadrę szkoły. Wyposażenie było skromne, lecz położone na podłodze materace powleczone były śnieżnobiałš pościelš. Generał Wasiliew przyszedł przywitać generała de Lattre'a, którego znał jeszcze z Algieru. To spotkanie sprawiło obu wielkš przyjemność, Tavernier skorzystał z tego, by udać się na poszukiwanie delegacji brytyjskiej. Odnalazł marszałka Teddera i admirała Borrougha, lecz ani śladu ładnej dziewczyny, która im towarzyszyła. Nie mogło przecież być mowy o tym, by wypytywać tych znakomitych żołnierzy, gdzie się podziała. Resztę dnia poświęcili na wykonanie trójkolorowego sztandaru, który mógłby godnie stanšć obok sztandarów alianckich w sali, gdzie miała odbyć się ceremonia podpisania aktu kapitulacji. Pełni dobrej woli Rosjanie sklecili już jednš flagę z wykrojonego z hitlerowskiego proporca kawałka czerwonego materiału, białego płótna i niebieskiej serży wziętej z kombinezonu mechanika. Niestety, w efekcie swych starań otrzymali flagę holenderskš! Trzeba było zaczyNać od poczštku. Wreszcie, o dwudziestej flaga francuska zajęła miejsce pomiędzy sztandarami Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, a nad nimi górował emblemat radziecki. Punktualnie o północy marszałek Żukow, z piersiš obwieszonš wszystkimi swoimi odznaczeniami, otworzył posiedzenie. Skierował słowa powitania do delegacji aliantów, a następnie wydał polecenie wprowadzenia delegacji niemieckiej. Wszedł marszałek Keitel, w galowym mundurze, niosšc swojš buławę, którš w grobowej ciszy pozdrowił zgromadzonych. Nikt nie wstał. Jego wzrok obiegł salę i zatrzymał się na sztandarach, a potem na marszałku de Lattre. - Ach! - mruknšł - Franzosen find auch sier! Das hat mir gerade noch gefehlt! (Ach! Sš nawet Francuzi! Tego tylko brakowało.) Pełnym irytacji gestem położył swojš buławę i czapkę na stole, i usiadł. Po jego prawej stronie zasiadł generał Stupf, po lewej zaś admirał Frendenburg. Za nimi stanęŁo na baczność sześciu oficerów niemieckich, wszyscy mieli na pierwsi żelazne Krzyże z Mieczami i Diamentami. Zatrzeszczały aparaty dopuszczonych na salę fotografów. O godzinie #/0#45 marszałek Keitel opuścił salę. Podpisał właśnie bezwarunkowš kapitulację nazistowskich Niemiec. Sześciu niemieckich oficerów zmienionych na twarzach ledwo powstrzymywało łzy. Noc zakończył bankiet, który wydał marszałek Żukow na cześć delegacji alianckich. Gdy uczestnicy się rozeszli, było dobrze po siódmej rano. Fran~cois nadal nie widział młodej kobiety z Tempelhoff. O dziewištej Rosjanie odwieźli swoich gości na lotnisko, gdzie znowu odbyła się taka sama ceremonia jak podczas przylotu. Fran~cois dowiedział się tam, że delegacja angielska i amerykańska odleciały bezpośrednio po bankiecie. Pożegnał Francuzów i wrócił na swoje stanowisko. Gdy przyleciał do Berlina, załatwił pogrzeb Mathiasa. Miesišc później wezwano go do Paryża. Gdy tylko przyjechał, popędził na ulicę de l'Universit~e, gdzie nikt nie potrafił mu powiedzieć, co się dzieje z L~eš. Ostatni list od niej przyszedł z Londynu; nosił datę 30 kwietnia. W Czerwonym Krzyżu pani de Peyerimhoff powiedziała mu, że L~ea przebywała w Niemczech, w Luneburgu i podobno zaręczyła się z jakimś angielskim oficerem. Tavernier oddał Fran~coise ksišżeczkę wojskowš Ottona Kramera, którš znalazł przy Mathiasie, a także adresowany do niej list. Fran~coise nie płakała. Podziękowała Fran~cois i poszła do swojego pokoju. "Moja ukochana, Dziś wieczorem mam ochotę porozmawiać z Tobš, zapomnieć o potwornościach, które mnie otaczajš: moich poległych kolegach, moim zniszczonym kraju, i myśleć jedynie o szczęśliwych chwilach, jakich zaznaliśmy. Zbyt krótkie były to chwile, skradzione, wyrwane wojnie. Dałaś mi wszystko, czego może zapragnšć mężczyzna: Twojš miłość i syna. Tego syna, któremu nie mogłem dać mojego nazwiska, wychowuj w honorze i godności. Ucz go kochać mój nieszczęsny kraj i pomagać w podźwignięciu obu naszych narodów. Walczymy obecnie razem z cudzoziemcami, którzy zacišgnęli się do Waffen S$s. Trudno mi pojšć, czego ci biedni faceci szukajš w tej walce, która przecież nie jest ich sprawš. Marzę, że znowu Cię zobaczę, gdy to wszystko wreszcie się skończy, w Twoich okolicach, tam pod Bordeaux, które nauczyłem się tak kochać. LuBię wyobrażać sobie Ciebie i nasze dziecko w starym domu albo na tarasie wznoszšcym się nad winnicami. Wróć tam, odnajdziesz tam spokój. W długie zimowe wieczory siadać będziesz do pianina i grać nasze ulubione utwory. Muzyka niesie wielkie ukojenie dla duszy. Moja ukochana żono, muszę już iść. Rosjanie podchodzš pod zrujnowany dom, w którym się schroniliśmy. Wracam do mojego czołgu. Te kilka chwil spędzonych z Tobš przyniosło mi wielki spokój i pozwoli przepędzić lęki tych ostatnich dni. Ruszam do walki umocniony naszš miłościš. Żegnaj, `rp Otto `rp 37 Po swym krótkim wypadzie do Berlina L~ea została wcielona do Francuskiego Czerwonego Krzyża. Jš to właśnie dostrzegł Fran~cois. W samolocie, który przewoził delegację brytyjskš, było jedno wolne miejsce, pomyślano więc, że w Berlinie możliwe będš kontakty Anglii z organizacjami Czerwonego Krzyża krajów sprzymierzonych. NiE doszły one jednak do skutku. Po "uprowadzeniu" Sary stała się prawdziwš bohaterkš w kręgach wojskowych bliskich marszałkowi Montgomery'emu. Wstawili się oni u marszałka i jego zwierzchników, by nie odesłano jej do Niemiec. Sara, która ze względu na podejrzenia o tyfus musiała przejść kwarantannę, stopniowo odzyskiwała siły w Anglii. Nic już nie zostało z urody młodej kobiety, którš tak zachwycała się L~ea. Była to teraz kobieta złamana, przedwcześnie postarzała, która zaczynała się trzšść ze strachu, gdy tylko podnosiło się głos. Nie chciała mówić o tym, co przeszła. Bez końca przeżywała chwile swego cudownego odkrycia przez L~eę i opowiadała o tym z przejmujšcš wdzięcznościš. Po okresie kwarantanny George Mc$clintock umieścił jš u swojej rodziny. Brytyjski oficer zwierzył się jej z zamiaru poślubienia L~ei. Sara odpowiedziała mu łagodnym i zmęczonym głosem: - Ona nie jest stworzona dla pana. George opuścił jš smutny i urażony, a potem znowu wyjechał do Niemiec. Odtšd przyglšdał się L~ei z nie słabnšcš uwagš. Zmieniła się, była równocześnie bardziej kokieteryjna i czulsza, odurzała się po całych nocach pijšc alkohol i tańCzšc z młodymi oficerami. Otaczał jš cały dwór wielbicieli bardzo jej oddanych, których traktowała z irytujšcš dezynwolturš. George zwracał jej uwagę, że takie zachowanie nie jest bardzo eleganckie - całowała go wówczas mówišc, że jest staroświecki, a jednocześnie myślała sobie, że byłyby idealnym mężem. Czasem chęć odpoczynku podsuwała jej pomysł, że mogłaby wyjść za mšż za tego Anglika. Wysłana do Brukseli, a następnie do Luneburga, spotkała Jeanine Ivoy i poznała Claire Mauriac i Mistou Nou de la Houpli~ere. Razem konwojowały deportowanych, a ich młodość i uroda tchnęły w byłych więźniów nadzieję na nowe życie. Musiały zamienić swoje furażerki na okršgłe kapelusze, zdawszy sobie sprawę, że to banalne nakrycie głowy przypominało tamtym ich oprawców. Pomimo, a może ze względu na okropności obozów, w sekcji francuskiej panowała niezwykła wesołość. Na poczštku sierpnia przyjechały do Berlina i zatrzymały się pod numerem 96 przy Kurf~urstendam, w sektorze brytyjskim, w jednym z nielicznych budynków, które nie ucierpiały zbytnio podczas bombardowań. Tylko one i ich belgijskie koleżanki otrzymały zezwolenie na poruszanie się na terenach okupowanych przez Rosjan w celu wyszukiwania w obozach obywateli swoich krajów. Niejeden raz przywoziły swoimi ambulansami Anglików, za co Brytyjczycy odwdzięczali się im paliwem i żywnościš. Najbardziej przykre z zadań polegało na odbieraniu Niemcom dzieci, których ojcami byli Francuzi lub Belgowie. Gdy tylko było to możliwe, spędzały wieczory w klubie angielskim tańczšc z oficerami albo opalały się na basenie w "Blue and white." Misotu, Claire i L~ea dzieliły ten sam pokój na Kurf~unsterdamm. Ich koleżanki nazywały go "pokojem kokot" ze względu na starania, jakich dziewczęta dokładały, by był on przytulny, a także ze względu na urodę mieszkanek, której im zazdrościły. Wystarczyło, że weszły do jakiegoś klubu wojsk sprzymierzonych, by wszyscy mężczyźni zostawiali swoje partnerki i szli im naprzeciw żebrzšc o jeden choćby taniec. Przekorne spojrzenie i wspaniały uśmiech Mistou siały spustoszenie. Claire, piękna melancholiczka, nie widziała nikogo poza kapitanem Wiazemskym wyswobodzonym z niewoli przez rosjan, u których boku walczył aż do końca wojny. Mimo ich próśb odmówił powrotu do swojego rodzinnego kraju i wrócił do armii francuskiej. Natomiast trudno byłoby zliczyć tych, których L~ea doprowadziła do rozpaczy. Pewnego wieczora, wracajšc z Claire i kapitanem Wiazemskym z wyjštkowo ucišżliwej wyprawy, wpadła na jakiegoś francuskiego oficera. - Przepraszam. Zbyt zmęczona, by odpowiedzieć, szła dalej swojš drogš. - L~ea! Stanęła jak wryta, zupełnie jak w wieczór wigilijny... Przede wszystkim bała się poruszyć, by, odwracajšc się, nie zniszczyć tego jakże kruchego szczęścia. - L~ea! Stał tutaj, przed niš, wyższy niż w jej wspomnieniach. Zapomniała, jak jasne było jego spojrzenie, a jego usta... Zniknęły ruiny, nie było już chudych i płaszczšcych się Niemców, ani chodzšcych szkieletów, porzuconych dzieci, nie było już krwi, zmarłych, strachu. On był tutaj, żywy, tak, żywy, w jej ramionach. Dlaczego płakał? Oszalał, żeby też płakać w taki dzień. No bo przecież czy ona płakała? A ona płakała i śmiała się jednocześnie i wszyscy wokół nich robili to samo. Mistou, która do nich doszła, bez cienia dyskrecji wydmuchiwała nos szepczšc: - Miłość, jakie to piękne uczucie. - Biedny Mc$clintock - rzekła Jeanine. Claire mocno ściskała dłoń swojego przystojnego kapitana. - Od maja szukam cię wszędzie - szeptał Fran~cois z ustami zanurzonymi w jej włosach. - Nie miałam żadnych wiadomości o tobie, sšdziłam, że zginšłeś. - Siostry nie mówiły ci, że byłem w Paryżu, by cię odwiedzić? - Nie - przeczšco potrzšsnęła głowš i pocišgała nosem. Mistou podsunęła jej swojš chusteczkę. - Nie stójcie tak tutaj, jak szef nas zobaczy, to dopiero będzie zabawa. Jest bardzo wymagajšcy, jeśli chodzi o zachowanie się dziewczšt. Niech pan przyjdzie do klubu angielskiego. Tylko się wykšpiemy, bo cuchniemy ścierwem, aż miło wšchać. - Mistou - zgorszyła się Claire. - A co, może nieprawda? Sama powiedziałaś, że odstaniesz od tego potężnej migreny. - Chciałabym cię widzieć na moim miejscu - odparła obrażona. - Dziękuję ci bardzo, zostaw sobie te swoje migreny. Na samš myśl o nich zaczyna mnie boleć głowa. - Przestańcie się sprzeczać - powiedziała L~ea. - Patrz, jest i Jeanine. Pamiętasz Fran~cois Taverniera? - Czy go pamiętam?!... Dzięki niemu miałam najwspanialszš Gwiazdkę w moim życiu. Witam, panie majorze, bardzom rada, że pana znowu widzę. - Witam, paniš. - No dalej, dziewczęta, do raportu. Nie sšdźcie, że się przed tym, tak po prostu, wywiniecie. Do zobaczenia niebawem, panie majorze. Gdy zostali sami, mężczyźni popatrzyli na siebie i w końcu umówili się na ósmš w klubie angielskim. Wszyscy ci, którzy widzieli, jak L~ea śmieje się i tańczy tego wieczoru, zrozumieli, że nie majš żadnych szans. Mc$clintock spoglšdał na niš ze ściśniętym sercem. Spostrzegła to Mistou i podeszła do niego. - Niech się pan tak nie chmurzy, panie pułkowniku. Lepiej niech mnie pan zaprosi do tańca. Gdy się spotkały w tanecznym kręgu, L~ea uśmiechnęła się do koleżanki z wdzięcznościš. Fran~cois przyciskał jš tak silnie, że ledwo mogła oddychać. Lecz nie poskarżyłaby się za nic na świecie. Tańczyli nie zamieniajšc ani słowa, wszystko działo się w milczeniu. Tańczyli nie myślšc o swoich ruchach, instynktownie poddajšc się muzyce, machinalnie zmieniajšc rytm, stanowili jedno ciało. Jak w Paryżu, w ambasadzie Niemiec, nadal wykonywali taneczne ewolucje po ucichnięciu ostatniego dźwięku. Wybuchy śmiechu i oklaski ścišgnęły ich z obłoków na ziemię. Wypili kilka kieliszków i opuścili klub. Wieczór był ciepły. Wsiedli do zaparkowanego w pobliżu wyjścia jeepa. W milczeniu długo jechali wśród gruzów i przejechali przez zdewastowany park, gdzie w bladym świetle księżyca powykręcane i zwęglone pnie drzew przypominały maszerujšcš armię. Fran~cois zatrzymał samochód na Charlottenburgerstrasse. Zdawało się, że tršd dotknšł krajobraz otaczajšcy Kolumnę Zwycięstwa. Jedynie złocony symbol o rozpostartych skrzydłach pozostał nietknięty, dziwnie wyglšdał w tym zniszczonym mieście i pokonanym kraju. Fran~cois łagodnie przycišgnšł L~eę do siebie. Objęci trwali tak bez ruchu, poddajšc się nawzajem swemu zaborczemu ciepłu, zamykajšc oczy, by lepiej smakować to zaskakujšce szczęście: zostać unicestwionym przez miłość, czuć swoje ściśnięte serce w ciele, które już do nas nie należy. O chyba po raz pierwszy w tym strasznym miejscu wybuchła miłosna czułość i wcišgała ich w swój powolny wir silnych odczuć. Na razie, owładnięci radościš, jaka przepełniała ich serca, nie mieli ochoty na uprawianie miłości. Niedaleki krzyk nocnych ptaków rozśmieszył ich oboje. - To dobry znak, powracajš nocne ptaki - rzekła L~ea. - Wracajmy. Przejechali obok kościoła wzniesionego ku czci cesarza Wilhelma. W niebo wznosiły się na wpół zniszczone cztery wieże, przewyższała je wieżyca centralna, która u wjazdu na Kurf~urstendamm wyglšdała tak, jak gdyby jš ścięto. - Już mnie odwozisz!? - Nie, moje serce, jeśli nie chcesz, ale to zależy od ciebie. Kiedy się rozstaliśmy, poszedłem wynajšć pokój u pewnej starej damy niedaleko stšd. - Jak to zrobiłeś? Nie ma nic do wynajęcia. - Jakoś sobie poradziłem. Zatrzymał się w wšskiej uliczce niedaleko Hohenzollerndamm. Ocalały tam niskie domki. Posługujšc się dużym kluczem Fran~cois otworzył oszklone drzwi. W przedpokoju paliła się oliwna lampka. Gruby kot otarł się o ich nogi. Każde z nich wzięło po świecy stojšcej na komodzie i śmiejšc się jak szaleńcy weszli na górę. W pokoju pachniały zwiędłe róże. W blasku świec Fran~cois uwolnił jš od munduru. Wolno zsunšł ramišczka jej różowej koszuli. Szelest jedwabiu działał im na zmysły. Skóra L~ei drżała pod wpływem dotyku materiału. Przestšpiła kršg nagrzanej jeszcze od jej ciała bielizny, w którš on zanurzył twarz zachłannie wdychajšc zapach L~ei. Powstrzymał się, by nie zerwać z niej majteczek ozdobionych koronkš. Gdy stanęła przed nim naga, przez chwilę klęczał przed niš i podziwiał jej piękno. Pozwalała, by ślizgało się po niej spojrzenie, którym jš wprost pożerał i pod którym jej ciało drżało, a kolana uginały się. Przebiegł jš dreszcz, gdy jego wargi dotknęły wnętrza jej ud i zaczęły posuwać się niżej. Poczuła, jak się otwiera i poddaje pocałunkom kochanka. Stojšc, z dłońmi wczepionymi w jego włosy, doznała rozkoszy. Zaniósł jš na łóżko i rozebrał się, nie spuszczajšc z niej wzroku. Wzišł jš łagodnie. Ufna dawała mu się prowadzić. Gdy poczuła, jak narasta w niej rozkosz, krzyknęła: - Mocniej, mocniej! Odwiózł jš na kwaterę przed świtem. Nie budzšc koleżanek wślizgnęła się do "pokoju kokot". Następnego dnia opowiedzieli sobie, co przeżyli od Bożego Narodzenia spędzonego w Amiens. Z radościš, która wzbudziła w niej prawie zazdrość, Fran~cois przyjšł wiadomość o uwolnieniu Sary i jej powolnym powrocie do zdrowia w Anglii. Bał się jej powiedzieć o śmierci Mathiasa. Zaczšł od Ottona i opowiedział jej o odwiedzinach u Fran~coise. - Byłeś przy jego śmierci? - Nie, znalazłem jego ksišżeczkę wojskowš w kieszeni pewnego francuskiego esesmana, który go znał. L~ea zamknęła oczy. - Co się stało z tym Francuzem? - Nie żyje. Łza potoczyła się po jej ślicznej twarzy. - Jak się nazywał? Fran~cois wzišł jš w ramiona i cichutko opowiedział jej wszystko. - Umarł przywołujšc ciebie i błagajšc cię o przebaczenie. Płacz, moje serce, płacz. L~eš wstrzšsał szloch jak małš dziewczynkš. Jak trudno rozstać się z dzieciństwem! Wieczorem chciała pójść na grób Mathiasa. ZŁożyła na nim pšk kwiatów zakupionych u handlarki stojšcej na rogu Konstanzerstrasse. - Jeśli chcesz, możemy go repatriować do Francji. - Nie, tutaj poległ, niech tutaj zostanie. - Co robisz? - Biorę nieco ziemi, żeby jš zmieszać z ziemiš z Montillac. Przeniknęło jš uczucie bolesnego szczęścia. - Co ci jest? Nic jej nie było. Tylko po raz pierwszy od jakże dawna wzięła pod uwagę ewentualność powrotu na uwielbianš ziemię. Mathias jej to podszepnšł. Z zapamiętaniem napełniła swój kapelusz ziemiš. Gdy L~ea się podniosła, jakiś nowy blask rozświetlał jej oczy. Przez tydzień widywali się codziennie. Claire i Mistou jak tylko mogły ukrywały nieobecność i roztargnienie koleżanki. Mimo to praca, jakiej dokonały młode kobiety z Francuskiego Czerwonego Krzyża w Berlinie, budziła ogólny podziw. Jeanine Ivoy, dowódca sekcji, napisała do pani de Peyerimhoff: "Czytajšc dziennik, powinna się pani przekonać, że dobrze pracujemy. Udało się nam uzyskać u Brytyjczyków przedłużenie zezwolenia na pobyt w ich sektorze, a to dzięki pracy, jakš wykonujemy dla nich. Odmówiono im zgody na wjazd do strefy rosyjskiej i poszukiwanie zaginionych (około trzydziestu tysięcy), tak więc podczas naszych misji robimy dla nich to, co robiłyśmy dla naszych. Niekiedy wracamy z setkami aktów zgonu albo listami grobów odnalezionych w najmniejszych nawet wioskach, grobów, które należy posegregować według narodowości. ILeż papierkowej roboty! W każdej ekipie mamy nadal pięciu kierowców i jednš pielęgniarkę, gdyż Anglicy nalegali byśmy zredukowali personel, ponieważ zapasy żywności sš bardzo ograniczone. Alzatczycy i Lotaryńczycy nadal napływajš i wszystkie z radościš zajmujemy się ich tranzytem: biedacy, tyle wycierpieli. Przez dziesięć dni nasze dziewczęta odziały, zaopatrzyły w żywność i udzieliły pomocy sanitarnej siedmiu tysišcom Alzatczyków i Lotaryńczyków. Ich niestrudzone poświęcenie spotyka się z podziwem władz francuskich i brytyjskich. Następne pocišgi z Alzatczykami i Lotaryńczykami (około trzech tysięcy) sš spodziewane w każdej chwili, a władze angielskie natychmiast telefonicznie wezwš nas do pomocy. Ich stan fizyczny nie jest dobry i jako pracownice Francuskiego Czerwonego Krzyża jesteśmy szczęśliwe, że możemy przynieść im wsparcie moralne i zaopatrzyć w sprzęt, którego bardzo potrzebujš. Bardzo często widujemy generała Kellera przybywajšcego z Moskwy. Zawiadamia nas o przyjeździe pocišgów. Tylu naszych przebywa jeszcze w obozach gdzieś tam, na kraju Rosji. Mamy naprawdę niesłychane szczęście, że możemy poruszać się w strefie rosyjskiej. Cieszymy się ich zaufaniem i wszędzie jesteśmy wspaniale przyjmowane. Podczas przejazdu pierwszego pocišgu sanitarnego zabiegałyśmy u ważnego generała o zabranie ciężko chorych. W naszej obecności zadzwonił do Moskwy. Odpowiedź była negatywna, ale przynajmniej próbował. Te starania nie okazały się daremne, gdyż w tym tygodniu ciężko chorzy zostanš nam przekazani, i odjadš pocišgiem sanitarnym, który właśnie przybył. Panuje tutaj wspaniała atmosfera. Nie mogę się nachwalić członkiń naszej ekipy, a szczególnie panny Mauriac, Nou de la Houpli~ere, Delmas, Farret d'Astier, d'Alvery, zawsze razem, zawsze solidarne..." Fran~cois Tavernier otrzymał rozkaz powrotu do Paryża, stšd miał pojechać do Stanów Zjednoczonych. Po nocy spędzonej w domu starej Niemki L~ea odwiozła go na lotnisko Tempelhoff. Gdy patrzyła, jak wchodzi na pokład Dakoty, zdjęły jš dreszcze. Strach, że nigdy już go nie zobaczy, o mało nie ścišł jej z nóg. Jej koleżanki robiły wszystko, by jš rozerwać. Mistou i Claire tak się dobrze do tego zabrały, że odzyskała nieco swojej wesołości. W towarzystwie kapitana Wiazemsky'ego zwiedziły kancelarię i bunkier Hitlera. Wszyscy wyszli przygnębieni z tego miejsca zasłanego telegramami, na wpół spalonymi gazetami, porozdzieranymi portretami F~uhrera, pełnego wybebeszonych skrzyń, splamionych odznaczeń. 38 W połowie września L~ea otrzymała polecenie konwojowania do Paryża grupy małych dzieci. Opuściła Berlin i swoje koleżanki smutna, ale i z ulgš. Za dużo ruin, za dużo cierpień, za dużo zmarłych. W Paryżu pani de Peyerimhoff dała jej przepustkę. L~ea pobiegła na ulicę de l'Universit~e i zastała zamknięte drzwi. Dozorczyni oddajšc jej klucze powiedziała, że wszyscy wyjechali do Gironde. L~ea nie rozumiała. Ona, która tak się cieszyła na spędzenie kilku dni w stolicy, jeszcze tego samego wieczora popędziła na dworzec Austerlitz. Pocišg był przepełniony i niewygodny. Noc spędziła wciśnięta między jakiegoś przedsiębiorczego wojskowego i tęGš, zgryźliwš kobietę. Za każdym razem, gdy zapadała w sen, słyszała wrzaski bólu swojej ciotki albo jęki Raoula. Jak długo jeszcze będš jš ścigać te widma? Zwariowała, że wraca do Montillac. Co spodziewała się tam zastać? Gdy się widziało tyle ruin, po co jeszcze dorzucać inne do katalogu nieszczęść, który się wypełniał z roku na rok. Po co wracać swoim śladem? Nic nie wskrzesi zmarłych ani starego domu. Gdy wyczerpana dotarła do Bordeaux, postanowiła jechać najbliższym pocišgiem do Paryża. Z sšsiedniego peronu odjeżdżał właśnie pocišg do Langon. Nie zastanawiajšc się, puściła się biegiem. Z otwartych drzwi ktoś podał jej rękę, wskoczyła. Stacja w Langon nie zmieniła się wcale. Z walizkš w ręku L~ea skierowała swe kroki do centrum miasteczka. Był dzień targowy. Przed hotelem "Oliver" dyskutowało dwóch żandarmów. - Przecież to mała Delmas!... Panienko!... Obejrzała się. - Nie poznaje nas pani?... Przewoziliśmy paniš ze stryjem La Sifflette. Tak, oczywiście, przypominała sobie. - To co, wraca pani w swoje strony? Ach! Tyle się tutaj działo... i to nie zawsze dobrych rzeczy. Nie ma pani swojego sławnego roweru?... Podwieziemy paniš... nie możemy tak pani zostawić w kłopocie. Prawda, Laffont? - Też pytanie, Renault! Nie można pozwolić, żeby mówiono, że żandarmerii francuskiej brak obycia. L~ei niezręcznie było odmówić takiej propozycji. Wsiadła do samochodu. Obaj mężczyźni gadali i gadali bez przerwy, ale ona nie słyszała, co mówiš, jej oczy napawały się krajobrazem, który tak kochała, i sšdziła że już nigdy więcej go nie zobaczy. Opanowało jš wzruszenie. Nie nalegali, gdy poprosiła, by wysadzili jš u stóp wzgórza la Prioulette. Nim ruszyła w dalszš drogę, poczekała, aż samochód zniknie jej z oczu. Było to jedno z tych pogodnych popołudni na przełomie pór roku, słońce złociło grona, spowijajšc winnice światłem zwiastujšcym jesień. Stok wydał jej się stromy, zwolniła kroku. Za kępš drzew leżało Montillac. Serce jej łomotało, gdy dochodziła do białych płotów. W powietrzu czuło się jakiś nowy zapach, niezwykły w tym miejscu: zapach świeżego drewna. Znajome odgłosy dobiegły do jej uszu: gdakanie kur, szczekanie psa, gruchanie synogarlic, rżenie konia. Zza bryły farmy powinien się wyłonić szkielet domu. Lekki wiatr potargał jej włosy. Ruszyła dalej, a każdy krok sprawiał jej ból. Rozdzierajšcy dźwięk piły... Uderzenia młotka... Jakiś młody męski głos śpiewał: To Paryża kwiat@ starego Paryża, co się uśmiecha,@ to powrotu kwiat@ powrotu pięknych dni...@ Robotnicy kładli łupki na nowych wišzaniach dachu. Jedna strona dachu już była ułożona... Otwarte drzwi ukazywały nie zmienionš kuchnię... Potykajšc się, cofnęła się na - jak to nazywała z siostrami - ulicę... Krzyk dzieci i śmiechy dobiegały od strony tarasu... L~ea chciała uciec, lecz jakaś olbrzymia ręka popychała jš w tamtš stronę. Pomiędzy słupami obrośniętymi glicyniš kołysała się huśtawka... Czas stanšł w miejscu, a potem gwałtownie się cofnšł: teraz na huśtawce siedziała rozczochrana dziewczynka i mówiła: - Wyżej, Mathias, jeszcze wyżej. Po czym obraz przesłoniła mgła i wszystko powróciło na swoje miejsce: nieruchome graby, różane krzewy w alei, winnice pośród cyprysów. W oddali przejechał pocišg, słychać było bicie dzwonu... Rozpoznała głosy swoich sióstr. Wydawało się, że nic się nie zmieniło. L~ea ruszyła do przodu... Trzymajšc Charlesa za rękę szedł ku niej mężczyzna.