10105
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 10105 |
Rozszerzenie: |
10105 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 10105 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 10105 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
10105 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Piotr Krasko
Kiedy świat się zatrzymał
PROLOG
24 lutego 2005 r. Bratysława
To miał być przełomowy dzień. Na zamku w Bratysławie George W. Bush miał się spotkać z Władimirem Putinem. Amerykański prezydent miał być twardy i zdecydowany. Chciał przekonać rosyjskiego, by nie sprzedawał Iranowi technologii nuklearnej, zaangażował się w odbudowę Iraku i rozwiązywał problemy w swoim kraju inaczej, niż wysyłając w kolejne miejsce batalion czołgów, tak jak miał to w zwyczaju robić w Czeczenii. Trudno było sobie wyobrazić, by na świecie mógł być silniejszy, bardziej wpływowy człowiek niż przywódca USA. Na dobre czy złe - jedno jego słowo mogło zmieniać bieg wydarzeń na całym świecie. Tamtego dnia rano w Bratysławie, gdy staliśmy 20 metrów od niego, a wszędzie pełno było agentów secret service - nikt nie miał co do tego wątpliwości. Jak się okazało już kilka godzin później - niewiele tamtego ranka rozumieliśmy.
Kilkanaście minut po dwunastej Bush przemawiał na największym placu Bratysławy. Tysiące ludzi miało w rękach amerykańskie flagi i wiwatowało na jego cześć. W połowie przemówienia zadzwonił telefon - Papież znów został przewieziony do szpitala. Mieliśmy nadać materiał do „Wiadomości” i następnego dnia, a jeśli się uda to jeszcze tej nocy, polecieć do Rzymu.
Z placu pojechaliśmy do centrum prasowego, gdzie w tłumie dziennikarzy z całego świata obejrzeliśmy wspólną konferencję prasową Busha i Putina. Była rozczarowująca. Bush nie był dość stanowczy, a Putin nie chciał ustąpić w żadnej sprawie. Dowodził, że demokracja w Rosji rozwija się w sposób wręcz modelowy, a o wolność prasy i prawa człowieka należy martwić się raczej w Waszyngtonie niż w Moskwie. Mimo to mieliśmy jeszcze wtedy wrażenie, że uczestniczymy w historycznym wydarzeniu, które na długie miesiące będzie porządkować to, co dzieje się w polityce światowej. Nad nami wisiały olbrzymie monitory. Na wszystkich był CNN, który relacjonował to, co działo się w Bratysławie. Tego dnia dla Amerykanów to było centrum świata. Zapewne nie tylko dla Amerykanów. Były to jednak ostatnie minuty, gdy tak myśleliśmy. Już w trakcie tej konferencji zaczęły do nas docierać informacje z Rzymu, że stan Papieża jest poważniejszy, niż mogliśmy na początku przypuszczać.
Po 21.00 kolejny telefon z Warszawy - Papież przeszedł zabieg tracheotomii. Obok mnie stał Janek Mikruta, korespondent RMF. On też już wiedział, że ich wóz satelitarny musi niemal natychmiast wyjechać do Rzymu. Nie wiedzieliśmy jeszcze tylko, co tak naprawdę oznacza zabieg tracheotomii. Za kilkanaście godzin media całego świata będą prześcigały się w analizach, a lekarze przeprowadzający takie zabiegi, staną się najbardziej przez dziennikarzy poszukiwanymi specjalistami.
Na monitorach w centrum prasowym nie było już zdjęć z Bratysławy. Nawet amerykański CNN przeniósł się do Rzymu i relacjonował to, co działo się w klinice Gemelli. Wszyscy byliśmy już myślami tam. Nikt nie miał jednak jeszcze wtedy pojęcia, czego tak naprawdę jesteśmy i będziemy świadkami. Wydawało się nam wtedy, że szczyt w Bratysławie to była wielka historia. Ale czy 2 kwietnia ktokolwiek pamiętał jeszcze, że Bush i Putin spotkali się tamtego dnia?
I
DZIEŃ PIERWSZY - DZIEŃ DWUDZIESTY SIÓDMY
piątek, 25 lutego - Wielka Środa, 23 marca 2005 r.
MARCIN WITAN: Następnego dnia Ty i koledzy byliście już w Rzymie.
PIOTR KRASKO: Tak, i od razu z lotniska pojechaliśmy pod poliklinikę Gemelli
.....a tam przebywał już tłum dziennikarzy...
...część stacji telewizyjnych miała już swoje wozy transmisyjne, naprzeciwko szpitala stanęło całe miasto namiotów. Widok był porażający. Recepcja szpitala wypełniona była dziennikarzami. Statywy od kamer zajmowały każdy metr wolnej powierzchni. Tam, gdzie nie było statywów, ustawiono stoły. Przy nich dziesiątki dziennikarzy pisały coś na laptopach. Tak naprawdę nikt nie wiedział, co się dzieje poza tym, że wczoraj Jan Paweł II przeszedł zabieg tracheotomii, że miał kłopoty z oddychaniem i że sytuacja musiała być poważna, skoro po dwóch tygodniach w Watykanie zdecydowano o jego powrocie do kliniki. Nie wiedzieliśmy jednak, co to naprawdę znaczy. Wiedzieliśmy, że zabieg był potrzebny, że z rurką tracheotomiczną można żyć i z czasem ją wyjąć. Wtedy to było wszystko.
Po raz pierwszy widziałem ten szpital w nocy. Kilkadziesiąt potężnych lamp telewizyjnych oświetlało teren, skąd korespondenci, mając za plecami widok na szpital, nadawali relacje niemal 24 godziny na dobę. Tam byli już wszyscy. Wszystkie stacje polskie, niemieckie, francuskie, włoskie, amerykańskie, brytyjskie, hiszpańskie, południowoamerykańskie. Wszyscy. Byli i obserwowali okna na X piętrze.
Z mediami nie rozmawiał nikt z zespołu lekarzy, którzy opiekowali się Ojcem Świętym - zgodnie ze zwyczajem, jedynym sposobem kontaktu z nimi była lektura oficjalnego komunikatu opracowanego przez biuro prasowe szpitala. Kilkunastosekundowych wypowiedzi udzielali ci, którzy w szpitalu pracowali, ale nie byli blisko Papieża.
Już wtedy zaczęły się dywagacje, jak długo Papież zostanie w szpitalu. Biuletyny lekarskie nie nadchodziły i jedni mówili w związku z tym, że brak wiadomości to dobra wiadomość; drudzy natomiast, że przeciwnie, skoro nic nie wiadomo, to coś się ukrywa, jest źle, być może wydarzyło się najgorsze, a my nic nie wiemy...
Tak naprawdę wszyscy zastanawialiśmy się, jaka jest polityka informacyjna Watykanu. To jest państwo, którego nie można porównać z żadnym innym. Nigdy nie było tak dostępne dla mediów jak za Jana Pawła II, ale i ta otwartość ma swoje granice. Wielu z nas myślało, że Watykan lubi mieć swoje tajemnice, że to ważne dla wizerunku Stolicy Apostolskiej. Ludzie „stamtąd” zapewne tak tego nie widzieli. Im nie chodziło o to, żeby pielęgnować tajemnice, ale o to, że o pewnych sprawach po prostu się nie mówi. Nie można więc było spodziewać się, że Watykan będzie informował o chorobie Papieża - głowy państwa tak, jak informuje się o chorobie prezydenta w państwie demokratycznym. A jednak codziennie rano liczyliśmy na to, że tak się stanie.
Póki co myśleliśmy, że skoro nie ma wiadomości - jest dobrze. Gdyby stan był bardzo poważny, to byśmy się przecież o tym dowiedzieli. Chociaż, o ile dobrze pamiętam, minęło kilkanaście dni od ostatniego ukazania się publicznie Jana XXIII do ogłoszenia wiadomości o jego śmierci. Nawet więc po długiej „ciszy” informacyjnej mogłaby nadejść ta najgorsza wiadomość. Wiedzieliśmy jednak, że Watykan po dwudziestu sześciu latach pontyfikatu Jana Pawła II jest już inny. Niezależnie od tego, jak bardzo byśmy narzekali na brak informacji - sam Papież nigdy nie ukrywał przecież swojego cierpienia. Fotoreporterzy zastanawiali się, czy wypada im robić zbliżenia twarzy Papieża, gdy wyraźnie widać na niej było zmęczenie i ból. Redakcje gazet zastanawiały się, czy wypada takie zdjęcia publikować. Sam Papież zapewne w ogóle nie tracił czasu na to, by się nad tym zastanawiać. Niezależnie od tego, jak się czuł - po prostu robił to, co powinien robić papież. On jeden w tej dyskusji nie brał udziału.
Pamiętam pielgrzymkę do Lourdes, jak się okazało ostatnią zagraniczną, i jego stojącego pomiędzy chorymi czy w hospicjum - kiedy mówił do mieszkańców: „jestem jednym z was”...
Nocował wtedy w hospicjum...
Właśnie! Gdyby ten gest wykonał jakiś prezydent czy premier, byłby pewnie śmieszny - nie byliby w tym wiarygodni. Uznano by, że to tylko pokaz dla mediów. Ale gdy robił to Jan Paweł II, było inaczej. Głowa Kościoła, jeden z najpotężniejszych ludzi świata, był pomiędzy najsłabszymi, z których wielu miało tam w Lourdes poczucie, że to są ich ostatnie dni na tym świecie. Chcieli z niego jedynie godnie odejść. A on im tę godność przywracał. On im mówił: „jestem jednym z was”. I trudno było mu nie wierzyć. Jego fizyczna słabość była też jego siłą.
Wtedy pod Gemelli było wiele głosów krytycznych pod adresem Biura Prasowego Watykanu. Zgodnie twierdzono, że w takiej sytuacji jego rzecznik musi wreszcie być dostępny. Ale musimy pamiętać, że dla Joaquina Navarro-Vallsa, który pełnił tę funkcję od ponad dwudziestu lat, również była to
nowa sytuacja. Z tak wielkim lękiem o zdrowie Papieża nikt w Watykanie nie musiał się zmierzyć od 1981 r., czyli od zamachu na jego życie i nikt do końca nie wiedział, jak postępować. Czy relacjonować każdy kolejny zabieg i szczegółowo informować o stanie zdrowia, czy też nie - poczekać aż dojdzie do jakiegoś przesilenia. Sądzę, że wszyscy uczyli się tego, jak postępować, obserwując Papieża.
W pewnym momencie wiedzieliśmy już, że zaczynają go odwiedzać kardynałowie; najczęściej robił to Sekretarz Stanu, Angelo Sodano, który na czas nieobecności Papieża w Watykanie przejął większość jego obowiązków. Oczywiście nie tych najważniejszych, nie mógł na przykład mianować biskupów, ale to on wtedy zajmował się bieżącą administracją Stolicy Apostolskiej. I to on dostarczał Ojcu Świętemu ważne dokumenty do podpisu. Bez papieskiego podpisu Watykan nie może funkcjonować.
Kiedy kardynał Sodano pojawiał się w klinice, natychmiast obstępowali go dziennikarze.
Tak, ale on bardzo niechętnie udzielał informacji. Za to zrobił to kardynał Joseph Ratzinger, prefekt Kongregacji Nauki Wiary, który odwiedził Papieża kilka dni po zabiegu tracheotomii. Kardynała Ratzingera poznałem półtora roku wcześniej, gdy nagrywaliśmy z nim rozmowę. To człowiek powściągliwy, raczej zamknięty w sobie, tak wtedy o nim myślałem, niezbyt przepadający za spotkaniami z dziennikarzami. Wtedy jednak urządził w recepcji szpitala minikonferencję prasową. Najważniejsze było to, że - jak stwierdził - „rozmawiał z Papieżem”. I to przez 20 minut, po niemiecku i włosku, a Ojciec Święty mówił całkiem wyraźnie. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że jest to możliwe mimo rurki, która była w tchawicy.
Przy tej okazji podniesiono znowu kwestię przewijającą się od dawna, a mianowicie ewentualnego ustąpienia Jana Pawła II. Przypominam sobie, że kardynała Sodano namówiono na wypowiedź na ten temat. Powiedział wtedy, żeby zostawić to papieskiemu sumieniu. Słyszałeś tę wypowiedź?
Tak, ale sam Papież kilka lat temu także odniósł się do tego, mówiąc, że przecież „Chrystus nie próbował zejść z krzyża”. Po rozmowach z wieloma ludźmi, którzy byli blisko Papieża, choćby z ks. Pawłem Ptasznikiem z sekcji polskiej Sekretariatu Stanu, rozumieliśmy, że jego odejście, rezygnacja, byłyby zaprzeczeniem całego jego życia. Kiedy Karola Wojtyłę wybrano na konklawe, zapytano, o czym wtedy myślał w Kaplicy Sykstyńskiej. Odpowiedział, że przypomniał mu się fragment Quo Vadis. Ten, w którym uciekający z Rzymu Piotr spotyka na swej drodze Chrystusa i postanawia jednak zawrócić, mając pełną świadomość, że oznacza to cierpienie. Dla Jana Pawła II było rzeczą oczywistą, że jest następcą św. Piotra, tego, który powrócił, by do końca wypełnić swoją misję. On jest biskupem Rzymu, on jest Głową Kościoła; jeżeli Pan Bóg powierzył mu tę posługę - ma ją wypełnić. Jeżeli Bóg chce, żeby cierpiał, to widać ma w tym jakiś plan i ma to czemuś służyć. To cierpienie ma coś światu powiedzieć. Gdyby on teraz zdjął ten krzyż z siebie - byłoby tak, jakby nagle uciekł. I to nie tyle od cierpienia, które miało dopiero nadejść, ale od wszystkiego, czego do tej pory dokonał, od wszystkich lat swojego kapłaństwa.
Czy inni dziennikarze też tak to rozumieli?
Na pewno nie. Wielu Amerykanów przekonywało, że to jest po prostu zły management, bo człowiek chory i niedołężny nie może zarządzać taką firmą, jaką jest Watykan. Ich zdaniem, Papież to może święty człowiek, ale Watykan i Kościół potrzebują silnego przywódcy, który podejmuje decyzje.
Co okazało się nieprawdą. Nie można patrzeć na Watykan i Kościół tak, jak na firmę. Takie myślenie się nie sprawdza.
Ale oni wtedy tak na to patrzyli! Papież był dla nich szefem ogromnej korporacji, jak Coca-Cola albo Microsoft, i dlatego tak to wszystko rozumieli. Uważali, że skoro Jan Paweł II jest coraz bardziej chory, to powinien ustąpić i przekazać komuś swoje obowiązki. Tak jak niesprawny prezydent USA przekazałby je wiceprezydentowi. Tak byłoby lepiej dla Watykanu i Kościoła - przekonywali - i dla niego samego. Ich zdaniem, Jan Paweł II cierpiał tak bardzo, że nikt nie miałby do niego pretensji, gdyby ustąpił i nadal pozostał może największym autorytetem w Kościele katolickim.
Jako papież-senior...
...taki dożywotni senator. Tak, były też takie głosy. I to osób naprawdę życzliwych Papieżowi i podziwiających go. Byli wtedy przed kliniką Gemelli ludzie, którzy tak myśleli. Spotykałem ich też później, w ostatnich dniach życia Papieża i wielu z nich myślało już inaczej.
Jeszcze podczas pierwszego pobytu Jana Pawła II w szpitalu ukazał się w „Corriere dełła Sera” tekst Vittoria Messoriego pt. „Boski atleta w godzinie cierpienia”. Autor pytał w nim: „kim jest ten, którego ciężki oddech dochodzi do nas ze szpitalnego łóżka? Nie waham się stwierdzić, że pozostaje on w bezpośredniej i tajemniczej relacji z Bogiem, który stworzył niebo i ziemię, on wypełnia dla swych wiernych zadanie, które Jezus powierzył Szymonowi w słowach «Pas” owce moje (...)». Tylko w chrześcijaństwie, a konkretnie w jego katolickiej wersji, Papież uosabia jakoś w widzialnym wymiarze Syna samego Boga, który idzie przez historię”. Dalej pisze ten watykanista, iż w szpitalnym pokoju Papieża zobaczył Kościół i że słusznie Kościół poleca kapłanom i wiernym modlić się za swoją Głowę, za Piotra, i wzywa, aby właśnie to czynić: modlić się za niego, aby był w stanie znieść to brzemię po ludzku nie do zniesienia. Pomyślałem, że Messori chce w ten sposób pokazać nie tylko Włochom, ale i światu - bo przecież wiedział, że będzie cytowany - dlaczego Ojciec Święty postępuje tak, jak postępuje. Czy takie myślenie odnosiło skutek? Widziałeś to?
To ważne pytanie. Gdy z wieloma osobami, które dzwoniły do nas z Warszawy, rozmawialiśmy o tym, jak w Polsce odbierane jest to, co dzieje się w Gemelli i jak tutaj interpretowano teksty z włoskiej prasy, myślę, że nie zauważaliśmy jednej rzeczy. Kiedy w Polsce o tym samym wydarzeniu napisze „Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita”, „Trybuna” to rozumiemy kontekst i domyślamy się, czemu ktoś pisze tak, a nie inaczej i skąd biorą się takie a nie inne oceny. Za to wiele artykułów z włoskiej prasy przyjmowaliśmy zupełnie bezkrytycznie, nie zastanawiając się, kto i dlaczego je publikuje. Gdyby włoski dziennikarz chciał zacytować jakiś tekst z „Nie” jako przykład pewnego sposobu myślenia w Polsce - może to zrobić. Ale jeśli dowodziłby, że taki jest punkt widzenia wszystkich polskich mediów, to w sposób oczywisty mijałby się z prawdą. Tymczasem zbyt często chyba uogólniano różne opinie włoskiej prasy i twierdzenia jednej gazety kwitowaliśmy zdaniem: „Jak mówią włoskie media”. A przecież inne jest spojrzenie dziennika „La Repubblica”, „Corriere delia Sera”, czy „Ii Messagero”. Piszą dla nich watykaniści o bez wątpienia olbrzymiej wiedzy, ale każdy z nich przeżywał też wszystko bardzo emocjonalnie i ma „swój” Watykan. Chce tego, co w jego pojęciu byłoby dla Kościoła dobre. Marco Politi z „La Repubblica” mówił mi, że Kościół przeżył dwa tysiące lat - więc przeżyje i chorobę Papieża. Ale gdyby ona się przedłużała, Papież był sparaliżowany, nie mógł mówić przez długi czas - to byłby dla Kościoła duży problem, bo jak długo symbol może kierować Kościołem?
W Polsce także o tym się mówiło, odpowiadając, że może przecież pisać, porozumiewać się gestami.
Ale pewien ksiądz, powszechnie uważany w Polsce za autorytet, przyjaciel Papieża, pewnego dnia zapytany przez nas w Rzymie, jaki wpływ na Kościół ma choroba Papieża - odpowiedział, że zdaniem niektórych ludzi Kościoła: zbyt duży. „Kościół już zbyt długo stoi w miejscu. Potrzebuje nowej energii, może misja Jana Pawła II już się wyczerpała”. Ważne, by o tym powiedzieć teraz, bo kolejne dni i tygodnie sprawiły, że większość jest teraz zdania, że cierpienie Papieża i sposób, w jaki odszedł - były w Kościele wydarzeniem bez precedensu. Jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało - takiego papieża jeszcze nie było! Papieża, który gromadziłby największe tłumy w dziejach świata, mówił przez 25 lat mocnym, silnym głosem, który pod koniec życia, nie mogąc mówić - mówił najbardziej przejmująco...
Rozumując po ludzku, gdyby Jan Paweł II posłuchał tych, którzy z dobrej woli radzili mu ustąpienie, nie wydarzyłoby się wszystko to, co się wydarzyło i o czym traktuje nasza rozmowa...
Wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby Papież kilka miesięcy przed śmiercią powiedział: „przepraszam, ale ja już cierpię za bardzo”. Teoretycznie to było możliwe. Artykuł 323 Kodeksu Prawa Kanonicznego przewiduje możliwość takiej „abdykacji”.
Motywacje, jakie kierowały Ojcem Świętym, odsłaniały się przed nami stopniowo, powiemy o tym szerzej przy okazji rozmowy o papieskim testamencie. Patrzę jeszcze raz na tekst cytowanego już Vittoria Messoriego: „Papież, który napisał najwięcej encyklik i wygłosił najwięcej przemówień, jest już niemal niezdolny niczego napisać ani powiedzieć, zdaje się jednak wygłaszać najbardziej przekonującą homilię, tę, która płynie z orędzia przyjętego po chrześcijańsku”. To określenie o najważniejszej homilii Papieża trafiło potem do wielu mediów, używano sformułowań: „najważniejsza encyklika”, „katecheza umierania”, „lekcja odchodzenia”, ale cały czas chodziło o to samo.
Kończąc któryś z komentarzy do „Wiadomości”, powiedziałem, że „milczący Papież może nigdy nie mówił tak głośno jak teraz”. Następnego dnia zadzwoniła do mnie z Warszawy osoba, z której zdaniem bardzo się liczę, z sugestią, że może było to jednak zbyt patetyczne. Czy możemy mówić, że Papież mówi, skoro milczy? To była słuszna uwaga, ale wtedy w Rzymie większość z nas tak właśnie to widziała. Trzeba było jednak bardzo uważać, żeby nie popaść w patos. To byłoby zupełnie niepotrzebne. Ta historia była sama w sobie tak przejmująca, że nie trzeba było nic dodawać. Ona już miała swoją dramaturgię. Poza tym dla mediów całego świata to było coś absolutnie przełomowego.
Tak naprawdę grupa dziennikarzy i reporterów jeżdżących po świecie nie jest duża, to kilkadziesiąt osób. Spotykałem ich na pogrzebie Jasera Arafata w Ramallah, podczas Pomarańczowej Rewolucji w Kijowie, po tsunami w Tajlandii i pod Gemelli. Gdy z potężnego egipskiego helikoptera wojskowego wyniesiono w Ramallah trumnę Arafata - na placu przed Mukatą było ze sto tysięcy osób. Kilka minut później tłum wpadł w ekstazę. Tysiące rzuciły się na trumnę, chcąc wydobyć z niej ciało przywódcy. Kilkaset osób z bronią maszynową zaczęło strzelać, co trwało co najmniej godzinę - ten obraz na
...to, że kilkadziesiąt stacji telewizyjnych stało z kamerami wycelowanymi w okna, w których nikt się nie pokazywał, nikt me mówił - to było niebywałe.
żywo transmitowały niemal wszystkie stacje telewizyjne i to było normalne. Każdy wydawca programu informacyjnego, gdy zobaczy, że może pokazać widzom takie zdjęcia - natychmiast to zrobi. Natomiast to, że kilkadziesiąt stacji telewizyjnych stało z kamerami wycelowanymi w okna, w których nikt się nie pokazywał, nikt nie mówił - to było niebywałe, bo media pokazują najczęściej tych, którzy krzyczą, a teraz po raz pierwszy świat słuchał tego, który nic nie mówi! Większość z nas wściekała się, czemu lekarze milczą i większość zaczęła też zadawać sobie pytania, co to znaczy, kim on jest, co by powiedział, gdyby mógł mówić...
...ale nikt nawet nie próbował zabrać stamtąd kamer...
Nie było takiego pomysłu! To był fenomen, który stopniowo do nas docierał. Spotykaliśmy się co wieczór na kolacji, około 22.00, razem z dziennikarzami TVN, Polsatu, RMF, Radia Zet i Wyborczej. Rozmawialiśmy o tym, co się wydarzyło, z kim rozmawialiśmy, co się wydarzy jutro, dawaliśmy sobie nawzajem numery telefonów do ludzi, którzy mogą powiedzieć coś ciekawego. To nie była opowieść, przy której powinniśmy się ze sobą ścigać, tak jak jest zazwyczaj. Każdy mógł inaczej interpretować to, czego byliśmy świadkami, inaczej to komentować, ale ukrywanie przed innymi jakiejś informacji nie miało sensu.
Widziałeś, że to, co przeżywacie, zaczynało docierać osobiście do was, dziennikarzy, tak, że stawialiście sobie pytania: Jak ja, z moją historią życia się w tym odnajdę? Co to dla mnie znaczy?”.
Mówiąc uczciwie, mało zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Fenomenem było to, że słuchaliśmy tego, który milczy i wiedzieliśmy, że tam trzeba być. Jednocześnie wtedy nie wiedzieliśmy, co to wszystko znaczy i co się wydarzy. Liczyliśmy na to, że Papież wkrótce wróci do Watykanu i choć będzie pewnie bardzo osłabiony i będzie miał kłopoty z mówieniem, jednak z tego wyjdzie. Nie wyobrażaliśmy sobie na przykład, że nie będzie go w sierpniu na Światowym Dniu Młodych w Kolonii.
Pracowaliśmy od 6.00 rano do 22.00 i wiedzieliśmy, że musimy tę historię opowiadać innymi ludźmi, łapiąc jakiegoś lekarza, który wyjdzie z kliniki, czy rozmawiając z pielgrzymami. Większość z nich mówiła, że podróż do Rzymu zaplanowali już pół roku wcześniej, wierząc, że środowa audiencja jak zawsze odbędzie się na Placu św. Piotra, ale to nie szkodzi - przyjdą pod szpital. Jeśli Papież tam musi być, to oni też.
Pamiętam taką „audiencję” środową pod kliniką, 2 marca. Była tam olbrzymia grupa dzieci niepełnosprawnych.
I może tak, jak pół roku wcześniej chorzy w Lourdes - teraz te dzieci najlepiej rozumiały Papieża, bo one cierpiały codziennie, im też ciało odmawiało posłuszeństwa. Pomiędzy tymi dziećmi była 10-letnia dziewczynka na wózku. To było coś niezwykłego. Zazwyczaj, kiedy pod Gemelli rozmawialiśmy z pielgrzymami, trudno im było mówić, zdania się urywały, byli onieśmieleni. I nagle ta dziewczynka (z którą zresztą, jak się okazało, rozmawiali chyba wszyscy polscy dziennikarze) mówiła przepięknie, dojrzałym językiem, z jej twarzy nie znikał uśmiech. Mówiła, że to najszczęśliwszy dzień jej życia, że nie spodziewała się, że przeżyje coś tak wyjątkowego i wie, że jej życie nie będzie już takie jak wcześniej. Gdyby to samo powiedział polityk, zabrzmiałoby to strasznie banalnie i prawdopodobnie uznalibyśmy, że to już zbyt patetyczne. A jej się wierzyło. Wiedzieliśmy też, że wobec tej jej historii jesteśmy za mali. Nie mieliśmy czasu, żeby przeżyć to wszystko tak jak ona, siedząc przez godzinę na wózku na parkingu przed kliniką i patrząc w „papieskie” okno. My cały czas biegaliśmy i pytaliśmy innych, a nie siebie, ale tak powinno być. Najgorszą rzeczą, jaką można było wtedy zrobić, było opowiadanie, jak samemu się to przeżywa.
Opowieść przerosła relacjonujących.
To na pewno. Wypowiedź tej dziewczynki to były najmocniejsze słowa, jakie słyszałem tam, w Gemelli. Ona być może wiedziała już coś więcej - że nieważne jest, iż Papież nie mówi i nawet nieważne jest, że - jak się wkrótce okazało - ona nie zobaczy go z bliska. Ojciec Konrad Hejmo, który opiekował się tą grupą, wziął w pewnym momencie na bok Kasię Kolendę-Zaleską z TVN i mnie i powiedział obiecująco: „Chodźcie za mną!”. Mieliśmy wrażenie, że to sugestia, że razem z dziećmi wjedziemy na X piętro do Papieża i sfilmujemy ich spotkanie. W przedsionku, tuż koło wind czekaliśmy prawie godzinę. Zastanawialiśmy się, jak będzie „tam na górze”. Wcześniej mogłem już kilka razy podejść do Papieża i zamienić z nim parę słów. Człowiek układa sobie coś wcześniej w głowie, myśląc, że może to jedna z najważniejszych rozmów w życiu i chciałby się do niej dobrze przygotować. Ale jak to już się działo, to większość z nas zapominała o wszystkich planach i coś tam mruczeliśmy pod nosem: „Ojcze Święty jestem bardzo szczęśliwy” albo: „Dziękuję za wszystko, bardzo Cię kocham”. Ale wątpię, żeby ktoś z nas powiedział Papieżowi coś odkrywczego, on pewnie wszystko już słyszał. Nie bardzo też pamięta się, co się mówiło - każde, nawet krótkie spotkanie robiło piorunujące wrażenie. Najlepiej chyba zapamiętywało się wyraz twarzy, uśmiech, oczy, uścisk ręki.
Wróćmy jednak do dzieci, które czekały przy windach w Gemelli. Po jakimś czasie było już jasne, że nie wjedziemy na górę, że mali pielgrzymi zostawią tylko swoje prezenty dla Papieża w małym saloniku i wpiszą się do księgi pamiątkowej, do której tego dnia rano wpisali się ambasadorzy państw prawosławnych. Po wyjściu z tego małego, skromnego bardzo pokoju twarze tych dzieci promieniały szczęściem. My byliśmy rozczarowani. Liczyliśmy, że uda nam się wjechać na górę i sfilmować spotkanie. Jednak te dzieci znowu wiedziały pewnie więcej niż my. W nich nie było rozczarowania. Dla nich
to, że w ogóle tam były, że zostawiły coś dla Papieża i że on to dostanie, że on przekazał im swoje błogosławieństwo, że modli się za nie - to było najważniejsze. To był początek jakiejś historii, która dla nas „zdrowych, w pełni sprawnych” zaczęła się dużo później. Te dzieci, przykute do wózków, widzą czasem lepiej niż my, biegający po świecie z kamerami. One wychodziły stamtąd szczęśliwe, że udało im się „spotkać” z Papieżem. My zastanawialiśmy się, jak o tym opowiedzieć, bo oni przecież się nie spotkali. Ale zapewne „spotkali się”, choć nie widziały go z bliska i nie mogły go dotknąć. Tamtego dnia to było jednak poza nami.
Papież, będąc w Gemelli, wychodził jednak do okna, w porze audiencji generalnej. Pokazał się też w niedzielę, 6 marca.
Pokazał się też tydzień wcześniej w niedzielę. Kompletnie się tego nie spodziewaliśmy i mało kto na to liczył. Mieliśmy też poczucie, że media wywierają na Papieża zbyt dużą presję, że nie można już na okrągło powtarzać pytań, czy i kiedy się pokaże. W wypadku jakiegokolwiek innego chorego uznano by, że stan jest zbyt poważny, żeby w ogóle zawracać mu głowę. Leżałby sobie spokojnie i nikt by nie oczekiwał, że będzie podchodził do okna i kogokolwiek pozdrawiał. Myśleliśmy, że wywieramy może zbyt duży nacisk na otoczenie Papieża, że ci ludzie, by uspokoić emocje i pokazać światu, że stan nie jest krytyczny - przekonają go, że powinien się pokazać. Ale zapewne myliliśmy się. Nikt do niczego Papieża nie przekonywał, a on robił to, w co wierzył, że jest słuszne. Ponieważ pod klinikę podchodziły tłumy ludzi i dla niego śpiewały - on podszedł do okna i ich pobłogosławił. Tylko tyle i aż tyle.
Ojciec Hejmo mówił, że przestrzeń pod kliniką staje się takim Placem św. Piotra.
To Papież kiedyś zażartował, że Gemelli, po Watykanie i Castel Gandolfo to już jego trzecia papieska rezydencja. To miało tym razem jeszcze sens o tyle, że dla wielu było już niemal oczywiste, że cierpienie jest wpisane w los namiestnika Chrystusa na ziemi, który musi dawać świadectwo swojej wiary, także w Gemelli...
...i że ludzie mają prawo go zobaczyć...
...dokładnie tak i to było niezwykłe. Znowu zastanawiano się, czy tam w Gemelli wypada pokazywać zbliżenie cierpiącego Papieża, przecież twarz wykrzywiona grymasem bólu wygląda nieładnie. To nie były chyba najmądrzejsze rozważania. Oczywiście, każdy ma prawo do intymności, kiedy cierpi - nawet, a może zwłaszcza, Papież. Ale dla niego po raz kolejny to chyba nie był problem - znosił to najspokojniej ze wszystkich: po prostu tak to już jest, że człowiek staje się stary i niedołężny i bywa bezsilny. Taki też był w Lourdes, choć oczywiście wtedy przemawiał jeszcze do wiernych. Tysiącom młodych ludzi, których tam wtedy widziałem, nie przeszkadzało to, że twarz Papieża nie wygląda „ładnie”. On
nie chciał też im się wtedy przypodobać. Nie mówił „róbcie, co chcecie, a ja i tak was będę kochał, bo jesteście młodzi i wszystko wam się należy”. Pod Gemelli wszyscy widzieliśmy, że z trudem podszedł do okna, z trudem uczynił znak krzyża i dotknął dłonią gardła. Tak jakby chciał wskazać na rurkę, którą miał w tchawicy, przez którą nie mógł mówić. Nie mógł mówić, ale przecież się z nami komunikował.
Jedna z agencji napisała, że okno, do którego podchodził Ojciec Święty, nie było oknem jego pokoju, ale musiał przejść długi korytarz, żeby w nim stanąć, bo jego pokój znajdował się po drugiej stronie szpitala. To musiał być dla niego wielki wysiłek...
Nie wiedziałem o tym.
Ale to tym bardziej świadczy o determinacji Papieża: „do końca jestem sługą”...
Na pewno. To jest także odpowiedź na pytanie, dlaczego nie może ustąpić: bo jest odpowiedzialny za tych, którzy tam do niego przychodzą. W niedzielę, 27 lutego, kiedy stanął w oknie, było dla mnie uderzające to, co powiedział jeden z zagranicznych dziennikarzy, komentując wydarzenie, którego byliśmy świadkami. Przekonywał, że wszyscy są wzruszeni, na czele z nim samym i łzy się cisną do oczu. Rzecz w tym, że ten sam człowiek, gdy pisał o Papieżu wcześniej, używał sformułowań w rodzaju „schorowany starzec”. W pierwszej chwili się wściekłem, bo albo-albo: niech będzie taki „twardy” do końca i mówi, że „schorowany starzec ukazał się w oknie”, albo zawsze traktuje go z szacunkiem, a nie tylko wtedy, kiedy większość była już poruszona jego losem. Myślę jednak, że każdy miał swoją prawdę i że każdy rozumiał to po swojemu. W tych dniach pod Gemelli i później, już przed Pałacem Apostolskim, wszystkie emocje były autentyczne. Nikt niczego nie udawał. Choć wcześniej były przecież takie głosy, że Papież kurczowo trzyma się władzy. Po 2 kwietnia już nigdy nie słyszałem takich opinii. Sądzę, że sposób, w jaki odszedł, dowiódł, że posądzanie go o „uporczywe trzymanie się przy władzy” było absurdalne, ale na razie to zostawmy...
Moment, gdy Jan Paweł II ukazał się w oknie, był dla wszystkich poruszający. Byliśmy naprawdę zaskoczeni, że miał siłę, by się na to zdobyć. Wielu z nas sądziło, że dla jego zdrowia byłoby lepiej, gdyby nie podchodził do tego okna, ale widać on uważał, że po prostu musi.
U nas mówiono, że pokazał się na własną prośbę. Kiedy Papież opuszczał klinikę, w prasie ukazało się zdjęcie rodzinne - Papież otoczony przez personel szpitala, tuż przed jego opuszczeniem. Człowiek w bieli był niejako zapadnięty do wewnątrz siebie. Potem widziałem zdjęcie twarzy Papieża siedzącego już w samochodzie. To była cierpiąca twarz, szeroko otwarte oczy spoglądały w obiektyw, ale o ile do tej pory zawsze była w nich iskra życia, głęboki wyraz, to teraz zobaczyłem udręczenie i to był dla mnie pierwszy wstrząs, to było mocne. Zobaczyłem, że może zbliża się już koniec drogi.
Już po śmierci Papieża jeden z jego najbliższych przyjaciół powiedział mi, że kiedy był u niego w szpitalu, usłyszał westchnienie:
„Jezu Miłosierny, przyjdź już do mnie”. Ta opowieść była dla nas wstrząsająca. Jan Paweł II musiał strasznie cierpieć. Jeśli mamy tego świadomość, to te uwagi, że nie odejdzie, bo tak mu się podoba bycie głową Kościoła - dowodziły chyba kompletnego rozmijania się z tym, jak Papież rozumiał swoją posługę. Papież uważał, że to cierpienie ma sens, ale okazuje się, że był na skraju wytrzymałości.
My pod Gemelli nie wiedzieliśmy wtedy o tym. On może już wiedział, że to początek jego Drogi Krzyżowej. My wciąż zadawaliśmy sobie i innym pytanie, kiedy wyjdzie ze szpitala. Przypuszczaliśmy, że skoro poprzednio był w Gemelli 10 dni i zgodnie twierdzono, że wyszedł za szybko - to teraz będzie tu około 2 tygodni. Może będzie w Watykanie w Niedzielę Palmową, może dopiero w Niedzielę Wielkanocną. Jak się okazało, wrócił wcześniej, by przejść swoją Drogę Krzyżową. Tę świadomość dobiegającego kresu widać już było w Lourdes. To tam przecież mówił: „dochodzę już do końca swojej drogi”. Tamta wizyta sprawiała wrażenie pożegnania z Matką Boską w Grocie Massabielskiej. Prosił Ją o opiekę nad Kościołem i wiernymi. Ale większość osób, które w tamtych dniach odwiedzały Papieża, opowiadały nam też, że myślami wciąż jest w Kolonii na dniach młodzieży. Z jednej strony doskonale miał świadomość stanu, w jakim jest, z drugiej - wciąż była w nim niezwykła energia, wola i chęć życia.
Często czuliśmy się jednak niemal bezradni wobec tego, co działo się tam, w szpitalu, na X piętrze. Co my mamy powiedzieć? Lekarze nic nie mówią, duchowni nic nie mówią, a przecież wieczorem wszystkie programy informacyjne muszą zacząć się od relacji spod szpitala. Długo wyczekiwany komunikat Navarro-Vallsa, który ukazał się w poniedziałek, 28 lutego, miał dokładnie cztery zdania: Papież przeszedł zabieg tracheotomii, oddycha spokojnie, je normalnie, ćwiczy mówienie. Rekonwalescencja przebiega powoli. Koniec. 9 sekund.
Jak sobie radziłeś?
Rozmawiając z ludźmi, którzy do Papieża przyjeżdżali. I tak robili wszyscy dziennikarze. Pewnego dnia przyjechała grupa pielgrzymów z Olsztyna, i grupa Polonii amerykańskiej z Chicago, która śpiewała dla Jana Pawła II na parkingu szpitalnym. Robili to z taką energią, że na X piętrze na pewno było to słychać. W tej grupie była też lekarka, która przekonywała nas z wielką wiarą, że jak Papież teraz wyjdzie z Gemelli, to będzie tak silny, jak 20 lat temu, serce będzie miał jak dzwon i będzie błogosławił wiernych ze swego okna jeszcze przez wiele lat. Te optymistyczne opowieści były dla nas trudne, bo spodziewaliśmy się tego, że jednak w najlepszym razie stan Papieża będzie taki, jak tuż przed zabiegiem tracheotomii, że wciąż będzie bardzo osłabiony i z pewnością będzie bardzo cierpiał. Nie byliśmy pewni, czy będzie mówił.
Dlatego niedziela, kiedy usłyszeliśmy jego głos, jak pozdrawiał pielgrzymów po włosku i po polsku, to był szok. Po pierwsze, nie spodziewaliśmy się, że stanie się to tak szybko, po drugie, że głos będzie tak mocny i wyraźny.
Pamiętam ten obrazek z naszej telewizji, w niedzielę, 13 marca, kiedy Papież przemówił po raz pierwszy po przebytej operacji. Szczególnie zdanie: „Witam Wadowice!”.
To było w dniu, kiedy wyszedł ze szpitala. Zbieg okoliczności sprawił też, że akurat tego dnia przyjechała pod Gemelli pielgrzymka z Wadowic i do niej skierował swoje, jak się potem okazało, ostatnie słowa wypowiedziane publicznie. Albo ktoś wierzy, że wszystko jest przypadkiem, albo nic nim nie jest. Kiedy w Watykanie, już po 2 kwietnia, przypominaliśmy sobie potem ten dzień, to wydawało się nam, że musiało być w tym spotkaniu z ludźmi z Wadowic jakieś przeznaczenie.
Kiedy Papież wyszedł i okazało się, że może mówić, twój optymizm wzrósł?
Bardzo. To było uderzające dla wszystkich, z którymi tam rozmawiałem. Ojciec Hejmo mówił nam wcześniej, że boi się tego, że głos Papieża po tracheotomii będzie bardzo zniekształcony, zimny i metaliczny i dla wiernych może to być szok. Okazało się, że brzmiał on bardzo naturalnie.
Pojawiły się dywagacje, jak długo Papież będzie musiał mieć tę rurkę, czy może już zawsze, a swoje pięć minut w TV znowu mieli lekarze laryngolodzy.
Wtedy wielu z nas myślało, że w tym ciągłym mówieniu o papieskim stanie zdrowia jest coś nieludzkiego. Każdy chory ma prawo do intymności i dyskrecji. A tu cały świat zaglądał do gardła Głowie Kościoła i sprawdzał, gdzie siedzi ta rurka. Ale może tak właśnie miało być. Zazwyczaj chorych ludzi ukrywamy. Media pokazują młodych, zdrowych i pięknych. A przecież chory nie może mieć poczucia, że powinien czegoś się wstydzić. Jeśli dożyjemy takiego wieku jak Papież - to pewnie będziemy mieć takie jak on problemy.
Niektórzy spodziewali się, że Jan Paweł II wyjdzie z kliniki dopiero po wyjęciu rurki, ale wielu specjalistów przekonywało, że ta rurka musi tam pozostać i trzeba się z tym pogodzić. Kłopot w tym, że jej obecność podnosiła też ryzyko zakażenia, powietrze do płuc dostawało się bezpośrednio przez nią, omijając naturalne filtry, jakimi są gardło i krtań. Tłumaczono nam, że Papież będzie musiał przez cały czas przebywać w sterylnie czystym pomieszczeniu, a możliwość kontaktu z wiernymi będzie bardzo ograniczona, jeśli nie wykluczona: „Zapomnijcie o wychodzeniu do okna”. A tu nagle przychodzi ta niedziela w Gemelli i okno się otwiera!
Jednak nawet w chwili, gdy widzieliśmy go w oknie, zadawaliśmy sobie pytanie, jak będzie mógł jeździć w tym stanie samochodem? Jak pojedzie do Kolonii? Tymczasem mija kilka godzin i Jana Pawła II widzimy w normalnym samochodzie i to siedzącego przy uchylonym oknie!
Kiedy w szpitalu odwiedził go arcybiskup tego miasta, kardynał Joachim Meissner, Papież zapytał go: „Czy wy tam na mnie jeszcze czekacie?”, na co on odpowiedział: „Oczywiście, wystarczy że Wasza Świątobliwość tylko przyjedzie”. A niedawno kardynał powiedział, że będzie to spotkanie dwóch papieży - jednego z nieba, drugiego z ziemi...
Myślę, że Papież wiedział o tym, że za miesiąc, za dwa, niedługo wszystko się dla niego tutaj, na ziemi, skończy, ale to już nie był dla niego problem. Jednak my odkrywamy to dopiero teraz...
To prawda. Zresztą w Polsce widzieliście niektóre sytuacje lepiej niż my. Będąc pod szpitalem, mogliśmy, oczywiście, rozmawiać z dziesiątkami osób, ale widzieliśmy jednak gorzej. Stanowiska dziennikarskie przed kliniką Gemelli były na wzniesieniu oddalonym od papieskiego okna o około 100 metrów. Kiedy Papież pokazał się w oknie, my zobaczyliśmy go z daleka. Wy w czasie transmisji telewizyjnej widzieliście jego twarz w zbliżeniu. Podobnie było na Placu Św. Piotra. Nas
dzieliło od Papieża kilkadziesiąt metrów, ale jego twarz wyraźniej widziałeś ty, siedząc w domu przed telewizorem.
Ojciec Święty znalazł się z powrotem w Watykanie w niedzielę, 13 marca wieczorem.
Cały czas zastanawiała nas polityka informacyjna Watykanu. Dlaczego jego rzecznik dostarcza nam tak naprawdę tylko strzępów informacji? Można to było tłumaczyć szacunkiem dla Papieża, ale Navarro-Valls powinien mieć też świadomość, że brak wiadomości rodzi mnóstwo domysłów, które mogą być bardziej szkodliwe niż otwartość. Czasem pojawiały się naprawdę kompletnie absurdalne informacje agencyjne, które docierały do Polski i innych krajów, a nasze redakcje prosiły nas o ich komentowanie, bo nie mogły zrobić inaczej.
Często takim „newsom” towarzyszyło zdanie: „Jak mówią w Watykanie osoby dobrze poinformowane, które chcą pozostać anonimowe...”, co miało uwiarygodnić każdą wiadomość. Zresztą mnie też zdarzało się użyć sformułowania: „Jak dowiedzieliśmy się od osób z najbliższego otoczenia Papieża...”. Tylko widzowie mogli po jakimś czasie ocenić, na ile wiarygodne są informacje, podawane przez którąś ze stacji telewizyjnych, czy któregoś z dziennikarzy. „Sensacja dnia”, jeśli się nie potwierdziła, mogła 24 godziny później skompromitować na długo.
Myślę, że poza włoskimi lekarzami, były wtedy może trzy osoby, które mogły udzielić kompetentnych informacji o stanie zdrowia Papieża. Jednak żadna z nich nie chciałaby, byśmy ujawnili źródło informacji. Mało tego - nigdy nie usłyszałem „proszę się na mnie nie powoływać”. To było zbyt oczywiste. Gdybyśmy raz ujawnili, jakie są nasze źródła informacji - myślę, że na godzinę wzrosłaby niepomiernie nasza wiarygodność, ale już nigdy niczego byśmy się nie dowiedzieli.
Dziennikarze stają pod presją produkowania informacji, prawda? Nie może być ciszy w eterze.
Tak. Zbliżał się Wielki Tydzień, zbliżały się święta i staraliśmy się opowiadać na różne sposoby, jak Watykan się do nich przygotowuje, co one znaczą tym razem, jak przeżywają ten czas Polacy w Stolicy Apostolskiej. Możliwości było wiele. Tuż koło Bramy św. Anny (jednej z bram prowadzących do Watykanu) mieszka np. rodzina Walpenów. Andrea Walpen - sierżant Gwardii Szwajcarskiej i jego żona Anna oraz dwoje ich dzieci: mają obywatelstwo polskie, szwajcarskie, włoskie i watykańskie. To ostatnie jest akurat o tyle wyjątkowe, że posiadających je osób jest około 500. Całkiem ekskluzywne obywatelstwo. Kiedy starsza z ich córek ogląda telewizję, bajki ogląda po niemiecku, kiedy bardzo ją coś cieszy - to krzyczy po włosku, a jak chce poprosić o coś mamę, robi to po polsku. Przyszliśmy do nich z kamerą tuż przed świętami. Dzieciaki malowały pisanki, a potem poszły ze święconką do kościoła. To jest akurat zdecydowanie polski obyczaj, Włosi tego raczej nie robią. Walpenowie opowiadali, jak przeżywają święta tuż obok Papieża, mieszkając dosłownie pod jego oknami. Koszary Gwardii Szwajcarskiej są w Watykanie 20 metrów od Pałacu Apostolskiego. Staraliśmy się opowiadać o Papieżu, nie mówiąc o nim wprost. Wydaje mi się, że on i tak był w każdej z tych historii.
Tuż przed świętami pojechaliśmy do Mentorelli. To sanktuarium maryjne 60 km od Rzymu. Jeszcze niedawno nie było tam prądu i bieżącej wody. Karol Wojtyła był tam kilkadziesiąt razy. Najpierw jako arcybiskup i kardynał, potem będąc już papieżem. Przyznawał, że właśnie to miejsce nauczyło go modlitwy. Później kardynał Zenon Grocholewski opowiadał nam, że Papież zapytany, co jest jego najważniejszym obowiązkiem, odpowiedział - modlitwa. Czy to nie jest niesamowite? Pierwszym obowiązkiem papieża nie jest celebrowanie wielkich mszy, mianowanie biskupów czy pisanie encyklik, lecz modlitwa - rozmowa z Panem Bogiem. Dla niego szkołą modlitwy była Mentorella - małe, bardzo surowe sanktuarium, a w nim dziesiątki polskich śladów, za ołtarzem jest np. witraż przedstawiający Mieszka I. To było jedno z najczęściej odwiedzanych przez Jana Pawła II miejsc we Włoszech. Oficjalnie jako papież był tam tylko raz, a w tajemnicy... co najmniej 30 razy. „Wymykał się” z Watykanu zwykłym samochodem, bez eskorty tak, że mijający go na drodze ludzie nie mieli pojęcia, kto jedzie obok. Człowiek, który przemawiał do największych zgromadzeń w dziejach ludzkości, musiał też mieć miejsce, w którym będzie sam. Wiele osób mówiło - tak jak kiedyś Lech Wałęsa - „jadę do Papieża ładować akumulatory”. On jechał ładować swoje akumulatory do Mentorelli. Godzinami wędrował górskimi ścieżkami, modlił się i rozmyślał. Szlak turystyczny nosi tam teraz jego imię. W Watykanie były wtedy tysiące dziennikarzy, w Mentorelli byliśmy jedynymi. Dla nas to też była jakaś odmiana.
Pytano często, skąd Papież bierze siłę, żeby to wszystko znieść, by unieść, jak pisał Messori, „brzemię po ludzku nie do zniesienia”.
Prof. Stanisław Grygiel, niezwykły człowiek, przyjaciel Papieża, mieszkający od ponad 20 lat w Rzymie, opowiadał mi kiedyś o jednej z najbardziej niezwykłych modlitw na Anioł Pański. Profesor stał wtedy wraz z tysiącami pielgrzymów na Placu św. Piotra. To było tuż po tym, jak zmasakrowano Srebrenicę. Papież odstąpił w pewnym momencie od przygotowanego wcześniej tekstu i zawołał mocnym głosem, patrząc w niebo „Boże, jesteś tu z nami, czy Cię nie ma?!”. Grygiela przeszedł wtedy dreszcz po plecach. Brzmiało to tak, jakby Mojżesz kłócił się ze Stwórcą. Po kolejnej tragedii był niemal bezsilny: jak tłumaczyć ludziom, skąd na świecie tyle zła? Codziennie rano modlił się w swojej prywatnej kaplicy w Pałacu Apostolskim, mając przy sobie setki listów z prośbami o wsparcie, o pamięć, o modlitwę w intencji umierającego dziecka, które nic przecież nie zawiniło, a właśnie się okazało, że ma nowotwór. Mało kto tak jak on miał świadomość tragedii, które gdzieś na świecie rozgrywają się przecież w każdej chwili. On codziennie tłumaczył swoich wiernych przed Panem Bogiem z tego, jak oni postępują, a potem musiał im tłumaczyć, dlaczego Pan Bóg pozwala, by cierpieli, jeśli nie robią nic złego. Dlaczego tak się dzieje? Myślę, że to nie była kwestia zwątpienia, tylko zwykłej ludzkiej wytrzymałości, która nawet u Papieża ma gdzieś swoje granice. Z pewnością jednak nie mamy pojęcia o tym, jakie brzemię nosił na sobie Papież. Kiedyś jeden z dziennikarzy zapytał go, czy zdarza się, że płacze? Jan Paweł II uśmiechnął się dobrotliwie i odpowiedział: „A po co komu płaczący papież?”. Jako namiestnik Chrystusa na ziemi - Papież miał obowiązek dawać nadzieję, a on naprawdę był dla milionów ludzi „świadkiem nadziei”. Jednak tego, co działo się w jego głowie, jak bardzo on sam to wszystko przeżywał, jak często miał ochotę płakać - tego nigdy się nie dowiemy, tego jednego nie chciał nam pokazać. Rozmawiałem o tym dwa lata temu z Dalajlamą. Zapytałem, co by powiedział dziecku, które przeszło przez chiński obóz koncentracyjny. Gdyby takie dziecko przyszło do katolickiego księdza i zapytało, dlaczego musiało tak cierpieć, to zapewne usłyszałoby w odpowiedzi, że „niezbadane są wyroki Boskie, wszystko jakoś służy dobru i pamiętaj, że Pan Bóg Cię kocha”. A co by odpowiedział Dalajlama małej Tybetance? „W minionym życiu zrobiłaś z pewnością coś złego i teraz musisz za to odpowiedzieć”. Dalajlama mówił to z najbardziej uspokajającym uśmiechem, ale zabrzmiało to dość okrutnie. Dla mnie to było najbardziej uderzające zderzenie dwóch sposobów widzenia i tłumaczenia sobie świata. Papież nie może tak odpowiedzieć wiernym, a ciężar ludzkiego cierpienia, jakie dźwiga, jest zapewne trudny do wyobrażenia.
Sądzę, że na świecie nie ma większego. Ale także większego wyniesienia, które zwłaszcza my, POLACY, traktujemy jako dar. Jego istotę, sądzę, docenialiśmy w dwóch momentach: kiedy go wybrali i kiedy odszedł. Przez 26 lat między tymi wydarzeniami przybyło ludzi, którzy nie pamiętają jego wyboru, natomiast mają doświadczenie odejścia, inne od doświadczenia tych, którzy pamiętają wybór. W Polsce to oni niejako nadawali ton. Czy we Włoszech było podobnie?