Desai Kiran - Brzemię rzeczy utraconych(1)
Szczegóły |
Tytuł |
Desai Kiran - Brzemię rzeczy utraconych(1) |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Desai Kiran - Brzemię rzeczy utraconych(1) PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Desai Kiran - Brzemię rzeczy utraconych(1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Desai Kiran - Brzemię rzeczy utraconych(1) - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Nagroda Bookera 2006
Strona 2
kiran desai
brzemię rzeczy utraconych
Strona 3
Emerytowany sędzia Patel nienawidzi Hindusów za to, że nie są
Anglikami, i Anglików za to, że nimi są. Jedyną miłością jego życia jest
suczka Mutt. Służący sędziego nienawidzi go za brak splendoru, w
którego blasku mógłby ogrzać swą starość, ale w jednej chwili oddałby
życic za swego jedynaka Bidżu. Bidzu wjechał za namową ojca do
Ameryki, gdzie rozpaczliwie stara się nie nienawidzić Amerykanów.
Sai, szesnastoletnia wnuczka sędziego, kocha swego korepetytora,
Nepalczyka Gjana, równie mocno, jak go nienawidzi.
Tylko Kiran Desai potrafi w tak przewrotny i nieco komiczny sposób
mówić o nienawiści.
Jej Brzemię rzeczy utraconych jest pełną nepalskich zapachów i
hinduskich przypraw; zaskakująco ciepłą opowieścią o historii
zwykłego człowieka, niepostrzeżenie przeradzającą się w historię
całego narodu. To książka o poszukiwaniu tożsamości i rozmaitych
sposobach (nie)radzenia sobie z bagażem tradycji. O ludziach, którzy
są emigrantami we własnym kraju.
Wreszcie pojawił się ktoś, kto śmiało może konkurować z Salmanem
Rushdiem i Zadie Smith.
Strona 4
kiran desai
brzemię rzeczy utraconych
przekład jerzy kozłowski
Strona 5
Mojej ukochanej matce
Strona 6
Strona 7
Jorge Luis Borges, Chełpliwość spokoju
Gromią mrok świetliste pisma, cudowniej sze niż meteory. Wysokie
nierozpoznane miasto pochłania równiny. Pewny swego życia i
śmierci przyglądam się zachłannym
ludziom i chciałbym ich zrozumieć. Ich dzień jest pożądliwy jak pętla
w powietrzu. Ich noc jest wytchnieniem od furii stali, która niebawem
zada cios. Mówią o człowieczeństwie.
Moje człowieczeństwo to poczucie, że jesteśmy głosami
tego samego ubóstwa. Mówią o ojczyźnie.
Moją ojczyzną jest puls gitary, kilka portretów, wysłużona
szpada i jawna modlitwa wierzbiny o zmierzchu. Czas żyje mną.
Cichszy od mego cienia, zagłębiam się w zgiełk ich wezbranej
chciwości. Oni są koniecznością, jedyni, godni jutra. Ktoś i każdy, to
moje imię.
Podążam zwolna, jak człowiek, który przybywa ze stron tak
odległych, że już nie spodziewa się dojść.
Przełożył Adam Elbanowski
Strona 8
Strona 9
1
Przez cały dzień kolory były barwami zmierzchu, a mgła sunęła
między potężnymi zboczami gór niczym morski stwór przez cienie i
głębiny oceanu. Przelotnie widoczna nad tymi oparami była
Kanczendzonga, odległy masyw górski wystrugany z lodu, ściągający
resztki światła, z fontanną śniegu wydmuchiwaną wysoko przez burze
na jej wierzchołku.
Sai czytała na werandzie artykuł o wielkiej kałamar-nicy w starym
numerze „National Geographic". Od czasu do czasu podnosiła wzrok
na Kanczendzongę i na widok tej czarodziejskiej świetlistości
przeszywał ją dreszcz. Na drugim końcu werandy sędzia grał sam ze
sobą w szachy. Suczka Mutt, wciśnięta pod jego krzesło, gdzie czuła się
bezpiecznie, chrapała cicho przez sen. Na drucie dyndała nad nimi
jedna jedyna goła żarówka. Było zimno, lecz w domu było jeszcze
zimniej, tam bowiem kamienne mury, grube na kilkadziesiąt
centymetrów, zatrzymywały mrok i chłód.
Na tyłach tegoż domu, w przepaścistej kuchni, kucharz usiłował
podpalić wilgotne drewno. Wsuwał podpałkę ostrożnie, z obawy
przed społecznością skorpionów, która mieszkała, kochała się i
rozmnażała w stercie drewna. Kiedyś znalazł matkę, nabrzmiałą
jadem, z czternaś-ciorgiem młodych na grzbiecie.
Strona 10
Wreszcie ogień się rozpalił i kucharz, nastawiwszy czajnik, poobijany i
zaskorupiały jak przedmiot wykopany przez zespół archeologów,
czekał, aż woda się zagotuje. Ściany były opalone i przesiąknięte
wilgocią, z osmalonych belek zwisał na zapiaszczonych łodygach
czosnek, do sufitu przywierały jak nietoperze plamy sadzy. Płomienie
rzucały na twarz kucharza świetlistą pomarańczową mozaikę,
rozgrzewając górną połowę ciała, podczas gdy złośliwe podmuchy
chłodu dokuczały jego artretycz-nym kolanom.
Z komina dobywał się dym i mieszał z mgłą, która nabierała prędkości,
napływała coraz to gęstsza i zasłaniała rzeczy partiami — najpierw
jedną połowę góry, później drugą. Drzewa zamieniała w zarysy,
wyłaniały się z niej, to znowu niknęły. Stopniowo zastępowała sobą
wszystko, przedmioty przemieniała w cienie i nie pozostało już nic, co
nie wydawałoby się przez nią uformowane lub natchnione. Oddech
Sai wylatywał z nozdrzy kłębami, a rysunek wielkiej kałamarnicy,
powstały ze strzępów informacji, z marzeń naukowców, całkowicie
rozpłynął się w mroku.
Zamknęła magazyn i wyszła do ogrodu. Las na skraju trawnika był
stary i gęsty; bambusowy gąszcz wyrastał dziesięć metrów w mrok;
drzewa wydawały się porośniętymi mchem olbrzymami, guzowatymi
i zdeformowanymi, z mackami korzeni orchidei. Dotyk mgły na jej
włosach wydawał się niemal ludzki, a kiedy wyciągnęła palce, mgła
wzięła je delikatnie do ust. Pomyślała o Gjanie, nauczycielu
matematyki, który powinien był przyjść godzinę wcześniej z
podręcznikiem algebry.
Ale było już wpół do piątej i Sai usprawiedliwiała go gęstniejącą mgłą.
Kiedy spojrzała za siebie, dom zniknął; kiedy wspięła się po schodkach
na werandę, zniknął ogród. Sędzia za
Strona 11
snął i przyciąganie ziemskie, które działało na jego wiotkie mięśnie,
wydłużało linię ust, ściągało policzki, pokazywało Sai dokładnie, jak
by wyglądał, gdyby zmarł.
— Gdzie podwieczorek? — ocknął się i zażądał od niej odpowiedzi. —
Spóźnia się — stwierdził sędzia, mając na myśli kucharza, nie Gjana.
— Przyniosę - zaproponowała.
Szarość przeniknęła też do wnętrza domu, osiadła na srebrach
stołowych, węszyła w kątach i zamieniła lustro w korytarzu w obłok.
Sai, przechodząc do kuchni, ujrzała swe zaparowane odbicie i
wyciągnęła szyję, żeby odcisnąć na lustrzanej tafli usta, idealnie
uformowany pocałunek gwiazdy filmowej.
— Cześć — powiedziała trochę do siebie, trochę do kogoś innego.
Żaden człowiek nie widział żywego okazu dorosłej wielkiej
kałamarnicy i chociaż mają one ponoć oczy wielkości jabłka, którymi
zgłębiają ciemności oceanu, żyją w wielkiej samotności, ponieważ
mogą nigdy nie spotkać osobnika należącego do tego samego gatunku.
Dojmujący smutek wynikający z tej sytuacji udzielił się też Sai.
Czy spełnienie można odczuwać tak głęboko jak stratę? Romantycznie
uznała, że miłość na pewno zamieszkuje przestrzeń pomiędzy
pożądaniem a spełnieniem, brak, nie zaspokojenie. Miłość jest
cierpieniem, tęsknotą, azylem, wszystkim wokół niej prócz samego
uczucia.
*
Woda się zagotowała i kucharz podniósł czajnik, a potem napełnił
dzbanek do herbaty.
— Coś strasznego — rzekł. — Potwornie bolą mnie kości, stawy też...
już chyba wolałbym nie żyć. Gdyby nie
Strona 12
Bidźu... — Bidźu to jego syn mieszkający w Ameryce. Pracował w Don
Polio... czy może w The Hot Tomato? Albo w Ali Babas Fried Chicken?
Jego ojciec nie pamiętał, nie rozumiał i nie potrafił wymówić tych
nazw, a Bidźu często zmieniał pracę, jak uciekinier - bez papierów.
— Tak, straszna mgła — przyznała Sai. — Mój korepetytor chyba nie
przyjdzie. - Ułożyła filiżanki, spodeczki, dzbanek, mleko, cukier, sitko,
herbatniki Marie and De-lite jak elementy puzzli, żeby wszystko
zmieściło się na tacy. - Zaniosę - zaproponowała.
— Ostrożnie, ostrożnie — napominał ją, idąc za nią z mlekiem dla
Mutt w emaliowanej miseczce. Na widok nadchodzącej płynnym
krokiem Sai, przy dźwiękach brzękliwej muzyki łyżeczek na
pofalowanej blaszanej powierzchni, Mutt podniosła głowę.
- Podwieczorek? - zdawały się mówić jej oczy, gdy ożył ogon.
- Dlaczego nie ma nic do jedzenia? - zapytał z irytacją sędzia,
podnosząc nos znad gmatwaniny pionków pośrodku szachownicy.
Przeniósł wzrok na cukier w cukiernicy: brudne, błyszczące jak mika
kryształki. Herbatniki wyglądały jak tektura, a na bieli spodków
odznaczały się ciemne odciski palców. Nigdy, przenigdy nie
serwowano podwieczorku tak, jak należy, ale domagał się
przynajmniej ciasta lub słodkich bułeczek, makaroników lub palusz-
ków serowych. Czegoś na słodko i czegoś na słono. To była jakaś
parodia, zaprzeczenie samej idei podwieczorku.
- Są tylko herbatniki - powiedziała Sai, widząc jego minę. - Piekarz
wyjechał na ślub córki.
— Nie chcę herbatników.
Strona 13
Sai westchnęła.
- Jak on śmie wyjeżdżać na ślub? Tak według niego prowadzi się
interesy? Głupiec. A czemu to kucharz sam nie może czegoś zrobić?
- Skończył się gaz, nafta też.
- Dlaczego, do diabła, nie może upiec czegoś na drewnie? Starzy
kucharze potrafią robić wspaniałe wypieki, wystarczy otoczyć formę
rozżarzonymi węglami. Myślisz, że kiedyś mieli piecyki na gaz albo
naftę? Teraz wszyscy po prostu zgnuśnieli.
Kucharz przyleciał z resztkami podgrzanego na patelni czekoladowego
puddingu i sędzia zjadł tę cudowną brązową breję, a jego twarz
stopniowo przybierała wyraz powściągliwego puddingowego
zadowolenia.
Sączyli herbatę i jedli, gdy przez całe istnienie płynęło nieistnienie,
brama prowadziła donikąd, a oni patrzyli, jak z herbaty ulatują obficie
wstęgi pary, patrzyli, jak ich oddechy łączą się z mgłą, która powoli
kłębi się i wiruje, kłębi i wiruje.
*
Nikt nie zauważył skradających się po trawie chłopców, nawet Mutt,
dopóki nie znaleźli się prawie na schodkach. Nie żeby to miało
jakiekolwiek znaczenie, w domu nie było bowiem zasuw, żeby mogli
się w nim zamknąć, nie było też nikogo w zasięgu głosu, nie licząc
mieszkającego po drugiej stronie strumienia dźhora wujka Pottyego,
który o tej porze pewnie leżał już pijany na podłodze, nie ruszając się,
lecz czując kołysanie w sobie. „Nie zwracaj na mnie uwagi, skarbie —
mawiał do Sai po przedawkowaniu alkoholu, otwierając jedno oko jak
sowa — polezę sobie tutaj i trochę odpocznę..."
Strona 14
Przeszli las pieszo, w skórzanych kurtkach z czarnego rynku w
Katmandu, w spodniach khaki i bandanach - ubrani na uniwersalną
partyzancką modłę. Jeden z nich był uzbrojony.
W późniejszych relacjach oskarżano Chiny, Pakistan i Nepal, lecz w
tej części świata, jak w każdej innej, dla zubożałego ruchu z
rozwydrzoną armią wystarczy broni, która krąży w okolicy. Szukali
wszystkiego, co mogłoby im się przydać - noży kukri, siekier, noży
kuchennych, łopat, wszelkiego rodzaju broni palnej.
Przyszli po strzelby myśliwskie sędziego.
Byli mało przekonujący i nie pomógł tu ubiór ani charakter tej misji.
Najstarszy z nich wyglądał, jakby nie skończył jeszcze dwudziestu lat,
a po jednym szczeknięciu Mutt wszyscy pisnęli jak pensjonarki i
wycofali się po schodach, żeby znaleźć schronienie za zatopionymi we
mgle krzakami.
- Czy ona g r y z i e , wujaszku? O B o ż e ! - wołali, drżąc w ukryciu.
Mutt zrobiła coś, co zawsze robi na widok obcych, mianowicie
odwróciła się do intruzów wściekle merdającym ogonem i oglądała za
siebie, uśmiechnięta, wyrażając w ten sposób zarówno nieśmiałość, jak
i nadzieję.
Nie mogąc na to patrzeć, sędzia wziął ją na ręce, a wtedy Mutt wtuliła
nos w jego ramiona.
Chłopcy znów wspięli się po schodach, zażenowani, i sędzia
uzmysłowił sobie, że to zażenowanie jest niebezpieczne, bo gdyby
okazali niezachwianą pewność siebie, teraz nie musieliby się
rehabilitować i prężyć mu-skułów.
Ten ze strzelbą powiedział coś, czego sędzia nie zrozumiał.
Strona 15
- Nie znamy nepalskiego? - prychnął z szyderczym uśmieszkiem, żeby
pokazać, co o tym sądzi, kontynuował jednak w hindi. — Broń?
- Nie mamy tutaj broni.
- Przynieś ją.
- Ktoś musiał was źle poinformować.
- Nie dla nas ta cała nakhra. Dawaj broń.
- Rozkazuję wam - powiedział sędzia - w tej chwili opuścić mój dom.
- Dawaj broń.
- Zadzwonię po policję.
Groźba ta była śmieszna, bo nie mieli telefonu. Intruzi zaśmiali się jak
w filmie, a następnie, też jak w filmie, chłopak ze strzelbą wycelował
w Mutt.
- No już. Przynieś broń, inaczej zastrzelimy najpierw psa, potem
ciebie, potem kucharza, a na końcu panie — zapowiedział,
uśmiechając się do Sai.
- Ja przyniosę - powiedziała przerażona Sai i wychodząc, przewróciła
tacę z podwieczorkiem.
Sędzia usiadł z Mutt na kolanach. Strzelby pochodziły z czasów jego
pracy w Indyjskiej Służbie Cywilnej. Strzelba typu pump action firmy
BSA na pięć naboi, strzelba Springfield kaliber 30 i dubeltówka
Holland & Holland. Nie były nawet nigdzie zamknięte, wisiały na
końcu korytarza nad zakurzonym rzędem malowanych
zielono-brą-zowych kaczek wabików.
- Wszystkie zardzewiałe. Moglibyście o nie zadbać. -Byli jednak
zadowoleni i coraz bardziej rozzuchwaleni. - Zjemy z wami
podwieczorek.
- Podwieczorek? - powtórzyła Sai sparaliżowana strachem.
- Herbata i ciasteczka. Tak traktujecie gości? Chcecie nas wysłać na to
zimno bez czegoś na rozgrzewkę?
Strona 16
- Spoglądali po sobie, na nią, podnosili i opuszczali wzrok, mrugali do
niej.
Z lękiem zdała sobie sprawę ze swej kobiecos'ci.
Oczywiście wszyscy chłopcy znali filmowe sceny, w których bohater i
bohaterka, opatuleni w ciepłe futrzane ubrania, popijają herbatę
podawaną w srebrnym serwisie przez wytworną służbę. Potem wpełza
mgła, tak jak w rzeczywistości, a oni tańczą i śpiewają, bawią się w „a
kuku" w pięknym hotelu w kurorcie. Klasyczne kino, którego akcja
toczy się w Kulu-Manali, a w czasach przed-terrorystycznych, w
Kaszmirze, zanim z mgły wybiegli strzelcy i trzeba było kręcić nowy
rodzaj filmów.
Kucharz chował się pod stołem, spod którego go wyciągnęli.
- Aj aaa, aj aaa - złączył razem dłonie i błagał ich - jestem biedakiem,
błagam was. - Podniósł ręce i skrzywił się, jakby czekając na cios.
- On niczego nie zrobił, zostawcie go - zwróciła się do nich Sai, nie
mogąc znieść jego poniżenia, a jeszcze bardziej tego, że jedyną drogą,
jaka mu pozostała, było dalsze poniżanie siebie.
- Błagam, żyję tylko po to, żeby zobaczyć się jeszcze z synem, błagam,
nie zabijajcie mnie, błagam, jestem biedakiem, oszczędźcie mnie.
Ta kwestia doskonalona była przez stulecia, przekazywana z pokolenia
na pokolenie, gdyż biedacy potrzebują pewnych kwestii; scenariusz
zawsze jest taki sam - nie mają innego wyjścia, muszą błagać o litość.
Kucharz instynktownie wiedział, o co prosić.
Te znajome słowa pozwoliły chłopcom jeszcze głębiej wejść w rolę,
którą im podsunął niczym prezent.
- Kto tu chce cię zabijać? Jesteśmy głodni, to wszystko. No, twój sahib
ci pomoże. Ruszaj się - zwrócili się do
Strona 17
sędziego - wiesz, jak to się robi. - Sędzia nie podnosił się, więc chłopak
znów wycelował w Mutt. Sędzia chwycił ją i schował za siebie.
- Zbyt miękkie serce, sahib. Powinieneś okazywać je także swoim
gościom. No już, nakrywaj do stołu.
Sędzia znalazł się w kuchni, gdzie nigdy przedtem nie był, ani razu.
Mutt kręciła mu się pod nogami, a Sai i kucharz, zbyt przerażeni, żeby
na niego patrzeć, odwracali wzrok.
Uzmysłowili sobie, że wszyscy mogą zginąć w kuchni razem z sędzią;
świat stanął na głowie i wszystko mogło się zdarzyć.
- Nie ma nic do jedzenia?
- Są tylko herbatniki - powiedziała Sai, po raz drugi tego dnia.
- La! Co z ciebie za sahib™. - zapytał sędziego herszt bandy. - Nie
chcemy ciastek! Ugotujcie coś. Myślicie, że możemy iść dalej z pustymi
brzuchami?
Zawodząc i błagając o zlitowanie, kucharz wziął się do smażenia pakor
i kiedy płynne ciasto dostało się na gorący olej, gwałtowny syk wydał
się odpowiednim dla sytuacji akompaniamentem.
Z szuflady wypchanej pożółkłymi firankami, prześcieradłami i
szmatami sędzia wygrzebał obrus. Sai, trzęsącymi się rękoma,
zagotowała herbatę w garnku i odcedziła ją, chociaż nie miała pojęcia,
jak powinno się parzyć herbatę po indyjsku. Znała tylko sposób
angielski.
Chłopcy z pewnym zainteresowaniem kontynuowali rewizję domu.
Panowała w nim, co zauważyli, atmosfera dogłębnej samotności. W
mroku stało osobno kilka rozklekotanych mebli pokrytych pismem
termitów, a obok nich tanie składane fotele z metalowych rurek.
Marszczyli nosy od mysiego smrodku charakterystycznego
Strona 18
dla małych pomieszczeń, chociaż sufit miał wysokość godną
publicznego gmachu, pokoje były przestronne w dawnym
wielkopańskim stylu, a z okien rozpościerały się śnieżne widoki.
Przyjrzeli się dyplomowi wydanemu przez Uniwersytet w Cambridge,
który niemal się stopił z warstwą brązowych wykwitów na ścianach
napuchnię-tych od wilgoci i wydymających się jak żagle. Drzwi do
spiżarni, gdzie zapadła się podłoga, zamknięto na dobre. Spiżarniane
zapasy oraz coś, co wyglądało jak absurdalnie wielka sterta
opróżnionych puszek po tuńczyku, umieszczono na zepsutym stole do
ping-ponga w kuchni, w której korzystano tylko z jednego kąta,
pierwotnie była bowiem przeznaczona dla gromady uwijającej się
służby, nie zaś dla jednego pozostałego sługi.
— Dom wymaga wielu napraw — orzekli chłopcy.
— Herbata jest za słaba - oświadczyli tonem teściowej. — A to jest
niedosolone — powiedzieli o pakorach. Zanurzali herbatniki Marie
and Delite w herbacie i sączyli gorący napój, siorbiąc głośno. Dwa
kufry podróżne, które znaleźli w sypialniach, napełnili ryżem,
soczewicą, cukrem, herbatą, olejem, zapałkami, mydłem Lux i kremem
do twarzy Ponds. „Tylko artykuły niezbędne dla naszego ruchu", jeden
z nich zapewnił Sai. Krzyk innego przywołał pozostałych do
zamkniętej gabloty.
— Dajcie klucz.
Sędzia wydobył klucz ukryty za magazynami „National Geographie",
których roczniki w młodości, gdy wyobrażał sobie inny styl życia,
oddał do oprawienia w skórę ze złoconym rokiem wydania na
grzbiecie.
Otworzyli gablotę i znaleźli butelki grand marnier, amontillado i
taliskera. Zawartość części butelek całkowicie wyparowała, inne
trunki skwaśniały, lecz chłopcy i tak zapakowali je do kufrów.
Strona 19
— Papierosy?
Nie mieli. To ich rozsierdziło i chociaż w zbiornikach nie było wody,
załatwili się w ubikacjach i zostawili w nich smród. Byli gotowi do
odejścia.
— Powiedz: Dźaj Gorkha — nakazali sędziemu. -Gorkhaland dla
Gorkhów.
— Dźaj Gorkha.
— Powiedz: Jestem głupi.
— Jestem głupi.
— Głośno. Nie słyszymy cię, huzur. Powiedz to głośniej. Mówił tym
samym pusto brzmiącym głosem. „Dźaj Gorkha", powiedział kucharz, i
„Gorkhaland
dla Gorkhów", powiedziała Sai, chociaż nikt ich o to nie prosił.
— Jestem głupi - dodał kucharz.
Zaśmiewając się, chłopcy zeszli z werandy we mgłę, niosąc dwa kufry.
Na jednym napisano białymi literami na czarnym blaszanym tle „Pan
J.P. Patel, SS »Strathnaver«", a na drugim „Panna S. Mistry,
Zgromadzenie Zakonne Sióstr Augustynek". I zniknęli nagle, tak jak
się pojawili.
*
— Poszli sobie, poszli sobie — powiedziała Sai.
Mutt próbowała odpowiedzieć pomimo strachu, który wciąż czaił się
w jej oczach, próbowała też merdać ogonem, chociaż ten nie
przestawał się jej podwijać między nogi.
Kucharz uderzył w głośny lament.
— Hamara kja hoga, hai, hai, hamara kja hoga. — Jego głos szybował
wysoko. - Hai, hai, co my teraz poczniemy?
— Zamknij się - rozkazał sędzia i pomyślał: Ta cholerna służba rodzi
się i dorasta po to, żeby wrzeszczeć.
Strona 20
Sam siedział sztywno, jakby kij połknął, z zaciśniętymi szczękami,
żeby zapobiec wszelkim wykrzywieniom twarzy, kurczowo trzymał
się przy tym poręczy fotela, żeby stłumić gwałtowne drżenie, i choć
wiedział, że próbuje powstrzymać ruch, który się w nim rodzi, odnosił
wrażenie, że to świat się trzęsie z niszczycielską siłą, a on próbuje
zachować równowagę. Na stole jadalnym leżał rozłożony przezeń
obrus, biały ze wzorem winorośli, zbru-kany czerwoną plamą w
miejscu, gdzie przed laty rozlał kieliszek porto, którym cisnął w żonę
za budzący w nim obrzydzenie sposób, w jaki przeżuwała.
„Jak mucha w smole — przedrzeźniali go intruzi. — Co z was za
ludzie! Nie macie wstydu... Nic nie potraficie zrobić samodzielnie".
Zarówno Sai, jak i kucharz odwracali wtedy wzrok od sędziego i jego
upokorzenia i nawet teraz omijali spojrzeniem obrus, obierając dłuższą
drogę przez pokój, bo gdyby w ten sposób uznali obecność obrusa, nie
wiadomo, jak sędzia by ich ukarał. Poniżenie człowieka dumnego jest
rzeczą straszną. Może wtedy zabić świadków.
Kucharz zaciągnął zasłony; gdyż wydawało się, że szyby podkreślają
ich bezbronność, a oni są wystawieni na spojrzenia lasu i nocy,
owiniętych w swe powłóczyste, ciemne, kudłate peleryny. Mutt
ujrzała swoje odbicie przed zaciągnięciem zasłony, wzięła je za szakala
i podskoczyła. Potem odwróciła się, zobaczyła cień na ścianie i pod-
skoczyła raz jeszcze.
*
Był luty tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku. Sai miała
siedemnaście lat, a jej romans z Gjanem, korepetytorem od
matematyki, nie trwał jeszcze roku.