- Conan mężny
Szczegóły |
Tytuł |
- Conan mężny |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
- Conan mężny PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie - Conan mężny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
- Conan mężny - podejrzyj 20 pierwszych stron:
RONALD GREEN
CONAN MĘŻNY
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE VALIANT
PRZEKŁAD: KRZYSZTOF KUREK
L. Sprague i Catherine de Camp,
z szacunkiem i wdzięcznością oraz
ze szczególnymi podziękowaniami
Bractwu Egzotycznych Tancerzy Środkowego Królestwa
Towarzystwa Twórczego Anachronizmu
PROLOG
Zachodzące słońce barwiło złotem i karmazynem śniegi Władcy Wichrów, monarchy Gór
Ibaru. Mrok właśnie ogarniał jego niższe zbocza, gdy noc spowiła już doliny.
Bora, syn Rhafiego, leżał za głazem i obserwował trzy doliny, które rozciągały się przed nim,
otaczając Władcę Wichrów niczym szprychy potężnego koła. Wszystko tonęło we mgle. Bora,
gdyby wychował się w mieście i miał skłonność do tego rodzaju fantazji, mógłby dostrzec
monstrualne kształty, w jakie formowała się mgła.
Jednak Bora pochodził z rodziny pasterzy i łowców wilków. Zamieszkiwali oni wioskę o
nazwie Karmazynowe Źródła w czasach, gdy przodkowie króla Yildiza z Turami byli jeszcze nic
nie znaczącymi, pomniejszymi paniątkami. Te góry nie mogły go niczym zaskoczyć.
W każdym razie tak było jeszcze dwa miesiące wcześniej. Wtedy właśnie wszystko się
zaczęło. W jednej z dolin każdej nocy mgły stawały się zielone. Ci, którzy odważyli się zejść do
owej doliny, by zobaczyć, czemu tak się dzieje, zaginęli. Wyjątkiem był ten, który powrócił
szalony, bełkocząc coś o uwolnionych demonach.
Wówczas zaczęli znikać ludzie. Z początku dzieci — dziewczynka napełniająca dzbany na
wodę przy odludnym strumieniu, chłopiec niosący na pastwisko jedzenie dla ojca, niemowlę
porwane podczas, gdy jego matka brała kąpiel. Nigdy nie było żadnego śladu uprowadzenia, z
wyjątkiem odrażającego odoru, który sprawiał, że psy uciekały skowycząc, i niekiedy odcisku
stopy, mogącej uchodzić za ludzką, gdyby ludzie posiadali szpony długości palców.
Potem zaczęli znikać dorośli mężczyźni i kobiety. Nie ominęło to żadnej wioski, aż w końcu
ludzie przestali opuszczać swe domostwa po zmierzchu, a za dnia poruszali się w silnych,
uzbrojonych grupach. Podobno karawany przemierzające przełęcze, a nawet wojskowe patrole
Yildiza, traciły ludzi.
Mughra Khan, wojskowy komendant Yildiza, słyszał te opowieści, ale nie dawał im wiary,
zwłaszcza gdy dotyczyły rzeczy dziejących się w wioskach. Widział w tym wyłącznie zbliżającą
się rebelię i swój oczywisty obowiązek stłumienia jej.
Nie był na tyle głupi, by aresztować ludzi jak popadnie i próbować przekonać Siedemnastu
Nadzorców, że są to rebelianci. Nadzorcy także nie byli głupcami. Mughra Khan wzmocnił swe
militarne placówki, zaaresztował kilka osób, które jawnie protestowały, i czekał, aż buntownicy
w końcu uderzą lub zaszyją się na dobre w swych kryjówkach.
Jednak rebelianci nie uderzyli, ani nikt, kogo można by nazwać człowiekiem. Mimo to całe
placówki zaczęły znikać. Niekiedy znajdowano jedynie nieliczne wypatroszone zwłoki, bezgłowe
korpusy, ciała rozszarpane przez coś, co posiadało nieludzką siłę. Raz dwu ludziom udało się
uciec — jeden był umierający, obaj zaś obłąkani i bełkoczący coś o demonach. Tym razem dano
wiarę opowieściom. Oczywiście Mughra Khan nadal sądził, że bunt także ma miejsce. Nie
widział przyczyny, dla której obydwie te sprawy nie mogły równocześnie mącić spokoju w
Turanie. Natychmiast wysłano posłańców do Aghrapur, z prośbą o radę i pomoc.
Jaki los spotkał owych posłańców, tego Bora nie wiedział i mało go to obchodziło. Bardziej
zajmował go los ojca, Rahfiego. Rahfi oskarżył kilku żołnierzy o kradzież owcy. Następnego
dnia ich towarzysze aresztowali go jako „podejrzanego o udział w rebelii”.
Co czekało kogoś, kto został uznany za buntownika, Bora wiedział doskonale. Wiedział też,
że zazwyczaj darowano winy tym, których krewni zasłużyli się jakoś dla Turanu. Gdyby zdołał
poznać tajemnicę pustoszących kraj demonów, może spowodowałoby to zwolnienie jego ojca?
Byłoby wspaniale, gdyby Rahfi wrócił do domu na ślub swej córki Arimy. Choć nie tak
urodziwa jak jej młodsza siostra Caraya, Arima, z błogosławieństwem Mitry, urodzi cieśli
Ostatniego Drzewa wielu wspaniałych synów.
Bora przesunął się nieznacznie. Obserwacja tych spowitych nocą dolin mogła potrwać jeszcze
bardzo długo.
Mistrz Eremius zrobił stanowczy gest. Sługa pomknął w jego stronę, trzymając w dłoniach
ozdobnie żłobione srebrne fiolki z krwią. Jego dłonie są brudne i obleśne — pomyślał Eremius.
Wyrwał słudze fiolki i wetknął je do jedwabnego woreczka zawieszonego na pasie z
karmazynowej skóry. Następnie uderzył laską w skałę u swych stóp i uniósł lewą rękę zwracając
dłoń na zewnątrz. Skała otworzyła się. Wytrysnęła woda, unosząc dyszącego i skamlącego o
litość sługę w powietrze i rzucając nim z powrotem o ziemię. Eremius pozwolił wodzie płynąć,
aż sługa był na tyle czysty, na ile to możliwe.
— Niech to będzie dla ciebie lekcją — rzekł Eremius.
— Jest lekcją, Mistrzu — jęknął mężczyzna, oddalając się jeszcze szybciej, niż przyszedł.
Mokra skała w żaden sposób nie czyniła Eremiusa powolniejszym, gdy począł schodzić w
dolinę. Stopy, zakończone długimi palcami, były bose i stwardniałe. Bezpieczne punkty oparcia
dla nich znajdował bez użycia jakichkolwiek zaklęć przynoszących światło. Na końcu ścieżki
czekali dwaj słudzy trzymający pochodnie. Były one zrobione ze zwykłego sitowia, lecz płonęły
czerwonym ogniem i syczały niczym wściekłe węże.
— Wszystko jest w porządku, Mistrzu.
— Niech tak będzie.
Słudzy poszli za nim, gdy ruszył na drugi koniec doliny do Ołtarza Przemiany. Pragnął
dotrzeć tam na czas, by zdążyć wszystko naprawić, gdyby jednak coś nie było w porządku.
Zapewnienia jego sług mówiły mu niewiele poza tym, że Ołtarz nie został porwany przez sępy i
że żaden z Przemienieńców nie uciekł.
Ach, gdyby Illyana wciąż była przyjacielem i sprzymierzeńcem lub żeby odebrał jej Kamień
Kurag, zanim zbiegła! Wówczas to, że uciekła, miałoby niewielkie znaczenie. Zanim znalazłaby
sposób, by mu się przeciwstawić, bliźniacze kamienie dałyby Eremiusowi nieograniczoną
władzę, zarówno nad sobą, jak i nad sojusznikami.
Eremius bliski był rzucenia klątwy na Illyanę. Szybko stłumił ten impuls. Wykorzystywanie
magii w trakcie dokonywania Przemiany wymagało absolutnej koncentracji. Któregoś razu
kichnął podczas tego procesu i poddawany Przemianie obiekt zeskoczył z Ołtarza zmieniony
jedynie częściowo. To się odbyło całkowicie poza jego kontrolą. Mistrz musiał wezwać innych
Przemienieńców, by unicestwili obiekt.
Wydawało się, że ołtarz stanowi część stoku wzgórza, i tak w istocie było. Eremius
wyczarował go z litej skały, tworząc jednolitą, sięgającą człowiekowi do pasa płytę, której boki
mierzyły po dwanaście kroków. Wzdłuż krawędzi płyty biegły wyrzeźbione runy potężnych
zaklęć ochronnych.
Podobnie jak w przypadku runicznego pisma na masywnym złotym pierścieniu na lewym
przedramieniu Eremiusa, znaki te były starożytną vanirską translacją jeszcze starszego tekstu
ułożonego przez Atlantydów. Nawet w gronie magów nieliczni wiedzieli o tych i innych
zaklęciach związanych z kamieniami Kurag. Wielu zwyczajnie wątpiło w istnienie owych zaklęć.
Eremius uznawał to za swoją przewagę. W co wierzą nieliczni, tego jeszcze mniej liczni będą
poszukiwać.
Podszedł do Ołtarza i począł kontemplować nowy obiekt Przemiany. Była to młoda
wieśniaczka, w pełni sił i nadzwyczaj urodziwa, a Eremius dbał o te rzeczy. Za cały strój służył
jej srebrny pierścień otaczający niestarannie obcięte czarne włosy oraz srebrne łańcuchy
spinające ręce w nadgarstkach i stopy w kostkach. Łańcuchy utrzymywały rozpiętą na kamiennej
płycie dziewczynę, pozwalając jej jedynie na szarpanie się na boki w rozpaczliwej próbie oporu.
Pomimo nocnego chłodu, na wypiętej piersi i na udach wieśniaczki lśnił pot. Jej błyszczące oczy
co chwila miały inny odcień, raz hebanowoczarny, to znowu srebrzystoszary, w końcu
zielonozłoty jak u kota.
Rzeczywiście, wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Z całą pewnością zwłoka nic by
nie dała. Tej nocy czekała na Eremiusa jeszcze ósemka Przemienieńców, w sumie dziewięciu
kolejnych rekrutów do jego armii.
Wkrótce będzie mógł z pozycji silniejszego układać się na dworze turańskim z tymi, którzy są
dość ambitni lub niezadowoleni. Na żadnym dworze ich nie brakowało, a na turańskim byli
nawet liczniejsi, niż potrzeba. Kiedy już staną po jego stronie, wyśle ich na poszukiwania
drugiego Kamienia. Illyana nie może ukrywać się wiecznie.
Wtedy bliźniacze kamienie będą jego, a układy dobiegną końca. Nadejdzie czas, gdy będzie
rządził, a świat stanie się mu posłuszny.
Uniósł lewą dłoń i podjął śpiewne zawodzenie. Kamień zaczął lśnić. Mgły kłębiące się
powyżej Ołtarza przybrały szmaragdowy odcień.
Bora ze świstem wypuścił powietrze. Mgła w wysuniętej najdalej na zachód dolinie zrobiła się
zielona. Zachodnia dolina była najbliżej. Za dnia mógłby dotrzeć tam w godzinę, a nocą zmysły
miał równie wyostrzone jak w dzień. Jednak tej nocy nie zamierzał się spieszyć. Wiedział, że
musi podkraść się niepostrzeżenie, niczym żerujący wilk — wyczyn osobliwy, jak na pasterza,
lecz taka widać była wola Mitry.
Bora usiadł i odwiązał umocowaną u pasa procę. W suchym górskim powietrzu wykonane ze
skóry elementy procy spisywały się znakomicie. W gęstej od mgieł dolinie mogło być inaczej,
poradziłby sobie jednak w każdych warunkach, z wyjątkiem ulewnego deszczu. Ćwiczył z procą
niemal codziennie, od czasu gdy sam był niewiele większy niż ona.
Z woreczka z koziej skóry wyjął kawałek suszonego sera i pięć kamieni. Od czternastego roku
życia Bora potrafił dokładnie wyważyć każdy kamień, trzykrotnie podrzucając go w dłoni. Te
pięć kamieni wybierał tak starannie, jakby zamierzał wziąć z nimi ślub.
Palcami zbadał uważnie, czy żaden się nie wyszczerbił. Jeden po drugim włożył je z
powrotem do woreczka razem z ostatnim kawałkiem sera, po czym umocował woreczek u pasa.
Zabrał wszystko, co przyniósł ze sobą, i ruszył w dół zboczem góry.
Nic dziwnego, że mgła przybrała barwę szmaragdów. Światło bijące od wielkiego kamienia
znajdującego się w kręgu miało taki właśnie kolor. Sam kamień przypominał szmaragd wielkości
dziecięcej pięści. Niektórzy nawet brali go za ów klejnot. Dwaj z nich byli złodziejami; obaj
woleliby dostać się w ręce katów króla Yildiza od losu, jaki ich spotkał.
Czy Kamienie Kurag były tworem natury czy magii, tego nie wiedział nikt z żyjących.
Tajemnica spoczywała w głębinie, wśród pokrytych koralowcami ruin Atlantydy. Eremiusowi
wystarczyło, że znał sekret potęgi Kamieni.
Rzucił pierwsze zaklęcie w wysokim zaśpiewie, który można by pomylić z językiem
khitajskim. Gdy śpiewał, poczuł, jak fiolki z krwią ogrzewają się, a potem znów stygną. Zaklęcia
ochronne zostały zdjęte. Teraz należało uczynić z fiolek narzędzia Przemiany.
Postawił pierwszą z nich na Ołtarzu obok młodej kobiety. Nasączona wyciągiem z ziół
tkanina, wepchnięta w usta wieśniaczki osłabiła jej wolę, ale nie zniszczyła. Oczy dziewczyny
rozszerzyły się z przerażenia, gdy spostrzegła, że krew w fiolce zaczyna lśnić. Poprzez knebel w
ustach przedarł się stłumiony jęk.
Eremius wydobył z siebie trzy gardłowe monosylaby i pokrywka fiolki poszybowała w
powietrze. Pięć razy uderzył w Ołtarz laską, po czym dwukrotnie wyśpiewał te same
monosylaby.
Fiolka uniosła się i przesunęła nad dziewczynę. Laska w dłoni Eremuisa zesztywniała, niczym
żmija gotująca się do ataku. Światło bijące od Kamienia przemieniło się w pojedynczy promień,
dość jasny, by oślepić każdego nie chronionego magią śmiertelnika.
Nieznacznym ruchem dłoni Eremius skierował promień prosto na fiolkę. Naczynie zadrżało,
po czym obróciło się. Krew spłynęła na dziewczynę, układając się na jej skórze niczym
srebrzysta koronka. Oczy wieśniaczki rozszerzyły się jeszcze bardziej, lecz nie kryły się już za
nimi żadne myśli.
Trzymając laskę w górze, Eremius przesunął nią w powietrzu i promień światła zalał ciało
dziewczyny od stóp po głowę. Wtedy mistrz cofnął się i zwilżył językiem wyschnięte usta,
przypatrując się Przemianie.
Skóra dziewczyny stała się ciemna i gruba, następnie zmieniła się w łuski, zachodzące na
siebie jak płytki dobrze wykonanej zbroi. Jej kości i mięśnie zaczęły się rozrastać. Krawędzie
stóp i dłoni stwardniały i zaostrzyły się, a w końcu pokazały się na nich pazury długości palców.
Zaklęcie nie zmieniło struktury twarzy tak bardzo, jak reszty ciała. Łuskowata skóra,
zaostrzone uszy i kły oraz kocie oczy czyniły z tego oblicza groteskową parodię ludzkiego
oblicza.
W końcu jedynie oczy mogły zdradzać, że była to niegdyś kobieta. Eremius po raz wtóry
poruszył laską i łańcuchy spinające nadgarstki i kostki opadły. Stworzenie stanęło niepewnie na
czworakach, po czym przechyliło łeb w stronę Eremiusa. Ten bez cienia wahania czy
obrzydzenia położył na nim dłoń. Włosy opadły z głowy stworzenia niczym kurz, a srebrny
pierścień z brzękiem uderzył o kamienną płytę.
Kolejna Przemiana zakończyła się sukcesem.
W ciemnościach za Ołtarzem czaiło się trzech innych Przemienieńców. Dwaj z nich zostali
kupieni jako niewolnicy, trzeci był porwanym strażnikiem karawany. Eremius wiedział z
doświadczenia, że kobiety nadające się do Przemiany rzadko znajdowano bez ochrony. Łatwiej
było o dziewczyny, których krew mogła posłużyć do Przemiany kogoś innego.
Trzej Przemienieńcy dźwignęli swoją nową towarzyszkę i postawili na nogi. Ta warknęła,
odtrącając ich ręce. Jeden z nich wymierzył jej ostry policzek. Obnażyła zęby. Przez moment
Eremius obawiał się, że będzie musiał interweniować.
Nagle błysk zrozumienia pojawił się w oczach nowo przemienionej dziewczyny. Pojęła, że na
dobre czy złe, te stworzenia były teraz jej towarzyszami w służbie Mistrza Eremiusa. Nie mogła
ich odtrącić. Niezależnie od tego, czemu służyła wcześniej, teraz była całkowicie oddana
Eremiusowi, Władcy Kamienia.
Nawet ktoś o znacznie słabszym wzroku niż Bora, z łatwością dostrzegłby wartowników u
wejścia do doliny. Choć nie był żołnierzem, zdawał sobie sprawę, że uniemożliwiali oni przejście
tamtędy. Obecność strażników nie zaskoczyła go. Pan tej demonicznej doliny na pewno
niechętnie widziałby gości.
Pewnym, spokojnym krokiem Bora ruszył wzdłuż grani ku południowej części doliny. Dotarł
do punktu w połowie drogi między wylotem doliny i źródłem światła. Światło znajdowało się na
otwartej przestrzeni, nie zaś w jednej z licznych jaskiń znaczących ściany zamykające dolinę.
Bora stał teraz na krawędzi urwiska wysokiego na dwieście kroków i dość stromego, by
zniechęcić najbardziej zuchwałe kozice. Ale nie wystarczało to, by zniechęcić Borę. „Ty widzisz
dłońmi i stopami” — mówili o nim w wiosce, jako że potrafił wspiąć się tam, gdzie nikt inny nie
był w stanie dotrzeć.
Prawdę mówiąc, nigdy nie wdrapywał się na podobną ścianę w ciemności, lecz nigdy też nie
miał tak wiele do zyskania i tak niewiele do stracenia. Rodzina człowieka posądzanego o udział
w rebelii mogłaby mówić o szczęściu, gdyby Mughra Khan zgotował im los nie gorszy niż
wygnanie.
Bora zbadał urwisko na tyle, na ile pozwalała mu widoczność, obmyślając sposób pokonania
pierwszej części drogi. Potem opuścił się po krawędzi i zaczął schodzić.
Gdy znalazł się w połowie drogi, dłonie zaczęły mu się pocić, a nogi drżeć. Wiedział, że nie
powinien zmęczyć się tak szybko. Czy to czary twórcy owego światła odbierały mu siłę?
Odpędził tę myśl. Przez nią zacząłby się bać, a strach odebrałby mu zarówno siłę, jak i
trzeźwość myślenia. Znalazł oparcie dla nóg. Umieścił na nim najpierw prawą, potem lewą stopę,
a następnie poszukał kolejnego stopnia.
Poniżej szmaragdowe światło ożyło. Teraz przypominało pojedynczy promień. W jego blasku
dostrzegł niewyraźne postacie stojące w nierównym kręgu. Ich sylwetki wyglądały jakoś
nieludzko, ale mogły być zniekształcone przez mgłę.
W końcu dotarł do skalnego występu na tyle szerokiego, by móc na nim usiąść. Na prawo, w
stronę światła, stroma ściana opadała prosto w dół, a występ urywał się. Jedynie ptak potrafiłby
przedostać się tamtędy na dół.
Na lewo zbocze było o wiele łagodniejsze. Fetor padliny zdradzał jaskinię lwa, ale lwy rzadko
wychodziły na żer nocą. W połowie tego zbocza spacerował wartownik, na jego ramieniu
spoczywał krótki łuk, a w ręku tkwiła zakrzywiona szabla.
Bora wyciągnął procę zza poły koszuli; ten strażnik musiał umrzeć. Jeśli nie jest głuchy,
usłyszałby, że ktoś schodzi po ścianie za jego plecami. Nawet gdyby udało mu się minąć
strażnika teraz, to dalej mógłby on odciąć Borze drogę ucieczki.
Umieścił kamień w koszyczku procy. Uniósł ją i zakręcił w powietrzu tak szybko, że nie
można było jej dostrzec. Nie mógł też tego usłyszeć żaden człowiek znajdujący się dalej niż
pięćdziesiąt kroków.
Wartownik był trzy razy dalej. Padł martwy w jednej chwili, nieświadom uderzenia
kamieniem, który roztrzaskał mu czaszkę. Szabla wypadła z jego dłoni i potoczyła się z brzękiem
na ziemię. Bora znieruchomiał, oczekując jakiegoś znaku świadczącego, że towarzysze strażnika
usłyszeli odgłos upadającej broni. Nie poruszyło się nic, z wyjątkiem mgły i szmaragdowego
światła. Popełznął wzdłuż skalnego występu, trzymając w dłoni naładowaną procę.
Smród padliny wzmagał się i drapał go w nozdrzach oraz gardle. Bora starał się płytko
oddychać, ale niewiele to pomagało. Wyczuwał coś więcej niż woń padliny, odór tak wstrętny, że
nie śmiał go nawet nazwać. To nie było legowisko lwa. Myśl o czarach powróciła i tym razem
trudno było ją odpędzić.
Być może ta myśl ocaliła mu życie, wyostrzając zmysły. Usłyszał odgłos uderzających o skałę
twardych stóp, które należały do stworzeń znajdujących się w jaskini. Właśnie zaczął się
wycofywać, gdy mieszkańcy groty wyskoczyli na zewnątrz.
Ich sylwetki nie były już niewyraźne czy zatarte przez mgłę, co więcej, świecili oni własnym
światłem. Tym samym szmaragdowym, demonicznym światłem, które ściągnęło Borę do doliny.
Teraz ukazywało ono monstrualnie zniekształconych ludzi — wyższych, potężniejszej budowy,
pokrytych łuskami i wyposażonych w pazury. Ich oczy lśniły, z szeroko rozwartych ust sterczały
kły.
Nie powiedzieli ani słowa i nie wydali z siebie żadnego dźwięku, gdy ruszyli w stronę Bory.
Uczynili coś znacznie gorszego — sięgnęli wprost do jego myśli.
Zaczekaj chwilą, chłopcze. Zaczekaj chwilą i przyjmij honor służenia nam, którzy służymy
Mistrzowi. Zostań, zostań.
Bora wiedział, że gdyby posłuchał choć przez chwilę, straciłby wolę, by odejść. Wówczas
rzeczywiście musiałby służyć sługom Mistrza, tak jak owca służy wilkowi.
Proca poruszyła się tak, jakby jego ręka miała własną wolę. Czaszka takiego stwora była
znacznie potężniejsza niż ludzka, ale dzięki temu pocisk nie musiał lecieć daleko. Kamień wrył
się głęboko, powyżej prawego oka, rzucając pierwszego stwora na towarzysza stojącego za
plecami. Oba runęły na ziemię.
Ostatni przeskoczył nad powalonymi towarzyszami. Bora poczuł, że jego wola po raz kolejny
poddawana jest próbie:
Posłuchaj mnie lub stracisz rozkosze i skarby, o jakich nawet nie marzą ci, którzy nie są w
służbie Mistrza.
Prawdę mówiąc, Bora nigdy nie marzył o takiej rozkoszy, jak bycie zjedzonym żywcem.
Teraz też nie miał powodu, by myśleć inaczej. Ruszył w górę po ścianie tak szybko, jakby w
miejsce nóg i rąk wyrosły mu skrzydła.
Stwór syknął niczym wąż. Surowa wściekłość wdarła się w umysł Bory. Jego palce niemalże
przestały szukać oparcia.
Stwór skoczył wysoko, szponiaste ręce próbowały sięgnąć nóg Bory, zakończone pazurami
stopy szukały podpory. Nie udało się ani jedno, ani drugie. Stwór ześlizgnął się, stracił
równowagę i odpadł od ściany. Ostatni rozpaczliwy syk został przerwany przez tępy odgłos
upadku i dźwięk obsuwania się ciała po skale.
Bora nie zatrzymał się, dopóki ledwo dysząc nie dotarł do końca urwiska. Nawet wówczas
stanął jedynie po to, by załadować procę. Pamiętał słowa z opowieści: „jak gdyby ścigały go
demony”. Teraz nazbyt dobrze wiedział, co one znaczą.
Jeśliby zdołał dotrzeć do wioski żywy i znaleźć kogoś, kto uwierzyłby w jego opowieść,
uznano by go za człowieka, który poznał tajemnicę demonów z gór.
Nie widział już, jak za jego plecami promień szmaragdowego światła nagle zgasł.
Gdy Eremius stał przy Ołtarzu, jego uszy były głuche na wszelkie odległe dźwięki. Nie słyszał
odgłosu upadającej szabli. Dotarł do niego dopiero głos Przemienieńców, zwracających się do
kogoś, kogo dostrzegli. Najpierw głos, a następnie śmiertelny okrzyk pierwszego, potem
drugiego z nich.
Eremius zadrżał, zupełnie jakby stał nagi na wietrze wiejącym od lodowca. Sylaby zaklęcia
Przemiany poplątały się mu. Na kamiennej płycie nie do końca gotowy Przemienieniec zaczął się
miotać. Jego muskuły, wzmocnione magią, szaleńczo szarpały się i wytężały.
Pierwsze pękły łańcuchy pętające kostki nóg. Ogniwa rozprysły się we wszystkich
kierunkach, jak kamienie miotane z procy. Przemienieniec przekręcił się, uwalniając jeden
nadgarstek a potem drugi. Był już na czworakach, gdy Eremius uderzył swą laską niczym
włócznią, trafiając go w czoło.
Eremius wzdrygnął się na krzyk, który przeszył mu umysł. Przemienieniec skoczył na nogi w
pojedynczym spazmatycznym ruchu, po czym runął z Ołtarza. Przewrócił się na plecy, kopiąc i
wierzgając. Wtedy jego postać rozmyła się, gdy łuski i pazury, mięśnie i kości roztopiły się w
jedną trzęsącą się, zielonożółtą galaretę. Galareta przeszła w ciecz, która wsiąkła w skałę,
pozostawiając zielonkawo–czarną plamę. Mimo że jego zmysły wciąż były przytłumione, smród
zaparł Eremiusowi dech w piersiach.
Odwrócił się od Ołtarza, opuszczając bezwładnie ręce. Skupienie pierzchło, stracił kontrolę
nad zaklęciami, Przemiany tej nocy dobiegły końca.
Kapitan strażników zbliżył się pośpiesznie i przyklęknął.
— Czcigodny Mistrzu, Kurisa znaleziono martwego. Kamień spadł z urwiska i uderzył go w
głowę. Zginęło także dwóch Przemienieńców, jeden od kamienia, drugi od upadku.
— Od kamienia? — Złość i wzgarda odebrały Eremiusowi mowę.
Przemienieńcy zginęli, gdy ścigali jakiegoś intruza. Kogoś, kto teraz z pewnością jest już
nieuchwytny dzięki ślepocie tego półgłówka. Laska opadła na ramiona kapitana, dwukrotnie po
każdej stronie. Ten tylko drgnął. Dopóki Eremius nie zechciał, by tak było, laska nie miała
magicznej mocy. Na ramionach kapitana pozostaną jedynie siniaki.
— Odejdź!
Gdy Eremius został sam, wzniósł ku niebu obie dłonie i wykrzyknął klątwę. Rzucił ją na
magów pradawnej Atlantydy, którzy znaleźli lub wykonali Kamienie Kurag, tak potężne razem i
tak słabe, gdy rozdzielone. Przeklął słabość swojego kamienia, która zmuszała go do korzystania
z ludzkich sług. Gdyby nie byli bezmyślni z natury, musiałby zrobić z nich półgłówków, by móc
ich bez trudu kontrolować.
Przede wszystkim jednak przeklął Illyanę. Gdyby była lojalna wobec niego lub gdyby nie
uciekła w przebiegły sposób…
Takie myśli były równie daremne teraz, jak zawsze. Bossonia przepadła dziesięć lat temu i
nieodwracalność tego wydawała się równie oczywista jak Góry Ibaru. To w przyszłości leżała
nadzieja — nadzieja pokładana w ludzkich sprzymierzeńcach, którzy mogli uwieńczyć jego
starania zwycięstwem.
O świcie, gdy wszyscy mieszkańcy powinni jeszcze spać Bora pojawił się w Karmazynowych
Źródłach. Zatrzymał się przed własnym domem. Czy słyszał dochodzące z wnętrza lamenty?
Zapukał. Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Stała w nich jego siostra Caraya. Przekrwione oczy
i opuchnięta, zalana łzami twarz psuły jej urodę.
— Bora! Gdzie się podziewałeś?
— W górach. Co się stało, Carayo? Czy wykonali wyrok?
— Nie, nie! Nie chodzi o ojca. Chodzi o Arimę. Zabrały ją demony!
— Demony…
— Bora, nie było cię całą noc. Mówię, że demony zabrały Arimę! — Nagle przycisnęła twarz
do jego ramienia, ponownie wybuchając płaczem.
Pogładził jej głowę niezgrabnie, próbując nakłonić siostrę, by weszła do środka. W końcu
zrobili to we dwóch, on i Yakoub. Bora pomógł jej dojść do krzesła, a Yakoub zamknął drzwi. W
drugim pokoju znów rozległ się płacz.
— Twoja matka rozpacza — oznajmił Yakoub. — Reszta dzieci… zabrali je do siebie
sąsiedzi.
— Kim ty jesteś, by rządzić się w tym domu? — spytał Bora.
Nigdy specjalnie nie ufał Yakoubowi, który choć dobry był zbyt przystojny i miał miejskie
maniery. Przybył do Karmazynowych Źródeł przed dwoma laty, rozpowiadając o wrogach w
Aghrapur. Umiejętność postępowania ze zwierzętami sprawiła, że witano go dość chętnie, zresztą
nie tylko w Karmazynowych Źródłach. Nie występował też przeciwko zwyczajom swoich
gospodarzy.
— Kim jesteś, by odrzucać pomoc? — odcięła się Caraya. — Odgrywasz pana tego domu,
zamiast troszczyć się, by twoja rodzina nie głodowała.
Bora uniósł ręce, czując się bardziej bezradnym niż zwykle po tym, co usłyszał od siostry. Nie
pierwszy raz zgodził się z kowalem Iskopem, który powiedział, że język Carai jest znacznie
bardziej zabójczą bronią niż ta, jaką on kiedykolwiek wykonał.
— Wybacz mi, Carayo. Ja… ja nie spałem tej nocy i niezbyt trzeźwo myślę.
— Wyglądasz na zmęczonego — rzekł Yakoub uśmiechając się znacząco. — Mam nadzieję,
że była tego warta.
— Jeśli spędziłeś tę noc z … — zaczęła Caraya, z jej słów przebijała wściekłość.
— Przez całą noc poznawałem tajemnicę demonów — odparł Bora.
Po tych słowach ich uwaga całkowicie skupiła się na nim. Caraya podgrzała wodę i przemyła
bratu twarz, dłonie i stopy, podczas gdy Yakoub uważnie przysłuchiwał się jego opowieści.
— Trudno w to uwierzyć — oświadczył w końcu Yakoub.
Bora niemal zakrztusił się kawałkiem chleba, jaki miał w ustach.
— Myślisz, że kłamię?
— Nie. Tylko co z tego, że tyle widziałeś, jeśli nikt ci nie uwierzy?
Bora poczuł, że jest bliski płaczu. Myślał o tym, gdy opuszczał dolinę, ale potem, podczas
długiej drogi do domu jakoś zapomniał o dręczących go rozterkach.
— Nie obawiaj się. Ja… ja nie wiem, czy mam jeszcze przyjaciół w Aghrapur, po dwóch
latach. Jestem pewien, że moi wrogowie mają wrogów, a ci zechcą mnie wysłuchać. Może
zaniosę te wieści do miasta?
Bora zastanawiał się. Wciąż nie ufał do końca Yakoubowi. Jednak kto, posiadając
wystarczającą potęgę, by wysłać armię do nawiedzonej przez demony doliny, da wiarę synowi
człowieka podejrzanego o udział w rebelii? Wychowany w mieście człowiek, któremu nieobce są
wszelkie intrygi w potężnym Aghrapur, mógł znaleźć posłuch.
— Na chleb i sól, które spożyłem w tym domu — odezwał się Yakoub — na Erlika i Mitrę, i
na mą miłość dla twojej siostry Carai…
Po raz drugi Bora niemalże się udławił. Spojrzał na Carayę. Ta uśmiechnęła się wyzywająco.
Bora jęknął.
— Wybacz mi — rzekł Yakoub. — Nie mogłem prosić o rękę Carai, dopóki Arima nie
wyjdzie za mąż. Teraz w waszym domu zagościła żałoba. Będę czekał, aż powrócę tu z…
gdziekolwiek musiałbym się udać, by odnaleźć ludzi, którzy w to wszystko uwierzą. Przysięgam,
że nie uczynię nic, co splamiłoby honor domu Rahfiego i zrobię wszystko, by uwolniono
waszego ojca. Czy zastanawia cię, Bora, że masz nadzwyczajne szczęście. Jesteś zdrów i cały.
Jedyną odpowiedzią było chrapanie. Bora leżał na dywanie, z plecami opartymi o ścianę i
spał.
I
Aghrapur ma wiele określeń. Pośród nich są takie jak Aghrapur Wielki, Aghrapur Wspaniały
czy Aghrapur Zasobny. Żadne nie jest fałszywe, ale też żadne nie mówi wszystkiego.
Ludzie, którzy dobrze znają to królewskie miasto, jedną nazwę, uważają za najbliższą prawdy.
Pochodzi z języka khitajskiego, jako że człowiek, który ją wymyślił był Khitajczykiem. Nazwał
Aghrapur Miastem, w Którym To, Czego Nie Można Znaleźć w Nim Samym, Nie Istnieje Na
Ziemi.
To nazwa niezręczna i zawiła, co przyznał nawet jej twórca. Lecz jest też najbardziej
adekwatna spośród tych, jakie kiedykolwiek zostały nadane miastu Aghrapur.
Słońce dawno już skryło się za horyzont, jednak żar dnia wciąż utrzymywał się w kamieniach
i dachówkach domów. Ci, którzy mogli, przechadzali się po dziedzińcach lub szeroko otwierali
okiennice, by napawać się bryzą wiejącą od morza Vilayet. Niewielu snuło się po ulicach, nie
licząc strażników i tych, którzy załatwiali jakieś pilne sprawy.
W większości te sprawy nie były do końca legalne. Wszystko można było znaleźć w
Aghrapur, ale jeśli ktoś szukał czegoś nielegalnego, łatwiej to znalazł w nocy.
Kapitan najemników, znany jako Conan Cymmerianin, przemierzając ciemne ulice, nie
zamierzał kusić prawa. Szukał jedynie tawerny zwanej „Czerwonym Sokołem”, porcji
najlepszego wina, posiłku i dziewki na noc. Dzięki nim powinien zniknąć niesmak pozostały po
pracowitym dniu.
Conan przyznał sam przed sobą, że główny kapitan Khadjar miał rację, mówiąc:
— To, że podróżujesz do Khitaju i eskortujesz ludzi króla, nie sprawia, że twoje kamienie
przemieniają się w rubiny. Są ludzie, których masz szkolić. A to znaczy, że twym obowiązkiem
jest praca z rekrutami.
— Czy praca z bandą półgłówków, leniwych chłopów i złodziei naprawdę jest moim
obowiązkiem, kapitanie?
— Jeśli sądzisz, że trafiają ci się same półgłówki, zwróć się do Itzhaka. — Khadjar pchnął
dzban z winem po stole w stronę Conana. — Na brodę Czarnego Erlika, okazuję ci swe zaufanie!
Nie znam kapitana, który będąc nawet dwa razy starszy od ciebie, potrafiłby wykrzesać z tych
rekrutów więcej w tak krótkim czasie. Jesteś winien tym nieszczęśnikom wiedzę, która ocali im
życie w przypadku ataku Kozaków lub choćby zasadzki zgotowanej przez Iranistańczyków!
Teraz napij się, zaciśnij zęby i ruszaj spłacać swój dług.
Conan posłuchał. Był winien Khadjarowi nie tylko posłuszeństwo, ale i szacunek, nawet jeśli
kapitan przemawiał do niego jak do pierwszego lepszego rekruta. To Khadjar zachęcał go i
popierał, wysyłał w podróże, które uczyniły Conana sławnym, nauczył niemal wszystkiego o
cywilizowanej sztuce wojny.
Cymmeria nie wydawała na świat ludzi ślepo posłusznych i oddanych. Jej władcy musieli być
mężni i mieć przyzwolenie wojowników, którzy zdecydowali się pójść za nimi. Jedynie dzielność
wojowników oraz niedostępność i surowy klimat Cymmerii powodowały, że wciąż była ona
wolna, nie poddając się władzy jakiejś bardziej zdyscyplinowanej rasy. Z drugiej strony,
Cymmeria nie wydawała na świat głupców, którzy nie dochowywali wierności tam, gdzie na nią
zasługiwano. Khadjar zdobył wierność Conana, ale to wszystko — Conan miał równie mało
przyjemności ze szkolenia rekrutów, co z czyszczenia stajen.
„Czerwony Sokół” stał przy końcu ulicy Dwunastu Stopni, na wzgórzu Madan. Conan
wdrapał się na wzgórze z wprawą górala i gracją polującej pantery. Wzrokiem cały czas
penetrował zacienione uliczki i dachy domostw, wypatrując przyczajonych zbirów. Dwukrotnie
dojrzał jakichś; za każdym razem pozwalali mu spokojnie przejść. Rabusie mogli próbować
swych sił ze strażnikami, lecz tylko głupcy rzucali wyzwanie komuś, kogo nie daliby rady zabić i
komu nie mogliby uciec.
Conan jako oficer miał prawo do korzystania z lektyki, ale nie używał jej, chyba że jego
obowiązki tego wymagały.
Nie ufał ani nogom, ani słowom niewolników. Poza tym sam był niegdyś niewolnikiem,
zanim ścieżki życia zaprowadziły go do Aghrapur.
Z zacienionej uliczki wyłonił się patrol straży.
— Dobry wieczór, kapitanie. Czy zauważył pan coś niepokojącego po drodze?
— Nic takiego.
Spośród rzeczy, jakie Conan robił w swym życiu, nieobce mu było również złodziejstwo.
Dlatego uważał, że ci, którzy zajmują się chwytaniem złodziei, powinni dawać sobie radę sami.
Patrol oddalił się. Cymmerianin dotarł na Jedenasty Stopień w dwóch susach. Zwilżył dłonie i
twarz wodą z fontanny, po czym ruszył w stronę wejścia do „Czerwonego Sokoła”.
— Ho, ho, Conan! Wyglądasz jak ktoś, kto zgubił złoto, a znalazł mosiądz!
— Moti, pijesz za dużo wypocin swego wielbłąda, by cokolwiek rozumieć. Nigdy nie
spędziłeś dnia na użeraniu się z rekrutami?
Były sierżant kawalerii wykrzywił w uśmiechu pokrytą bliznami twarz.
— Spędziłem ich dość na modlitwach, żeby urodzić się jako oficer, jeśli w następnym życiu
mam być żołnierzem.
Conan przeszedł przez salę, okrążając jej centralną część, gdzie iranistańska dziewczyna o
jasnej skórze tańczyła przy dźwiękach tamburyna i bębna. Ciało pokryte warstwą lśniącego
olejku zdobiła jedynie czarna jedwabna przepaska i pasek z miedzianych monet. Rytmiczne
kołysanie biodrami sprawiało wrażenie, jakby próbowała pozbyć się nawet tego skąpego
przyodziewku. Obserwując dziewczynę z podziwem, Conan spostrzegł, że brodawki jej jędrnych,
młodych piersi są zaróżowione. Wydawało się, że potrafi poruszać każdą piersią osobno.
Moti podał Conanowi masywny srebrny kielich w vanirskim stylu. Naczynie trafiło do
„Czerwonego Sokoła” jako zastaw za nie spłacony dług. Kości dłużnika bielały gdzieś na
wybrzeżach Hyrkanii, kielichem zaś cieszył się Conan, ilekroć popijał w „Czerwonym Sokole”.
— Za godnych przeciwników — rzucił, unosząc kielich, po czym wskazał na dziewczynę. —
Nowa, nieprawdaż?
— A co z naszą Pylą, Conanie?
— Cóż, jeśli jest wolna…
— Ja nigdy nie jestem wolna — dobiegł ich radosny głos dochodzący od strony schodów. —
A ty znasz moją cenę i nie próbuj jej zbijać, synu cymmeryjskiego bagiennego trolla!
— Ach, piękna Pyla, łaskawa jak zwykle — odparł Conan. Uniósł puchar w kierunku
kruczowłosej kobiety schodzącej po stopniach rozkołysanym krokiem. Ubrana była w
karmazynowe jedwabne spodnie do kostek i stanik z masy perłowej. Tylko dojrzałe krzywizny
piersi zdradzały, że jest starsza od tańczącej dziewczyny.
— Nie rozumiem co masz na myśli, mówiąc, że jestem łaskawa — powiedziała Pyla z
udawaną urazą. — Wszyscy mnie obrażają. Czyżby sądzili, że jestem mniej warta niż portowa
dziwka?
— Jesteś warta o wiele więcej — odrzekł Moti — ale nie aż tyle, ile sądzisz. Prawdę mówiąc,
byłabyś znacznie zamożniejsza, gdybyś mniej żądała. Nie wątpię, iż myśl o twojej cenie
zniechęca połowę tych, którzy mieliby chęć zapukać do twoich drzwi…
Moti nie dokończył zdania, bo do gospody weszło pięciu mężczyzn. Czterej ubrani byli w
skórzane tuniki i spodnie, na ich szyjach i nadgarstkach pobłyskiwały kolczugi. U najeżonych
brązowymi ćwiekami pasów nosili miecze i krótkie maczugi.
Piąty mężczyzna także miał tunikę i spodnie, ale uszyte z ciemnobrązowego jedwabiu i suto
wyszywane złotem. Złoto pokrywało również rękojeść miecza. Conan zlekceważył przybyszów
uznając, że to jakiś młody szlachcic z obstawą, włóczący się po mieście w poszukiwaniu wrażeń.
Wątpił, by chcieli zakłócić spokój uczciwych żołnierzy.
Moti i Pyla byli innego zdania. Kobieta znikła jak kamfora, a Conanowi wydawało się, że w
ślad za nią podążyła tancerka. Moti sięgnął po swój niezawodny środek na niepożądanych gości
— wielki drewniany młot, do uniesienia którego nawet Conan potrzebował obu rąk, po czym
napełnił kielich kompana, tak aż wino przelało się przez brzegi.
Wszystko wskazywało na to, że przybysze byli kimś innym niż sądził Conan. Stawało się też
oczywiste, że Moti nie wyzna nawet na torturach, kim oni są. W trakcie rozmowy z sierżantem
Conan przesunął się tak, by widzieć całe pomieszczenie, po czym wychylił sporą porcję wina.
— Mówisz, że chcesz być oficerem w następnym wcieleniu? — zagaił gospodarza.
— Pod warunkiem, że pamiętałbym czego nauczyłem się teraz. Inaczej wątpliwy honor być
kimś takim jak on. — Moti wykonał subtelny gest w stronę odzianego w jedwab mężczyzny.
— Miej nadzieję, że będziesz służył pod głównym kapitanem Khadjarem w jego przyszłym
życiu — odparł Conan. — On potrafiłby wyszkolić nawet rekina czy hienę.
— Myślałem, że to za jego sprawą użerasz się z rekrutami.
— To prawda. Kapitan twierdzi, że to honor. Może i tak jest — Conan wziął kolejny łyk. —
Czy masz jakieś jadło na dzisiejszą noc? Czy może twego kucharza porwały demony? Nie będę
zachwycony pałaszując owies razem z końmi…
Jakby w odpowiedzi na to, Pyla i Iranistanka pojawiły się z pełnymi tacami zmierzając w
stronę nowo przybyłych. Conan zauważył, że obie są odziane w luźne, ledwo przezroczyste
szaty, okrywające je od szyi po kostki i że nie spuszczają z oczu piątki mężczyzn. Moti także nie
odrywał od nich wzroku do chwili, aż zostali obsłużeni. Nieznacznym gestem Conan sprawdził,
czy jego miecz luźno tkwi w pochwie.
— Nie ma mowy o żadnym „może” — rzekł Moti. — Conanie, jeśli Khadjar uważa, że jesteś
godzien nauczać, to znaczy, że bogowie byli wspaniałomyślni. Według mnie zbyt
wspaniałomyślni dla cudzoziemca.
— Tak, tak, synu vendhyańskiej tancerki — odparował Conan. Głos Motiego załamywał się
jak źle zahartowany miecz. Cymmerianin wyczuwał dreszcz niebezpieczeństwa, zupełnie jakby
pająk wspinał mu się wzdłuż kręgosłupa.
— Moja matka była największą tancerką w swym czasie — rzekł Moti — tak samo jak
Khadjar jest największym żołnierzem teraz. — Spojrzał na Conana. — A ty… ty ile masz lat?
— Wedle wyliczeń turańskich, dwadzieścia dwa.
— Ha, tyle samo, co bękart Khadjara. A raczej tyle samo, ile miałby, gdyby nie zginął dwa
lata temu. Może Khadjar widzi w tobie drugiego syna. Nie miał innych krewnych oprócz
chłopaka, i niewielu przyjaciół. Mówi się też, że chłopak…
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta. Nie zwróciłaby na siebie większej uwagi, nawet
gdyby unosiła się nad podłogą w chmurze rudego dymu, przy dźwiękach trąb.
Była wysoka i miała urodę ludzi z północy, z dużymi, szarymi oczyma i skrytymi pod
opalenizną piegami. W wieku raczej kobiecym niż dziewczęcym, figurą mogła konkurować z
Pylią. Conan śledził oczyma wzrokiem linię jej nóg, aż do szczupłej talii, następnie spojrzał
wyżej, na piersi, prężące się pod brązową bawełnianą tuniką, w końcu zatrzymał wzrok na
pięknej, długiej szyi.
Zauważył, że spojrzenie każdego mężczyzny w gospodzie podążało w identyczny jak jego
sposób.
Kobieta nie spostrzegła niczego. Przemierzyła salę z gracją właściwą nielicznym tancerzom.
Spojrzenia mężczyzn nie odstępowały jej, ale równie wiele uwagi poświęciłaby wpatrującym się
w nią myszom. Conan wątpił, by ta kobieta kroczyła przez salę mniej pewnie, nawet gdyby była
naga jak noworodek.
Podeszła do baru i odezwała się z turańskim akcentem:
— Szanowny Motilalu, mam interes do ciebie. — W sali rozległ się sprośny śmiech. Mówiła
dalej, jak gdyby wstyd był czymś zbyt pospolitym i jej nie dotyczył. — Wezmę dzban wina,
chleb, ser i wędzone mięso. Dobre będzie każde, jakie masz już przygotowane, nawet kenina…
— Nie obrażaj Motiego podejrzewając, że serwuje końskie mięso, droga pani. — odezwał się
Conan. — Jeśli twa sakwa jest za lekka…
Jej uśmiech nie znajdował odbicia w oczach.
— I jak ja mam ci za to odpłacić?
— Nie żądam wiele, napij się wina ze mną.
Kobieta wyglądała jak bogini w przebraniu i z pewnością nie była tu po to, by zabawiać się z
cymmeriańskim oficerem wojsk najemnych. Conan nie spodziewał się zresztą żadnych
przyjemności poza patrzeniem na nią i podziwianiem, ale to mu wystarczało.
— Jeśli twa sakwa jest pusta, dziewczyno, możemy napełnić ją przed świtem — powiedział
mężczyzna ze straży przybocznej.
Jego towarzysze parsknęli sprośnym śmiechem. Oprócz nich zaśmiało się niewielu, najmniej
miał na to ochotę Conan. Wzrok kobiety stał się lodowaty.
Moti uderzył w kontuar rękojeścią młota. Dobosz chwyciwszy swój instrument, zaczął
wybijać zmysłowy zamorański rytm.
— Pyla! Zaria! — krzyknął Moti. — Do roboty!
Kobiety zawirowały na posadzce. Rozległy się krzyki i oklaski, aż grajek musiał bardzo się
starać, by go słyszano. Najpierw Pyla, potem Zaria zrzuciły swe szaty. Mężczyzna w zielonych
jedwabiach wyciągnął miecz i skierował czubek ostrza w Zarię, nawet na moment nie
spuszczając wzroku z kobiety z północy.
Conan ponownie przyjrzał się mężczyźnie. Ten modniś był zdecydowanie niebezpieczny.
Zjawiła się dziewka kuchenna z koszem przygotowanego pośpiesznie jadła i dzbanem
przedniego aquilońskiego wina. Moti podał strawę kobiecie, przeliczając jednocześnie monety,
które wydobywała z pasa, po czym klepnął kucharkę w pośladek.
— Już dość gotowania tej nocy, Thebio. Tancerki są tym, czego nam trzeba!
Pomimo hałasu, Conan usłyszał w głosie Motiego ton człowieka wysyłającego swych ludzi na
śmierć. Jeszcze raz poczuł dreszcz niebezpieczeństwa, tym razem o wiele silniejszy. Dwa lata
wcześniej, już wyciągnąłby miecz.
Pyla odrzuciła płytki zakrywające piersi. Brzęknęły o podłogę pośród okrzyków uznania, w
chwili gdy kobieta z północy ruszyła w stronę drzwi. Podążając za nią wzrokiem Conan
zauważył, że odziany w jedwab mężczyzna też śledzi ją spojrzeniem. Pyla, Zaria i Thebia mogły
być równie dobrze ptakami pożerającymi padlinę — tyle go obchodziły.
Kobieta chcąc ominąć tancerki musiała przejść obok mężczyzny i jego straży. Spostrzegł to w
tej samej chwili, co Conan, wykonując palcami szybki ruch. Cymmerianin zrobił dwa kroki, gdy
jeden ze strażników podstawił nogę kobiecie.
W następnym momencie Conan zrozumiał, że nieznajoma jest wojowniczką. Puściła dzban
oraz kosz, by uwolnić ręce i utrzymać równowagę. Gdy się zorientowała, że to niemożliwe,
obróciła się w powietrzu, padając na ręce. Koziołkując, wyciągnęła z buta sztylet i błyskawicznie
wyprostowała się jak struna.
Panicz skoczył z krzesła; w jednej ręce trzymał miecz, drugą wyciągnął w mało życzliwym
geście. Gdy kompani mężczyzny także wstali, kobieta chwyciła rękę panicza i przytrzymując
obróciła się ponownie. Wyszywane perłami buty nie trzymały się zbyt dobrze zalanej winem
podłogi. Mężczyzna upadł z hukiem.
Conan był już na tyle blisko, by usłyszeć głos kobiety:
— Wybacz mi, panie. Ja tylko chciałam…
Dwóch strażników ruszyło na Conana. W głębi jego barbarzyńskiej duszy zawrzało i
instynktownie wyciągnął miecz.
Panicz wpatrywał się w czerwone plamy na swym ubraniu, po czym przeniósł wzrok na
kobietę. Krzyknął piskliwym głosem:
— Ona mnie zaatakowała! Mój strój jest zniszczony! Róbcie coś!
Kobieta stała tyłem do jednego ze strażników. Gdy jego towarzysze sięgnęli po miecze, ów
dobył maczugę. Uderzył z góry i trafił na płaz wyciągniętego miecza Conana. Potężna ręka
Cymmerianina z łatwością powstrzymała cios. Maczuga ześlizgnęła się jedynie po ramieniu
kobiety.
Wojowniczka przekoziołkowała ponownie, ustępując pola Conanowi. Przez moment nie
musiał jednak nic robić. Panicz i jego straż byli zaskoczeni, że ktoś im stawił czoła. Conan rzucił
szybkie spojrzenie na Motiego. Z właściciela gospody lał się pot, dłonie zaciskał trzonie swego
młota tak mocno, że aż zbielały mu palce.
Conan wątpił, czy przyjdzie jeszcze kiedyś napić się w „Czerwonym Sokole”. Moti był
przerażony, że zaatakowano jego dobrego klienta. Cymmerianin nie nazwał nikogo tchórzem bez
powodu, ale rozzłościł go strach gospodarza.
— To nie kobieta zaatakowała — ryknął. — Czyżbyś nie widział, jak podstawili jej złośliwie
nogę?
Tracąc czujność kobieta odwróciła się do Conana, by posłać mu uśmiech. Wtedy jeden ze
strażników oprzytomniał. Zaczął ciąć i mieczem na oślep i udało mu się dosięgnąć celu. Kobieta
obróciła się błyskawicznie, dzięki czemu stal jedynie zraniła lekko ją w brzuch, omijając żebra.
Na tunice pojawiła się czerwona plama.
Strażnik stojący najbliżej Conana zawdzięczał życie wyłącznie temu, że Cymmerianin nigdy
nie zabijał kogoś, kto nie zdążył unieść miecza w obronie. Taboret, z siłą głazu ciśniętego z
katapulty, podciął strażnikowi nogi. But Conana wylądował najpierw na jego żebrach, potem
trafił w żołądek. Strażnik zgiął się w pół, próbując, z marnym skutkiem, równocześnie
wymiotować, złapać oddech i krzyknąć.
W tym momencie większość klientów Motiego przypomniała sobie, że ma do załatwienia
pilne sprawy na zewnątrz. Jeden ze strażników zaczął wycofywać się pomiędzy pustymi stołami i
ławami. Dwaj pozostali i ich pan natarli na Conana, starając się przy tym trzymać razem. Nie
zwracali już uwagi na kobietę.
Ta cała zakrwawiona, wskoczyła na pusty stół. Znajdujący się obok niej strażnik obrócił się,
mierząc ostrzem w jej udo.
— Nie zabijaj jej, głupcze! — krzyknął jego pan.
W odpowiedzi strażnika nie było za wiele szacunku. Conan poczuł cień sympatii dla tego
człowieka. Niełatwo bowiem usłuchać rozkazu, by rozjuszoną lwicę zostawić przy życiu. I tylko
głupiec mógł go wydać, nie mając lepszego powodu niż zraniona próżność.
Kobieta wydobyła drugi sztylet z buta, po czym zeskoczyła ze stołu. Wylądowała tak blisko
strażnika, że nie miał dość miejsca, by użyć miecza. Zanim zdążył powiększyć dystans,
zablokowała mu sztyletem rękę, w której trzymał miecz, a potem wbiła drugi nóż w szyję.
Wściekły krzyk mężczyzny przemienił się w bulgot, gdy krew trysnęła mu z ust i nozdrzy.
— Uważaj, kobieto! Za tobą!
Strażnik, który wcześniej się wycofywał, ruszył naprzód, gdy jego martwy towarzysz skupił
na sobie całą uwagę wojowniczki. Conan mógł ją jedynie ostrzec, bo nacierał na niego
przywódca grupy z jednym ze swych ludzi. Obaj znali się na zakrzywionej turańskiej broni na
tyle dobrze, by całkowicie zaprzątnąć uwagę Conana. Przy braku szczęścia, Cymmerianin mógł
przecież nie dostrzec jakiegoś szybszego ruchu, czy pchnięcia z dystansu.
Mało brakowało, a okazałoby się, że Conan ostrzegł kobietę za późno. Dzięki bogom, strażnik
próbował trzymać się rozkazów swego pana i nie zabijać jej. Zbliżywszy się chwycił kobietę od
tyłu; jedną ręką za gardło, drugą za prawe ramię. Wiła się jak piskorz, próbując dźgnąć
napastnika. Kolczuga powstrzymała jeden sztylet, drugi zdołał wytrącić, uderzając kilkakrotnie
jej nadgarstkiem o krawędź stołu.
Dla Conana walka z dwoma przeciwnikami byłaby znacznie łatwiejsza, gdyby obok nie było
trzech tańczących kobiet. Nie miały już dla kogo tańczyć i z wyjątkiem schowanego za barem
Motiego oraz siedzącego na taborecie grajka, nikt na nie nie patrzył. Pyla i Zaria były teraz
całkiem nagie. Thebia obnażyła się do pasa. Jej spódnica opadała coraz niżej z każdym ruchem
bioder. Kazano im tańczyć, więc nie przestaną bez wyraźnego rozkazu.
— Na Croma, kobiety