Piotr Krasko Kiedy świat się zatrzymał PROLOG 24 lutego 2005 r. Bratysława To miał być przełomowy dzień. Na zamku w Bratysławie George W. Bush miał się spotkać z Władimirem Putinem. Amerykański prezydent miał być twardy i zdecydowany. Chciał przekonać rosyjskiego, by nie sprzedawał Iranowi technologii nuklearnej, zaangażował się w odbudowę Iraku i rozwiązywał problemy w swoim kraju inaczej, niż wysyłając w kolejne miejsce batalion czołgów, tak jak miał to w zwyczaju robić w Czeczenii. Trudno było sobie wyobrazić, by na świecie mógł być silniejszy, bardziej wpływowy człowiek niż przywódca USA. Na dobre czy złe - jedno jego słowo mogło zmieniać bieg wydarzeń na całym świecie. Tamtego dnia rano w Bratysławie, gdy staliśmy 20 metrów od niego, a wszędzie pełno było agentów secret service - nikt nie miał co do tego wątpliwości. Jak się okazało już kilka godzin później - niewiele tamtego ranka rozumieliśmy. Kilkanaście minut po dwunastej Bush przemawiał na największym placu Bratysławy. Tysiące ludzi miało w rękach amerykańskie flagi i wiwatowało na jego cześć. W połowie przemówienia zadzwonił telefon - Papież znów został przewieziony do szpitala. Mieliśmy nadać materiał do „Wiadomości” i następnego dnia, a jeśli się uda to jeszcze tej nocy, polecieć do Rzymu. Z placu pojechaliśmy do centrum prasowego, gdzie w tłumie dziennikarzy z całego świata obejrzeliśmy wspólną konferencję prasową Busha i Putina. Była rozczarowująca. Bush nie był dość stanowczy, a Putin nie chciał ustąpić w żadnej sprawie. Dowodził, że demokracja w Rosji rozwija się w sposób wręcz modelowy, a o wolność prasy i prawa człowieka należy martwić się raczej w Waszyngtonie niż w Moskwie. Mimo to mieliśmy jeszcze wtedy wrażenie, że uczestniczymy w historycznym wydarzeniu, które na długie miesiące będzie porządkować to, co dzieje się w polityce światowej. Nad nami wisiały olbrzymie monitory. Na wszystkich był CNN, który relacjonował to, co działo się w Bratysławie. Tego dnia dla Amerykanów to było centrum świata. Zapewne nie tylko dla Amerykanów. Były to jednak ostatnie minuty, gdy tak myśleliśmy. Już w trakcie tej konferencji zaczęły do nas docierać informacje z Rzymu, że stan Papieża jest poważniejszy, niż mogliśmy na początku przypuszczać. Po 21.00 kolejny telefon z Warszawy - Papież przeszedł zabieg tracheotomii. Obok mnie stał Janek Mikruta, korespondent RMF. On też już wiedział, że ich wóz satelitarny musi niemal natychmiast wyjechać do Rzymu. Nie wiedzieliśmy jeszcze tylko, co tak naprawdę oznacza zabieg tracheotomii. Za kilkanaście godzin media całego świata będą prześcigały się w analizach, a lekarze przeprowadzający takie zabiegi, staną się najbardziej przez dziennikarzy poszukiwanymi specjalistami. Na monitorach w centrum prasowym nie było już zdjęć z Bratysławy. Nawet amerykański CNN przeniósł się do Rzymu i relacjonował to, co działo się w klinice Gemelli. Wszyscy byliśmy już myślami tam. Nikt nie miał jednak jeszcze wtedy pojęcia, czego tak naprawdę jesteśmy i będziemy świadkami. Wydawało się nam wtedy, że szczyt w Bratysławie to była wielka historia. Ale czy 2 kwietnia ktokolwiek pamiętał jeszcze, że Bush i Putin spotkali się tamtego dnia? I DZIEŃ PIERWSZY - DZIEŃ DWUDZIESTY SIÓDMY piątek, 25 lutego - Wielka Środa, 23 marca 2005 r. MARCIN WITAN: Następnego dnia Ty i koledzy byliście już w Rzymie. PIOTR KRASKO: Tak, i od razu z lotniska pojechaliśmy pod poliklinikę Gemelli .....a tam przebywał już tłum dziennikarzy... ...część stacji telewizyjnych miała już swoje wozy transmisyjne, naprzeciwko szpitala stanęło całe miasto namiotów. Widok był porażający. Recepcja szpitala wypełniona była dziennikarzami. Statywy od kamer zajmowały każdy metr wolnej powierzchni. Tam, gdzie nie było statywów, ustawiono stoły. Przy nich dziesiątki dziennikarzy pisały coś na laptopach. Tak naprawdę nikt nie wiedział, co się dzieje poza tym, że wczoraj Jan Paweł II przeszedł zabieg tracheotomii, że miał kłopoty z oddychaniem i że sytuacja musiała być poważna, skoro po dwóch tygodniach w Watykanie zdecydowano o jego powrocie do kliniki. Nie wiedzieliśmy jednak, co to naprawdę znaczy. Wiedzieliśmy, że zabieg był potrzebny, że z rurką tracheotomiczną można żyć i z czasem ją wyjąć. Wtedy to było wszystko. Po raz pierwszy widziałem ten szpital w nocy. Kilkadziesiąt potężnych lamp telewizyjnych oświetlało teren, skąd korespondenci, mając za plecami widok na szpital, nadawali relacje niemal 24 godziny na dobę. Tam byli już wszyscy. Wszystkie stacje polskie, niemieckie, francuskie, włoskie, amerykańskie, brytyjskie, hiszpańskie, południowoamerykańskie. Wszyscy. Byli i obserwowali okna na X piętrze. Z mediami nie rozmawiał nikt z zespołu lekarzy, którzy opiekowali się Ojcem Świętym - zgodnie ze zwyczajem, jedynym sposobem kontaktu z nimi była lektura oficjalnego komunikatu opracowanego przez biuro prasowe szpitala. Kilkunastosekundowych wypowiedzi udzielali ci, którzy w szpitalu pracowali, ale nie byli blisko Papieża. Już wtedy zaczęły się dywagacje, jak długo Papież zostanie w szpitalu. Biuletyny lekarskie nie nadchodziły i jedni mówili w związku z tym, że brak wiadomości to dobra wiadomość; drudzy natomiast, że przeciwnie, skoro nic nie wiadomo, to coś się ukrywa, jest źle, być może wydarzyło się najgorsze, a my nic nie wiemy... Tak naprawdę wszyscy zastanawialiśmy się, jaka jest polityka informacyjna Watykanu. To jest państwo, którego nie można porównać z żadnym innym. Nigdy nie było tak dostępne dla mediów jak za Jana Pawła II, ale i ta otwartość ma swoje granice. Wielu z nas myślało, że Watykan lubi mieć swoje tajemnice, że to ważne dla wizerunku Stolicy Apostolskiej. Ludzie „stamtąd” zapewne tak tego nie widzieli. Im nie chodziło o to, żeby pielęgnować tajemnice, ale o to, że o pewnych sprawach po prostu się nie mówi. Nie można więc było spodziewać się, że Watykan będzie informował o chorobie Papieża - głowy państwa tak, jak informuje się o chorobie prezydenta w państwie demokratycznym. A jednak codziennie rano liczyliśmy na to, że tak się stanie. Póki co myśleliśmy, że skoro nie ma wiadomości - jest dobrze. Gdyby stan był bardzo poważny, to byśmy się przecież o tym dowiedzieli. Chociaż, o ile dobrze pamiętam, minęło kilkanaście dni od ostatniego ukazania się publicznie Jana XXIII do ogłoszenia wiadomości o jego śmierci. Nawet więc po długiej „ciszy” informacyjnej mogłaby nadejść ta najgorsza wiadomość. Wiedzieliśmy jednak, że Watykan po dwudziestu sześciu latach pontyfikatu Jana Pawła II jest już inny. Niezależnie od tego, jak bardzo byśmy narzekali na brak informacji - sam Papież nigdy nie ukrywał przecież swojego cierpienia. Fotoreporterzy zastanawiali się, czy wypada im robić zbliżenia twarzy Papieża, gdy wyraźnie widać na niej było zmęczenie i ból. Redakcje gazet zastanawiały się, czy wypada takie zdjęcia publikować. Sam Papież zapewne w ogóle nie tracił czasu na to, by się nad tym zastanawiać. Niezależnie od tego, jak się czuł - po prostu robił to, co powinien robić papież. On jeden w tej dyskusji nie brał udziału. Pamiętam pielgrzymkę do Lourdes, jak się okazało ostatnią zagraniczną, i jego stojącego pomiędzy chorymi czy w hospicjum - kiedy mówił do mieszkańców: „jestem jednym z was”... Nocował wtedy w hospicjum... Właśnie! Gdyby ten gest wykonał jakiś prezydent czy premier, byłby pewnie śmieszny - nie byliby w tym wiarygodni. Uznano by, że to tylko pokaz dla mediów. Ale gdy robił to Jan Paweł II, było inaczej. Głowa Kościoła, jeden z najpotężniejszych ludzi świata, był pomiędzy najsłabszymi, z których wielu miało tam w Lourdes poczucie, że to są ich ostatnie dni na tym świecie. Chcieli z niego jedynie godnie odejść. A on im tę godność przywracał. On im mówił: „jestem jednym z was”. I trudno było mu nie wierzyć. Jego fizyczna słabość była też jego siłą. Wtedy pod Gemelli było wiele głosów krytycznych pod adresem Biura Prasowego Watykanu. Zgodnie twierdzono, że w takiej sytuacji jego rzecznik musi wreszcie być dostępny. Ale musimy pamiętać, że dla Joaquina Navarro-Vallsa, który pełnił tę funkcję od ponad dwudziestu lat, również była to nowa sytuacja. Z tak wielkim lękiem o zdrowie Papieża nikt w Watykanie nie musiał się zmierzyć od 1981 r., czyli od zamachu na jego życie i nikt do końca nie wiedział, jak postępować. Czy relacjonować każdy kolejny zabieg i szczegółowo informować o stanie zdrowia, czy też nie - poczekać aż dojdzie do jakiegoś przesilenia. Sądzę, że wszyscy uczyli się tego, jak postępować, obserwując Papieża. W pewnym momencie wiedzieliśmy już, że zaczynają go odwiedzać kardynałowie; najczęściej robił to Sekretarz Stanu, Angelo Sodano, który na czas nieobecności Papieża w Watykanie przejął większość jego obowiązków. Oczywiście nie tych najważniejszych, nie mógł na przykład mianować biskupów, ale to on wtedy zajmował się bieżącą administracją Stolicy Apostolskiej. I to on dostarczał Ojcu Świętemu ważne dokumenty do podpisu. Bez papieskiego podpisu Watykan nie może funkcjonować. Kiedy kardynał Sodano pojawiał się w klinice, natychmiast obstępowali go dziennikarze. Tak, ale on bardzo niechętnie udzielał informacji. Za to zrobił to kardynał Joseph Ratzinger, prefekt Kongregacji Nauki Wiary, który odwiedził Papieża kilka dni po zabiegu tracheotomii. Kardynała Ratzingera poznałem półtora roku wcześniej, gdy nagrywaliśmy z nim rozmowę. To człowiek powściągliwy, raczej zamknięty w sobie, tak wtedy o nim myślałem, niezbyt przepadający za spotkaniami z dziennikarzami. Wtedy jednak urządził w recepcji szpitala minikonferencję prasową. Najważniejsze było to, że - jak stwierdził - „rozmawiał z Papieżem”. I to przez 20 minut, po niemiecku i włosku, a Ojciec Święty mówił całkiem wyraźnie. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że jest to możliwe mimo rurki, która była w tchawicy. Przy tej okazji podniesiono znowu kwestię przewijającą się od dawna, a mianowicie ewentualnego ustąpienia Jana Pawła II. Przypominam sobie, że kardynała Sodano namówiono na wypowiedź na ten temat. Powiedział wtedy, żeby zostawić to papieskiemu sumieniu. Słyszałeś tę wypowiedź? Tak, ale sam Papież kilka lat temu także odniósł się do tego, mówiąc, że przecież „Chrystus nie próbował zejść z krzyża”. Po rozmowach z wieloma ludźmi, którzy byli blisko Papieża, choćby z ks. Pawłem Ptasznikiem z sekcji polskiej Sekretariatu Stanu, rozumieliśmy, że jego odejście, rezygnacja, byłyby zaprzeczeniem całego jego życia. Kiedy Karola Wojtyłę wybrano na konklawe, zapytano, o czym wtedy myślał w Kaplicy Sykstyńskiej. Odpowiedział, że przypomniał mu się fragment Quo Vadis. Ten, w którym uciekający z Rzymu Piotr spotyka na swej drodze Chrystusa i postanawia jednak zawrócić, mając pełną świadomość, że oznacza to cierpienie. Dla Jana Pawła II było rzeczą oczywistą, że jest następcą św. Piotra, tego, który powrócił, by do końca wypełnić swoją misję. On jest biskupem Rzymu, on jest Głową Kościoła; jeżeli Pan Bóg powierzył mu tę posługę - ma ją wypełnić. Jeżeli Bóg chce, żeby cierpiał, to widać ma w tym jakiś plan i ma to czemuś służyć. To cierpienie ma coś światu powiedzieć. Gdyby on teraz zdjął ten krzyż z siebie - byłoby tak, jakby nagle uciekł. I to nie tyle od cierpienia, które miało dopiero nadejść, ale od wszystkiego, czego do tej pory dokonał, od wszystkich lat swojego kapłaństwa. Czy inni dziennikarze też tak to rozumieli? Na pewno nie. Wielu Amerykanów przekonywało, że to jest po prostu zły management, bo człowiek chory i niedołężny nie może zarządzać taką firmą, jaką jest Watykan. Ich zdaniem, Papież to może święty człowiek, ale Watykan i Kościół potrzebują silnego przywódcy, który podejmuje decyzje. Co okazało się nieprawdą. Nie można patrzeć na Watykan i Kościół tak, jak na firmę. Takie myślenie się nie sprawdza. Ale oni wtedy tak na to patrzyli! Papież był dla nich szefem ogromnej korporacji, jak Coca-Cola albo Microsoft, i dlatego tak to wszystko rozumieli. Uważali, że skoro Jan Paweł II jest coraz bardziej chory, to powinien ustąpić i przekazać komuś swoje obowiązki. Tak jak niesprawny prezydent USA przekazałby je wiceprezydentowi. Tak byłoby lepiej dla Watykanu i Kościoła - przekonywali - i dla niego samego. Ich zdaniem, Jan Paweł II cierpiał tak bardzo, że nikt nie miałby do niego pretensji, gdyby ustąpił i nadal pozostał może największym autorytetem w Kościele katolickim. Jako papież-senior... ...taki dożywotni senator. Tak, były też takie głosy. I to osób naprawdę życzliwych Papieżowi i podziwiających go. Byli wtedy przed kliniką Gemelli ludzie, którzy tak myśleli. Spotykałem ich też później, w ostatnich dniach życia Papieża i wielu z nich myślało już inaczej. Jeszcze podczas pierwszego pobytu Jana Pawła II w szpitalu ukazał się w „Corriere dełła Sera” tekst Vittoria Messoriego pt. „Boski atleta w godzinie cierpienia”. Autor pytał w nim: „kim jest ten, którego ciężki oddech dochodzi do nas ze szpitalnego łóżka? Nie waham się stwierdzić, że pozostaje on w bezpośredniej i tajemniczej relacji z Bogiem, który stworzył niebo i ziemię, on wypełnia dla swych wiernych zadanie, które Jezus powierzył Szymonowi w słowach «Pas” owce moje (...)». Tylko w chrześcijaństwie, a konkretnie w jego katolickiej wersji, Papież uosabia jakoś w widzialnym wymiarze Syna samego Boga, który idzie przez historię”. Dalej pisze ten watykanista, iż w szpitalnym pokoju Papieża zobaczył Kościół i że słusznie Kościół poleca kapłanom i wiernym modlić się za swoją Głowę, za Piotra, i wzywa, aby właśnie to czynić: modlić się za niego, aby był w stanie znieść to brzemię po ludzku nie do zniesienia. Pomyślałem, że Messori chce w ten sposób pokazać nie tylko Włochom, ale i światu - bo przecież wiedział, że będzie cytowany - dlaczego Ojciec Święty postępuje tak, jak postępuje. Czy takie myślenie odnosiło skutek? Widziałeś to? To ważne pytanie. Gdy z wieloma osobami, które dzwoniły do nas z Warszawy, rozmawialiśmy o tym, jak w Polsce odbierane jest to, co dzieje się w Gemelli i jak tutaj interpretowano teksty z włoskiej prasy, myślę, że nie zauważaliśmy jednej rzeczy. Kiedy w Polsce o tym samym wydarzeniu napisze „Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita”, „Trybuna” to rozumiemy kontekst i domyślamy się, czemu ktoś pisze tak, a nie inaczej i skąd biorą się takie a nie inne oceny. Za to wiele artykułów z włoskiej prasy przyjmowaliśmy zupełnie bezkrytycznie, nie zastanawiając się, kto i dlaczego je publikuje. Gdyby włoski dziennikarz chciał zacytować jakiś tekst z „Nie” jako przykład pewnego sposobu myślenia w Polsce - może to zrobić. Ale jeśli dowodziłby, że taki jest punkt widzenia wszystkich polskich mediów, to w sposób oczywisty mijałby się z prawdą. Tymczasem zbyt często chyba uogólniano różne opinie włoskiej prasy i twierdzenia jednej gazety kwitowaliśmy zdaniem: „Jak mówią włoskie media”. A przecież inne jest spojrzenie dziennika „La Repubblica”, „Corriere delia Sera”, czy „Ii Messagero”. Piszą dla nich watykaniści o bez wątpienia olbrzymiej wiedzy, ale każdy z nich przeżywał też wszystko bardzo emocjonalnie i ma „swój” Watykan. Chce tego, co w jego pojęciu byłoby dla Kościoła dobre. Marco Politi z „La Repubblica” mówił mi, że Kościół przeżył dwa tysiące lat - więc przeżyje i chorobę Papieża. Ale gdyby ona się przedłużała, Papież był sparaliżowany, nie mógł mówić przez długi czas - to byłby dla Kościoła duży problem, bo jak długo symbol może kierować Kościołem? W Polsce także o tym się mówiło, odpowiadając, że może przecież pisać, porozumiewać się gestami. Ale pewien ksiądz, powszechnie uważany w Polsce za autorytet, przyjaciel Papieża, pewnego dnia zapytany przez nas w Rzymie, jaki wpływ na Kościół ma choroba Papieża - odpowiedział, że zdaniem niektórych ludzi Kościoła: zbyt duży. „Kościół już zbyt długo stoi w miejscu. Potrzebuje nowej energii, może misja Jana Pawła II już się wyczerpała”. Ważne, by o tym powiedzieć teraz, bo kolejne dni i tygodnie sprawiły, że większość jest teraz zdania, że cierpienie Papieża i sposób, w jaki odszedł - były w Kościele wydarzeniem bez precedensu. Jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało - takiego papieża jeszcze nie było! Papieża, który gromadziłby największe tłumy w dziejach świata, mówił przez 25 lat mocnym, silnym głosem, który pod koniec życia, nie mogąc mówić - mówił najbardziej przejmująco... Rozumując po ludzku, gdyby Jan Paweł II posłuchał tych, którzy z dobrej woli radzili mu ustąpienie, nie wydarzyłoby się wszystko to, co się wydarzyło i o czym traktuje nasza rozmowa... Wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby Papież kilka miesięcy przed śmiercią powiedział: „przepraszam, ale ja już cierpię za bardzo”. Teoretycznie to było możliwe. Artykuł 323 Kodeksu Prawa Kanonicznego przewiduje możliwość takiej „abdykacji”. Motywacje, jakie kierowały Ojcem Świętym, odsłaniały się przed nami stopniowo, powiemy o tym szerzej przy okazji rozmowy o papieskim testamencie. Patrzę jeszcze raz na tekst cytowanego już Vittoria Messoriego: „Papież, który napisał najwięcej encyklik i wygłosił najwięcej przemówień, jest już niemal niezdolny niczego napisać ani powiedzieć, zdaje się jednak wygłaszać najbardziej przekonującą homilię, tę, która płynie z orędzia przyjętego po chrześcijańsku”. To określenie o najważniejszej homilii Papieża trafiło potem do wielu mediów, używano sformułowań: „najważniejsza encyklika”, „katecheza umierania”, „lekcja odchodzenia”, ale cały czas chodziło o to samo. Kończąc któryś z komentarzy do „Wiadomości”, powiedziałem, że „milczący Papież może nigdy nie mówił tak głośno jak teraz”. Następnego dnia zadzwoniła do mnie z Warszawy osoba, z której zdaniem bardzo się liczę, z sugestią, że może było to jednak zbyt patetyczne. Czy możemy mówić, że Papież mówi, skoro milczy? To była słuszna uwaga, ale wtedy w Rzymie większość z nas tak właśnie to widziała. Trzeba było jednak bardzo uważać, żeby nie popaść w patos. To byłoby zupełnie niepotrzebne. Ta historia była sama w sobie tak przejmująca, że nie trzeba było nic dodawać. Ona już miała swoją dramaturgię. Poza tym dla mediów całego świata to było coś absolutnie przełomowego. Tak naprawdę grupa dziennikarzy i reporterów jeżdżących po świecie nie jest duża, to kilkadziesiąt osób. Spotykałem ich na pogrzebie Jasera Arafata w Ramallah, podczas Pomarańczowej Rewolucji w Kijowie, po tsunami w Tajlandii i pod Gemelli. Gdy z potężnego egipskiego helikoptera wojskowego wyniesiono w Ramallah trumnę Arafata - na placu przed Mukatą było ze sto tysięcy osób. Kilka minut później tłum wpadł w ekstazę. Tysiące rzuciły się na trumnę, chcąc wydobyć z niej ciało przywódcy. Kilkaset osób z bronią maszynową zaczęło strzelać, co trwało co najmniej godzinę - ten obraz na ...to, że kilkadziesiąt stacji telewizyjnych stało z kamerami wycelowanymi w okna, w których nikt się nie pokazywał, nikt me mówił - to było niebywałe. żywo transmitowały niemal wszystkie stacje telewizyjne i to było normalne. Każdy wydawca programu informacyjnego, gdy zobaczy, że może pokazać widzom takie zdjęcia - natychmiast to zrobi. Natomiast to, że kilkadziesiąt stacji telewizyjnych stało z kamerami wycelowanymi w okna, w których nikt się nie pokazywał, nikt nie mówił - to było niebywałe, bo media pokazują najczęściej tych, którzy krzyczą, a teraz po raz pierwszy świat słuchał tego, który nic nie mówi! Większość z nas wściekała się, czemu lekarze milczą i większość zaczęła też zadawać sobie pytania, co to znaczy, kim on jest, co by powiedział, gdyby mógł mówić... ...ale nikt nawet nie próbował zabrać stamtąd kamer... Nie było takiego pomysłu! To był fenomen, który stopniowo do nas docierał. Spotykaliśmy się co wieczór na kolacji, około 22.00, razem z dziennikarzami TVN, Polsatu, RMF, Radia Zet i Wyborczej. Rozmawialiśmy o tym, co się wydarzyło, z kim rozmawialiśmy, co się wydarzy jutro, dawaliśmy sobie nawzajem numery telefonów do ludzi, którzy mogą powiedzieć coś ciekawego. To nie była opowieść, przy której powinniśmy się ze sobą ścigać, tak jak jest zazwyczaj. Każdy mógł inaczej interpretować to, czego byliśmy świadkami, inaczej to komentować, ale ukrywanie przed innymi jakiejś informacji nie miało sensu. Widziałeś, że to, co przeżywacie, zaczynało docierać osobiście do was, dziennikarzy, tak, że stawialiście sobie pytania: Jak ja, z moją historią życia się w tym odnajdę? Co to dla mnie znaczy?”. Mówiąc uczciwie, mało zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Fenomenem było to, że słuchaliśmy tego, który milczy i wiedzieliśmy, że tam trzeba być. Jednocześnie wtedy nie wiedzieliśmy, co to wszystko znaczy i co się wydarzy. Liczyliśmy na to, że Papież wkrótce wróci do Watykanu i choć będzie pewnie bardzo osłabiony i będzie miał kłopoty z mówieniem, jednak z tego wyjdzie. Nie wyobrażaliśmy sobie na przykład, że nie będzie go w sierpniu na Światowym Dniu Młodych w Kolonii. Pracowaliśmy od 6.00 rano do 22.00 i wiedzieliśmy, że musimy tę historię opowiadać innymi ludźmi, łapiąc jakiegoś lekarza, który wyjdzie z kliniki, czy rozmawiając z pielgrzymami. Większość z nich mówiła, że podróż do Rzymu zaplanowali już pół roku wcześniej, wierząc, że środowa audiencja jak zawsze odbędzie się na Placu św. Piotra, ale to nie szkodzi - przyjdą pod szpital. Jeśli Papież tam musi być, to oni też. Pamiętam taką „audiencję” środową pod kliniką, 2 marca. Była tam olbrzymia grupa dzieci niepełnosprawnych. I może tak, jak pół roku wcześniej chorzy w Lourdes - teraz te dzieci najlepiej rozumiały Papieża, bo one cierpiały codziennie, im też ciało odmawiało posłuszeństwa. Pomiędzy tymi dziećmi była 10-letnia dziewczynka na wózku. To było coś niezwykłego. Zazwyczaj, kiedy pod Gemelli rozmawialiśmy z pielgrzymami, trudno im było mówić, zdania się urywały, byli onieśmieleni. I nagle ta dziewczynka (z którą zresztą, jak się okazało, rozmawiali chyba wszyscy polscy dziennikarze) mówiła przepięknie, dojrzałym językiem, z jej twarzy nie znikał uśmiech. Mówiła, że to najszczęśliwszy dzień jej życia, że nie spodziewała się, że przeżyje coś tak wyjątkowego i wie, że jej życie nie będzie już takie jak wcześniej. Gdyby to samo powiedział polityk, zabrzmiałoby to strasznie banalnie i prawdopodobnie uznalibyśmy, że to już zbyt patetyczne. A jej się wierzyło. Wiedzieliśmy też, że wobec tej jej historii jesteśmy za mali. Nie mieliśmy czasu, żeby przeżyć to wszystko tak jak ona, siedząc przez godzinę na wózku na parkingu przed kliniką i patrząc w „papieskie” okno. My cały czas biegaliśmy i pytaliśmy innych, a nie siebie, ale tak powinno być. Najgorszą rzeczą, jaką można było wtedy zrobić, było opowiadanie, jak samemu się to przeżywa. Opowieść przerosła relacjonujących. To na pewno. Wypowiedź tej dziewczynki to były najmocniejsze słowa, jakie słyszałem tam, w Gemelli. Ona być może wiedziała już coś więcej - że nieważne jest, iż Papież nie mówi i nawet nieważne jest, że - jak się wkrótce okazało - ona nie zobaczy go z bliska. Ojciec Konrad Hejmo, który opiekował się tą grupą, wziął w pewnym momencie na bok Kasię Kolendę-Zaleską z TVN i mnie i powiedział obiecująco: „Chodźcie za mną!”. Mieliśmy wrażenie, że to sugestia, że razem z dziećmi wjedziemy na X piętro do Papieża i sfilmujemy ich spotkanie. W przedsionku, tuż koło wind czekaliśmy prawie godzinę. Zastanawialiśmy się, jak będzie „tam na górze”. Wcześniej mogłem już kilka razy podejść do Papieża i zamienić z nim parę słów. Człowiek układa sobie coś wcześniej w głowie, myśląc, że może to jedna z najważniejszych rozmów w życiu i chciałby się do niej dobrze przygotować. Ale jak to już się działo, to większość z nas zapominała o wszystkich planach i coś tam mruczeliśmy pod nosem: „Ojcze Święty jestem bardzo szczęśliwy” albo: „Dziękuję za wszystko, bardzo Cię kocham”. Ale wątpię, żeby ktoś z nas powiedział Papieżowi coś odkrywczego, on pewnie wszystko już słyszał. Nie bardzo też pamięta się, co się mówiło - każde, nawet krótkie spotkanie robiło piorunujące wrażenie. Najlepiej chyba zapamiętywało się wyraz twarzy, uśmiech, oczy, uścisk ręki. Wróćmy jednak do dzieci, które czekały przy windach w Gemelli. Po jakimś czasie było już jasne, że nie wjedziemy na górę, że mali pielgrzymi zostawią tylko swoje prezenty dla Papieża w małym saloniku i wpiszą się do księgi pamiątkowej, do której tego dnia rano wpisali się ambasadorzy państw prawosławnych. Po wyjściu z tego małego, skromnego bardzo pokoju twarze tych dzieci promieniały szczęściem. My byliśmy rozczarowani. Liczyliśmy, że uda nam się wjechać na górę i sfilmować spotkanie. Jednak te dzieci znowu wiedziały pewnie więcej niż my. W nich nie było rozczarowania. Dla nich to, że w ogóle tam były, że zostawiły coś dla Papieża i że on to dostanie, że on przekazał im swoje błogosławieństwo, że modli się za nie - to było najważniejsze. To był początek jakiejś historii, która dla nas „zdrowych, w pełni sprawnych” zaczęła się dużo później. Te dzieci, przykute do wózków, widzą czasem lepiej niż my, biegający po świecie z kamerami. One wychodziły stamtąd szczęśliwe, że udało im się „spotkać” z Papieżem. My zastanawialiśmy się, jak o tym opowiedzieć, bo oni przecież się nie spotkali. Ale zapewne „spotkali się”, choć nie widziały go z bliska i nie mogły go dotknąć. Tamtego dnia to było jednak poza nami. Papież, będąc w Gemelli, wychodził jednak do okna, w porze audiencji generalnej. Pokazał się też w niedzielę, 6 marca. Pokazał się też tydzień wcześniej w niedzielę. Kompletnie się tego nie spodziewaliśmy i mało kto na to liczył. Mieliśmy też poczucie, że media wywierają na Papieża zbyt dużą presję, że nie można już na okrągło powtarzać pytań, czy i kiedy się pokaże. W wypadku jakiegokolwiek innego chorego uznano by, że stan jest zbyt poważny, żeby w ogóle zawracać mu głowę. Leżałby sobie spokojnie i nikt by nie oczekiwał, że będzie podchodził do okna i kogokolwiek pozdrawiał. Myśleliśmy, że wywieramy może zbyt duży nacisk na otoczenie Papieża, że ci ludzie, by uspokoić emocje i pokazać światu, że stan nie jest krytyczny - przekonają go, że powinien się pokazać. Ale zapewne myliliśmy się. Nikt do niczego Papieża nie przekonywał, a on robił to, w co wierzył, że jest słuszne. Ponieważ pod klinikę podchodziły tłumy ludzi i dla niego śpiewały - on podszedł do okna i ich pobłogosławił. Tylko tyle i aż tyle. Ojciec Hejmo mówił, że przestrzeń pod kliniką staje się takim Placem św. Piotra. To Papież kiedyś zażartował, że Gemelli, po Watykanie i Castel Gandolfo to już jego trzecia papieska rezydencja. To miało tym razem jeszcze sens o tyle, że dla wielu było już niemal oczywiste, że cierpienie jest wpisane w los namiestnika Chrystusa na ziemi, który musi dawać świadectwo swojej wiary, także w Gemelli... ...i że ludzie mają prawo go zobaczyć... ...dokładnie tak i to było niezwykłe. Znowu zastanawiano się, czy tam w Gemelli wypada pokazywać zbliżenie cierpiącego Papieża, przecież twarz wykrzywiona grymasem bólu wygląda nieładnie. To nie były chyba najmądrzejsze rozważania. Oczywiście, każdy ma prawo do intymności, kiedy cierpi - nawet, a może zwłaszcza, Papież. Ale dla niego po raz kolejny to chyba nie był problem - znosił to najspokojniej ze wszystkich: po prostu tak to już jest, że człowiek staje się stary i niedołężny i bywa bezsilny. Taki też był w Lourdes, choć oczywiście wtedy przemawiał jeszcze do wiernych. Tysiącom młodych ludzi, których tam wtedy widziałem, nie przeszkadzało to, że twarz Papieża nie wygląda „ładnie”. On nie chciał też im się wtedy przypodobać. Nie mówił „róbcie, co chcecie, a ja i tak was będę kochał, bo jesteście młodzi i wszystko wam się należy”. Pod Gemelli wszyscy widzieliśmy, że z trudem podszedł do okna, z trudem uczynił znak krzyża i dotknął dłonią gardła. Tak jakby chciał wskazać na rurkę, którą miał w tchawicy, przez którą nie mógł mówić. Nie mógł mówić, ale przecież się z nami komunikował. Jedna z agencji napisała, że okno, do którego podchodził Ojciec Święty, nie było oknem jego pokoju, ale musiał przejść długi korytarz, żeby w nim stanąć, bo jego pokój znajdował się po drugiej stronie szpitala. To musiał być dla niego wielki wysiłek... Nie wiedziałem o tym. Ale to tym bardziej świadczy o determinacji Papieża: „do końca jestem sługą”... Na pewno. To jest także odpowiedź na pytanie, dlaczego nie może ustąpić: bo jest odpowiedzialny za tych, którzy tam do niego przychodzą. W niedzielę, 27 lutego, kiedy stanął w oknie, było dla mnie uderzające to, co powiedział jeden z zagranicznych dziennikarzy, komentując wydarzenie, którego byliśmy świadkami. Przekonywał, że wszyscy są wzruszeni, na czele z nim samym i łzy się cisną do oczu. Rzecz w tym, że ten sam człowiek, gdy pisał o Papieżu wcześniej, używał sformułowań w rodzaju „schorowany starzec”. W pierwszej chwili się wściekłem, bo albo-albo: niech będzie taki „twardy” do końca i mówi, że „schorowany starzec ukazał się w oknie”, albo zawsze traktuje go z szacunkiem, a nie tylko wtedy, kiedy większość była już poruszona jego losem. Myślę jednak, że każdy miał swoją prawdę i że każdy rozumiał to po swojemu. W tych dniach pod Gemelli i później, już przed Pałacem Apostolskim, wszystkie emocje były autentyczne. Nikt niczego nie udawał. Choć wcześniej były przecież takie głosy, że Papież kurczowo trzyma się władzy. Po 2 kwietnia już nigdy nie słyszałem takich opinii. Sądzę, że sposób, w jaki odszedł, dowiódł, że posądzanie go o „uporczywe trzymanie się przy władzy” było absurdalne, ale na razie to zostawmy... Moment, gdy Jan Paweł II ukazał się w oknie, był dla wszystkich poruszający. Byliśmy naprawdę zaskoczeni, że miał siłę, by się na to zdobyć. Wielu z nas sądziło, że dla jego zdrowia byłoby lepiej, gdyby nie podchodził do tego okna, ale widać on uważał, że po prostu musi. U nas mówiono, że pokazał się na własną prośbę. Kiedy Papież opuszczał klinikę, w prasie ukazało się zdjęcie rodzinne - Papież otoczony przez personel szpitala, tuż przed jego opuszczeniem. Człowiek w bieli był niejako zapadnięty do wewnątrz siebie. Potem widziałem zdjęcie twarzy Papieża siedzącego już w samochodzie. To była cierpiąca twarz, szeroko otwarte oczy spoglądały w obiektyw, ale o ile do tej pory zawsze była w nich iskra życia, głęboki wyraz, to teraz zobaczyłem udręczenie i to był dla mnie pierwszy wstrząs, to było mocne. Zobaczyłem, że może zbliża się już koniec drogi. Już po śmierci Papieża jeden z jego najbliższych przyjaciół powiedział mi, że kiedy był u niego w szpitalu, usłyszał westchnienie: „Jezu Miłosierny, przyjdź już do mnie”. Ta opowieść była dla nas wstrząsająca. Jan Paweł II musiał strasznie cierpieć. Jeśli mamy tego świadomość, to te uwagi, że nie odejdzie, bo tak mu się podoba bycie głową Kościoła - dowodziły chyba kompletnego rozmijania się z tym, jak Papież rozumiał swoją posługę. Papież uważał, że to cierpienie ma sens, ale okazuje się, że był na skraju wytrzymałości. My pod Gemelli nie wiedzieliśmy wtedy o tym. On może już wiedział, że to początek jego Drogi Krzyżowej. My wciąż zadawaliśmy sobie i innym pytanie, kiedy wyjdzie ze szpitala. Przypuszczaliśmy, że skoro poprzednio był w Gemelli 10 dni i zgodnie twierdzono, że wyszedł za szybko - to teraz będzie tu około 2 tygodni. Może będzie w Watykanie w Niedzielę Palmową, może dopiero w Niedzielę Wielkanocną. Jak się okazało, wrócił wcześniej, by przejść swoją Drogę Krzyżową. Tę świadomość dobiegającego kresu widać już było w Lourdes. To tam przecież mówił: „dochodzę już do końca swojej drogi”. Tamta wizyta sprawiała wrażenie pożegnania z Matką Boską w Grocie Massabielskiej. Prosił Ją o opiekę nad Kościołem i wiernymi. Ale większość osób, które w tamtych dniach odwiedzały Papieża, opowiadały nam też, że myślami wciąż jest w Kolonii na dniach młodzieży. Z jednej strony doskonale miał świadomość stanu, w jakim jest, z drugiej - wciąż była w nim niezwykła energia, wola i chęć życia. Często czuliśmy się jednak niemal bezradni wobec tego, co działo się tam, w szpitalu, na X piętrze. Co my mamy powiedzieć? Lekarze nic nie mówią, duchowni nic nie mówią, a przecież wieczorem wszystkie programy informacyjne muszą zacząć się od relacji spod szpitala. Długo wyczekiwany komunikat Navarro-Vallsa, który ukazał się w poniedziałek, 28 lutego, miał dokładnie cztery zdania: Papież przeszedł zabieg tracheotomii, oddycha spokojnie, je normalnie, ćwiczy mówienie. Rekonwalescencja przebiega powoli. Koniec. 9 sekund. Jak sobie radziłeś? Rozmawiając z ludźmi, którzy do Papieża przyjeżdżali. I tak robili wszyscy dziennikarze. Pewnego dnia przyjechała grupa pielgrzymów z Olsztyna, i grupa Polonii amerykańskiej z Chicago, która śpiewała dla Jana Pawła II na parkingu szpitalnym. Robili to z taką energią, że na X piętrze na pewno było to słychać. W tej grupie była też lekarka, która przekonywała nas z wielką wiarą, że jak Papież teraz wyjdzie z Gemelli, to będzie tak silny, jak 20 lat temu, serce będzie miał jak dzwon i będzie błogosławił wiernych ze swego okna jeszcze przez wiele lat. Te optymistyczne opowieści były dla nas trudne, bo spodziewaliśmy się tego, że jednak w najlepszym razie stan Papieża będzie taki, jak tuż przed zabiegiem tracheotomii, że wciąż będzie bardzo osłabiony i z pewnością będzie bardzo cierpiał. Nie byliśmy pewni, czy będzie mówił. Dlatego niedziela, kiedy usłyszeliśmy jego głos, jak pozdrawiał pielgrzymów po włosku i po polsku, to był szok. Po pierwsze, nie spodziewaliśmy się, że stanie się to tak szybko, po drugie, że głos będzie tak mocny i wyraźny. Pamiętam ten obrazek z naszej telewizji, w niedzielę, 13 marca, kiedy Papież przemówił po raz pierwszy po przebytej operacji. Szczególnie zdanie: „Witam Wadowice!”. To było w dniu, kiedy wyszedł ze szpitala. Zbieg okoliczności sprawił też, że akurat tego dnia przyjechała pod Gemelli pielgrzymka z Wadowic i do niej skierował swoje, jak się potem okazało, ostatnie słowa wypowiedziane publicznie. Albo ktoś wierzy, że wszystko jest przypadkiem, albo nic nim nie jest. Kiedy w Watykanie, już po 2 kwietnia, przypominaliśmy sobie potem ten dzień, to wydawało się nam, że musiało być w tym spotkaniu z ludźmi z Wadowic jakieś przeznaczenie. Kiedy Papież wyszedł i okazało się, że może mówić, twój optymizm wzrósł? Bardzo. To było uderzające dla wszystkich, z którymi tam rozmawiałem. Ojciec Hejmo mówił nam wcześniej, że boi się tego, że głos Papieża po tracheotomii będzie bardzo zniekształcony, zimny i metaliczny i dla wiernych może to być szok. Okazało się, że brzmiał on bardzo naturalnie. Pojawiły się dywagacje, jak długo Papież będzie musiał mieć tę rurkę, czy może już zawsze, a swoje pięć minut w TV znowu mieli lekarze laryngolodzy. Wtedy wielu z nas myślało, że w tym ciągłym mówieniu o papieskim stanie zdrowia jest coś nieludzkiego. Każdy chory ma prawo do intymności i dyskrecji. A tu cały świat zaglądał do gardła Głowie Kościoła i sprawdzał, gdzie siedzi ta rurka. Ale może tak właśnie miało być. Zazwyczaj chorych ludzi ukrywamy. Media pokazują młodych, zdrowych i pięknych. A przecież chory nie może mieć poczucia, że powinien czegoś się wstydzić. Jeśli dożyjemy takiego wieku jak Papież - to pewnie będziemy mieć takie jak on problemy. Niektórzy spodziewali się, że Jan Paweł II wyjdzie z kliniki dopiero po wyjęciu rurki, ale wielu specjalistów przekonywało, że ta rurka musi tam pozostać i trzeba się z tym pogodzić. Kłopot w tym, że jej obecność podnosiła też ryzyko zakażenia, powietrze do płuc dostawało się bezpośrednio przez nią, omijając naturalne filtry, jakimi są gardło i krtań. Tłumaczono nam, że Papież będzie musiał przez cały czas przebywać w sterylnie czystym pomieszczeniu, a możliwość kontaktu z wiernymi będzie bardzo ograniczona, jeśli nie wykluczona: „Zapomnijcie o wychodzeniu do okna”. A tu nagle przychodzi ta niedziela w Gemelli i okno się otwiera! Jednak nawet w chwili, gdy widzieliśmy go w oknie, zadawaliśmy sobie pytanie, jak będzie mógł jeździć w tym stanie samochodem? Jak pojedzie do Kolonii? Tymczasem mija kilka godzin i Jana Pawła II widzimy w normalnym samochodzie i to siedzącego przy uchylonym oknie! Kiedy w szpitalu odwiedził go arcybiskup tego miasta, kardynał Joachim Meissner, Papież zapytał go: „Czy wy tam na mnie jeszcze czekacie?”, na co on odpowiedział: „Oczywiście, wystarczy że Wasza Świątobliwość tylko przyjedzie”. A niedawno kardynał powiedział, że będzie to spotkanie dwóch papieży - jednego z nieba, drugiego z ziemi... Myślę, że Papież wiedział o tym, że za miesiąc, za dwa, niedługo wszystko się dla niego tutaj, na ziemi, skończy, ale to już nie był dla niego problem. Jednak my odkrywamy to dopiero teraz... To prawda. Zresztą w Polsce widzieliście niektóre sytuacje lepiej niż my. Będąc pod szpitalem, mogliśmy, oczywiście, rozmawiać z dziesiątkami osób, ale widzieliśmy jednak gorzej. Stanowiska dziennikarskie przed kliniką Gemelli były na wzniesieniu oddalonym od papieskiego okna o około 100 metrów. Kiedy Papież pokazał się w oknie, my zobaczyliśmy go z daleka. Wy w czasie transmisji telewizyjnej widzieliście jego twarz w zbliżeniu. Podobnie było na Placu Św. Piotra. Nas dzieliło od Papieża kilkadziesiąt metrów, ale jego twarz wyraźniej widziałeś ty, siedząc w domu przed telewizorem. Ojciec Święty znalazł się z powrotem w Watykanie w niedzielę, 13 marca wieczorem. Cały czas zastanawiała nas polityka informacyjna Watykanu. Dlaczego jego rzecznik dostarcza nam tak naprawdę tylko strzępów informacji? Można to było tłumaczyć szacunkiem dla Papieża, ale Navarro-Valls powinien mieć też świadomość, że brak wiadomości rodzi mnóstwo domysłów, które mogą być bardziej szkodliwe niż otwartość. Czasem pojawiały się naprawdę kompletnie absurdalne informacje agencyjne, które docierały do Polski i innych krajów, a nasze redakcje prosiły nas o ich komentowanie, bo nie mogły zrobić inaczej. Często takim „newsom” towarzyszyło zdanie: „Jak mówią w Watykanie osoby dobrze poinformowane, które chcą pozostać anonimowe...”, co miało uwiarygodnić każdą wiadomość. Zresztą mnie też zdarzało się użyć sformułowania: „Jak dowiedzieliśmy się od osób z najbliższego otoczenia Papieża...”. Tylko widzowie mogli po jakimś czasie ocenić, na ile wiarygodne są informacje, podawane przez którąś ze stacji telewizyjnych, czy któregoś z dziennikarzy. „Sensacja dnia”, jeśli się nie potwierdziła, mogła 24 godziny później skompromitować na długo. Myślę, że poza włoskimi lekarzami, były wtedy może trzy osoby, które mogły udzielić kompetentnych informacji o stanie zdrowia Papieża. Jednak żadna z nich nie chciałaby, byśmy ujawnili źródło informacji. Mało tego - nigdy nie usłyszałem „proszę się na mnie nie powoływać”. To było zbyt oczywiste. Gdybyśmy raz ujawnili, jakie są nasze źródła informacji - myślę, że na godzinę wzrosłaby niepomiernie nasza wiarygodność, ale już nigdy niczego byśmy się nie dowiedzieli. Dziennikarze stają pod presją produkowania informacji, prawda? Nie może być ciszy w eterze. Tak. Zbliżał się Wielki Tydzień, zbliżały się święta i staraliśmy się opowiadać na różne sposoby, jak Watykan się do nich przygotowuje, co one znaczą tym razem, jak przeżywają ten czas Polacy w Stolicy Apostolskiej. Możliwości było wiele. Tuż koło Bramy św. Anny (jednej z bram prowadzących do Watykanu) mieszka np. rodzina Walpenów. Andrea Walpen - sierżant Gwardii Szwajcarskiej i jego żona Anna oraz dwoje ich dzieci: mają obywatelstwo polskie, szwajcarskie, włoskie i watykańskie. To ostatnie jest akurat o tyle wyjątkowe, że posiadających je osób jest około 500. Całkiem ekskluzywne obywatelstwo. Kiedy starsza z ich córek ogląda telewizję, bajki ogląda po niemiecku, kiedy bardzo ją coś cieszy - to krzyczy po włosku, a jak chce poprosić o coś mamę, robi to po polsku. Przyszliśmy do nich z kamerą tuż przed świętami. Dzieciaki malowały pisanki, a potem poszły ze święconką do kościoła. To jest akurat zdecydowanie polski obyczaj, Włosi tego raczej nie robią. Walpenowie opowiadali, jak przeżywają święta tuż obok Papieża, mieszkając dosłownie pod jego oknami. Koszary Gwardii Szwajcarskiej są w Watykanie 20 metrów od Pałacu Apostolskiego. Staraliśmy się opowiadać o Papieżu, nie mówiąc o nim wprost. Wydaje mi się, że on i tak był w każdej z tych historii. Tuż przed świętami pojechaliśmy do Mentorelli. To sanktuarium maryjne 60 km od Rzymu. Jeszcze niedawno nie było tam prądu i bieżącej wody. Karol Wojtyła był tam kilkadziesiąt razy. Najpierw jako arcybiskup i kardynał, potem będąc już papieżem. Przyznawał, że właśnie to miejsce nauczyło go modlitwy. Później kardynał Zenon Grocholewski opowiadał nam, że Papież zapytany, co jest jego najważniejszym obowiązkiem, odpowiedział - modlitwa. Czy to nie jest niesamowite? Pierwszym obowiązkiem papieża nie jest celebrowanie wielkich mszy, mianowanie biskupów czy pisanie encyklik, lecz modlitwa - rozmowa z Panem Bogiem. Dla niego szkołą modlitwy była Mentorella - małe, bardzo surowe sanktuarium, a w nim dziesiątki polskich śladów, za ołtarzem jest np. witraż przedstawiający Mieszka I. To było jedno z najczęściej odwiedzanych przez Jana Pawła II miejsc we Włoszech. Oficjalnie jako papież był tam tylko raz, a w tajemnicy... co najmniej 30 razy. „Wymykał się” z Watykanu zwykłym samochodem, bez eskorty tak, że mijający go na drodze ludzie nie mieli pojęcia, kto jedzie obok. Człowiek, który przemawiał do największych zgromadzeń w dziejach ludzkości, musiał też mieć miejsce, w którym będzie sam. Wiele osób mówiło - tak jak kiedyś Lech Wałęsa - „jadę do Papieża ładować akumulatory”. On jechał ładować swoje akumulatory do Mentorelli. Godzinami wędrował górskimi ścieżkami, modlił się i rozmyślał. Szlak turystyczny nosi tam teraz jego imię. W Watykanie były wtedy tysiące dziennikarzy, w Mentorelli byliśmy jedynymi. Dla nas to też była jakaś odmiana. Pytano często, skąd Papież bierze siłę, żeby to wszystko znieść, by unieść, jak pisał Messori, „brzemię po ludzku nie do zniesienia”. Prof. Stanisław Grygiel, niezwykły człowiek, przyjaciel Papieża, mieszkający od ponad 20 lat w Rzymie, opowiadał mi kiedyś o jednej z najbardziej niezwykłych modlitw na Anioł Pański. Profesor stał wtedy wraz z tysiącami pielgrzymów na Placu św. Piotra. To było tuż po tym, jak zmasakrowano Srebrenicę. Papież odstąpił w pewnym momencie od przygotowanego wcześniej tekstu i zawołał mocnym głosem, patrząc w niebo „Boże, jesteś tu z nami, czy Cię nie ma?!”. Grygiela przeszedł wtedy dreszcz po plecach. Brzmiało to tak, jakby Mojżesz kłócił się ze Stwórcą. Po kolejnej tragedii był niemal bezsilny: jak tłumaczyć ludziom, skąd na świecie tyle zła? Codziennie rano modlił się w swojej prywatnej kaplicy w Pałacu Apostolskim, mając przy sobie setki listów z prośbami o wsparcie, o pamięć, o modlitwę w intencji umierającego dziecka, które nic przecież nie zawiniło, a właśnie się okazało, że ma nowotwór. Mało kto tak jak on miał świadomość tragedii, które gdzieś na świecie rozgrywają się przecież w każdej chwili. On codziennie tłumaczył swoich wiernych przed Panem Bogiem z tego, jak oni postępują, a potem musiał im tłumaczyć, dlaczego Pan Bóg pozwala, by cierpieli, jeśli nie robią nic złego. Dlaczego tak się dzieje? Myślę, że to nie była kwestia zwątpienia, tylko zwykłej ludzkiej wytrzymałości, która nawet u Papieża ma gdzieś swoje granice. Z pewnością jednak nie mamy pojęcia o tym, jakie brzemię nosił na sobie Papież. Kiedyś jeden z dziennikarzy zapytał go, czy zdarza się, że płacze? Jan Paweł II uśmiechnął się dobrotliwie i odpowiedział: „A po co komu płaczący papież?”. Jako namiestnik Chrystusa na ziemi - Papież miał obowiązek dawać nadzieję, a on naprawdę był dla milionów ludzi „świadkiem nadziei”. Jednak tego, co działo się w jego głowie, jak bardzo on sam to wszystko przeżywał, jak często miał ochotę płakać - tego nigdy się nie dowiemy, tego jednego nie chciał nam pokazać. Rozmawiałem o tym dwa lata temu z Dalajlamą. Zapytałem, co by powiedział dziecku, które przeszło przez chiński obóz koncentracyjny. Gdyby takie dziecko przyszło do katolickiego księdza i zapytało, dlaczego musiało tak cierpieć, to zapewne usłyszałoby w odpowiedzi, że „niezbadane są wyroki Boskie, wszystko jakoś służy dobru i pamiętaj, że Pan Bóg Cię kocha”. A co by odpowiedział Dalajlama małej Tybetance? „W minionym życiu zrobiłaś z pewnością coś złego i teraz musisz za to odpowiedzieć”. Dalajlama mówił to z najbardziej uspokajającym uśmiechem, ale zabrzmiało to dość okrutnie. Dla mnie to było najbardziej uderzające zderzenie dwóch sposobów widzenia i tłumaczenia sobie świata. Papież nie może tak odpowiedzieć wiernym, a ciężar ludzkiego cierpienia, jakie dźwiga, jest zapewne trudny do wyobrażenia. Sądzę, że na świecie nie ma większego. Ale także większego wyniesienia, które zwłaszcza my, POLACY, traktujemy jako dar. Jego istotę, sądzę, docenialiśmy w dwóch momentach: kiedy go wybrali i kiedy odszedł. Przez 26 lat między tymi wydarzeniami przybyło ludzi, którzy nie pamiętają jego wyboru, natomiast mają doświadczenie odejścia, inne od doświadczenia tych, którzy pamiętają wybór. W Polsce to oni niejako nadawali ton. Czy we Włoszech było podobnie? To się stało później, podczas tamtej sobotniej nocy, 2 kwietnia. Ale już wcześniej, kiedy jeździliśmy w różne miejsca i ludzie słyszeli, że mówimy po polsku, pytali nas, co czujemy, co wiemy - myśląc, że jako Polacy wiemy coś więcej. Mówili, że to cudowny Papież i drugiego takiego nie będzie. Wierzyli, że to nie jest koniec, bo już dawno temu przyzwyczaili się, że jest schorowany i cierpiący. Wszyscy wiedzieli, że „Dzień X”, jako go nazywano, kiedyś nadejdzie, ale na pewno nie teraz. On nie miał prawa się wydarzyć, bo byłoby tak, jakby nadszedł koniec świata. Zastępca szefa watykańskiej żandarmerii opowiadał mi w połowie marca bardzo zbulwersowany, jak to rano wyszedł na dach Pałacu Apostolskiego i zobaczył, na ilu tarasach dookoła Watykanu stoją kamery i aparaty fotograficzne z obiektywami wycelowanymi w okno papieskiego apartamentu. Wielu ludzi w Watykanie ciągle nie wiedziało, że niektóre stacje TV, jak na przykład CNN, ponad 10 lat temu te tarasy wykupiły, żeby tam być przygotowanym na wypadek śmierci Papieża, konklawe i mszy inauguracyjnej nowego papieża. Myślę, że Jan Paweł II, tak jak i jego najbliżsi współpracownicy, doskonale o tym wiedział. Ale on to naprawdę chyba przyjmował z największym spokojem. On codziennie rano dostawał przygotowany przez Sekretariat Stanu wyciąg z artykułów prasowych dotyczących Kościoła. Nie tylko z włoskiej, ale z całej prasy światowej: amerykańskiej, francuskiej, angielskiej, polskiej. Chciałem kiedyś zobaczyć ten wydruk, bo byłem ciekawy, jak dobierane są artykuły. Czy są tam też te krytyczne wobec Papieża. Były! Papież był doskonale świadomy tego, co i jak o nim się pisze. Wiedział, że niektórzy nazywają go „Breżniewem Watykanu”. Amerykanie często powoływali się na jedną z jego wypowiedzi, co do której prawdziwości nie jestem przekonany, choć biorąc pod uwagę spontaniczność Papieża, być może rzeczywiście tak powiedział. Jedna z amerykańskich ekip TV zapytała go, czy może sfilmować z bliska fragment jednej z mszy. Jan Paweł II miał odpowiedzieć: „Jeśli to się nie wydarzy w TV - to tak jakby się nie wydarzyło. Filmujcie”. Papież uważał, że trzeba mówić do ludzi takim językiem, jakim mówią oni, jaki rozumieją. Jezus mówił po aramejsku, bo ludzie dookoła niego tym językiem mówili. Sobór Watykański II porzucił łacinę, bo nikt jej nie rozumiał. Dla Papieża język telewizji to język, w którym trzeba nieść Ewangelię. Sam w sobie nie jest ani zły, ani dobry. Ważne „co” w nim mówimy. Media mogą krzywdzić i czynić dobro. On umiał sprawić, by robiły to drugie. Ludzie z najbliższego otoczenia Papieża wiedzieli, że „Dzień X” w końcu nadejdzie, choć wszyscy modlili się oczywiście, by stało się to jak najpóźniej. Jednak, ich zdaniem, szacunek dla tego wielkiego człowieka nakazywał, że jeśli już dzień ten ma nadejść - to należy to relacjonować dobrze i godnie. Oznaczało to również - jak bardzo okrutnie by to nie brzmiało - że trzeba być na niego przygotowanym. W pewnym momencie było szokiem, gdy jedna z włoskich gazet latem 2004 roku dotarła do scenariusza programu telewizji RAI na „Dzień X” właśnie. Scenariusz z nazwiskami gości, pytaniami do nich i materiałami filmowymi. Wywołało to oburzenie. Rozumiano, że trzeba się przygotować, ale należało to jednak robić dyskretniej. Faktycznie to źle, że ten scenariusz dostał się do prasy. Zapewne Papież również przeczytał artykuł na ten temat, ale jestem przekonany, że akurat jego cała ta sytuacja rozbawiła. Zresztą sposób, w jaki odszedł, sprawił, że to, co wydawało się wcześniej niezdrową sensacją, było dla mediów jednym z najszlachetniejszych przeżyć chyba w całej ich historii. Nikt nie otworzył Watykanu na media tak bardzo, jak Jan Paweł II. Nikt nie był wobec tych ludzi tak otwarty i tak szczery. To, że media w ostatnich dniach niemal weszły z kamerami do jego pokoju właśnie wtedy, gdy odchodził, było pewną tego konsekwencją, z którą on pewnie liczył się od początku. Kiedyś w czasie pielgrzymki zapytano go: „Jak się Ojciec Święty dzisiaj czuje?”. A on na to: „Jak to, to wy mnie pytacie? Przecież ja muszę rano przeczytać gazetę, żeby wiedzieć, jak się czuję. Wy to zawsze lepiej wiecie niż ja”. Jego to bawiło. Papież, powróciwszy do Watykanu, podjął swoje codzienne obowiązki, wierni oczekiwali na audiencje, na niedzielną modlitwę Anioł Pański. Czy wy, dziennikarze, wiedzieliście wtedy, że pora przestawić się na rutynową pracę korespondentów? Zastanawialiśmy się, czy nie wrócić na jakiś czas do kraju. Część stacji światowych wycofała swoich korespondentów. Nie mieliśmy wtedy świadomości, że ta opowieść wciąż trwa, wydawało się nam, że znowu będzie „zwyczajnie”, że wszystko wróci do normy. Zaczęły się także pojawiać głosy, że prędzej czy później Papież będzie musiał wrócić do szpitala, choćby po to, by monitorować jego zdrowie, wykonać badania, sprawdzić i ewentualnie usunąć rurkę tracheotomiczną. Na podstawie rozmów, które prowadziłem z ludźmi z bliskiego otoczenia Papieża, miałem przekonanie, że Jan Paweł II już nie wróci do Gemelli. Z polskiej perspektywy wydawało się to dziwne. Pytano mnie w Warszawie, czy nie powinniśmy się jakoś przygotować na ponowny pobyt Ojca Świętego w szpitalu? Odpowiadałem, że nie jest to wykluczone, ale raczej nie. W Pałacu Apostolskim był stale zespół lekarzy gotowych udzielić mu wszelkiej niezbędnej pomocy, wszelka potrzebna aparatura. Gdyby miał zawał serca - zapewne by go przewieziono, ale jeśli problemem miały być już wcześniej dolegające mu schorzenia - to mógł pod dobrą opieką pozostać w Watykanie. To był jego dom. Stolica św. Piotra. To tu wypełniał swoją posługę. Tu są groby jego poprzedników. Poza tym, o ile wiem, Papież myślał jak każdy z nas: „wrócę do domu, zjem rosół, poczuję się lepiej wśród swoich, w swojej sypialni”. I to niestety był też problem - sypialnia. Przez całe lata Papież spał na starym, małym, niewygodnym, drewnianym łóżku. Zastanawiano się, czy nie przywieźć mu ze szpitala elektrycznie regulowanego łóżka, samopoziomującego, gdzie, używając dżojstika, można zmienić jego nachylenie. On się nie zgadzał. „Jak spałem na nim 26 lat - to mogę spać i teraz”. Chciał pewnie po prostu, by wszystko było tak jak zawsze. Lekarze tak, trochę sprzętu, ale dom to dom. Nawet jeśli to jest Pałac Apostolski. Papież cały czas miał świadomość, że dochodzi do końca swojej drogi, poprzez cierpienie. My, dziennikarze, czyniliśmy porównania, że idzie drogą Chrystusa. Dla niego byłoby to pewnie zbyt zarozumiałe. Myślał pewnie, że to raczej droga jego poprzednika - św. Piotra. Chciał też po prostu wypełniać posługę, do jakiej go powołano - służyć i błogosławić ludziom, być dla nich radością nawet w cierpieniu. Radością, ale przede wszystkim nadzieją, nadchodziły przecież święta Zmartwychwstania. II DZIEŃ DWUDZIESTY ÓSMY - DZIEŃ TRZYDZIESTY PIĄTY Wielki Czwartek, 24 marca - czwartek, 31 marca 2005 r. Zbliżały się święta wielkanocne; zapewne mieliście prawo przypuszczać, że będą niezwykłe z powodu nieobecności Papieża w najważniejszych uroczystościach. Czy mieliście poczucie, że teraz będzie to coś wyjątkowego i trzeba będzie specjalnie pracować już od Wielkiego Czwartku? Już 18 marca było wiadomo, w jakich uroczystościach Ojciec Święty weźmie bezpośredni udział. Wiedzieliśmy też, kto wygłosi w jego imieniu homilie w czasie nabożeństw Wielkiego Tygodnia i świąt Wielkiej nocy, i że Papież pokaże się w oknie swego apartamentu w Niedzielę Wielkanocną. Nie były wielką tajemnicą przygotowania do połączenia telewizyjnego z papieskim apartamentem w czasie transmisji Drogi Krzyżowej w Koloseum. Wszystko, co wydarzyłoby się ponad to - uznać by należało za niespodziankę. Jedna z najbliższych mi tam osób - siostra Tarsycja z watykańskiej centrali telefonicznej - opowiadała, że w tych dniach dzwoniły tysiące osób. Prosiły o połączenie z Papieżem, co oczywiście było niemożliwe, ale przede wszystkim o przekazanie życzeń, zapewniały o oddaniu i miłości do Papieża. Rozumiały, że Papież jest bardzo osłabiony i nie można od niego wymagać, że będzie tak aktywny jak niegdyś. Ludzie nawet radzili, by w ogóle się nie pokazywał, nie poddawał się presji mediów, które ciągle pytały, kiedy wreszcie go zobaczymy. Uważali, że ktoś tak chory powinien po prostu leżeć w łóżku i odpoczywać. Niektóre z telefonów odbieranych przez siostry były dramatyczne, np. błagania o modlitwę Papieża w intencji umierającej żony czy dziecka, ale rzymianie traktowali też Jana Pawła II po prostu jak swego proboszcza, do którego można się zwrócić niemal z każdą sprawą. Pewnego dnia zadzwonił rozeźlony ojciec, prosząc o połączenie z Papieżem, bo jego zdaniem już tylko „Ojciec Święty mógłby jakoś wpłynąć na jego syna Federico, który już w ogóle nie chciał się uczyć”. Rzymianie mieli właściwie pełne prawo do takich telefonów, w końcu Papież to może przede wszystkim biskup ich miasta. Wtedy w Rzymie panowało wiele optymizmu. Wierzono, że to będą już zupełnie inne święta wielkanocne, ale Papież będzie jakoś obecny. Myśmy wiedzieli, że to będą jednak inne święta. Na pewno dla nas to będzie trochę tak jak wtedy, gdy był w szpitalu - to będzie opowieść o nim, ale jego samego nie będziemy mogli pokazać, a jeśli już to bardzo rzadko. Na to byliśmy przygotowani. Wielki Czwartek, dzień ustanowienia Eucharystii i kapłaństwa jest chyba dla wszystkich duchownych wyjątkowym dniem. Tym razem patrzyli oni na najważniejszego z nich, jak stara się wypełniać swoją posługę pomimo cierpienia. Na Wielki Czwartek, jak co roku, napisał do nich list, w którym napominał, że ich życie ma sens tylko wtedy, jeśli jest służbą dla człowieka. Dzisiaj to wydaje się może oczywiste, ale kiedy w początkach swego pontyfikatu Jan Paweł II napisał, że „człowiek jest drogą Kościoła”, to zabrzmiało to niemal rewolucyjnie. Wcześniej użyto by pewnie innego sformułowania. Nasz Papież od początku przekonywał, że to Kościół ma obowiązek szukać wiernych, starać się ich zrozumieć, służyć im. Kapłan, który służy człowiekowi, służy Chrystusowi. Wielu ludzi było onieśmielonych podczas bezpośredniego spotkania z Papieżem, ale chyba nikt nie miał poczucia, że on patrzy na kogokolwiek z wyższością. Co było dla mnie uderzające - wielu watykańskich dostojników, których poznałem, starało się go w tym naśladować. W Polsce zdarza się czasem, że spotkanie z kościelnym hierarchą jest pełne dystansu, a wszystkim rządzi konwencja, tak jakby w niej krył się jakiś majestat. Jeden z najbardziej wpływowych watykańskich dostojników, kardynał Giovanni Battista Re, prefekt Kongregacji ds. Biskupów, jest też jednym z najbardziej otwartych, serdecznych, pełnych prostoty ludzi, jakich spotkałem. Rozmawiałem o tym z wieloma dziennikarzami i większość miała takie poczucie, jakby Kościół w promieniu 200 metrów od Papieża był naprawdę wyjątkowy. Duch Jana Pawła II był w tamtym miejscu, ale także w ludziach. Kościół jest też organizacją - jej lider nie musi się znać na wszystkim, musi jednak być człowiekiem, za którym inni będą chcieli podążać. Najlepiej, żeby robili to z radością i spontanicznie. W jego wypadku tak było. Widziałem, że w jakiś sposób duchowni chcieli naśladować Papieża. To niesamowite, że ten, ostatni jak się okazało, list Jana Pawła II na Wielki Czwartek mówi o samym fundamencie kapłaństwa. To jakby jego testament dla kapłanów - służcie z pokorą, bez pychy, bez wyniosłości i z radością. Umycie nóg biedakowi w Wielkim Tygodniu nie może być pustym, wymuszonym symbolem, którego sensu już nikt nie pamięta. A jeśli pamięta, to tylko w jeden dzień w roku. Ten list Ojciec Święty napisał w szpitalu, chory pośród chorych. Zwraca w nim też uwagę, że powołaniem kapłanów jest świętość, która jest pełnym wyrazem zbawienia. Oznacza to, że można ją osiągnąć w codziennej posłudze. Wiadomo było, że Ust powstanie i z racji na stan zdrowia Papieża będzie miał inną wymowę niż zwykle. Tego dnia, w Wielki Czwartek, chciałem namówić na rozmowę jednego z najbardziej wyjątkowych ludzi, jakich tam poznałem - ks. Konrada Krajewskiego z Urzędu Papieskich Ceremonii Liturgicznych. Zapewne miliony Polaków wiedzą, jak wygląda, choć nie znają go może z nazwiska. Jako celebrans stał niemal podczas każdej mszy tuż koło Papieża, także podczas pielgrzymek do Polski. Przełożony urzędu, arcybiskup Piero Marini, chciał, by obok Papieża był zawsze ktoś z Polski, kto zrozumiałby go, gdyby zwrócił się z jakąś prośbą do celebransów po polsku. Celebransi mają też jeszcze jedną funkcję, chyba mało znaną. Podczas nabożeństw, stojąc zwróceni twarzą do wiernych, są jedynymi ludźmi ogarniającymi wzrokiem wszystkich zgromadzonych. Ludzie z ochrony, ze służb specjalnych nie stoją przecież koło ołtarza i nie mają tak dobrego pola widzenia. Celebransi są więc zawsze w kontakcie wzrokowym z ochroną na wypadek, gdyby to oni właśnie zauważyli coś niepokojącego. Chciałem namówić ks. Konrada na rozmowę dla telewizji, ale powiedział, że nie chce tego robić w czasie choroby Papieża. Rozmawialiśmy jednak długo przez telefon. Zwrócił mi uwagę na coś, co z czasem stawało się chyba coraz bardziej jasne, to, o czym wspomniałeś - potrzebę dążenia do świętości. Ta myśl znalazła się też w rozważaniach kardynała Ratzingera na Drogę Krzyżową. Konrad Krajewski znał wcześniej ich treść - zamieszczono je na stronach internetowych Biura Papieskich Ceremonii Liturgicznych. Tam było takie zdanie, które zacytował: „Ziarno rzucone w ziemię musi obumrzeć, aby wydało plon”. Może to my, nie będąc na co dzień tak blisko Papieża jak wielu ludzi w Watykanie, odsuwaliśmy myśl o jego odejściu. Oni, choć codziennie modlili się o jego zdrowie, liczyli się z tym bardziej. Był taki dzień, tuż przed Wielkanocą, kiedy jedna z tych osób powiedziała mi: „Módlmy się, żeby Papież miał dobrą, spokojną śmierć”. To było dla mnie porażające. Jeszcze kilka dni wcześniej usłyszałbym właśnie: „Módlmy się o zdrowie”. Żaden z najbardziej pesymistycznych komunikatów lekarzy nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak tamto zdanie. To dowodziło, jak ciężki musi być stan. Ludzie z bliskiego otoczenia Jana Pawła II widzieli już w jego oczach, że nadchodzi czas pożegnania. My nie wyobrażaliśmy sobie tego, co stanie się po jego odejściu. Oni już chyba czuli, że jesteśmy świadkami niezwykłych wydarzeń. Głęboko wierzyli, że to cierpienie ma sens, że przyniesie jakieś dobro dla Kościoła. Jeden z niepełnosprawnych pielgrzymów przed Gemelli powiedział mi: „Ofiarowujemy swoje codzienne cierpienie Ojcu Świętemu, tak jak on ofiarowuje swój ból światu”. Czy dziennikarze z innych krajów zadawali wam, polskim dziennikarzom, pytania o stan zdrowia Jana Pawła II, licząc, że wiecie coś więcej? Tak było. Jednak tego, co wiedzieliśmy od najbliższych Papieżowi osób, nie opowiadaliśmy im oczywiście. Kilkadziesiąt razy dziennie rozmawialiśmy o tym przez telefon pomiędzy Rzymem a redakcją „Wiadomości” w Warszawie. Niektóre zdania, które docierały do świata z Watykanu, brano zbyt dosłownie, a tam często używa się przenośni. Jednak wszystkie uwagi o odchodzeniu Papieża należało brać wprost, tylko że my nie byliśmy jeszcze na to przygotowani. Nam się wydawało, że najgorsze, co może nadejść, to tylko pogorszenie stanu, w jakim jest - to, że będzie wciąż osłabiony, nie będzie mógł mówić, opuszczać swych apartamentów. Zdawaliśmy sobie sprawę, że odchodzi, ale myśleliśmy o tym w perspektywie jeśli nie roku, to miesięcy. Jak Ty osobiście to wszystko przyjmowałeś? Byłeś w stanie przyjąć to wszystko? Wtedy nie. Te 63 dni, o których rozmawiamy, o tyle jest dla mnie niezwykłą opowieścią, że odsłaniała się ona dla mnie każdego dnia. Jeśli ktoś powie mi dziś, że domyślał się, co wydarzy się w godzinie śmierci Papieża i w ciągu następnych dni - to ja w to nie uwierzę. Może kilka osób najbliższych Papieżowi miało takie przeczucia, ale z rozmów z nimi wiem, że oni też byli zaskoczeni biegiem wydarzeń. Na pewno nie wiedzieli tego jednak dziennikarze. W Wielki Czwartek telewizja RAI wyemitowała wywiad z kardynałem Josephem Ratzingerem. Zapytany o samopoczucie Ojca Świętego, odpowiedział, że Papież zachowuje przytomność umysłu, która jest Bożym darem, ponieważ cierpienie jego ciała jest niezmierne. Zapytano go także ponownie o ewentualność papieskiego ustąpienia, na co kardynał odrzekł, że tylko Pan może zwolnić Jana Pawia II z pełnionej posługi. Z dzisiejszej perspektywy mam wrażenie, iż był to moment, w którym Ratzinger wszedł na scenę, stajać się trochę bohaterem tej opowieści. Jak we Włoszech odebrano ten wywiad? I czy kardynał wydawał się wam osobą, która zaczyna grać pierwsze skrzypce w najbliższym otoczeniu Papieża? Drugie skrzypce po Papieżu? Wtedy jeszcze trzecie. Tą osobą, która była w czasie choroby Papieża najbardziej wpływową, był Sekretarz Stanu, kardynał Angelo Sodano. To on odwiedzał Papieża najczęściej, kiedy ten był w Gemelli i wypełniał część jego obowiązków. Jednak głosem Papieża był wtedy rzeczywiście kardynał Ratzinger. To on przecież powiedział też wtedy dziennikarzom, że to Jan Paweł II wciąż podejmuje najważniejsze dla Kościoła decyzje i wciąż nim kieruje. Obok Sodano, to właśnie on był tym z dostojników Kościoła, którzy komunikowali coś mediom, mówili o stanie zdrowia Papieża. Warto może przytoczyć, co napisał trochę później Luigi Accattoli w „Corriere delia Sera”: „w sytuacji kiedy Papież nie mówi, największe znaczenie będzie miał kardynał najlepiej władający słowem”. Oczywiście myślał o prefekcie Kongregacji Doktryny Wiary. Mniej więcej półtora roku wcześniej, już po rozpoczęciu wojny w Iraku, próbowaliśmy namówić kogoś z najbliższego otoczenia Papieża na wywiad na ten temat. Wiadomo było, że Papież jest wojnie przeciwny, ale nie sposób było przeprowadzić wywiadu z nim samym. Wskazano nam właśnie kardynała Ratzingera jako osobę, która może najlepiej rozumie Papieża w tej sprawie i użyje argumentacji, jakiej użyłby on sam. Brzmiało to prawie tak jak: „Jeśli porozmawiasz z Ratzingerem, to tak, jakbyś porozmawiał z Papieżem”, co okazało się dość prorocze. To ciekawe, bo papieską osobą do specjalnych poruczeń, także w kwestii Iraku, by I kardynał Roger Etchegaray... To prawda, ale myślę, że jemu powierzano raczej „działania operacyjne”. Kardynał Etchegaray negocjował w wielu zapalnych punktach świata i robił to z dużym talentem, choć nie zawsze skutecznie, bo dyplomacja watykańska nie mogła już po prostu zapobiec wojnie, czy ją zakończyć. Gdy chodziło jednak o wyłożenie myśli Papieża - to robił to rzeczywiście zazwyczaj Ratzinger. Nasze spotkanie w siedzibie Kongregacji Doktryny Wiary trwało wtedy ponad godzinę. Najpierw zaprosił mnie do swojego gabinetu, gdzie rozmawialiśmy przez pół godziny. Co ciekawe, kardynał mieszkał już od ponad 20 lat w Rzymie, ale zdecydowanie wolał rozmawiać po niemiecku niż po włosku. Ale to akurat jest tam przyjętą praktyką. Wszyscy w Kurii Rzymskiej mówią oczywiście po włosku, ale jeśli chcą być w jakiejś sprawie bardzo precyzyjni, wolą mówić w swoim ojczystym języku. Także Jan Paweł II, największy tam poliglota, zawsze przyznawał, że mimo tylu lat spędzonych już we Włoszech - modli się po polsku. Nie mam wątpliwości, że kardynał Ratzinger modli się wciąż po niemiecku. Przed nagraniem kardynał ani razu nie próbował nawet sugerować, że są tematy, których nie chciałby poruszać, albo pytania, których wolałby, żebym nie zadał. Chciał po prostu porozmawiać chwilę, by lepiej wiedzieć, kim jest człowiek, z którym się spotyka. Był ujmujący, skromny i bardzo serdeczny. To było dla mnie uderzające, bo od dawna już przecież nazywano go Panzerkardinal. W kontakcie bezpośrednim to był jednak bardzomiłykardinal. Gdy już jako papież pojawił się po raz pierwszy na balkonie Bazyliki św. Piotra i powiedział o sobie, że jest „skromnym pracownikiem winnicy Pańskiej”, to jestem przekonany, że nie zrobił tego, bo tak wypadało, ale że on naprawdę tak myśli. To, że jego wskazano nam jako rozmówcę, było też jakimś znakiem. Jeżeli w sprawie tej wojny - która była dla Papieża wielką porażką, bo nie udało mu się jej zapobiec, a jego rodacy wzięli w niej udział - ma się wypowiadać właśnie prefekt Kongregacji Doktryny Wiary, to dowodziło jego pozycji. Ratzinger miał też poczucie pewnej hipokryzji w mówieniu o tej wojnie. I Bush, i Blair przyjeżdżali do Papieża, zapewniali o swoim wielkim dla niego szacunku, przyznawali, że jest jednym z niewielu powszechnie akceptowanych na świecie autorytetów, po czym robili swoje i... znów przyjeżdżali. Byłem w Pałacu Apostolskim w lipcu 2004, gdy przyjechał na audiencję Bush. Widziałem go też w wielu innych sytuacjach, ale ten jeden jedyny raz widziałem, że jest speszony i niepewny. Myślę, że rzeczywiście Jan Paweł II był jedynym człowiekiem na świecie, którego amerykański prezydent, przywódca jedynego na świecie supermocarstwa, nie mógł traktować z góry. W tym wypadku dobrze też wiedział, co zrobił. Jego sytuację pogarszał jeszcze fakt, że przyjechał do Watykanu tuż po tym, jak wybuchł skandal związany z maltretowaniem irackich więźniów w Abu Ghraib. Jeśli kardynał przez tyle lat stał na czele swej kongregacji i Papież prosił go, by nie przechodził na emeryturę po skończeniu 75 lat - dowodzi to, jak bardzo mu na nim zależało i jak bardzo mu ufał. To ciekawe, bo ich relacja musiała być zderzeniem krańcowo różnych osobowości: naszego Papieża, który był człowiekiem otwartym, szalenie bezpośrednim, spontanicznym, ekstrawertykiem, i Ratzingera, który mimo całego swego ciepła jest raczej zamknięty w sobie, nie okazuje emocji i nie otwiera się tak przed ludźmi. To, że Jan Paweł II chciał, aby przez tyle lat pełnił on tak ważną funkcję w Watykanie, świadczy też o wielkości Papieża. Jestem w stanie uwierzyć w to, że zdarzało mu się zapytać retorycznie: „A co na to powie ten Ratzinger?”. Słaby lider dobiera sobie współpracowników, którzy nie mają wielkiego autorytetu, bo ich nie musi się obawiać. Papież uważał, że Ratzinger jest zapewne wybitniejszym od niego teologiem, a choć ma zupełnie inną osobowość i nie jest kimś, komu zaproponowałby wspólną wyprawę na kajaki, bardzo go szanował i uważał, że będzie on dobrze służył Kościołowi. W Wielki Czwartek, po południu, mszy św. Wieczerzy Pańskiej przewodniczył kardynał Alfonso López Trujillo, przewodniczący Papieskiej Rady ds. Rodziny, rano natomiast mszy św. Krzyżma przewodniczył kardynał Re, prefekt Kongregacji ds. Biskupów. Odczytał on przesłanie Papieża ze słowami: „jestem z wami, modlę się, aby nie zabrakło świętych kapłanów”. Cały czas było to poczucie obecności Ojca Świętego. Jak to relacjonowaliście? Po raz pierwszy w historii pontyfikatu Jan Paweł II nie bierze udziału... czy też bierze, tylko inaczej? Wspominałem już o ks. prałacie Konradzie Krajewskim, który był obok Papieża przez wiele lat i codziennie czegoś nowego od niego się uczył. Mówił wtedy, że nigdy nie miał wrażenia, że Papież mówi tak głośno i przejmująco jak teraz, gdy milczy. Powiedział mi to właśnie w Wielki Czwartek wieczorem. Uważał to za największą lekcję, jakiej Papież wszystkim udziela. Swoim milczeniem i cierpieniem. Miał głębokie poczucie Jego obecności. Na ile dla dziennikarzy zagranicznych tam będących istotne było to, co pisali włoscy watykaniści: Luigi Accattoli, Vittorio Messori czy Mar co Politi? Czy to jakoś wpływało na ich relacje, było opiniotwórcze? Wszyscy nawzajem uważnie się słuchali, przy czym Włosi słuchali raczej tylko Włochów. Każdy z dziennikarzy czytał takie tytuły, jak: „La Repubblica”, „Corriere delia Sera” czy „II Messagero”. Wszyscy mieli poczucie, że ten Wielki Piątek będzie zapewne najbardziej niezwykły w historii tego pontyfikatu, bo tym razem będzie to też Droga Krzyżowa Jana Pawła II. Tak pisały o tym zgodnie niemal wszystkie włoskie gazety. Wcześniej z tą zgodnością różnie bywało. Czasem wybitni watykanisci kompletnie się ze sobą nie zgadzali. „Corriere delia Sera” pisał np. pół roku wcześniej, że Papież jest wyraźnie osłabiony, a „La Repubblica”, że zdecydowanie ożywiony. Ja czytałem tylko niektóre ich teksty, jakie docierały do nas w wyborze. Tacy ludzie, jak Accattoli, Messori czy Politi, mają, sądzę, wielkie wyczucie religijne, poczucie tajemnicy. Ten ostatni napisał w wiełkoczwartkowym wydaniu „ha Repubblica”: „Ta Wielkanoc to męka Karola Wojtyły. W chwili próby otaczają go najbliższe osoby, a z Placu św. Piotra dochodzą do uszu serdeczne okrzyki wiernych. Jego męka jest świętą tajemnicą, dostępną nam wszystkim, kielichem goryczy, który zgodził się wypić, łyk po łyku aż do końca”. I teraz ciekawa uwaga: „W przeszłości chorych papieży zawsze ukrywano przed rzeszami, ale nie jego. Papież przybyły z daleka zdecydował się pokazać swe rany jak Ecce Homo”. No, to już jest wyprzedzenie tego, co potem się stało wrażeniem dość powszechnym: że śmierć i odejście Papieża porównywano ze śmiercią i męką Chrystusa, że Papież rzeczywiście jest alter Christi. Pojawił się głos, że teraz swoim cierpieniem i milczeniem Papież pisze najpiękniejszą encyklikę. Właściwie mamy tu wstęp do rekolekcji, których udziela sam Jan Paweł II. Mnie zastanowiło także to, co Politi pisze na końcu, iż „Papież wcale nie boi się śmierci (...) jest pogodny”. Co za paradoks, cierpieć i być pogodnym. Tamten Wielki Piątek był też dla nas początkiem jakiejś drogi. Mieliśmy wrażenie, że to Droga Krzyżowa Jana Pawła II, my przy niej stoimy i na niego patrzymy. Ta uwaga Marca Politiego była absolutnie słuszna. Z jednej strony cały czas pojawiały się głosy, dlaczego Biuro Prasowe Watykanu podaje tak mało informacji o stanie zdrowia Papieża, podejrzewano jakiś spisek, zastanawiano się, czy aby zdrowie Papieża nie pogorszyło się dramatycznie, a może wręcz już odszedł, tylko my dowiemy się o tym dopiero za kilka dni! Nie było niemal dnia, żeby korespondenci którejś ze stacji telewizyjnych nie obdzwaniali pozostałych z pytaniem: wiemy już niemal na pewno, że „To” się stało, ale czy wy też możecie to potwierdzić? Jednak, jeśli porównamy to z dotychczasową tradycją watykańską - to byliśmy wręcz zasypywani informacjami. Kiedy umierał Pius XI, jeden z dziennikarzy podał: „z tego, co wiemy, wynika, że papież ma katar”. Następnego dnia dziennik „L’Osservatore Romano” napisał, iż skandalem jest sugerowanie, że papież jest chory, to kompletna bzdura i niewybaczalny nietakt. Niecałe 24 godziny później Pius XI już nie żył. Kiedyś uważano, że doniesienie o katarze to już jest przekroczenie granicy intymności papieża. Trzeba pamiętać, że tam czas płynie o wiele wolniej, nic nie zmienia się tak szybko. Przyzwyczajenia trwają przez stulecia. Jak na standardy europejskie Biuro Prasowe udzielało rzeczywiście skandalicznie mało informacji, jak na standardy Stolicy Apostolskiej Joaquin Navarro-Valls był człowiekiem szalenie otwartym, rozmownym i dostępnym. Niezależnie od oceny polityki informacyjnej, o zdrowiu Papieża wiedzieliśmy jednak dość dużo. Najlepiej to chyba ujął ks. Krajewski. Tym razem X stacja Drogi Krzyżowej „Odarcie z szat” była w apartamencie papieskim. Ten człowiek, leżący w swoim pokoju, był wobec świata odarty ze wszystkiego. Wiedzieliśmy o jego chorobie niemal wszystko. O chorobie Parkinsona i wszystkich wynikających z tego komplikacjach, o trudnościach z poruszaniem się, z oddychaniem, o rurce tracheotomicznej, kłopotach z jedzeniem. Wiedzieli o tym ludzie na drugim końcu świata. A dotyczyło to Głowy Kościoła. Jeszcze nie tak dawno przecież byłoby to nie do pomyślenia. W Polsce zaczęliśmy tak patrzeć po fakcie, po relacjach z zakończonej Drogi Krzyżowej w Koloseum. Kiedy zaczęto publikować wśród innych tekstów także tekst rozważań autorstwa kardynała Ratzingera, to trudno było się uwolnić od myśli, że ich centrum jest Chrystus, Ten, który tą drogą podąża i zaprasza do tego, byśmy tę drogę odczytywali w świetle wiary, jako dziejącą się teraz i że my tą drogą idziemy, jesteśmy tam obecni, Ojciec Święty jest z nami; ale trudno też było nam jakby nie podkładać pod postać Chrystusa obrazu i postaci Papieża. Najpierw pomyślałem, że to jest swego rodzaju nadużycie, ale z drugiej strony przez swoje człowieczeństwo Jezus jest bratem Karola Wojtyły, a Karol Wojtyła jest bratem Jezusa, obaj przechodzą do Życia przez cierpienie. Ratzinger pisze, że Jezus tłumaczy swoją ziemską wędrówkę losem ziarna pszenicy rzuconego w ziemię, które wydaje owoc poprzez swoje obumarcie; no i znowu trudno oprzeć się porównaniu: Papież - ziarno pszenicy; pisze dalej, że Droga Krzyżowa staje się drogą, wiodącą do wnętrza misterium Eucharystii, pobożność ludowa i sakramentalna łączą się i stapiają; no, czyż to nie jest to, co chciał pokazywać Jan Paweł II? Czy to nie znowu o nim? I dalej: Droga Krzyżowa powinna być szkolą wiary, która ze swej natury działa poprzez miłość, co oczywiście nie oznacza, że trzeba wykluczyć uczucie; no i znowu, czy to nie jest o nim? Dalej pisze kardynał: „my jednak jesteśmy przywiązani do naszego życia i nie chcemy go porzucić, ale zachować je w całości, posiąść, a nie ofiarować, Ty jednak nas poprzedzasz i pokazujesz, że możemy ocalić nasze życie jedynie ofiarowując je poprzez towarzyszenie Ci na Drodze Krzyżowej”. Ratzinger mówi do Jezusa, ale przecież w jakiś sposób także do Papieża. Wiemy, bo mogliśmy to zobaczyć, jak podczas Drogi Krzyżowej w Koloseum Jan Paweł II siedział w swojej prywatnej kaplicy i trzymał mocno duży krzyż, był właściwie do niego przytulony, jak pięknie pokazał to Arturo Mań na zdjęciu. I pomyślałem sobie: „Ty nas poprzedzasz, ty, Janie Pawle II, ukazując całym sobą, że możemy ocalić nasze życie tylko je ofiarowując. Czy też tak to odbierałeś? A inni dziennikarze? Przecież było wielkie oczekiwanie na tę Drogę Krzyżową z uwagi także na autora rozważań do niej... Większość z nas wtedy źle zrozumiała ten tekst, a może w pośpiechu skupiliśmy się nie na całości, a na najbardziej sugestywnych fragmentach. Jeżeli przejrzeć doniesienia agencyjne z tego dnia - to okaże się, że najczęściej zwracano uwagę na słowa o „brudzie w Kościele”. Zresztą sam fakt, że to kardynał Ratzinger napisał te rozważania, było już jakimś wpływem Opatrzności, bo jako pierwszemu zaproponowano to Vittorio Messoriemu. Ten jednak odpowiedział, że nie czuje się na siłach i wtedy Papież poprosił prefekta Kongregacji Doktryny Wiary. Myślę, że to rzeczywiście był jego początek drogi do konklawe. Gdyby to Messori napisał te rozważania, nie mówiono by tak dużo o kardynale jeszcze w ostatnich dniach życia Papieża. Ten tekst zrobił nie tylko wielkie wrażenie na mediach, ale i na dostojnikach Kościoła. Był naprawdę mocny. Większość z nas i agencji powtarzała zdanie, w którym Ratzinger porównał Kościół do tonącej łodzi. Trudno sobie wyobrazić, by takie porównanie nie wzbudziło co najmniej zaciekawienia. To było przy stacji IX, a przecież jest ich czternaście. Mimo to media przytaczały tylko te słowa o brudzie w Kościele, o grzeszności ludzi wewnątrz Kościoła... Dokładnie tak. Uważano, że to wielki głos potępienia wobec grzesznych księży. Z jednej strony kardynał myślał tak jak Papież, że powołaniem kapłana jest szukanie świętości i wskazując na winy Kościoła, zapewne miał rację. Trzeba przepraszać nie tylko za grzechy jego przedstawicieli popełnione w minionych wiekach, co Jan Paweł II uczynił w roku 2000, ale też posypać głowę popiołem wobec tego, czego jesteśmy świadkami teraz. Tyle, że całość rozważań Ratzingera nie miała w sumie tak „mrocznej” wymowy. Zaczynała się przecież od zdania: „Żeby ziarno wydało, plon musi obumrzeć”... ...potem jest mowa o kąkolu, przeważającym nad zbożem na tym polu Bożym... ...a kończy się wszystko wezwaniem do radości ze Zmartwychwstania Pańskiego. Mało kto jednak wtedy to zauważył. Zastanawiano się, skąd ta posępność u jednego z najbliższych współpracowników Papieża? Skąd w nim ta surowość? Której nie ma w Janie Pawle II... ...tylko że w Ratzingerze chyba też jej nie ma, a przynajmniej nie tak bardzo jak niektórzy sądzili! On uważał, że grzeszność ludzi Kościoła nie zwalnia ich z wysiłku poszukiwania świętości, a na koniec wzywał do radości. Jeśli tego nie dostrzeżono, to także dlatego, że media potrzebują „mocnych” newsów. Nie było wtedy newsem to, że kardynał wzywał do radości ze Zmartwychwstania Pańskiego, ale to, że mówił o „brudzie w Kościele”. To prawda, u nas w kraju, komentując te rozważania, zwrócono uwagę na to, co powiedziałeś wcześniej. Nie było tego radosnego akcentu. Tak relacjonowała to też zdecydowana większość dziennikarzy. TVP jest zrzeszona w Eurowizji, skupiającej wszystkie publiczne stacje TV Europy, obsługuje ona też niektóre wielkie stacje amerykańskie. W biurze Eurowizji, niedaleko Placu św. Piotra jest newsroom, skąd wszyscy przez satelitę nadają swoje materiały. Spędzałem tam kilka godzin dziennie. Słyszałem więc komentarze Francuzów, Włochów, Hiszpanów, Anglików, Niemców, oni słyszeli nasze, prosząc, żebyśmy im je przetłumaczyli. I akurat te rozważania Ratzingera zostały skomentowane tylko w ten sposób. Dopiero później ks. Krzysztof Nykieł z Kongregacji Doktryny Wiary, współpracownik kardynała Ratzingera zwrócił mi uwagę, że nie zauważyliśmy w tym tekście wielu ważnych treści. Wyobraźmy sobie, że dziennikarz ma 30 sekund, żeby zacytować z tych rozważań tylko dwa zdania. Czy ktoś wybierze zdanie: „ziarno musi obumrzeć, żeby wydać plon” i „radujmy się, Pan zmartwychwstał”, czyż raczej powie, że zdaniem Ratzingera „Kościół przypomina tonącą łódź”? Vittorio Messori napisał, że rozważania te nie były czymś wyjątkowo oryginalnym, ale nazwał je literackim gatunkiem medytacji pokutnej. 0 ich autorze napisał, że jedną z jego największych obaw jest przekształcenie Ewangelii chrześcijaństwa w ideologię. Być może trochę sobie pluł w brodę, że sam ich nie napisał. Ten komentarz był ważny; wiedzieliśmy bowiem, że pisze go ktoś, kto mógł być na miejscu Ratzingera jako autor rozważań. Poza tym Messori jest osobą doskonale przygotowaną teologicznie do komentowania takich rozważań. I to on wydobył na plan pierwszy właśnie wątek pokuty. Kiedy rozmawiając z kardynałem półtora roku wcześniej, pytałem go o największe obawy dotyczące przyszłości Kościoła - mówił o relatywizmie. O tym, że nagle może się okazać, że wiara nie jest jedyną drogą do zbawienia i jedynym prawdziwym opisem świata, jak powinni uważać katolicy, ale jednym z wielu różnych pomysłów na życie. Chodzenia do kościoła nie można porównywać do chodzenia na mecze piłki nożnej. Choć większości Włochów akurat to porównanie byłoby bliskie. Gwoli porządku powiedzmy, że wcześniej było nabożeństwo Męki Pańskiej, któremu przewodniczył Penitencjarz Apostolski, kardynał James Francis Stafford, kazanie zaś wygłosił Kaznodzieja Domu Papieskiego, o. Raniero Cantalamessa. W swojej linii odpowiadało późniejszym rozważaniom z Drogi Krzyżowej. Kapucyn mówił, że w dzisiejszym świecie przeciwko Chrystusowi istnieje pewna przemy słana taktyka, Ewangelia zaś nie jest opowieścią, którą możemy traktować dowolnie, Jezus zaś nie jest jednym z wielu bohaterów, hipisem czy rewolucjonistą. To też komentowano? Raczej nie. Większość z nas była wtedy skupiona na Janie Pawle II. To, co nie było z nim bezpośrednio związane, odkładaliśmy trochę na drugi plan. Rozważania na Drogę Krzyżową traktowaliśmy trochę jak głos samego Ojca Świętego. Poza tym wielkim wydarzeniem była transmisja telewizyjna z nabożeństwa. Wokół Koloseum już wcześniej ustawiono olbrzymie telebimy, by być gotowym do pokazania na nich Papieża, ale nie było wcale przesądzone, czy będzie to możliwe. Nie wiedzieliśmy też, czy Jan Paweł II przemówi, czy pozdrowi wiernych? Widok Papieża w jego prywatnej kaplicy, modlącego się wraz z wiernymi w czasie nabożeństwa, był chyba dla wszystkich poruszający. Zwłaszcza chwila, gdy wziął w ręce krzyż. Było pewnym rozczarowaniem, że nie zobaczyliśmy jego twarzy. Niektórzy sugerowali, że kamery nie ustawiono przed Papieżem, by nie pokazywać, w jak ciężkim jest stanie. Prawdę mówiąc, też tak wtedy myślałem, ale teraz wierzę, że nie ustawiono jej tam przede wszystkim dlatego, że jego współpracownicy uznali, że to już byłaby przesada, żeby zaglądać mu w tak przejmującej chwili w oczy. Jeśli miał uczestniczyć w modlitwie, musiał mieć choć trochę intymności. Następnego dnia rozmawiałem z arcybiskupem Stanisławem Dziwiszem, który powiedział mi, że jakoś zabolało go, gdy usłyszał jeden z polskich komentarzy, iż „po raz pierwszy Papież nie uczestniczył w Drodze Krzyżowej”. Powiedział: „No jak to? Tak staraliśmy się, żeby cały świat widział, że właśnie uczestniczy. Owszem, nie przewodniczył nabożeństwu bezpośrednio w Koloseum, ale uczestniczył”. I pewnie rzeczywiście tak trzeba było na to patrzeć. To była niewątpliwie jego Droga Krzyżowa - i w Koloseum, i w Pałacu Apostolskim. Nie ma jednak wątpliwości, że tamtej nocy był z wiernymi. Kardynał Camillo Ruini odczytał przesłanie Papieża do uczestników tej drogi, w którym znalazły się słowa: „duchowo jestem z wami i adoracja krzyża odsyła nas do zadania, od którego nie wolno nam się wymówić, misji, którą św. Paweł wyraził w słowach - i to są te słowa z Listu do Kolosan, które od tamtego momentu aż do pogrzebu Papieża nieustannie wracały w mojej pamięci jako rodzaj motta - "w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół" (...) Ofiarowuję moje cierpienia, aby wypełnił się plan Boży”. Teraz można powiedzieć, że Papież rozpoczął prowadzenie nas przez swoją śmierć. Wtedy jednak chyba nikt tego tak nie odbierał. Tym bardziej, że uwagę wszystkich wkrótce przyciągnęły rozważania kardynała Ratzingera, zwłaszcza te przy IX stacji. Papież wiele razy mówił o zbliżaniu się do końca swojej drogi, słowa pożegnania wypowiadał w różnych miejscach, choćby w Lourdes. W tym liście tłumaczył, jak sam rozumie swoje cierpienie: to jego ofiara, i myśl, że mógłby od niej uciec, od tej chwili stawała się zupełnie absurdalna. Następnego dnia, w Wielką Sobotę, liturgii Wigilii Paschalnej w Bazylice św. Piotra przewodniczył kardynał Joseph Ratzinger, który apelował: „zbudźmy się z naszego znużonego chrześcijaństwa, pozbawionego zapału, powstańmy i chodźmy za Chrystusem, prawdziwym światłem i życiem”. Zaś w odczytanym przez niego przesłaniu Papieża znalazły się słowa: „(...) prowadzeni przez liturgię prosimy Pana Jezusa, aby świat zobaczył i uznał, że dzięki Jego męce, śmierci i zmartwychwstaniu, to, co było zburzone, zostało odbudowane, co się postarzało, odnawia się, wszystko zaś powraca piękniejsze niż przedtem, w swojej pierwotnej doskonałości”. I z dzisiejszego punktu widzenia można powiedzieć, iż Jan Paweł II mówił o tym, że zmartwychwstanę ja, który umieram, i my wszyscy. I oto kolejna odsłona dramatu Następcy Piotra, ale i wskazówka, jak ten dramat odczytywać, jak rozumieć. „To, co się postarzało...” napisał, a przecież w ostatnich miesiącach życia to starzenie się nabrało tempa. Przeczytałem, że Ojciec Święty schudł aż 19 kg. Czy to wszystko w ogóle można było przekazać w dziennikarskiej relacji? Czy miałeś poczucie, że mówisz o tym, co najważniejsze, czy o tym, co chcą usłyszeć w Warszawie? Byliśmy trochę bezradni wobec obrazu milczącego Papieża, który bierze do ręki krzyż, który drży w jego dłoniach. To było tak przejmujące, że nie wymagało komentarza. Jak się okazało, to były jedne z ostatnich zdjęć Papieża. Potem ukazał się jeszcze dwa razy w oknie i odszedł. Później zobaczyliśmy już go złożonego na marach. Kardynał Ratzinger miał pewnie dużo racji, mówiąc o znużonym chrześcijaństwie. Było znużone, ale może ożyło w ostatnich godzinach życia Jana Pawła II. Miliony ludzi, które od dawna się nie modliły, znów to zrobiły, poszły do kościoła; co z tego zostanie, czas pokaże. I nagle te słowa o „ofiarowaniu cierpienia za świat”, które ktoś mógł uznać za zbyt pełne patosu - okazały się jakoś prawdziwe! Jego cierpienie miało wpływ na miliony ludzi, także tych niewierzących. Najbliższe otoczenie Papieża miało tę świadomość, tak jak wydaje mi się, że miał je Konrad Krajewski, ale większość z nas wtedy jeszcze nie. Wielka Sobota była dla nas dniem rozpamiętywania tego obrazu Papieża z krzyżem w dłoniach i dniem oczekiwania na Niedzielę Zmartwychwstania. Domyślaliśmy się, że Papież pobłogosławi wiernych, ale zastanawialiśmy się, czy przemówi. Zrobił to przecież w dniu, gdy opuszczał Gemelli i mieliśmy nadzieję, że teraz też go usłyszymy. Nadeszła zatem Niedziela Zmartwychwstania. Rano już wiedzieliśmy, że Papież nie wypowie błogosławieństwa Urbi et Orbi. I nikt go w tym nie zastąpi. Mimo to większość z nas spodziewała się, że przemówi i widzieliśmy, jak bardzo chciał. Ks. Mieczysław Mokrzycki przystawił mu mikrofon. Jak dowiedziałem się potem, niemal tuż przed ukazaniem się w oknie ćwiczył mówienie i wszystko się udawało. Może emocje i wzruszenie były potem zbyt duże i dlatego nie udało mu się wydobyć głosu? To musiało być dla niego dramatem. Przez tyle lat przemawiał do milionów, elektryzował swoim głosem i nagle on, Głowa Kościoła, nie może nic powiedzieć do swoich wiernych! Oczywiście, oni mówili: „Wystarczy, że się pokażesz, że uczynisz znak krzyża”. On sam był wyraźnie zły na siebie. To było widać. Uderzył dłonią w pulpit, to była złość z bezsilności. Z dziennikarzami z całego świata staliśmy ponad kolumnadą na Placu św. Piotra. W sumie było tam chyba ponad 50 kamer, mimo że telewizja watykańska transmitowała nabożeństwo na cały świat. Jednak wszyscy chcieli tam być. Potem zeszliśmy na dół na plac. Wierni byli szczęśliwi, że Papież po prostu jest. Spotkaliśmy wielką grupę pielgrzymów z Ukrainy. To było wspaniałe. Przekonywali nas, że to ich ukochany Papież. Powtarzali słowa, jakie mały Karol Wojtyła wypowiedział niegdyś do Jerzego Klugera, swego żydowskiego przyjaciela ze szkoły w Wadowicach: „Wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga”. Ukraińcy dodawali jeszcze: „No i Papieża mamy jednego, gdyby wszyscy na świecie go słuchali, to byłoby lepiej, ale, niestety, nie słuchają”. Spotkałem też jednak Amerykanów, którzy byli rozczarowani - przejechali tysiące kilometrów, opłacili wycieczkę, chcąc usłyszeć Papieża, a on nie mówi. Brzmiało to tak, jakby chcieli zaskarżyć biuro podróży. W planie było zwiedzanie Panteonu, Koloseum, Plac św. Piotra, i jedna z „atrakcji” zawiodła. Słyszałem też głosy: „No, jeśli Papież nie może mówić, to ktoś to powinien przemyśleć, czy tak może działać Kościół”. Zdecydowana większość jednak podzielała opinię Ukraińców. Tysiące młodych ludzi mówiących po hiszpańsku krzyczało „Kochamy Cię, Juan Pablo Secondo”. Wierni na placu zareagowali zapewne bardziej entuzjastycznie na pojawienie się Papieża niż ci, którzy widzieli to w telewizji. Tak, jak pod Gemelli, z bliska było „gorzej widać”. Z odległości kilkudziesięciu metrów widzieliśmy tylko sylwetkę Papieża podchodzącego do okna, a nie wyraz jego twarzy, na której cierpienie było aż nadto wyraźne w telewizji. Ten obraz był wstrząsający i to on zdominował relację mediów z całej mszy świętej. To nie był z pewnością tak radosny dzień, jakim jest przecież Niedziela Zmartwychwstania. Przez cierpienie Papieża to był wciąż Wielki Piątek. Stałem w grupie hiszpańskich i polskich pielgrzymów, którzy na kilka minut przed pojawieniem się Papieża wpadli w euforię. Kiedy się już pokazał i uczynił znak krzyża, widziałem, jak kilka osób się rozpłakało, ale większość z radości śpiewała. Niektórzy narzekali, że nawet gdyby teraz Papież się odezwał, to w tym hałasie krzyków: „Kochamy Cię” i tak nikt by go nie usłyszał. Ale myślę, że te okrzyki sprawiały mu radość, ten autentyczny entuzjazm tysięcy młodych ludzi musiał być przejmujący. Na tym przykładzie widać, jak nośny jest obraz, jak pozostaje i działa bardziej niż jakiekolwiek słowa... Tak. Kiedy wróciłem z Placu św. Piotra do Biura Eurowizji, wyjąłem taśmę z naszej kamery i zobaczyłem w zbliżeniu Papieża w oknie, walczącego ze swoją niemocą - to było porażające. Wszyscy przeżyliśmy to tak samo. Mój montażysta był Anglikiem i zareagował identycznie. Przez minutę wszyscy milczeli. Jak na pracę w telewizji to bardzo długo. Następnego dnia „The Times” napisał: „Ze wszystkich mszy wielkanocnych odprawionych na Placu św. Piotra nie było podobnej do tej, której byliśmy świadkami wczoraj. Była to msza Ciała i Krwi Chrystusa, ale także łez w oczach wielu wiernych nad schorowanym, ale heroicznym najwyższym kapłanem”. Rzymianie doskonale znali Papieża. „Zawsze przecież przychodzili w niedzielę na Plac św. Piotra z dziećmi, które rosły wraz z tym pontyfikatem. Przyzwyczajone do pełnego entuzjazmu, silnego Papieża, potrafiącego żartować i śmiać się. Ci ludzi naprawdę płakali, widząc, jak walczy z cierpieniem, które jest od niego silniejsze. To musiał był dla nich porażający obraz. Wśród wielu komentarzy pojawił się i taki, dyrektora Radia Watykańskiego, Federico Lombardiego, iż „kto był tego świadkiem, nie zapomni nigdy tego wydarzenia, które na trwałe wpisało się w historię Kościoła i ludzkości”. Co robiłeś tego dnia wieczorem? Wraz z innymi dziennikarzami z Polski, tak jak w czasie pobytu Papieża w klinice Gemelli, spotkaliście się na kolacji? Rozmawialiście? W Wielkim Tygodniu i podczas świąt spotykaliśmy się rzadziej. Czasem przypadkiem na ulicy albo na Placu św. Piotra. Pracowaliśmy w różnych miejscach. Kiedy rozmawialiśmy ze sobą, wymienialiśmy się wiadomościami. Wiedzieliśmy, że jest źle, ale nie dopuszczaliśmy do siebie myśli, że koniec drogi jest aż tak bliski. W poniedziałek zgodnie z włoską tradycją wyjechaliśmy za miasto. Pojechaliśmy do Mentorelli, o której już opowiadałem. Ludzie z miasteczka, kiedy dowiadywali się, że jesteśmy z polskiej telewizji, prosili, żeby życzyć Papieżowi zdrowia, przekazać, że bardzo go kochają, są pełni nadziei na jego wyzdrowienie. Zakonnicy w Mentorelli nie bardzo wiedzieli, czy wypada im mówić o Papieżu w czasie jego choroby. Może należy milczeć i słuchać jego milczenia. W końcu zdecydowali się na rozmowę. Pomysł wyjazdu do Mentorelli podsunął nam ojciec Konrad Hejmo, a pomogła we wszystkim siostra Tarsycja. Zanim ją poznałem, myślałem, że zakonnice są raczej nieśmiałe, powściągliwe i wystraszone na myśl o spotkaniu z dziennikarzami. Tarsycja jest jedną z najbardziej radosnych osób, jakie spotkałem. Należy do Zgromadzenia Sióstr Uczennic Boskiego Mistrza. Siostry z tego zgromadzenia obsługują watykańską centralę telefoniczną. Ta drobna kobieta jest skałą wiary. To przekonanie podzielają chyba wszyscy polscy dziennikarze, którzy ją poznali. Dla niej nie ma rzeczy niemożliwych. Jest przy tym najbardziej pogodzoną ze światem osobą, jaką znam. Ona mówi: Jezus mnie kocha i ja kocham Jezusa, Papież jest naszym ojcem, razem stanowimy rodzinę. I w Tarsycji była wiara, że Papież się podźwignie i jeszcze długo będzie z nami. A do tej pory wszystko, co mówiła Tarsycja, zawsze się sprawdzało. Czy kontakt z taką osobą był dla Ciebie bodźcem, żeby wyjść ze skóry dziennikarza i wejść w siebie jako człowieka, zastanowić się, jak to przeżywam, czy też to był drogowskaz, jak myśleć o toczących się wydarzeniach? Chciałbym odpowiedzieć coś wzniosłego, ale prawda jest taka, że wtedy pracowaliśmy tak dużo i tak szybko, że nie mieliśmy czasu, żeby zastanawiać się nad sobą. Na pewno spotkanie z Tarsycja było dla mnie ważne. Ona w pewnym momencie powiedziała: „Matko, co ja robię? Ja się z dziennikarzem przyjaźnię?”. Ona jest jedyną osobą, która potrafi znaleźć w Watykanie każdego, zna na pamięć chyba wszystkie tamtejsze numery telefonów. Jeśli ktoś chciałby odnaleźć któregoś z tamtejszych dostojników - Tarsycja będzie w tym skuteczniejsza niż CIA. Ma wspaniałe podejście do życia. Uważa, że należy zrobić wszystko, co się da, ale coś zostawić też do zrobienia Panu Bogu. „Jak my wszystko zrobimy - to co Jemu zostanie?”. Jest jedną z najbardziej pracowitych osób, jakie znam, więc to nie jest wymówka, by nic nie robić. Z Mentorelli wróciliście wieczorem... ...i czekaliśmy na środę, dzień tradycyjnej audiencji generalnej. Cały czas nie było żadnych komunikatów lekarskich. Przypuszczaliśmy więc, że nie jest gorzej. Wiedzieliśmy, że Papież ćwiczy mówienie, że rozmawia z odwiedzającymi go kardynałami. Choć były momenty, kiedy nie był w stanie mówić - pisał na małych karteczkach. W pewnej chwili, leżąc w łóżku, napisał: „Obróćcie mnie”. Nie miał siły, by samemu zmienić niewygodną już pozycję. Wiedzieliśmy, że są chwile gorsze i lepsze, ale ufaliśmy, że organizm jeszcze pokona chorobę. We wtorek w prasie włoskiej pojawiły się dywagacje na temat zdrowia Papieża z sugestiami powrotu do szpitala, żeby sprawdzić, co z rurką tracheotomiczną i przeprowadzić badania, a z drugiej strony lekarz papieski, profesor Renato Buzzonetti, mówił, że jest spokojny o papieską rekonwalescencję, czyli informacje były sprzeczne. Tak, i wszyscy dziennikarze mieli poczucie, że jest to najtrudniejszy temat, jaki dany nam jest w życiu komentować. Każde słowo było ważne, mogło budzić niepokój lub nadzieję. Niektórzy uspokajali się, myśląc, że gdyby było bardzo źle - to byłby przewieziony do szpitala, ale ja byłem przekonany, że Papież już nigdy nie pojedzie do Gemelli. To, że jest wciąż w Pałacu Apostolskim, nie musiało więc oznaczać, że stan nie jest ciężki. Głosy mówiące, że jutro z całą pewnością pojawi się w oknie albo na pewno nie pojawi - były niepoważne. Tego nikt nie wiedział do godziny przed. Owszem, jego ukazanie się było planowane, ale ostateczna decyzja miała zapaść tuż przed. Tego dnia, we wtorek, w Domu Pielgrzyma, rozmawiałem z polskim małżeństwem z Niemiec, których dwumiesięczny syn został tego dnia ochrzczony w Watykanie. Następnego dnia wybierali się na Plac św. Piotra, żeby „mały zobaczył Papieża i by Papież go pobłogosławił”. I jak zaplanowali, tak się stało. Dla nas ta środa, to była też opowieść o tym chłopcu, najmłodszym, jakiemu dane było być na tej ostatniej, jak się okazało, audiencji Jana Pawła II. To, co było przejmujące dla wielu osób, które podróżowały z Papieżem, jak arcybiskup Piero Marini, to przekonanie, że na tych wielkich spotkaniach, tak jak w Manili na Filipinach, kiedy zgromadziło się tam 5 min ludzi - Papież nigdy nie mówił do „tłumów”. On nie lubił bardzo tego słowa. Mówił: zgromadzenie albo rzesze, ale nie tłum. I mówił do każdego z tych ludzi z osobna. Każdy mógł mieć poczucie, że Papież mówi do niego. Kiedyś Angela Butiglione z RAI opowiadała mi o pielgrzymce, na jakiej z Janem Pawłem II była gdzieś w sercu Afryki. Wylądowali w pewnym momencie „pośrodku niczego”, w wiosce, w której mieszkało około 50 osób. Gdy oni zobaczyli helikopter i człowieka w bieli, który do nich się zbliżał, to musiało wyglądać to jak wydarzenie niemal biblijne, jakby zstąpił do nich z niebios. Ale po chwili traktowali go jak członka rodziny. Nieważne było, czy stoi się w grupie kilku milionów ludzi, czy kilku osób - można było mieć wrażenie, że dla Papieża każdy jest tak samo ważny. I taka była też ta środa. Spotkanie z tym małżeństwem z Niemiec, Polką z Florydy, która się rozpłakała, bo spełniło się marzenie jej życia - „spotkała Papieża”. Ale odchodziliśmy z placu mocno już przygnębieni. Gdy usłyszeliśmy charkot, jaki wydobył się z gardła Papieża, gdy próbował przemówić - zrobiło to jeszcze większe wrażenie niż w niedzielę. To dowodziło siły charakteru Papieża. Raz jeszcze podjął próbę, choć wiedział, że może się nie udać, tak jak trzy dni wcześniej. A jednak zaryzykował. Zdecydował się na to, wiedząc, że obraz zmagającego się z niemocą Papieża będzie dla wiernych przejmujący. Ale on chciał pewnie po prostu dlatego, że uważał, że obowiązkiem Papieża jest mówienie do wiernych. Tego nie zrobiłby żaden polityk, uznałby, że lepiej poczekać aż będzie w pełni sił. Lepiej nie okazywać słabości. Jego siłą była uczciwość i właśnie przyznanie się do słabości. Część ludzi na placu oczywiście nie mogła tego widzieć, ale ci, którzy tam płakali, zdawali sobie sprawę, że to chyba pożegnanie. Tak to wyglądało. Odchodzącego od okna w głąb swego pokoju Papieża, wierni żegnali łzami i jak się potem okazało, wówczas widzieliśmy go po raz ostatni. Oficjalnie audiencja została odwołana, odczytano jego pozdrowienie po włosku i niemiecku, słowo do Polaków przekazał ks. Paweł Ptasznik. To jednak okazało się mniej istotne wobec przeżyć, towarzyszących pokazaniu się Jana Pawła II w oknie swojego apartamentu... Tak, ponad 60% informacji, jakie przyswajamy, oglądając telewizję, to obraz. Znaczenie słów to tylko 20%. Cokolwiek byśmy wtedy powiedzieli - nie będzie to miało nawet części tej siły, jaką miały tamte zdjęcia. Wciąż pamiętam, jak montując materiał tamtego dnia, zastanawiałem się, czy można to pokazać. To było naprawdę ostateczne obnażenie człowieka, ale uważaliśmy, że po prostu trzeba to pokazać. On wiedział, że to może być dla wiernych bolesny widok, ale chciał być z nimi, chciał do nich przemówić, choć nie był w stanie pokonać swojej słabości. Jednak to wciąż była jego opowieść. Opowieść najpotężniejszego człowieka Kościoła, który tamtego dnia, w tamtej chwili, był najsłabszym z ludzi. Od wielu osób słyszeliśmy, że Papież ćwiczył wtedy mówienie, co przypominało mu lata spędzone w teatrze, kiedy też uczył się deklamacji. Podobno bardzo go bawiło, że w ten sposób wraca do czasów młodości. Tylko teraz było dużo trudniej. W tamtych dniach telewizja włoska pokazała dokument Giwanni Paolo II - Sine Die, czyli Jan Paweł II - bez oznaczenia dnia. To było 50 archiwalnych materiałów, bez żadnego komentarza, z 26 lat pontyfikatu, wybranych spośród ponad 1000 godzin przejrzanych materiałów. To było porażające zobaczyć pierwsze dni tego pontyfikatu, usłyszeć prawie wykrzyczane słowa „Non abbiate paura!” („Nie lękajcie się!”), te z warszawskiego placu Zwycięstwa, czy te z Sycylii, gdzie niemal grzmiał przeciwko mafii. Następnego dnia mafiosi podłożyli bomby w trzech kościołach. Wypowiedzieli wojnę Papieżowi, ale on się tego nie przestraszył. Nikt wcześniej tak nie przyłożył mafii. To chyba mało znany w Polsce wątek pontyfikatu. Zderzenie jego siły z tamtych lat i obrazu sprzed kilku godzin było porażające. Niezwykła droga, którą przebył jako Papież. Ten pontyfikat układał się w niezwykłą całość - od chwili wyboru najmłodszego Papieża od 150 lat do najsłabszego fizycznie, jakiego świat widział, bo tym razem choroba Papieża nie była zamknięta w Pałacu Apostolskim, jak działo się do tej pory. Tego dnia zaczęto podawać Papieżowi pokarm poprzez sondę żołądkowo-nosową... Już wcześniej wiedzieliśmy, że odżywiany jest przez kroplówkę. Kiedy dowiedzieliśmy się o sondzie, pomyśleliśmy, że to zły znak, bo organizm z taką sondą może funkcjonować kilkadziesiąt dni, ale nie dłużej. I co wtedy? Zastanawialiśmy się, czy wyjazd do Kolonii będzie możliwy, czy jednak odejście Papieża nie jest już kwestią kilku tygodni. Wieczorem stan Ojca Świętego gwałtownie się pogorszył, nastąpiło zakażenie dróg moczowych i spadek ciśnienia krwi, podano antybiotyki. O tym dowiedzieliście się we czwartek? Stan Papieża, jak się potem dowiedziałem, pogorszył się dramatycznie w czwartek, około godziny 11.00. My dowiedzieliśmy się o tym po 19.00. Nie wiedzieliśmy jednak, co naprawdę się stało. Zastanawialiśmy się, czy możemy upublicznić wiadomość, że jest już bardzo źle. Nie sposób było jeszcze wtedy w pełni potwierdzić tych doniesień. Czuliśmy też na sobie ciężar odpowiedzialności - wszystko, co powiedzą polskie media, inne natychmiast to podchwycą, wychodząc z założenia, że my wiemy więcej. Amerykanie, z którymi rozmawiałem, uważali, że wiedzą sporo, bo - tak jak Włosi - mieli dostęp do lekarzy. Krążyła pomiędzy dziennikarzami informacja, że jedna z amerykańskich stacji zaoferowała milion dolarów za to, że jako pierwsza poinformowana zostanie o śmierci Papieża. Nie wierzę jednak, że tak było. Jak by nie było, Polacy uważani byli za bardzo dobrze poinformowanych. O 22.45, czyli na kwadrans przed „Wiadomościami”, rozmawiałem z Warszawą, czy powinniśmy podać informację o pogorszeniu się stanu zdrowia Papieża. Przekonywałem, że nie powinniśmy tego zrobić jako pierwsi. Do dziś nie wiem, czy zrobiłem dobrze. Jednak o 22.58 problem się rozwiązał, bo rzecznik prasowy Watykanu, Joaquin Navarro-Valls wydał komunikat, w którym stwierdzono, że doszło do zakażenia dróg moczowych, obniżyło się ciśnienie krwi, pojawiła się wysoka gorączka i kłopoty z oddychaniem. Oznaczało to, że sytuacja jest bardzo poważna i było już oczywiste, że musimy o tym powiedzieć. Tamtej nocy zapadła decyzja, że następnego dnia do Watykanu przyjadą reporterzy, operatorzy i wydawcy z „Wiadomości”, „Panoramy” i „Teleekspresu”, w sumie kilkadziesiąt osób. Po 23.00 telewizja CNN podała absurdalną wiadomość, że Papieżowi udzielono ostatniego namaszczenia, co wywołało już niemal panikę. Rzecz w tym, że w Kościele katolickim w ogóle nie ma takiego sakramentu. Po reformach Soboru Watykańskiego II jest sakrament chorych. Nie chodziło tylko o zmianę nazwy, ale całe jego rozumienie - sakrament chorych to taka interwencja Pana Boga w przebieg choroby, rodzaj lekarstwa, a nie pożegnanie chorego ze światem. Tymczasem CNN analizował przez 6 godzin to, co - ich zdaniem - się stało, pytając kapłana w studio: „Jakie to musiało być przeżycie dla księdza, który udzielał Papieżowi ostatniego namaszczenia?”. I dodając co kilka minut: „Jesteśmy świadkami ostatnich godzin życia Papieża”. Rozmawiałem tamtej nocy na dachu gmachu Eurowizji, skąd nadawaliśmy, z dziennikarzami innej amerykańskiej stacji - ABC o tym, co robił CNN. Byli w szoku, że można robić takie głupoty. Żaden z dziennikarzy ABC nie powiedział nic o ostatnim namaszczeniu”. Potem profesor George Weigel, biograf Papieża, powiedział, że jeżeli świat ogląda przede wszystkim CNN, to nie dziwi się, dlaczego są takie antyamerykańskie nastroje. Ale wówczas cały świat naprawdę się uczył i nikt nie wiedział, jak komentować to wszystko. Ważne było jednak, żeby robić to spokojnie, a nie budować napięcie, tak jakby to był film grozy - a to robił mimowolnie CNN. III DZIEŃ TRZYDZIESTY SZÓSTY - DZIEŃ CZTERDZIESTY TRZECI piątek, 1 kwietnia - piątek, 8 kwietnia 2005 r. piątek, 1 kwietnia Ojciec Święty zdecydował, że nie pojedzie do szpitala... ...chociaż spodziewaliśmy się tego, że już nigdy do szpitala nie pojedzie, zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego, skoro stan - jak wiedzieliśmy - jest naprawdę poważny. Myślę, że to był ten etap, na którym Papież uznał, że chce już zostać w domu. Lekarze mieli tam wszystko, co niezbędne, nie chodziło więc o ucieczkę przed leczeniem. Z jego punktu widzenia i być może osób z najbliższego otoczenia Jana Pawła II, pobyt w szpitalu nie miał po prostu sensu. Wiele osób opowiadało mi, kiedy wróciłem już do kraju, że w Polsce tuż po śmierci Papieża bardzo dużo rodzin zabierało swych bliskich z hospicjów. Obserwując ostatnie dni życia Papieża, uznali, że ci ludzie powinni być w takiej chwili właśnie w domu, tak jak on. Ciekawe. Jest gdzieś granica pomiędzy leczeniem a zgodą na to, że jakiekolwiek działania byśmy podjęli, to będzie i tak, jak Bóg zechce. Papież był gotowy, spokojny i przygotowany na to. Ojciec Hejmo mówił nam wtedy o wręcz młodzieńczej pogodności Jana Pawła II, która przypominała początki pontyfikatu, a przecież wielu wokół niego było na pewno przerażonych, bo zaczęli rozumieć, że koniec zbliża się już nieuchronnie, że to są dosłownie ostatnie godziny. Wydaje się, że tego optymizmu nie można wytłumaczyć inaczej niż tak, jak zrobił to Marco Politi: „On nie boi się śmierci, to inni są pełni niepokoju (...)”. Najbliższym przyjaciołom powiedział kiedyś, cytując Horacego: „Non omnis moriar”. W polskiej prasie zaś, już po śmierci Jana Pawła II, często przytaczano fragment „Tryptyku Rzymskiego”: „przecież nie cały umieram / to co we mnie niezniszczalne trwa!”. Papież po prostu wiedział - czegóż miał się lękać, w końcu był Skałą. Tak zapewne było. Przecież na ścianie kościoła w Wadowicach, naprzeciwko swego domu, jako dziecko codziennie widział napis: „Czas ucieka, wieczność czeka”. To pewnie Papież miał wtedy cały czas przed oczami, być może w takich chwilach wraca się właśnie do dzieciństwa? Był pogodny i spokojny. To, co my tutaj widzieliśmy jako największą dla nas niewyobrażalną tragedię, czyli odchodzenie naszego Papieża - jego napełniało głębokim spokojem. Rozmawiałem też z takimi osobami, które mówiąc o chorobie Papieża, twierdziły jak on - cokolwiek się stanie, będzie jak Bóg zechce. Ze wszystkich osób w Watykanie, Papież był z pewnością człowiekiem najgłębszej wiary - więc tak właśnie musiał o tym myśleć. W tym była jakaś siła, którą mieli chyba jednak tylko nieliczni. Większość odsuwała myśl o śmierci Papieża. Trzeba jednak pamiętać i o tych słowach, o których wcześniej mówiliśmy - „Jezu miłosierny, przyjdź już do mnie”. Wielu lekarzy potwierdzało, że Papież był wyjątkowo wrażliwy na ból. Oczywiście, ciężko zmierzyć, jak kto przeżywa ból, ale dla niego musiało to być wyjątkowo dotkliwe. Pewnie wiele razy myślał, że tak po ludzku to już jest kres i wszystko, co miał zrobić dla Pana Boga, zrobił. Teraz przyszło czekać na koniec. Choć się nie skarżył, zapewne były chwile, gdy myślał, że to wszystko jest już ponad jego siły. Z drugiej strony, jeśli Bóg chciał, by znosił ten ciężar - to widać tak miało być i było to na jego siły. Dla nas ten piątek był jednak oczekiwaniem na kolejne komunikaty. Dowiedzieliśmy się, że do Papieża poproszono ks. prof. Tadeusza Stycznia, który odczytywał mu fragmenty Drogi Krzyżowej. Na tarasach Pałacu Apostolskiego znajduje się Droga Krzyżowa, w której Szymon Cyrenejczyk ma twarz Jana Pawła II, co wygląda przejmująco. I Jan Paweł II, kiedy tylko mógł, tę Drogę Krzyżową na tarasie przechodził. Tym razem nie mógł iść, ale chciał jej wysłuchać. W apartamencie papieskim był jeszcze kardynał Marian Jaworski, metropolita Lwowa i oczywiście sekretarz Papieża, arcybiskup Dziwisz. Ks. Styczeń mówił potem, że kiedy czytał Papieżowi, miał wrażenie, że ten momentami „zapadał się w wieczność”. Te słowa oddawały chyba istotę sprawy. Papież po prostu momentami już „tam” był. Tego dnia wikariusz Rzymu, kardynał Camillo Ruini powiedział: „nasz Papież już widzi i dotyka Boga”. Jan Paweł II znajdował się wtedy gdzieś pomiędzy dwoma światami... ...a na Placu św. Piotra gromadziło się coraz więcej ludzi, wpatrzonych w rozświetlone okna papieskich apartamentów. Wieczorem papieski wikariusz generalny, arcybiskup Angelo Comastri powiedział, że „tej nocy Chrystus szeroko otworzy drzwi dla Papieża”. Słowa te, bardzo nośne, natychmiast cytowały wszystkie światowe media. Słyszałem je... Wierni przyjęli je jak pieczęć... ...tak, myśleli, że to już jest czas agonii. Tę świadomość mieli najbliżsi z otoczenia Jana Pawła II. Wiedzieli więcej niż my i byli z tą myślą pogodzeni, w odróżnieniu od nas. Choć doniesienia lekarzy świadczyły, że stan jest beznadziejny, nie chcieliśmy tego do siebie dopuszczać. Tymczasem dla ludzi, takich jak kardynał Ruini czy arcybiskup Comastri, to musiało być zupełnie inne przeżycie. Wierzyli, że ten Papież jest człowiekiem świętym i mieli poczucie, że Temu, który przed ponad dwudziestu sześciu laty wzywał na Placu św. Piotra, by otworzyć drzwi Chrystusowi - teraz Chrystus otwiera drzwi! My, dziennikarze, zastanawialiśmy się tymczasem, czy była to stosowna uwaga. Pięknie zabrzmiała, ale czy można tak powiedzieć? Przecież Papież wciąż jest z nami, a nigdy nie można tracić nadziei. Ale pewnie dla nas i dla nich - nadzieja co innego wtedy znaczyła. Sam Papież często używał sformułowań bardzo chwytliwych, podejmowanych szybko przez media, takich szlagwortów. I takim szlagwortem stały się tamte słowa Comastriego. Zanim one padły, były „Wiadomości” o 1930. Staliśmy z Kamilem Durczokiem na dachu gmachu Eurowizji, za nami widać było okna apartamentów papieskich. W pewnym momencie dotarła do nas wiadomość powtarzana już przez wiele agencji, że Papież stracił przytomność i jest w stanie nieodwracalnej śpiączki... ...która okazała się fałszywa. Właśnie. Jeszcze w trakcie „Wiadomości” zadzwonił do mnie na komórkę arcybiskup Dziwisz. Powiedział, że ogląda „Wiadomości” i nie ma żalu, że podaliśmy tę informację, bo podaje ją wiele agencji, ale jest ona nieprawdziwa. Mówił, że siedzi w tej chwili obok Ojca Świętego, trzyma go za rękę, a on jest przytomny, spokojny i pogodny. Ten telefon był dla nas porażający. Uświadomiliśmy sobie, że w apartamentach papieskich włączony jest telewizor, a najbliższy przyjaciel Papieża ogląda tę relację. Producentka z telewizji ABC powiedziała mi wtedy, że miała telefon z Waszyngtonu, iż prezydent Bush udaje się już w miejsce, skąd ma wygłosić przemówienie po śmierci Papieża. Jak się okazało, nieprawdziwa wiadomość o utracie przytomności obiegła niemal natychmiast cały świat. Od razu sprostowaliśmy ją na antenie, a Amerykanie stojący obok nas po chwili zrobili to samo, gdy po „Wiadomościach” mogliśmy im wszystko wytłumaczyć. Opowiadali mi potem, że Bush był w tamtych dniach autentycznie skupiony na tym, co dzieje się w Watykanie. Ten człowiek, którego tak niedawno widziałem przecież w Bratysławie i wydawał się panem świata, uważał, że teraz centrum świata jest tam, gdzie jest Jan Paweł II. Jak się potem dowiemy - decyzję o tym, by jako pierwszy amerykański prezydent być obecnym na pogrzebie Papieża, podjął w ciągu trzech sekund, a przyjechał do Rzymu dwa dni wcześniej. W ciągu 72 godzin pomiędzy czwartkiem a sobotą wieczór, co jakiś czas pojawiały się informacje, że to już „ta chwila”. Oczywiście ci, którzy je podawali, byli przekonani, że otrzymali je z „pewnego źródła”. Zastanawialiśmy się, skąd właściwie się biorą. Szefowa biura Eurowizji przy Watykanie miała chyba najlepsze wytłumaczenie. Nikt nie mógł sobie w takich emocjach pozwolić na to, by nie sprawdzić najbardziej absurdalnej plotki, nawet jeśli pochodziła z niezbyt wiarygodnego źródła. Wyobraźmy sobie, że o 8.00 rano ktoś, np. z telewizji filipińskiej, oświadcza, że to już jest „Dzień X” - Papież nie żyje. Siłą rzeczy kilkudziesięciu korespondentów zaczyna dzwonić do siebie nawzajem i do ludzi, których znają w Watykanie, żeby zapytać, czy też już o tym słyszeli. I tak mniej więcej po 2 godzinach około 40 stacji TV sprawdza tę informację. Wtedy nadchodzi „druga fala uderzeniowa” - to już nie jest plotka z jednego źródła, ale coś, nad czym poważnie zastanawiają się wszystkie największe media - czy to się stało? Może tak, bo skoro wszyscy o tym mówią, to coś w tym pewnie jest. Uspokojenie przychodzi po kilku godzinach. Ten schemat zadziałał pod koniec marca, kiedy Eurowizja już niemal podjęła decyzję o tym, by wszystkie swoje wozy transmisyjne przenieść pod Gemelli, bo Papież miał być tam przewieziony w ciągu kilku najbliższych godzin. Oni nie mogli sobie pozwolić na to, żeby się spóźnić. Wiadomość nie była zbyt pewna, ale na wszelki wypadek, w trakcie jej sprawdzania - należało się przygotować na przenosiny z Placu św. Piotra pod szpital. Minęły 4 godziny zanim się okazało, że alarm był fałszywy, ale kilkadziesiąt osób wykonało już do tej pory masę działań. Jeśli w pamięci telefonu nie miało się numeru do osoby w Watykanie, która mogła z całkowitą pewnością potwierdzić, jaki jest stan Papieża, to było się skazanym na ciągłą niepewność. Kłopot w tym, że czasem kolejne newsy pojawiały się co kilka godzin, a nie sposób dzwonić do kogoś tuż obok Papieża i co parę godzin pytać, czy teraz to prawda. Taki telefon można było wykonać raz dziennie, ale nie częściej. Jak świadczyły nadchodzące potem listy, maile i telefony, widzowie jedynki ocenili, że relacjonowaliście wszystko z wielkim wyczuciem i godnością, jakiej wymagały wydarzenia. Dbaliście o rzetelność informacji, ale nie mieliście też obaw, że coś zostanie zatajone, że wiadomość o śmierci Papieża, jeśli ona nastąpi, nie zostanie podana od razu. Jan Paweł II za bardzo zmienił Watykan. Mimo to, do dziś niektórzy mnie pytają, czy nie myślałem, że Papież odszedł już wtedy, w piątek wieczorem, tylko czekano jeszcze kilkadziesiąt godzin, by przygotować świat na wiadomość o tym. Myślę, że tak nie było. Watykan był już zupełnie inny niż za czasów poprzednich papieży. Wokół Jana Pawła II było wtedy, razem z lekarzami, kilkadziesiąt osób. Można utrzymać tajemnicę pomiędzy dwoma, trzema osobami, ale nie wierzę, że w aż tak dużej grupie, a byli w niej nie tylko duchowni, których można by do niej zobowiązać. Poza tym, życie Jana Pawła II i jego pontyfikat były tak niezwykłe, że nie trzeba było na siłę dopisywać do niego podniosłego epilogu, on sam się pisał. Wydarzenia z soboty przekonują mnie też, że Papież wtedy żył i że to dopiero 21.37 była chwilą jego odejścia, ale o tym później. Czy tego wieczoru byłeś między ludźmi na Placu św. Piotra? Co mówili, co myśleli? Tu, w Polsce, pokazywano wiele rozmów z młodzieżą i nie tylko, i wielu wyrażało wiarę, że nastąpi cud... Tak. Wielu ludzi wierzyło wtedy, że każda przeżyta przez Papieża godzina przybliża go do wyzdrowienia, że będzie lepiej, że kryzys przejdzie. Chwilami sami nie wiedzieliśmy już, co myśleć. Na chłodno analizując doniesienia lekarzy, mieliśmy świadomość, że koniec zbliża się nieuchronnie. A jednak tysiące ludzi na placu przez całą noc modliły się o jego życie. W każdym jest pewnie przecież wiara, że dopóki śmierć nie nadejdzie - to zawsze jest nadzieja. Cały ten czas, także w nocy, czynne było Biuro Prasowe Stolicy Apostolskiej. Rozmawiałem następnego dnia z najstarszym dziennikarzem akredytowanym przy Stolicy Apostolskiej O Watykanie pisze już od ponad 50 lat. Powiedział, ze różne rzeczy już tu się działy, ale jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by rzecznik nie zamknął biura po południu. Jeżeli teraz było otwarte non stop to znaczy, że stan musi być krytyczny. Czasem to, co dzieje się w Watykanie, trzeba wyczytywać także z godzin otwarcia biura prasowego. sobota, 2 kwietnia O 8.00 rano razem z Kamilem Durczokiem byliśmy w podziemiach Bazyliki św. Piotra, w grotach papieży. Tam bowiem jest kaplica Matki Boskiej Częstochowskiej, w której znajduje się jej wizerunek. W piątek wieczorem Jan Paweł II pobłogosławił złote korony i poprosił swego przyjaciela kardynała Jaworskiego, by umieścił je na mozaice w kaplicy. Obecni przy tym byli też paulini z Jasnej Góry z przeorem, ojcem Marianem Lubelskim, na czele. Mieliśmy wrażenie, że uczestniczymy w naprawdę niezwykłym wydarzeniu. Mieliśmy poczucie, że to być może rodzaj ostatniej woli Jana Pawła II, człowieka który mówił o sobie, że jest synem Jasnej Góry. Przez wszystkie lata swego kapłaństwa pokazywał, jak bardzo ufa opiece Matki Boskiej, wierzył, że to Ona go uratowała, gdy na Placu św. Piotra strzelał Ali Agca. Jako Papież powtarzał „Totus Tuus” - „Cały Twój”. I teraz on prosi przyjaciela, kardynała ze Lwowa, którego poprzednik prosił Piusa IX o pobłogosławienie koron dla obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej na Jasnej Górze, by podobne korony umieścił tu, w Watykanie. Mieliśmy wrażenie, że to rodzaj pożegnania i podziękowania. Pewnie tylko polski Papież mógł o tym pomyśleć. Więc może teraz albo nigdy. I stało się to właśnie w sobotę rano, i jak się potem okazało, w ostatnim dniu życia. Rozmawiałem później o tym z dziennikarzami z ABC, którzy przejęli się całą tą historią, ale nie bardzo mogli ją zrozumieć. Trzeba było opowiedzieć im o potopie szwedzkim, obronie Jasnej Góry... No, nie była to krótka opowieść. W końcu i ABC opowiedziało o tym swoim widzom, co bardzo ucieszyło paulinów. Świat trwał w napięciu, co dzieje się z Papieżem, a żadnych komunikatów nie było. Czekaliście na nie. Przed południem Navarro-Valls poinformował, że stan Ojca Świętego jest bardzo ciężki, wciąż są kłopoty z ciśnieniem, oddechem, zakażenie organizmu rozwija się. Na pytanie, jak znosi to Jan Paweł II, odpowiedział, że rzecznikiem jest ponad 20 lat, ale nigdy chyba nie był pod takim wrażeniem siły ducha Papieża jak teraz, widząc, z jakim spokojem znosi cierpienie. Wtedy prawie się rozpłakał, nie był w stanie dalej mówić. To było porażające, bo Navarro-Valls jest ostatnią osobą w Watykanie, którą można by posądzać o sentymentalizm. To jest twardy człowiek, w czasie pielgrzymek pali jednego papierosa za drugim. Jeśli ktoś spodziewałby się, że rzecznik Watykanu rozmawia z dziennikarzami z rękoma złożonymi do modlitwy i oczyma wzniesionymi ku niebu - to bardzo by się zdziwił, widząc go z bliska na co dzień. Jeżeli teraz ten człowiek był w takim stanie, to dowodziło, jak dramatyczna była sytuacja. Pewnie wiedział, że odejście Papieża jest już kwestią godzin, a nie dni. Zapowiedział na koniec, że jeszcze jeden komunikat ukaże się późnym popołudniem. Co robiłeś po wyjściu z biura prasowego? Robiłem materiał o porannej uroczystości w podziemiach Bazyliki. Jednak jeszcze przed „Wiadomościami” o 18.00 byłem umówiony na rozmowę dość daleko od Watykanu z profesorem Corrado Manim, anestezjologiem, który kiedyś opiekował się Janem Pawłem II. Musieliśmy nagrać wywiad, przebić się przez korki z powrotem do Eurowizji, zmontować wszystko i wysłać przez satelitę do Polski. Około 17.00 niektóre stacje podały wiadomość, że Papież nie żyje, że wydruk EKG jest płaski. To brzmiało już niestety wiarygodnie. Wiedziałem wtedy, że muszę zadzwonić na bezpośredni numer do apartamentów papieskich. Nigdy wcześniej tego nie robiłem. Zawsze prosiłem o połączenie przez centralę. Ten numer miałem trochę przez przypadek. Pół roku wcześniej w czasie programu w rocznicę wyboru na Papieża, arcybiskup Dziwisz chciał przekazać słowa podziękowania Ojca Świętego dla wszystkich, którzy w nim uczestniczyli. Ponieważ wiedział, że siostra Tarsycja ma numer mojej komórki, poprosił ją, żeby zadzwoniła do mnie i podała mi numer telefonu do jadalni Papieża, w której wtedy był. Teraz był więc drugi raz, kiedy tam zadzwoniłem. Odebrała siostra Tobiana, która od lat opiekowała się Papieżem i była niemal bez przerwy blisko niego. Gdy powiedziałem jej, o co chodzi, była w szoku. Ona nie oglądała wtedy telewizji, nie słuchała radia. Nie wiedziała o całym zamęcie informacyjnym, który trwał od czwartku. Była w szoku, że ktoś mógł powiedzieć głośno, że Papież nie żyje. Ona, rozmawiając ze mną, była w pokoju sąsiadującym z tym, w którym był Jan Paweł II i wiedziała, że wciąż jest przytomny, przed chwilą go widziała. Czułem się co najmniej niezręcznie, rozmawiając z nią. Siostra Tobiana to wspaniała osoba, ale bardzo skromna, trochę nieśmiała, jakby z innego świata i dziennikarze nie powinni jej zawracać głowy. Jednak w tej sytuacji uważałem, że nie mamy wyjścia. Mieliśmy kilka minut na potwierdzenie wiadomości albo jej zdementowanie. Nikt inny nie był wtedy dostępny. Ta rozmowa z nią do dziś zresztą utwierdza mnie w tym, że wtedy, w sobotę po południu, Papież żył. Lekarze mogliby się umówić, żeby zaprzeczać doniesieniom o śmierci, ale z pewnością nikt nie pomyślałby o tym, żeby wciągać w to siostrę Tobianę. To taka osoba, która nie potrafiłaby po prostu powiedzieć nieprawdy. Było też nieprawdopodobne, by ktoś do niej zadzwonił. Może trudno to wszystko wytłumaczyć, ale słuchając tonu jej głosu, wiedziałem, że jest tak, jak mówi. Natychmiast więc podaliśmy informację, że Papież żyje, choć są chwile, że traci świadomość; a stan jest bardzo ciężki. Kiedy dotarliśmy pod dom profesora - jego żona powiedziała nam, że musiał wyjechać. To było dość dziwne, bo trzy razy potwierdzałem przez telefon godzinę spotkania. Pomyśleliśmy, że może coś się stało i wezwano go do Watykanu. To nie był dobry znak. Jednak kiedy do zakończenia głównego wydania „Wiadomości” nie nadeszła ta najgorsza wiadomość - uspokoiliśmy się. Pomyśleliśmy, że to nie stanie się jeszcze dziś. Nie potrafię dzisiaj wytłumaczyć dlaczego, ale naprawdę wszyscy mieliśmy takie poczucie. Cały zespół „Wiadomości”, który wtedy tam był, poszedł razem na kolację do małej restauracji przy Borgo Pio. To ulica prowadząca do jednej z bram Watykanu. Restauracja była 500 metrów od niej. Około 21.20 dostaliśmy telefon z Warszawy: „jest bardzo źle”. Jednak wciąż myśleliśmy, że to nie dziś - ta noc na pewno przejdzie spokojnie. Wydawało nam się, że gdyby Papież miał umrzeć - to wszystko byłoby jakoś inaczej; że to się nie stanie, gdy będziemy tak po prostu siedzieli przy kolacji. Jednak zaczęliśmy dzwonić, żeby sprawdzić doniesienia. Wykonałem telefon do siostry Tarsycji, ale ona nie była w centrali telefonicznej, a na Placu św. Piotra, gdzie razem z tysiącami ludzi modliła się za Papieża. Obiecała, że zadzwoni do siostry Tobiany. Oddzwoniła po niecałej minucie z wiadomością, że w apartamentach papieskich nikt nie odbiera. Pomyślałem, że Tarscyja po prostu nie mogła się dodzwonić i może mnie się uda. Po raz trzeci zadzwoniłem więc pod numer, który miałem. Dziwny sygnał... Taki, jakby ktoś odłożył słuchawkę, żeby zablokować telefon. To niestety mogło oznaczać najgorsze. W tej chwili dwaj włoscy fotoreporterzy zerwali się od stolika obok i zaczęli biec w stronę Watykanu. Złapałem jednego z nich. „Papież nie żyje” - powiedział nawet nie zapytany. Wtedy biegliśmy na plac już wszyscy. Zaczęły bić dzwony. Arcybiskup Leonardo Sandri, zastępca sekretarza stanu podszedł do mikrofonu. Chwilę potem, ludzie na całym świecie mogli zobaczyć w telewizji, jak arcybiskup Sandri wzruszonym głosem oświadcza: „Najdrożsi braci i siostry, o 2137 nasz ukochany Ojciec Święty powrócił do domu Ojca. Módlmy się za niego”. W tym momencie na placu zerwała się burza oklasków. Nas przeszedł dreszcz. Może coś źle zrozumieliśmy. Dlaczego ludzie mieliby bić brawo po wiadomości o śmierci Papieża. Może arcybiskup powiedział, że jest lepiej. A jednak nie - Sandri oświadczył, że umarł. Wszyscy wiedzieli, że dopóki komunikaty wydaje rzecznik prasowy, najgorsze jeszcze nie nadeszło, bo to na pewno nie on ogłosi tę wiadomość. Tym razem to już nie Navarro-Valls mówił o Papieżu. Mówiło się, że powinien to zrobić wikariusz Rzymu, kardynał Ruini. Dlatego powstało wśród dziennikarzy pewne zamieszanie. I okazało się, że te wszystkie przypuszczenia były bez sensu; nie było też tak, że wieść o śmierci Papieża będzie trzymana w tajemnicy. Jeden jedyny raz kamerę do łączenia z Polską mieliśmy ustawioną po prostu na ulicy - na via Conziliazione, prowadzącej na Plac św. Piotra. Obok tej kamery przechodziły tysiące osób, które szły w stronę bazyliki. Ta kamera była dokładnie tam, gdzie powinna wtedy być - między ludźmi. Po kilkunastu minutach na placu było 50 tysięcy osób. Nie wiem, jak ci ludzie dotarli tam tak szybko. Wielu po prostu wychodziło z samochodów, zostawiając je otwarte na środku ulicy. W promieniu kilometra od Watykanu wszystko umilkło, słychać było tylko dzwony. Ludzie klęczeli na placu, na ulicy, modlili się, płakali, zapalali świeczki W pewnej chwili dostałem SMS od kogoś, kto był na placu Trzech Krzyży w Warszawie - „świat stanął w miejscu”. Widać było już tak nie tylko w Watykanie. Zaczęliśmy wydzwaniać do wszystkich, których znaliśmy w Watykanie, prosząc o wywiad. Około 23.00 rozmawiałem z kardynałem Zenonem Grocholewskim, byłym prefektem Kongregacji ds. Wychowania Katolickiego. „Byłym”, bo z chwilą śmierci papieża w pewien sposób „umiera” część watykańskiej administracji. Prefekci tracą swe kompetencje, a bieżącym zarządzaniem kongregacjami, aż do chwili wyboru nowego papieża, zajmują się ich sekretarze. Kardynał zrobił na nas wtedy wielkie wrażenie, choć znaliśmy go od dawna. Był całkowicie opanowany, spokojny, chwilami uśmiechnięty. „Ta śmierć będzie wielkim triumfem Jana Pawła II” - mówił. „To będzie jego ostatni dar dla świata, który dopiero teraz zacznie chłonąć cały ten pontyfikat, który jeszcze długo, długo będzie oddziaływał na ludzi i Kościół”. To, o czym mówił kardynał Grocholewski, spełniało się już tamtej nocy, ale my jeszcze tego nie rozumieliśmy. Dopiero kolejne dni pokazały, co właściwie się stało. Szybko pojawiła się opinia, którą podzielam, że Ojciec Święty przygotował nas do swojego odejścia i niejako posłużył się środkami masowego przekazu, udzielając nam owej katechezy odchodzenia. Myślę, że tak było. On w jakiś sposób pomógł nam przeżyć własne odejście. Gdyby ta śmierć przyszła nagle, w wyniku wypadku albo zawału, zapewne byłoby inaczej, a tak świat miał trzy dni, by się na to przygotować. Przez cały ten czas powoli się zatrzymywał, aż w końcu nadeszła 21.37 i stanął w miejscu... Tamtej nocy rozmawiałem jeszcze z biskupem pomocniczym Rzymu. Powiedział, że rozumie, iż Polacy szczególnie przeżywają odejście Papieża, ale powinniśmy wiedzieć, że rzymianie także traktowali go jak swego krajana. Spędzili przecież razem ponad ćwierć wieku. Żaden papież nie chciał też być tak blisko swoich rzymskich wiernych. Rzym ma 330 parafii, nikt przed Janem Pawłem II nie odwiedził ich wszystkich. On dotarł do ponad 300. Gdy miał już problemy z poruszaniem się - zapraszał parafian na spotkania do siebie, do Auli Pawła VI. Następnego dnia rano na ulicach Rzymu pojawiły się plakaty z wielkim zdjęciem Papieża i napisem: „Grazie!” Tamtej nocy rozmawialiśmy z ludźmi niemal do rana, nikt nie szedł spać, ulice dookoła bazyliki i Plac św. Piotra wciąż były pełne. niedziela, 3 kwietnia Czy było za wcześnie, żeby złapać własne myśli? Czy miałeś wrażenie, że dla ciebie coś definitywnie się kończy i teraz pozostaje pustka? Czy też wydarzenia były jeszcze zbyt świeże i dziennikarz brał niejako górę nad człowiekiem? Myślę, że większość przeżywała to podobnie. Stopniowo docierało do nas w tamtych dniach, że chwila śmierci Papieża nadejdzie, że jest już bliska, ale kiedy to się stało - było inaczej niż się spodziewaliśmy. Po prostu, nie można było sobie tego wcześniej wyobrazić. Na pewno tak samo było wtedy w Polsce. Czy pomyślałbyś, że miliony ludzi wyjdą spontanicznie na ulice, że będą się tak doskonale organizować, zapalać świece wzdłuż ulic, gasić światła w oknach? Okazało się, że politycy narzekający na społeczeństwo, że jest bierne, że nie ma ideałów, nie ma poczucia wspólnoty - czegoś nie wiedzieli. Gdy stało się coś, co ludzie uznali za ważne - byli razem i działali natychmiast. Takie poczucie wspólnoty mieliśmy chyba po raz pierwszy od 1989 roku. Tam, w Rzymie było jeszcze inaczej. Wiem, że zabrzmi to patetycznie, ale tam naprawdę duch Jana Pawła II unosił się nad miastem. Kiedy kardynał Sodano powiedział następnego dnia „anioł przyleciał do Papieża, dotknął go skrzydłem i zabrał do góry” - to mieliśmy wrażenie, że nie była to piękna przenośnia, a opis stanu rzeczy. Choć wiele osób na Placu św. Piotra wciąż płakało - chyba większość miała poczucie, że ta śmierć nie była końcem, że on wciąż jest z nami, tylko inaczej i gdzie indziej musimy go szukać, już nie w oknie Pałacu Apostolskiego. W Polsce, zanim dotarła wiadomość o śmierci Jana Pawła II, w kościołach, na płacach i ulicach gromadziły się tysiące ludzi, którzy zapalali znicze, przynosili kwiaty, modlili się i czuwali; w Krakowie, Częstochowie, Wadowicach, Warszawie. W oknach domów pojawiły się zdjęcia papieskie i świece. Odejście Jana Pawia II zastało Polaków czuwającymi, nie było gromem z jasnego nieba. To nie była rozpacz, czyli brak nadziei, choć oczywiście był smutek i poczucie osamotnienia. W Rzymie, na Placu św. Piotra też byli Polacy. Jak to przeżywali? Inaczej niż Włosi. Następnego dnia uderzające dla mnie było, jak wyglądały włoskie gazety. Na pierwszych stronach zdjęcia uśmiechniętego Papieża i tytuły w rodzaju „Adio, Wojtyła” - piękne pożegnanie. Najlepszy był chyba tytuł: „Papa Nostro qui sei nei cieli”, czyli „Nasz Papieżu, któryś jest w niebie” - zamiast, jak zwykle: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie”. Tak modlili się ludzie tamtego dnia na Placu św. Piotra. W całym tym smutku mieli poczucie, że Jan Paweł II jest tuż obok, nad nami. Myślę, że we Włoszech w tamtych dniach poczucie żałoby było jednak zupełnie inne niż w Polsce. Rozmawiałem o tym z wieloma Włochami. Dla Polaków to był w jakimś sensie koniec historii, pewnie już nigdy nie będziemy mieli „naszego”, polskiego papieża, odszedł może najwybitniejszy Polak w naszych dziejach. Dla Włochów to był koniec pontyfikatu. Wyjątkowego, przełomowego pontyfikatu wspaniałego, szczerze kochanego przez nich Papieża - ale to nie był koniec historii. To było coś zupełnie innego. Większość włoskich stacji telewizyjnych pokazywała najpiękniejsze, najbardziej wzruszające chwile pontyfikatu. Przypominali słowa Papieża, które wypowiedział, gdy po raz pierwszy pokazał się na balkonie Bazyliki św. Piotra: „Nie umiem jeszcze dobrze wysławiać się w waszym... naszym języku włoskim. Jak się pomylę - to poprawcie mnie”. I niemal bez przerwy te z mszy inauguracyjnej: „Non abbiate paura” - „Nie lękajcie się”. Oni go pokochali w pierwszym tygodniu pontyfikatu i takiego chcieli sobie przypomnieć - pełnego siły, energii, uśmiechniętego, gdy nie było jeszcze cierpienia na jego twarzy. To właściwie nawet nie był nastrój żałoby. W Polsce to nie był chyba moment, żeby pokazywać śmiejącego się, żartującego Papieża, robiącego zabawne miny. Włosi to robili i myślę, że nie było w tym nic złego. Oni też to bardzo przeżywali, tylko po prostu inaczej. Młodzi Włosi szli wtedy na Plac św. Piotra z transparentami, które nosili jeszcze potem przez wiele dni - „Dzięki Tobie już się nie boimy”. Na placu niektórzy śpiewali radosne piosenki. Śpiewali je dla niego, wierząc, że je słyszy. Wielu uśmiechało się przez łzy. Mówili: „po prostu mamy teraz jeszcze jednego świętego, który będzie się nami opiekował”. Pierwsza msza św. za duszę Jana Pawła II, sprawowana była na Placu Sw. Piotra przez kardynała Angeło Sodano, z udziałem władz włoskich i ponad 200 tysięcy wiernych. Ta niedziela to było Święto Miłosierdzia Bożego, ustanowione z woli Jana Pawła II. Opowiadano nam, że Papieżowi ciężko było wytłumaczyć Kurii Rzymskiej, dlaczego to święto jest dla niego tak ważne. Tak naprawdę przyjęło się ono dopiero z czasem. W tych ostatnich dniach Papieża myśleliśmy, że przechodzi swoją Drogę Krzyżową, aż w końcu doszedł do tej niedzieli, Niedzieli Miłosierdzia i Bóg oszczędził mu już cierpienia. Znów przypomniały mi się te słowa z Gemelli: „Jezu miłosierny, przyjdź już cło mnie”. I ta niedziela - tak jak powiedział kardynał Sodano - była pierwszą, gdy był już „w domu Ojca”. Niedziela jest też świętem na pamiątkę zmartwychwstania. Wydawało nam się, że wszystko układa się w jakąś całość. Lekarz papieski, profesor Renato Buzzonetti, powiedział, że Jan Paweł II cierpiał jak Chrystus na krzyżu. To było dla mnie poruszające oświadczenie. Buzzonetti dodał jeszcze, co ważne, że nie zastosowano tak zwanej uporczywej terapii. Ten wątek podnosiła jeszcze w piątek stacja CNN. Pamiętajmy, że wtedy w Stanach Zjednoczonych umierała Terri Schiavo, którą decyzją sądu, na wniosek męża, odłączono od aparatury dostarczającej pokarm, co spowodowało, że umarła śmiercią głodową. Przeżyła ponad 10 lat w śpiączce, podtrzymywana przy życiu dzięki aparaturze. Niektórzy komentatorzy amerykańscy przypuszczali, że tak może będzie z Janem Pawłem II, który zawsze bronił prawa do życia. Sugerowali, że nawet jeśli stan będzie beznadziejny - to Papież jeszcze długo będzie podtrzymywany przy życiu. Jak się okazało, Papież nie chciał, żeby tak było. Dla niego śmierć z pewnością nie była końcem, swoją misję wypełniał tak długo, jak tylko mógł, nigdy nie uciekał od cierpienia, ale gdy życie dobiegało końca, Bóg wzywał go do siebie, po prostu odszedł. Czy można wyobrazić sobie pełniejsze życie niż jego? Gdy w sposób naturalny się kończyło - uznał, że tak miało być. Po kilku dniach okazało się zresztą, że w testamencie była pewna wskazówka tego dotycząca. Ale trzymajmy się biegu wydarzeń. W każdym razie te głosy o chęci pozostania przy życiu za wszelką cenę, poprzez podłączenie do maszyny, określenia „Breżniew Watykanu” - okazały się po prostu żałosne. A porównania do losu Terri Schiavo kompletnie nietrafione. Około godziny 13.00 przeniesiono ciało Papieża, ubrane w czerwone szaty pontyfikalne, białą mitrę i paliusz, do Sali Klementyńskiej. Tam hołd oddali mu najbliżsi, członkowie Kurii Rzymskiej, kardynałowie, biskupi, władze Włoch i korpus dyplomatyczny. Telewizja transmitowała to na cały świat. Zdecydowano się na to po raz pierwszy, ale była to pewnie konsekwencja tego pontyfikatu. Całe życie Karola Wojtyły jako Jana Pawła II było właściwie wystawione na widok publiczny. Gdy odszedł - tak długo, jak było można, świat wciąż chciał go widzieć. To było bezprecedensowe wydarzenie w historii Kościoła i naprawdę przejmujący widok. Znowu tego dnia coś zawdzięczaliśmy siostrze Tarsycji. Udało jej się wprowadzić kilkoro z nas na Dziedziniec św. Damazego Pałacu Apostolskiego, skąd ks. Konrad Krajewski wprowadził nas do Sali Klementyńskiej. Ciało Papieża spoczywało na katafalku. Mogliśmy podejść, uklęknąć i po chwili trzeba już było robić miejsce dla tych, którzy byli za nami. Wrażenie było jednak porażające. Przypomniałem sobie, jak półtora roku wcześniej dokładnie z tego właśnie miejsca nadawaliśmy program w rocznicę rozpoczęcia pontyfikatu. Co było dla nas zaskoczeniem - Papież przyszedł do nas na samym początku programu. Pamiętałem, gdzie stałem, kiedy się tam pojawił. Przecież to było tak niedawno, ale teraz wszystko było inaczej. Po wyjściu z auli ks. Krajewski zabrał Kamila Durczoka i mnie na chwilę do swojego pokoju w Biurze Papieskich Ceremonii Liturgicznych. Zobaczyliśmy, przez co musiał przejść ten człowiek, który był tuż obok Papieża w ostatnich chwilach jego życia, tak jak był przy nim przez wiele ostatnich lat, niemal na każdej jego mszy. Nie miał jednak wątpliwości, że te ostatnie dni to była największa i najtrudniejsza papieska lekcja. Lekcja, jak godnie i pogodnie, nawet w wielkim cierpieniu można odejść, jak przyjąć śmierć... To było niesamowite, bo ci ludzie byli potwornie zmęczeni, nie spali przez 3 dni, ale gdy mówili o Papieżu - uśmiechali się. Pokój Konrada Krajewskiego jest tuż przy gabinecie arcybiskupa Piera Mariniego, który przyszedł tam też na chwilę. Marini to część historii Watykanu, i to tej wielkiej historii. Szedł za trumną Pawła VI, trzymał mikrofon, gdy kardynał Felici na balkonie bazyliki obwieszczał światu, że papieżem został Karol Wojtyła. Miliardy ludzi widziały go obok w czasie mszy celebrowanych przez Jana Pawła II. Teraz jego obowiązkiem było dopilnowanie właściwego przebiegu uroczystości pogrzebowych. Rozmawialiśmy też wtedy o tych niesamowitych oklaskach, które rozległy się na Placu św. Piotra, gdy arcybiskup Sandri ogłosił wiadomość o śmierci Papieża. Ksiądz Konrad był przy Papieżu, gdy ten odchodził. Mówił, że te brawa, po kilku minutach były tak potężne, że oni w tym małym pokoju mieli poczucie, że zatrzęsły się mury Watykanu. W pierwszej chwili to ich zdziwiło, ale pomyśleli, że to akurat było typowo włoskie. Włosi w takiej chwili nie mogą stać bezczynnie. Oni musieli coś zrobić, wykonać jakiś gest. Zaczęli więc bić brawo. Poza tym mieli też poczucie, że biją brawa Papieżowi, który teraz właśnie, w ich obecności idzie do nieba. Pytaliśmy też, dlaczego to arcybiskup Sandri ogłosił wiadomość o odejściu Jana Pawła II, a nie kardynał Ruini. Okazało się, że w żadnych dokumentach nie jest zapisane, że miałby to zrobić wikariusz Rzymu. Prawdopodobnie to John Allen, komentator CNN i autor książki o historii konklawe jako pierwszy stwierdził, że powiedzieć o śmierci Papieża może tylko kardynał Ruini. Wszyscy tak się już do tej myśli potem przywiązali, że nikt nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej. Tymczasem w Watykanie nikt nie miał pojęcia, dlaczego my, dziennikarze, uparcie to powtarzaliśmy. Ksiądz Konrad uprzedził też, że na jakiś czas to nasza ostatnia tak otwarta rozmowa. Następnego dnia miały się już zacząć obrady Kongregacji Ogólnej, na których on będzie obecny, a to oznaczało złożenie przysięgi milczenia na temat spraw, o których tam będzie się mówić. Obiecał tylko, że kiedy będzie mógł, da nam dwie książki, które opisują przebieg wszystkich uroczystości, jakie odbędą się od tej chwili, aż do wyboru nowego papieża. Profesor Tadeusz Styczeń, jeden z ludzi, którzy byli w tym papieskim pokoju, powiedział potem na KUL-u, że udręczona twarz Papieża była przytulona do poduszki, a usta wykrzywiał uśmiech; kiedy odszedł, jego twarz stała się wolna od bólu. Takie wrażenie mieli wszyscy, którzy byli przy Janie Pawle II w tych ostatnich minutach i później. Siostra Tarsycja mówiła mi, że modliła się przez 6 godzin w prywatnej kaplicy papieskiej, przy ciele Ojca Świętego. Tam przeniesiono go najpierw z jego apartamentu, a dopiero z kaplicy do auli. Te 6 godzin modlitwy przy nim ją uspokoiło. Wyszła z niej o wiele silniejsza. Wydawało mi się, że kiedy Papież odejdzie, jej świat się zawali, bo traktowała go niemal dosłownie jak ojca, mieszkała na terenie Watykanu tuż obok pałacu. Codziennie łączyła rozmowy z jego apartamentem. Trzymała się dzielniej, niż myślałem. poniedziałek, 4 kwietnia O 9.00 rano rozpoczęły się obrady Kongregacji Ogólnej, która od tej pory, aż do konklawe, decydowała w Watykanie o wszystkim. W pracach kongregacji mieli obowiązek brać udział wszyscy obecni w Stolicy Apostolskiej kardynałowie. Pierwszym zadaniem kongregacji było ustalenie daty i godziny pogrzebu Jana Pawła II i miejsca, gdzie będzie pochowany. Oczywistym wydawało się, że kardynałowie powinni na początku odczytać testament zmarłego Papieża, jeżeli taki jest, bo mogły być w nim przecież jakieś zapiski, tego właśnie dotyczące. Czy wiedzieliście cos na temat istnienia takiego testamentu? Nie byliśmy pewni. Niektórzy znajomi z Radia Watykańskiego, zazwyczaj dobrze poinformowanego, uważali, że takiego dokumentu może w ogóle nie być. Jest taki żart jeszcze z dawnych czasów, że do gabinetu Chruszczowa w pewnym momencie wchodzi krawiec. Zdziwiony Chruszczow pyta: „A wy tu po co?”. Na co krawiec odpowiada, że Radio Watykańskie właśnie podało, iż „towarzyszowi urwał się guzik od marynarki”. Chruszczow patrzy zdziwiony, no i faktycznie - guzik urwany. Jeśli więc o testamencie nic pewnego nie wiedziano w Radiu Watykańskim, to może go nie było. Papież nie musiał go sporządzać. W archiwach Watykanu wcale nie ma tak wielu papieskich testamentów, bo nie wszyscy je pisali. Prawda jest też taka, że może i pisali, ale wolą ich było, by na zawsze pozostały tajemnicą, ale tego już się nie dowiemy. Jednak bardziej prawdopodobne było oczywiście, że testament istnieje. Wszyscy księża przyjeżdżający do pracy w Kurii Rzymskiej, po jakimś czasie mają obowiązek sporządzić testament i przekazać go odpowiedniemu przełożonemu. Wielu o tym zapomina i nikt też na nich specjalnie nie naciska, ale taka jest zasada. Jednak byli i tacy, którzy przypominali, że przecież testament Pawła VI odczytano dopiero w dniu jego pogrzebu. Wcześniej nie było o nim mowy. Na konferencji prasowej o godzinie 12.00 rzecznik Stolicy Apostolskiej oświadczył, że testament Jana Pawła II nie został odczytany. Właściwie użył sformułowania „testament czy inne zapiski”. Zaczęliśmy się więc domyślać, że są jakieś dokumenty, ale jakie? Może istnieje coś w rodzaju testamentu duchowego, w którym Papież mówi o tym, jakie zagrożenia stoją przed Kościołem, jaką drogą powinien dalej zmierzać. Kłopot w tym, że Navarro-Valls tak to ujął, że równie dobrze można było zrozumieć, że nie został odczytany, bo go nie ma. Może to nie miał być taki typowy testament, tzn. rozporządzenie dobrami, jakie dana osoba posiada. Papież prawie niczego nie miał. Kiedy po wyborze na konklawe wysłano do Krakowa ogromnego tira, żeby zabrał jego rzeczy do Rzymu, to okazało się, że to tylko parę kartonów książek i buty. Nic więcej. I niczego nie miał też jako Papież. Wszystko, co dostawał, przekazywał albo Stolicy Apostolskiej, albo różnym fundacjom. Olbrzymie dochody ze sprzedaży jego książek szły na cele charytatywne. Pomyśleliśmy więc: może on nie miał czym dysponować? Rozumieliśmy też, że nie istnieje zapis dotyczący pogrzebu, bo przecież gdyby był, to od jego odczytania zaczęłyby się obrady kongregacji. Jak inaczej można by decydować o miejscu i godzinie pogrzebu? Najpierw trzeba było poznać wolę Papieża. A tymczasem kardynałowie ogłosili... ...że pogrzeb będzie w piątek, o godzinie 10.00. Ciało Ojca Świętego miało zostać złożone w podziemiach Bazyliki św. Piotra. Nie było jeszcze jasne, czy w dawnym grobie Jana XXIII. Wciąż otwartą kwestią, jak nam się wtedy wydawało, było to, czy serce Papieża mogłoby być przewiezione do Krakowa. Na ten dzień stan rzeczy był taki: testament nie został odczytany, zatem albo w ogóle go nie, a jeśli jest, to z pewnością nie ma w nim zapisków dotyczących pogrzebu. Tego dnia o 11.00 przeniesiono ciało Jana Pawła U z Sali Klementyńskiej do Bazyliki św. Piotra. Uroczystość transmitowano na żywo i towarzyszył jej śpiew Litanii do Wszystkich Świętych. Część tej uroczystości oglądałem z dachu gmachu Eurowizji, a część z Placu św. Piotra, ze specjalnego rusztowania, które wybudowano dla dziesiątek stacji telewizyjnych, które przez 24 godziny na dobę relacjonowały to wszystko, co działo się w Watykanie. To było jedno z najbardziej niezwykłych przeżyć. Jan Paweł II po raz ostatni opuszczał Pałac Apostolski, który był jego domem przez niemal 27 lat. Ludzie niosący na marach ciało Papieża, pokonywali taką drogę, jaką niegdyś papamobile - okrążali plac, na którym stało kilkadziesiąt tysięcy osób. To było przed 18.00. Wszystko było idealnie doskonałe - temperatura, lekki wiatr, zaczynający się zmierzch, cisza przerywana tylko wezwaniami litanii. Ludzie trwali w niezwykłym skupieniu. Obok mnie stał Anglik, pracujący dla Eurowizji, którego znałem już od dawna. Po długiej chwili milczenia, gdy zamyślony patrzył na procesję zmierzającą w stronę bazyliki powiedział: „Wiesz co, jestem ateistą, ale w tej chwili wydaje mi się, że wierzę w Boga”. On nie musiał tego powiedzieć. Nie powiedział tego, aby sprawić przyjemność Polakowi, który stał obok niego. W tamtej chwili i w tym widoku przed nami było coś absolutnie wyjątkowego. Kiedy teraz przypominam sobie tamte dni - to ten obraz widzę najczęściej. Kiedy ciało Jana Pawła 11 złożono na katafalku w Bazylice św. Piotra, otworzono ją dla wiernych. Około godziny 20.00 w kolejce do bazyliki stało już ponad 400 tysięcy osób. wtorek, 5 kwietnia O 8.00 rano byłem na Borgo Pio, przy jednej z bram prowadzących do Watykanu. Latem mieszkałem w kamienicy obok przez dwa miesiące, ale teraz w ogóle tego miejsca nie poznałem. Po prostu nie było go widać. Ulica i chodniki były pełne ludzi, czekających w kolejce do bazyliki. Jak się okazało, to była zresztą jedna z kilku kolejek, wcale nie najdłuższa. Ta najbardziej imponująca zaczynała się po drugiej stronie Tybru. Nie było nawet skrawka wolnej przestrzeni. Pokonanie kilkudziesięciu metrów zajęło nam pół godziny. Wydawało się, że kolejne dni to będzie kompletny paraliż komunikacyjny. Kłopot był w tym, że nasze kamery mieliśmy w czterech różnych miejscach, w odległości od kilkudziesięciu do kilkuset metrów. Teraz pokonanie takiej odległości mogło trwać godziny. Jeśli pierwsze relacje mieliśmy o 8.00 rano, a ostatnie po 23.00, to wydawało się, że najlepiej będzie spać przy kamerach. Jednak już w południe policja rozwiązała problem Co kilkadziesiąt metrów ustawiono specjalne bramki, którym, można było przejść na drugą stronę ulicy, a chodniki były puste. Jeśli miało się tylko odpowiednią akredytację, przemieszczanie się nie sprawiało już najmniejszego problemu. Jednak samo zdobycie akredytacji było problemem. Największe agencje złożyły nawet kilka protestów w biurze prasowym. W kolejce do niego stało w sumie kilkaset osób, obsługiwały je dwie osoby, mówiące tylko po włosku, a robiły to od 10.00 do 14.00. A wiadomo było, że do Rzymu wciąż przyjeżdża coraz więcej ludzi. Mówiono nawet, że w dniu pogrzebu będzie ich 3 miliony. Via Conziliazione, prowadząca do Watykanu, już była zamknięta dla ruchu, podobnie jak większość ulic do niego dochodzących. W naszych gazetach publikowano zdjęcia rzymskich mostów wypełnionych ludźmi, głowa przy głowie, wielu księży wypowiadało się, że to wielkie świadectwo wiary, dowód przywiązania i miłości do zmarłego Papieża ludzi z całego świata. Rozmawialiście z nimi? Oczywiście. To były małżeństwa, które kiedyś były na papieskiej audiencji, ludzie młodzi i starsi, różnych kolorów skóry i przekonań. Niektórzy stali w kolejce 16 godzin. Panował całkowity spokój, żadnych przepychanek, kłótni, narzekań. Tego dnia obradowała także kongregacja kardynałów.... ...a po niej odbyła się konferencja prasowa, na której Joaquin Navarro-Valls oświadczył wprost, że nie ma zapisków Jana Pawła II dotyczących pogrzebu. Po południu dzwoniłem do osób z najbliższego otoczenia Papieża, licząc, że dowiem się czegoś więcej. Usłyszałem potwierdzenie, że testament istnieje. Na pytanie, dlaczego go nie odczytano, padła odpowiedź: „nie wiem”. To dało mi do myślenia. Jestem przekonany, że to było wszystko, co mogłem wtedy usłyszeć, ale to było dużo. Odpowiedź „nie wiem” znaczyła bowiem, że w pojęciu tej osoby nie było przeszkód, by testament był odczytany. Dlaczego więc tak się nie stało? Wiedzieliśmy też, że dokument ten tłumaczył ks. Paweł Ptasznik z sekcji polskiej Sekretariatu Stanu. Od wielu lat tłumaczył bardzo skomplikowane językowo dokumenty i byłem przekonany, że jest w tym osobą bardzo doświadczoną i kompetentną. Nie sposób było więc myśleć, że opóźnienie w upublicznieniu ostatniej woli Papieża, spowodowane było pracą nad tłumaczeniem, która z tego, co wiem, zaczęła się już w niedzielne popołudnie. Do rana w poniedziałek z pewnością wszystko było gotowe. Wtedy ten dokument musiały poznać dwie osoby - kardynał Eduardo Somalo, kamerling, i dziekan Kolegium Kardynalskiego, kardynał Joseph Ratzinger, który przewodniczył obradom kongregacji. Dlaczego nie zdecydowali o odczytaniu dokumentu? Rozumieliśmy przynajmniej, że nie ma w nim zapisów dotyczących pogrzebu, ale i tak było to dziwne. Rzecznik Watykanu nie brał udziału w obradach kongregacji, zatem wiedział tyle, ile mu o nich powiedziano. Trzeba też pamiętać, że wraz z rozpoczęciem obrad kongregacji Navarro-Valls stał się de facto jej rzecznikiem i był zobowiązany do pełnej wobec niej lojalności. Wróćmy jeszcze do twoich rozmów telefonicznych... Długo rozmawiałem z arcybiskupem Stanisławem Dziwiszem. Był pod ogromnym wrażeniem tego, jak świat przyjął wiadomość o śmierci Jana Pawła II. Nawet Indie, kraj, w którym chrześcijanie stanowią przecież mały procent wśród wyznawców - ogłosił trzydniową żałobę. Nigdy wcześniej śmierć papieża nie wywołała takiego poruszenia dosłownie na całym świecie. Arcybiskup opowiedział też o ostatnich godzinach życia Ojca Świętego. Tego dnia rano Papież uczestniczył już w mszy, ale około 20.00 arcybiskup był przekonany, że powinna się odbyć jeszcze jedna - ta rozpoczęłaby się już w wigilię święta Miłosierdzia Bożego. Celebrował ją powoli, spokojnie, tak, by Papież mógł w niej uczestniczyć. Chwilami zdarzało się, jak ujął to dzień wcześniej ks. prof. Styczeń, że Jan Paweł II „zapadał się już w wieczność”. Tuż po tym, jak msza się skończyła - Papież na zawsze zamknął oczy i odszedł. Trudno sobie wyobrazić bardziej przejmujący moment dla człowieka, który był z Karolem Wojtyłą przez 39 lat, patrzył na niego jak uczeń na mistrza, na przyjaciela, na świętego, był do niego przywiązany, jak do nikogo w życiu. I teraz trzymał go za rękę. Czy przyjaciel może zrobić coś więcej niż pomóc przejść przez ten ostatni już próg na tym świecie? Kiedy śmierć Papieża została już stwierdzona, zgromadzeni w pokoju zaśpiewali Te Deum laudamus. To było dla mnie niezwykłe. Większość z nas po odejściu kogoś najbliższego wpadłaby w rozpacz, płakała, długo nie mogła się uspokoić. Jaką trzeba mieć siłę wiary, żeby zaśpiewać Ciebie, Boże, wysławiamy. Dziękowali Bogu za całe życie Karola Wojtyły, za ten niezwykły pontyfikat i za to, że dane im było być przy Janie Pawle II przez tyle lat. Był to też dla mnie przejmujący znak, jak wszyscy powinniśmy myśleć o odejściu Papieża - nie rozpaczać, że to koniec, ale być wdzięcznym za to wszystko, co zrobił, starać się zrozumieć i pamiętać to, o czym nam przez tyle lat mówił. Wierni powinni myśleć, co będzie dalej, ale też dziękować za to, że dobry Bóg dał im dobrego papieża. O tym Te Deum opowiadałem potem też dziennikarzom amerykańskim i widziałem, jakie to robi na nich wrażenie. Widziałem też, jak inaczej oni mówili już o tym, co działo się w Watykanie. Nasze stanowisko było obok tego, które miał CNN. Jeden z pierwszych ich komentarzy, jaki usłyszałem brzmiał mniej więcej tak: „Jan Paweł II był papieżem konserwatywnym, ortodoksyjnym, ale też wybitnym człowiekiem, którego śmierć wywoła na świecie wielkie poruszenie”. Najbardziej może znana reporterka CNN stwierdziła, że Jan Paweł II był pierwszym niekatolickim papieżem od 450 lat. Gdy ktoś zwrócił jej uwagę, że chyba chciała powiedzieć „nie włoskim” - nie zrobiło to na niej wrażenia. Po kilku dniach, widząc setki tysięcy ludzi stojących w skupieniu kilkanaście godzin, by chociaż przez kilka sekund zobaczyć Papieża w bazylice i złożyć mu hołd; słysząc, co dzieje się na całym świecie - zaczynali się zmieniać. To, co robili, to nie były już tylko „chłodne” relacje, w których za wszelką cenę chcieli pozostać obok emocji, które przeżywali ludzie dookoła nich. Sami zaczęli je przeżywać. środa, 6 kwietnia Jak rozpoczął się ten dzień? Jak w ogóle wyglądały dla was te dni pomiędzy śmiercią Papieża a pogrzebem? Wtedy już było w Rzymie pięciu reporterów „Wiadomości” i trzech reporterów „Panoramy” i „Teleekspresu”. Wszyscy jakoś dzieliliśmy się zadaniami. Część relacjonowała to, co dzieje się w kolejce do Bazyliki św. Piotra, co robią Polacy, gdzie mieszkają, ilu jest tych pielgrzymów. Inni mówili o tym, jak przebiegają przygotowania do pogrzebu, jak Włosi przeżywają żałobę po śmierci Jana Pawła II. Ja miałem komentować prace Kongregacji Ogólnej, to, co robią kardynałowie. Tego dnia obrady kongregacji rozpoczęły się od odczytania testamentu Papieża, o czym na konferencji prasowej poinformował Navarro-Valls, dodając, że tekst w języku oryginału, czyli po polsku, i po włosku będzie przekazany dziennikarzom jutro rano. Wyjaśniał tę zwłokę koniecznością dopracowania tłumaczenia. To było wszystko, czego dowiedzieliśmy się wtedy na temat tego testamentu. I nikt nie zapytał wtedy na konferencji, co to znaczy, że tłumaczenie nie było dobre? Było takie pytanie. Rzecznik stwierdził, że powinno być lepsze stylistycznie, że w tym, którym kongregacja dysponuje, są teraz pewne nieścisłości. Wszyscy więc byliśmy zaciekawieni, co może być w tym dokumencie. Z tego, co Navarro-Valls mówił wcześniej, wynikało, że nie ma w testamencie mowy o pogrzebie, ale przypuszczaliśmy, że może jest tam zapis o tym, kto jest kardynałem in pectore, czyli tym, którego nazwiska nie poznaliśmy na ostatnim konsystorzu. U nas w Polsce też wielu myślało, że Papież ujawni to nazwisko, bo wtedy kardynał ten wziąłby udział w konklawe. Tak mogłoby być. Natomiast, jeśli nie ujawniłby tego w testamencie, to ta nominacja umarłaby wraz z Papieżem. Koniec - po prostu nie ma tego kardynała. Wasza ciekawość więc jeszcze bardziej wzrosła? Rozmawialiście o tym? Byliśmy po pierwsze ciekawi, co jest z tym tłumaczeniem, bo wiedzieliśmy, kto je robił i dziwne nam się wydawało, że było nie dość dobre. Po drugie - dlaczego kardynałom tekst został odczytany dopiero w środę; po trzecie - czy jest tam prośba Papieża, by jego serce złożone zostało np. w Krakowie. Wiedzieliśmy jednak, że musimy uzbroić się w cierpliwość i poczekać do czwartku. Tym, co docierało do nas z różnych źródeł, były informacje, że nie jest to testament, w którym byłyby jakieś zapisy operacyjne, dotyczące np. nominacji biskupich czy kardynalskich. Z tego, co nam mówiono, Papież nie wydawał w tym dokumencie żadnych poleceń. Wiedzieliśmy już, że jest to bardziej testament duchowy niż ostatnia wola. Wciąż jednak rozpalało to naszą wyobraźnię. Cały czas wtedy pielgrzymi wchodzili do bazyliki, w Polsce coraz więcej osób wyjeżdżało do Rzymu. Ja wtedy odbierałem dziesiątki SMS-ów i telefonów od przeróżnych ludzi z Polski, przyjaciół, znajomych, nawet od nieznanych mi ludzi, którzy od kogoś dostali telefon i pytali, czy mogę im jakoś pomóc w tym, żeby weszli do bazyliki, czy w znalezieniu noclegu w Rzymie. Pytali, czy jest w ogóle jakiś cień szansy, żeby jeszcze tam się dostać, nawet jeżeli oznaczałoby to wiele godzin czekania. To było dla mnie niesamowite. Ludzie, których dobrze znałem i z którymi nigdy nie rozmawiałem na tematy religijne - oni byli całkowicie zdeterminowani, żeby tu być. Koszt, wysiłek, czas - to wszystko nie miało znaczenia. Po ilości takich rozmów domyślałem się, co w tym czasie musiało dziać się w Polsce. To było dla nas niesamowite, bo dawało nam poczucie, że w czasie, gdy my jesteśmy w Rzymie - w Polsce dzieje się coś, czego pewnie nie rozumiemy i już nigdy nie zrozumiemy, bo w tym czasie byliśmy po prostu zbyt daleko. Spodziewano się, że z kraju mogą tu przyjechać nawet 3 miliony pielgrzymów. W sumie na pogrzebie miało ich być nawet 5 milionów. To nie wydawało się takie niemożliwe, bo przez bazylikę w ciągu ostatnich dni przeszedł już ponad milion. Czy tobie też udało się tam wejść? Czy chciałeś? Byłeś przecież w Auli Klementyńskiej? Tak, wszedłem razem z innymi dziennikarzami i operatorami z Polski. Jak zwykle nieoceniona była Tarsycja. Nie mogliśmy stać w kolejce, bo pracowaliśmy od 7.00 rano do 23.00, ona opowiedziała o tym tak przekonująco gwardzistom szwajcarskim, że ci tylko uśmiechnęli się i przepuścili nas bez słowa bocznym wejściem. Znaleźliśmy się w środku około 22.00, bazylika oświetlona więc była tylko sztucznym światłem. Nigdy jej jeszcze takiej nie widziałem. Zawsze byłem tam w ciągu dnia. Ludzie przechodzili obok katafalku powoli, w skupieniu, tylko niektórzy robili zdjęcia. Nie można było zatrzymać się, wszyscy spoglądali tylko na Papieża, przechodząc obok w milczeniu. Kilkanaście sekund. Widziałeś wtedy Papieża po raz drugi w ciągu tych dni. Pamiętasz, jak to odebrałeś? Inaczej? Wszystko to w bazylice robiło o wiele większe wrażenie. To był jego triumf. Tak, jak w sobotę w nocy powiedział kardynał Grocholewski. Myślałem, że może już nigdy nie zdarzy się, że cały świat zatrzyma się i złoży hołd przed Polakiem, przed tym, czego dokonał i co po sobie zostawił. Ludzie z drugiego końca świata przyjeżdżali, by choć na chwilę wejść do bazyliki. Nie robili tego po to, by powiedzieć znajomym po powrocie do domu: „hej, byliśmy w Rzymie, było super”. Nie. Robili to dla siebie i dla niego. Obawiam się, że kolejnym pokoleniom Polaków nie będzie już dane przeżyć tego, co myśmy przeżyli, ale tym bardziej powinniśmy to docenić. Wiedziałem też, że ci, którzy stali w kolejce do bazyliki kilkanaście godzin - te kilka minut w środku przeżyli o wiele głębiej niż ja, który dostałem się tam po chwili oczekiwania. czwartek, 7 kwietnia Tego dnia wreszcie opublikowano testament Papieża... ...ale nie od razu podano go nam do wiadomości. Zastanawialiśmy się, czy poznamy go w całości, czy jest możliwe, by kongregacja usunęła z niego jakiś zapis? Teoretycznie tak. Kongregacja mogła w tej sprawie podjąć dowolną decyzję. Zastanawialiśmy się, co by było, gdyby osoby z najbliższego otoczenia Papieża, które znały tekst oryginalny, zorientowały się, że przed upublicznieniem usunięto z niego jakieś zapisy, np. te dotyczący miejsca pogrzebu? Po tym, jak poznaliśmy testament, możemy mieć pewność, że nic z niego nie usunięto. Więc nasze rozważania były czysto teoretyczne, ale trzeba pamiętać, że Kościół jest specyficzną strukturą. Każdy papież ma tego świadomość, że administracja będzie trwać dalej i godzi się na to, że z chwilą jego odejścia tak naprawdę kto inny już decyduje o tym, co po nim zostało. Życie papieża jest w jakimś sensie własnością Kościoła. Jak się okazało, także Jan Paweł II chciał, by to Kolegium Kardynalskie podjęło ostateczne decyzje jego dotyczące. Testament poznaliście na specjalnej konferencji prasowej? Wszystko było nie tak, jak się spodziewaliśmy. Testament miał zostać ogłoszony rano, po polsku i po włosku. Myśleliśmy, że stanie się to do 12.00 najpóźniej. Tymczasem minęła 13.00, a my dalej nie mieliśmy tekstu. Pojawiały się sprzeczne informacje, kiedy wreszcie będzie nam udostępniony. Do biura prasowego wpuszczono tylko tych, którzy mieli stałe akredytacje. Innych usuwano niemal siłą nawet z terenu przed gmachem biura. W pewnym momencie pojawiła się wiadomość, że testament mają już pracownicy Radia Watykańskiego. Nie pozostało nic innego, jak pobiec tam i to szybko. Faktycznie, mieli. Czytałem go razem z księżmi, którzy tam pracują. Uderzyły nas dwie rzeczy. Po pierwsze: inaczej niż mówił wcześniej Navarro-Valls, były tam zapisy dotyczące pogrzebu, po drugie: Jan Paweł II rozważał w nim możliwość ustąpienia. Co do pierwszego - myśl o tym, gdzie może być pochowany, rozwijała się w nim przez lata. Wiele razy do niej wracał. Zaczął od stwierdzenia, że powinno o tym zdecydować Kolegium Kardynalskie i rodacy, potem precyzował, kogo miał na myśli, mówiąc rodacy, a potem, chcąc rozwiać wszelkie wątpliwości, jednoznacznie stwierdza, że kardynałowie mogą podjąć decyzję, nie pytając nikogo więcej o zdanie. Kongregacja miała więc pełne prawo samodzielnie wyznaczyć miejsce pochówku, ale tak samo nie ulega wątpliwości, że Jan Paweł II dopuszczał myśl, że będzie pochowany w Polsce i że możliwa była formy rozmowy na temat pomiędzy kardynałami a „rodakami”. To stwierdzenie faktu. Niezależnie od tego, które miejsce uznamy za najlepsze. Co do drugiego fragmentu, który od razu wywołał emocje, to ma on związek z tym, o czym już mówiliśmy. Ponieważ Jan Paweł II miał pełną świadomość tego, jak media komentowały każdy jego krok - wiedział, że toczyła się publiczna dyskusja o tym, czy papież może ustąpić i w jakich okolicznościach. W tym testamencie wyraźnie widać, jak Jan Paweł II sam sobie odpowiedział na to pytanie. Dla człowieka jego wiary to musiało być proste - Bóg powierzył mu tę posługę i on ją musi wypełniać. Jeżeli przy tym cierpi, widać taki jest Boży plan i nie jest rolą Papieża kłócić się z Nim i mówić: teraz ustąpię, bo cierpię. Jednak jest w dokumencie jeszcze jedna ważna uwaga. Papież modlił się, by Pan dał mu siły niezbędne do wypełniania tej misji. Nie wyobrażał sobie, by mógł być bezsilnym papieżem, czyli np. nieprzytomnym, podtrzymywanym przy życiu przez skomplikowaną aparaturę medyczną, by zastosowano wobec niego „uporczywą” terapię. Jest niezwykłe, jak w tym kontekście jego los się potoczył. Najpierw miał kłopoty z poruszaniem się, potem z oddychaniem, mówieniem, jedzeniem, aż siły opuściły go zupełnie i wtedy odszedł. Wtedy, gdy nie mógłby już rzeczywiście wypełniać swej posługi. Wcześniej, nawet za cenę cierpienia i bólu, wciąż to robił. Dokładnie tak było. Czasem łatwo nam układać coś w całość po fakcie, chcemy, by wyglądało logicznie. Potrafimy to zrobić nawet trochę na siłę, ale wydaje się, że życie Jana Pawła II ułożyło się w plan doskonały: młodość, wojna, kolejne lata kapłaństwa, które przygotowały go do bycia papieżem, cały pontyfikat i wreszcie ostatnie dni i godziny. Gdyby nie wydarzyło się to naprawdę i było wymysłem scenarzysty, uznano by, że wymyślił to zbyt perfekcyjnie. Wielki Piątek to także Droga Krzyżowa Jana Pawła II, w czwartek nadchodzi kryzys, wszyscy zmierzają w stronę Pałacu Apostolskiego, aż w sobotę przed świętem Bożego Miłosierdzia, przez niego ustanowionym - przechodzi na drugą stronę. I nie był ani o jeden dzień za długo papieżem w stosunku do zadania, jakie mu Opatrzność powierzyła. Nie masz wrażenia, że medialnie testament ten zaistniał tylko w wymiarze dwóch rzeczy: zapisów o pogrzebie oraz możliwości ustąpienia? Na te sprawy zwracali uwagę wszyscy komentatorzy, także w Polsce, ale to przecież nie jest cala treść dokumentu. To prawda. Uderzające było dla mnie, co powiedział mi tego dnia biograf Papieża, człowiek, który go doskonale znał - Gianfranco Svidercoschi (autor książki Karol, na podstawie której powstał film z Piotrem Adamczykiem w roli głównej) - „Czemu wy to nazywacie testamentem, to są luźne zapiski, notatki”. Takie było myślenie wielu Włochów. Oni są przyzwyczajeni do innej tradycji literackiej; Paweł VI napisał testament, który jest pięknym traktatem. Dla mnie ciekawszy jest tekst Jana Pawła II, napisany tak, jakbyśmy słyszeli jego myśli. Piękno tego tekstu jest właśnie w jego prostocie: „Wszystkim dziękuję i wszystkich proszę o przebaczenie”. Jedno zdanie. Proste zdanie. A ile mówi o tym człowieku. Ten tekst powstawał na przestrzeni lat, Papież dopisywał jedno, dwa zdania, czasem dłuższe fragmenty. Widzimy, jak rozwijało się jego myślenie, również w sprawie miejsca pochówku. Wcześniej uznawaliśmy sprawę za zamkniętą, bo Navarro-Valls powiedział, że nie ma takich zapisów. Okazało się, że to nieprawda. W tej sytuacji można było mieć, niestety, następujące przypuszczenie: kardynałowie wiedzieli, że mają prawo samodzielnie podjąć decyzję, ale obawiali się, że jeśli Polacy stwierdzą, iż istnieje choć cień szansy, że mogą w tej sprawie się wypowiedzieć - to niesforni, romantyczni, szaleni rodacy Jana Pawła II staną pod drzwiami bazyliki i powiedzą: „Zapytajcie nas teraz o zdanie”. Zatem, gdy testament ogłosimy na dzień przed pogrzebem, to będzie już za późno na jakiekolwiek rozważania. W niezręcznej sytuacji stawialiby też kardynała Macharskiego, gdyby publicznie zapytali go o zdanie rodaków. Jeśli takie było myślenie kardynałów, to źle, bo tak jak my mamy obowiązek uszanować każdą ich decyzję, tak oni nie powinni mieć wątpliwości, że tak właśnie zrobimy. Nie należało zatem myśleć, że gotowi bylibyśmy sforsować bramy Bazyliki św. Piotra i na ramionach zanieść Papieża do Polski. On był synem całego Kościoła i należał do świata. Jest też godny, by leżeć pomiędzy swymi wielkimi poprzednikami, tuż obok grobu św. Piotra. W wielu sondażach telewizyjnych i nie tylko, tak właśnie mówiono: że Jan Paweł II jest jakoś własnością świata, że sprawował uniwersalne posłannictwo. To, moim zdaniem, powinno być zawstydzające dla kardynałów. Tak, jeśli myśleli tak, jak powiedziałem, ale czy tak było na pewno - tego nie wiemy. Kłopot w tym, że tak późna publikacja testamentu powoduje snucie domysłów. Dlatego uważam, że lepiej było odczytać go od razu. Jednak ważne też jest, że Papież rzeczywiście dopuszczał tę myśl, że pochowany będzie w Polsce. On wciąż czuł się jej synem, czuł, że jest stąd. Niezależnie od tego, w ilu miejscach świata okazywano mu uwielbienie i szacunek i ile już lat spędził we Włoszech. To, że zostawił tę decyzję w tak jasny sposób Kolegium Kardynalskiemu, było idealnym rozwiązaniem. Martwił się, by po jego śmierci nie sprawić problemu. Wszystko zapisał tak, by nie było wątpliwości, jaki powinien być tryb podejmowania decyzji. A jak rzecznik tłumaczył nieobecność zdania: „O miejscu pochówku niech zdecyduje Kolegium Kardynalskie i Rodacy” we włoskim przekładzie testamentu? Miał szczęście, że wychwycono to potem i nie musiał odpowiadać na takie pytanie. To stało się, kiedy mieliśmy już obie wersje językowe. Chyba pierwszy zauważył to Jacek Pałasiński. Później już na pierwszej stronie „L’Osservatore Romano” obok siebie ukazał się tekst w dwóch językach i tam wyraźnie widać, że w wersji włoskiej nie ma tego zdania. Tłumaczono, że to błąd drukarski. Jeżeli tak, to skandaliczny! Jaki mógł być ważniejszy wtedy tekst dla Kościoła niż ostatnia wola Papieża? I nagle nie ma w niej jednego z kluczowych zdań! Jeśli to ten wydrukowany włoski tekst jest tym, który odczytano też kardynałom w czasie obrad Kolegium, to nie mogli oni też w pełni śledzić toku myślenia Papieża o tej sprawie. Jakby nie było - sprawa jest zamknięta. Czy nie było dla Ciebie zastanawiające, że zapiski Papieża kończą się w marcu 2000 roku? Papież, jak wiele razy o tym wspomina, co roku wracał do tych zapisków w czasie rekolekcji, wiele razy powołuje się też na testament Pawła VI, może więc czytał go co jakiś czas. I widać nie zdarzyło się po roku 2000 nic, co powodowałoby konieczność dokonania zmian lub dopisania nowych spostrzeżeń. Pamiętajmy, że napisał w czasie swojego życia 80 tysięcy stron. Czy musiał więc jeszcze dopisywać kilka zdań do testamentu? Widać nie. Ważne jest też, w jakim momencie powstały te ostatnie zapiski: kilka dni po wyznaniu win popełnionych przez ludzi Kościoła w minionych wiekach i tuż przed podróżą do Ziemi Świętej. A jaka pielgrzymka może być bardziej poruszająca dla głowy Kościoła, niż ta do miejsca narodzin Chrystusa i miejsca Jego męki? Przeproszenie za grzechy ludzi Kościoła nie cieszyło się wielkim entuzjazmem w Kurii Rzymskiej, delikatnie mówiąc. Papież chciał to zrobić tak, aby kardynałowie uważali, że to też jest część ich myśli i woli, ale była to z pewnością trudna decyzja. Był to zapewne dla niego czas bardzo głębokiego namysłu - i wtedy te zdania powstały. piątek, 8 kwietnia Myślę, że władze Włoch były autentycznie przerażone sytuacją. Berlusconi wystosował nawet apel do prezydenta Kwaśniewskiego, by ten powstrzymał swoich rodaków przed przyjazdem do Rzymu, bo miasto po prostu nie wytrzyma najazdu tylu pielgrzymów. Myśleliśmy - mając doświadczenie tego, co działo się trzy, cztery dni wcześniej - że nawet gdybyśmy wstali o 4.00 rano - to na 8.00 nie zdążymy do naszych stanowisk. Włosi zapewniali, że nie będzie z tym problemu. Okazało się, że mieli rację. Tego dnia po centrum Rzymu mogły poruszać się tylko samochody policyjne, karetki, autobusy i karetki. Zapewne jeszcze nigdy jazda po tym mieście nie była tak szybka i bezproblemowa. Okazało się, że na Plac św. Piotra dotarliśmy po pół godzinie od wyjścia z hotelu, co było doskonałym wynikiem. Okazało się też, że z Polski przyjechało o wiele mniej pielgrzymów, niż się spodziewano. Zapewne przerazili się tych wszystkich informacji o korkach przy wjeździe do miasta, braku miejsc w hotelach i kompletnym paraliżu komunikacyjnym. Jeden z polskich ilustrowanych tygodników napisał: „Pękły miliony serc na całym świecie, rozlało się morze łez, a ku niebu uderzył słup modlitw i uczuć” - o dniach towarzyszenia Papieżowi, który swoim odejściem zaprosił świat do kontemplowania własnej śmierci. „Ten bezsilny i porażony papieskim świadectwem świat wypuścił Papieża ze swoich kurczowo ściśniętych ramion”. Właściwie można by powiedzieć, że dniem, kiedy ten słup modlitw najintensywniej uderzył w niebo, kiedy już ostateczne wypuszczenie Papieża się dokonało, był właśnie dzień pogrzebu. Wiadomo było, że oglądał go będzie cały świat. Bez przesady. Od Antypodów najdalszych, od bieguna do bieguna, można by powiedzieć - oczywiście ci, którzy mogą oglądać telewizję. Już przed tym pogrzebem mówiło się, że to będzie największy pogrzeb w historii, w dziejach świata. Być może również nie tylko dotychczasowych, ale w ogóle. Czy w Rzymie też były takie glosy i jak - od strony obsługi medialnej tego ogromnego wydarzenia - to wyglądało? Gdzie uczestniczyłeś w tym wydarzeniu. Na wszystkich ekranach był tylko jeden obraz? Tego dnia polscy pielgrzymi opowiedzieli nam wiele niezwykłych historii. Wielu z nich decyzję o przyjeździe podjęło zupełnie spontanicznie. Niektórzy tydzień wcześniej nie zastanawiali się, czy są wierzący. Być może większość była nawet niepraktykująca. Po prostu wsiedli w samochód, pociąg, autobus i przyjechali. Większość z tych, których spotykaliśmy, pytało nas, czy nie wiemy, gdzie oni mogą spać, bo na razie przespali się w samochodzie, na ławce w parku, ale może znamy jakiś niedrogi hotel. Ludzie nie za bardzo zastanawiali się nad organizacją tego wyjazdu, po prostu wiedzieli, że chcą, muszą, marzą o tym, by tu być. Znajomym, którzy mnie pytali, czy moim zdaniem uda im się w dniu pogrzebu być blisko placu, mówiłem, że nie jestem pewien, czy będą po właściwej stronie Tybru, a co dopiero blisko bazyliki. I co dla mnie było uderzające - nikogo z tych ludzi to nie odstraszyło. Oni mówili: trudno, to będziemy po drugiej stronie, ale będziemy. Mając do wyboru: obejrzeć to w telewizji albo na telebimie na jakimś placu, woleli przyjechać i być w tłumie w Rzymie. To było niezwykłe i jakąś nagrodą dla nich wszystkich okazało się, że nie było ostatecznie tak źle. Niemal wszyscy, którzy przyszli odpowiednio wcześnie, byli nie tak daleko od bazyliki. Wszyscy tam mieli poczucie, że to będzie najbardziej niezwykły pogrzeb w historii Rzymu, który przez tysiące lat i tak już sporo widział, ale też pewnie w historii świata. Tak jak za czasów rzymskiego imperium - to miasto znów stało się stolicą świata. Świat jeszcze tego nie przeżywał; tyle głów państw; przywódcy Syrii, Izraela, Stanów Zjednoczonych, Indii, Francji, Niemiec, niemal wszyscy przywódcy europejscy, przedstawiciele krajów niechrześcijańskich. W tym było coś absolutnie niezwykłego i byliśmy przekonani, że z żadnego innego powodu takie spotkanie nie byłoby możliwe; że kiedy tydzień wcześniej CNN mówił, że umarł wielki człowiek, ale konserwatysta i ortodoks, to się okazało nagle bez sensu. Wyznawcy innych religii chcieli przyjechać i pochylić przed nim głowę. Nie wszyscy wierzą, że Chrystus jest drogą do zbawienia, ale wszyscy wiedzieli, że nikt nie zrobił więcej dla porozumienia pomiędzy religiami i pokoju na świecie niż ten „ortodoks i konserwatysta”. Mieliśmy absolutne poczucie wyjątkowości chwili. Często zdarzało nam się używać słów: „oto historia dzieje się na naszych oczach” - kiedy Polska przystępowała do NATO, w dniu referendum unijnego, kiedy „wchodziliśmy” do UE - 1 maja 2004. Tym razem mieliśmy przekonanie, że to wydarzenie historycznie, które z niczym nie może być porównywalne. I to jest opowieść o tym człowieku i 26 latach, przez które tworzył historię. Wiedzieliśmy, że nie jesteśmy w stanie tego wszystkiego ogarnąć. Biskup Jan Chrapek powiedział kiedyś, że wielkość tego pontyfikatu zrozumiemy dopiero po 20 latach, i pewnie miał rację. W każdej stacji telewizyjnej jest newsroom, gdzie na kilkunastu monitorach widnieje podgląd tego, co pokazują inne wielkie stacje - amerykańskie, niemieckie, brytyjskie, włoskie, arabskie, japońskie. I chyba po raz pierwszy w dziejach telewizji na świecie zdarzyło się, że na wszystkich monitorach, pokazujących programy informacyjne nadawane na całym globie, był jeden i ten sam obraz - to był pogrzeb Jana Pawła II. Nawet 11 września 2001 roku, kiedy zaatakowano wieże WTC, pokazywała to zdecydowana większość stacji, ale nie wszystkie. Teraz to była najważniejsza wiadomość. Tym razem naprawdę świat stanął w miejscu i „przybył” na pogrzeb Jana Pawła II, ten świat, który jest jakoś opleciony kablami telewizyjnymi i antenami satelitarnymi. To było niepowtarzalne, i wszyscy dziennikarze, którzy widzieli te dziesiątki monitorów z jednym i tym samym obrazem, byli tym porażeni. Nawet jeśli spodziewaliśmy się skali tego pogrzebu, to i tak okazało się, że przeszło to najśmielsze oczekiwania. Czy możesz opowiedzieć o uczestnictwie w tym wydarzeniu, w przecież, bądź co bądź, ceremonii religijnej, we mszy św. żałobnej, która - jak każda msza - jest uobecnieniem ofiary Chrystusa, tyle, że podczas niej są jeszcze te przejmujące momenty: wniesienie prostej, cyprysowej trumny z ciałem Papieża na plac, położenie jej wprost na gołej ziemi, położenie na trumnie Ewangeliarza? Jakie były reakcje ludzi, kiedy wynoszono trumnę? Jeden z dziennikarzy tu, w Polsce, powiedział mi potem, że na pogrzebie można było bardzo wyraźnie zobaczyć, że świat dzieli się na tych z Bogiem, i tych bez Niego. Ci obecni na pogrzebie reprezentują świat z Bogiem, utożsamiają się z fundamentalnymi wartościami, jakie niesie chrześcijaństwo dla cywilizacji. Natomiast ci wielcy nieobecni stawiają się poza nim, reprezentują świat bez Boga, który, jak było widać jest mniejszy, choć bardzo hałaśliwy. Czy to myślenie uznajesz za właściwe? Po kolei. Bardzo zazdrościliśmy pielgrzymom, będącym na placu. Widzieliśmy pewnie więcej od nich, ale byliśmy 50 m wyżej, na wzgórzu, tam, gdzie mięliśmy kamery. Byłem tam wtedy z ks. Mieczysławem Malińskim. Rozmawialiśmy tuż przed rozpoczęciem transmisji i tuż po niej. Było dla mnie niezwykłe, że stoję obok człowieka, który znał Karola Wojtyłę jeszcze z czasów sprzed wstąpienia do seminarium. Teraz zegnał nie tylko głowę Kościoła, ale po prostu przyjaciela z lat młodości. Miałem przekonanie, że on był myślami gdzie indziej niż na „naszym wzgórzu”. Może przypominał sobie ten dzień, gdy poznał Karola, gdy uciekali w Krakowie przed łapankami w czasie wojny, gdy zostali wyświęceni albo gdy jego przyjaciel został papieżem. Chyba nikt z obecnych wtedy w Rzymie nie znał Go dłużej niż on. Zapewne miał też poczucie, że Jan Paweł II jest po prostu nad nami i błogosławi nam „z domu Ojca”, jak ujął to później kardynał Ratzinger. O czym rozmawialiście? Ks. Maliński opowiadał mi, jak podejmowali decyzję o wstąpieniu do seminarium, mówił o swoim poczuciu, że jest taki obszar doświadczeń Karola Wojtyły, który dla niego był niedostępny - myślał o śmierci, która przez całe życie Wojtyły była obok. Przecież kiedy miał 9 lat, umarła jego matka, miał siostrę, która zmarła jeszcze przed jego urodzeniem, umarł jego starszy ukochany brat, umarł ojciec. Pan Bóg „zabrał” mu najbliższych. Może kto inny zbuntowałby się wtedy. On inaczej. Właśnie Bogu się poświęcił. Ile razy nam potem mówił, że „Bóg jest miłością”. Wierzył, że taki był Jego plan i teraz możemy go nie rozumieć, ale kiedyś pewnie go pojmiemy. Wierzył, że śmierć nie jest końcem, że po prostu musi nadejść, ale to tylko przekroczenie kolejnego progu. To nie znaczy, że młody Wojtyła był nieustraszonym bohaterem. Ks. Maliński opowiadał nam, ile razy razem bali się śmierci, bali się, że mogą być rozstrzelani, że wsadzą ich do ciężarówki i wywiozą do obozu koncentracyjnego. Bał się jak każdy młody chłopak, ale wszyscy, którzy go znali, mówili, że zawsze był trochę poważniejszy niż oni. Zadawał sobie trudniejsze pytania i szukał trudniejszych odpowiedzi. A po latach miał tak wielką siłę w głosie, gdy mówił: „Nie bójcie się! Otwórzcie drwi Chrystusowi!”. To była jakaś droga, do której doszedł na Placu św. Piotra, w dniu inauguracji pontyfikatu, także przez doświadczenia cierpienia i śmierci najbliższych sobie ludzi, i może właśnie dlatego mógł to mówić z taką wiarą. Pogrzeb trwał prawie 3 godziny. Siedzieliśmy na krawędzi wzgórza, odwróceni plecami do Placu św. Piotra, przed nami był telewizor. Starałem się patrzeć na monitor, żeby widzieć zbliżenia kardynałów, trumny, pielgrzymów, i jednocześnie na plac. Ks. Maliński ani razu nie spojrzał w telewizor. To było dla mnie niesamowite i do dziś zastanawiam się, dlaczego. Może spojrzenie z bliska na trumnę z ciałem jego przyjaciela było dla niego za trudne? Patrzył tylko z oddali na plac, odwrócił się tyłem do monitora. Może tylko tak można było właśnie w pełni uczestniczyć w nabożeństwie? Gdy patrzymy w telewizor, tak naprawdę oglądamy to jak... film, a on nie chciał, żeby tak było? Dla wiernych na placu wszystko nie było tak dosłowne jak w telewizji. Oglądając transmisję, skupialiśmy się na szczegółach: widzianej z bliska trumnie, leżącej na niej Ewangelii, twarzy kogoś, kto mówi, prezydentach, tym, czy podadzą sobie ręce. Ks. Maliński uczestniczył w tym wszystkim zupełnie inaczej. Wiele osób mówiło mi później, że w tamtym czasie miało się poczucie, że media im towarzyszą, że telewizja nigdy nie była im tak bliska, że to było jakieś wspólne przeżywanie. A jednak wydaje mi się, że ks. Maliński wtedy, na krawędzi tego wzgórza, pokazał, że jest jakaś granica, że telewizja to jednak zimny obraz, że jeśli chce się coś przeżyć, jak człowiek tak wierzący jak On, głębiej niż my, to może lepiej patrzeć z daleka i słuchać. To było dla mnie uderzające. Ale też nigdy w historii świata nie było i być może nigdy już nie będzie takiej chwili, w której okazało się, jak wielkim dobrodziejstwem i Bożym wynalazkiem jest TV, bo dzięki niej grubo ponad miliard ludzi na świcie, a może i więcej, ludzi wszystkich ras, religii i światopoglądów, mógł jakoś śledzić to wydarzenie. A w centrum obrazu była ta prosta, cyprysowa trumna na placu, a na niej Ewangeliarz, z którego kartami wiatr wyczyniał różne rzeczy. Trudno było potem nie pisać, że to ów Duch, Pneuma, Spiritus, Ruah był tam obecny, rozwiewał szaty kardynałów, zwiewał z ich głów piuski... Czy też postrzegałeś to jako znak, tę Ewangelię, którą w pewnym momencie wiatr zamyka. Ja pomyślałem wtedy - co za paradoks: największy człowiek naszych czasów w tym, co po nim „po ziemsku” zostało, zamknięty w skrzynce; człowiek, który nie znał granic i barier, który otwierał bariery serc, teraz spoczywa zatrzaśnięty w pudle z kilku desek. Nie, to niemożliwe, tak być nie może, to nieprawda. Jest taka opowieść o tym, jak kardynał Wojtyła w Krakowie wezwał do siebie młodego księdza, który strasznie narozrabiał. Dość zdecydowanie zwrócił mu uwagę. Po czym zapytał, czy ten ksiądz mógłby go wyspowiadać. Ten człowiek, który miał nad tamtym księdzem pełnię władzy, miał też przekonanie, że wobec Boga są równi i „zwykły” ksiądz może wyspowiadać kardynała, który przed chwilą zwracał mu uwagę. Wielu ludzi uważa, że jako lepsi od innych zasłużyli sobie na szczególne względy i uznanie. Jan Paweł II był ostatnią osobą, która by tak pomyślała i dawał tego przykład swym życiem. I nam też wydawało się absurdalne, że on leży w drewnianej trumnie, ale tak przecież musi być. Co do leżącej na trumnie Ewangelii - to jest już tradycją w Watykanie. Leżała też na trumnie Pawła VI i Jana Pawła I. Na trumnie Jana Pawła II położył ją ks. Konrad Krajewski. To musiało być niezwykłe przeżycie, bo zapewne miał poczucie, że Papież patrzy na niego z góry. Podczas pogrzebu Jana Pawła I padał deszcz i strony Ewangelii szybko przesiąkły wodą. Były zbyt ciężkie, by wiatr mógł je przewracać. Do końca pogrzebu Ewangelia była otwarta. Tłumaczymy teraz pewne wydarzenia tak, jak nam wygodniej, ale dlaczego nie mamy tego robić? Można by bowiem pomyśleć, że Jan Paweł I był papieżem tylko przez 33 dni i zdążył Ewangelię jedynie otworzyć. Droga Jana Pawła II była pełna, trudno sobie wyobrazić, by ktoś zrobił więcej w życiu jako człowiek i jako papież niż on. W pewnym momencie Bóg powołał go do siebie i ten wiatr, Duch Święty, zamknął Ewangelię, zamknął opowieść Jana Pawła II, a my w tym uczestniczyliśmy, cały świat na to patrzył. Dla wszystkich był to rzeczywiście wstrząsający moment. Liturgii tej przewodniczył i homilię wygłosił dziekan Kolegium Kardynalskiego, kardynał Ratzinger, były już prefekt Kongregacji Doktryny Wiary, człowiek bardzo bliski Papieżowi, o czym wszyscy wiedzieli. Jak była przyjmowana jego homilia? Słuchałeś jej z ks. Malińskim. Czyją komentowaliście? Słuchając, co on mówi, pewnie zastanawiałeś się, na co zwrócić uwagę, i czy to okazało się potem głównym akcentem w przekazach innych mediów? Tutaj, w Polsce, ta homilia była szeroko cytowana, pokazywano jej obszerne fragmenty, zwłaszcza jej zakończenie, bardzo poruszające, o tym, jak kardynał mówi o ostatnim pojawieniu się Jana Pawła II w oknie swego apartamentu w Niedzielę Wielkanocną, o ostatnim błogosławieństwie Urbi et Orbi oraz fragment: „Możemy być pewni, że nasz ukochany Papież stoi teraz w oknie domu Ojca, patrzy na nas i nam błogosławi. Tak, błogosław nam Ojcze Święty, powierzamy Twoją duszą Matce Bożej, Matce, która prowadziła Cię każdego dnia i zaprowadzi Cię teraz do wiecznej chwały Swego Syna”. Właściwie, moim zdaniem, kardynał zdobył sobie tym zdaniem serca ludzi, tych, którzy jeszcze go jakoś nie akceptowali, czy patrzyli na niego w perspektywie takiego konserwatywnego pancerza, tym zaczął sobie zdobywać serca ludzi zwłaszcza w Polsce. To był również pięknie skomponowany traktat o Piotrze: Wojtyła - Piotr... W Watykanie, od chwili gdy Jan Paweł II znalazł się w Gemelli, mieliśmy poczucie, że to jest trochę droga Piotra. To, co on sam wywołał, przypominając po latach, że tuż po wyborze na papieża przypomniał sobie fragment z Quo Vadis, w którym Piotr chce uciec z Rzymu, a jednak zawraca. Myślę, że wszyscy przyjęliśmy tekst Ratzingera wspaniale, bo jak wybrać fragment Ewangelii, który może być podsumowaniem tego pontyfikatu albo drogi tego człowieka - wielkiego Papieża, którego przez 26 lat każdy krok obserwował cały świat? Wybór Ratzingera był doskonały. To opis siły Jana Pawła II: „kiedy byłeś młody, szedłeś tam, gdzie chciałeś” - i tak było. Potem: „ale będzie czas, gdy ktoś Ciebie opasze i poprowadzi za sobą” - i znowu tak było, gdy Papież stracił już siły. Jan Paweł II musiał, jak mało kto, przeżywać swoją słabość fizyczną, swoje cierpienie, to, że nie jest już tak silny, nie ma w sobie tej siły, jaką miał w roku 1978. Chciałby móc mówić mocnym głosem, chciałby, żeby świat widział jego silny krok - a nie mógł, i się na to z pogodą ducha godził. Wiedział, że takie były wyroki Opatrzności, ale to była też droga opisana w Ewangelii, którą zacytował kardynał Ratzinger. Myślę, że trudno byłoby sobie wyobrazić kogoś, kto by cieplej mówił „o naszym ukochanym Papieżu, Janie Pawle II”. I wtedy, tego dnia w Watykanie, w Rzymie, nikt nie miał wątpliwości, że Papież jest tam na górze i patrzy z domu Ojca i błogosławi. Bardziej już uśmiechnięty niż w tę Niedzielę Wielkanocną, kiedy widzieliśmy jego twarz tak zmęczoną cierpieniem. Kardynał Ratzinger opisał ten widok, który myśmy tam wszyscy wtedy na placu „widzieli”. To był taki moment, kiedy wielu ludziom, którzy nie mieli okazji spotkać się z nim, po raz pierwszy kardynał mógł wydać się tak serdeczny. To jest oczywiście tradycja, że homilię pogrzebową zmarłego Papieża wygłasza dziekan Kolegium Kardynalskiego, ale gdyby można było wybrać, który z kardynałów mógłby w tym przypadku najlepiej to zrobić - to właśnie on - Ratzinger. Był w nim wielki spokój. Dla mnie to było najbardziej zaskakujące. Na koniec mszy, z tyłu Placu św. Piotra, tam, gdzie nie było dostojników, a gdzie byli przede wszystkim młodzi pielgrzymi - zaczęły się krzyki. Takie, jakie tam słyszało się przez wszystkie lata pontyfikatu: „Giovanni Paulo”. Skandowano to tak, jakby to był radosny dzień, tak jak w czasie jego audiencji generalnych, jak w niedziele na Placu św. Piotra, gdy pokazywał się w oknie. Nagle przez chwilę atmosfera zrobiła się niemal stadionowa. Jeżeli patrzył na to z góry, a wszyscy mieli poczucie, że tak jest, to musiał się uśmiechnąć. Byli tam ci, do których mówił: „Ja was zawsze szukałem, a teraz przyszliście do mnie”. I Ratzinger nie próbował im przerwać. Nie próbował dalej kontynuować mszy. Dał się tym młodym ludziom wykrzyczeć. To było ich „święte” prawo. Ten, jakby ktoś powiedział, konserwatywny, tradycyjny kardynał wiedział, że jest czas, kiedy młodzi ludzie muszą się wykrzyczeć - to był ten czas. I on im na to pozwolił. Ta msza pogrzebowa z jednej strony była przepełniona smutkiem, żalem, cierpieniem milionów ludzi, bo oni daliby wszystko, żeby Papież był z nimi o dzień dłużej, ale z drugiej strony była w niej jakaś radość. Ta radość była wypisana na transparentach, które przynieśli na pogrzeb: „Już się nie boimy”. Elementem każdej mszy św., a więc takie tej pogrzebowej, jest znak pokoju, kiedy na wezwanie celebransa: „Przekażcie sobie znak pokoju”, ludzie przeważnie podają sobie ręce, czasem tylko zwracają się do siebie. Ten moment, jak cały ten pogrzeb, był także niezwykły. Media całego świata zwracały uwagę na to, że był to dzień pojednania. I zadawano sobie pytanie, na jak długo. Komentatorzy polityczni roztrząsali wagę uścisków dłoni prezydentów krajów Bliskiego Wschodu, krajów dotychczas zwaśnionych - czy to będzie coś więcej niż tylko symboliczny gest, czy to będzie zapowiedź drogi pokoju, o która tak zabiegał cały czas Jan Paweł II. A w Polsce emocjonowano się tym, że Lech Wałęsa podał rękę Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, a sekundował temu Tadeusz Mazowiecki. Jaki tam na miejscu był odbiór przez dziennikarzy tego aspektu, tego wymiaru pojednania? Miałem poczucie, że to jest coś więcej niż tylko gest, pusty symbol, że stało się tak nie tylko dlatego, że po prostu wypadało podać sobie ręce. Na granicy izraelsko-syryjskiej niemal codziennie padają strzały, co kilkanaście dni ktoś tam ginie, po stronie izraelskiej albo syryjskiej. Jeżeli przywódcy Izraela i Syrii, co wcześniej naprawdę wydawało się niewyobrażalne - podają sobie w Watykanie ręce, to też był symbol tego pontyfikatu i triumfu Jana Pawła II. W żadnym innym miejscu, z żadnej innej okazji nie byłoby to możliwe. I też jeżeli przez tyle lat było tyle okazji, żeby Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski podali sobie ręce, a jednak do tego nie doszło - to możemy mieć pewność, że jeśli na pogrzebie Jana Pawła II, by do tego nie doszło, to pewnie nigdy nie bylibyśmy tego świadkami. To też było niezwykłe, że po raz pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych był na pogrzebie Papieża. Przyjechał z żoną, z ojcem i Biłem Clintonem. To dla nich było zupełnie oczywiste, że tego dnia muszą być w Watykanie. I był tam też John Kerry, rywal Georga W Busha z kampanii prezydenckiej 2004 roku. W tym kontekście żenujące było zachowanie naszych niektórych posłów, którzy tam wtedy podchodzili tuż przed mszą do tych znanych ludzi i robili sobie z nimi zdjęcie, jak z misiem na Krupówkach. A jak w tym kontekście odbierana była nieobecność prezydenta Rosji Władimira Putina, który demonstracyjnie tam nie przyjechał? Pomyśleliśmy, że to było po prostu małe i głupie, zwłaszcza jeżeli był tam np. prezydent Iranu, który mógłby mieć więcej pretensji do Kościoła katolickiego i chrześcijan niż prezydent Rosji. Prezydent Iranu musiał odczuwać spory dyskomfort, stojąc kilka albo kilkanaście metrów od prezydenta Izraela i prezydenta USA, a jednak tam był. Nie podali sobie co prawda rąk i tak przemyślano ich obecność, aby nie musieli przejść obok siebie, ale mimo wszystko było to wydarzenie bez precedensu. Zwłaszcza, że niedługo przed śmiercią Papież przekazał ikonę Matki Bożej Kazańskiej Moskwie, a wcześniej Putin był u niego w Pałacu Apostolskim, kilkakrotnie z nim rozmawiał, znał go. Jeśli jeździł do Papieża i był przyjmowany przez niego - to dlaczego teraz nie przyjechał? Kiedy jego „przyjaciel”, George Bush, tam był i klęczał przy ciele Jana Pawła II, choć tak samo jak Putin nie jest katolikiem. Ale w tym wszystkim nam się wydawało, że to jest nieistotne. Jeśli Putina tam nie ma, to tylko on coś na tym traci. I druga rzecz, na którą wszystkie światowe i polskie media zwracały uwagę, to kwestia uznania świętości Papieża przez aklamację. Owe napisy „Sancto Subito” - „Święty natychmiast” - obecne na placu. No i potem komentarze. To oczywiście był uderzający widok, kiedy na placu zobaczyliśmy tyle transparentów z napisami: „Santo, santo” albo „Santo Subito”. Oczywiście zadawaliśmy sobie pytanie już tamtego dnia, czy rzeczywiście proces beatyfikacyjny może być tak szybki. Takie ogłoszenie świętości za sprawą woli głosu ludu następowało w pierwszym tysiącleciu, potem Kościół to uporządkował i droga do beatyfikacji stała się bardzo długa. W wypadku Joanny d’Arc trwała kilka stuleci. Prawie doszło do precedensu po śmierci papieża Jana XXIII w 1963 roku. Trwał wtedy Sobór Watykański II i pojawił się pomysł, żeby wszyscy obecni tam kardynałowie podjęli decyzję o uznaniu świętym zmarłego papieża przez aklamację. Jednak Paweł VI, nowy papież powiedział: „Nie, powinniśmy przejść taką samą drogę, jak w przypadku wszystkich innych świętych”. Kościół nie patrzy w perspektywie kolejnego tygodnia ani roku. To jest jedyna instytucja, która trwa 2000 lat. Dla niej kilka lat oznacza: „natychmiast”. Trudno sobie wyobrazić bardziej niewdzięczne zadanie niż rola „adwokata diabła” w przypadku procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II. Jest postulator, który wnosi o uznanie jego świętości, ale musi być też ten, który zgłasza wątpliwości, podważa argumenty zwolenników beatyfikacji. Nikt chyba nie chciałby być w skórze tego, który miałby podważać świętość Jana Pawła II, ale Kościół przez tę drogę musi przejść. Oczywiście, każdy z nas wolałby, żeby to się stało po tygodniu, ale na pewno nic się nie stanie, jeżeli na ogłoszenie Papieża błogosławionym trzeba będzie czekać nawet kilka lat. Na pewno wielu ludzi już w dniu pogrzebu modliło się nie za spokój duszy Jana Pawła II, a modliło się do niego. Wierzyli, że w niebie będzie interweniował w naszych sprawach. Dla włoskich dziennikarzy uderzające też było zachowanie Polaków na pogrzebie. Było np. takie małżeństwo, które nie zdążyło dojść do Placu św. Piotra, i widząc, że nie uda im się tam dostać, a msza się już kończy, uklękli na środku ulicy, tam, gdzie byli, i zaczęli się po prostu modlić. Dla mnie najbardziej przejmujące pożegnanie, jakie pamiętam z tamtego dnia, to widok młodej dziewczyny, która mogła mieć może 20 lat. Stała na Placu św. Piotra, gdy wszyscy już powoli odchodzili. Ona się uśmiechnęła, popatrzyła w stronę tego okna, w którym widzieliśmy Jana Pawła II przez tyle lat, podniosła dłoń do ust i przesłała w tamtą stronę pocałunek. Tylko tyle. Może, w porównaniu do homilii kardynała Ratzingera, to był tylko taki śmieszny gest, ale było to tak szczere i autentyczne. Widziało to kilku fotoreporterów, którzy w tym momencie po prostu zbaranieli. Nie wiem, czy powstało jakieś zdjęcie. Ja go nie widziałem. To była dziewczyna, która żegnała swojego Papieża i nie było w tym nic niestosownego. Może innego papieża nie dałoby się tak żegnać, Jego tak. Tak jakby podeszła i pocałowała Go w policzek. Pożegnała Go jak ukochanego dziadka, którego się nie żegna na zawsze, tylko odprowadza na dworzec. Ktoś klęczał na ulicy, ktoś mówił różaniec, ona posłała pocałunek - i wszystko tak naturalne i stosowne wobec tego Papieża. Tamten dzień obfitował w wiele wymownych znaków. Po mszy św. trumnę z ciałem Papieża z powrotem wniesiono do Bazyliki św. Piotra. Niosący trumnę na swoich ramionach, - ci sami mężczyźni, którzy zwykłe nosili sedia gestatoria - przed wejściem do bazyliki, odwrócili się i podnieśli trumnę tak, jakby spoczywający w niej Papież stanął twarzą do ludzi zgromadzonych na placu i zwrócony w ich stronę, żegnał się, jakby chciał jeszcze ostatni raz spojrzeć na ten plac. Dla wielu był to bardzo wzruszający moment. Tak rzeczywiście było. Pamiętam, byłem kiedyś w garażu papieskim, tam, gdzie stały samochody Jana Pawła II i widziałem z bliska to ponad dwudziestoletnie papamobile. Stary fiat, którym Papież jeździł po placu w czasie audiencji generalnych. A teraz ta podniesiona trumna... to było takie drugie pożegnanie od chwili, kiedy przeniesiono jego ciało na marach z Auli Klementyńskiej do bazyliki, potem wyniesiono trumnę na plac, gdzie po raz ostatni, można powiedzieć, w jakimś sensie „zobaczyliśmy” Papieża. Kilka razy zamykały się za nim te drzwi, a teraz już po raz ostatni. Ale chyba ta homilia Ratzingera pomogła. Mieliśmy poczucie, że patrzy na nas z góry i uśmiecha się tak, jak zawsze. Ale to rzeczywiście był przejmujący moment, kiedy ta trumna zniknęła już w bazylice i tylko kilkanaście osób mogło jej do końca towarzyszyć. I tak, jak życzył sobie Papież w testamencie, złożono go w bardzo prostym grobie. To tylko płyta leżąca na ziemi. I jeszcze jedno - tam jest włożona tuba z krótką biografią Jana Pawła II. Co by zrozumiał człowiek, który otworzy tę tubę dajmy na to za 400 lat, gdyby były prowadzone jakieś prace archeologiczne, a jakimś zbiegiem okoliczności nie zachowałyby się opisy wydarzeń z przełomu XX i XXI wieku? Co on zrozumie o życiu zmarłego? Nic. Wiedzieliśmy, że to jest historia, której nie da się zamknąć na jednej stronie w kilku zdaniach. A z drugiej strony jest w tym coś symbolicznego, że to życie zostało zapisane tam i razem z Papieżem złożone do trumny. Bardzo symboliczny był też gest nałożenia jedwabnej chusty na twarz zmarłego przez arcybiskupa Piera Mańniego i arcybiskupa Stanisława Dziwisza rano tego dnia przed uroczystościami pogrzebowymi. To nowy gest w papieskim ceremoniarzu pogrzebowym? Powiem szczere, że to jest dla mnie jedna z tajemnic. Nie do końca rozumiem ten gest. Ciało Papieża złożono w podziemiach bazyliki, potem kardynałowie modlili się tam przy grobie... I już wtedy stało się jasne, że nieuprawnione jest przekonanie, że teraz, po śmierci Papieża Polaka, Polacy nie będą już przyjeżdżać, pielgrzymować do Rzymu. Jeszcze tego dnia, odchodząc już od bazyliki, spotykaliśmy tysiące Polaków. Wielu z nich żałowało, że ich bliscy nie przyjechali z nimi, bo bali się, że będzie tu „istny koniec świata” - ponad pięciomilionowy tłum w jednym mieście. Okazało się, że pielgrzymów było mniej i o wiele więcej osób mogłoby przyjechać i być tu razem w takiej chwili. Tam było wielu starszych ludzi, którzy często z trudem chodzili. Wielu z nich nie miało nawet dość pieniędzy, żeby coś kupić do jedzenia. Jedli to, co ze sobą przywieźli, a potem już nic, ale to nie było dla nich ważne. Te spotkania po pogrzebie były naprawdę wzruszające i niesamowite. Jeden z naszych reporterów opowiadał mi, jak był na dworcu Terminii i żegnał jakąś grupę powracającą do Polski. Oni powiedzieli mu: „Wrócimy tu. Musimy pomóc nowemu Papieżowi. Trzeba go będzie wesprzeć. Musi wiedzieć, że Polacy mu pomogą”. I to było piękne, bo myśmy zadawali sobie pytanie, jak Polacy przyjmą nowego papieża? Może dla nas to będzie najtrudniejsze? Myśleliśmy o tym, patrząc w to okno, w którym tyle razy widzieliśmy Jana Pawła II. A przecież musi tak być, że niedługo ktoś inny się w nim pokaże. Jak to, w oknie naszego Papieża stanie ktoś obcy? Właśnie tak. I ta reakcja tych ludzi na dworcu była taka, jaka powinna być. Fantastycznie zachowywali się tego dnia Polacy. I następnego dnia w gazetach ukazywały się artykuły pełne szacunku dla Polaków, którzy tu byli, i pokazujące wzruszenie Włochów, którzy patrzyli, jak Polacy żegnali swego rodaka - z jakim spokojem, godnością, wzruszeniem, modlitwą. Dziennikarze przytaczali też prośby Polaków o podziękowaniu dla rzymian za tak dobre przyjęcie, za gościnę. Rzeczywiście tak było. Można narzekać często na Włochów: na bałagan, niezorganizowanie, niepunktualność, ale w te dni, kiedy ponad milion ludzi stało w kolejce do bazyliki i potem, w dniu pogrzebu, Włosi ze swego zadania wywiązali się po prostu perfekcyjnie. Nie sposób to było zrobić lepiej. Uważam, że to trzeba im oddać. Tego wieczoru rozmawiałem z Georgem Weiglem - autorem, według mnie, najlepszej biografii Jana Pawła II Świadek nadziei. Pytałem go, czy teraz, znając całe życie zmarłego Papieża, zmieniłby tytuł? Czy wydarzyło się coś, co powoduje, że ta książka powinna być inna? Nie miał wątpliwości, że „świadek nadziei” to słowa wciąż najlepiej do niego pasujące. Pogrzeb to tylko potwierdził. Co mogłoby budzić większą nadzieję niż to, że ci ludzie, o których pojednanie Papież tyle razy się modlił - teraz byli razem przy nim? Myślę, że mamy świadomość ułamka tego, co zrobił Papież. Kiedy mówimy, jak bardzo zmienił świat, to mamy na myśli Polskę, Europę, mur berliński. A przecież już w samych początkach pontyfikatu np. zażegnał konflikt zbrojny pomiędzy Argentyną i Chile, o czym mało kto dzisiaj pamięta. Traktat pokojowy pomiędzy tymi krajami został podpisany właśnie w Watykanie, żeby uznać znaczenie mediacji Jana Pawła II. Kiedy spotykałem młodych Chilijczyków i pytałem, co dla nich było ważne w tym pontyfikacie, oni mówili, że dzięki niemu nie było wojny - „mój ojciec poszedłby do wojska, gdyby nie ten Papież, może by zginął”. Oni o tym pamiętają. Co może budzić większą nadzieję, że w tym pożegnaniu uczestniczyli wszyscy wielcy poza Putinem. Choćby byli najbardziej skłóceni wielu było w stanie podać sobie ręce. „Świadek nadziei” idealnie wciąż pasuje do całego pontyfikatu Jana Pawła II. Weigel przyznał, że dodałby tylko jedno - Jan Paweł II Wielki. Powiedział to, co już wcześniej stwierdził kardynał Sodano. A przecież tylko trzech papieży w historii Kościoła było uznanych za Wielkich. Tego wieczora, tego dnia, nikt nie miał wątpliwości, że Jan Paweł II był wielkim papieżem. George Weigel odbył z Papieżem 30 długich rozmów, miał wgląd w bardzo niedostępne zazwyczaj dokumenty archiwów watykańskich. Pisząc biografię, zastrzegł sobie, że nikt nie będzie w nią interweniował - w to, co i jak pisze. Tak rzeczywiście było. Nikt nie próbował przekonywać go, że cokolwiek powinien zmienić. I on, patrząc na pewno z wielkim szacunkiem i uznaniem na Jana Pawła II, patrzył na niego też jak historyk - chłodno, racjonalnie, obiektywnie. I on tamtego dnia był całkowicie przekonany o jego wielkości. Pojawił się też wtedy temat, kto może podjąć jego dzieło? O tym rozmawialiśmy już, gdy „Wiadomości” się skończyły. Kto może być następcą Wielkiego Papieża, kto może zmierzyć się z takim wyzwaniem. Weigel powiedział: „Ja nie mam wątpliwości, że to będzie Ratzinger. I to stanie się bardzo szybko. Nie ma nikogo innego”. Był o tym głęboko przekonany. Wtedy w piątek, w dniu pogrzebu. A czy wiadomo, że uzupełni biografię Papieża? Dopisze jej koniec? Tak. Ale nie zmieni tytułu. IV DZIEŃ CZTERDZIESTY CZWARTY - DZIEŃ SZEŚĆDZIESIĄTY TRZECI sobota, 9 kwietnia - czwartek, 2005 r. Postanowiliśmy pójść tropem tych transparentów, które pojawiły się na pogrzebie. Tuż obok Placu św. Piotra jest siedziba Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych. Chyba specjalnie tak powieszono transparent, żeby z okien tej kongregacji widać było go najlepiej - wielki napis „Giovanni Paulo II - Santo”. Wyzwanie, które stoi przed wszystkimi pracownikami kongregacji przez cały czas. Mają o tym pamiętać. Rozmawialiśmy z sekretarzem kongregacji, arcybiskupem Edwardem Nowakiem. Pytaliśmy go, jak szybko możliwa jest ta beatyfikacja, jak długo to może trwać. I arcybiskup powiedział coś, co potem kolejne wydarzenia potwierdziły - w Kościele katolickim papież ma pełną i niepodzielną władzę ustawodawczą, sądowniczą i wykonawczą. I tak naprawdę wszystko zależy od decyzji nowego papieża. Tak arcybiskup mówił wtedy, dzień po pogrzebie - papież może podjąć każdą decyzję. Nie miał wątpliwości, że do kongregacji wpłynie wniosek o rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego. Najpierw Jan Paweł II zostanie ogłoszony Sługą Bożym, a od nowego papieża będzie zależało, jak szybki będzie mógł być ten proces. W świetle prawa kanonicznego proces beatyfikacji może się rozpocząć nie wcześniej niż po 5 latach, ale papież nie musi się trzymać tego zapisu i jak wiemy, tak się właśnie stało. Arcybiskupowi wydawało się, że potem proces ten może być wyjątkowo szybki, tak jak w wypadku Matki Teresy z Kalkuty - mniej niż 5 lat. Siedziba kongregacji jest niezwykłym miejscem - są tam wręcz bezcenne dokumenty. Część archiwum została zrabowana przez ludzi Napoleona, którzy wywieźli całe archiwum do Paryża. Na szczęście większość dokumentów wróciła do Rzymu. Są tam listy wielu królów do papieży w sprawie ogłoszenia świętym kogoś, kto był mieszkańcem ich państwa, ich rodakiem. Ja miałem w ręku np. pismo Jana Kazimierza. Arcybiskup Nowak był pełen entuzjazmu i wiary, że proces Jana Pawła II będzie szybki, ale na pewno musi on potrwać. I może być tu mowa o latach. Kiedy wierni mówili na Placu św. Piotra „subito” - „natychmiast”, dla nich oznaczało to „jutro”, dla kardynałów zaś to może oznaczać dwa lata. A i to byłoby bardzo szybko. Wtedy, tego dnia był to temat nr 1. Wszystkie gazety włoskie cytowały zdanie: „Santo Subito” i to, że wierni już ogłosili Papieża świętym. Nikt nie miał wątpliwości, co do świętości Jana Pawła II. Pytanie tylko, jak długa jest droga do oficjalnego ogłoszenia tej świętości w Kościele. Przez cały czas jego pontyfikatu gromadzone były dokumenty, dowodzące cudów, których Bóg dokonywał jeszcze za życia Jana Pawła II. Pojawiały się już potem we włoskiej prasie różne doniesienia, np. o pewnym Amerykaninie chorym na nowotwór, za którego modlił się Papież. Chory wyzdrowiał. Ale to jest tylko jedna część potrzebnych świadectw. Ważne są jeszcze cuda, które się dokonują już po śmierci - bo to jest dla Kościoła dowodem, że Pan Bóg ma tę osobę blisko siebie i za jej wstawiennictwem czyni cuda. Dlatego zanim Jan Paweł II zostanie ogłoszony świętym, taką drogę musimy przejść. Potem we włoskiej prasie pojawiała się opinia - co niestety u nas podchwycono - jakoby arcybiskup Nowak w wywiadzie udzielonym następnego dnia przypuszczał, że już jesienią Jan Paweł może być ogłoszony świętym. Ja rozmawiałem z arcybiskupem w dniu, gdy „Corriere delia Serra” uczyniło nagłówkiem zdanie wyrwane z kontekstu wywiadu. Komentowano to potem w ten sposób, że Polacy znowu czują się tak, jakby nadal rządzili Watykanem. Jednak arcybiskup Nowak nie powiedział, że Papież zostanie ogłoszony świętym we wrześniu, tylko, że papież może podjąć każdą decyzję, także decyzję o przyśpieszeniu procesu beatyfikacyjnego. I wszyscy zaczęli żyć przygotowaniami do konklawe. Musi być ono ogłoszone między 15. a 20. dniem od śmierci papieża. I tak się stało. Jego datę wyznaczono na poniedziałek, 18 kwietnia. Jakie są zwyczajowe kroki kongregacji zanim rozpocznie się konklawe, jak to się odbywało, jak to postrzegaliście wy, dziennikarze? Jak to wyglądało medialnie, bo informacje o kardynałach były mocno ograniczone? Już wcześniej, w czasie obrad Kongregacji Ogólnej zapadła decyzja, podobno pod wpływem kardynała Ratzingera, żeby kardynałowie nie udzielali żadnych wywiadów. Zawsze obowiązuje zasada, że kardynałowi nie wolno kontaktować się ze światem w czasie konklawe. Ale tym razem już na pięć dni przed konklawe kongregacja postanowiła, że żaden kardynał nie będzie udzielał wywiadów. Z kardynałami nie mogliśmy więc rozmawiać, nie mogliśmy już ich o nic pytać. W niedzielę wszyscy kardynałowie, którzy mieli wziąć udział w konklawe - czyli ci, którzy nie skończyli jeszcze 80 lat - zamieszkali w Domu św. Marty. Ten dom został specjalnie do tego celu przystosowany z inicjatywy Jana Pawła II. Pamiętał on, w jak ciężkich warunkach mieszkali kardynałowie w czasie poprzedniego konklawe i chciał im trochę ułatwić życie. Wtedy oczywiście najczęściej zadawano sobie pytanie, kto może być następcą Jana Pawła II, kto może udźwignąć ten ciężar. Zanim pojawiały się nazwiska, pojawiały się hipotezy co do zasady dokonywania wyboru. Po pierwsze, spekulowano, że to nie może być ktoś młody, że Kościołowi potrzebny jest teraz taki „krótki, przejściowy pontyfikat”, aby przygotować się na wybór kolejny, może tak przełomowy jak wybór Karola Wojtyły. Tym razem uznano, że to nie jest czas na wybranie np. papieża czarnoskórego. Zresztą to było zabawne, że sam kardynał Arinze, który, jak się wydawało, spośród czarnoskórych kardynałów miał największe szansę, na pytanie, czy ma tego świadomość, odpowiedział: „Czy wyście powariowali? Przecież czarnego nie wybiorą”. Bawiła go sytuacja, kiedy był wymieniany jako jeden z papabili. Choć media dużo mówiły o takiej możliwości, to jednak wydawało się to raczej niemożliwe. Sugerowano, że pewnie będzie to osoba zaawansowana wiekiem, mająca 70, 75 lat. Raczej nie będzie to, jak w przypadku Wojtyły, kardynał mający mniej niż 60 lat. To eliminowało w tych typowaniach grupę kardynałów młodszych. Mówiono oczywiście, że jest zasada: „Kto na konklawe wchodzi papieżem, wychodzi kardynałem”. Powtarzano to zdanie bardzo często, ale jest ono - jak pokazują historie poprzednich wyborów - nie do końca trafne. Piusa XII wybrano w trzecim głosowaniu. Od początku konklawe w 1939 roku było niemal dla wszystkich oczywiste, że to właśnie on, kardynał Pacelli, powinien zostać papieżem. Był wcześniej nuncjuszem apostolskim w Berlinie, mówił doskonale po niemiecku, w obliczu nadchodzącej wojny wydawało się, że nie ma lepszego kandydata. To był doświadczony dyplomata i on najlepiej znał Niemcy spośród wszystkich kardynałów. Oczywiście poza kardynałami z Niemiec, ale wtedy było niewyobrażalne, aby nie-Włoch został papieżem. Wybór Jana XXIII też wcale nie był tak bardzo zaskakujący. Podobnie było z wyborem Pawła VI. Na konklawe, kiedy wybierano Jana XXIII, przyszły papież Paweł VI - Montini otrzymał kilka głosów, co było fenomenem, bo był wtedy jeszcze arcybiskupem. Już wtedy był tak silnym kandydatem. Wybór Jana Pawła I przewidziało kilka wielkich tygodników we Francji i np. tygodnik „Time”. Więc to wcale nie jest tak, że ci, którzy są wymieniani jako najpoważniejsi kandydaci, muszą przegrać. Poza tym jeszcze jedno. Kiedy umarł Pius IX po 32 latach pontyfikatu, wybrano Leona XIII, który już wtedy był schorowany. Bardzo się dziwił, czego chcą kardynałowie - żeby za rok było kolejne konklawe? Po czym był papieżem przez kolejne 25 łat. Myślenie „wybierzmy kogoś zaawansowanego wiekiem - to będzie krótki pontyfikat” może prowadzić donikąd. Kościół nie mógł sobie też w tej sytuacji pozwolić na „przejściowy pontyfikat”. Po Janie Pawle II Kościół potrzebował tytana. Tytana, który podejmie jego dzieło, który będzie papieżem po kimś, kto w dniu pogrzebu został uznany za wielkiego i świętego; po kimś kto dokonał niebywałego przełomu w Kościele, zmienił jego oblicze. Nikt nie oczekuje, że następny papież będzie taki, jak Jan Paweł II - on był niepowtarzalny. Żaden papież nie będzie taki, jak on i żaden pontyfikat nie będzie taki, jak ten. Ale bez wątpienia Kościół nie mógł sobie pozwolić na to, żeby zdecydować się na jakiś pontyfikat przejściowy. Oczywiście dokonano od razu podziału na stronnictwa. Kardynał Joseph Ratzinger był wymieniany jako jeden z głównych faworytów stronnictwa, nazwijmy je „konserwatywnym”, a kardynał Carlo Maria Martini uznany został za przywódcę „reformatorów”. Sugerowano, że ponieważ Martini przyznał się, że cierpi na chorobę Parkinsona, to może on tak naprawdę nie będzie kandydował, ale w czasie pierwszego głosowania oddane będą na niego głosy tylko po to, żeby pokazać, że istnieje jakaś opozycja wobec kardynała Ratzingera, i że to nie jest jedyny możliwy wybór. Wydaje mi się, że nie można myśleć o tym w ten sposób. Konklawe jest zupełnie inne niż jakiekolwiek wybory prezydenckie czy parlamentarne, w jakich my bierzemy udział. Każdy kardynał, kiedy oddaje głos, staje przed freskiem Sądu Ostatecznego. Jedną z najbardziej przejmujących jego wizji, jakie kiedykolwiek powstały. W tym czasie bardzo często w polskiej prasie przywoływano ten fragment „Tryptyku rzymskiego” Jana Pawia II - że kardynałowie staną właśnie tam i „On wskaże”. Przecież oni, stając przed tym freskiem, najpierw składają przysięgę, że oddają głos na tego, który - jak wierzą - powinien być papieżem. Więc gdyby któryś z kardynałów oddawał głos na Martiniego tylko dlatego, by pokazać Ratzingerowi, że istnieje opozycja wobec niego - to popełniałby grzech. Doskonale by wiedział, co robi. Myślę, że tak do końca nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, czym w ogóle jest konklawe, przed jakim wyborem ci ludzie stają. Mówiono o tym choćby po konklawe, na którym wybrano Jana Pawła II. Zawsze jest ważne, w jakiej sytuacji jest cały Kościół. Konklawe, na którym wybrano Karola Wojtyłę odbyło się po 33 dniach pontyfikatu Jana Pawła I. Ci kardynałowie byli w szoku. Mówił o tym potem kardynał Koenig: „Myśmy oddawali głos na Jana Pawła I i wierzyliśmy, że to on powinien być papieżem. Po czym nagle po 33 dniach Pan Bóg nam go zabiera. On coś nam chciał powiedzieć”. Może właśnie wtedy jak rzadko kiedy Kościół był gotowy na coś wyjątkowego. Mówiło się, że to październikowe konklawe w 1978 było o wiele bardziej rozmodlone niż to wcześniejsze, było głębsze. Ci ludzie musieli mieć poczucie, że stało się coś niezwykłego. Po 33 dniach umiera papież - zdrowy, pełny sił człowiek nagle odchodzi. Tym razem było zupełnie inaczej. Oni wybierali po prawie 27 latach pontyfikatu Jana Pawła II. Więc może nie byli tak mocno przekonani, że Kościół potrzebuje kolejnego wielkiego przełomu. Z grona kardynałów, którzy brali udział w konklawe z 1978 roku, było już teraz tylko dwóch i sytuacja była zupełnie inna. Wszyscy czekali na homilię, którą miał wygłosić w poniedziałek kardynał Ratzinger. To miała być ostatnia wskazówka przed konklawe. Myślę, że wiele osób było zaskoczonych tym, co kardynał powiedział, mając świadomość, że jest wymieniany jako jeden z najpoważniejszych kandydatów. Ratzinger kontynuował to, o czym pisał w rozważaniach, przygotowanych w tym roku na Drogę Krzyżową. Powtarzały się nawet niektóre jego ulubione porównania - te morskie. Wtedy: „Kościół jako tonąca łódź”, teraz mówił, że „łódeczka myśli wielu chrześcijan miotana jest przez różne fale - relatywizm, ateizm, komunizm”. Zastanawiano się, jak zachowałby się polityk na miejscu kardynała? Pewnie próbowałby zdobyć ten elektorat, który jeszcze go nie popiera. Starałby się zdobyć tych, którzy nie do końca pokładają w nim wiarę, uspokoić ich, że nie jest tak źle, jak przypuszczają. Po czym pojawiłyby się komentarze - „Myśleliśmy, że to taki twardy konserwatysta, a jednak jest otwarty, kto wie, czy nie zdecyduje się na jakieś reformy”. Polityk zrobiłby coś, co zwiększyłoby jego szansę. A Ratzinger tego nie zrobił. Był konsekwentny. Dokładnie tak samo opisał Kościół jak wtedy, kiedy był prefektem Kongregacji Doktryny Wiary. Pewnie właśnie to musiało zrobić na kardynałach porażające wrażenie, bo oni doskonale wiedzieli, że mówi to człowiek, który ma świadomość, że oddane będą na niego głosy, że może zostać papieżem. A ciągle mówi dokładnie to, co mówił wcześniej - że Kościół potrzebuje silnej i czystej wiary, że „kiedy my przestrzegamy wiernie zasad Ewangelii, doktryny Kościoła Katolickiego, to się mówi, że jesteśmy fundamentalistami”. Mówił, że od pewnych zasad nie może być odstępstwa. Że mamy szukać naszej wiary, ale jednocześnie musimy wiedzieć, że jesteśmy katolikami i co z tego wynika. To mówił kardynałom i to była dla wielu mocna, a nawet wstrząsająca wizja. Musieli być pod wrażeniem siły tego człowieka, który w takiej chwili nie próbuje nagle powiedzieć czegoś, co zdobyłoby mu przychylność „reformatorów”. Przesłanie było proste - „albo akceptujecie mnie takiego, jaki jestem z całą moją wiarą i moimi przekonaniami, albo nie. Ja poglądów nie zmienię”. I być może właśnie dlatego wielu kardynałów uznało wtedy, że to właśnie on powinien być papieżem i zdecydowało się na niego oddać swój głos. To mógł być decydujący moment. Myślę, że tak. Tak naprawdę Ratzinger szedł już drogą do tronu papieskiego od dawna. Te wszystkie jego wystąpienia: rozważania na Drogę Krzyżową, homilia na pogrzebie Papieża i ta homilia wygłoszona na mszy pro ligento papa - one układają się w całość. To człowiek o jasnej wizji Kościoła, który ma świadomość, jakie największe zagrożenia przed nim stoją i jaka może być na to odpowiedź. Zdaniem Ratzingera jedna odpowiedź: czysta, prawdziwa, szczera wiara, gdzie nie ma wątpliwości, co do tego, kim jesteśmy, jakie są podstawowe prawdy tej wiary, jaka jest doktryna Kościoła. On to mówił w Wielki Piątek i w dniu rozpoczęcia konklawe. Ale był też „Ratzinger uśmiechnięty”, którego wszyscy słyszeli na mszy pogrzebowej Papieża. Wiele osób myślało, że taki będzie w czasie homilii wygłaszanej przed konklawe, ale widać nie była to odpowiednia chwila. Nazajutrz w jednym z polskich dzienników ukazał się tytuł „Credo Ratzingera”. Miałem wrażenie, że chodzi w tekście o program kandydata na prezydenta... To pewne uproszczenie. Podzieliliśmy się na dwa obozy. Byli tacy, którzy uważali, że to nie jest jego program, jego wyznanie wiary. Moim zdaniem było jak najbardziej, to był cały Ratzinger! Nie można oczekiwać, że kandydat na papieża powie: jeżeli mnie wybierzecie, podejmę takie i takie decyzje. Konklawe to nie są wybory w demokracji. Ratzinger powiedział, w co wierzy i przed jakimi wyzwaniami stanie nowy papież, ktokolwiek nim będzie. Jak najbardziej można było na tej podstawie przypuszczać, jakie będzie credo nowego papieża, jeżeli to on nim zostanie. Po tej mszy św. kardynałów zamknięto w Kaplicy Sykstyńskiej, padły słowa „Extra omnes”, no i media, które żyją z informacji, przestały żyć na moment, informacja się urwała, rozpoczęło się wyczekiwanie na dym. Nerwowe? Kardynał skończył tamtą homilię wezwaniem: „Błagajmy Pana, aby po tak wielkim darze, jakim był Jan Paweł II, dał nam nowego pasterza według swego serca, który by prowadził do poznania Chrystusa, do jego miłości i prawdziwej radości”. Okazało się, że kardynałowie zdecydowali się na głosowanie jeszcze w poniedziałek, ale nie przyniosły one rezultatu. Pan nie dał nam jeszcze nowego papieża, dym był czarny. To dowodziło, że Kościół dalej szedł drogą Jana Pawła II. Po raz pierwszy w historii transmitowano moment, kiedy kardynałowie udawali się z Auli Błogosławieństw do Kaplicy Sykstyńskiej i tam składali przysięgę. Pamiętajmy, że dla nich to też było niezwykłe spotkanie, oni nie wszyscy się znają, wielu z nich po raz pierwszy się ze sobą widziało. Były przypuszczenia, że mogą nie głosować w poniedziałek, ale było to raczej niemożliwe. Oni musieli być strasznie ciekawi, jakie będzie to pierwsze głosowanie. Nikt wtedy nie czytał gazet uważniej niż oni. Byli ciekawi, o kim pisze się z sympatią, o kim niechętnie lub w ogóle, czyj wybór dziennikarze przyjęliby z entuzjazmem, a czyj ze wstrzemięźliwością, kogo wymienia się w gronie faworytów. Chcieli sprawdzić pewnie, czy przypuszczenia o podziale na te dwa potężne stronnictwa są prawdziwe. Bardzo natomiast uważali na to, by samemu nie zdradzić się z tym, co myślą. Zrobił to kiedyś kardynał Siri i dużo go to kosztowało. Udzielił wywiadu przed konklawe, na którym wybrano Jana Pawła I. Umówił się z dziennikarzem, że wywiad zostanie opublikowany w trakcie trwania konklawe, bo wtedy kardynałowie nie będą już mogli czytać gazet. Cokolwiek powie, dowie się o tym świat, ale nie oni, zamknięci w Kaplicy Sykstyńskiej. Gazeta jednak nie dochowała obietnicy i opublikowała ten wywiad w dniu konklawe. Rano, zanim się jeszcze zaczęło, kardynałowie mogli go przeczytać. W wywiadzie kardynał Siri dość bezwzględnie rozprawił się z kolegialnością w Kościele, mówiąc, że byłaby ona ścięciem głowy papieżowi, który musi sprawować rządy silną ręką. Było więc jasne, że Siri nie ma już szans, bo posunął się za daleko. W Watykanie wszyscy mają dobrą pamięć i nikt nie zapomniał o tamtym wydarzeniu. Ponieważ więc żaden z kardynałów nie mówił publicznie o swoich poglądach i faworytach, jedynym sposobem wysondowania sytuacji było głosowanie. Niektóre amerykańskie stacje telewizyjne wysłały swych operatorów na ulicę, z której widać okna w Domu św. Marty. Mniej więcej wiedzieli, kto w jakim pokoju mieszka i patrzyli, w których oknach pali się światło, czyli gdzie trwają narady, gdzie się spotykają kardynałowie. Nie wolno było im spotykać z nikim z zewnątrz, ale mogli przecież rozmawiać ze sobą po tym pierwszym głosowaniu. Gdyby go nie było - o czym by dyskutowali? Nie wiedzieliśmy, jak układały się głosy, ale czasem to, co się dzieje w Watykanie, trzeba czytać z takich, wydawałoby się błahych, znaków. Kardynał Joachim Meissner, kiedy opuszczał swoje mieszkanie w Rzymie i udawał się do Domu św. Marty, powiedział siostrom zakonnym, żeby obiad przygotowały na popołudnie następnego dnia. Zdziwione siostry spytały: „Jak to? Przecież Jego Eminencja do końca konklawe nie może opuścić Watykanu”. Kardynał na to: „No i mają siostry rację, w czasie konklawe nie przyjdę. Więc mówię, że obiad ma być jutro o 15.00”. Był więc święcie przekonany, że konklawe może się skończyć już w trzecim głosowaniu, we wtorek. Wydaje się, że ci, którzy uważali, iż wybór kardynała Ratzingera jest tym, którego chciałby Pan Bóg, byli przekonani, że stanie się to szybko. Tak myślał kardynał Meissner, który niewątpliwie był orędownikiem tej kandydatury. Takie mieliśmy znaki z kuchni kardynałów. No, ale nic nie wiedzieliśmy na pewno, znad kaplicy uniósł się czarny dym. Potem wtorek, nie mamy żadnych danych, nie wiemy, jak układały się głosy, na kogo je faktycznie oddawano. Mieliśmy kłopot, bo dym znad Kaplicy Sykstyńskiej na początku był zawsze szary i wszyscy patrzyli z niepewnością, czy takim pozostanie, czy może już teraz okaże się, że wybrano papieża. Spodziewaliśmy się, że jeśli papież zostanie wybrany, od razu zobaczymy biały dym, choćby było to w południe, jeśli nie - to czarny dym zobaczymy dopiero pod wieczór. W południe nie zobaczyliśmy białego dymu, ale większość z nas była zgodna, że to jeszcze nie znaczy, że nie poznamy dziś papieża. Pewne też było, że jeśli triumfować ma Ratzinger, stanie się to szybko. Gdyby jego kandydatura jako głównego faworyta nie zdobyła odpowiedniej ilości głosów w kilku pierwszych głosowaniach, to zaczęto by myśleć o kimś zupełnie innym. To musiał więc być dzień Ratzingera, jeśli taki w ogóle miał nadejść. Jakie nazwiska jeszcze wymieniano? Mówiono o kardynałach włoskich: o Dionigim Tettamanzim, arcybiskupie Mediolanu, o Angelo Scoli z Wenecji, no i oczywiście o kardynale Martinim, który przyjechał na konklawe z Jerozolimy, gdzie od 2002 r. prowadzi studia nad Biblią. Wymieniano też kardynała Oskara Rodgrigo Maradiagę z Hondurasu i Claudia Hummesa z Brazylii. Wybór kardynała z Ameryki Południowej wydawał się ciekawy. Niemal połowa katolików to mieszkańcy Ameryki Południowej. Taki wybór byłby przełomowy dla Kościoła, mógłby tchnąć w niego zupełnie nową energię. Mówiono, że tak jak Jan Paweł II przyczynił się do pojednania między Wschodem i Zachodem, tak kardynał z Ameryki Południowej zrobi tyle samo dla zlikwidowania przepaści między bogatą Północą i biednym Południem. To wydawało się prawdopodobne. Ciekawa też była kandydatura kardynała Maradiagi. To człowiek, którego uwielbiają media, ma licencję pilota, jest dowcipny, to doskonały mówca, można by się spodziewać barwnego, fascynującego dla mediów pontyfikatu. W końcu nadeszło popołudnie. Pamiętam, że rozmawialiśmy w „Teleekspresie” z Maćkiem Orłosiem, który pytał, kiedy papież może być wybrany. Przypomniałem rozmowę kardynała Meissnera z siostrami z przekonaniem, że może to stać się dzisiaj. Niewiele później mieliśmy nagrać rozmowę z watykanistą, Gianfranco Svidercoschim. Staliśmy jak zwykle na wzgórzu z widokiem na Bazylikę św. Piotra, plac i komin Kaplicy Sykstyńskiej. W pewnym momencie słyszymy krzyk: „Dym!”. Owszem dym jest, ale nie słyszymy bicia dzwonów, tłum na placu krzyczy: „Jest biały!”. Ale my wciąż nie słyszymy dzwonów! Jan Paweł II, żeby oszczędzić nam tej niepewności związanej z kolorem dymu, zapisał w konstytucji apostolskiej, że jeśli wybór papieża się dokona, to mają bić dzwony bazyliki. Rozpoczęło się już specjalne wydanie „Wiadomości”. Rozmawialiśmy z Dorotą Gawryluk i wciąż nie wiedzieliśmy nic na pewno, spodziewaliśmy się, że dym może jeszcze za chwilę stać się czarny, że może mają kłopot z jego kolorem, ale zaraz ściemnieje - i nagle słyszymy dzwony! Ale nie! To nie dzwony bazyliki, tylko okolicznych kościołów. To nie było więc jeszcze potwierdzenie. Dopiero po około piętnastu minutach dzwonnik bazyliki wziął się do roboty i zaczęły bić te dzwony, na które czekaliśmy. Obok mnie stał wtedy ks. Stefan Wylężek, administrator Fundacji Jana Pawła II w Rzymie. Zapytałem go, jakiego możemy się spodziewać pontyfikatu, jeżeli to jest kardynał Ratzinger. Ksiądz przestrzegał przed wyrokowaniem i sugerował, by jednak poczekać na obwieszczenie z balkonu bazyliki. Wtedy pomyślałem: „Cholera, a jeśli ksiądz ma rację? Jeśli od kilku dni przekonujemy, że najpoważniejszym kandydatem jest Ratzinger, a tu nagle drugiego dnia wybiorą kogoś innego?”. Blamaż totalny! Minęło około pół godziny... ...i na balkonie bazyliki pojawił się kardynał Estevez, o którym wiedzieliśmy, że ma ogłosić nowinę „habemus papam”. Wtedy my wszyscy: ja, operatorzy, goście patrzyliśmy w ekran monitora ustawionego pod kamerą, a wystarczyło odwrócić głowę, żeby rzeczywiście zobaczyć kardynała Esteveza, który wchodzi na balkon bazyliki, co przecież nie było dane wielu osobom. Zobaczyć to na „naprawdę”, a nie w monitorze, tak jak miliard ludzi na świecie. Ale nie! Przy kleiliśmy się na dobre do telewizora. Gromadzący się na Placu św. Piotra ludzie, patrzyli na ten balkon jak zaczarowani, a my patrzyliśmy w ten monitor! Usłyszeliśmy słowa formuły: „Annuntio vobis gaudium magnum: habemus papam... ...Emminentissimum ac Reverendissimum Dominum Josephum Sanctae Romanae Ecclesiae Cardinalem Ratzinger, qui sibi nomen imposuit Benedictum XVI”. Po słowie „Josephum” nie mieliśmy wątpliwości, że chodzi o Ratzingera. Zapanował entuzjazm i zaskoczenie. Wyboru takiego papieża co prawda się spodziewaliśmy, ale takiego imienia nie. Włosi urządzili ankietę internetową, jakie powinno być imię nowego papieża. Najwięcej głosów padło na Karol I. Piękny pomysł, nawet lepszy niż Jan Paweł III. Kiedy Jan Paweł II wybierał swoje imię, zrobił to z szacunku dla Jana XXIII, Pawła VI i Jana Pawła I. Ten ostatni ledwie zaczął swój pontyfikat - on chciał go więc w jakiś sposób kontynuować. No, ale czy można być Janem Pawłem III, zaraz po Janie Pawle II? Myśleliśmy, że jeśli kardynał Ratzinger chciałby być takim papieżem, który broni doktryny wiary, który chce być konserwatystą - to powinien być Piusem XIII, co wydawało się najbardziej prawdopodobne. Gdyby to było imię Paweł VII, to by znaczyło, że będzie to papież, który chce pielgrzymować jak św. Paweł Apostoł. A może Jan XXIV? Imię Benedykta XVI było dla nas zaskoczeniem. Pamiętaliśmy, że był Benedykt XV, ale jakoś nie bardzo wrył się w pamięć. Był Pius IX, który ogłosił się więźniem Watykanu, gdy powstały niepodległe Włochy. To był niezwykły pontyfikat. Był Pius XII, papież czasów wojny, bardzo różnie dziś oceniany, no i wielcy Jan XXIII i Paweł VI. Benedykt XV był papieżem czasów I wojny światowej, który próbował pojednać skłócone strony. Ale może należało pomyśleć raczej o św. Benedykcie, patronie Europy. W 2004 roku realizowaliśmy transmisję z 60. rocznicy zdobycia Monte Cassino przez polskich żołnierzy. Przecież to właśnie opactwo benedyktyńskie jest miejscem kultu św. Benedykta. To byłby jakiś symbol ostatecznego pojednania po wojnie. Święty Benedykt żył w niespokojnych czasach, próbował przenieść chrześcijańską wiarę dla kolejnych stuleci. Wierzył, że zagrażają mu barbarzyńcy, którzy bez przerwy łupili południe ówczesnych Włoch. Może wybór tego imienia nie był więc tak zaskakujący. Kardynał Ratzinger jest przecież w podobny sposób przekonany o konieczności obrony Kościoła przed nowym „barbarzyństwem”. Nikt nie próbuje podnieść miecza na Kościół, ale i tak stoczyć musi on walkę o serca i umysły swoich wiernych - tak można rozumieć kolejne homilie nowego papieża. Mimo to decyzja o wyborze takiego imienia nie została odczytana jako przejaw mentalności oblężonej twierdzy. Nie, ale musimy mieć świadomość, że Benedykt XVI stoi przed poważnym wyzwaniem. Musi dowieść, że jako papież będzie bardziej otwarty na dialog niż był jako prefekt kongregacji. Głośny był kiedyś spór pomiędzy nim a kardynałem Martinim, który zapytany przez brytyjskie media, czy jest możliwe kapłaństwo kobiet, odpowiedział: „nie za pontyfikatu Jana Pawła II”. Wtedy Ratzinger jako prefekt Kongregacji Doktryny Wiary odbył z nim dość trudną rozmowę. Zwrócił uwagę, że nie wypada kardynałowi w sprawie tak fundamentalnej dla Kościoła katolickiego sugerować, że kapłaństwo kobiet to nie jest tak zupełnie zły pomysł i tylko upór Papieża stoi na drodze zmianom. W Kościele istnieje dogmat o nieomylności papieża, a prefekt Kongregacji Doktryny Wiary ma za zadanie pilnować dyscypliny myśli w Kościele. Taka była misja Ratzingera i dlatego rozmawiał z Martinim. Jakie poglądy miał on sani w tej sytuacji, było sprawą drugorzędną. Nie ulega jednak wątpliwości, że uchodził za człowieka surowego i zasadniczego. Jednak ci, którzy poznali go lepiej wiedzieli, że taki był tylko jako urzędnik. Można by powiedzieć językiem Watykanu - „taka była jego posługa”. Prywatnie był zawsze ciepły i serdeczny. Poza tym papiestwo zmienia ludzi. Jak mawiają: „Nawet przeciętni kardynałowie stawali się czasem wybitnymi papieżami”, a bez wątpienia Ratzinger nie był przeciętnym kardynałem. Być może teraz tyle uwagi poświęca sprawom ekumenizmu, że ma świadomość, iż mógł niektórych zaniepokoić. On był bowiem autorem notatki dotyczącej sformułowania: „Kościoły siostrzane”. Napisał w niej, że to nie jest najlepsze określenie i kościoły protestanckie nie powinny uważać się za siostry Kościoła katolickiego, ale jego córki. Ratzinger stoi więc przed trudnym zadaniem zmierzenia się ze swoim dziedzictwem, z tym, co głosił przez ponad 20 lat jako prefekt Kongregacji Doktryny Wiary. O tym też myśleliśmy, kiedy go wybrano. Poza tym, kardynał Wojtyła przed wyborem był przez cały czas duszpasterzem. Kościół od ponad 100 lat nie miał papieża o tak wielkim doświadczeniu duszpasterskim. Dla Jana Pawła II przemawianie do tłumów, kontakt z tysiącami wiernych był całkowicie naturalny. Poza tym miał niezaprzeczalny talent aktorski. Wszyscy mieli wrażenie, że urodził się po to, by być papieżem. Każdy jego gest był całkowicie naturalny. Kardynał Ratzinger był od ponad 20 lat urzędnikiem Kurii Rzymskiej. To zderzenie z tłumem ludzi, kiedy wyszedł na balkon bazyliki, musiało być dla niego trudnym doświadczeniem. A jednak był wtedy wyjątkowo, jak na siebie, uśmiechnięty, wręcz radosny. U Ratzingera było to szczególnie widoczne w czasie mszy intronizacyjnej - on był speszony. Ale dla wszystkich w tym pierwszym momencie po ogłoszeniu było istotne, jakie będą pierwsze słowa nowego papieża. Nawet ten pierwszy gest był ważny - on podniósł ręce w takim sportowym geście zwycięstwa. Obok mnie stał wtedy Gianfranco Svidercoschi, patrzyliśmy obaj na monitor i on ze zdumieniem powiedział: „To jest Ratzinger?”. Wydaje się, że to jest taki drobny gest, ale jak na Ratzingera to było rewolucyjne. To było dla nas uderzające. Oczywiście wszyscy czekaliśmy na jego pierwsze słowa. Nie można się było spodziewać, że kardynał Ratzinger powie coś takiego jak Karol Wojtyła, który żartując - natychmiast podbił serca Włochów. Ale z kolei on by I osobą nieznaną, a Ratzinger - przeciwnie. To prawda. Ale przede wszystkim to inny temperament, osobowość, inne doświadczenie. Ratzinger zaczął w pokorze wobec swego poprzednika, mówił: „Po wielkim Papieżu Janie Pawle II...” i w tym momencie burza oklasków. Ci ludzie, którzy tam byli, wciąż kochali zmarłego Papieża i docenili, że jego następca zaczyna od złożenia hołdu swojemu poprzednikowi. Potem powiedział coś, co mi wydaje się bardzo prawdziwe w stosunku do kardynała „ja, skromny, pokorny pracownik winnicy Pańskiej”. To jest rzeczywiście bardzo skromny człowiek i te słowa do niego pasowały. Właściwie powiedział wtedy trzy rzeczy: pierwsza, że Jan Paweł II był wielkim Papieżem, druga, że wybrali skromnego pracownika winnicy Pańskiej i trzecia - że Pan potrafi działać poprzez narzędzia niedoskonałe. Taka niemiecka treściwa lapidarność. Trudno to było wtedy ocenić. Pontyfikat Jana Pawła II był taki, jak jego pierwsze pojawienie się na balkonie: serdeczne, ciepłe i zaskakujące. Tyle razy zaskoczył Kościół, hierarchię i Kurię Rzymską. W Watykanie mawiano: „Z Ojcem Świętym nigdy nie wiadomo”. Z Benedyktem XVI zapewne bardziej „wiadomo”. To nie będzie pontyfikat tak pełen niespodzianek. W tych paru pierwszych zdaniach był ciągle kardynał Ratzinger, ale był to też zupełnie inny człowiek. Widać, że jeszcze speszony, jeszcze jego gesty nie były tak naturalne, ale już pełne ciepła. Nie mógł być dobrotliwym kardynałem jako prefekt Kongregacji Doktryny Wiary, ale może być takim papieżem. Jako papież jest ojcem świata, nawet tych, którzy nie wierzą w Boga, dla nich też musi być pasterzem. Tego dnia padały jeszcze pytania, czy Włochom nie jest przykro, że nie wybrano ich rodaka. I tak, i nie. Nie, bo choćby taksówkarz, który wiózł mnie we wtorek rano, powiedział: „Wasz Papież pokazał, że stranieri są w tym lepsi niż my i modlę się, żeby nie wybrano Włocha, bo albo to będzie bałaganiarz, albo jakiś arystokrata zadufany w sobie”. Nie, bo Włosi nie są nacjonalistami, są narodem otwartym jak mało który, naprawdę kochali Jana Pawła II i wierzyli, że ktoś z innego kraju może tchnąć nowego ducha w Kościół. Nie, bo żaden z ich kardynałów nie był zdecydowanym faworytem. Byli jednak i rozczarowani, bo ci kardynałowie to jednak wybitni ludzie, a poza tym, chcieliby się cieszyć, że ich kardynał staje się Następcą św. Piotra. To ciekawe, co mówiłeś o tych wspaniałych włoskich kardynałach, bo znany włoski pisarz, Piętro Citati - jak stwierdziłem po lekturze rozmowy z nim, głęboki chrześcijanin - powiedział: „Kardynałowie włoscy są mierni. Mam nadzieję, że nie wybiorą Włocha na papieża, lecz kiedy to mówię, nie zapominam, że Bóg posługuje się czasami ludźmi ograniczonymi, żeby uczynić z nich dobrych papieży”. To dość ostry sąd. Czy wypowiedź tamtego taksówkarza była reprezentatywna dla rzymian? Rzymianie i tak uważają, ze ich miasto jest nie tylko stolicą Włoch, ale i stolicą świata. I było nią rzeczywiście w ostatnich dniach Jana Pawła II, w czasie jego pogrzebu i wszyscy wiedzieli, że będzie nią w czasie mszy inauguracyjnej. To jest Wieczne Miasto. To, czy Włoch będzie mieszkał na trzecim piętrze Pałacu Apostolskiego nie jest takie ważne. Jest takie powiedzenie w Watykanie: „Papieże przychodzą i odchodzą, a Kuria Rzymska trwa” - a ta była i będzie, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas, zdominowana przez Włochów. Włosi rozumieją, że Kościół potrzebuje papieża nie z Włoch, bo problemy Kościoła nie są problemami jedynie tego kraju. Poza tym włoscy kardynałowie mieli swoje „wady”: kardynał Martini cierpi na chorobę Parkinsona, kardynał Tettamanzi mówi tylko po włosku (a po papieżu poliglocie trudno było sobie wyobrazić kogoś, niosącego światu Ewangelię tylko w języku włoskim), kardynał Scola wpada podobno w stany depresyjne (a nie byłoby dobrze, żeby nowy Świadek Nadziei miał depresję). Włosi trochę się z tego śmiali i wiedzieli, że nie mają tak silnego kandydata jak Ratzinger. To, że wybrano papieża tak szybko, dowodzi, że kolegium kardynalskie nie jest tak podzielone, jak wyobrażały to sobie media i że kardynałowie nie mieli większych wątpliwości co do Ratzingera. To z pewnością człowiek, którego uważali za najsilniejszą osobowość w kolegium. Oczywiście wiele osób zadaje sobie pytanie, na ile to oni, a na ile Duch Święty dokonuje wyboru? Kiedy w 2003 roku zapytałem kardynała Sodano, co sprawiło, że w 1978 roku kardynałowie wybrali człowieka „z dalekiego kraju”, odpowiedział: „Jak to co? Duch Święty!”. Kiedy jedna z niemieckich stacji telewizyjnych zapytała o to kilka lat temu samego Ratzingera, powiedział: „No, może nie jest tak, że o wszystkim w czasie konklawe decyduje Duch Święty, bo gdyby tak było, kilku ludzi w przeszłości nie zostałoby papieżami. Powiedzmy, że Duch Święty pilnuje, żebyśmy wszystkiego nie zniszczyli”. Konklawe pozostanie więc wielką tajemnicą dla tych, który nie biorą w nim udziału. Wydaje mi się, że to, co stało się na konklawe, dowodzi też, że mamy do czynienia z końcem włoskiego papiestwa. Teraz już prawdopodobieństwo, że będzie wybrany Włoch będzie dokładnie takie samo jak to, że będzie wybrany Hiszpan, Brazylijczyk, Meksykanin. Włosi mają najwięcej kardynałów, ale to brak porozumienia między nimi głównie powoduje, że Włoch nie może być wybrany. Na przykład wszyscy uważali, że kardynał Ruini byłby jednym z ostatnich, którzy oddaliby głos na kardynała Martiniego, przywódcę „reformatorów”. Spodziewano się, że jeśli nie Martini, to może Tettamanzi, ale to też nie było pewne - bo, jak przypuszczano, może on być osobą bliższą kardynałowi Sodano, a ten też nie poparłby Martiniego. I tak mnożyć można długo. Poza tym narodowość chyba zupełnie już nie jest ważna. Istotne było to, że Kościół potrzebuje silnego papieża, na którego patrząc, kardynałowie będą mogli z czystym sumieniem zacytować słowa wypisane we wnętrzu kopuły Bazyliki św. Piotra: „Ty jesteś Piotr, czyli Skała, i na tobie zbuduję mój Kościół”. Kardynałowie musieli wierzyć, że Ratzinger jest po prostu tą skałą, na której Kościół może trwać. Te słowa powtórzył nowo wybrany papież w czasie pierwszej homilii, w Kaplicy Sykstyńskiej. Powiedział tam: „Pan chciał, bym był skałą, na której wszyscy będą się mogli bezpiecznie oprzeć. Proszę Go, by wspomógł niedostatek mych sił, bym był odważnym i wiernym pasterzem Jego owczarni”. Homilię tę można by potraktować jako programową nowego papieża. Wygłosił ją po łacinie, jak nakazywała tradycja, której nie zachował jego poprzednik. Określił też zadania papieża: musi nieść światło Chrystusa do świata, który jest tego światła spragniony. Mówił: „Współczesny Kościół winien w sobie ożywić świadomość zadania, jakim jest przypomnienie światu głosu Tego, który powiedział: «Ja jestem światłem świata, kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności» „. Tę homilię Benedykt XVI wygłaszał w 18 godzin po wyborze na papieża, podczas mszy św. dla kardynałów. Warto przypomnieć, co wydarzyło się przez 18 godzin po wyborze Jana Pawła II, bo on już wtedy zmienił oblicze Kościoła! Kiedy tylko wybrano go papieżem, przyjął hołd kardynałów nie siedząc, jak nakazywała tradycja, ale stojąc; nie użył sedia gestatoria, żeby ukazać się wiernym, tylko szedł; z balkonu bazyliki przemówił nie po łacinie, tylko po włosku, po czym opuścił Watykan, żeby odwiedzić w szpitalu swojego przyjaciela, kardynała Deskura, który miał wylew w dniu rozpoczęcia konklawe. To były wydarzenia bez precedensu. Ratzinger mówił do wiernych z balkonu bazyliki oczywiście po włosku, ale do kardynałów już po łacinie, zakładając, że władają tym językiem - chociaż nie jestem o tym do końca przekonany. Ale i tak, jak zauważył Jarosław Mikołajewski w „Gazecie Wyborczej”, Benedykt XVI będzie zaskoczeniem dla kardynała Ratzingera. Popatrzmy na początek tej homilii z Kaplicy Sykstyńskiej... ...ona zaczyna się ciepłym wspomnieniem Jana Pawła II. Właśnie, ten człowiek, nazywany „pancernym kardynałem”, co do którego siły wiary nikt nie miał wątpliwości, ale którego posądzano o przekonanie o własnej nieomylności - przyznaje się kardynałom i światu, że nie wie, czy ma dość mocy w sobie, by wypełniać posługę papieża i prosi wszystkich o modlitwę. Bez niej będzie bezsilny. Niecałą dobę po wyborze oznajmia, że jeśli ma siłę, to czerpię ją z wiary w to, że Jan Paweł II błogosławi mu teraz, trzyma za rękę, mówi „nie bój się”. Kiedy Jan Paweł II został wybrany, od pierwszych chwil pontyfikatu dawał siłę Kościołowi i wiernym. Może to dobrze dla świata i Kościoła, że teraz wierni muszą dawać siłę papieżowi, może tak teraz powinno być. Młodzi ludzie przynieśli na Plac św. Piotra transparent z napisem: „Nie bój się, jesteśmy z Tobą!”. Jaka to różnica w stosunku do tego, co działo się za poprzedniego papieża. Teraz to młodzi ludzie mówią do papieża, żeby się nie bał! Myślę, że Ratzinger niczego nie udawał. On wie, przed jakim stoi wyzwaniem i to naprawdę go onieśmiela. Naprawdę potrzebuje wsparcia swoich wiernych. Jan Paweł II, pamiętając o prośbie kardynała Wyszyńskiego, wprowadził Kościół w III tysiąclecie. Jego pontyfikat zamyka wiek XX. W ego biografię wpisane jest całe stulecie, wszystkie największe dwudziestowieczne zbrodnie, nazizm, komunizm, ale i zwycięstwo wolności. Benedykt XVI wierzy zapewne, że teraz jego zadaniem jest uratowanie Kościoła na początku nowego tysiąclecia, ma świadomość wszystkich zagrożeń. Wie, że w jego ojczyźnie ludzie nie chodzą do kościoła, że tam jego wybór przyjęto bez entuzjazmu. Opowiadał mi Jacek Czarnecki z Radia Zet, który przyjechał do Monachium tuż po wyborze Benedykta XVI, że był w szoku - ulice tego miasta po wyborze Ratzingera były puste. Następnego dnia rano - puste. Ludzie mówili: „Nie wiemy, czy dobrze się stało. My tu mamy taki postępowy Kościół, a on jest konserwatystą i może to zniszczyć”. Benedykt XVI wie, że jego rodacy tak myślą. Chce mówić z całą mocą, czym jest wiara katolicka i jakie są jej wymagania. A słowa o dialogu ekumenicznym? Obecny Następca Piotra czuje się w obowiązku odpowiedzieć jako pierwszy napytanie, co uczynił, a czego nie uczynił dla wielkiego dobra, jakim jest widzialna jedność wszystkich uczniów Chrystusa. Co uczynić, aby wspierać zasadniczą sprawę, jaką jest ekumenizm. Jest tu zachęta innych wyznań i Kościołów do podjęcia dialogu - ta postawa nie była raczej przypisywana Ratzingerowi, kiedy był jeszcze kardynałem. On jest w gorszej sytuacji niż Jan Paweł II, który przyjechał do Watykanu jako kochany duszpasterz, on musi zmierzyć się z dziedzictwem ponad 20 lat swojej pracy w Kongregacji Doktryny Wiary. Wspominałem o tej notatce o Kościołach siostrzanych. On doskonale wie, że np. Kościoły protestanckie w Niemczech nie pałają entuzjazmem wobec wyboru kogoś, kto uważa, że Kościół katolicki jest matką, a nie siostrą Kościołów protestanckich. Prowadzenie dialogu z pozycji wyższości nie będzie łatwe. Wielu teologów protestanckich mówiło, że porozumienie z Kościołem katolickim nie jest proste właśnie z powodu dokumentów opracowywanych przez kardynała Ratzingera. Jana Paweł II w oczach wiernych był tak pełen ciepła i miłości, że kiedy mówił trudne słowa, ludzie chcieli za nim iść. Miał w sobie charyzmę, która była niezaprzeczalna. Pytanie, czy Ratzinger będzie miał taką osobowość, czy ludzie będą chcieli za nim podążać, kiedy będzie stawiał przed nimi wymagania? Po pierwszych słowach papieża wydaje się, że tak, ale czas pokaże. Bez wątpienia nie można uważać, ze Benedykt XVI jest bardziej zaangażowany w działania ekumeniczne niż Jan Paweł II. Jeżeli patriarcha Wszechrusi Aleksy II cieplej mówi dziś o możliwości spotkania z papieżem niż za pontyfikatu Jana Pawła II, jest to może znak, że nie było ono wcześniej możliwe z powodu narodowości naszego Papieża. Aleksemu pewnie łatwiej będzie zaakceptować papieża Niemca niż Polaka. Czy w gronie dziennikarzy porównywaliście te dwie homilie Ratzingera, wygłoszone na przestrzeni dwóch dni? Te z poniedziałku przed rozpoczęciem konklawe i tę ze środy z Kaplicy Sykstyńskiej po jego zakończeniu? Nie oczekiwaliśmy, że nagle będziemy mieć do czynienia z innym człowiekiem. Na pewno on tak samo myśli o Kościele. Wie jednak, jak inna jest teraz jego posługa i to widać w tych dwóch homiliach. Tę sprzed rozpoczęcia konklawe można uznać za wypowiedź zasadniczego, dość surowego kardynała, a ta Benedykta XVI jest homilią ciepłego, pełnego nadziei człowieka, który obawia się, czy sprosta wezwaniu, wierząc równocześnie, że dzięki wstawiennictwu wiernych i Jana Pawła II, podoła temu zadaniu. On wierzy, że ma ludziom nieść Dobrą Nowinę, nie karcić ich i przerażać mroczną wizją, ale zagarniać ich do Kościoła. W czwartek poszedłem do pana Gamarelli. To człowiek, który znał Pawła VI, Jana Pawła I, Jana Pawła II i teraz Benedykta XVI. Jest bowiem papieskim krawcem. Ma swoją pracownię na tyłach Panteonu. Rodzina Gamarelli szyje dla papieży od ponad stu lat. Na prośbę Kongregacji Ogólnej tuż przed konklawe przygotowała 3 sutanny: małą, średnią i dużą. Kiedy z nim rozmawiałem, powiedział mi: proszę powiedzieć swoim rodakom, żeby tu przyjeżdżali bo „wy, Polacy jesteście lepszymi katolikami niż my, Włosi. Wy nosicie wiarę katolicka jak sztandar i chcemy, żeby on ciągle tu powiewał. Wielu z nas boi się, że teraz przestaniecie tu przyjeżdżać”. Stwierdził, że miał poczucie, jakby przyjaźnił się z Janem Pawłem II: „On miał taką osobowość, że nie było żadnego dystansu pomiędzy nim a kimkolwiek, pomiędzy nim a kardynałami, pomiędzy nim a wiernymi, pomiędzy nim a mną, krawcem. Chociaż do końca pontyfikatu mówiło się o nim «Papa Polacco», to przecież on był naszym biskupem, uważaliśmy go za jednego z nas. Cenię Benedykta XVI, wierzę, że będzie wspaniałym papieżem, ale takiego jak Jan Paweł II już nie będzie”. Na początku swojej papieskiej posługi Benedykt XVI spotkał się z wami, dziennikarzami... Zanim o tym opowiem, chcę jeszcze powiedzieć o jednym - o tym, kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy go w białej sutannie. To było dla nas, a mówię o chyba dwunastu osobach, które były wokół mnie, trudny moment. Kiedy Benedykt XVI ukazał się na balkonie bazyliki, miał na sobie czerwoną pelerynę. W sutannie zobaczyliśmy go na drugi dzień. Tak zawsze był ubrany Jan Paweł II - i dlatego to był dla nas wszystkich szok. Patrzyliśmy na monitor i na moment zamarliśmy. To był tak niebywały widok: zobaczyć innego człowieka tak ubranego, jak Jan Paweł II przez ponad 26 lat. Myślę, że podobnie odczuwało to wielu Polaków - ktoś ubrał się jak Jan Paweł II! 16-letnia dziewczyna powiedziała mi już po powrocie do Polski: „Papież umarł, teraz jest Benedykt XVI”. Dla niej papieżem był Jan Paweł II, urodziła się za jego pontyfikatu, wychowywała. Używała zamiennie pojęć „papież” i „Jan Paweł II”. Dla nas, trochę starszych niż pontyfikat Jana Pawła II, to też był szok. Dopiero wtedy zrozumieliśmy, że to nie Jan Paweł II jest papieżem, kiedy zobaczyliśmy Benedykta XVI w białej sutannie. Tamtego dnia rozegrała się jeszcze niezwykła scena, gdy Benedykt XVI opuścił Watykan i udał się do swojego starego mieszkania. Mieszkał w nim ponad 20 lat. Czekały na niego tysiące ludzi i on dobrze się wśród nich czuł. Przecież mógł zostać w Pałacu Apostolskim, prosząc, żeby przywieziono mu jego rzeczy, ale chciał tam wrócić i to był piękny gest. Reakcja ludzi była fantastyczna. On był szczęśliwy, oni się radowali. Jest coś niezwykłego, że słowa „habemus papam” przyjmuje się z radością. Dla nas one były trudne, ale tak musi być. Wierni powinni się cieszyć. Przejdźmy do spotkania z mediami. Miało miejsce w sobotę? Tak, to miała być forma powitania i podziękowania za pracę, jaką media wykonały, towarzysząc Janowi Pawłowi II w ostatnich dniach, w czasie żałoby po nim i w czasie konklawe. Były przypuszczenia, że będzie to konferencja prasowe, ale nam wydawało się to nierealne. Gdyby tak miało być, to lepszym miejscem byłoby biuro prasowe, a nie Aula Pawła VI. Można by wyobrazić sobie kilka osób z mikrofonami, które chodziłyby pomiędzy dziennikarzami i umożliwiały im zadawanie pytań, ale to nie było dobre miejsce na takie spotkanie i wydawało się nam, że jest za wcześnie, by Benedykt XVI zdecydował się na taką rozmowę. On musi jeszcze trochę okrzepnąć, choć bez porównania lepiej zna Kurię Rzymską niż Karol Wojtyła, gdy zostawał papieżem. Sądzę jednak, że on będzie potrzebował więcej czasu, by być gotowym na otwartą rozmowę z dziennikarzami, na jaką był niemal do razu gotowy Jan Paweł II. Wiele osób było rozczarowanych, że Benedykt XVI powiedział do dziennikarzy jedynie kilka słów, spotkanie trwało tylko 15 minut i nie można było zadawać pytań. Papież przemówił po włosku, francusku, angielsku i niemiecku. Wszyscy Hiszpanie i dziennikarze hiszpańskojęzyczni byli bardzo rozczarowani, że nie przemówił w ich języku, w którym przecież mówi. To był błąd. Nowy papież był następcą największego poligloty w dziejach papiestwa, który starał się mówić do spotykanych ludzi w ich języku. To był wyraz szacunku Papieża dla różnych kultur i narodów, a także przekonanie, że - żeby być skutecznym - trzeba mówić w języku wiernych. A przecież ponad 40% katolików świata mieszka w Ameryce Południowej, która, poza Brazylią, mówi po hiszpańsku. Prasa i media hiszpańskojęzyczne od razu nabrały rezerwy i papież będzie miał kłopot z przekonaniem ich do siebie. Papież nie powiedział też niczego po polsku. Byłby to miły gest, ale nie powinniśmy być tym zbytnio rozczarowani. Potem robił to już wielokrotnie. Trzeba pamiętać, że Benedykt XVI to zupełnie inna osobowość niż Jan Paweł II. Świadczył o tym choćby sposób, w jaki dotarł do Auli Pawła VI. Większość operatorów i fotoreporterów ustawiła się wzdłuż przejścia przez środek auli, myśląc, że to będą doskonałe zdjęcia, kiedy papież przejdzie przez ten korytarz, witając się z dziennikarzami, podając ręce, zagadując do nich. Tymczasem, nieoczekiwanie papież pojawił się z drugiej strony, wyszedł zza ołtarza. To było pierwsze rozczarowanie. Drugie nastąpiło po słowach do dziennikarzy, kiedy otoczyło go ponad dwudziestu dostojników Kościoła, z którymi się przywitał. Przecież to nie dla nich miało być to spotkanie. Albo należało nie spotykać się z nikim, albo znaleźć jakiś pomysł na to, by spotkać się choć z wybraną grupą dziennikarzy, akredytowanych przy Stolicy Apostolskiej. To nie było dobre posunięcie i tak było komentowane. Kiedy potem rozmawialiśmy o nim w swoim gronie, może najbardziej rozczarowani byli Niemcy. Korespondent „Bilda”, Thomas English mówił, że to już koniec Watykanu, jaki znaliśmy z czasów Jana Pawła II: „On uścisnąłby na pewno z 500 dłoni, mówił barwnie, długo i z entuzjazmem, żywo gestykulując, odpowiadałby na pytania, rozmawiał z dziennikarzami kilka godzin i należałoby go raczej powstrzymywać i przekonywać, że to spotkanie jednak powinno się już skończyć i czekają na niego inne obowiązki”. Angela Buttiglione z telewizji RAI powiedziała, że ciągłe porównywanie Benedykta XVI z Janem Pawłem II nie ma sensu: „On jest inny, bez wątpienia może być wielkim i wspaniałym papieżem, ale nie będzie taki, jak Jan Paweł II”. Nazajutrz na Placu św. Piotra miała miejsce msza inaugurująca pontyfikat nowego papieża. Wiedzieliśmy, że tak, jak w przypadku pogrzebu Jana Pawła II, także przyjadą przywódcy państw, choć będzie ich niemal o połowę mniej. Środki bezpieczeństwa też nie były tak duże, centrum miasta nie było zamknięte dla ruchu. To pokazywało, że przywódcy świata byli na pogrzebie Jana Pawła II nie dlatego, że wymaga tego protokół, ale z szacunku dla niego. To nie jest tak, że papieżowi należy się szacunek całego świata. On musi na niego po prostu zapracować. Benedykt XVI miał na sobie ornat i mitrę swojego poprzednika, co było z pewnością celowym posunięciem. Ważna też była jego homilia. Byłem kiedyś w garderobie papieskiej, niedaleko Kaplicy Sykstyńskiej. To tam udaje się nowy papież tuż po konklawe, żeby przebrać się w strój papieski. I jest ornat, który papież zakłada tylko raz - po to, by w nim ukazać się na Balkonie Błogosławieństw. Potem go zdejmuje i będzie on, przechowywany w specjalnej gablocie, czekał na następnego papieża. To, że Benedykt XVI miał na sobie ornat Jana Pawła II, było całkiem naturalne, jak myślę. On tak często odwoływał się do poprzednika, wierząc, że cały czas jest z nim. Natomiast rzeczywiście wszyscy czkaliśmy na homilię Benedykta, zastanawiając się, czy to będzie program nowego pontyfikatu. Myślę, że gdyby tę homilię wygłosił Jan Paweł II, zrobiłaby porażające wrażenie. Nie ulega bowiem wątpliwości, że Benedykt XVI nie jest tak dobrym mówcą, nie ma tego daru, ale uważam, że napisał przejmującą homilię. Odwołał się w niej do swojego wielkiego poprzednika i właściwie mówił to, o czym traktowały i jego rozważania na Wielki Piątek, i to, co powiedział do kardynałów przed konklawe - tylko jak innymi już słowami! Mówił, że każdy z nas przeżywa chwile, kiedy czuje się porzucony, niekochany, zaniedbany, sam na wielkiej pustyni, jaką może czynić z naszego życia nowa cywilizacja, w której niektórzy nie widzą miejsca dla Chrystusa. Tylko jeżeli pójdziemy Jego drogą i Jemu zawierzymy, będziemy żyć w poczuciu wspólnoty z Nim i z innymi ludźmi i to da nam siłę. Mówił o tym prosto, pięknie i myślę, że zrozumiale dla każdego. Powiedział, że nie przedstawi swojego programu... Zrobił tak pewnie z dwóch powodów: już to uczynił w poprzednich wystąpieniach, których było kilka, a po drugie - papież nie może mieć takiego programu jak np. prezydent, obejmując urząd! Papież opowiedział o posłudze Piotrowej, tłumacząc dwa znaki, które wyróżniają go jako papieża: czyli paliusz i Pierścień Rybaka. Pierwszy - tkanina z czystej wełny, noszona na szyi to znak Dobrego Pasterza, troszczącego się o wszystkie owce, także zagubione. „Ludzkość jest zagubioną owcą, która nie odnajduje już drogi na pustyni, a z tym nie godzi się Boży Syn, który nie może porzucić ludzkości, znajdującej się w tak mizernej sytuacji, a więc opuszcza chwalę Niebios i idzie za owcą na krzyż” - głosił papież. Dalej, mówiąc o różnych formach pustyni: nędzy, głodu, pragnienia, ciemności i o tym, że Pierścień Rybaka przypomina o słowach skierowanych do Piotra: „Odtąd łudzi będziesz łowił”, czyli pozyskiwał ich dla Królestwa Niebieskiego. Czy dziennikarze jakoś podjęli te słowa? Zastanawialiśmy się, co można powiedzieć w homilii po pontyfikacie Jana Pawła II. Ostatnie słowa homilii jego następcy były powtórzeniem słów właśnie Jana Pawła II - „Nie lękajcie się, otwórzcie drzwi Chrystusowi, bo otwierając je, nic nie tracicie, a wszystko zyskujecie!”. Benedykt XVI, którego sam Jan Paweł II uważał za wybitniejszego od siebie teologa, mógł napisać tę homilię, nie odwołując się do słów poprzednika, ale uznał, że także dziś będą brzmiały najlepiej. I miał rację. 25 kwietnia Tego dnia rozmawialiśmy z kardynałem Grocholewskim. Pytaliśmy go, jak rozumieć to, że tak szybko dokonano wyboru. Odpowiedział, że oczywiście nie może zdradzać tajemnic, ale uważa, że wybór ten to chęć kontynuacji dzieła Jana Pawła II. Słowa Benedykta XVI już po wyborze świadczą o tym, że kardynałowie byli przekonani, iż jeśli wybiorą jego - pójdzie drogą poprzednika. Jeszcze więcej dowiedzieliśmy się od nowego papieża. Najpierw spotkał się w Sali Klementyńskiej z przedstawicielami innych Kościołów chrześcijańskich i religii niechrześcijańskich. Na tym spotkaniu jeszcze raz podkreślił, jak bardzo docenia gesty, jakie przedstawiciele innych Kościołów wykonali wobec jego poprzednika, zwłaszcza po śmierci. Potem w Auli Pawła VI Benedykt XVI spotkał się z rodakami. Byłeś na tym spotkaniu? Nie, obserwowałem je w telewizji. Papież rozpoczął od przeprosin za spóźnienie, mówiąc, że przez lata przebywania w Watykanie stał się bardziej włoski, gdyż się spóźnia, co nie leży w charakterze Niemców i prosi o wybaczenie. Po czym powiedział rzecz bardzo ciekawą. Ujawnił, tak jak niegdyś Jan Paweł II to, o czym myślał, kiedy wybrano go papieżem: „Kiedy powoli wyniki głosowania pokazywały, że gilotyna zbliżała się i ja byłem jej celem, prosiłem Boga, aby oszczędził mi tego losu. Myślałem, że dzieło mego życia jest już zakończone i czekałem dni spokoju. Prosiłem Pana, by wybrał kogoś mocniejszego ode mnie, ale najwidoczniej nie wysłuchał on mojej modlitwy” - to jego słowa. Myślę, że Benedykt XVI to człowiek bardzo skromny; on musiał mieć świadomość, że jest głównym faworytem, mówiły o tym media, ale chyba szczerze się tego bał. Patrząc z dystansu, może się wydawać, że nie ma większego zaszczytu dla duchownego niż wybór na papieża, ale pewnie wtedy, gdy już zbliża się ta chwila, to czuje się ciężar odpowiedzialności. Benedykt XVI myśli po niemiecku i używa bardzo precyzyjnych sformułowań. Mówi: „gilotyna”. Kto inny by pewnie powiedział: „Czułem, że będę musiał zmierzyć się z najtrudniejszym zadaniem, przed jakim może stanąć śmiertelnik”. On mówi krótko - „gilotyna”. To dość mocne. Bał się, czy wręcz był przerażony, modlił się, by Bóg odsunął od niego to zadanie! On, człowiek, w którym pozostali kardynałowie widzieli skałę, najsilniejszą osobowość - w tamtym momencie czuł się tak słaby! Dowodzi to, że musi być wiele prawdy w tym, że mały pokoik, w którym nowo wybrany papież po raz pierwszy zakłada szaty papieskie, zanim uda się na Balkon Błogosławieństw, nazywa się „pokojem płaczu”. Może dopiero tam człowiek zdaje sobie sprawę z tego, co się stało. Co działo się dalej? Wyjechałem z Rzymu do Warszawy. Następnego dnia odebrałem telefon od Kamila Durczoka, który już wiedział, że Instytut Pamięci Narodowej ogłosi, kto był osobą z najbliższego otoczenia Jana Pawła II, która na niego donosiła. Zapowiedział to szef IPN, Leon Kieres, jeszcze przed wyborem Benedykta XVI. Padły słowa, że to był ksiądz, podejrzenie kierowane było w różne strony... ...najpierw w stronę ks. Mieczysława Malińskiego. Co było szczególnie dramatyczne. Rozmawiałem z nim przecież w dniu pogrzebu Jana Pawła II. Kiedy dostałem wiadomość, że osobą tą jest dominikanin, ojciec Konrad Hejmo, byłem porażony. Spotykałem się z nim niemal codziennie przez czas mojego pobytu w Rzymie! Pamiętam, jak rozmawiałem z Jackiem Czarneckim z Radia Zet i z Kasią Kolendą-Zaleską z TVN i zadawaliśmy sobie wzajemnie pytanie: „Czy ty w to wierzysz?”. Dla nas to było nieprawdopodobne! Po pierwsze dlatego, że okazało się, iż ktoś w ogóle mógł donosić na Ojca Świętego - Leon Kieres mówił o tym z pełnym przekonaniem. W dodatku prowincjał dominikanów, ojciec Maciej Zięba, wydawał się osobą wstrząśniętą tym, co przeczytał. Wykonałem kilkanaście telefonów do Watykanu, pytając znane mi osoby, jak przyjęły tę wiadomość. Myślałem wtedy, że być może w Watykanie od dawna o tym wiedziano. Może ojciec Hejmo poszedł kiedyś do Papieża i mu się wyspowiadał, i wiedziało o tym kilka osób z otocznia Ojca Świętego? Tak jednak nie było. Dla nich również to było zaskoczenie. Dopuszczali oczywiście ewentualność, że to nieprawda, bo tak jak my, nie chcieli w to wierzyć. Myśmy tłumaczyli to sobie w jeden sposób: ojciec Hejmo jest gawędziarzem, uwielbia rozmawiać z ludźmi, opowiada przeróżne historie, choć zawsze z szacunkiem i miłością dla Jana Pawła II. Dziennikarze wiele mu zawdzięczają, bo był często jedynym źródłem informacji, pomagał w kontaktach z pielgrzymami, etc. Zapamiętaliśmy go jako serdecznego człowieka wielkiej wiary. Zadawaliśmy też sobie pytanie, czy ta wiadomość powinna zostać podana do wiadomości publicznej. Większość z nas sądziła, że nie. Padało też pytanie, czy Papież chciałby to upublicznić? Większość osób była zgodna: nie. Wróciłeś z Watykanu, chciałeś odpocząć, a tu dopadła cię ta przykra wiadomość, jakoś jednak z poprzednimi wydarzeniami związana... Tak, to było smutne. To była wiadomość związana przecież pośrednio z Janem Pawłem II, a ojciec Hejmo był człowiekiem bardzo nam bliskim w Watykanie. Wiele osób mieszkało w Domu Pielgrzyma, którego był dyrektorem. Zawsze był gotowy do pomocy. Pierwszą moją relację po powrocie do Polski nadawałem więc przed kościołem oo. dominikanów na warszawskiej Starówce tamtego dnia. EPILOG Wszyscy zadawali sobie pytanie, co w nas zostanie z tych dni odchodzenia Jana Pawła II, dni żałoby. Nie wiem, co działo się wtedy w Polsce. Starałem się po powrocie to nadrobić, czytając odłożone gazety. To jednak za mało. To musiały być niezwykłe dni, których ja tu nie przeżyłem i pewnie do końca nie zrozumiem. Jedno wiem na pewno, to czego doświadczyłem w Rzymie w ciągu tych 63 dni, było czymś niesamowitym. To były dla mnie może najważniejsze dni w życiu.