RONALD GREEN CONAN MĘŻNY TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE VALIANT PRZEKŁAD: KRZYSZTOF KUREK L. Sprague i Catherine de Camp, z szacunkiem i wdzięcznością oraz ze szczególnymi podziękowaniami Bractwu Egzotycznych Tancerzy Środkowego Królestwa Towarzystwa Twórczego Anachronizmu PROLOG Zachodzące słońce barwiło złotem i karmazynem śniegi Władcy Wichrów, monarchy Gór Ibaru. Mrok właśnie ogarniał jego niższe zbocza, gdy noc spowiła już doliny. Bora, syn Rhafiego, leżał za głazem i obserwował trzy doliny, które rozciągały się przed nim, otaczając Władcę Wichrów niczym szprychy potężnego koła. Wszystko tonęło we mgle. Bora, gdyby wychował się w mieście i miał skłonność do tego rodzaju fantazji, mógłby dostrzec monstrualne kształty, w jakie formowała się mgła. Jednak Bora pochodził z rodziny pasterzy i łowców wilków. Zamieszkiwali oni wioskę o nazwie Karmazynowe Źródła w czasach, gdy przodkowie króla Yildiza z Turami byli jeszcze nic nie znaczącymi, pomniejszymi paniątkami. Te góry nie mogły go niczym zaskoczyć. W każdym razie tak było jeszcze dwa miesiące wcześniej. Wtedy właśnie wszystko się zaczęło. W jednej z dolin każdej nocy mgły stawały się zielone. Ci, którzy odważyli się zejść do owej doliny, by zobaczyć, czemu tak się dzieje, zaginęli. Wyjątkiem był ten, który powrócił szalony, bełkocząc coś o uwolnionych demonach. Wówczas zaczęli znikać ludzie. Z początku dzieci — dziewczynka napełniająca dzbany na wodę przy odludnym strumieniu, chłopiec niosący na pastwisko jedzenie dla ojca, niemowlę porwane podczas, gdy jego matka brała kąpiel. Nigdy nie było żadnego śladu uprowadzenia, z wyjątkiem odrażającego odoru, który sprawiał, że psy uciekały skowycząc, i niekiedy odcisku stopy, mogącej uchodzić za ludzką, gdyby ludzie posiadali szpony długości palców. Potem zaczęli znikać dorośli mężczyźni i kobiety. Nie ominęło to żadnej wioski, aż w końcu ludzie przestali opuszczać swe domostwa po zmierzchu, a za dnia poruszali się w silnych, uzbrojonych grupach. Podobno karawany przemierzające przełęcze, a nawet wojskowe patrole Yildiza, traciły ludzi. Mughra Khan, wojskowy komendant Yildiza, słyszał te opowieści, ale nie dawał im wiary, zwłaszcza gdy dotyczyły rzeczy dziejących się w wioskach. Widział w tym wyłącznie zbliżającą się rebelię i swój oczywisty obowiązek stłumienia jej. Nie był na tyle głupi, by aresztować ludzi jak popadnie i próbować przekonać Siedemnastu Nadzorców, że są to rebelianci. Nadzorcy także nie byli głupcami. Mughra Khan wzmocnił swe militarne placówki, zaaresztował kilka osób, które jawnie protestowały, i czekał, aż buntownicy w końcu uderzą lub zaszyją się na dobre w swych kryjówkach. Jednak rebelianci nie uderzyli, ani nikt, kogo można by nazwać człowiekiem. Mimo to całe placówki zaczęły znikać. Niekiedy znajdowano jedynie nieliczne wypatroszone zwłoki, bezgłowe korpusy, ciała rozszarpane przez coś, co posiadało nieludzką siłę. Raz dwu ludziom udało się uciec — jeden był umierający, obaj zaś obłąkani i bełkoczący coś o demonach. Tym razem dano wiarę opowieściom. Oczywiście Mughra Khan nadal sądził, że bunt także ma miejsce. Nie widział przyczyny, dla której obydwie te sprawy nie mogły równocześnie mącić spokoju w Turanie. Natychmiast wysłano posłańców do Aghrapur, z prośbą o radę i pomoc. Jaki los spotkał owych posłańców, tego Bora nie wiedział i mało go to obchodziło. Bardziej zajmował go los ojca, Rahfiego. Rahfi oskarżył kilku żołnierzy o kradzież owcy. Następnego dnia ich towarzysze aresztowali go jako „podejrzanego o udział w rebelii”. Co czekało kogoś, kto został uznany za buntownika, Bora wiedział doskonale. Wiedział też, że zazwyczaj darowano winy tym, których krewni zasłużyli się jakoś dla Turanu. Gdyby zdołał poznać tajemnicę pustoszących kraj demonów, może spowodowałoby to zwolnienie jego ojca? Byłoby wspaniale, gdyby Rahfi wrócił do domu na ślub swej córki Arimy. Choć nie tak urodziwa jak jej młodsza siostra Caraya, Arima, z błogosławieństwem Mitry, urodzi cieśli Ostatniego Drzewa wielu wspaniałych synów. Bora przesunął się nieznacznie. Obserwacja tych spowitych nocą dolin mogła potrwać jeszcze bardzo długo. Mistrz Eremius zrobił stanowczy gest. Sługa pomknął w jego stronę, trzymając w dłoniach ozdobnie żłobione srebrne fiolki z krwią. Jego dłonie są brudne i obleśne — pomyślał Eremius. Wyrwał słudze fiolki i wetknął je do jedwabnego woreczka zawieszonego na pasie z karmazynowej skóry. Następnie uderzył laską w skałę u swych stóp i uniósł lewą rękę zwracając dłoń na zewnątrz. Skała otworzyła się. Wytrysnęła woda, unosząc dyszącego i skamlącego o litość sługę w powietrze i rzucając nim z powrotem o ziemię. Eremius pozwolił wodzie płynąć, aż sługa był na tyle czysty, na ile to możliwe. — Niech to będzie dla ciebie lekcją — rzekł Eremius. — Jest lekcją, Mistrzu — jęknął mężczyzna, oddalając się jeszcze szybciej, niż przyszedł. Mokra skała w żaden sposób nie czyniła Eremiusa powolniejszym, gdy począł schodzić w dolinę. Stopy, zakończone długimi palcami, były bose i stwardniałe. Bezpieczne punkty oparcia dla nich znajdował bez użycia jakichkolwiek zaklęć przynoszących światło. Na końcu ścieżki czekali dwaj słudzy trzymający pochodnie. Były one zrobione ze zwykłego sitowia, lecz płonęły czerwonym ogniem i syczały niczym wściekłe węże. — Wszystko jest w porządku, Mistrzu. — Niech tak będzie. Słudzy poszli za nim, gdy ruszył na drugi koniec doliny do Ołtarza Przemiany. Pragnął dotrzeć tam na czas, by zdążyć wszystko naprawić, gdyby jednak coś nie było w porządku. Zapewnienia jego sług mówiły mu niewiele poza tym, że Ołtarz nie został porwany przez sępy i że żaden z Przemienieńców nie uciekł. Ach, gdyby Illyana wciąż była przyjacielem i sprzymierzeńcem lub żeby odebrał jej Kamień Kurag, zanim zbiegła! Wówczas to, że uciekła, miałoby niewielkie znaczenie. Zanim znalazłaby sposób, by mu się przeciwstawić, bliźniacze kamienie dałyby Eremiusowi nieograniczoną władzę, zarówno nad sobą, jak i nad sojusznikami. Eremius bliski był rzucenia klątwy na Illyanę. Szybko stłumił ten impuls. Wykorzystywanie magii w trakcie dokonywania Przemiany wymagało absolutnej koncentracji. Któregoś razu kichnął podczas tego procesu i poddawany Przemianie obiekt zeskoczył z Ołtarza zmieniony jedynie częściowo. To się odbyło całkowicie poza jego kontrolą. Mistrz musiał wezwać innych Przemienieńców, by unicestwili obiekt. Wydawało się, że ołtarz stanowi część stoku wzgórza, i tak w istocie było. Eremius wyczarował go z litej skały, tworząc jednolitą, sięgającą człowiekowi do pasa płytę, której boki mierzyły po dwanaście kroków. Wzdłuż krawędzi płyty biegły wyrzeźbione runy potężnych zaklęć ochronnych. Podobnie jak w przypadku runicznego pisma na masywnym złotym pierścieniu na lewym przedramieniu Eremiusa, znaki te były starożytną vanirską translacją jeszcze starszego tekstu ułożonego przez Atlantydów. Nawet w gronie magów nieliczni wiedzieli o tych i innych zaklęciach związanych z kamieniami Kurag. Wielu zwyczajnie wątpiło w istnienie owych zaklęć. Eremius uznawał to za swoją przewagę. W co wierzą nieliczni, tego jeszcze mniej liczni będą poszukiwać. Podszedł do Ołtarza i począł kontemplować nowy obiekt Przemiany. Była to młoda wieśniaczka, w pełni sił i nadzwyczaj urodziwa, a Eremius dbał o te rzeczy. Za cały strój służył jej srebrny pierścień otaczający niestarannie obcięte czarne włosy oraz srebrne łańcuchy spinające ręce w nadgarstkach i stopy w kostkach. Łańcuchy utrzymywały rozpiętą na kamiennej płycie dziewczynę, pozwalając jej jedynie na szarpanie się na boki w rozpaczliwej próbie oporu. Pomimo nocnego chłodu, na wypiętej piersi i na udach wieśniaczki lśnił pot. Jej błyszczące oczy co chwila miały inny odcień, raz hebanowoczarny, to znowu srebrzystoszary, w końcu zielonozłoty jak u kota. Rzeczywiście, wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Z całą pewnością zwłoka nic by nie dała. Tej nocy czekała na Eremiusa jeszcze ósemka Przemienieńców, w sumie dziewięciu kolejnych rekrutów do jego armii. Wkrótce będzie mógł z pozycji silniejszego układać się na dworze turańskim z tymi, którzy są dość ambitni lub niezadowoleni. Na żadnym dworze ich nie brakowało, a na turańskim byli nawet liczniejsi, niż potrzeba. Kiedy już staną po jego stronie, wyśle ich na poszukiwania drugiego Kamienia. Illyana nie może ukrywać się wiecznie. Wtedy bliźniacze kamienie będą jego, a układy dobiegną końca. Nadejdzie czas, gdy będzie rządził, a świat stanie się mu posłuszny. Uniósł lewą dłoń i podjął śpiewne zawodzenie. Kamień zaczął lśnić. Mgły kłębiące się powyżej Ołtarza przybrały szmaragdowy odcień. Bora ze świstem wypuścił powietrze. Mgła w wysuniętej najdalej na zachód dolinie zrobiła się zielona. Zachodnia dolina była najbliżej. Za dnia mógłby dotrzeć tam w godzinę, a nocą zmysły miał równie wyostrzone jak w dzień. Jednak tej nocy nie zamierzał się spieszyć. Wiedział, że musi podkraść się niepostrzeżenie, niczym żerujący wilk — wyczyn osobliwy, jak na pasterza, lecz taka widać była wola Mitry. Bora usiadł i odwiązał umocowaną u pasa procę. W suchym górskim powietrzu wykonane ze skóry elementy procy spisywały się znakomicie. W gęstej od mgieł dolinie mogło być inaczej, poradziłby sobie jednak w każdych warunkach, z wyjątkiem ulewnego deszczu. Ćwiczył z procą niemal codziennie, od czasu gdy sam był niewiele większy niż ona. Z woreczka z koziej skóry wyjął kawałek suszonego sera i pięć kamieni. Od czternastego roku życia Bora potrafił dokładnie wyważyć każdy kamień, trzykrotnie podrzucając go w dłoni. Te pięć kamieni wybierał tak starannie, jakby zamierzał wziąć z nimi ślub. Palcami zbadał uważnie, czy żaden się nie wyszczerbił. Jeden po drugim włożył je z powrotem do woreczka razem z ostatnim kawałkiem sera, po czym umocował woreczek u pasa. Zabrał wszystko, co przyniósł ze sobą, i ruszył w dół zboczem góry. Nic dziwnego, że mgła przybrała barwę szmaragdów. Światło bijące od wielkiego kamienia znajdującego się w kręgu miało taki właśnie kolor. Sam kamień przypominał szmaragd wielkości dziecięcej pięści. Niektórzy nawet brali go za ów klejnot. Dwaj z nich byli złodziejami; obaj woleliby dostać się w ręce katów króla Yildiza od losu, jaki ich spotkał. Czy Kamienie Kurag były tworem natury czy magii, tego nie wiedział nikt z żyjących. Tajemnica spoczywała w głębinie, wśród pokrytych koralowcami ruin Atlantydy. Eremiusowi wystarczyło, że znał sekret potęgi Kamieni. Rzucił pierwsze zaklęcie w wysokim zaśpiewie, który można by pomylić z językiem khitajskim. Gdy śpiewał, poczuł, jak fiolki z krwią ogrzewają się, a potem znów stygną. Zaklęcia ochronne zostały zdjęte. Teraz należało uczynić z fiolek narzędzia Przemiany. Postawił pierwszą z nich na Ołtarzu obok młodej kobiety. Nasączona wyciągiem z ziół tkanina, wepchnięta w usta wieśniaczki osłabiła jej wolę, ale nie zniszczyła. Oczy dziewczyny rozszerzyły się z przerażenia, gdy spostrzegła, że krew w fiolce zaczyna lśnić. Poprzez knebel w ustach przedarł się stłumiony jęk. Eremius wydobył z siebie trzy gardłowe monosylaby i pokrywka fiolki poszybowała w powietrze. Pięć razy uderzył w Ołtarz laską, po czym dwukrotnie wyśpiewał te same monosylaby. Fiolka uniosła się i przesunęła nad dziewczynę. Laska w dłoni Eremuisa zesztywniała, niczym żmija gotująca się do ataku. Światło bijące od Kamienia przemieniło się w pojedynczy promień, dość jasny, by oślepić każdego nie chronionego magią śmiertelnika. Nieznacznym ruchem dłoni Eremius skierował promień prosto na fiolkę. Naczynie zadrżało, po czym obróciło się. Krew spłynęła na dziewczynę, układając się na jej skórze niczym srebrzysta koronka. Oczy wieśniaczki rozszerzyły się jeszcze bardziej, lecz nie kryły się już za nimi żadne myśli. Trzymając laskę w górze, Eremius przesunął nią w powietrzu i promień światła zalał ciało dziewczyny od stóp po głowę. Wtedy mistrz cofnął się i zwilżył językiem wyschnięte usta, przypatrując się Przemianie. Skóra dziewczyny stała się ciemna i gruba, następnie zmieniła się w łuski, zachodzące na siebie jak płytki dobrze wykonanej zbroi. Jej kości i mięśnie zaczęły się rozrastać. Krawędzie stóp i dłoni stwardniały i zaostrzyły się, a w końcu pokazały się na nich pazury długości palców. Zaklęcie nie zmieniło struktury twarzy tak bardzo, jak reszty ciała. Łuskowata skóra, zaostrzone uszy i kły oraz kocie oczy czyniły z tego oblicza groteskową parodię ludzkiego oblicza. W końcu jedynie oczy mogły zdradzać, że była to niegdyś kobieta. Eremius po raz wtóry poruszył laską i łańcuchy spinające nadgarstki i kostki opadły. Stworzenie stanęło niepewnie na czworakach, po czym przechyliło łeb w stronę Eremiusa. Ten bez cienia wahania czy obrzydzenia położył na nim dłoń. Włosy opadły z głowy stworzenia niczym kurz, a srebrny pierścień z brzękiem uderzył o kamienną płytę. Kolejna Przemiana zakończyła się sukcesem. W ciemnościach za Ołtarzem czaiło się trzech innych Przemienieńców. Dwaj z nich zostali kupieni jako niewolnicy, trzeci był porwanym strażnikiem karawany. Eremius wiedział z doświadczenia, że kobiety nadające się do Przemiany rzadko znajdowano bez ochrony. Łatwiej było o dziewczyny, których krew mogła posłużyć do Przemiany kogoś innego. Trzej Przemienieńcy dźwignęli swoją nową towarzyszkę i postawili na nogi. Ta warknęła, odtrącając ich ręce. Jeden z nich wymierzył jej ostry policzek. Obnażyła zęby. Przez moment Eremius obawiał się, że będzie musiał interweniować. Nagle błysk zrozumienia pojawił się w oczach nowo przemienionej dziewczyny. Pojęła, że na dobre czy złe, te stworzenia były teraz jej towarzyszami w służbie Mistrza Eremiusa. Nie mogła ich odtrącić. Niezależnie od tego, czemu służyła wcześniej, teraz była całkowicie oddana Eremiusowi, Władcy Kamienia. Nawet ktoś o znacznie słabszym wzroku niż Bora, z łatwością dostrzegłby wartowników u wejścia do doliny. Choć nie był żołnierzem, zdawał sobie sprawę, że uniemożliwiali oni przejście tamtędy. Obecność strażników nie zaskoczyła go. Pan tej demonicznej doliny na pewno niechętnie widziałby gości. Pewnym, spokojnym krokiem Bora ruszył wzdłuż grani ku południowej części doliny. Dotarł do punktu w połowie drogi między wylotem doliny i źródłem światła. Światło znajdowało się na otwartej przestrzeni, nie zaś w jednej z licznych jaskiń znaczących ściany zamykające dolinę. Bora stał teraz na krawędzi urwiska wysokiego na dwieście kroków i dość stromego, by zniechęcić najbardziej zuchwałe kozice. Ale nie wystarczało to, by zniechęcić Borę. „Ty widzisz dłońmi i stopami” — mówili o nim w wiosce, jako że potrafił wspiąć się tam, gdzie nikt inny nie był w stanie dotrzeć. Prawdę mówiąc, nigdy nie wdrapywał się na podobną ścianę w ciemności, lecz nigdy też nie miał tak wiele do zyskania i tak niewiele do stracenia. Rodzina człowieka posądzanego o udział w rebelii mogłaby mówić o szczęściu, gdyby Mughra Khan zgotował im los nie gorszy niż wygnanie. Bora zbadał urwisko na tyle, na ile pozwalała mu widoczność, obmyślając sposób pokonania pierwszej części drogi. Potem opuścił się po krawędzi i zaczął schodzić. Gdy znalazł się w połowie drogi, dłonie zaczęły mu się pocić, a nogi drżeć. Wiedział, że nie powinien zmęczyć się tak szybko. Czy to czary twórcy owego światła odbierały mu siłę? Odpędził tę myśl. Przez nią zacząłby się bać, a strach odebrałby mu zarówno siłę, jak i trzeźwość myślenia. Znalazł oparcie dla nóg. Umieścił na nim najpierw prawą, potem lewą stopę, a następnie poszukał kolejnego stopnia. Poniżej szmaragdowe światło ożyło. Teraz przypominało pojedynczy promień. W jego blasku dostrzegł niewyraźne postacie stojące w nierównym kręgu. Ich sylwetki wyglądały jakoś nieludzko, ale mogły być zniekształcone przez mgłę. W końcu dotarł do skalnego występu na tyle szerokiego, by móc na nim usiąść. Na prawo, w stronę światła, stroma ściana opadała prosto w dół, a występ urywał się. Jedynie ptak potrafiłby przedostać się tamtędy na dół. Na lewo zbocze było o wiele łagodniejsze. Fetor padliny zdradzał jaskinię lwa, ale lwy rzadko wychodziły na żer nocą. W połowie tego zbocza spacerował wartownik, na jego ramieniu spoczywał krótki łuk, a w ręku tkwiła zakrzywiona szabla. Bora wyciągnął procę zza poły koszuli; ten strażnik musiał umrzeć. Jeśli nie jest głuchy, usłyszałby, że ktoś schodzi po ścianie za jego plecami. Nawet gdyby udało mu się minąć strażnika teraz, to dalej mógłby on odciąć Borze drogę ucieczki. Umieścił kamień w koszyczku procy. Uniósł ją i zakręcił w powietrzu tak szybko, że nie można było jej dostrzec. Nie mógł też tego usłyszeć żaden człowiek znajdujący się dalej niż pięćdziesiąt kroków. Wartownik był trzy razy dalej. Padł martwy w jednej chwili, nieświadom uderzenia kamieniem, który roztrzaskał mu czaszkę. Szabla wypadła z jego dłoni i potoczyła się z brzękiem na ziemię. Bora znieruchomiał, oczekując jakiegoś znaku świadczącego, że towarzysze strażnika usłyszeli odgłos upadającej broni. Nie poruszyło się nic, z wyjątkiem mgły i szmaragdowego światła. Popełznął wzdłuż skalnego występu, trzymając w dłoni naładowaną procę. Smród padliny wzmagał się i drapał go w nozdrzach oraz gardle. Bora starał się płytko oddychać, ale niewiele to pomagało. Wyczuwał coś więcej niż woń padliny, odór tak wstrętny, że nie śmiał go nawet nazwać. To nie było legowisko lwa. Myśl o czarach powróciła i tym razem trudno było ją odpędzić. Być może ta myśl ocaliła mu życie, wyostrzając zmysły. Usłyszał odgłos uderzających o skałę twardych stóp, które należały do stworzeń znajdujących się w jaskini. Właśnie zaczął się wycofywać, gdy mieszkańcy groty wyskoczyli na zewnątrz. Ich sylwetki nie były już niewyraźne czy zatarte przez mgłę, co więcej, świecili oni własnym światłem. Tym samym szmaragdowym, demonicznym światłem, które ściągnęło Borę do doliny. Teraz ukazywało ono monstrualnie zniekształconych ludzi — wyższych, potężniejszej budowy, pokrytych łuskami i wyposażonych w pazury. Ich oczy lśniły, z szeroko rozwartych ust sterczały kły. Nie powiedzieli ani słowa i nie wydali z siebie żadnego dźwięku, gdy ruszyli w stronę Bory. Uczynili coś znacznie gorszego — sięgnęli wprost do jego myśli. Zaczekaj chwilą, chłopcze. Zaczekaj chwilą i przyjmij honor służenia nam, którzy służymy Mistrzowi. Zostań, zostań. Bora wiedział, że gdyby posłuchał choć przez chwilę, straciłby wolę, by odejść. Wówczas rzeczywiście musiałby służyć sługom Mistrza, tak jak owca służy wilkowi. Proca poruszyła się tak, jakby jego ręka miała własną wolę. Czaszka takiego stwora była znacznie potężniejsza niż ludzka, ale dzięki temu pocisk nie musiał lecieć daleko. Kamień wrył się głęboko, powyżej prawego oka, rzucając pierwszego stwora na towarzysza stojącego za plecami. Oba runęły na ziemię. Ostatni przeskoczył nad powalonymi towarzyszami. Bora poczuł, że jego wola po raz kolejny poddawana jest próbie: Posłuchaj mnie lub stracisz rozkosze i skarby, o jakich nawet nie marzą ci, którzy nie są w służbie Mistrza. Prawdę mówiąc, Bora nigdy nie marzył o takiej rozkoszy, jak bycie zjedzonym żywcem. Teraz też nie miał powodu, by myśleć inaczej. Ruszył w górę po ścianie tak szybko, jakby w miejsce nóg i rąk wyrosły mu skrzydła. Stwór syknął niczym wąż. Surowa wściekłość wdarła się w umysł Bory. Jego palce niemalże przestały szukać oparcia. Stwór skoczył wysoko, szponiaste ręce próbowały sięgnąć nóg Bory, zakończone pazurami stopy szukały podpory. Nie udało się ani jedno, ani drugie. Stwór ześlizgnął się, stracił równowagę i odpadł od ściany. Ostatni rozpaczliwy syk został przerwany przez tępy odgłos upadku i dźwięk obsuwania się ciała po skale. Bora nie zatrzymał się, dopóki ledwo dysząc nie dotarł do końca urwiska. Nawet wówczas stanął jedynie po to, by załadować procę. Pamiętał słowa z opowieści: „jak gdyby ścigały go demony”. Teraz nazbyt dobrze wiedział, co one znaczą. Jeśliby zdołał dotrzeć do wioski żywy i znaleźć kogoś, kto uwierzyłby w jego opowieść, uznano by go za człowieka, który poznał tajemnicę demonów z gór. Nie widział już, jak za jego plecami promień szmaragdowego światła nagle zgasł. Gdy Eremius stał przy Ołtarzu, jego uszy były głuche na wszelkie odległe dźwięki. Nie słyszał odgłosu upadającej szabli. Dotarł do niego dopiero głos Przemienieńców, zwracających się do kogoś, kogo dostrzegli. Najpierw głos, a następnie śmiertelny okrzyk pierwszego, potem drugiego z nich. Eremius zadrżał, zupełnie jakby stał nagi na wietrze wiejącym od lodowca. Sylaby zaklęcia Przemiany poplątały się mu. Na kamiennej płycie nie do końca gotowy Przemienieniec zaczął się miotać. Jego muskuły, wzmocnione magią, szaleńczo szarpały się i wytężały. Pierwsze pękły łańcuchy pętające kostki nóg. Ogniwa rozprysły się we wszystkich kierunkach, jak kamienie miotane z procy. Przemienieniec przekręcił się, uwalniając jeden nadgarstek a potem drugi. Był już na czworakach, gdy Eremius uderzył swą laską niczym włócznią, trafiając go w czoło. Eremius wzdrygnął się na krzyk, który przeszył mu umysł. Przemienieniec skoczył na nogi w pojedynczym spazmatycznym ruchu, po czym runął z Ołtarza. Przewrócił się na plecy, kopiąc i wierzgając. Wtedy jego postać rozmyła się, gdy łuski i pazury, mięśnie i kości roztopiły się w jedną trzęsącą się, zielonożółtą galaretę. Galareta przeszła w ciecz, która wsiąkła w skałę, pozostawiając zielonkawo–czarną plamę. Mimo że jego zmysły wciąż były przytłumione, smród zaparł Eremiusowi dech w piersiach. Odwrócił się od Ołtarza, opuszczając bezwładnie ręce. Skupienie pierzchło, stracił kontrolę nad zaklęciami, Przemiany tej nocy dobiegły końca. Kapitan strażników zbliżył się pośpiesznie i przyklęknął. — Czcigodny Mistrzu, Kurisa znaleziono martwego. Kamień spadł z urwiska i uderzył go w głowę. Zginęło także dwóch Przemienieńców, jeden od kamienia, drugi od upadku. — Od kamienia? — Złość i wzgarda odebrały Eremiusowi mowę. Przemienieńcy zginęli, gdy ścigali jakiegoś intruza. Kogoś, kto teraz z pewnością jest już nieuchwytny dzięki ślepocie tego półgłówka. Laska opadła na ramiona kapitana, dwukrotnie po każdej stronie. Ten tylko drgnął. Dopóki Eremius nie zechciał, by tak było, laska nie miała magicznej mocy. Na ramionach kapitana pozostaną jedynie siniaki. — Odejdź! Gdy Eremius został sam, wzniósł ku niebu obie dłonie i wykrzyknął klątwę. Rzucił ją na magów pradawnej Atlantydy, którzy znaleźli lub wykonali Kamienie Kurag, tak potężne razem i tak słabe, gdy rozdzielone. Przeklął słabość swojego kamienia, która zmuszała go do korzystania z ludzkich sług. Gdyby nie byli bezmyślni z natury, musiałby zrobić z nich półgłówków, by móc ich bez trudu kontrolować. Przede wszystkim jednak przeklął Illyanę. Gdyby była lojalna wobec niego lub gdyby nie uciekła w przebiegły sposób… Takie myśli były równie daremne teraz, jak zawsze. Bossonia przepadła dziesięć lat temu i nieodwracalność tego wydawała się równie oczywista jak Góry Ibaru. To w przyszłości leżała nadzieja — nadzieja pokładana w ludzkich sprzymierzeńcach, którzy mogli uwieńczyć jego starania zwycięstwem. O świcie, gdy wszyscy mieszkańcy powinni jeszcze spać Bora pojawił się w Karmazynowych Źródłach. Zatrzymał się przed własnym domem. Czy słyszał dochodzące z wnętrza lamenty? Zapukał. Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Stała w nich jego siostra Caraya. Przekrwione oczy i opuchnięta, zalana łzami twarz psuły jej urodę. — Bora! Gdzie się podziewałeś? — W górach. Co się stało, Carayo? Czy wykonali wyrok? — Nie, nie! Nie chodzi o ojca. Chodzi o Arimę. Zabrały ją demony! — Demony… — Bora, nie było cię całą noc. Mówię, że demony zabrały Arimę! — Nagle przycisnęła twarz do jego ramienia, ponownie wybuchając płaczem. Pogładził jej głowę niezgrabnie, próbując nakłonić siostrę, by weszła do środka. W końcu zrobili to we dwóch, on i Yakoub. Bora pomógł jej dojść do krzesła, a Yakoub zamknął drzwi. W drugim pokoju znów rozległ się płacz. — Twoja matka rozpacza — oznajmił Yakoub. — Reszta dzieci… zabrali je do siebie sąsiedzi. — Kim ty jesteś, by rządzić się w tym domu? — spytał Bora. Nigdy specjalnie nie ufał Yakoubowi, który choć dobry był zbyt przystojny i miał miejskie maniery. Przybył do Karmazynowych Źródeł przed dwoma laty, rozpowiadając o wrogach w Aghrapur. Umiejętność postępowania ze zwierzętami sprawiła, że witano go dość chętnie, zresztą nie tylko w Karmazynowych Źródłach. Nie występował też przeciwko zwyczajom swoich gospodarzy. — Kim jesteś, by odrzucać pomoc? — odcięła się Caraya. — Odgrywasz pana tego domu, zamiast troszczyć się, by twoja rodzina nie głodowała. Bora uniósł ręce, czując się bardziej bezradnym niż zwykle po tym, co usłyszał od siostry. Nie pierwszy raz zgodził się z kowalem Iskopem, który powiedział, że język Carai jest znacznie bardziej zabójczą bronią niż ta, jaką on kiedykolwiek wykonał. — Wybacz mi, Carayo. Ja… ja nie spałem tej nocy i niezbyt trzeźwo myślę. — Wyglądasz na zmęczonego — rzekł Yakoub uśmiechając się znacząco. — Mam nadzieję, że była tego warta. — Jeśli spędziłeś tę noc z … — zaczęła Caraya, z jej słów przebijała wściekłość. — Przez całą noc poznawałem tajemnicę demonów — odparł Bora. Po tych słowach ich uwaga całkowicie skupiła się na nim. Caraya podgrzała wodę i przemyła bratu twarz, dłonie i stopy, podczas gdy Yakoub uważnie przysłuchiwał się jego opowieści. — Trudno w to uwierzyć — oświadczył w końcu Yakoub. Bora niemal zakrztusił się kawałkiem chleba, jaki miał w ustach. — Myślisz, że kłamię? — Nie. Tylko co z tego, że tyle widziałeś, jeśli nikt ci nie uwierzy? Bora poczuł, że jest bliski płaczu. Myślał o tym, gdy opuszczał dolinę, ale potem, podczas długiej drogi do domu jakoś zapomniał o dręczących go rozterkach. — Nie obawiaj się. Ja… ja nie wiem, czy mam jeszcze przyjaciół w Aghrapur, po dwóch latach. Jestem pewien, że moi wrogowie mają wrogów, a ci zechcą mnie wysłuchać. Może zaniosę te wieści do miasta? Bora zastanawiał się. Wciąż nie ufał do końca Yakoubowi. Jednak kto, posiadając wystarczającą potęgę, by wysłać armię do nawiedzonej przez demony doliny, da wiarę synowi człowieka podejrzanego o udział w rebelii? Wychowany w mieście człowiek, któremu nieobce są wszelkie intrygi w potężnym Aghrapur, mógł znaleźć posłuch. — Na chleb i sól, które spożyłem w tym domu — odezwał się Yakoub — na Erlika i Mitrę, i na mą miłość dla twojej siostry Carai… Po raz drugi Bora niemalże się udławił. Spojrzał na Carayę. Ta uśmiechnęła się wyzywająco. Bora jęknął. — Wybacz mi — rzekł Yakoub. — Nie mogłem prosić o rękę Carai, dopóki Arima nie wyjdzie za mąż. Teraz w waszym domu zagościła żałoba. Będę czekał, aż powrócę tu z… gdziekolwiek musiałbym się udać, by odnaleźć ludzi, którzy w to wszystko uwierzą. Przysięgam, że nie uczynię nic, co splamiłoby honor domu Rahfiego i zrobię wszystko, by uwolniono waszego ojca. Czy zastanawia cię, Bora, że masz nadzwyczajne szczęście. Jesteś zdrów i cały. Jedyną odpowiedzią było chrapanie. Bora leżał na dywanie, z plecami opartymi o ścianę i spał. I Aghrapur ma wiele określeń. Pośród nich są takie jak Aghrapur Wielki, Aghrapur Wspaniały czy Aghrapur Zasobny. Żadne nie jest fałszywe, ale też żadne nie mówi wszystkiego. Ludzie, którzy dobrze znają to królewskie miasto, jedną nazwę, uważają za najbliższą prawdy. Pochodzi z języka khitajskiego, jako że człowiek, który ją wymyślił był Khitajczykiem. Nazwał Aghrapur Miastem, w Którym To, Czego Nie Można Znaleźć w Nim Samym, Nie Istnieje Na Ziemi. To nazwa niezręczna i zawiła, co przyznał nawet jej twórca. Lecz jest też najbardziej adekwatna spośród tych, jakie kiedykolwiek zostały nadane miastu Aghrapur. Słońce dawno już skryło się za horyzont, jednak żar dnia wciąż utrzymywał się w kamieniach i dachówkach domów. Ci, którzy mogli, przechadzali się po dziedzińcach lub szeroko otwierali okiennice, by napawać się bryzą wiejącą od morza Vilayet. Niewielu snuło się po ulicach, nie licząc strażników i tych, którzy załatwiali jakieś pilne sprawy. W większości te sprawy nie były do końca legalne. Wszystko można było znaleźć w Aghrapur, ale jeśli ktoś szukał czegoś nielegalnego, łatwiej to znalazł w nocy. Kapitan najemników, znany jako Conan Cymmerianin, przemierzając ciemne ulice, nie zamierzał kusić prawa. Szukał jedynie tawerny zwanej „Czerwonym Sokołem”, porcji najlepszego wina, posiłku i dziewki na noc. Dzięki nim powinien zniknąć niesmak pozostały po pracowitym dniu. Conan przyznał sam przed sobą, że główny kapitan Khadjar miał rację, mówiąc: — To, że podróżujesz do Khitaju i eskortujesz ludzi króla, nie sprawia, że twoje kamienie przemieniają się w rubiny. Są ludzie, których masz szkolić. A to znaczy, że twym obowiązkiem jest praca z rekrutami. — Czy praca z bandą półgłówków, leniwych chłopów i złodziei naprawdę jest moim obowiązkiem, kapitanie? — Jeśli sądzisz, że trafiają ci się same półgłówki, zwróć się do Itzhaka. — Khadjar pchnął dzban z winem po stole w stronę Conana. — Na brodę Czarnego Erlika, okazuję ci swe zaufanie! Nie znam kapitana, który będąc nawet dwa razy starszy od ciebie, potrafiłby wykrzesać z tych rekrutów więcej w tak krótkim czasie. Jesteś winien tym nieszczęśnikom wiedzę, która ocali im życie w przypadku ataku Kozaków lub choćby zasadzki zgotowanej przez Iranistańczyków! Teraz napij się, zaciśnij zęby i ruszaj spłacać swój dług. Conan posłuchał. Był winien Khadjarowi nie tylko posłuszeństwo, ale i szacunek, nawet jeśli kapitan przemawiał do niego jak do pierwszego lepszego rekruta. To Khadjar zachęcał go i popierał, wysyłał w podróże, które uczyniły Conana sławnym, nauczył niemal wszystkiego o cywilizowanej sztuce wojny. Cymmeria nie wydawała na świat ludzi ślepo posłusznych i oddanych. Jej władcy musieli być mężni i mieć przyzwolenie wojowników, którzy zdecydowali się pójść za nimi. Jedynie dzielność wojowników oraz niedostępność i surowy klimat Cymmerii powodowały, że wciąż była ona wolna, nie poddając się władzy jakiejś bardziej zdyscyplinowanej rasy. Z drugiej strony, Cymmeria nie wydawała na świat głupców, którzy nie dochowywali wierności tam, gdzie na nią zasługiwano. Khadjar zdobył wierność Conana, ale to wszystko — Conan miał równie mało przyjemności ze szkolenia rekrutów, co z czyszczenia stajen. „Czerwony Sokół” stał przy końcu ulicy Dwunastu Stopni, na wzgórzu Madan. Conan wdrapał się na wzgórze z wprawą górala i gracją polującej pantery. Wzrokiem cały czas penetrował zacienione uliczki i dachy domostw, wypatrując przyczajonych zbirów. Dwukrotnie dojrzał jakichś; za każdym razem pozwalali mu spokojnie przejść. Rabusie mogli próbować swych sił ze strażnikami, lecz tylko głupcy rzucali wyzwanie komuś, kogo nie daliby rady zabić i komu nie mogliby uciec. Conan jako oficer miał prawo do korzystania z lektyki, ale nie używał jej, chyba że jego obowiązki tego wymagały. Nie ufał ani nogom, ani słowom niewolników. Poza tym sam był niegdyś niewolnikiem, zanim ścieżki życia zaprowadziły go do Aghrapur. Z zacienionej uliczki wyłonił się patrol straży. — Dobry wieczór, kapitanie. Czy zauważył pan coś niepokojącego po drodze? — Nic takiego. Spośród rzeczy, jakie Conan robił w swym życiu, nieobce mu było również złodziejstwo. Dlatego uważał, że ci, którzy zajmują się chwytaniem złodziei, powinni dawać sobie radę sami. Patrol oddalił się. Cymmerianin dotarł na Jedenasty Stopień w dwóch susach. Zwilżył dłonie i twarz wodą z fontanny, po czym ruszył w stronę wejścia do „Czerwonego Sokoła”. — Ho, ho, Conan! Wyglądasz jak ktoś, kto zgubił złoto, a znalazł mosiądz! — Moti, pijesz za dużo wypocin swego wielbłąda, by cokolwiek rozumieć. Nigdy nie spędziłeś dnia na użeraniu się z rekrutami? Były sierżant kawalerii wykrzywił w uśmiechu pokrytą bliznami twarz. — Spędziłem ich dość na modlitwach, żeby urodzić się jako oficer, jeśli w następnym życiu mam być żołnierzem. Conan przeszedł przez salę, okrążając jej centralną część, gdzie iranistańska dziewczyna o jasnej skórze tańczyła przy dźwiękach tamburyna i bębna. Ciało pokryte warstwą lśniącego olejku zdobiła jedynie czarna jedwabna przepaska i pasek z miedzianych monet. Rytmiczne kołysanie biodrami sprawiało wrażenie, jakby próbowała pozbyć się nawet tego skąpego przyodziewku. Obserwując dziewczynę z podziwem, Conan spostrzegł, że brodawki jej jędrnych, młodych piersi są zaróżowione. Wydawało się, że potrafi poruszać każdą piersią osobno. Moti podał Conanowi masywny srebrny kielich w vanirskim stylu. Naczynie trafiło do „Czerwonego Sokoła” jako zastaw za nie spłacony dług. Kości dłużnika bielały gdzieś na wybrzeżach Hyrkanii, kielichem zaś cieszył się Conan, ilekroć popijał w „Czerwonym Sokole”. — Za godnych przeciwników — rzucił, unosząc kielich, po czym wskazał na dziewczynę. — Nowa, nieprawdaż? — A co z naszą Pylą, Conanie? — Cóż, jeśli jest wolna… — Ja nigdy nie jestem wolna — dobiegł ich radosny głos dochodzący od strony schodów. — A ty znasz moją cenę i nie próbuj jej zbijać, synu cymmeryjskiego bagiennego trolla! — Ach, piękna Pyla, łaskawa jak zwykle — odparł Conan. Uniósł puchar w kierunku kruczowłosej kobiety schodzącej po stopniach rozkołysanym krokiem. Ubrana była w karmazynowe jedwabne spodnie do kostek i stanik z masy perłowej. Tylko dojrzałe krzywizny piersi zdradzały, że jest starsza od tańczącej dziewczyny. — Nie rozumiem co masz na myśli, mówiąc, że jestem łaskawa — powiedziała Pyla z udawaną urazą. — Wszyscy mnie obrażają. Czyżby sądzili, że jestem mniej warta niż portowa dziwka? — Jesteś warta o wiele więcej — odrzekł Moti — ale nie aż tyle, ile sądzisz. Prawdę mówiąc, byłabyś znacznie zamożniejsza, gdybyś mniej żądała. Nie wątpię, iż myśl o twojej cenie zniechęca połowę tych, którzy mieliby chęć zapukać do twoich drzwi… Moti nie dokończył zdania, bo do gospody weszło pięciu mężczyzn. Czterej ubrani byli w skórzane tuniki i spodnie, na ich szyjach i nadgarstkach pobłyskiwały kolczugi. U najeżonych brązowymi ćwiekami pasów nosili miecze i krótkie maczugi. Piąty mężczyzna także miał tunikę i spodnie, ale uszyte z ciemnobrązowego jedwabiu i suto wyszywane złotem. Złoto pokrywało również rękojeść miecza. Conan zlekceważył przybyszów uznając, że to jakiś młody szlachcic z obstawą, włóczący się po mieście w poszukiwaniu wrażeń. Wątpił, by chcieli zakłócić spokój uczciwych żołnierzy. Moti i Pyla byli innego zdania. Kobieta znikła jak kamfora, a Conanowi wydawało się, że w ślad za nią podążyła tancerka. Moti sięgnął po swój niezawodny środek na niepożądanych gości — wielki drewniany młot, do uniesienia którego nawet Conan potrzebował obu rąk, po czym napełnił kielich kompana, tak aż wino przelało się przez brzegi. Wszystko wskazywało na to, że przybysze byli kimś innym niż sądził Conan. Stawało się też oczywiste, że Moti nie wyzna nawet na torturach, kim oni są. W trakcie rozmowy z sierżantem Conan przesunął się tak, by widzieć całe pomieszczenie, po czym wychylił sporą porcję wina. — Mówisz, że chcesz być oficerem w następnym wcieleniu? — zagaił gospodarza. — Pod warunkiem, że pamiętałbym czego nauczyłem się teraz. Inaczej wątpliwy honor być kimś takim jak on. — Moti wykonał subtelny gest w stronę odzianego w jedwab mężczyzny. — Miej nadzieję, że będziesz służył pod głównym kapitanem Khadjarem w jego przyszłym życiu — odparł Conan. — On potrafiłby wyszkolić nawet rekina czy hienę. — Myślałem, że to za jego sprawą użerasz się z rekrutami. — To prawda. Kapitan twierdzi, że to honor. Może i tak jest — Conan wziął kolejny łyk. — Czy masz jakieś jadło na dzisiejszą noc? Czy może twego kucharza porwały demony? Nie będę zachwycony pałaszując owies razem z końmi… Jakby w odpowiedzi na to, Pyla i Iranistanka pojawiły się z pełnymi tacami zmierzając w stronę nowo przybyłych. Conan zauważył, że obie są odziane w luźne, ledwo przezroczyste szaty, okrywające je od szyi po kostki i że nie spuszczają z oczu piątki mężczyzn. Moti także nie odrywał od nich wzroku do chwili, aż zostali obsłużeni. Nieznacznym gestem Conan sprawdził, czy jego miecz luźno tkwi w pochwie. — Nie ma mowy o żadnym „może” — rzekł Moti. — Conanie, jeśli Khadjar uważa, że jesteś godzien nauczać, to znaczy, że bogowie byli wspaniałomyślni. Według mnie zbyt wspaniałomyślni dla cudzoziemca. — Tak, tak, synu vendhyańskiej tancerki — odparował Conan. Głos Motiego załamywał się jak źle zahartowany miecz. Cymmerianin wyczuwał dreszcz niebezpieczeństwa, zupełnie jakby pająk wspinał mu się wzdłuż kręgosłupa. — Moja matka była największą tancerką w swym czasie — rzekł Moti — tak samo jak Khadjar jest największym żołnierzem teraz. — Spojrzał na Conana. — A ty… ty ile masz lat? — Wedle wyliczeń turańskich, dwadzieścia dwa. — Ha, tyle samo, co bękart Khadjara. A raczej tyle samo, ile miałby, gdyby nie zginął dwa lata temu. Może Khadjar widzi w tobie drugiego syna. Nie miał innych krewnych oprócz chłopaka, i niewielu przyjaciół. Mówi się też, że chłopak… Drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta. Nie zwróciłaby na siebie większej uwagi, nawet gdyby unosiła się nad podłogą w chmurze rudego dymu, przy dźwiękach trąb. Była wysoka i miała urodę ludzi z północy, z dużymi, szarymi oczyma i skrytymi pod opalenizną piegami. W wieku raczej kobiecym niż dziewczęcym, figurą mogła konkurować z Pylią. Conan śledził oczyma wzrokiem linię jej nóg, aż do szczupłej talii, następnie spojrzał wyżej, na piersi, prężące się pod brązową bawełnianą tuniką, w końcu zatrzymał wzrok na pięknej, długiej szyi. Zauważył, że spojrzenie każdego mężczyzny w gospodzie podążało w identyczny jak jego sposób. Kobieta nie spostrzegła niczego. Przemierzyła salę z gracją właściwą nielicznym tancerzom. Spojrzenia mężczyzn nie odstępowały jej, ale równie wiele uwagi poświęciłaby wpatrującym się w nią myszom. Conan wątpił, by ta kobieta kroczyła przez salę mniej pewnie, nawet gdyby była naga jak noworodek. Podeszła do baru i odezwała się z turańskim akcentem: — Szanowny Motilalu, mam interes do ciebie. — W sali rozległ się sprośny śmiech. Mówiła dalej, jak gdyby wstyd był czymś zbyt pospolitym i jej nie dotyczył. — Wezmę dzban wina, chleb, ser i wędzone mięso. Dobre będzie każde, jakie masz już przygotowane, nawet kenina… — Nie obrażaj Motiego podejrzewając, że serwuje końskie mięso, droga pani. — odezwał się Conan. — Jeśli twa sakwa jest za lekka… Jej uśmiech nie znajdował odbicia w oczach. — I jak ja mam ci za to odpłacić? — Nie żądam wiele, napij się wina ze mną. Kobieta wyglądała jak bogini w przebraniu i z pewnością nie była tu po to, by zabawiać się z cymmeriańskim oficerem wojsk najemnych. Conan nie spodziewał się zresztą żadnych przyjemności poza patrzeniem na nią i podziwianiem, ale to mu wystarczało. — Jeśli twa sakwa jest pusta, dziewczyno, możemy napełnić ją przed świtem — powiedział mężczyzna ze straży przybocznej. Jego towarzysze parsknęli sprośnym śmiechem. Oprócz nich zaśmiało się niewielu, najmniej miał na to ochotę Conan. Wzrok kobiety stał się lodowaty. Moti uderzył w kontuar rękojeścią młota. Dobosz chwyciwszy swój instrument, zaczął wybijać zmysłowy zamorański rytm. — Pyla! Zaria! — krzyknął Moti. — Do roboty! Kobiety zawirowały na posadzce. Rozległy się krzyki i oklaski, aż grajek musiał bardzo się starać, by go słyszano. Najpierw Pyla, potem Zaria zrzuciły swe szaty. Mężczyzna w zielonych jedwabiach wyciągnął miecz i skierował czubek ostrza w Zarię, nawet na moment nie spuszczając wzroku z kobiety z północy. Conan ponownie przyjrzał się mężczyźnie. Ten modniś był zdecydowanie niebezpieczny. Zjawiła się dziewka kuchenna z koszem przygotowanego pośpiesznie jadła i dzbanem przedniego aquilońskiego wina. Moti podał strawę kobiecie, przeliczając jednocześnie monety, które wydobywała z pasa, po czym klepnął kucharkę w pośladek. — Już dość gotowania tej nocy, Thebio. Tancerki są tym, czego nam trzeba! Pomimo hałasu, Conan usłyszał w głosie Motiego ton człowieka wysyłającego swych ludzi na śmierć. Jeszcze raz poczuł dreszcz niebezpieczeństwa, tym razem o wiele silniejszy. Dwa lata wcześniej, już wyciągnąłby miecz. Pyla odrzuciła płytki zakrywające piersi. Brzęknęły o podłogę pośród okrzyków uznania, w chwili gdy kobieta z północy ruszyła w stronę drzwi. Podążając za nią wzrokiem Conan zauważył, że odziany w jedwab mężczyzna też śledzi ją spojrzeniem. Pyla, Zaria i Thebia mogły być równie dobrze ptakami pożerającymi padlinę — tyle go obchodziły. Kobieta chcąc ominąć tancerki musiała przejść obok mężczyzny i jego straży. Spostrzegł to w tej samej chwili, co Conan, wykonując palcami szybki ruch. Cymmerianin zrobił dwa kroki, gdy jeden ze strażników podstawił nogę kobiecie. W następnym momencie Conan zrozumiał, że nieznajoma jest wojowniczką. Puściła dzban oraz kosz, by uwolnić ręce i utrzymać równowagę. Gdy się zorientowała, że to niemożliwe, obróciła się w powietrzu, padając na ręce. Koziołkując, wyciągnęła z buta sztylet i błyskawicznie wyprostowała się jak struna. Panicz skoczył z krzesła; w jednej ręce trzymał miecz, drugą wyciągnął w mało życzliwym geście. Gdy kompani mężczyzny także wstali, kobieta chwyciła rękę panicza i przytrzymując obróciła się ponownie. Wyszywane perłami buty nie trzymały się zbyt dobrze zalanej winem podłogi. Mężczyzna upadł z hukiem. Conan był już na tyle blisko, by usłyszeć głos kobiety: — Wybacz mi, panie. Ja tylko chciałam… Dwóch strażników ruszyło na Conana. W głębi jego barbarzyńskiej duszy zawrzało i instynktownie wyciągnął miecz. Panicz wpatrywał się w czerwone plamy na swym ubraniu, po czym przeniósł wzrok na kobietę. Krzyknął piskliwym głosem: — Ona mnie zaatakowała! Mój strój jest zniszczony! Róbcie coś! Kobieta stała tyłem do jednego ze strażników. Gdy jego towarzysze sięgnęli po miecze, ów dobył maczugę. Uderzył z góry i trafił na płaz wyciągniętego miecza Conana. Potężna ręka Cymmerianina z łatwością powstrzymała cios. Maczuga ześlizgnęła się jedynie po ramieniu kobiety. Wojowniczka przekoziołkowała ponownie, ustępując pola Conanowi. Przez moment nie musiał jednak nic robić. Panicz i jego straż byli zaskoczeni, że ktoś im stawił czoła. Conan rzucił szybkie spojrzenie na Motiego. Z właściciela gospody lał się pot, dłonie zaciskał trzonie swego młota tak mocno, że aż zbielały mu palce. Conan wątpił, czy przyjdzie jeszcze kiedyś napić się w „Czerwonym Sokole”. Moti był przerażony, że zaatakowano jego dobrego klienta. Cymmerianin nie nazwał nikogo tchórzem bez powodu, ale rozzłościł go strach gospodarza. — To nie kobieta zaatakowała — ryknął. — Czyżbyś nie widział, jak podstawili jej złośliwie nogę? Tracąc czujność kobieta odwróciła się do Conana, by posłać mu uśmiech. Wtedy jeden ze strażników oprzytomniał. Zaczął ciąć i mieczem na oślep i udało mu się dosięgnąć celu. Kobieta obróciła się błyskawicznie, dzięki czemu stal jedynie zraniła lekko ją w brzuch, omijając żebra. Na tunice pojawiła się czerwona plama. Strażnik stojący najbliżej Conana zawdzięczał życie wyłącznie temu, że Cymmerianin nigdy nie zabijał kogoś, kto nie zdążył unieść miecza w obronie. Taboret, z siłą głazu ciśniętego z katapulty, podciął strażnikowi nogi. But Conana wylądował najpierw na jego żebrach, potem trafił w żołądek. Strażnik zgiął się w pół, próbując, z marnym skutkiem, równocześnie wymiotować, złapać oddech i krzyknąć. W tym momencie większość klientów Motiego przypomniała sobie, że ma do załatwienia pilne sprawy na zewnątrz. Jeden ze strażników zaczął wycofywać się pomiędzy pustymi stołami i ławami. Dwaj pozostali i ich pan natarli na Conana, starając się przy tym trzymać razem. Nie zwracali już uwagi na kobietę. Ta cała zakrwawiona, wskoczyła na pusty stół. Znajdujący się obok niej strażnik obrócił się, mierząc ostrzem w jej udo. — Nie zabijaj jej, głupcze! — krzyknął jego pan. W odpowiedzi strażnika nie było za wiele szacunku. Conan poczuł cień sympatii dla tego człowieka. Niełatwo bowiem usłuchać rozkazu, by rozjuszoną lwicę zostawić przy życiu. I tylko głupiec mógł go wydać, nie mając lepszego powodu niż zraniona próżność. Kobieta wydobyła drugi sztylet z buta, po czym zeskoczyła ze stołu. Wylądowała tak blisko strażnika, że nie miał dość miejsca, by użyć miecza. Zanim zdążył powiększyć dystans, zablokowała mu sztyletem rękę, w której trzymał miecz, a potem wbiła drugi nóż w szyję. Wściekły krzyk mężczyzny przemienił się w bulgot, gdy krew trysnęła mu z ust i nozdrzy. — Uważaj, kobieto! Za tobą! Strażnik, który wcześniej się wycofywał, ruszył naprzód, gdy jego martwy towarzysz skupił na sobie całą uwagę wojowniczki. Conan mógł ją jedynie ostrzec, bo nacierał na niego przywódca grupy z jednym ze swych ludzi. Obaj znali się na zakrzywionej turańskiej broni na tyle dobrze, by całkowicie zaprzątnąć uwagę Conana. Przy braku szczęścia, Cymmerianin mógł przecież nie dostrzec jakiegoś szybszego ruchu, czy pchnięcia z dystansu. Mało brakowało, a okazałoby się, że Conan ostrzegł kobietę za późno. Dzięki bogom, strażnik próbował trzymać się rozkazów swego pana i nie zabijać jej. Zbliżywszy się chwycił kobietę od tyłu; jedną ręką za gardło, drugą za prawe ramię. Wiła się jak piskorz, próbując dźgnąć napastnika. Kolczuga powstrzymała jeden sztylet, drugi zdołał wytrącić, uderzając kilkakrotnie jej nadgarstkiem o krawędź stołu. Dla Conana walka z dwoma przeciwnikami byłaby znacznie łatwiejsza, gdyby obok nie było trzech tańczących kobiet. Nie miały już dla kogo tańczyć i z wyjątkiem schowanego za barem Motiego oraz siedzącego na taborecie grajka, nikt na nie nie patrzył. Pyla i Zaria były teraz całkiem nagie. Thebia obnażyła się do pasa. Jej spódnica opadała coraz niżej z każdym ruchem bioder. Kazano im tańczyć, więc nie przestaną bez wyraźnego rozkazu. — Na Croma, kobiety! Albo mi zróbcie miejsce, albo pomóżcie! Nagle spódnica Thebi osunęła się na podłogę oplatając stopy. Potknęła się i runęłaby na posadzkę, gdyby nie wpadła na panicza. Odepchnął ją gwałtownie, zapominając, że trzyma nóż w dłoni. Ostrze zrobiło długą, krwawą szramę na jej udzie. Dziewczyna wydała z siebie wysoki, krzykliwy jęk, jedną dłoń położyła na ranie, drugą odrzuciła krępującą ruchy spódnicę. To znów rozproszyło uwagę panicza — za ten moment nieuwagi swego pana straż musiała słono zapłacić. Conan zbliżył się do najbliższego strażnika i odrąbał mu ramię na wysokości łokcia. Ten co trzymał rozbrojoną kobietę zdał sobie sprawę, że to połowiczne zwycięstwo, widząc, jak Moti wypada zza baru. Młot gospodarza wykonał w powietrzu łuk, uderzając strażnika w biodro. To spowodowało, że puścił kobietę, która natychmiast zadała mu cios łokciem w gardło. Strażnik zatoczył się, unikając kolejnego ciosu młotem, przeleciał przez stojące za nim krzesło i opadł na posadzkę u stóp dobosza. Muzyk dźwignął jeden z bębnów — kuszycki instrument wykonany z hebanu i mosiądzu — i rąbnął nim w głowę leżącego mężczyznę, który już się nie podniósł. — Teraz, synu większej liczby ojców, niż potrafiłbyś zliczyć… zaczął Conan. Paniczyk spojrzał na Conana niczym na hordę demonów, upuścił nóż i rzucił się do drzwi. Kobieta z północy została tylko po to, by zebrać swe sztylety, po czym też rozpłynęła się w ciemnościach nocy. Wciąż nagie, Pyla i Zaria zaczęły opatrywać rany Thebii, potem zajęły się strażą przyboczną. — Jeśli ona tego nie zrobi, z pewnością schwytają go wartownicy — rzekł Conan. Moti potrząsnął głową. Był równie blady jak iranistańska dziewczyna. Ręce nie potrafiły utrzymać młota, który z hukiem upadł i podłogę. Conan zmarszczył brwi. Taka mina sprawiała, że jego rekruci zaczynali się trząść. Moti zbladł tak bardzo, na ile to możliwe. — A może ten zuch w jedwabiach, który przed chwilą nas opuścił, jest jakimś księciem czy kimś takim? — On… on jest kimś takim — Motti zająknął się. — To syn lorda Houmy. To imię nie było obce Conanowi. Houma był jednym z Siedemnastu Nadzorców, sprawdzonym żołnierzem, zwolennikiem rozbudowy armii i ekspansji turańskiego imperium. — W takim razie musi wbić temu małemu kogutowi do głowy pewne zasady. Albo wykastrować go i sprzedać na eunucha, by mieć z niego jakiś pożytek. — Conanie, muszę mieć pewność, że tej sprawy nie dało się załatwić pokojowo. To… — Nie dało się jej załatwić inaczej, od chwili, gdy położyli łapska na tej kobiecie! — ryknął Conan. — Powiem to wartownikom i każdemu, kto zechce słuchać, aż po samego króla Yildiza! Gdyby Thebia nie została zaatakowana, ścigałbym teraz po ulicach tego szczeniaka Houmy, mając nadzieję, że go dopadnę przed; tą kobietą! Moti schwytał powietrze niczym żaba. — To nie był atak — powiedział powoli. — Ona celowo weszła na ostrze, żeby zmusić mnie do walki. — Na kamienie Hanumanu, dziewczyno, wyślę cię na ulicę i zrobię wszystko, byś tam została! I ciebie Pyla, też! Żeby wam było raźniej. Już nie jesteś… gkkkhhhhh! Conan chwycił Motiego, podniósł młot i zaczął nim wygrażać przed nosem gospodarza. — Moti, mój były przyjacielu, masz dwie możliwości. Albo rozepchnę ci tym tyłek i tak zostawię, a ty wytłumaczysz wartownikom, co zaszło tej nocy, albo cię nie tknie i sam im to wyjaśnię, w zamian za kilka przysług. Moti oblizał wargi. — Jakich przysług? — Najlepszy pokój na każde życzenie, wraz z jadłem i winem. Niekoniecznie najlepszym, lecz odpowiednim dla mnie i towarzystwa, które przyprowadzę. A, tak… I jeszcze jedno, od żadnej kobiety, z którą się będę zabawiał nie będziesz brał miedziaka! Moti jęknął, jakby go nadziewano na trzon młota. Sroga mina Conana i chichoty kobiet zamknęły mu usta. Próbował unieść ręce na znak oburzenia, lecz trzęsły się one zbyt mocno, by gest wyglądał przekonująco. — Więc? — Jak sobie życzysz, niszczycielu mojego dobrego imienia i burzycielu mego domu. Ciesz się tym, dopóki możesz, nim przerwą to ludzie lorda Houmy. — Jeśli lord Houma odważy się to zrobić, może stracić wielu nierozważnych ludzi — odparł Conan. — A teraz chcę pokój, jedzenie i wino dla mnie i tej kobiety — rzekł skinąwszy na Pylę. Zaraz jednak poprawił się, posyłając przyjazne spojrzenie Zarii — dla dwóch kobiet. Thebia uśmiechnęła się do niego, splatając ręce za plecami. Jej młode piersi zadrżały lekko. Wskazując na zabandażowane udo dziewczyny, Conan rzekł: — Chcesz być trzecią, z tym? Och, wspaniale. Nie potrafię oprzeć się kobietom. — To dobrze, że nasza przyjaciółka z pomocy wyniosła się — zauważyła Pylą. — Inaczej mogłaby do nas dołączyć. A chyba nawet Cymmerianin nie podołałby wszystkim. II — To, co masz w rękach, to łuk, ty synu tucznika! — rzekł Conan. — To nie wąż. Nie ukąsi. A nawet gdyby, to drobiazg w porównaniu z tym, co ci zrobię, jeśli natychmiast nie naciągniesz cięciwy! Twarz niezdarnego młodzieńca przybrała kolor kurzu, jaki miał pod stonami. Spojrzał na błękitne niebo, jakby błagał bogów o litość. Conan wziął głęboki oddech. Młodzieniec przełknął ślinę, ścisnął łuk i zdołał go naciągnąć. Zrobił to zupełnie bez wdzięku, i nie zwalniając cięciwy. Conan uczył rekrutów naciągania mocnych, zakrzywionych, turańskich łuków, używanych przez konnych. Z pewnością niektórzy z jego uczniów będą w przyszłości czyścić śmietniki. Pozostali właściwie już wszystko o sztuce władania łukiem wiedzieli. Conan nie pytał, jak się tego nauczyli. W gronie turańskich najemników życie żołnierza zaczynało się z chwilą przyjęcia pierwszego miedziaka. Nikogo nie obchodził ich wcześniejszy los. Był to zwyczaj, który Conan uznawał, i to nie tylko dlatego, że z własnego doświadczenia znał ciężar zbytniej ciekawości. Kapitan splunął w piach i łypnął spode łba na swych ludzi. — Tylko bogowie wiedzą dlaczego zmącili wasze zmysły i sprawili, że wydaje się wam możliwe być dobrymi żołnierzami. Ja tego nie wiem. Muszę więc robić tylko to, za co płaci mi król Yildiz. Będę was uczył żołnierki, czy chcecie, czy nie. Sierżancie Garsim! Weźcie ich na małą rozgrzewkę, dziesięć razy wokół strzelnicy! — Słyszeliście kapitana — krzyknął Garsim głosem, jaki śmiało mógłby pobrzmiewać w pałacu króla Yildiza. — Biegiem! — Machnął swoim kijem, aż świsnęło, i popędzając nim rekrutów, puścił oko do Conana. Chociaż Garsim mógłby być dziadkiem niejednego z rekrutów, z łatwością był w stanie prześcignąć każdego z nich. Gdy świeżo zaciągnięci żołnierze zniknęli za bramą, Conan wyczuł za plecami czyjąś obecność. Zanim zdążył się odwrócić, usłyszał głos Khadjara. — Przemawiałeś do tych ludzi tak, jakbyś słyszał już kiedyś te słowa od kogoś innego. — Słyszałem, kapitanie. Sierżant Nikar mawiał niemal identycznie, gdy uczył mnie łucznictwa. — Więc stary Nikar był twoim instruktorem? Zdawało mi się, że poznaję jego szkołę w tym, jak napinasz cięciwę. Przy okazji, co się z nim stało? — Pojechał do domu na urlop, lecz nigdy tam nie dotarł. Tego samego miesiąca zniknęła jakaś banda złodziei. Stawiam na to, że Nikar znalazł przednią eskortę. — A czy postawiłbyś na swoje umiejętności strzeleckie przeciw moim? Po pięć strzałów na turę, trzy tury? — No cóż, kapitanie… — Chodź, chodź, obrońco tancerek. Sądzisz, że nie słyszałem o tym, jak dwie noce temu zapracowałeś sobie na darmowy pobyt w „Czerwonym Sokole”? Twoja sakwa powinna lada dzień się urwać nie wytrzymując ciężaru monet! Conan był bardzo ciekawy, jak kapitan dowiedział się tak wiele, w tak krótkim czasie. Ale powiedział tylko: — To nie tancerek broniłem, przynajmniej nie na początku. To była pewna kobieta z północy, świetna wojowniczka, mimo że nie dawała sobie rady z czwórką przeciwników. Khadjar zaśmiał się. — Większość nie dałaby sobie rady, z wyjątkiem ciebie. Mam nadzieję, że owa dama odwdzięczyła ci się. — Ale nie aż tak, bym mógł to zauważyć — odparł Conan i uśmiechnął się. — Za to tancerki były mi tak wdzięczne, że wątpię bym ci dziś dorównał na strzelnicy. — Mówisz, że wystarczyły trzy tancerki, by osłabić twe siły? W takim razie wracaj w góry, bo w Turanie zaczynasz się przedwcześnie starzeć! — Weź swój łuk, kapitanie, a przekonamy się, kto kogo może nazywać starcem. — Niech będzie jak… Na Mitrę! Kto tu ją wpuścił? Conan odwrócił się na słowa Khadjara. Kobieta z „Czerwonego Sokoła” zbliżała się do nich od strony bramy. Kroczyła tak jak owej nocy, mimo że wartownicy rozbierali ją wzrokiem. Jeśli nawet bolała ją rana, nic na to nie wskazywało. Odziana była w tunikę i spodnie z pierwszorzędnej, niebieskiej tkaniny, na której, wokół nadgarstków i szyi, wyszyto czerwone pnącza i drzewa. W porządnej pochwie tkwił szeroki miecz, a obok niego sztylet. Białe, jedwabne nakrycie głowy w stylu turańskim osłaniało jej jasną cerę przed słońcem. — Wyglądasz jakbyś znał tę dziewkę, Conanie — rzekł Khadjar. — To nie dziewka, kapitanie. To ta kobieta z „Czerwonego Sokoła”. — O ho, ho! No dobrze. Dowiesz się, co ją tu przyniosło. Ja zaś zobaczę, dlaczego te wielbłądzie pomioty przy bramie pozwoliły jej przejść! Conan zluzował cięciwę łuku i czekał obojętnie, aż kobieta się zbliży. Zanim podeszła na tyle blisko, by się odezwać, Khadjar wrzeszczał już na wartowników. — Dowie się, że pokazałam im to — powiedziała do Conana. W jej piegowatej, pięknie ukształtowanej dłoni, spoczywała stara złota moneta, wybita za panowania króla Ibrama dwa wieki wcześniej. Nad brodatą podobizną Ibrama wytłoczone były trzy symbole zamorańskiego pisma. Tak wybite monety były charakterystycznym znakiem Mishraka, najważniejszego królewskiego szpiega i wszystkich, którzy z nim współpracowali. Conanowi nie przeszło przez myśl, by podważać autentyczność tego znaku, interesował się jedynie posiadającą go kobietą. Dla tych, którzy nie słuchali rozkazów Mishraka, najrozsądniej było opuścić Aghrapur przed najbliższym wschodem słońca. — Więc przysyła cię Mishrak. Po co? — By cię sprowadzić, kapitanie Conan. — Sprowadzić mnie, dokąd? — Do Mishraka, oczywiście. — Widzę, że jesteś jak zwykle ostrożna. — Podaj mi jeden powód, dla którego miałoby być inaczej. Możliwe, że ta kobieta wiedziała niewiele, co było w stylu Mishraka. Ten prawdziwy król szpiegów nigdy nie zdradzał swym ludziom zbyt dużo, by nie pozwolić im przejrzeć swe tajemnice. Zresztą, czy wiedziała dużo czy niewiele, jasne było, że nic Conanowi nie powie. W tym momencie, w złym nastroju, wrócił Khadjar. Rzut oka na monetę w żaden sposób go nie uspokoił. Ryknął jak zbudzony w środku zimy niedźwiedź i wykonał gwałtowny ruch ręką w stronę bramy. — Idź Conanie. Żaden z nas nie jest aż takim głupcem, by sprzeciwiać się Mishrakowi. Garsim skończy dzisiejszą musztrę. — Wedle rozkazu, kapitanie. Teraz pozwolisz kobieto, że obmyję się i wezmę broń… — Proszę się zbroić do woli, kapitanie Conan. Choć Mishrak powiedział, że nie zabraknie ci niczego, jeśli się pośpieszysz. — Niczego? — spytał Conan ze śmiechem. Jego wzrok przesunął się po postaci, której brakowało jedynie odpowiedniego stroju, by wyglądać idealnie. A może lepszy byłby brak jakiegokolwiek stroju? Kobieta zarumieniła się nieznacznie. — Niczego, co w swej gościnności może ci zaofiarować. — Przygotowanie się nie zajmie mi dużo czasu — oświadczył Conan. Nie potrzebował go wiele, by włożyć noszoną pod ubraniem kolczugę i zamocować kilka, ukrytych w różnych miejscach odzienia, sztyletów. — Mishrak przebywa w dzielnicy Wyrobników Siodeł — oznajmiła kobieta, prowadząc Conana przez bramę. Cymmerianinowi, więcej niż o głowę wyższemu od niej, wcale niełatwo było dotrzymywać jej kroku. Czyżby w żyłach kobiety płynęła góralska krew? Na placu Bednarzy Conan skierował się na południe. Jego towarzyszka stanęła przy fontannie, nie zwracając uwagi na wpatrujących się w nią ludzi. — Kapitanie, dzielnica Wyrobników Siodeł leży na północy. — Każdy by się zorientował, że tu, w Aghrapur nie jesteś obca. — Każdy, dobrze zorientowany wie, że obcy może poznać wiele nowych rzeczy, jeśli spotka kogoś, kto zechce go ich nauczyć. — To pokaż mi, czego ty się nauczyłaś — warknął Conan. Dzielnica w istocie leżała na pomocy. Barbarzyńca myślał, że zdoła poprowadzić kobietę okrężną drogą, aby nikt nie mógł ich wyśledzić czy przyszykować zasadzki. Jednak to się nie udało, więc musiał iść za nią. W przeciwnym razie naraziłby się na jej gniew, stracił przewodnika i zawiódł Mishraka. Groziłoby to strasznym gniewem w Turanie, choć może udałoby się uniknąć wściekłości króla Yildiza. Zresztą najbardziej prawdopodobna była zasadzka w samej dzielnicy. Conan wierzył, że za sprawą jego miecza i kolczugi każda zasadzka skończy się tragicznie dla ludzi, którzy ją przygotują, włączając w to nawet jego przewodniczkę. — Moment — powiedziała kobieta. Uniosła nakrycie głowy, napiła się z fontanny, po czym ruszyła szybko w stronę najbliższej uliczki. Zaułki, skróty i zatęchłe, ciemne kondygnacje schodów, przez które Conan wiecznie musiał się schylać, wiodły ich głębiej i głębiej w dzielnicę. Szedł trzy kroki z tyłu i nieco na prawo, trzymając dłoń na rękojeści miecza. Nasłuchiwał i wypatrywał sygnałów niebezpieczeństwa, ale docierała do niego jedynie wrzawa z licznych warsztatów ciężko pracujących wyrobników siodeł. Przemieniali oni skóry, drewno i metal w siodła, czyniąc jeden wielki zgiełk. Mistrzowie wydzierali się na swych uczniów potęgując hałas. Kolejny zakręt. Conan mógł teraz przyjrzeć się dobrze sztyletowi kobiety. Posrebrzana gałka na rękojeści miała kształt jabłka z ogonkiem, którego dwa listki umieszczone były symetrycznie względem siebie. Postanowił, że poprosi kobietę, by pokazała mu jak używa swego sztyletu, jeśli tylko zezwalają na to jej zwyczaje. Znaleźli się właśnie czterdzieści kroków od ostatniego zakrętu, gdy z uliczki po lewej stronie i okna po prawej, wyskoczyli napastnicy. Conan wyciągając swój miecz, zdołał naliczyć sześciu. Jeden z nich był człowiekiem ze straży przybocznej, który uciekł z „Czerwonego Sokoła”. Napastnicy mieli wystarczającą przewagę liczebną, by potraktować ich poważnie, chyba że kobieta była teraz w lepszej formie niż pamiętnej nocy. Zrazu, gdy trzech mężczyzn wyskoczyło na nią z uliczki, wydawała się nieco oszołomiona strachem. Przynajmniej nie była wrogiem, nawet jeśli niezbyt silnym sprzymierzeńcem. Conan zmniejszył przewagę napastników, podcinając ścięgna ostatniemu mężczyźnie wyskakującemu z okna. Ten opadł na ziemię nieco dalej i mocniej niż się spodziewał, lądując na czworakach. Cymmerianin trafił go butem w brzuch, przewracając jak psa i rzucając na towarzysza. Powalony ciosem kompan usiłował się podnieść, gdy ciężki miecz barbarzyńcy rozpłatał mu czaszkę aż po nos. Pośród kamieni poniósł się krzyk. Znajomy mężczyzna ze straży przybocznej zatoczył się do tyłu, a z jego oślepionych oczodołów tryskała krew. Ta sama krew ściekała ze sztyletu przewodniczki Conana. Cymmerianin uśmiechnął się, gdy pojął przebiegłość kobiety. Mając w zanadrzu dwa ostrza przeciwko trzem napastnikom udawała strach, by ściągnąć mężczyzn jak najbliżej. Jej broń okazała się bardziej poręczna niż ich. Z prawej strony kobiety była osłaniającą ją ściana, a przed nią dwaj atakujący mężczyźni. Conanowi pozostał już tylko jeden. Cymmerianin zmierzył wzrokiem swego przeciwnika i wykonał szybką, wysoką fintę. Przyjął uderzenie mężczyzny na swoją kolczugę, po czym powtórzył ruch. Drugie uderzenie Conana sięgnęło szyi napastnika. Jego na wpół odcięta głowa zachwiała się na karku. Zatoczył się na towarzyszy, zalewając ich krwią. To byli ludzie o mocnych nerwach. Odrzucili na bok ciało umierającego człowieka nie wahając się nawet przez moment. Ale to dało Cymmerianinowi dość czasu, by ciąć mieczem niczym katowskim toporem. Atakujący Conana z prawej strony jęknął tylko, gdy ręka, w której dzierżył broń zawisła mu bezwładnie na ramieniu jak krwawy ochłap. Kapitan szybko uwolnił swój oręż i odskoczył w tył, by mieć pole do walki. Wylądował przykucając. Cięcie wymierzone przez stojącego przeciwnika świsnęło nad jego głową. W ripoście Conan odrąbał mężczyźnie nogę poniżej kolana. Ten próbował jeszcze raz rozpaczliwie kontrować, po czym przewrócił się na ziemię. Mając wreszcie sposobność, by pomyśleć o swej towarzyszce, Cymmerianin zobaczył, że kobieta świetnie sobie radzi. Jednego z przeciwników dźgnęła w gardło. Zraniony usiadł przy ścianie, zaciskając palce na szyi. W chwilę później jego dłoń zwiotczała, a oczy znieruchomiały. Teraz wojowniczka nie używała ostrza sztyletu. Zamiast tego odpierała ataki napastnika, blokując każde jego uderzenie za pomocą listków na gałce rękojeści. Jej przeciwnik miał na sobie kolczugę, więc ciosy gałką sztyletu szarpały jego ubranie, ale nie raniły ciała. — Jest mój! — krzyknęła tak dziko, jakby Conan też był jej wrogiem. — Twój — przyznał Conan. Duma w jej głosie nie znosiła sprzeciwu. Tak samo jak tańczące, zabójcze ostrza jej broni. Kobieta zrobiła krok do tyłu, uwalniając swój sztylet i miecz przeciwnika. Niewątpliwie spodziewała się ataku. Lecz zamiast tego mężczyzna odwrócił się i pobiegł w najbliższą uliczkę. Przez chwilę słychać było jeszcze, cichnące stopniowo, odgłosy uderzających o ziemię stóp. — O bogowie, kobieto! Czemu to zrobiłaś? Myślisz, że on uczyniłby tyle dla ciebie? — Podejrzewam, że nie. Ale jest jeszcze czas, by to naprawić, jeśli masz ochotę. — Ścigać w tym labiryncie człowieka, który być może urodził się tutaj? Chyba za każdym razem, gdy otwierasz usta ucieka przez nie coraz więcej twego rozumu! — Jeśli boisz się… — zdawało się, że twarz jej trochę pobladła. — Wybacz mi. Naprawdę. Po prostu chciałam dać mu szansę na honorową śmierć, zamiast od razu zarżnąć go jak jakiegoś wieprza. — Pozbądź się fantazji o honorze, jeśli chcesz dłużej pożyć w Turanie. Mishrak powie ci to samo, jeśli nie masz ochoty słuchać mnie. — Już powiedział. Ale… to Mistrz Barathres tak naprawdę mnie wykształcił. Wdzięczność, jaką do niego żywię i stare nawyki… to sprawia, że myślę o honorze, kiedy być może nie powinnam. — Po raz pierwszy uśmiech rozjaśnił jej twarz. — Ty też masz pewne poczucie honoru. Gdyby tak nie było, nie stanąłbyś po mojej stronie w „Czerwonym Sokole”? — Nie cierpię, gdy ktoś zakłóca mi spokojną nocną popijawę. A zresztą zrobiłem to dopiero wtedy, gdy zobaczyłem, że Moti tak boi się tego paniczyka, że nie ruszy nawet palcem w twojej obronie. Po raz pierwszy wziąłem udział w burdzie w „Czerwonym Sokole”; może ostatni, ale Moti zapłaci jeszcze za to i to więcej niż tamtej nocy! — Jak to zapłaci, jeśli można wiedzieć? Żadna niewiasta nie lubi słuchać o tym, jak mężczyzna wykorzystuje inne kobiety. Drogo go kosztowało, by to zrozumieć. — Zapłaci słono, ale powiem ci o tym, kiedy oddalimy się trochę od naszych świeżo poznanych przyjaciół. Człowiek, który uciekł, może wezwać pomoc. — Modlę się, by tak nie było. — Módl się o co chcesz, lecz im szybciej drzwi Mishraka zatrzasną się za naszymi plecami, tym lepiej. Kobieta skinęła głową, skrzywiła się widząc wyszczerbienia na ostrzu sztyletu, po czym schowała go do pochwy. Conan przyklęknął, by obejrzeć ciała. Zmarszczył czoło rozpoznając jeszcze jednego mężczyznę. Człowiek, któremu odciął nogę, był żołnierzem z kompanii kapitana Itzhaka. Cymmerianin raz czy dwa widział go w „Czerwonym Sokole” uprawiającego hazard i tracącego pieniądze. Czy zaciągnął się do tej bandy, by spłacić długi, czy też powód był zgoła inny? W każdym razie idzie do człowieka, który najprawdopodobniej o wszystkim wie, choć z pewnością nie będzie chciał nic powiedzieć. Przewodniczka z mieczem w dłoni ruszyła w dół uliczki. Conan podążył za nią, myśląc, że już drugi raz walczył ramię w ramię z kobietą, której nawet imienia nie zna. III — Kto chce przestąpić progi tego domu? — rozległ się miękki głos. Zdawało się, że dobiega z powietrza, sponad wielkiej żelaznej bramy w murach z białego kamienia. — Kapitan Conan i ta, którą wysłano po niego — rzekła kobieta. Czekali, podczas gdy ktoś, do kogo ów głos należał, przypatrywał się im. W końcu Conan usłyszał serię metalowych szczęknięć, przywodzących na myśl kowala przy pracy, a po chwili stłumione zgrzytanie metalu towarzyszące otwarciu bramy. — Możecie wejść — oznajmił ten sam głos. Wejście przypominało tunel. Ściany domu Mishraka były grubości dwóch mężczyzn; wykonane z solidnych głazów na całej długości korytarza. Conan naliczył cztery wąskie otwory strzelnicze w ścianach i dwa większe w suficie, które najpewniej służyły do zrzucania czegoś. Na końcu przejścia była kolejna brama, tym razem z vendhiańskiego drewna. Jej powierzchnię zdobiły liczne rzeźby smoków i tygrysów w khitajskim stylu. Za drugą bramą znajdowała się wartownia. Dwaj wartownicy byli czarnoskórzy, jeden był Vanahejczykiem, zaś ostatni musiał pochodzić z Shemu. Jedynie Shemita nie był wyższy od Conana, ale za to liczne noże, które posiadał, pozwoliłyby mu położyć z łatwością z sześciu mężczyzn, zanim sam otrzymałby jakikolwiek cios. Czterej wartownicy wymienili między sobą spojrzenia oraz jakieś niezrozumiałe gesty. Conan pomyślał, że wszyscy są niemowami. Wreszcie jeden z czarnoskórych skinął głową i wskazał na drzwi w odległej ścianie. Pokryte wypolerowanym niczym lustro srebrem drzwi rozwarły się, tak jakby wartownik użył zaklęcia, by je otworzyć. Niechęć do magii tkwiła głęboko w sercu każdego Cymmerianina i Conan nie był wyjątkiem. Co więcej, obcowanie z ludźmi parającymi się czarami nauczyło go, że magia zżera poczucie honoru i zdrowego rozsądku szybciej niż złoto. Większość magów, których spotkał, dążyło do nieograniczonej władzy nad tym, co było posłuszne i niszczyło wszystko, co się im sprzeciwiało. Nie mając ochoty, by być rządzonym lub niszczonym przez czyjeś kaprysy, Conan wolał nie wchodzić w drogę czarnoksiężnikom. Rozum podpowiadał mu, że jeśli Mishrak posiadałby magiczną moc, nie potrzebowałby wartowników. Król szpiegów miał najwyraźniej inne sposoby, poczynając od domu urządzonego niczym forteca. Z tego, jak bardzo ów dom przypomina fortecę, Conan zdał sobie sprawę, gdy razem ze swą przewodniczką zagłębiali się w jego wnętrze. Ich szlak był równie długi i kręty, jak droga przez dzielnicę Wyrobników Siodeł. Na każdym zakręcie napotykali niezwykły przepych — aquilońskie tapety, vendhyańskie posągi tańczących bogów, rzeźbione w hebanie żmije. Dzięki swym wyczulonym zmysłom, Conan wypatrzył w tapetach otwory do szpiegowania, wyostrzone sztylety w dłoniach bogów i żywe żmije czyhające pośród wyrzeźbionych. Od czasu do czasu mijali okute żelazem drzwi umieszczone w głębokich wnękach. Conan żałował każdego głupca, który chciałby za nimi odkryć bezpieczniejszą drogę do serca królestwa Mishraka. Z pewnością czaiła się tam powolna i okrutna śmierć. Dalej droga wiodła już prosto. Teraz nie tylko podłoże pokryte było płytkami. Na ścianach i sklepieniu pobłyskiwała mozaika bądź tapety wykonane ze srebra i najlepszego jedwabiu. Doszli do następnej wartowni, gdzie usłyszeli plusk wody i dźwięki fletu. — Kto idzie? — zapytał stanowczo główny wartownik. W tym pomieszczeniu było ich sześciu, jeden Shemita, zaś pozostali z iranistańskimi rysami twarzy. W przeciwieństwie do poprzednich nie byli ani niemi, ani olbrzymi. Wszyscy mieli srebrzyste kolczugi i hełmy oraz najprostsze i najbardziej praktyczne miecze, jakie Conan widział w Turanie. — Kapitan Conan z szeregów królewskich najemników i kobieta, którą wysłano, by sprowadzić go do Mishraka — rzekł Conan, zanim jego towarzyszka zdążyła się odezwać. Ta wlepiła w niego wzrok. — Ja nie jestem niemy, jak nasi znajomi przy pierwszej bramie — powiedział Conan, tym razem do kobiety. — Jestem Cymmerianinem i żołnierzem i tak jak oni mam pewne osobliwe zwyczaje. Kiedy walczę z kimś ramię w ramię, narażając swoje i ratując jego życie, lubię wiedzieć kto zacz. Nie wiem z jakich dzikich krajów pochodzisz, ale… Nos kobiety drgnął nerwowo, ale była na tyle łaskawa, by wyrzucić z siebie dwa zdania: — Jestem Raihna z Kamiennego Wzgórza na pograniczu Bossonii. Służę pani Illyanie. Te słowa wprawdzie były odpowiedzią dla Conana, ale nie zdradzały zbyt wiele. Zastanawiał się nad kolejnym pytaniem. Zanim jednak znalazł dla niego odpowiednią formę, w pomieszczeniu rozległ się, przypominający ryk bawoła, głos. — Chodźcie, przejdźmy do rzeczy. Nie mamy całego dnia! Conan wziął Raihnę łagodnie za ramię i poprowadził w najgłębszy rejon kryjówki Mishraka. Sądząc z przepychu, który towarzyszył im dotychczas, Conan spodziewał się jeszcze większego bogactwa w sali znajdującej się za portalem w kształcie haku. Jednak wewnątrz zobaczył nagie ściany i sufit — wszystko z białego kamienia. Jedynie na posadzce i wokół basenu pośrodku sali znajdowały się wygodne i miłe dla oka, bogate iranistańskie dywany oraz hyrkańskie wełniane maty. Pięć kobiet i mężczyzna siedzieli na ławkach otaczających basen. Cztery z nich ucieszyłyby zmysły każdego mężczyzny, tym bardziej że miały na sobie jedynie sandały, pozłacane przepaski i srebrne naszyjniki wysadzane topazami. Zachwyt Conana nie zniknął nawet wtedy, gdy dostrzegł małe noże ukryte w sandałach i przepaskach. Pomyślał, jaką broń mogą skrywać naszyjniki kobiet. Jak wszystko w domu Mishraka, niewiasty zarówno cieszyły oczy, jak i były ochroną przed niespodziewanymi gośćmi. Piąta kobieta sprawiała wrażenie raczej gościa niż strażnika. Ubrana w białą suknię, w dłoni trzymała kielich z winem. Wyglądała na starszą od pozostałych. Nim Conan zdołał dostrzec coś więcej, ponownie rozległ się głos przypominający ryk bawoła. — O, kapitan Conan? Czy znów będziesz złodziejem, tym razem kobiet? Ryk dochodził od mężczyzny siedzącego na ławce. Conan wątpił, by mógł on wstawać z niej o własnych siłach; poniżej kolan miał koszmarne kikuty, pokiereszowane i pokryte bliznami. Od pasa w górę zbudowany był niczym maszt galery, z ramionami jak pnie drzew. Włosy na ramionach i piersi były po części siwe lub białe jak mleko, podobnie jak ta część brody i głowy, której nie zasłaniała czarna, skórzana maska na twarzy Mishraka. Conan wykrzywił twarz w uśmiechu. — Trudno jest zatrzymać kradzione złoto. Ale zatrzymać coś, co ma nogi i może uciec, gdy nie podoba mu się twa kompania lub zwyczaje w łóżku… Czy wyglądam na aż tak wielkiego głupca? — No cóż, muszę przyznać, że gapiłeś się na to wszystko, jakbyś nim był. — Proszę nazywać to gapieniem, jeśli taka wola, lordzie Mishrak. Ja nazwałbym to podziwianiem wspaniałej roboty. Teraz rozumiem, czemu mając tylu wrogów, nadal żyjesz, by tak dobrze służyć królowi Yildizowi. — Tak? A cóż za magii muszę używać, by dokonać takiego cudu? — Ani to magia, ani cud. To gotowość do zabicia wrogów szybciej, niżby mogli się obronić. Większość ludzi potrafi zdobyć się na odwagę, jeśli mają jakąś nadzieję na przeżycie lub zwycięstwo. Tracąc taką nadzieję, każdy przemieni się w tchórza. — Z wyjątkiem ciebie, Cymmerianinie, jak sądzę. — Nie mierzyłem się z pułapkami twego domu, lordzie Mishrak. I nie mam ku temu powodu. Nie jestem twym wrogiem i wątpię, byś zamierzał mnie nim uczynić. Uśmiercenie mnie tutaj naraziłoby na szwank twoje dywany i twoje damy. — Z pewnością. Jednak chcę, byś wiedział, czemu cię tu wezwałem, zanim nazwiesz mnie przyjacielem. — To byłaby wreszcie przyjemność czegoś się dowiedzieć — odparł Conan. — To będzie krótka przyjemność, uprzedzam — oznajmił Mishrak tonem, w którym krył się mroczny dowcip. — Ale twoje życie będzie jeszcze krótsze, jeśli nie przyjmiesz tego, co ci oferuję. — Nikt nie żyje tak długo, jak chce — rzekł Conan. — Tak już toczy się ten świat. Podobnie, nie ma mężczyzny, który posiadłby każdą kobietę, którą pragnie — dodał uśmiechając się do Raihny. Ta zarumieniła się jedynie. — A co tym razem ma skrócić me dni? — Lord Houma. Ach, widzę, że w końcu dotarło coś pod tę cymmeryjską czaszkę na tyle, by zwrócić twą uwagę. Conan nie zamierzał zaprzeczać. — Rozumiem, że miłuje on swego syna bardziej niż ten mały półgłówek na to zasługuje. Musisz wiedzieć, że spotkaliśmy już pierwszą bandę wynajętych zbirów, gdy szliśmy tutaj z Raihną. Tylko jeden z nich ocalał i to wyłącznie dlatego, że zbiegł — Conan przysiągłby, że Raihna podziękowała mu spojrzeniem za to, że nie wypomniał jej błędu. — Jak powiedziałeś, to była pierwsza banda nasłana na was. Ale nie ostatnia. Twój wzrok jest ostry, lecz czy możesz mieć oczy otwarte przez cały czas? Kto będzie cię strzegł podczas snu? Raihna nieznacznie potrząsnęła głową. Conan wzruszył ramionami. — Mógłbym wyjechać na pewien czas. A może chcesz mi powiedzieć, że lord Houma to człowiek łatwo wpadający w gniew, ale nie łatwo zapominający? Tacy już nastawali na moje życie, jak widzisz z marnym skutkiem. — By pokrzyżować plany lorda Houmy nie możesz być długo z dala od Aghrapur. Inaczej złamiesz żołnierską przysięgę. Czy zamierzasz zrezygnować ze swej funkcji? — Ze strachu przed Houmą? Lordzie Mishrak, możesz przedstawić mi swą propozycję lub nie, twój wybór. Ale nie obrażaj mnie w ten sposób. — Obraziłbym cię bardziej, myśląc, że jesteś na tyle głupi, by się nie bać. Houma jest już słabszy niż kiedyś, ale nadal nie możesz się z nim mierzyć. Conan po części się z tym zgadzał. Houma zawdzięczał część swej niegdysiejszej władzy powiązaniom z Kultem Zagłady. Cymmerianin ponad dwa lata temu przyczynił się do ostatecznego zniszczenia Kultu. A co do reszty… — Przypuśćmy, że mógłbym się mierzyć z Houmą, co dajesz w zamian? — Jeśli opuścisz Aghrapur, podejmując się misji, znajdę sposoby, by Houma przestał cię prześladować. Zadanie nie powinno ci zająć więcej niż miesiąc. Potem będziesz mógł wrócić do Aghrapur i spać spokojnie. — A to zadanie? — Za moment. Podczas twej nieobecności będę także ochraniał tych, co tu zostaną, a których mogłaby dosięgnąć zemsta Houmy. Nie sądzę, byś się przejmował losem sierżanta Motilala, lecz czy chciałbyś, żeby twarz Pyli wyglądała tak jak moje nogi? Conan przeląkł się w duchu. Houma wydawał się tchórzem, który próbowałby zranić wroga w każdy sposób, nawet niehonorowy. Powinien pamiętać o kobietach. — Za nic bym tego nie chciał — odpowiedział, po czym posłał uśmiech Raihnie. Niech wojowniczka będzie trochę zazdrosna! Zawdzięczał Pyli i jej przyjaciółkom więcej niż Raihnie z Bossonii! — Jeśli możesz je ochronić, to twa propozycja jest warta uwagi. — Jednak myślę, że masz jakieś plany związane z Houmą, niezależnie, czy stanę się ich częścią, czy nie — dodał Conan łagodniej, tłumiąc złość. Tak czy inaczej, sprawisz, że będzie zbyt zajęty, by przejmować się jakąś tawerną i dziewczynami. Ma coś więcej do roboty niż niańczyć źle wychowanego syna, czyż nie? W ciszy, która zaległa, Conan dosłyszał wyraźny dźwięk naciąganej kuszy. — Powiedz temu strzelcowi, by naciągał kuszę w trakcie rozmowy. Gdy wszyscy gapią się na siebie jak zdechłe ryby, zbyt dobrze słychać… Kobieta w białej szacie przerwała mu wybuchając szczerym, sympatycznym śmiechem. — Mishrak, mówiłam ci już kilkakrotnie, że Raihna opowiadała mi o tym człowieku, a ja przyjrzałam się jego aurze. On nie jest kimś, kogo można wodzić za nos. Odwołaj się do jego honoru, a pójdzie tam, gdzie zechcesz. Inaczej nie trać słów na próżno. Spod skórzanej maski dobiegło chrząknięcie. Conan domyślał się, że jeśli Mishrak miałby teraz kogoś udusić, to zacząłby od niego, a skończył na Raihnie. Wojowniczka siedziała obok, chowając twarz w poduszkę, by ukryć rumieniec i, najwyraźniej, tłumiony śmiech. — Jeśli łaska — odezwał się Conan. — Czy dane mi będzie rozmawiać z panią Illyaną? — Już jest dane. W tej kobiecie pewnie też płynęła północna krew, ale jej włosy były ciemne, z kasztanowym odcieniem. Nosiła prostą suknię z białego jedwabiu z szafranowymi brzegami i zdobione srebrem sandały. Suknia była zbyt luźna, by uwydatnić sylwetkę, lecz z linii twarzy Conan wnosił, że musi mieć ponad trzydzieści lat. Była może trochę za szczupła, lecz mimo to przystojna. Poddała się przez chwilę badawczemu spojrzeniu Conana, po czym z uśmiechem przerwała milczenie. — Za pozwoleniem lorda Mishraka, powiem, o co chcemy cię prosić. Ale przedtem pragnę ci podziękować za ocalenie Raihny od śmierci lub wstydu. Ona zaczynała jako najemniczka, lecz z czasem stała się dla mnie duchową siostrą. Conan zmarszczył brwi. „Aura” i „duchowe rodzeństwo” to rzeczy związane z jakiegoś rodzaju mistyką, jeśli nie czarnoksięstwem. Kim była ta kobieta? — Proszę cię o pomoc w odszukaniu straconego Kamienia Kurag. Jest to pradawny magiczny przedmiot pochodzący z Atlantydy. Jego moc związana jest w bransolecie vanirskiej roboty… Opowiedziała o Kamieniach wszystko, co wiedziano począwszy od ich tajemniczych początków, po dzień dzisiejszy. Miały długą i krwawą historię, bowiem zaklęcia potrzebne, by z nich bezpiecznie korzystać, były niezwykle trudne, nawet dla najzdolniejszych magów. — Więc po co przejmować się tymi Kamieniami? — zapytał Conan. — Bo nawet rozdzielone dają wielką moc komuś, kto wie, jak ich używać. Jeśliby je złączyć, nikt nie wie, jakie możliwości miałby ich posiadacz. Conanowi przeszło przez myśl, że usłyszał to, co już od dawna wiedział o magach. Illyana opowiadała dalej, jak jej mistrz, Eremius, znalazł się w posiadaniu Kamieni, jak zaczęła w nim rosnąć ambicja, by je wykorzystać do zawładnięcia światem. Mówiła o ich sprzeczce, o swej ucieczce z jednym z Kamieni i wielu innych zdarzeniach. Kończąc, dodała, że w plotkach o demonach z gór Ibaru, można usłyszeć o Eremiusie. — Jego siła będzie rosła wraz ze strachem, jaki wzbudza. Wkrótce stanie się cennym sprzymierzeńcem dla ambitnych ludzi pokroju lorda Houmy. Ci pomogą Eremiusowi, aby później użyć jego potęgi przeciw swym wrogom. Ale tak naprawdę tylko założą sobie na szyje pętle, zaciskane przez najbardziej pierwotną i złą magię. — Pierwotną i złą magię… — te słowa dotarły do Conana wyraźne i ostre jak nóż, chociaż większości tego, co Illyana mówiła wcześniej, słuchał pobieżnie. Mishrak nie prosił Conana jedynie o to, by uciekł z Aghrapur przed zemstą lorda Houmy, lecz by chronił czarodziejkę podczas niezwykle niebezpiecznej wyprawy. Conan założyłby się o swój miecz, że Illyana nie mówiła mu całej prawdy o Kamieniach. Nic z tego nie przemawiało do jego poczucia honoru. Ale jeszcze mniej honorowo byłoby pozostawić Pylę, Zarię i Thebię na łasce tych, którzy łaski nie znają. Do diabła ze wszystkimi kobietami stworzonymi przez bogów na zgubę mężczyzn! Same stanowiły nie lada zagadkę, ale dobrze wiedziały jak schwytać mężczyznę na smycz! — Na kamienie Hanumanu! — jęknął Conan. — Nigdy nie myślałem, że słuchanie może wysuszyć człowieka równie mocno jak pogawędka. Każ podać mi i Raihnie trochę wina, a obiecam, że pomknę na księżyc i przyniosę stamtąd przepaskę jego królowej! Dwie strażniczki poderwały się bez rozkazu i zniknęły niczym zające ścigane przez wilka. Conan usiadł krzyżując nogi i wyciągnął swój miecz. Gdy oglądał ostrze zauważył wyszczerbienia i pomyślał, że powinien oddać miecz w ręce kowala, zanim weźmie się za jakieś poważne zadanie. Kiedy zobaczył, że skupia na sobie uwagę wszystkich, roześmiał się. — Chcecie, bym ruszył w góry Ibaru z obłąkaną wojowniczką i jeszcze bardziej obłąkaną czarodziejką? Tam odnajdziemy magiczny kamień i wykradniemy go całkiem szalonemu czarownikowi, przedzierając się przez zastępy demonicznych bestii. Jeśli zdobędziemy kamień, ty wygrasz, niezależnie od tego, czy przeżyjemy, czy nie. Mishrak roześmiał się po raz pierwszy od chwili, gdy Conan wspomniał o Houmie. — Conanie, powinieneś zostać jednym z moich szpiegów. Nie mam nikogo, kto wyraziłby aż tyle w tak niewielu słowach. — Prędzej mnie wykastrują! — Czemu nie jedno i drugie? Wojowniczy eunuch byłby cennym uchem i okiem w Vendhii. Jestem pewien, że zaszedłbyś u mnie wysoko. Raihna nie próbowała dłużej powstrzymywać śmiechu, kryjąc twarz w ramionach Conana. Objął ją, a ona nie opierała się, tylko trzęsła ze śmiechu, aż do łez. Gdy przestała, strażniczki wróciły z winem. Mishrak napełnił pierwszy kielich, napił się, a potem czekał, aż wszyscy zostaną obsłużeni. — Więc, Conanie? — odezwał się w końcu. — Więc… Nie chcę czmychać jak złodziej, bo nie pozwoliłem, by ktoś popsuł mi zabawę napastując kobietę. Jeszcze bardziej nie chcę wyruszać gdzieś w towarzystwie czarodziejki. Jednak nie jesteś głupcem, Misharku. Jeśli uznałeś, że nadaję się do tej szalonej misji, myślę, że możesz mnie wysłać. Raihna rzuciła się Conanowi na szyję. Sądząc z wyrazu twarzy Illyany, najchętniej i ona zrobiłaby to samo. Spod czarnej, skórzanej maski dochodził jedynie chrapliwy śmiech. IV — Założę się, że tak wspaniałego wierzchowca nie spodziewaliście się tu znaleźć — oświadczył wylewnie handlarz końmi. — Proszę spojrzeć na te nogi. Proszę spojrzeć na potężną pierś. Proszę spojrzeć na szlachetne… — Jak z jego wytrzymałością? — spytała Raihna. — To nie źrebak. Ale jest lepszy od niejednego młodego ogiera. To zahartowany, wytrenowany koń, na którym możecie dojechać wszędzie. Za przeproszeniem, kapitanie, droga pani, ale jak na moje stare oko, żadne z was nie jest karłem. Ja potrafię lepiej oceniać konie niż ludzi, ale… Raihna zignorowała sprzedawcę i podeszła do konia. Zwierzę spojrzało na nią jakoś niepewnie, ale nie wyglądało na narowiste, ani nie zdradzało oznak złego obchodzenia się z nim. Zniosło cierpliwie oględziny Raihny, podrzuciło głową i zarżało cicho, gdy kobieta pogładziła jego kark. — Rzeczywiście, nie jest to źrebak — stwierdziła. — Gdyby to był człowiek, powiedziałabym, że najlepsze co możesz zrobić, to siedzieć spokojnie na słońcu, do końca swych dni. — Moja pani! — Handlarz nie wściekałby się bardziej, gdyby go zapytano, czy jest z prawego łoża. — To wspaniałe, długonogie stworzenie spędziło wiele lat… — Może o kilka za dużo. Dość, by nie być warte połowy ceny, jaką żądasz. — O pani, obrażasz zarówno godność moją, jak i tego konia. Jaki, tak potraktowany koń, nosiłby panią chętnie na swym grzbiecie? Jak opuszczę choćby jednego miedziaka, obrażę go jeszcze bardziej. Niech mnie Mitra ukaże, jeśli nie mam racji! — Dziwi mnie, że ktoś, komu sprzedajesz mięso dla sępów przebrane za konia, nie wyręczy w tym Mitry! — odezwał się Conan. Nie bardzo wiedział, dlaczego Raihna marnowała tyle czasu targując się o wielkiego wałacha, który z pewnością jedynie na równinie czuł się dobrze. Ale wiedział, że gdyby handlarz zaczął przekonywać i jego, wszystko zajęłoby jeszcze więcej czasu. Targi były coraz bardziej zaciekłe. Conan przypomniał sobie pewną iranistańską grę, w której mężczyźni na kucykach uderzali długimi, drewnianymi młotkami łeb martwego cielaka, przerzucając go między sobą. (Słyszał opowieści, że niekiedy zamiast cielęcego łba, używali głowy zabitego wroga.) W końcu handlarz wyrzucając ręce ku niebu, z miną wisielca, powiedział: — Gdy zobaczycie mnie proszącego o jałmużnę na Wielkim Placu, pamiętajcie, że to wy zrobiliście ze mnie żebraka! Nie dacie wyższej ceny? Raihna zwilżyła językiem zakurzone wargi. — Na Cztery Źródła! Nie zostanie mi nic, co mogłabym wrzucić do twej żebraczej miski, jeśli zapłacę więcej! Chcesz, bym poszła sprzedawać się na ulicy, bo ty nie znasz prawdziwej wartości swego konia? Sprzedawca uśmiechnął się. — Ty pani nie jesteś z tych, które pracują na ulicy. Zresztą wartownicy zdzierają z nich okropnie. Ale jeśli zechciałabyś kiedyś przyjść do mnie w sekrecie, jestem pewien… — Twa żona zauważyłaby już pierwszej nocy, czego ci brakuje — ryknął Conan. — Bacz, co mielesz językiem, albo zaniesiesz go do domu w swej sakwie! — Niewiele więcej będzie w tej sakwie — jęknął handlarz. — No cóż, zgoda, ale za tę cenę nie mogę dorzucić wam nic ponad uzdę i wędzidło. To była niewielka strata. Mishrak polecił Conanowi i Raihnie, by mądrze wydawali jego złoto, czyniąc to w różnych miejscach w Aghrapur. Pozostałe konie mieli nabyć u innych handlarzy, siodła i prowiant u jeszcze innych, i tak dalej. Conan gotów był wypełnić swe zadanie. Robił to niechętnie, bo niewiele wiedział o zamiarach Mishraka. Podejrzewał, że nie przypadłyby mu do gustu, jednak się zdecydował. Mieć wrogów i w Mishraku, i w Houmie, oznaczałoby bardziej pośpieszny niż godny wyjazd z Aghrapur. Conan czuł się na tyle swobodny, by nie martwić się tym, co przynosił mu los. Z drugiej strony, był zbyt dumny, by unikać konfrontacji z godniejszym niż Houma przeciwnikiem. Handlarz nie przestał wzywać bogów, by byli świadkami grożącej mu ruiny, gdy Conan i Raihna wyprowadzali konia przez bramę. Na ulicy wojowniczka zatrzymała się, schwyciła jedną ręką za uzdę, drugą za grzywę i wskoczyła na grzbiet konia. — Widzę, że potrafisz bez pomocy dosiąść konia i jeździć na oklep — rzucił Conan. Nie było to sztuką, ale Raihna przeklęłaby Conana, gdyby to powiedział! — Niewielki pożytek będzie z tej wielkiej szkapy w górach. Zdechnie z głodu w przeciągu tygodnia, jeśli wcześniej nie złamie nogi lub karku swemu jeźdźcy. — Wiem o tym, Conanie. — Więc po co go brałaś? — Nim dotrzemy do gór, czeka nas długa podróż po otwartym terenie. Jeśli przez całą drogę będziemy dosiadać górskich koni, stracimy więcej czasu. A czas jest tym, czego nie mamy. — Masz rację, zresztą górskie konie mogłyby mówić zbyt wiele o celu naszej podróży tym, którzy nas obserwują. Śledziliby nas i z pewnością dopadli, bo mieliby duże wierzchowce. Nie sądzisz, że jesteśmy obserwowani? — Myślę, że tamten sprzedawca owoców — ale nie patrz w jego stronę, na Erlika! — i malarz, który szedł za nami wczoraj, to ta sama osoba. — Nie mówiłeś mi nic o tym. — Na Croma, nie sądziłem, że trzeba ci mówić! Raihna zarumieniła się ze wstydu. — Niczego przede mną nie ukrywasz? — Nie jestem aż takim głupcem. Może nie znasz Aghrapur, ale będziemy walczyć razem, aż załatwimy tę idiotyczną sprawę! — Jestem ci wdzięczna, Conanie. — Jak bardzo, jeśli wolno spytać? — uśmiechnął się. Zawstydziła się jeszcze bardziej, ale odpowiedziała mu uśmiechem. — Spytać wolno. Ale nie obiecuję, że odpowiem. — Spoważniała. — Następnym razem pamiętaj, że moja wiedza o Aghrapur pochodzi od Mishraka. Wszystko, czego ty możesz mnie nauczyć o tym mieście, będzie czymś, czego król szpiegów ode mnie nie wymagał!! — Rozumiem. Uczyłbym nawet węża czy pająka, by oszczędzić im nauk Mishraka! Raihna nachyliła się i ścisnęła masywne ramię Conana. Jej uścisk był równie silny, jak niejednego mężczyzny, ale nikt nie miałby wątpliwości, że są to palce kobiety. Następne sto kroków przejechali w milczeniu. Conan uniósł swą butlę z wodą, napił się i splunął kurzem, jaki osiadł na jego wargach. — Postawiłbym roczną pensję na to, że Mishrak chce nas wykorzystać jako przynętę — powiedział. — Co ty na to? — Myślę podobnie — odparła Raihna. — Nie dałabym się łatwo przekonać do tego zadania, gdyby nie determinacja Illyany odkąd zbiegła Eremiusowi. Ona pragnie nie tylko unicestwić zagrożenie, jakim są Kamienie Kurag. Pragnie też zemsty za wszystko, co wycierpiała będąc w jego rękach. — Z jej tonu można było wywnioskować, że nie powie nic więcej. — Jeśli twoja pani zamierza dołączyć do nas, lepiej, żeby była w stanie towarzyszyć nam przez całą drogę. To nie jest jakaś przejażdżka po ogrodzie! — Moja pani jest lepszym jeźdźcem niż ja. Pamiętaj, że Bossonia jest krainą górzystą. — To tłumaczyło sposób, w jaki się poruszała, tak znajomy i miły dla oczu Conana. Głos Raihny stał się bardziej szorstki: — Poza tym jej ojciec był wielkim posiadaczem ziemskim. Miał więcej koni, niż kiedykolwiek widziałam, zanim opuściłam dom. — Napomknęła o czymś, o czym Conan chętnie by porozmawiał, gdyby sądził, że to możliwe. Tymczasem zmienił temat. — Czy łącząc oba kamienie uniknie się zagrożenia? Może jednak byłoby bezpieczniej, gdyby pozostały rozdzielone? — Illyana nie ma złych zamiarów! — rzuciła Raihna. — Nie powiedziałem, że podejrzewam ją o to — odparł Conan. W każdym razie nie podejrzewał jej bardziej niż innych czarowników, a może nawet mniej niż niektórych. — Miałem na myśli innych czarowników, czy nawet zwykłych złodziei. No cóż, gdy już znajdziemy się w posiadaniu tych kamieni, będą one nie dla nas, ale dla Mishraka jak wrzód na tyłku! — Pssst! Ranis! — szepnął Yakoub. — Tamur! — strażnik zawołał go imieniem, jakie Yakoub przybrał, zawierając z nim umowę. — Ciszej. Jesteś sam? Ranis wzruszył ramionami. — Jest ze mną tylko jeden człowiek. Trudno by mi było w pojedynkę wybrać się do tej dzielnicy, nie wzbudzając podejrzeń. — To prawda. — Yakoub ukradkiem przyjrzał się towarzyszowi Ranisa. Ocenił, iż nie mając czasu na ucieczkę czy wezwanie pomocy, mężczyzna ten sprawi mu nawet mniej kłopotu niż Ranis. — Więc, Ranis… co cię tu sprowadza? Wiem już, że zawiodłeś. Ranis nie mógł ukryć swego zaskoczenia. Wyczuł też, że nie powinien pytać Yakouba, skąd o tym wie. Prawdę mówiąc, podejrzewał, że Yakoub nie musiał korzystać z pomocy Houmy, by dowiedzieć się o walce w dzielnicy Wyrobników Siodeł, podczas której zginęło lub zostało poważnie okaleczonych siedmiu mężczyzn. — Chcę jeszcze raz spróbować. Mój honor każe mi tak uczynić. Yakoub przełknął puste słowa o honorze tych, którzy uciekają, zostawiając za sobą martwych towarzyszy i odpowiedział z uroczym uśmiechem na twarzy: — To dobrze o tobie świadczy. Jak sądzisz, co ci potrzebne, by jeszcze raz stawić czoła temu Cymmerianinowi? Pamiętaj, uliczne plotki głoszą, że ktokolwiek, kto próbuje się z nim zmierzyć, skazany jest na zgubę! — Mógłbym dać temu wiarę. Dwa razy widziałem, jak walczy. Ale na bogów, żaden barbarzyńca nie jest niezniszczalny! Nawet gdyby ten był, nie daruję mu, że obraził mojego pana i mnie już dwukrotnie! Więc Ranis miał na tyle honoru, by wiedzieć, że go obrażają? Szkoda, że nie miał go dość, by umrzeć razem ze swymi ludźmi, oszczędzając Yakoubowi roboty. Nie, żeby była ona niebezpieczna, ale zawsze to jednak fatyga. Częścią stroju Yakouba, który się przebrał za kulawego weterana, była laska dorównująca długością wzrostowi człowieka. Pojedyncze pchnięcie zmiażdżyło gardło towarzyszowi Ranisa, nim zorientował się, że jest atakowany przez uzbrojonego w groźną broń przeciwnika. Yakoub wykonał laską błyskawiczny obrót w powietrzu i opuścił ją niskim łukiem, próbując podciąć nogi Ranisowi. Ranis wyskoczył w górę i opadł na ziemię, atakując Yakouba z lewej, nie chronionej, jak sądził, strony. Jednak laska stanęła na drodze jego miecza. Ostrze zagłębiło się w drewnie, trafiło na stal i odbiło się. Zanim Ranis zdążył zareagować, koniec laski trafił go w skroń. Zatoczył się, poczuł, jak słabnie uścisk dłoni, w której trzyma miecz i w rozpaczy jeszcze raz uniósł ręce, próbując się bronić. Był zbyt wolny, by powstrzymać okuty ołowiem koniec laski, który trafił go prosto między oczy. Odrzucony w tył, jakby kopnął go muł, rąbnął o ścianę i osunął się bez życia na brudną ziemię tylnego podwórza gospody. Yakoub spostrzegł, że towarzysz Ranisa zadławił się na śmierć i nie będzie go musiał dobijać. Klękając przy martwych mężczyznach pozamykał im oczy i wetknął w dłonie broń. To było godne potraktowanie zmarłych. Przy tym dla każdego, kto nie przyjrzy się zbyt dokładnie ich ranom, jasne będzie, że pozabijali się nawzajem w jakiejś żałosnej sprzeczce. Mishrak z pewnością nabrałby podejrzeń, słysząc o zajściu. Jednak do tego czasu ciała powinny pozostać w stanie, który nikomu, kto nie para się magią, nie zdradzi co zaszło. Gdy do Mishraka pierwsze dotrą wieści Yakouba, będzie już w drodze powrotnej w góry. Uratowanie ojca Bory, Rhafiego, powinno uchronić go przed lawiną niewygodnych pytań, a może nawet sprawi, że będzie tam witany niczym bohater. — Wiecie, co robić — rzekł Conan do czterech Hyrkańczyków. — Macie jakieś pytania poza tym, kiedy otrzymacie zapłatę? Mężczyźni uśmiechnęli się. Najstarszy wzruszył ramionami. — Tu nie chodzi o zapłatę, jak dobrze wiesz. Ale… mówisz, by nie zabijać łotrów, którzy sięgają po cudze rzeczy? — Ten, któremu teraz służę, chce jeńców, by mogli powiedzieć mu wszystko, co potrzebuje wiedzieć. — Ach — rzucił mężczyzna. Zdawało się, że mu ulżyło. — Czyli nie stałeś się słabszy, Conanie. Tych, którzy żyją, można będzie jeszcze zabić. Myślisz, że twój pan odstąpi nam tę przyjemność? — Powiem mu wszystko, co bogowie pozwolą mi powiedzieć — odparł Conan. — No dobrze, czy czegoś jeszcze potrzebujecie? — To jedzenie ludzi z miasta jest niestrawne dla mężczyzn — odezwał się najmłodszy z nich. — Ale może przez te kilka dni nie przemienimy się w wymoczków czy kobiety. — Na pewno nie. A jeśli będziecie potrzebni na dłużej, zatroszczę się, byście mieli odpowiednie jadło. Na to, o czym wiadomo, lecz nie wolno mówić, przysięgam! Współplemieńcy wyrazili gestem szacunek Conanowi. Kapitan odwrócił się i wyprowadził zamaskowaną Raihnę ze stajni. Na placu między stajnią a gospodą zwróciła się do niego nieco oszołomiona: — To byli Hyrkańczycy, prawda? — Twoje oko wyostrza się z każdym dniem, Raihno. — Wyglądali, jakby równie dobrze mogli ukraść nam nasze rzeczy, jak ich pilnować. — Nie ci, ani nikt z ich plemienia. Łączy nas dług krwi. — Hyrkańczycy honorują go, tak w każdym razie słyszałam. — Słyszałaś prawdę. Ku uldze Conana, Raihna nie zamierzała dłużej ciągnąć tego wątku. Nie zamierzał opowiadać o wspólnej walce z Hyrkańczykami przeciw kultowi Zagłady, komuś, kto mógłby to przekazać Mishrakowi. Raihna przemierzyła plac i weszła do gospody bardziej wyprostowana niż zazwyczaj. Gdy wdrapywali się po schodach, Conan dosłyszał brzęk monet w jej sakwie. — Dużo ci zostało? Powiedziała mu. — Czułbym się lepiej, gdyby było więcej, skoro mamy kupić górskie konie. — Mishrak uważa, że znajdziemy je w wysuniętych placówkach wojskowych. — To znaczy, że ma on swych ludzi w placówkach? To możliwe. Ja jednak wolałbym byśmy nie musieli zbliżać się do tych placówek. Jeśli Mishrak może wepchnąć tam swych ludzi, czemu Houma nie mógłby uczynić podobnie? — Rozumujesz dobrze, Conanie. — Dlatego jeszcze żyję, Raihno. Zawsze uważałem, że lepiej być żywym niż martwym. Jeśli Mishrak poświęci trochę więcej swego złota, może my nie będziemy musieli poświęcać swej krwi. Przekaż to swej pani, bo wydaje mi się, że ma posłuch u niego! Znaleźli się przed drzwiami jej pokoju. Za złoto Mishraka mieli nie tylko konie i sprzęt, ale też oddzielne pokoje w jednej z najlepszych gospod w Aghrapur. Z pewnością wrogowie dowiedzieli się o ich pobycie, ale nie mogli wiele zdziałać. Żaden z nich nie mógłby dopaść Conana i Raihny bez wszczynania ostrej walki z wartownikami patrolującymi ulicę i strzegącymi gospody. Po co atakować niedźwiedzia w jego legowisku, gdy wiadomo, że wkrótce będzie musiał je opuścić? — Śpij dobrze, Raihno. Odwróciła się, by otworzyć swoje drzwi. Jak zawsze, w Conanie zawrzała krew na myśl o jędrnych piersiach, pełnych biodrach i pięknie ukształtowanej linii pleców i nóg tej kobiety. Cóż, nikt nie każe mężczyźnie spać w gospodzie samotnie… Raihna ujęła go za rękę i przeprowadziła przez próg. Zamknęła drzwi nogą i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, ściągnęła przez głowę swoją tunikę. Delikatne piegi znaczyły jej piersi, których wezbrana pełnia zdawała się prosić o dotyk męskiej dłoni. Podniecenie Conana rosło coraz bardziej, doprowadzając do wrzenia krew. — Życzyłeś mi przyjemnego snu, Conanie. Więc chodź tu i znajdź go razem ze mną. Czy muszą rozdziać cię tak samo, jak siebie? Ostrzegam, jeśli będę musiała tak uczynić, może mi zbraknąć sił na resztę nocy… — Ha! — rzucił Conan. Objął ją, unosząc lekko nad ziemię. Pragnienie rozsadzało go, wyczuł że z Raihną dzieje się to samo. — Jeśli lubisz, jak rozkosz zabiera ci siły, Raihno, mogę sprawić, że będziesz spać najprzyjemniejszym snem w swym życiu! V — Wejdź w imię Mitry — powiedział Ivram. Dawno nie naoliwione zawiasy zaskrzypiały, gdy kapłan otworzył drzwi przed Borą. Mężczyzna wszedł do środka za Ivramem. W centralnej części komnaty, na palenisku z cegieł, gotował się obiad Ivrama. Gryzący dym podrażnił nozdrza Bory, tak samo jak apetyczna woń pieczonego chleba i gotującego się gulaszu. To przypominało Borze, że od rana nie miał nic w ustach. Wokół paleniska leżały wysuszone owcze skóry i pledy o prostym wzorze, ale kunsztownej roboty. Pledy wisiały też na ścianie nad bogato rzeźbioną skrzynią. Na jej wieku stała figura Mitry z oczami z bursztynu i koralu. Zza drzwi prowadzących do położonej głębiej komnaty dochodziły delikatne dźwięki fletu. „Kuzynka” kapłana, Maryam, wygrała melodie, jakie towarzyszyły nocnym modlitwom i różnym innym modłom. Nieliczni w Karmazynowych Źródłach, gdy Ivrama nie było w pobliżu, nazywali ją „kuzynką”, uśmiechając się przy tym znacząco. Większość była zdania, że nauczyła się ona sztuki grania na flecie w tawernach Aghrapur. — Usiądź, synu Rhafiego — powiedział Ivram. Klasnął w dłonie i flet zamilkł. — Maryam, mamy gościa. Kobieta, która wyszła z sąsiedniej komnaty, była o połowę drobniejsza i młodsza od kapłana. Niosła mosiężną tacę przykrytą ozdobnie wyszywanym płótnem. Na płótnie leżały słodkie placki i kawałki wędzonego jagnięcego mięsa. Przyklękła zgrabnie przed Borą, pozwalając, by szata odsłoniła nieco jej ciało. Skóra na wysmukłej szyi była ciemnoróżowa i gładka. Bora poczuł przez chwilę coś innego niż głód. — Wina? — zapytała Maryam. Miała głęboki i kojący głos. Bora zastanawiał się, czy to kolejna z przyjemnych, uwodzicielskich sztuczek, jaką poznała w tawernach. Jeśli tak, to nauczyła się jej naprawdę dobrze. — Proszę o wybaczenie, jeśli postępuję jakbym nie doceniał waszej gościnności — odezwał się Bora z zażenowaniem. — Potrzebuję mądrej rady bardziej niż czegokolwiek. — Moje uszy są otwarte, a serce całe dla ciebie — rzekł Ivram. W ustach innego kapłana rytualne słowa mogłyby brzmieć pusto. Ivram wypowiadał je przekonywająco. Mieszkańcy wsi wokół jego świątyni wybaczali mu żarłoczność i obecność „kuzynki”. Wybaczyliby mu znacznie więcej, ponieważ potrafił ich wysłuchać. Czasami dawał mądrą radę, ale najczęściej wystarczały same zwierzenia, by ludzie odczuli ulgę. — Poznałem tajemnicę demonów z gór — oświadczył Bora. — Jednak nikt mi nie wierzy. Niektórzy mają mnie za szaleńca, inni za kłamcę. Są tacy, którzy przyrzekli, że zapłacę krwią, jeśli nadal będę siał w nich strach. Powiadają, że nie chcą, by ich kobiety i dzieci żyły w strachu, ale ja widziałem ich twarze. Uważają, że jeśli nie będą znać niebezpieczeństwa, nie przyjdzie ono do nich. — To są głupcy — powiedział Ivram. Zaśmiał się, aż zatrzęsły mu się podbródki. — Nie chcą, by ich synowie stali się bardziej mężni niż oni sami. — Więc ty mi wierzysz? — Coś na pewno czai się w tych górach, coś skażone złą magią. Ale nawet skrawek wiedzy o tym przekracza wszystko, co znaliśmy do tej pory. — Wziął w palce jeden ze słodkich placków. Zjadł go w dwóch kęsach. Bora spojrzał na tacę i zauważył, że jest w połowie pusta. — Maryam, byłbym wdzięczny za odrobinę wina — powiedział. — To dla nas przyjemność — odparła. Od jej uśmiechu zakręciło mu się w głowie, zupełnie jakby już opróżnił kielich. Teraz, gdy znalazł w górach kogoś, kto dał mu wiarę, Borze trudno było uwierzyć we własne szczęście. Jednak bez kielicha wina nie miał odwagi zacząć swej opowieści. Ivram nie skąpił wina ani swym gościom, ani sobie. Gdy drugi kielich był już w połowie opróżniony, Bora zakończył opowieść. Co więcej, zaczął się zastanawiać czemu miał wątpliwości, czy dzielić się nią z innymi. Maryam patrzyła na niego pełnymi uznania oczyma. Nigdy nawet nie marzył o tym, by taka kobieta spoglądała na , niego w ten sposób. — Jeśli widziałeś połowę tego, co opisałeś, jesteśmy w większym niebezpieczeństwie niż śmiałem przypuszczać — odezwał się w końcu Ivram. — Niemal rozumiem tych, którzy nie chcieli cię słuchać. Czy mówiłeś o tym komuś spoza wioski? Sądzę, że to nie powinna być nasza tajemnica. — Ja… no cóż, jest ktoś taki. Może niezupełnie spoza wioski, choć wyjechał teraz do Aghrapur… — Wino plątało mu język, zamiast go rozwiązywać. Poza tym nie miał ochoty rozprawiać o nieskromnym uczuciu, jakie jego siostra Caraya żywiła do Yakouba. — To Yakoub pasterz, prawda? — podpowiedział mu Ivram. Bora skinął głową nie unosząc wzroku znad podłogi. — Nie ufasz mu? Bora pokręcił przecząco głową. — Kto inny, kogo znasz, mógłby ciebie wysłuchać i zanieść wieść o tym do Aghrapur? Żołnierze Mughry Khana aresztowali twojego ojca. Niechętnie by cię słuchali. Przyjaciele Yakouba może nie zajmują najwyższych stanowisk, jednak nie są to ludzie Mughry Khana. Yakoub jest twoją największą szansą. — I może być dla nas jedynym ratunkiem! — Bora niemalże krzyknął. Wino wypite na pusty żołądek dało o sobie znać. — Z wyjątkiem bogów oczywiście — dodał pośpiesznie, uświadamiając sobie, że gości u kapłana Mitry. — Bogowie nie nagrodzą nas za to, że siedzimy jak głazy na wzgórzu i czekamy aż nas wyratują — rzekł Ivram. — Yakoub zdaje się być lepszym człowiekiem niż ci, którzy szukają jedynie buntowników tam, gdzie powinni szukać złej magii. Może nie okaże się dość dobry, lecz… — Ivramie! Szybko! Na południu! Pojawił się ogień demonów! Maryam prawie krzyczała, jej głos przepełniony był przerażeniem. Stała w drzwiach prowadzących na zewnątrz i wpatrywała się w noc. Bora stanął przy niej, spostrzegając, że jej ciemnoróżowa skóra zbladła niczym kozie mleko. Szmaragdowy płomień wspinał się po stokach Władcy Wichrów. Zdawało się, że potężny szczyt lada moment zatonie w tym morzu ognia. Bora miał wrażenie, że śnieżna czapa roztopi się i zniknie w ciemnościach jak zielona mgła. Ivram przytulił Maryam i mruknął coś do niej. Po chwili, w milczeniu złożyła głowę na jego ramieniu. Ponad głową dziewczyny spoglądał na demoniczne światło. Borze wydawało się, że patrzy jeszcze dalej, w jakiś inny wymiar. Gdy przemówił, w jego głosie pobrzmiewał proroczy ton. Pomimo kurażu, jakiego dodawało wino, Bora zadrżał na słowa kapłana. — Oto światło naszej zagłady, Bora. Dołączam swój głos do twego. Musimy szykować się na to, co jest nam przeznaczone. — Ja nie mogę poprowadzić ludzi! — Nie możesz, czy nie chcesz? — Poprowadziłbym, gdyby mnie słuchali. Ale jestem tylko chłopcem! — Jesteś bardziej dorosły niż ci, którzy nie zechcą cię słuchać. Pamiętaj o tym i przemawiaj do nich tak jak do mnie dzisiejszej nocy, a mądrzy pójdą za tobą. Głupawa myśl przemknęła przez głowę Bory. Czy Ivramowi chodzi o to, że powinien cały czas być pijany, aż do chwili, gdy przepędzą demony? Ten pomysł kusił go, lecz szczerze wątpił, czy we wszystkich wioskach było aż tyle wina! Eremius wyrzucił ramiona ku nocnemu niebu, jak gdyby pragnął swymi czarami strącić gwiazdy na ziemię. Przez szmaragdową mgłę spowijającą Władcę Wichrów, nie można było dostrzec ani jednej. Kilkakrotnie unosił ręce, za każdym razem czując, jak moc Kamienia wypływa z nich niczym płomienie. Ach, jeśli był w stanie wykrzesać taką potęgę z jednego Kamienia, czego mógłby dokonać z dwoma? Tej nocy uczyni pierwszy krok ku zdobyciu drugiego. Przemienieńcy opuszczą góry, by uderzyć gdzie tylko się da. Piorun przetoczył się po niebie i zagrzmiał pośród ścian doliny. Ziemia zadrżała pod stopami Eremiusa. Wziął głęboki oddech i bardzo niechętnie przestał napawać się swą mocą. Wyostrzonymi przez Kamień zmysłami dostrzegł rysy i pęknięcia na ścianach doliny. Któregoś dnia roztrzaska to wszystko w pył, by pokazać światu swą potęgę, ale jeszcze nie tej nocy. — Mistrzu! Mistrzu! Posłuchaj mnie! — To był kapitan strażników. — Cisza! — W stanowczym geście czaiła się groźba. — Mistrzu! Budzisz w ludziach przerażenie! Jeśli oni mają dołączyć do Przemienieńców… — Przerażenie? Przerażenie? Dopiero poznasz co to przerażenie! — Eremius wykonał jeszcze jeden gest i laska wskoczyła mu w dłoń. Uniósł ją i poraził kapitana, powalając go na kupę popiołów na ziemi. Ponownie wziął głęboki oddech. Jeszcze raz zdobył się na to, by powstrzymać swą moc, którą uwielbiał się chełpić. Uważał, że jego ludzie są tępi, ale byli mu potrzebni, dopóki nie odzyska drugiego Kamienia. Przemienieńcy byli spuszczani ze smyczy tylko wtedy, gdy Eremius nie spał i mógł im przewodzić. Gdy on zapadał w sen, oni także. Wówczas ludzie, którzy byli pod wpływem magii, brali się do roboty. Musieli wszystkiego pilnować i zdobywać pożywienie, choć ledwo sobie z tym radzili. Mając oba Kamienie, ktoś taki jak Eremius, mógłby zdobyć lojalność najlepszych żołnierzy, nie osłabiając ich umysłów. Mając jeden, mógł dowodzić tylko tymi, których uczynił niemal idiotami. Po raz tysięczny przeklął w duchu Illyanę. Jego laska zatańczyła w powietrzu, rysując obraz pomiędzy nim a kapitanem. Pojawiła się naga postać Illyany, bez atrybutów czarodziejki. Była to raczej wizja młodej kobiety, spragnionej mężczyzny, którego prawdziwa Illyana nigdy nie miała (choć nie z powodu braku starań ze strony Eremiusa). Laska drgnęła. Postać Illyany otworzyła usta i zamknęła oczy. Jej palce wykrzywiły się w szpony, które szarpały się naokoło w poszukiwaniu mężczyzny. Z woli Eremiusa, obraz zaczął przedstawiać wszystko to, co w jego pamięci lub wyobraźni wiązało się z wizerunkiem kobiety dręczonej pożądaniem. Wtedy obraz stał się więcej niż sprośny, przedstawiając sceny tak krwawe i obsceniczne, że rzadko który człowiek mógłby je uroić w swoim umyśle. Zmysły kapitana tego nie wytrzymały. Najpierw począł lubieżnie oblizywać wargi. Następnie na jego twarzy pojawił się pot, a usta mu spierzchły. Pod warstwą potu twarz nabrała trupiej bladości. W końcu wywrócił oczy i runął na ziemię. Leżał tak sztywny, jakby Eremius uśmiercił go laską. Mistrz znów machnął laską w powietrzu, tym razem, by przywrócić kapitanowi zmysły. Ten dźwignął się na kolana, zwymiotował, rozejrzał się dziko wokół siebie, szukając obrazu, po czym klęknął i ucałował ziemię u stóp Eremiusa. Wyglądało na to, że mężczyzna poznał już trochę, co to przerażenie. — Idź i wyślij swych ludzi do wylotu doliny — rzekł Eremius. — Mają tkwić tam, dopóki nie przejdzie ostatni z Przemienieńców. Potem niech dołączą do zwierząt jucznych. W przeciwieństwie do Przemienieńców, ludzie nie byli w stanie wytrzymać kilku dni bez pożywienia. Potrzebowali żywności aż do chwili, gdy dotrą do zamieszkanych farm. Na razie mieli juczne zwierzęta, których Eremius, za pomocą magii, pozbawił woni niesionego jadła, by nie wzbudzać apetytu Przemienieńców. — Idę, posłuszny Mistrzowi Kamienia — odparł kapitan. Pomimo strachu, ruszył żwawym krokiem i zniknął w ciemnościach. A może właśnie strach dodał mu skrzydeł. Eremius zupełnie nie przejmował się, co się działo z jego oficerem, tak długo, jak długo był mu on posłuszny. Ech, kiedy nadejdzie dzień, gdy usłyszy słowa: „idę, posłuszny Mistrzowi Kamienia”, od kogoś godnego miana żołnierza! Od kogoś takiego jak główny kapitan Khadjar lub nawet jego syn Yakoub. Myśl, że taki dzień się zbliża, pokrzepiła Eremiusa. Zemsta na wizerunku Illyany zamiast na niej samej, uświadomiła mu, że ma jednak przed sobą długą drogę. Niech tak będzie. Tylko głupiec nie rozwinąłby magicznego zwoju, ze strachu, by nie pomylić zaklęcia! Eremius ogarnął myślą najgłębsze zakamarki doliny. Chodźcie. Chodźcie na rozkaz waszego Mistrza. Chodźcie zebrać swe żniwo. Przemienieńcy ruszyli się. Razem z nimi niósł się smród padliny, tak okropny jakby fetor przemienił się w materię, którą można dotknąć. Eremius wyczarował wokół siebie krąg czystego powietrza. Po chwili namysłu dodał do tego aromat ulubionego olejku Illyany. Przemienieńcy przeszli obok Eremiusa jeden za drugim. Powłóczyli nogami, chwiali się, sprawiając wrażenie, że ciągle się potykają. Eremius chciał, żeby tak szli, gdy byli blisko niego. Puszczeni luzem, potrafili prześcignąć galopującego konia. Szmaragdowa poświata lśniła na ich łuskach i w przekrwionych oczach. Gdzieniegdzie pobłyskiwała na kolcach maczug przymocowanych do topornych pasów lub mosiężnych taśm zawiniętych wokół szponiastych rąk. Nawet po Przemianie różnili się nieco między sobą. Jedni mieli dość rozumu, by nosić broń. Innym brakło go zupełnie lub byli tak dumni ze swojej nowej, olbrzymiej siły, że nie posiadali broni. Wreszcie Przemienieńcy zniknęli w mroku nocy. Eremius zaczął nucić słowa zaklęcia, które pozwoli mu kontrolować wszystko za pomocą laski. Przez kilka dni nie powinien potrzebować innej magii, chyba że sprawy przybiorą niespodziewany obrót. Ale wtedy miał jeszcze swój Kamień, który był nie byle jaką bronią w rękach takiego czarownika, jak Eremius. Ci, którzy zwątpią w jego moc, szybko nauczą się myśleć inaczej, choć lekcja ta nie wniesie do ich życia nic dobrego. VI Na wschodzie przedgórze Ibaru pięło się ku błękitnemu niebu. Gdzieś tam swoje źródło miała rzeka Shimak. Pośród tych wzgórz wzbierała stopniowo, z potoku stając się strumieniem. Płynąc dalej, aż do równin Turami, stopniowo przemieniała się w prawdziwą rzekę. W tym miejscu pokonywała połowę drogi, by połączyć się z rzeką Ibaru. Już tutaj jej szerokość i głębokość nie pozwalały, by przeprawiać się przez nią bez korzystania z promu. Herold przewoźnika dał sygnał, dmuchając w okuty mosiądzem róg z kości słoniowej, długi jak ręka Conana. Trzykrotnie chrapliwy ryk przewalił się nad zmąconymi wodami. Trzykrotnie zwierzęta juczne zadrżały zaniepokojone. Raihna zsiadła z konia, by dać mu wytchnienie i namówiła Conana, by zrobił to samo. Illyana pozostała w siodle, ze wzrokiem utkwionym w coś, co jedynie ona dostrzegała. Patrząc z daleka, ktoś mógłby sądzić, że jest niespełna rozumu. Jednak przy bliższym przyjrzeniu się, nikt nie śmiałby tak pomyśleć. Jeździła konno tak dobrze, jak wspomniała Raihna i nie sprawiała większych kłopotów, mimo że pomagała niewiele. Nikt, kto parał się magią, nie byłby dobrym towarzyszem dla Conana, ale Illyanę znosił lepiej niż innych. Nie miało dla niego znaczenia, że była ładniejsza niż większość czarodziejek, jakie spotkał! Nie zwracała uwagi na swój strój, lecz pod warstwą luźnej szaty i prostych spodni, kryła się ponętna kobieta. Piękność, której profesja wymagała, by pozostać dziewicą nawet w wieku dojrzałym, mądrze czyniła biorąc za towarzyszkę kobietę, która dziewicą nie była. Prawdę mówiąc, Raihna była na tyle ponętna, że potrafiła zainteresować prawie każdego mężczyznę. Po jednej nocy z nią spędzonej, Conan z pewnym trudem myślał o Illyanie, jak o kobiecie. Pewnie taka była intencja Raihny, ale o to Conan nie dbał. Trzysta kroków od nich prom opuścił przeciwległy brzeg i zaczął swą powrotną drogę przez Shimak. Nazwanie tej łodzi barką obraziłoby wszystkie, jakie Conan widział w zatłoczonym porcie w Aghrapur. Śródokręcie stanowiła platforma, dzięki której pasażerowie mogli uniknąć podróży w bezpośrednim towarzystwie zwierząt i bagaży. Z obu stron łodzi tkwili niewolnicy, dzierżąc długie wiosła. Każde wiosło trzymało dwóch mężczyzn. Za Conanem zgromadzili się inni podróżnicy — chłopska rodzina z mnóstwem koszy, domokrążca ze swym mułem i młodym niewolnikiem, pół tuzina żołnierzy pod dowództwem sierżanta o poznaczonej bliznami twarzy. Chłopi wyglądali tak, jakby nie mieli pieniędzy nawet na chleb, a co dopiero na przeprawę promem, ale może zamierzali przehandlować część swoich koszy. Prom przedzierał się przez zwały wody, aż w końcu jego dziób zachrzęścił o żwir. Conan wskoczył na molo, które zaskrzypiało pod jego ciężarem. — Ruszajmy się, drogie panie. Byliśmy tu pierwsi, ale to nie będzie miało żadnego znaczenia, jeśli teraz się nie pośpieszymy! Raihna nie potrzebowała, by ją ponaglać. Pomogła swej pani zsiąść z konia, po czym poprowadziła trzy wierzchowce na prom. Były tam dwa trapy prowadzące na pokład. Ten przeznaczony dla zwierząt był na tyle gruby, że wytrzymałby pod ciężarem słonia, nie mówiąc o koniach. Conan czekał na molo, aż Raihna wprowadziła na łódź i przywiązała zwierzęta. Nikt nie próbował przeciskać się obok Conana, więc nie musiał wyciągać miecza, by zachować porządek. Masywne mięśnie rąk skrzyżowanych na szerokiej piersi i nieugięte spojrzenie lodowatych niebieskich oczu wystarczyły, by zniechęcić nawet żołnierzy. Illyana usiadła na platformie pod daszkiem. Conan i Raihna stanęli obok. Żołnierze i domokrążca przypatrywali się Raihnie z uznaniem. Conan miał nadzieję, że zadowolą się patrzeniem. Podróżowali bowiem w przebraniu — kobiety, jako wdowa kupca i jej młodsza siostra on, jako dawny kapitan kupieckiej straży. To przebranie raczej nie powstrzymałoby Illyany przed wytoczeniem krwi z jakiegoś natrętnego towarzysza podróży. Chłopi i domokrążca dołączyli do Conana i jego towarzyszek. Dwóch majtków wciągnęło trap dla zwierząt na pokład. W tym momencie na molo wkroczyli żołnierze, prowadząc swoje konie. Przewoźnik jęknął przerażony, jego twarz stała się bielsza niż mętna, spieniona woda. — Na bogów, nie! Nie wszyscy! Prom nie wytrzyma takiego ciężaru. Tym bardziej ten trap. Sierżancie, błagam! — Nie słucham tych, co błagają — ryknął sierżant. — Dalej, naprzód! Conan zeskoczył z platformy. Deski pokładu wydały dźwięk przypominający katapultę miotającą pocisk. Podszedł na brzeg pokładu i postawił nogę na jednym końcu trapu dla pasażerów. Sierżant postawił nogę na drugim końcu. Był tylko nieco niższy od Conana i prawie tak samo szeroki w barach. — Sierżancie, przewoźnik wie, ile może wytrzymać jego prom. — Zgoda. Możesz wysiąść. Ty i twój inwentarz. Kobiety zostaną. Moi ludzie i ja zajmiemy się nimi. Prawda, chłopcy? Głośny okrzyk jednomyślnej akceptacji zagłuszył siarczyste cymmeryjskie przekleństwo. Conan rozłożył szeroko ręce. — Sierżancie, jak dobrze pływasz? — Co? — Może potrzeba ci lekcji pływania, zanim znajdziesz się na przeładowanym promie? Conan wyskoczył wysoko w powietrze i wylądował na środku trapu. Był poza zasięgiem miecza sierżanta, ale to było bez znaczenia. Trap wygiął się niczym wąż. Sierżant zachwiał się, próbował utrzymać równowagę, ale nie udało mu się. Z głośnym pluskiem runął głową w dół do rzeki. Woda była tu na tyle płytka, że znalazł się w niej po pas, wierzgając nogami w powietrzu. Conan odepchnął trap od promu, by zniechęcić żołnierzy do wtargnięcia na pokład. Pochylił się nisko, chwycił sierżanta za nogi i wyciągnął, miotając nim na boki, aż wykrztusił wodę, jakiej się nałykał. Gdy kaszel zastąpiły przekleństwa, Conan ponownie wrzucił sierżanta do wody. — Potrzeba ci więcej lekcji, sierżancie. Nie mam wątpliwości. Młodsza siostra mej pani może ci kilka dać, jeśli będziesz na tyle uprzejmy, by je od niej odebrać. Zważ, że mam na myśli pływanie, i nic więcej… Popłynęło więcej przekleństw, tym razem także pod adresem „młodszej siostry pani”. Cymmerianin zmarszczył brwi. — Sierżancie, jeśli nie mogę poprawić twych manier za pomocą wody, następnym razem spróbuję stali. Nadal chcesz próbować z nami swych sił, czy też twoi ludzie potrzebują cię, byś zmieniał im spodenki… Sierżant zaklął po raz ostatni, po czym skoczył z pokładu do wody. Tym razem zdołał wylądować na nogach. Wreszcie zbyt sponiewierany, by nadal kląć, dotarł do mola. Żołnierze pomogli mu wyjść z wody, cały czas wpatrując się w Conana. — Przewoźniku, lepiej już ruszajmy — zaproponował Conan. Przewoźnik, jeszcze bledszy niż przedtem, energicznie skinął głową. Machnął na dobosza, który uniósł pałkę i zaczął wybijać rytm dla niewolników. Żwir zachrzęścił o dno promu, który chwilę potem płynął już swoim kursem. W porównaniu z tym promem, ślimak był chyżym zwierzęciem. Pokonał zaledwie połowę drogi, a Conan zdążył już zjeść obiad i podlać go znakomitym piwem. Przewoźnik stał na platformie, spoglądając to na niewolników, to na oddalający się brzeg, na którym zostali rozwścieczeni żołnierze. Zamiast zanikać, jego bladość zdawała się pogłębiać. Może był chory? — Hej tam, hej! Gorączkowe okrzyki rozległy się na rufie. Conan odwrócił się i zobaczył, jak jedno z wioseł sterujących znika pod wodą. Majtek błyskawicznie zrzucił ubranie, by płynąć za nim, ale poszło pod wodę, nim zdołał skoczyć z pokładu. — Vendhyańskie drewno tekowe — oznajmił przewoźnik, wypowiadając te słowa jak przekleństwo. — Jest ciężkie niczym żelazo i jak ono idzie pod wodę. Co za podły dzień. Na środku rzeki musimy obrócić się rufą do przodu. Mam nadzieję, że nie śpieszy się zbytnio tobie i twym paniom. W tonie głosu przewoźnika było coś niepokojącego. Jego słowa zdały się Cymmerianinowi dziwne. Nie potrafił określić dlaczego, więc obserwował mężczyznę, który pośpiesznie oddalił się na rufę ponaglając majtków. — Ile czasu stracimy tutaj z powodu niezdarności jakiegoś marynarza? — rzuciła Illyana. — Tyle, aż uda się odwrócić tę ślamazarną łódź — odparł Conan. — Jak długo to potrwa, wiedzą jedynie bogowie. I być może przewoźnik. Ale nie patrzcie na mnie. Nie jestem marynarzem. — Z pewnością. Ale nie mógłbyś chociaż zapytać przewoźnika? — Wedle życzenia, droga pani. Conan obrócił się ku rufie, na której właściciel promu i dwóch majtków siłowali się z lekką szalupą. Raihna położyła rękę na jego ramieniu, co mogło wyglądać na gest czułości. Odezwała się do niego nerwowym szeptem, którego nie usłyszał nikt, nawet jej pani. — Bądź czujny, Conanie. Poszłabym z tobą, ale lepiej, bym została przy Illyanie i strzegła jej. — To prawda. Lecz przed kim? — Nie wiem. Ale to co mówił przewoźnik… rzadko zdarza mi się słyszeć słowa, które wydają się tak wyuczone jak jego. Mówił jak żebrak, który od dwudziestu lat prosi o jałmużnę na stopniach tej samej świątyni. — Może to się zdarza co trzecią przeprawę — mruknął Conan. — Na tym stosie próchna wszystko jest możliwe. — Nie chcę, byś mnie uspokajał! — Jej szept stał się jeszcze bardziej nerwowy. — Chcę być pewna, że nie jesteś głupcem. — Kobieto, możesz ostrzec mnie, nie obrażając. Jeśli ten przewoźnik coś knuje, mamy nad nim przewagę. — Jaką? — Ty jesteś lepsza niż dwóch takich jak on, a co do mnie… — wzruszył ramionami. — Sama osądzisz. — Ty wielki cymmeryjski idioto… — zaczęła Raihna, po czym zaśmiała się miękko. — Niech bogowie będą z tobą. — Z nami wszystkimi, jeśli ten przewoźnik ma jakichś przyjaciół na pokładzie — dodał Conan. Miał ponurą świadomość, że żołnierze, którzy zostali na brzegu, mogliby im pomóc. Cóż, jedynie bogowie potrafili przewidywać przyszłość, jeśli wierzyć kapłanom, co znaczy nie więcej ponad to, że nikt nie wie, co go czeka! Luzując swój miecz w pochwie, Conan ruszył na rufę, by dołączyć do właściciela promu. Gdy już tam dotarł, dwóch majtków opuszczało właśnie szalupę na wodę. Ich pan, bledszy niż kiedykolwiek, obserwował ich. Przyjrzawszy mu się, Conan zauważył, że mężczyzna cały czas trzymał dłoń w pobliżu sztyletu. Nie spuszczał też wzroku z chłopskiej rodziny. Chłopi zaś z napięciem wpatrywali się w przewoźnika, niczym kot w ptasie gniazdo. Ich otępiałe spojrzenia, jakie mieli wchodząc na pokład, zniknęły. Conan poczuł, jak przeszywa go charakterystyczny dreszczyk. Najwidoczniej Raihna miała rację. Coś tu się szykowało. Szalupa opadła na wodę. Jeden z majtków umieścił wiosła w zaczepach, drugi czekał na górze. Przewoźnik zwrócił się do Conana: — Z dwoma silnymi mężczyznami przy wiosłach, szalupa szybko obróci nas. Wówczas będziemy mogli znów sterować promem i poszukać miejsca, by zejść na ląd. Na płyciznach przy brzegach Shimaku prąd nie był silniejszy niż w stawie zasilającym wodny młyn. Tutaj, w głównym nurcie, sytuacja była zupełnie inna. Prom oddalił się znacznie od przystani na odległym brzegu. Conan zauważył, że niedaleko, w dole rzeki brzegi pną się wysoko i stromo, po obu stronach. Ktoś, kto zszedłby tam na ląd, musiałby wspinać się, by dotrzeć na górę. W tym czasie byłby łatwym celem dla łuczników na rzece. Jeszcze niżej w dole rzeki, o ile Conan dobrze pamiętał, znajdowały się progi, które teraz, w sezonie niskiej wody, mogły być groźne dla promu… Drugi majtek wdrapał się do szalupy i chwycił za swoje wiosło. Przewoźnik zniknął na moment pod platformą i wyszedł stamtąd trzymając w dłoni nabitą sakwę. Zakapturzona chłopka zrobiła krok w jego kierunku unosząc dłonie, jakby prosiła o jałmużnę. Conan wyciągnął miecz i uniósł go rękojeścią do góry. Raihna zrozumiała znak, szykując się do walki, ale czekała, aż kto inny ją rozpocznie. Właściciel łodzi czmychnął na skraj pokładu, w biegu chowając sakwę za pazuchę. Po czym wyjął sztylet i skoczył. To samo uczyniła chłopka. Kaptur zsunął się jej z głowy, obnażając szczerbatą, brązową twarz, z zakrzywionym nosem i kręconą brodą, jaka nigdy nie wyrosłaby kobiecie. Spod warstwy ubrania ukazał się długi nóż, skierowany w Conana. Ostrze przecięło powietrze tam, gdzie Conan przed chwilą stał. Potężny skok w tył przeniósł go w bezpieczne miejsce. Podrzucił w górę miecz, który opadając wpasował się rękojeścią w jego dłoń tak, jakby tkwił tam od zawsze. Zza burty dobiegły dźwięki trzaskającego drewna i ostre przekleństwa. Uciekając w pośpiechu, przewoźnik skoczył zbyt ciężko i z impetem runął. Nogą przebił na wylot dno szalupy. — Mam nadzieję, że pływasz lepiej niż tamten sierżant — krzyknął Conan. Musiał teraz pomyśleć o przeciwnikach, trójce „chłopów” nacierających jak wytrenowani wojownicy. Mało, że wytrenowani, to jeszcze nauczeni walczyć razem. Conan widział to w ich ruchach i zrozumiał niebezpieczeństwo. Trzech mężczyzn nie wystarczało, by go szybko pokonać, być może nie mieli w ogóle na to szans. Byli skazani na śmierć. Ale mogli zająć go na tyle długo, by ich towarzysze zdążyli dopaść Illyanę i Raihnę. Wszystko, tylko nie to. Conan ponownie odskoczył w tył, wywijając mieczem w powietrzu, by nie pozwolić napastnikom zbytnio się zbliżyć. Nie liczył na więcej; szermierz nie był w stanie zadać odpowiedniego ciosu nie stojąc twardo na ziemi. Zamaszyste ruchy mieczem zrobiły swoje. Conan zyskał dystans. Jeden z trzech atakujących zbliżył się, wyciągając drugi sztylet. Pchnął sztyletem desperacko, gdy miecz Conana opadł na niego z góry. Sztylet potoczył się z brzękiem. Po chwili mężczyzna upadł na kolana, trzymając się za bezużyteczną rękę. Wzrok mu zmętniał, gdy krew zaczęła opuszczać ciało. Jego towarzysz postanowił wykorzystać to zajście. Przemknął obok Conana, by zablokować jego atak. Kolejny chłop dołączył do walczących. Gdyby Conan spróbował minąć pierwszego napastnika, dwaj pozostali mieliby dość czasu, by go zajść od tyłu. Sprytny fortel przeciwko każdemu innemu wojownikowi, ale nie przeciwko Cymmerianinowi. Powinni nauczyć się więcej o góralach, zanim spróbowali walki z jednym z nich, przeszło mu przez głowę. Conan skoczył na skraj pokładu, następnie opadł na pierwsze wiosło. Niewolnicy spojrzeli na niego szeroko rozwartymi oczyma, ich ręce zwolniły uścisk. Nim wiosło przechyliło się, Conan przeskoczył na następne. Mężczyzna, który miał blokować Conana, zbyt długo nie mógł się zorientować, co Cymmerianin robi. Raihna znalazła się na rufie w paru susach, niczym lwica rzucająca się na żer. Jej miecz rozpłatał czaszkę mężczyzny, a sztylet zagłębił się w jego jelitach. Osunął się miękko na ziemię, umierając zbyt szybko, by zalać się krwią. Conan wdrapał się z powrotem na pokład i stanął u boku Raihny. — Zostaw to mi — krzyknęła. — Zajmij się Illyaną! Dzikie rżenie i stukot kopyt rozległy się na drugim końcu promu. W chwilę potem usłyszeli przekleństwa, a następnie przenikliwy krzyk Illyany. Gdy Conan przedzierał się pośród bagaży i zwierząt zgromadzonych pod platformą, znów dobiegł go czyjś rozpaczliwy głos. Wybiegając spod platformy, dostrzegł, jak jeden z „chłopów” wyskakuje za burtę, uciekając przed mułem domokrążcy. Zwierzę w panice wierzgało wściekle na wszystkie strony. Lada moment jego przerażenie mogło udzielić się pozostałym zwierzętom na pokładzie. Wtedy Conan i jego towarzyszki mieliby znacznie więcej na głowie niż tylko walkę z najemnikami lorda Houmy. Illyana stała oparta plecami o jeden ze słupów podtrzymujących platformę, próbując dać radę trzem napastnikom. Conan przeklinał ją w duchu za to, że zeszła z góry, gdzie była w miarę bezpieczna, ale i podziwiał za odwagę. Dzierżyła sztylet, bliźniaczo podobny do tego, jaki miała Raihna. Gdyby nie to, że napastnicy nie mieli do niej swobodnego dostępu, jej powolne ruchy nie ochroniłyby jej przed żadnym z nich. Muł był Illyanie równie pomocny, jak jeszcze jeden strażnik. Mężczyźni bali się podejść bliżej, by nie znaleźć się w zasięgu jego kopyt i zębów. Ich strach dał Conanowi dość czasu. Jeden napastnik zginął z rozłupaną czaszką, nim zdołał się zorientować, że ma za plecami przeciwnika. Drugi obrócił się błyskawicznie, broniąc się uniesionym mieczem; miał odpowiednie wyczucie i siłę. Conan wiedział, że ma przewagę nad tym mężczyzną, ale musiał być ostrożny. Starcie dwóch doświadczonych szermierzy skłoniło ogłupiałego muła do wycofania się. Ostatni z trzech napastników zauważył, że ma dość miejsca, by się przedostać do Illyany. Nie miał miecza, ale jego dwa noże tańczyły z wypracowaną pewnością wobec niezdarnych parad kobiety. Możliwe, że bawił się i próbował ją przerazić, maltretując przed zadaniem śmiertelnego ciosu. Conan zaklął i krzyknął na Raihnę, ale nie spodziewał się, że przyniesie to dobry skutek. Z drugiej strony, sama Illyana mogła coś zrobić… — Czy nie możesz rzucić na niego zaklęcia? — ryknął. — Co warta jest ta twoja magia? — Jest warta więcej, niż potrafisz pojąć, Cymmerianinie! — krzyknęła Illyana. Szczęśliwie odparowała jeden z ciosów, który był skierowany w jej lewą pierś. Chwyciła drugą rękę mężczyzny i trzymała, desperacko wytężając siły. Conan zdawał sobie sprawę, że ani tej desperacji, ani sił nie wystarczy na długo. Jeśli nie wytrzyma do czasu, aż on będzie mógł dosięgnąć przeciwnika… — Więc jeśli jest tak cholernie dużo warta!… — Ale… nie działa… tak szybko… jak… uuuch! — mężczyźnie udało się oswobodzić rękę. Illyana pchnęła swym sztyletem celując w pachwinę napastnika, ale zrobił unik, tak że trafiła go jedynie w biodro. Chwilę później mężczyzna trzymał ją jedną ręką za włosy, drugą zaś unosił nóż ku jej gardłu. W tym momencie miecz Conana dosięgnął przeciwnika. Jego ramię i pierś zalała krew, plamiąc już brudne szaty. Mężczyzna ani nie wydał z siebie okrzyku agonii, ani nie upadł. Zachwiał się na Conana, blokując mu drogę do Illyany, której pozostało z pewnością nie więcej, niż kilka uderzeń serca. Gdy ostrze noża dotknęło gardła Illyany, wokół stopy atakującego zacisnął się żelazny łańcuch. Mężczyzna wierzgnął nogą, by uwolnić stopę i stracił równowagę. Łańcuch zacisnął się jeszcze mocniej, odciągając go od Illyany. Wystawił jedną rękę w geście obrony i wtedy miecz Conana opadł na nią. Odcięte ramię i jego właściciel padli równocześnie na deski pokładu. Illyana stała, trzymając się jedną ręką słupa platformy. Dłoń drugiej zaciskała na gardle, pocierając je, jakby nie wierzyła, że nie ma szramy od ucha do ucha. Jej sztylet leżał na pokładzie. Conan podniósł go i wetknął kobiecie w garść. — Nigdy nie wypuszczaj swej broni, póki ostatni wróg nie padnie martwy! Przełknęła ślinę i zwilżyła językiem wargi. Jej twarz była bledsza niż świeże mleko, po jednej stronie długiej szyi widać było pulsującą żyłę. Przełknęła ślinę jeszcze raz, po czym padła w ramiona Conana. Nie zemdlała. Bełkotała jakieś bezsensowne słowa, z których Conan zrozumiał niewiele i obejmowała go żelaznym uściskiem. Kapitan uwolnił ramię, w którym trzymał miecz, a drugim objął ją, przytulając jak małe zwierzątko. Pod maską czarodziejki kryła się kobieta, łaknąca męskiego dotyku, by czuć się bezpiecznie. Conan postanowił nie posuwać się dalej. Zabrać jej dziewictwo, to byłaby kradzież w rodzaju tych, jakimi gardził, nawet jako świeżo upieczony złodziej w Zamorze. Jednak dość miło było odkryć w Illyanie więcej zwykłego człowieczeństwa niż spodziewał się znaleźć w czarodziejce. — Chodźmy — odezwał się w końcu. — Z obejmowaniem kogoś jest tak samo jak z upuszczaniem broni. Lepiej zaczekać z tym, aż pozbędziemy się ostatniego wroga. — Łagodnie odsunął ją, spojrzał na łańcuch uwiązany wokół nogi martwego nożownika i poszedł za jego ogniwami. Łańcuch poprowadził go na skraj pokładu. Spojrzał w dół. Jeden z niewolników stał na palcach wychylając się ponad krawędź pokładu. Łańcuch, którym go przykuto do wiosła był na tyle luźny, że posłużył mu za broń. — Mój przyjacielu — zwrócił się do niego Conan. — Nie wiem, czy zasłużyłeś sobie na wolność, czy na to, by wbito cię na pal. — Patrząc na jego wycieńczoną twarz i plecy poznaczone bliznami po batach, można było odgadnąć, co by wolał. Spojrzenie miał jednak spokojne. Taki sam był jego głos. — Mój właściciel był zdrajcą i nie byłem mu nic dłużny. Ty i twoja kobieta sami osądźcie, czy macie wobec mnie jakiś dług. — Ja nie jestem… — zaczęła Illyana z oburzeniem, po czym roześmiała się nagle. Śmiała się wciąż, gdy Raihna podeszła do nich wycierając miecz z krwi. — Z tymi dwoma, których mi zostawiłeś, dałam już sobie radę, Conanie. Jeden może przeżyje, by móc odpowiedzieć na pytania, jeśli masz jakieś. Ach, nasz przyjaciel mówił prawdę o właścicielu promu. On też miał wziąć udział w walce, ale stchórzył w ostatnim momencie. — Gdzie on jest? — Walczy o życie, wisząc na linie, która przytrzymywała szalupę — odparła Raihna z paskudnym uśmiechem. — Jego ludzie wyrzucili go z szalupy i odcięli ją. Brakowało mu jeszcze trochę do brzegu, kiedy łódka poszła na dno. Jeden z nich zdołał dopłynąć na ląd. Widziałam, jak gramoli się na brzeg. Conan życzył udaru słonecznego, ukąszeń węży i śmierci z pragnienia zdradzieckiemu majtkowi idąc na rufę. Przewoźnik nie był już blady, lecz siny z wysiłku, z całych sił trzymając się liny, na której wisiał. — Na miłość boską, nie daj mi utonąć! — wycharczał. — Nie umiem pływać. — Bogowie nie miłują zdrajców i ja też nie — odrzekł Conan. — Ani lord Mishrak. Przewoźnik niemal wypuścił linę z garści. — Służysz Mishrakowi! — Jak zechcę mogę go tobą zainteresować, albo i nie. Wszystko zależy od ciebie. — Więc miej litość! Wspomnieć o mnie Mishrakowi znaczyłoby… zabiłbyś mnie i całą moją rodzinę? — Patrzyłbym, jak toniesz bez mrugnięcia okiem — oznajmił Conan szorstko. — Może twoja rodzina jest więcej warta. Powiedz mi, co wiesz o tych nożownikach, a możliwe że powstrzymam swój język. Jak na człowieka, który ledwie dychał, przewoźnik zdołał powiedzieć wyjątkowo wiele w krótkim czasie. Wyglądało na to, że byli to rzeczywiście ludzie wynajęci przez lorda Houmę. Przewoźnik nigdy nie słyszał o mistrzu Eremiusie czy Kamieniach Kurag, Conan nie zamierzał informować go o nich. Gdy właściciel promu zaczął się powtarzać, Conan uznał, że nie usłyszy już nic na tyle ciekawego, by dłużej trzymać tego człowieka o włos od śmierci. Sięgnął w dół i wciągnął go na pokład, po czym potrząsnął nim niczym zmokłym psem. Kiedy wreszcie puścił przewoźnika, temu kolana się ugięły. Conan związał mu ręce za plecami własnym pasem. — Przyrzekłeś… — zaczął przewoźnik. — Nic nie przyrzekałem. Nie potrzebne ci ręce, by wydawać polecenia. Wszystko, czego ci trzeba, to język, którym musisz nauczyć się okazywać trochę szacunku. A może mam cię jednak wyrzucić za burtę i nie kłopotać Mishraka wyciąganiem z ciebie czegoś jeszcze? Właściciel promu znów zbladł i usiadł milczący jak głaz, patrzył jak Conan odwraca się i odchodzi. Minął pewien czas, nim wreszcie mogli spróbować bezpiecznie doprowadzić prom do brzegu Shimaku. Przewoźnik nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Domokrążca i jego chłopak martwili się jedynie o to, czy ich muł będzie zdrowy. — Niech was demony! — zaklął Conan, gdy po raz piąty odmówili pomocy przy promie. — Czy to wyjdzie na dobre waszemu drogocennemu zwierzęciu, gdy zdechnie z pragnienia albo zginie na progach tej rzeki? — Kiedy będziemy mieć pewność, że z Lotusem wszystko w porządku, możecie na nas liczyć — oświadczył domokrążca. — Na razie zostawcie nas w spokoju. — Błagam panią — dorzucił chłopak pod adresem Illyany. — Jeśli zna się pani na magii, to czy mogłaby pani wyleczyć naszego Lotusa? Nie możemy wiele zapłacić, ale tak bardzo nam go żal. Conan z trudem odpędził myśl o spraniu chłopaka czy wyrzuceniu muła za burtę. Pomogło mu w tym to, że Illyana uśmiechnęła się do chłopca. — Moja magia nie daje mi mocy leczenia zwierząt — powiedziała. — Ale siostra wychowała się wśród koni. Może ona wam pomoże. Conan odszedł klnąc pod nosem, gdy Raihna przyklękła i ujęła nogę konia w obie dłonie. W końcu w dotarciu na brzeg pomógł im Massouf, niewolnik, który ocalił Illyanę. Uwolniony z kajdanów za pomocą klucza, jaki Conan znalazł w sakwie przewoźnika (razem z pewną ładną sumą złota, które, jak zdecydował, nie trafi już do właściciela), Massouf pokierował ruchami swych niedawnych towarzyszy niedoli. Z Conanem przy sterze, wreszcie udało im się dobić do brzegu trochę dalej w dole rzeki. — Znów mamy u ciebie dług — powiedziała Illyana wychodząc zza kamienia w świeżym stroju. — Masz już wolność. Czy możemy zrobić dla ciebie coś więcej? Jesteśmy całkiem nieźle zaopatrzeni w złoto… — Lepiej nie wspominać o tym na głos, szanowna pani — przerwał jej Massouf. — Nawet skały mogą słyszeć. Lecz jeśli macie złoto, którym moglibyście się z kimś podzielić… — Po raz pierwszy zdawał się stracić pewność siebie, tak nie pasującą do niewolnika. — Jeśli macie złoto, błagam weźcie je do domu Kimona w Gali i odkupcie od niego niewolnicę Dessę. Będą chcieli za nią sporo, bo jest niezwykle piękna. Lecz jeśli ją uwolnicie, zostanę waszym niewolnikiem, jeśli nie zdołam spłacić swego długu inaczej. — Kim ona jest dla ciebie? — zapytała Raihna. — Nie to, że nie chcemy… — Byliśmy zaręczeni, gdy… stało się coś, co nas uczyniło niewolnikami. Od tej pory jesteśmy rozdzieleni, każde służy jako zakład za drugie. W innym razie już dawno byśmy wspólnie uciekli lub zginęli. W słowach młodego człowieka Conan słyszał echo własnych myśli z czasów, gdy sam był w niewoli. — Co więc cię skłoniło stanąć do walki przeciw swemu właścicielowi? Jeśli Dessa cały czas jest w niewoli… — Gdybyś ty zginął, kapitanie, i ja nie pożyłbym długo. Wszyscy niewolnicy zostaliby wbici na pal, jako buntownicy. Takie jest prawo. Wtedy Kimon sprzedałby Dessę do Vendhii albo zabił. — Wyprostował się. — Nie miałem nic do stracenia, pomagając wam. — Mishrak nie wysłał nas po to, byśmy ratowali jakieś niewolnice — zwrócił mu uwagę Conan. — Ani nie wysłał was tu, byście zostali uratowani przez niewolników — odparł Massouf pogodnie. — Ale to było wam pisane. Odbierz to jako znak od bogów, kapitanie. — Możesz odebrać to jako znak, by zamknąć usta — rzucił Conan grożąc mu swą masywną pięścią. — Bliższy mi dobry interes niż bogowie. Nie martw się. Złożymy wizytę w Gali i uwolnimy twoją Dessę. Nawet zapłacimy za nią z kiesy twego byłego właściciela. — Conan podrzucił sobie w dłoni sakwę przewoźnika. — Jeśli Kimon uzna, że to za mało, dam mu powód, by zmienił zdanie. Ale nie myśl, że jak już załatwimy sprawy w Gali, będziesz podróżował z nami dalej! Inaczej dam znać Mishrakowi, że utrudniasz nam wypełnianie jego poleceń! VII Gdy wjechali do Gali słońce płonęło czerwienią na zachodzie. „Trzy Monety”, gdzie pracowała Dessa, były zamknięte na trzy spusty, z otaczającego je ogrodu została plątanina chwastów. Przechodnie na ulicach poradzili im udać się do „Rogatego Wilka” na drugim końcu osady. Na widok drugiej gospody Illyana zaczęła kręcić nosem. — Czy nie możemy liczyć na nic więcej? — To zależy, droga pani — rzekł Conan. Wieść o bitwie na promie mogła dotrzeć już do Gali. Najrozsądniej jednak było zachowywać się, jak gdyby nic się nie stało. Przynajmniej na razie. — Od czego? — Od tego, jak bardzo lubisz spać pod gołym niebem pośród owczych odchodów. „Rogaty Wilk” może nie oferuje więcej niż siano, w którym roi się od myszy, ale… — To oszczerstwo! Nigdy nawet najdrobniejsza mysz nie znalazła schronienia w mojej gospodzie! Szeroka, rumiana twarz zwieńczona kępą siwych włosów pokazała się w najbliższym oknie. Kobieta wymachiwała pięścią na Conana, szykując się do następnej tyrady. — Pani — rzucił Conan lodowatym głosem. — Może jednak owce będą bardziej gościnne. Łajno to drobiazg, ale tam nikt nie nazwie nas oszczercami. Właścicielka natychmiast stała się bardziej uprzejma, gdy pojęła, że może stracić klienta. — Wybaczcie mi wielmożni państwo. Nie miałam zamiaru nikogo urazić. Pośród owiec znaleźlibyście twarde i zimne posłanie. Słowo daję, że u mnie czeka was coś lepszego. — Nie jesteśmy wielmożni — wtrąciła się Illyana. — Jesteśmy uczciwymi kupcami, którzy wiedzą co ile jest warte. Potrafimy także rozpoznać mysz, kiedy ją widzimy. Więc, jakie są u was ceny? Conan pozwolił, by Raihna targowała się, jak to miała w zwyczaju. Wykorzystał ten czas, by ostrożnie przyjrzeć się osadzie, zatrzymując na moment wzrok wszędzie tam, gdzie wrogowie mogliby przyszykować zasadzkę. Znalazł też chwilę, by poradzić Massoufowi, że powinien zachowywać się nieco spokojniej. — Sprawisz, że całe miasteczko zwróci na ciebie uwagę i w końcu nie uda się uwolnić Dessy. Nie będzie ci wdzięczna, jeśli przez twoją nerwowość pozostanie w niewoli. Sądząc z przerażenia w oczach Massoufa, nie myślał on o tym w ten sposób. Conan skarcił się w duchu; zawdzięczali mu przecież tak wiele. Wreszcie Raihna dobiła targów, które musiały być zacięte, wnosząc z wyrazu twarzy starej kobiety. Łoże pełne myszy było jednak wygodniejsze niż kamienie. Możliwe też, że kobieta wiedziała, gdzie przebywa Dessa. Zjedli swój prowiant, ale napili się miejscowego wina, które w smaku przypominało nieco ocet. Przyniosły je dwie kobiety, obie były mniej więcej w wieku matki Pyli. W końcu Conan poczuł, że może przestać obrażać swój smak i żołądek, nie obrażając gospodyni. Zawołał ją. — Gdy byłem tu ostatnio zatrzymałem się w „Trzech Monetach”. Mieli tam bardzo miłą tancerkę, która występowała pod imieniem Dessa. Pachniała olejkiem różanym i nie wiele więcej miała na sobie niż ten olejek. Bardzo bym chciał popatrzeć jeszcze raz na jej taniec. — Ach, będziesz musiał udać się do lorda Achmaia. Właściwie to on nie jest lordem, ale posiada tu warownię. Długo miał oko na Dessę. Kiedy pan Kimon zmarł, zostawił po sobie tak wiele długów, że jego krewni musieli sprzedać wszystko, co się dało. Dessa trafiła do twierdzy i jeden Mitra wie, co się z nią dzieje. Conan zignorował pochrząkiwania Massoufa. — Co to takiego ta warownia? Nie widziałem nic podobnego podczas pierwszego pobytu. — Och, może i widziałeś. Ale wtedy to była ruina. Achmai doprowadził to do obecnego stanu. Nawet za dawnych dni nie było to w połowie tak świetne, jak teraz. Lord Achmai nosi się więc wokoło niczym paw, jakby rzeczywiście był jednym z siedemnastu zarządców. Teraz Conan wydał kilka niestosownych dźwięków. Kiedyś w tej części Turami roiło się od starych fortów zbójnickich władców, którzy byli utrapieniem okolicy, póki pierwsi królowie położyli temu kres. Niekiedy jednak jakiś pomniejszy władca przekupi gubernatora, by pozwolił mu wprowadzić się do jednego z owych fortów. Niewątpliwie Achmai posunie się za daleko pewnego dnia. Wówczas Mughra Khan najedzie jego warownię wraz z armią i katem. Ale to nie pomogłoby Dessie ani tym, którzy zamierzali ją tej nocy uratować. — No cóż, zobaczymy jak wygląda gościnność lorda Achmaia — rzekł Conan, udając że nie jest przekonany do tego pomysłu. — Kto wie? Jeśli przyjmie nas z otwartymi ramionami, być może zaciągnę się u niego na służbę, gdy odwiozę już do domu mą panią i jej siostrę. — O, on z pewnością chętnie przyjmie krzepkiego, młodego żołnierza, takiego jak ty — powiedziała gospodyni i zachichotała sprośnie. — Tak samo jak kobiety, które przebywają u niego. Połowa ludzi w jego służbie jest w wieku, w jakim mógłby być twój ojciec. — Jak możecie tkwić tak i gadać, kiedy Mitra tylko wie, co Dessa tam musi znosić? — krzyknął Massouf. — Pani winna mi jest… ugkkkh! Potężna dłoń Cymmerianina zacisnęła się na tunice na plecach Massoufa. Równie masywne ramię dźwignęło mężczyznę, aż jego stopy zaczęły wierzgać nad podłogą. Przy głośnym dźwięku rozdartego materiału, tunika puściła. Massouf runął na podłogę. Łypnął na Conana, ale spojrzenie oczu Cymmerianina zakneblowało mu usta. — Na zewnątrz! — rozkazał Conan. Massouf wstał i popędził, jak gdyby w gospodzie wybuchł pożar. Kobiety ruszyły jego śladem, ale zdecydowanie bardziej dystyngowanym krokiem. Conan nie powiedział wszystkiego, co miał na myśli, ani nie podniósł głosu. Mimo to Massouf wyglądał teraz niczym rekrut przyłapany na kradzieży. W końcu młody mężczyzna padł na kolana, nie żeby błagać o litość, lecz po prostu dlatego, że ugięły się pod nim nogi. Illyana przeniosła wzrok z ponurego nieba na Conana. — Zastanawiam się teraz, czy to mądre próbować uwolnić tę Dessę. Massouf poderwał się w jej stronę, krzycząc płaczliwym głosem. — O pani, na miłość boską…! — Zostaw w spokoju bogów, i nas też — rzuciła Illyana. — To, że się zastanawiam nad czymś, nie znaczy, że tego nie zrobię. Jeśli chodzi o mnie, najpierw używam rozumu, potem języka. Nie myśl, że mam tak mało honoru, jak ty dyskrecji! — A co zrobisz, jeśli tak pomyślę? — zapytał Massouf zdenerwowany. — Zamienisz mnie w żabę? — Zamienię w coś zupełnie bezużytecznego dla Dessy czy jakiejkolwiek innej kobiety — odparła Illyana. Na jej twarzy pokazał się złośliwy uśmiech. — Jeśli byś mniej myślał o kobietach, mógłbyś użyć głowy do czegoś bardziej pożytecznego. Teraz milcz. Niewiele możesz nam pomóc w uwalnianiu Dessy. Bądź tak dobry i nie przeszkadzaj. Muszę znaleźć coś w swoich rzeczach. Wrócę tak szybko, jak będę mogła. Conan wątpił, by można było uciszyć Massoufa inaczej niż zakładając mu wór na głowę. Niemniej jednak on i Raihna zajęli pozycje, tak by widzieć się nawzajem, a także Massoufa i każdego, kto zbliżałby się do „Rogatego Wilka”. Zapewnili też sobie swobodny odwrót i drogę do stajni. W miasteczku znikły ostatnie przebłyski światła. Nawet krzyki nocnych ptaków zaczęły milknąć, gdy jeden po drugim odnajdywały swoje gniazda. W stajniach jakiś koń niespokojnie przebierał nogami; inny zarżał cicho. — Raihna? — Boisz się o Illyanę? — Jest w środku od dłuższego czasu. Może nasza gospodyni postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. — Ona i jej armia, Conanie? Widziałam wewnątrz jedynie chłopców i kobiety. Illyana nie jest głupia. Jeśli miałaby dać się pokonać, to nie naszej gospodyni… Drzwi gospody otworzyły się na oścież i stanęła w nich niewiasta. Poruszała się z gracją i swobodą doświadczonej tancerki, kołysząc biodrami jak kobieta, która wie wszystko o rozpalaniu zmysłów mężczyzny. Była wzrostu Illyany, ale nieco pełniejsza tam, gdzie trzeba, o jaśniejszej karnacji i z kaskadą włosów opadających na delikatnie piegowate ramiona. Conan mógł zresztą dostrzec wszystkie piegi na jej ciele, jako że ubrana była jedynie w krótką jedwabną szatę, która przesłaniała jej ciało od piersi do bioder. Massouf gapił się tak, jakby rzeczywiście stał się żabą. Wreszcie zamknął usta i zrobił parę kroków do przodu, wyciągając rękę do kobiety. Odtrąciła ją, jakby z nim igrała. — No dalej, Massouf. Tak prędko zapomniałeś o Dessie? Massouf przełknął ślinę. — Nie zapomniałem. Ale jeśli ona jest w warowni, to może powinienem. Pomożesz mi zapomnieć o niej? Mam… — Massouf, przyjacielu — przerwała mu. Zrobię coś lepszego. Pomogę jej uciec od lorda Achmaia i jego starych żołnierzy. Ona zasługuje na… — Na Croma! — wyrzucił z siebie Conan. W końcu rozpoznał ten głos, a z oczu spadła zasłona. — Pani Illyana, czy też moje uszy są zaczarowane tak samo jak oczy? — Ach, Conanie, wiedziałam, że szybko mnie przejrzysz. Nie wydaje mi się, by lord Achmai i jego ludzie dorównali ci bystrością. — Najpewniej nie — odparł Conan. — Ale co to nam da? — Conanie, nie wiemy, co czeka nas w warowni. Wątpię, czy nawet ty zdołałbyś wydostać stamtąd Dessę bez czyjejś pomocy. — To nie znaczy, że twoja pomoc na coś się przyda. Gdybyśmy mogli z Raihną… — Och, my oboje możemy. Pójdę z tobą i użyję tego czaru. Kiedy Achmai i jego ludzie będą całkowicie pod jego działaniem, ty pójdziesz odszukać Dessę. Raihna i Massouf poczekają na zewnątrz, by dać nam wsparcie, jeśli będzie potrzebne i osłaniać odwrót. Raihna otworzyła usta, by zaprotestować, ale Massouf zaskoczył ją rzucając się do kolan Illyany. Objął ją w talii i przycisnął twarz do jej brzucha. — Pani, o pani, przebacz, że zwątpiłem w ciebie! Przebacz mi… — Przebaczę ci wszystko, tylko natychmiast przestań lamentować i wstań, jak na mężczyznę przystało. Gdy Dessa zostanie uwolniona, będzie jej potrzebny mężczyzna, a nie zawodzący dzieciak. Trochę trwało, aż Massouf posłuchał. — Słyszałem już gorsze plany — powiedział Conan. — Pójdę tam jako żołnierz szukający roboty. Ty możesz wejść do warowni przebrana za mężczyznę. A może ten czar będzie trwał cały dzień? — Tak może być, ale nie bez wysiłku, na jaki mogę sobie pozwolić, jeśli chcę oprócz tego zrobić coś więcej — przyznała Illyana. — Nie używam do tego Kamienia. I nie użyję, chyba że reszta zawiedzie. Połączone, Kamienie wzmacniają się nawzajem. Gdy są rozdzielone, każdy z nich musi mieć trochę czasu na odtworzenie mocy pomiędzy zaklęciami. — Czary pozostawię tobie — oświadczył Conan, kładąc rękę na rękojeści miecza. — Ja zaś dowiem się, gdzie jest owa warownia. Jeśli dość blisko, mogę poszpiegować dziś w nocy i wrócić przed świtem. Gdy będziemy zawczasu wiedzieć… — Och, nie musisz się trudzić, Conanie — w uśmiechu Illyany zauważył zmysłowość, która, jak się obawiał, nie była jedynie przejawem działającego zaklęcia. — Jak to? Może czytałaś w myślach naszej gospodyni? — Dokładnie. Przyszła do mnie i zapytała, czy czegoś nie trzeba do naszych pokoi. Kiedy była blisko, odczytałam z jej myśli, że chce wysłać ostrzeżenie i gdzie zamierzała je posłać. Wtedy zmieniłam jej myśli. Wyśle wieść tylko o tych, którzy przyjdą do warowni jutrzejszej nocy — czyli o nas. — W porządku — zabrzmiało to nazbyt wstrzemięźliwie i nędznie nawet jak na ucho Conana. Na Croma, dobra robota, nawet gdy odwaliła ją czarodziejka! Czemu narzekać na swój miecz, gdy kowal był niedbały? — Jestem ci niezwykle wdzięczny, pani Illyano. Teraz ustalmy jakieś miejsce spotkania na wypadek, gdyby trzeba było uciekać z tej gospody. Ja będę przy warowni… — Nie ma potrzeby, byś gdziekolwiek włóczył się w tym mroku, Conanie. Właścicielka gospody już była w warowni. To, co wyczytałam w jej umyśle, potrafię pokazać tobie. Lodowaty chłód przeszył Conana. Poddawać się działaniu jakiegoś zaklęcia docierającego do głębi umysłu? — To moje zaklęcie, Conanie. Chyba możesz mi zaufać? I nie, nie czytałam w twoich myślach. Mówiłeś na głos, nie zdając sobie sprawy. — Kapitanie Conan, jeśli wolno coś powiedzieć… — rozpoczął Massouf. — A czy to coś zmieni, jeśli powiem, że nie wolno? Massouf zaśmiał się. — Tylko tyle, że nie wiadomo z czym tam się spotkasz. Jestem pewien, że pani Illyana zrobiła wszystko, co w jej mocy. Ale ty będziesz miał tam sporo ciężkiej roboty, chyba że ona wyczaruje smoki i trolle. Czy nie lepiej oszczędzać siły na jutrzejszą noc? — Mylę, że twoim pierwszym zajęciem, jako człowieka wolnego, będzie stanowisko doradcy króla Yildiza od spraw strategicznych — jęknął Conan. — Jest sens w tym, co mówisz, jeśli nasza gospodyni może zdradzić nam jakieś sekrety owego miejsca! — Zaufaj jej, Conanie — nalegała Raihna. — Wszystko, co właścicielka gospody widziała tam kiedyś, ty zobaczysz tak wyraźnie, jakbyś sam tam był. Możesz nauczyć się wiele i jednocześnie wyspać się dobrze tej nocy. Wszyscy troje mieli rację. Choć niechętnie, Conan musiał to przyznać. Ratowanie Dessy samo w sobie było wariackim pomysłem; czemu pogarszać sprawę? Jego wzrok napotkał spojrzenie Raihny i dziewczyna uśmiechnęła się. Conan nie posiadł sztuki czytania w myślach, ale jej myśli wyraźnie malowały się na twarzy. Nie miała zamiaru oszczędzać wszystkich swych sił do walki, a jemu nie zamierzała pozwolić na zbyt głęboki sen. VIII Żwir zachrzęścił pod kopytami wynajętych koni, gdy Conan i Illyana zatrzymali się przed ponurą bramą warowni Achmaia. Grube belki były całkiem nowe, a masywne, żelazne zawiasy pokrywał jedynie delikatny nalot rdzy. Rude, kamienne ściany tkwiły tak samo, jak od wieków. Conan widział kilka tych starych twierdz i słyszał opowieści o wielu z nich. Ta wydawała się większa niż inne. Jakiś występny lord musiał się nieźle obłowić, by postawić ją na tym pagórku. Przywitał ich głos dobiegający z wieży po prawej stronie bramy. — Kto idzie? — Dwaj żołnierze na rozmowę z lordem Achmaiem. — Po co miałby rozmawiać z żołnierzami? — Więc zaciąga ludzi nie widząc ich i nie rozmawiając z nimi? — Przyszliście na służbę do lorda Achmaia? — Jeśli nam się spodoba, tak. Z wieży wychyliły się dwie głowy. Jedna była łysiejąca, a na drugiej tkwił stary, kawaleryjski hełm. Strażnicy przypatrywali się mu bacznie, a Conan zauważył, że Illyana denerwuje się. Jednak nie mógł dostrzec nic więcej, tak wspaniale była zamaskowana w przebraniu mężczyzny. Gdyby nie wiedział, że jest kobietą, sam wziąłby ją za młodzieńca. — Czy to mądrze? — szepnęła. — Mówisz tak, jakbyśmy oddawali Achmaiowi przysługę szukając służby u niego. — Żaden żołnierz, który wie co to duma, nie postępowałby inaczej. — uspokoił ją Conan. — Gdybym to zrobił, wzbudziłbym ich podejrzenia. Zanim Illyana zdążyła odpowiedzieć, znowu zostali przywołani. — Witajcie i wejdźcie. Rozmiary dziedzińca wewnątrz murów utwierdziły Conana w przekonaniu, że była to niegdyś wspaniała forteca. Teraz dziedziniec był w połowie wypełniony różnymi zabudowaniami, pokaźnymi acz topornymi stajniami, wozowniami i barakami. Jedynie wieży przywrócono pierwotną świetność i dwór zachował w części dawny splendor. Po środku dziedzińca oczekiwało ich sześciu mężczyzn. Mieli dość dobrze utrzymaną broń i czyste, choć nieco zniszczone, odzienie. Na ich twarzach widać było cechy charakterystyczne dla większej ilości plemion, niż Conan zdołałby zliczyć na palcach obu rąk. — Weźmiemy wasze konie — oznajmił jeden z nich. Wyglądał na Shemitę z domieszką krwi vanirskiej, co sugerował jasny odcień jego brody. — Pokażcie nam stajnię, a zaprowadzimy je tam sami — odparł Conan. Podobnie jak wierzchowce, ich siodła były wypożyczone. W torbach przy siodłach znajdowało się trochę rzeczy, które lepiej, by nie zostały odkryte. Shemita o jasnej brodzie zawahał się, po czym wzruszył ramionami. — Jak chcecie. To szybkie przyzwolenie bardziej zaostrzyło czujność Conana. Dał znak Illyanie, żeby została w siodle. Brama była wciąż otwarta. Gdyby stało się najgorsze, miałaby szansę na ucieczkę. Cymmerianin zeskoczył miękko ze swego siodła i stanął przy łbach koni. Gdy chwycił cugle, poczuł czyjąś dłoń na rękojeści swego miecza. Cugle wypadły z jego rąk, gdy wykonał błyskawiczny obrót. Jedną ręką złapał dłoń intruza, przygniatając ją do rękojeści miecza. Drugą ręką wymierzył cios w brodę młodego żołnierza. Ten poleciał w tył i rozłożył się na kamieniach. Conan łypnął na niego z góry. — Naucz się trzymać ręce z daleka od cudzej broni, mój młody przyjacielu. Następna lekcja może cię kosztować dużo więcej niż obolałą szczękę. Cymmerianin zauważył, że jasnobrody i pozostali mężczyźni przyglądają mu się z napięciem. Wyciągał już miecz, gdy jasnobrody wybuchnął śmiechem. — Dobra robota, przyjacielu. Rozmowa z tobą nie będzie dla lorda Achmaia stratą czasu. — Być może — rzucił Conan. — Ale jak mam podejść lorda Achmaia, by się przekonać, że rozmowa z nim nie będzie dla mnie stratą czasu? Niebo znów usiane było gwiazdami. Jednak ludziom zgromadzonym we dworze gwiazdy nie wystarczały. Wzdłuż ścian, umocowane w żelaznych kinkietach, jaśniały pochodnie, na wysokim stole stały lampy wypełnione aromatycznym olejem. Lord Achmai uśmiechnął się do Conana, pocierając swą kruczoczarną brodę ozdobioną pierścieniami dłonią. — Powinieneś przyjść do mnie od razu po śmierci swego pana. Zaszedłbyś już wysoko. — Musiałem upewnić się, że wdowa i jej siostra są bezpieczne u swych krewnych — odpowiedział Conan. Szybko uporał się z tłustą, pieczoną przepiórką nadziewaną soczystymi owocami oraz ziołami. — Wiązała mnie przysięga, nawet jeśli nierozsądna. — Ach tak. Wy Cymmerianie przykładacie wielką wagę do przysiąg, kiedy już zdarzy wam sieje złożyć. Conan poczuł zimny dreszcz. To, że ktoś rozpoznawał go jako Cymmerianina, nie zdarzało się zbyt często. Czyżby Achmai znów coś knuł? — Czy powiesz mi, że się myliłem nazywając cię Cymmerianinem? — dodał Achmai. — Jeśli wstydzisz się tego pochodzenia… — Ha! Znam swych przodków i krewnych równie dobrze jak ty swoich. Prawdę powiedziawszy, pewnie lepiej. Właścicielka gospody mówiła, że przodkowie Achmaia byli wielkimi władcami od pięciu pokoleń. Możliwe, jeżeli brać pod uwagę władanie w kuchni lub stajni. — Nie wątpię. Po prostu rzadko spotyka się kogoś o twym kolorze skóry, kto nie jest Cymmerianinem. I rzadko spotyka się Cymmerian w Turanie. — Większość z nas ma wolę przebywać u siebie, gdzie nie musimy wysłuchiwać niczyich obelg — rzekł Conan, posyłając Achmaiowi posępny uśmiech. — Cóż, jeśli jednak zechciałbyś przyjść do mnie, gdy już nie będziesz miał zobowiązań wobec swych pań, znajdzie się tu dla ciebie miejsce. Tak samo jak dla twojego towarzysza. A co do Dessy, której szukałeś… nie musisz szukać dłużej. Po raz kolejny Conan przyjrzał się usługującym im dziewczynom, przystrojonym jedynie w przezroczyste spodnie oraz dzwoneczki u nadgarstków i kostek nóg. Żadna nie przypominała Dessy z opowieści Massoufa. Wtem bębny zaczęły wybijać szybki, naglący rytm i w komnacie pojawiła się tańcząca dziewczyna. Odziana była tylko w krótką sukienkę z przezroczystego, czerwonego jedwabiu, skrojoną tak, że unosiła się niczym skrzydła, gdy dziewczyna zaczynała szybko wirować. Miała też dzwoneczki — nie tylko przy nadgarstkach i kostkach, ale także na szyi, przy uszach oraz na srebrnym łańcuszku na biodrach. Światło pochodni tańczyło po jej naoliwionej skórze, niekiedy spowijając ją w jaśniejący blask, niekiedy obnażając jeszcze wyraziściej. Sunęła tanecznym krokiem w kręgu rozbrzmiewających dzwonków, światła i kwitnącej urody. Conan widział piękniejsze kobiety, ale żadna nie potrafiła sprawić, by mężczyźni tak szybko zapomnieli o innych. Zbliżała się coraz bardziej do wysokiego stołu, aż w końcu Achmai wyrzucił ku niej rękę, niby oszczep. Ciężkie od pierścieni palce zerwały sukienkę z ramion Dessy. Achmai zaczął wymachiwać jedwabną szatą jak trofeum. Rozległy się męskie śmiechy. Dessa odpowiedziała uśmiechem i wykonała salto, wylądowała na stole, dokładnie nad talerzem. Podskoczyła ponownie i opadła na Conana, oplatając go rękami. Dwie wyperfumowane piersi przesłoniły mu widok, ale usłyszał salwy śmiechu, jaki wybuchł na sali. Zdołał też rzucić okiem na Illyanę. Znów widział jedynie jej oczy, ale to wystarczyło, by dostrzec w nich lodowatą wściekłość. Cymmerianin pomyślał, co by się stało, gdyby rozpalić w niej tę wściekłość. Conan rozważał przez moment, czy nie byłoby łatwiej osiągnąć uwolnienie Dessy, gdyby przyszli tu otwarcie, powołując się na Mish — raka. Prawdopodobnie jednak mistyfikacja była najlepszym pomysłem. Złoto, które posiadał Achmai było z pewnością spoza tej prowincji, możliwe, że nawet spoza Turanu. Nie chciałby, żeby Mishrak dowiedział się, skąd ono pochodzi, a miał dwie dziesiątki wytrenowanych i dobrze uzbrojonych ludzi, którzy potrafili strzec jego sekretów. W końcu Dessa zeskoczyła ze stołu, lądując na stercie jaskrawych, szkarłatno– pomarańczowych pledów przeplatanych złotymi nićmi w wijące się wzory. Stanęła na rękach niemal tak swobodnie, jak na nogach i znów poczęła kołysać się w rytm bębna. Gdy lśniące ciało Dessy skrzyło się na tle pledów, Conan miał wrażenie, że znalazł się pomiędzy dwoma rozpłomienionymi sercami. Stłumiony krzyk wyrwał się z gardła Illyany. Odskoczyła od stołu, strącając swój talerz na podłogę. Uciekając porwała kielich wina, lecz upuściła go znikając za drzwiami dworu. Strażnicy byli zbyt oszołomieni występem Dessy, by zatrzymać Illyanę. — Co to ma znaczyć? — spytał Achmai. Jego głos był stonowany, ale dłoń przesunęła się bliżej rękojeści miecza. — Czy twój towarzysz jest tak młody, że nie może znieść spokojnie widoku kobiety? — A może wolałby raczej widok mężczyzny? — krzyknął ktoś. — Z pewnością Pahlos mógłby służyć mu… — O, żebyś odgryzł sobie język i skończył swe drwiny — rzucił inny mężczyzna, najpewniej Pahlos. — Milczeć! — ryknął Achmai. Skierował wzrok z powrotem na Conana. — Nie zżymajcie się na zachowanie mojego towarzysza — rzekł Conan. — Widocznie dopadła go gorączka. Wkrótce dowiemy się wszystkiego. Jeżeli macie jakieś lekarstwa… — Och, dobrze wiemy, jak leczyć gorączkę — przerwał mu Achmai. Uśmiech nie odbijał mu się w oczach. — Wiemy także, jak leczyć kłamców i głupców. — Nie ma potrzeby stosować takich kuracji tej nocy — odparł Conan z pozorowanym spokojem. Niech Erlik zabierze tę kobietą — co ona planuje? A może opuściły ją zmysły? — Mam nadzieję — powiedział Achmai. — Dessa sprawiła nam tak wiele przyjemności, że szkoda byłoby kończyć wieczór sprzeczką. Dessa rzeczywiście podarowała im wiele wspaniałych wrażeń. Conan zaczął powątpiewać, czy oddanie dziewczyny narzeczonemu będzie choć w połowie tak łatwe, jak się spodziewał. Dessa wiedziała, jaką władzę nad mężczyznami daje jej taniec. Poznała ją i delektowała się tym. Conan nie wyobrażał sobie, by zostawiła to wszystko i zaczęła wieść spokojne życie żony urzędnika i matki zgrai rozwrzeszczanych bachorów. Cóż, to był problem Massoufa. Conan miał swój własny, pod postacią Illyany. Gdzie się podziała ta władająca magią dziewka i ile czasu minie, nim Achmai wyśle za nią swych ludzi? Na szczęście Dessa nie przestawała tańczyć. Gdyby Achmai polecił swym ludziom opuścić salę zanim skończy, na pewno wywołałby bunt! W końcu ruchy Dessy spowolniały, gdy zaczęła słabnąć. Przyklękła, przechylając się w tył tak, że jej tułów znalazł się niemal w poziomej pozycji, a piersi wystrzeliły w górę. Rytmicznie poruszała brzuchem, zginając i prostując ramiona. Dźwięki jej dzwonków tworzyły oszalałą muzykę, a refleksy światła na ciele stały się ostrzejsze, gdy na skórze pojawił się pot, zmieszany z olejkiem. Wreszcie znalazła siły na ostatnie salto. Wylądowała na pośladkach, z nogami opartymi o blat stołu. Achmai popchnął kielich wina w jej stronę. Długie palce jej stóp chwyciły kielich. Powoli, nie rozlewając ani kropli trunku, Dessa lekko zakołysała się na biodrach. Jeszcze powolniej, używając rąk tylko do tego, by utrzymać równowagę, przytknęła kielich do swoich ust. Gęsta, jak mgła na morzu Vilayet, cisza zapadła w całym pomieszczeniu. Chwilę potem ciszę przerwał powrót Illyany. Wkroczyła odmieniona zaklęciem, wyglądając tak jak wtedy, gdy Conan po raz pierwszy zobaczył jej sztuczkę. Nie zaskoczyło to Cymmerianina tak bardzo, jak pozostałych mężczyzn na sali. Ale działała na niego zmysłowość, która, niczym perfumy, płynęła falami od magicznej postaci Illyany. Żadna z kobiet, jakie kiedykolwiek poznał, nie rozgrzała tak jego krwi. Wziął łyk wina dziwiąc się, że nie zagotowało się mu w gardle! Wystarczyło, że tylko stała w drzwiach, by tak rozpalić kapitana. Jej strojem była jedynie złocona przepaska i srebrny pierścień wokół rudych włosów, z którego spływał długi, czerwony welon. Pełne, młode piersi o zaróżowionych brodawkach, łagodne krzywizny brzucha, nogi, które zdawały się nie mieć końca — wszystko to było obnażone, wszystko lśniło od olejku lub magii, a może od jednego i drugiego. — Ty draniu! — jęknął Achmai. Wyglądał, jakby nie mógł złapać oddechu i minęło kilka chwil, nim zdołał powiedzieć coś więcej. — Podróżowałeś z tym? — dodał. — Zwracaj się uprzejmie do kobiety — powiedział Conan z uśmiechem. — A może sądzisz, że jest ona jakimś wytworem magii? — Ach… cóż, jest w niej dużo magii, więcej niż w innych kobietach. Ale… pomyśleć, że ukrywałeś ją! — Czy mądry człowiek pokazuje sakwę pełną złota bandzie złodziei? Achmai był zbyt oszołomiony obecnością Illyany, by od razu odpowiedzieć. Conan wykorzystał to na obserwację sali. Jeżeli Illyana naprawdę musiała pozostać dziewicą, by móc używać swej magii, najlepiej, żeby miała w zanadrzu jakieś potężne zaklęcia lub potrafiła szybko uciekać. — Taka kobieta… to zniewaga porównywać ją do złota — rzekł w końcu Achmai. Coś utkwiło mu w gardle. Próbował to przełknąć, łykając porcję wina, gdy Illyana zaczęła tańczyć. Działanie czarów Illyana wspomagała własnymi umiejętnościami i gracją. Nie próbowała dorównać Dessie w akrobacjach i sztuczkach. Nie towarzyszyła jej także żadna inna muzyka poza dźwiękami bębna, kiedy to dobosz przestał gapić się na nią niczym spragniony wielbłąd. Dla odmiany wirowała po całej sali, jej stopy poruszały się tak szybko, że nawet Conan nie mógł nadążyć za nimi wzrokiem. Tańcem znaczyła zawiły szlak wokół leżących na ziemi tkanin, i wśród sterty pledów, kołysząc się cała jak źdźbło trawy na wiosennej bryzie. Głowę przechylała na boki, zarzucając welonem, który nie przesłaniał niczego, nawet gdy zwisał swobodnie. Conan czuł, jak wali mu serce od czegoś więcej niż od rozgorzałej krwi i rytmu bębna. Przechylił do dna swój kielich i poszukał wzrokiem Dessy. Stała przy drzwiach, nie zważając na to, że jeden ze strażników obejmuje ją delikatnie. Wpatrywała się w Illyanę tak jak świeżo opierzony uczeń wpatruje się w mistrza swej sztuki. Illyana zgięła się w pół, wysuwając zgrabnie nogę dla zachowania równowagi i przechylona chwyciła jeden z pledów. Rozległ się wściekły ryk, gdy tancerka owinęła się pledem od kolan po szyję. Jednak szybko ucichł, bo nie ukrywając jej ruchów, pled czynił je bardziej prowokujące. Karmazynowe i krwiste wzory tańczyły niczym płomienie wokół jej bioder i piersi. Gwałtownym ruchem głowy Illyana zrzuciła welon. Przeleciał przez komnatę, jak porwany przez wiatr. Conan widział, że niosła go magiczna siła. Nikt inny nie zdawał sobie z tego sprawy albo zwyczajnie nie dbał o to. Stoły przechylały się i przewracały, gdy mężczyźni, strącając naczynia, rzucili się, by schwycić welon. Dopadło go równocześnie pięciu. Nie sięgając po broń rozdarli go na kawałki, po jednym dla każdego. A może welon sam się rozdarł, nim go dosięgli? Conan nie dalby głowy, która wersja jest prawdziwa. Illyana przymierzyła się do wykonania salta. Pled znieruchomiał niemal w miejscu. Magia, niewątpliwie. Lecz znów w nikim nie wzbudziło to podejrzeń. Pierścień spadł z ognistych włosów Illyany. Potoczył się po podłodze, pobrzękując natarczywie i omijając sterty pledów. Dotarł prawie do stóp Achmaia nim ktokolwiek pomyślał, by go schwytać. Nikt nie zdołał się poruszyć, gdy Achmai złapał pierścień. Conan dostrzegł zdecydowanie i elegancję w ruchach mężczyzny. Ze swym refleksem i zręcznością byłby groźnym przeciwnikiem, gdyby doszło do walki. Nagle wszyscy, jak jeden mąż, poderwali się na nogi, gdy Illyana jednocześnie zrzuciła pled i przepaskę. Pled zwinął się opadając na podłogę. Przepaska przeleciała w powietrzu niczym strzała, wpadając prosto w wyciągniętą dłoń Conana. — Mój cymmeryjski przyjacielu — odezwał się Achmai. — Proponuję tobie i… twej przyjaciółce… służbę u mnie. Przyjmę was w każdej chwili, za rok czy za pięć lat. Będzie mieli u mnie wszystko, co bogowie pozwolą mi wam ofiarować! Ale… ta kobieta. Chcę ją na noc. Tylko jedną noc. Na wszystkie świętości, nie będę jej do niczego przymuszał, ani nie wyrządzę jej krzywdy. Nikomu zaś nie pozwolę nawet na nieprzyzwoite spojrzenie. — I ja nazwałbym cię przyjacielem — odparł Conan, śmiejąc się. — Ale nazwałbym cię też szaleńcem, jeśli nie widzisz, jak pożądliwym wzrokiem spoglądają na nią twoi ludzie. Prawdę mówiąc, uraziłoby tę damę, gdyby spoglądali inaczej. Ty obiecaj tylko tyle, ile możesz… i jeszcze jedno. — Wszystko… na co bogowie zezwalają — odpowiedział Achmai nie spuszczając oczu z Illyany. Leżała teraz na pledach, przesuwając się jak wąż w kierunku głównego stołu. — Daj mi Dessę na tę noc. Na chwilę upojenie i pożądanie znikło z oczu Achmaia, który łypnął na Conana jak przebiegły handlarz. Potem mężczyzna skinął głową na zgodę. — Jak sobie życzysz. Klasnął w dłonie. Strażnik zabrał swoje ramię z Dessy, klepnął ją i odepchnął łagodnie. Przeszła przez salę wyprostowana, zbyt dumna, by zdradzić, że wie, iż każdy mężczyzna wpatrzony był teraz w Illyanę. — Tej nocy okaż łaskawość mojemu nowemu przyjacielowi — polecił Achmai. — Nie sądzę, by był niemiły, a z pewnością i ciebie żaden mężczyzna za taką nie uzna. — Jak sobie życzysz, mój panie — odrzekła Dessa z uśmiechem jeszcze pełniejszym, gdy zauważyła, że Conan patrzy jedynie na nią. — Tym bardziej że nie kryję, iż ja także życzyłabym sobie tego… Przeskoczyła przez stół i usiadła Conanowi na kolana. Nic nie wskazywało na to, że Illyana zamierza wkrótce przerwać taniec. Nie uczyniła też niczego, co by pomogło Conanowi odgadnąć, jakie ma dalsze zamiary. Conan poprosił o Dessę z myślą, że im bliżej niego będzie, tym łatwiej uda się uciec, jeśli sprawy wezmą zły obrót. Oczywiście mogło tak się stać już teraz, przez zazdrość Illyany, ale nie znał lekarstwa na zazdrosne kobiety i nie spodziewał się znaleźć je tej nocy! By mu było wygodniej posadził Dessę na jedno kolano i ujął przepaskę rzuconą przez Illyanę. Gdy jego palce zamknęły się na niej, poczuł mrowienie. Zaskoczony, niemal upuścił przedmiot. Ale palce nie poddały się jego woli. Przeszywająca obecność magii odebrała mu świetny nastrój i radość z bliskości Dessy. Wtedy w jego umyśle rozległ się znajomy głos: Uspokój się, Conanie. Znam jeszcze inne zaklęcia oprócz tego. Jednym z nich sprawię, by Achmai myślał, że dałam mu więcej przyjemności, niż mógłby się spodziewać od sześciu kobiet. Żadne z nas nie straci nic, czego mogłoby potem jeszcze potrzebować. Gdy skończę, przyjdę do ciebie. Bądź gotów, i Dessa też. Głos umilkł. Mrowienie ustało. Ręce Conana znów były posłuszne jego woli. Wsunął przepaskę między poły swej tuniki. Dessa przebiegła palcami wzdłuż jego ramienia i karku. — O, szybko o niej zapomnisz. To ci mogę obiecać. Conan zacisnął palce mocniej. Wyglądało na to, że wszystko układa się dobrze. Illyana nie straciła rozumu, on miał ochoczą dziewczynę na tę noc, zaś resztę powinno się zostawić przypadkowi. Przeszło jej. Wzięła głęboki oddech i spojrzała na niego niewidzącymi oczyma. — Wiele. To wszystko, co jestem w stanie ci powiedzieć. Widząc wyraz jej twarzy, Conan nie miał zamiaru pytać o nic więcej, nawet gdyby zaproponowano mu za to koronę Turanu. Po chwili sam wypił wino, wdział ubranie i zaczął budzić Dessę. IX Dessa leżała wtulona w ramię Conana jak kociak. Gdyby znajdowali się gdzie indziej, jej spokojny, łagodny oddech uśpiłby go. Jednak Conan był teraz tak czujny, jak gdyby stał na straży na hyrkańskiej granicy. Tylko głupiec spał w domu człowieka, który w każdej chwili mógł się okazać wrogiem, pomimo swej gościnności, wina i chętnych kobiet. Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Conan usłyszał rytmiczne uderzenia najpierw trzy, potem dwa, a na końcu jedno. Wyjął miecz ukryty pod kocami, podkradł się pod drzwi jak kot i odsunął rygiel. W drzwiach stała Illyana. Miała na sobie męski strój. Głębokie, fioletowe cienie pod oczami sprawiały, że wydawały się one dwa razy większe niż przedtem. Jej twarz była blada. Weszła do pokoju zamykając drzwi i opadła na skrzynię przy łóżku Conana. Conan zaproponował jej wino. Pokręciła głową. — Nie. Jestem tylko trochę zmęczona. Przespałabym się, ale nie tak głębokim snem jak nasz przyjaciel Achmai. On będzie śnił słodko o tym, co, jak sądzi zaszło między nami. Tak słodko chciałby śnić każdy mężczyzna. — Co parająca się magią dziewica może wiedzieć o snach mężczyzny, który spędził noc z kobietą? Illyana zadygotała i nachyliła się. Męczyła się, jakby coś podchodziło jej do gardła. Przez chwilę Conan sądził, że kobieta zwymiotuje. Za ścianą odezwał się strażnik. — Piąta godzina i wszystko w porządku! Głos strażnika był ledwo słyszalny pośród pijackiego chrapania mężczyzn we dworze. Choć sam nie był zbyt trzeźwy, pełnił służbę i mógł podnieść alarm. Conan ruszył ku wyjściu z dworu. Okazało się, że drzwi prowadzące na zewnątrz są zamknięte. Illyana dołączyła do niego, unosząc rękę, w której trzymała Kamień Kurag. Cymmerianin potrząsnął głową. Nie uczył się nigdy, nie był uczniem zamoryjskich mistrzów fachu złodziejskiego, dla których żaden zamek nie stanowił przeszkody, jednak potrafił otworzyć tak toporny zamek jak ten, szybciej i dyskretniej niż przy użyciu zaklęcia. Na zewnątrz dziedziniec wyglądał na opustoszały. Ludzką obecność zdradzała jedynie mdła poświata paleniska przy stajniach. Conan obserwował blask odległego ognia z kwaśną miną. Cóż, takie już jest żołnierskie szczęście, że miejsce, do którego trzeba dotrzeć, najczęściej jest strzeżone. Chłodne, nocne powietrze ocuciło nieco Dessę, która dotychczas szła jak w lunatycznym transie. Zerknęła wokoło, jej ciemne oczy otworzyły się szerzej. — Co… gdzie mnie prowadzicie? Nie tędy droga do lorda Achmaia… — Nie wrócisz do niego — uświadomił jej Conan. — Przyszliśmy, by zabrać cię do twego narzeczonego, Massoufa. Czeka na ciebie. — Massouf? Myślałam, że już od dawna nie żyje! — Nie otrzymywałaś wieści od niego? — zapytała Illyana. — Wysyłał je tak często, jak mógł. — Och, niektóre dotarły do mnie. Ale jak mogłam dawać im wiarę? Illyana spojrzała na nią zdziwiona. — Uwierz mi — rzekł Conan. — Łatwo jest dać wiarę, że wszyscy kłamią, gdy jest się niewolnikiem. Zresztą większość rzeczywiście łże. Dessa uśmiechnęła się tak, jakby pochwalił ją za jej taniec czy urodę. Nagle wyraz jej twarzy spowiła maska determinacji. Otworzyła usta i wciągnęła powietrze, by krzyknąć. Tylko Cymmerianin mógł uciszyć ją nie wyrządzając przy tym krzywdy. Jego masywne ramiona chwyciły ją delikatnie jak skorupkę jajka, lecz nie była w stanie uczynić więcej hałasu niż człowiek uwięziony w grobie. Gdy tak ją trzymał, zbliżyła się Illyana. Dłoń położyła na czole dziewczyny. Conan poczuł mrowienie w ramionach i lekki zawrót głowy, gdy Dessa osunęła się bez zmysłów w jego objęciach. — Co… co zrobiłaś? — Wysiłek, by utrzymać się na nogach i przemówić, odbił się w jego głosie. Jak przez mgłę widział gasnący stopniowo blask bijący od kamienia. — Proste zaklęcie usypiające. — Rzucone tak szybko? — Na Dessę, tak. Z kimś czujniejszym, o silniejszej woli, nie poszłoby mi tak łatwo. Nie miałam wcale zamiaru rzucać go na ciebie. — Tak mówisz. — Conanie, wciąż dopatrujesz się zła w mojej magii? Co mam zrobić, by cię przekonać? Cymmerianin posłał jej ponury uśmiech. — Nawet gdyby twa magia uczyniła mnie królem Aquilonii, nie nazwałbym jej dobrą. Ale też ciebie nie nazwałbym złą. Illyana odwzajemniła uśmiech. — Rozumiem, że mam się zadowolić takimi okruchami sympatii. W palenisku wciąż tlił się ogień, gdy tam dotarli. Nie widzieli wartowników w pobliżu stajni. Illyana weszła do środka, by przyprowadzić ich wierzchowce, podczas gdy Conan ułożył Dessę na snopku siana i wyciągnął miecz. Zamierzał rozejrzeć się w stajni za Illyana, gdy wrócili wartownicy. Żaden nie był dość trzeźwy, prowadzili z sobą rozchichotaną, prawie nagą, kompletnie pijaną dziewczynę. — Hej, Cymmerianinie — zawołał jeden z mężczyzn. — Przyszedłeś przyłączyć się do zabawy? — Zabawa byłaby lepsza, gdyby znalazło się trochę wina — odparł Conan. — W rzeczy samej — odezwał się drugi wartownik. — Faroush, idź i odnajdź ten dzban, który… — Sam idź i poszukaj swego dzbana — rzucił Faroush, oburzony. — Co, i zostawić cię samego z Chirą? — ryknął jego kompan. Faroush miał już odpowiedzieć, gdy z mroku wyłoniła się Illyana, prowadząc konie. — Ho, ho, słodka pani. Przyszłaś zatańczyć dla nas? — rzekł Faroush. — Prawdę mówiąc, nie — powiedziała Illyana. — Proszę, wybaczcie mi. — Jej głos był spokojny, ale zdaniem Conana wyglądała jak schwytane w potrzask zwierzę. — Proś o co chcesz — odezwał się drugi mężczyzna. Jego głos stał się stanowczy, a ręka przesunęła nad rękojeść miecza. Conan uznał, że jest bardziej niebezpieczny. — Jeszcze raz muszę odmówić — ciągnęła Illyana. — Jestem zbyt znużona na taniec, który by was zadowolił. — Nie sądzę — rzekł mężczyzna. — W tańcu, o jaki nam chodzi, najlepiej leżeć na plecach i… Mężczyzna mówił za dużo, a za wolno sięgał po miecz. Wielka i twarda jak głaz pięść Cymmerianina wylądowała na jego szczęce. Strażnika odrzuciło do tyłu, uderzając o drzwi stajni, nieprzytomny osunął się po nich w pełną łajna trawę. Faroush dobył miecza, trzeźwiejąc na widok tego, co spotkało jego towarzysza. Conan dostrzegał strach w jego oczach, ale w postawie była determinacja, do walki nawet z takim godnym przeciwnikiem. Mishrak będzie chciał wiedzieć, jak lord Achmai dowodzi tymi ludźmi — pomyślał Conan. — Mnie to też interesuje. Tymczasem Chira, słaniając się na nogach, zaczęła poprawiać ubranie. Nagle wzięła głęboki oddech. Conan zaklął. Stamtąd gdzie stał, mógłby uciszyć ją tylko tnąc mieczem, a tego nie chciał. Za moment dziewczyna wrzasnęła dziko ze wszystkich sił. — Pomocy! Pomocy! Straże! Złodzieje w stajniach! Pomocy! Po czym odwróciła się i uciekła. Faroush uznał, że dziewczyna zdołała zaalarmować innych i z mieczem w dłoni pobiegł jej śladem. Conan zwrócił się do Illyany: — Masz przypadkiem jakieś zaklęcie, które pomogłoby nam szybciej się stąd wydostać? Illyana zmarszczyła czoło. — Nie mogę sprawić, byśmy wszyscy unieśli się w powietrze. Na pewno nie konie, a te będą nam potrzebne, by zdystansować pościg… — Do diabła, kobieto! Czy to czas na żarty? Odpowiedz: tak czy nie? — Tak. Jeśli dasz mi trochę czasu, znajdując sposób, by powstrzymać ich teraz. Conan zerknął na drzwi stajni. Wydawały się na tyle solidne, by wytrzymać wszystko z wyjątkiem tarana i ognia. A ludzie Achmaia nie spalą przecież stajni, w której są ich konie. Conan nachylił się, by unieść Dessę i wskazał głową w stronę stajni. — Do środka i to pędem. Drzwi zatrzasnęły się za nimi. Otoczyły ich ciemności. Conan zaczął szukać belki do zablokowania drzwi. Gdy ją znalazł i wsunął na miejsce, z drugiej strony rozległy się uderzenia pięści. Blada szmaragdowa poświata pojawiła się za jego plecami. Odwrócił się i zobaczył na nadgarstku Ulany świecący Kamień. Zdejmowała swoją tunikę. — Co jest, na Erlika…? Rozebrawszy się posłała mu uśmiech. — Nigdy nie słyszałeś, że niektóre zaklęcia trzeba rzucać nago? — Prawda, że widziałem wiele kobiet, które potrafiły czarować, gdy były nagie, ale ty jesteś inna. — Cóż, Cymmerianinie, codziennie przy moim boku uczysz się czegoś nowego o magii. — Czy tego chcę, czy nie! Conan wsłuchał się w hałasy dochodzące z zewnątrz — krzyki, przekleństwa, szczęk broni i głosy kilku mężczyzn, którzy próbowali objąć dowodzenie. Do czasu, gdy zorientował się, że nie grozi im chwilowo żadne niebezpieczeństwo, Illyana była zupełnie naga, z wyjątkiem Kamienia Kurag na jednym nadgarstku i pokrytej rubinami kościanej bransolety na drugim. Szmaragdowe światło sączące się z kamienia sprawiło jej jasną skórę, która nabierała odcienia brązu, długo spoczywającego w morskiej wodzie. Illyana była jak jakaś atlantydzka bogini, wynurzona z głębin, by uderzyć na tych, co zburzyli jej miasto. Conan wyciągnął sztylet i poprzecinał rzemienie, którymi przywiązane były konie, po czym otworzył przegrody. Gdy wszystkie zostały uwolnione, Illyana stanęła przy swoim wierzchowcu. — Wszystko, co można było zrobić, zrobiłam. Czas ruszać. Conan przerzucił Dessę przez grzbiet swojego konia i wskoczył na siodło. Illyana uniosła Kamień i zaczęła śpiewać. — Chaosie, po trzykroć przeklęty, usłysz nasz zew… — po tych słowach wyśpiewała coś w języku, jakiego Conan nie znał i wcale nie chciałby poznać. Wir powietrza poruszył trawę i snopki siana. Źdźbła uniosły się nad głową Conana i opadły na ziemię, wszystkie w tym samym miejscu. Jak za kopnięciem, kosz, w którym było palenisko, przewrócił się i wysypały się z niego rozżarzone węgle, padając na stertę trawy i siana. Płomienie rozbiegły się po sianie, dotarły do ścian i skoczyły pod sklepienie. Wtedy Illyana złożyła w pięść dłoń, w której trzymała Kamień i opuściła ją niczym kowalski młot. Drzwi stajni rozprysły się na kawałki, jakby uderzył w nie potężny taran. — Hiyaaa! Conan wydał z siebie okrzyki wojenne pół tuzina różnych wojowniczych plemion, popędzając konia w kierunku ludzi Achmaia. Obnażył swój ciężki miecz, który błysnął złowieszczo w blaskach ognia i ciął nim na prawo i lewo. Poruszał się jednak powoli. Jego koń nie był wytrenowany do walki, co więcej, dźwigał dwie osoby. Nie miało to wprawdzie wielkiego znaczenia, jako że przeciwnicy nie zdołali ustawić się w szyku. Wielu z nich padło pod wyrzuconymi z ogromną siłą belkami ze stajennych drzwi. Reszta mogłaby walczyć przeciwko człowiekowi, ale nie przeciwko magii. Pojawienie się Illyany, nagiej i spowitej w szmaragdową poświatę, złamało ich opór. Wkrótce dziedziniec opustoszał. Illyana jadąc na koniu zakreśliła trzy koła, wyśpiewując tajemnicze słowa, aż z kamienia ponownie wystrzelił płomień. Ognisty piorun uderzył najpierw w zawiasy i mocowania bramy. Przy każdym jego uderzeniu metal rozpalał się, topił i puszczał. Ostatnie uderzenie rozbiło oba skrzydła bramy, tak jak dziecko burzy zamek z piasku. Conan i Illyana przejechali po tlących się szczątkach bramy, znikając w mroku nocy. Zatrzymali się mniej więcej w połowie drogi do miejsca spotkania z Raihnąi Massoufem, by dać wytchnąć koniom i posłuchać, czy nikt za nimi nie jedzie. Conan nie słyszał nic, a Illyana wcale nie była tym zaskoczona. — Niewiele koni nie ucierpi, jeśli nawet ludzie Achmaia szybko wyprowadzą je ze stajni. Jeszcze mniej będzie w stanie ruszyć za nami. — Nie będą mnie ścigać? — spytała Dessa na poły z przerażeniem, na poły z ulgą. — Bez wierzchowców i bez swego dowódcy, który śpi tak mocno, że nie obudziłoby go trzęsienie ziemi? To są ludzie, nie czarodzieje! — rzucił Conan. — Ona jest czarodziejką — rzekła Dessa, wskazując na Illyanę. — A ty jesteś jakimś żołnierzem. Dlaczego porwaliście mnie z warowni? — Mówiliśmy już. Wracamy do twojego narzeczonego. Illyana zaczęła wyciągać ubranie z torby przy siodle. Jechała nago przez całą drogę z warowni, nie zwracając uwagi na nocny chłód. Dessa nie była tak wytrzymała. Wzięła ubranie od Illyany, lecz cisnęła je, jakby parzyło. — O co chodzi? — ryknął Conan. — Nie założę jej ubrania. Może być przesiąknięte jej magią. — Więc załóż moje — zaproponował Conan. Jego tunika sięgała jej do kolan i mniej więcej zakrywała ciało. — Pewnie powinnam wam podziękować — powiedziała w końcu Dessa. — Ale… nie przyszło wam do głowy, że może wolałabym tam zostać? Wzrok Conana i Illyany spotkał się. Pierwsza odezwała się czarodziejka. — Desso, Massouf cię kocha. W każdym razie tak twierdzi — dodała. — To, co on twierdzi i co robi, to dwie różne rzeczy, proszę pani. Jego prawdziwą miłością jest złoto. To dlatego został niewolnikiem. Nawet gdyby udało mu się to, co planował, nie byłby w stanie dać mi połowy tego, co ofiarował mi Achmai i jego ludzie. Było mi lepiej nawet w „Trzech Monetach”, na Mitrę! Spojrzała na Conana błagalnym wzrokiem. — Kapitanie, gdybym dostała coś, by ochronić stopy, nie kłopotałabym was już więcej. Sama mogłabym pójść z powrotem do… — Na Croma! — Głos wystrzelił z gardła Conana, jak piorun z Kamienia Kurag. Obie kobiety wzdrygnęły się. Conan nabrał powietrza w płuca. — Desso, przyrzekliśmy, że sprowadzimy cię do Massoufa. Mamy u niego pewien dług. Bogowie nie lubią, gdy nie spłaca się długów. Dessa otworzyła usta, ale spojrzenie Conana powstrzymało ją przed odezwaniem się. — Poza tym, nie będziesz mile widziana w warowni — ciągnął Conan. — Nie będą pewni, że nie chciałaś uciec. Będziesz zajmować się myciem garów, a tobą pomocnicy kucharza, jeśli tam wrócisz. Dessa wciąż nie była przekonana. — Jeżeli nie lękasz się bogów, ani ludzi Achmaia, może powinnaś lękać się mnie — rzekł Conan. — Desso, jeśli zrobisz choć jeden krok w stronę warowni, będziesz musiała stać podczas spotkania z Massoufem. Sprawię, że nie będziesz w stanie usiąść! Wysyłając w myślach wszystkie kobiety na drugi koniec świata, Conan zabrał butle na wodę i ruszył szukać jakiegoś źródła. X Wyruszyli o świcie, wedle iranistańskiego czasu — kiedy można już było odróżnić konia jasnej maści od ciemnego. Przez pewien czas Conan i Raihna prowadzili swoje wierzchowce, by nie męczyły się zbytnio stąpając po kamienistym podłożu. Przy dwu wynajętych wierzchowcach dla Dessy i Massoufa, nikt nie musiał iść piechotą. Brak umiejętności jeździeckich to zupełnie inna sprawa. Dessa siedziała w siodle niczym wór zboża, Massouf radził sobie niewiele lepiej. Gdyby zaszła konieczność szybkiej ucieczki, Conan i Raihna musieliby wziąć dwójkę żałosnych jeźdźców na swoje wierzchowce. Jak na razie nie widać było żadnych oznak pościgu i Conan wolał, by to trwało jak najdłużej. Trzymali się z dala od głównych dróg i, o ile tylko się dało, od górskich szlaków. Świadkami ich przejścia były jedynie owce i nagie stoki gór, a z ludzi przypadkowo napotkany pasterz i jakiś pustelnik. — Mieszkańcy tych gór to bardzo małomówni ludzie — odezwał się Conan. — No, złoto lub tortury potrafiłyby otworzyć im usta, jak każdemu. Ale to zajęłoby trochę czasu. Zresztą torturowanie wolnych Turańczyków to dla Achmaia świetny sposób, by narazić się na wrogość władców w Aghrapur. — Zwierzęta z ich stad potrafią dostrzec dokładnie to samo, co ich pasterze — zaznaczyła Illyana. — Wszystkie owce i kozy, jakie widziałem, były jeszcze mniej rozmowne niż pasterze — odparł Conan z uśmieszkiem. Był prze piękny poranek i, choć zmęczony, Conan miał świetny humor. Dobrze rozegrana walka, zakończona efektownym zwycięstwem zawsze tak go nastrajała. — Są sposoby, by sprawić, że nawet niemy przemówi — rzuciła ponuro Illyana. — Jakie? — zaśmiał się Conan. — Już widzę, jak Achmai wrzeszczy na barana: „Kto tędy wczoraj przechodził? Odpowiadaj, albo upiekę cię na obiad!” Nie sądzę, by otrzymał odpowiedź. — Nie, nie w taki sposób. Conanowi zrzedła nieco mina. — Czy są czary na to, żeby zwierzęta przemówiły? — Żeby dowiedzieć się, co widziały — tak. — Czy Achmai włada nimi? — Górski poranek nagle zdał mu się tak chłodny, jak cymmeryjska jesień. — Ani on, ani nikt, kto mu służy, nie zna magii. Ale jeśli Achmai wystarczająco mocno pragnie zemsty i słyszał o Eremiusie… Mistrz kamienia zna wszystkie te zaklęcia. Możliwe nawet, że nauczył się rzucać je na odległość. Lata minęły od naszego spotkania. Nie mogę być pewna, że wiem o wszystkim, co potrafi. Zmusiła się do uśmiechu. — Jest przynajmniej jedna pociecha. On też nie może mieć pewności, że wie o wszystkich moich umiejętnościach. A nie spędziłam tych lat na bezczynności i próżnowaniu. Jej uśmiech pojaśniał. — Wydaje mi się, Conanie, że coraz bardziej interesuje cię magia. Czy chcesz, żeby stała się częścią twojego życia? — Może, jeżeli nie dane mi żyć bez niej — jęknął Conan. — Oczywiście, dzień i noc mógłbym żyć z magią taką jak ta, której używałaś tańcząc… Zastanawiam się, czy twój cały plan nie wziął się stąd, że chciałaś ukazać się taka, jak… Uśmiech zniknął z jej twarzy, w jego miejsce pojawił się rumieniec. Zwolniła, by zostać w tyle i dalej jechać w towarzystwie Dessy i Massoufa. Conan pośpieszył konia i zrównał się z Raihna, mrucząc pod nosem coś niezbyt pochlebnego o kobietach, które ani nie są niewinne, ani zepsute. — To był kiepski żart — orzekła Raihna, kiedy Cymmerianin zamilkł. — Dowiem się czemu, czy muszę zgadywać? — Dowiesz się, jeśli Illyana zechce ci to powiedzieć. Inaczej nie. To nie mój sekret, bym mogła go wyjawiać. — Gdy nie mówisz mi wszystkiego, co powinienem wiedzieć, to tak jakbyś wysłała mnie ślepego, bym walczył. — Och, Conanie. Co to, to nie. W najgorszym razie tylko z jednym ślepym okiem. — To niezbyt honorowo, jeśli mam walczyć z kimś, kto ma bystre oboje. A może Mistrz Barathres nie uczył cię tego? Jeśli nie, powinnaś wrócić do Bossonii i odebrać pieniądze, jakie mu zapłaciłaś, zanim… Raihna zamachnęła się w stronę jego policzka tak szybko, że nie zdołał złapać jej ręki. Ale zdołał zablokować cios, po czym przytrzymał ramię kobiety tuż nad łokciem. — Następny żart nie na miejscu? — Puszczaj, niech cię licho! — Tylu mężczyzn i kobiet przeklinało mnie już, a mam się lepiej niż oni wszyscy. Dojrzał łzy w jej oczach. Puścił ją i oddalił się na bezpieczną odległość. Dziewczyna ściągnęła cugle i została tak w milczeniu, popłakując. Wreszcie otarła oczy, westchnęła i ponownie spojrzała na Conana. — Wybacz mi, Conanie. To naprawdę był okrutny żart, ale nie mogłeś o tym wiedzieć. Zostałam wygnana z Bossonii. Nie mam domu, z wyjątkiem tych miejsc, do których zaprowadzi mnie Illyana. Ona albo ktoś gorszy. Jestem jej winna dyskrecję i może jeszcze coś więcej. Powiedz mi, mój cymmeryjski przyjacielu, jak byś zareagował na żart, że główny kapitan Khadjar jest opłacany przez lorda Houmę? Conan poczuł, jak krew napływa mu do twarzy. Raihna zaśmiała się, wskazując na jego zaciśniętą pięść, którą uniósł w nieświadomym odruchu. — Teraz rozumiesz. Zawdzięczam Illyanie tak samo wiele, a może więcej, niż ty Khadjarowi. Trzymajmy się starego bossońskiego powiedzenia: „Jeśli ty nie spalisz mi siana, moje bydło nie zabrudzi twej studni”. Rozejm? Conan znów zbliżył się do niej na swoim koniu i otoczył ramieniem. Przytuliła się do niego na moment. — Rozejm. W wąwozie umilkł ostatni rozpaczliwy ryk. Tym samym zginął ostatni pasterz, który tam wypasał bydło. Nawet mistrz Eremius słyszał jedynie odgłosy rozdzierania, łamania i pożerania, gdy Przemienieńcy szarpali swoje ofiary. Niekiedy docierały do niego ryki i skowyt, gdy jego podopieczni sprzeczali się o jakiś smakowity kęs. Nie obawiał się, że sprzeczki skończą się krwawą bójką. Przemienieńcy nie byli zdyscyplinowaną armią, ale starsi spośród nich mieli swoje sposoby, by utrzymać porządek. Czasem, przez te sposoby, liczebność armii zmniejszała się o jednego czy dwóch żołnierzy. Ale nie była to aż tak wielka strata. Tego dnia nie wydarzyło się nic podobnego. Przemienieńcy ucztowali. Mieli też świadomość jeszcze wspanialszej uczty czekającej ich tej nocy, kiedy to będą mogli rozdzierać ludzkie ciało i posmakować w przerażeniu swych ofiar. Kapitan Nasro wdrapał się do Eremiusa i przyklęknął. — Mistrzu, strumień u wylotu wąwozu jest zanieczyszczony coraz mocniej. Krew i fetor sprawiają, że woda nie nadaje się do picia. — To nie ma żadnego znaczenia dla Przemienieńców. A może o tym zapomniałeś? — Nie, wiem o tym, Mistrzu. — Przełknął ślinę, na jego czole pojawił się pot. — Ale… jeśli wolno… wiem też, że… nasi ludzie, ci nie przemienieni… oni potrzebują czystej wody. — Więc niech idą w górę strumienia i tam się napiją! — parsknął Eremius. Siła jego gniewu uniosła laskę nad ziemię i nadając jej ruch wirowy skierowała ją ku głowie kapitana. Laska zbliżyła się tak blisko twarzy mężczyzny, że ten wzdrygnął się, po chwili Eremius pacnął nią Nasro lekko w policzek. — Myśl człowieku. Czy pozwoliłbym, by twoi ludzie byli spragnieni? Zostawiłem wam chyba dość rozumu, byście potrafili znaleźć pożywienie i wodę. Idź, użyj tego rozumu, a mi daj spokój! Nasro wzdrygnął się po raz drugi, skłonił się i wycofał. Sam na sam z myślami i zgiełkiem czynionym przez ucztujących Przemienieńców, Eremius usiadł, kładąc laskę na kolanach. Szkoda, że nie mógł liczyć na to, że kapitan i wszyscy jego ludzie zginą tej nocy w bitwie z wieśniakami. Wieśniacy raczej nie stawią większego oporu. Zresztą nadal potrzebował Nasry i bandy jego półgłówków. Jedynie posiadając obydwa Kamienie będzie mógł doznać radości pozbywając się tych ludzi. To miał być najprzyjemniejszy dzień. Podobnie jak ten, gdy sprawi, że Przemienieńcy będą zdolni się rozmnażać tak jak ludzie czy zwierzęta. Przemienieni i dowodzeni dzięki mocom jednego tylko Kamienia, byli bezpłodni. Gdy Eremius będzie miał dwa Kamienie, wszystko ulegnie zmianie. Będzie mógł zaciągnąć w swej szeregi kobiety, a one urodzą następnych Przemienieńców. Podobno dzieci tych, którzy zostali przemienieni za pomocą obu Kamieni, miały dorastać do pełni swych sił w jeden rok. Eremius wierzył w to od początku. Jeśli była to prawda, miałby co zaoferować swym sprzymierzeńcom. Oczywiście z pomocą Illyany lub przynajmniej jej Kamienia mógł się o tym przekonać i zaoferować ów dar innym już dziesięć lat temu! Starał się nie zaprzątać sobie tym głowy. Zbliżał się dzień otwartej walki, a wraz z nim od dawna wyczekiwane zwycięstwo. Ale natarczywa myśl o tamtych odległych czasach nie opuszczała go, przyczaiła się jak powarkujący pies, gotowa zepsuć mu nawet najjaśniejszy dzień. — Strumień jest pełen krwi! — Demony go przeklęły! — Kto ściągnął na nas ich gniew? — Znaleźć go! Słysząc ostatnie słowa Bora wyrwał naprzód. Chciał dotrzeć do strumienia nim tłum uzna, że to on jest winien i zacznie go ścigać. Wrzawa rosła. Bora nigdy w życiu nie biegł tak szybko, nie licząc ucieczki przed demonami z gór. Zostawił wioskę za sobą i przedarł się przez tłum. Nim ktokolwiek spostrzegł jego przybycie, był już na brzegu strumienia. Zatrzymał się, spoglądając w dół na wodę, zazwyczaj tak spokojną i czystą, jak oczy jego siostry Carai. Teraz woda była wściekle czerwona. Kawałki padliny pokrywały jej powierzchnię, a w nozdrza Bory uderzył diabelski odór. Mieszkańcy wioski rozstąpili się wokół niego. Czy bali się go, czy też powodem tego był ów smród? Zaśmiał się, po czym z trudem przełknął ślinę z obawy, że jeśli zacznie się teraz śmiać, nie będzie mógł przestać. Wstrzymując oddech, przyklęknął i ujął kawałek pływającego ścierwa. Uśmiechnął się. — Teraz wiemy, co się stało z bydłem Pereka! — krzyknął. — Musiało wpaść do wody w wąwozie w górze strumienia. Perek ma pecha. — My też! — zawołał ktoś. — Wszyscy będziemy pić ze studzien, aż woda znów będzie czysta? — A co innego zrobić? — zapytał Bora, wzruszając ramionami. Rozsądne pytanie sprawiło, że niektórzy pokiwali głowami przytakując Borze. Inni nie przestawali się martwić. — Co jeśli bydło nie zdechło naturalną śmiercią… jeśli to coś wbrew naturze? — odezwał się jeden z mieszkańców. Nikt nie śmiał wymówić słowa „demony”, jak gdyby mogli je nim przywołać. — Czy woda w ogóle kiedyś się oczyści? — Jeżeli coś… wbrew naturze… przyczyniło się do tego, woda nam to pokaże — rzekł Bora. Musiał złapać głęboki oddech, by mieć pewność, że zdoła wymówić następne słowa spokojnym głosem. — Wejdę do wody. Jeśli wyjdę z niej cały, nie musimy obawiać się niczego więcej, niż gnijącego bydła. To, co powiedział, wywołało zarówno okrzyki aprobaty, jak i protesty. Po sprzeczce pomiędzy podzielonymi na dwie grupy wieśniakami wybuchła bójka. Bora zignorował to wszystko i począł się rozbierać. Jeśliby choć trochę zwlekał, mógłby stracić odwagę i nie uczynić tego co zmierzał. Woda była chłodna jak zawsze, poczuł ukłucia zimna najpierw na stopach, a w końcu na piersi. Nie zamierzał zanurzać głowy w brudnej wodzie. Chłopak pozostał w wodzie, aż drętwiejące kończyny przestały odczuwać zimno. Tłum tkwił na brzegu milczący jak mgła w dolinie demonów. Bora wytrzymał jeszcze moment. Gdy zaczął tracić czucie w palcach stóp i dłoni, skierował się do brzegu. Potrzebował czyjejś pomocy, by wygramolić się z wody, a tu ruszyło ku niemu dość mieszkańców wioski, by wyciągnąć na brzeg tuzin mężczyzn. Inni przynieśli ręczniki. Otoczyli go, wycierając go i rozcierając skórę, aż z fioletowej znów zrobiła się różowa, a zęby przestały szczękać. Ze spojrzeniem, jakie rzadko u niej widywał, niosąc kubek gorącego mleka zaprawionego winem i korzeniami, nadeszła Caraya. Jednak jej słowa nie były mniej cięte niż zazwyczaj. — Bora, to była zwykła głupota! Co by się z nami stało, gdyby zabrały cię demony? — Wiedziałem, że tam nie ma demonów. Ale nie mógłbym prosić, by mi uwierzyli, dopóki tego nie dowiodłem. W przeciwnym razie… co by się z wami stało, gdyby wszyscy myśleli, że to ja sprowadziłem demony i ukamienowali mnie! — Nie odważyliby się! — Gdyby jej oczy potrafiły miotać pioruny, połowa zgromadzonych padłaby od nich trupem. — Carayo, ludzie w strachu ważą się na wszystko, jeśli to pozwoli im odegnać strach. — To była jedna z mądrości Ivrama. Był dobry moment, by ją wykorzystać. Następna miłosierna dusza przyniosła naczynie z gorącą wodą i gąbkę. Bora otarł się dokładnie z brudu i ubrał się. Tłum wciąż go otaczał, wielu gapiło się na niego jak na boga, który zstąpił z niebios. Złość nadała jego słowom ostry ton. — Czy nie powinniśmy wziąć się do roboty? Musimy przynajmniej przynieść wodę z Winterhome, bo może nie wystarczyć tej w naszych studniach. Na pewno podzielą się z nami, jeśli poprosimy. Ale nic nie uzyskamy, jeśli będziemy sterczeć tu gapiąc się na siebie, aż ptaki uwiją gniazda w naszych ustach! Bora przestraszył się, że powiedział za dużo. Kim on był, mając szesnaście lat, by rozkazywać ludziom dość starym, by mogli być jego dziadkami? Jednakże spotkał się z uznaniem, a kilku mężczyzn powiedziało, że pójdzie do drugiej wioski z wieścią. Odmówił wyznaczenia posłańca. Wziął jeden z ręczników, zanurzył w strumieniu, następnie wyżął i owiązał sobie wokół lewej ręki. — Zaniosę to do Ivrama — oznajmił, unosząc rękę. — Demony okazały się zbyt słabe, by mnie zranić, więc nie ma się czego obawiać. Musimy dowiedzieć się wielu rzeczy, a Ivram nam powie, jak to zrobić. Bora miał nadzieję, że się nie myli. Kapłan znał podobno wiele sekretów tajemnej wiedzy, choć nie był prawdziwym czarownikiem. Ale mogło być i tak, że Ivram nie będzie potrafił znaleźć odpowiedzi na najpilniejsze pytania. Jak blisko były demony? Wysłać ludzi, by je odnaleźli, byłoby zbrodnią. Czekać i pozwolić im uderzyć, gdy zechcą, byłoby głupotą. Co jeszcze można było zrobić? Bora nie wiedział, ale Ivram mógł przynajmniej mu pomóc to ukryć. Poza tym Ivram i Maryam byli jedynymi ludźmi w całej wiosce, przed którymi Bora mógł przyznać się, że jest przerażony. Było już grubo popołudniu. Conan uznał, że bezpieczniej będzie opuścić wzgórza i udać się do następnego miasta. Wolałby wprawdzie podążyć od razu do garnizonów w forcie Zheman, ale to oznaczałoby podróż nocą. W dodatku Dessa i Massouf byli u kresu sił. — Daliby radę jechać dalej, gdyby nie spędzili tyle czasu na kłótni — odezwał się Conan do Raihny. — Ja nie przerzucę tej młodej damy przez kolano, by ją uspokoić, ale modlę się, by Massouf uczynił to, i to szybko. Niech się zlituje nad nami, jeśli nie nad sobą! — Bardzo wątpię, by się na to zdobył — powiedziała Raihna. — Wygląda teraz jak człowiek, który nie jest pewien, czy chce, by spełniło się jego marzenie. — Jeżeli nie wie, czego chce, to z Dessą pasują do siebie wspaniale — jęknął Conan. — Nawet opłacę ich ślub, jeśli nie mają krewnych. Zrobię wszystko, bym nie musiał ciągnąć tych ofiar w góry! Nie przejmując się zdaniem Conana, znów połączeni kochankowie kłócili się nadal, kiedy cała kompania wjeżdżała do Haruk. Umilkli, gdy Conan znalazł gospodę z pokojami o solidnych ścianach, tylnym wyjściem i dobrym winem. Ich sprzeczka rozgorzała na nowo, po stwierdzeniu Illyany, że będą razem dzielić pokój. — Ja nie! — rzuciła po prostu Dessa. — Nie dotknę cię, Dessa — powiedział Massouf. Wydawał się całkowicie skruszony. — Nie obawiaj się. — Obawiać się! Ciebie? Obawiałabym się prawdziwego mężczyzny, ale… Spojrzenia Illyany, Raihny i Conana uciszyły ją, ale nie na długo. Rumieniec gniewu zalał twarz Massoufa, jego głos drżał. — Nie jestem dość męski dla ciebie? A kim ty jesteś, Dessa? Czy w sercu prostytutki… Policzek, jaki wymierzyła Dessa, powaliłby Massoufa na podłogę, gdyby Conan nie stanął między nimi. Położył jedną rękę na ustach Dessy, drugą otworzył drzwi do ich pokoju. Chwycił ją za kołnierz i cisnął zgrabnie na łóżko. — Massouf — rzekł Conan z wymyślną kurtuazją. — Czy byłbyś łaskaw wejść do pokoju? Czy wolisz przez pewien czas udawać ptaka? Massouf zaklął pod nosem, ale wszedł. Conan kopniakiem wrzucił do środka bagaże pary, po czym zatrzasnął drzwi i zamknął je od zewnątrz. — Proszę — rzuciła Illyana. Wyciągnęła ku niemu kielich wina. Conan opróżnił go nie odrywając ust. — Wielkie dzięki — rzekł ocierając wargi. Nie dodał już, że dobrze wiedziała, czego trzeba mężczyźnie. Także żarty najwyraźniej drażniły jakąś starą, głęboką ranę. Jeśli nie mógł ofiarować jej pięknych wspomnień, mógł przynajmniej nie rozdrapywać tych ran. — Nie wiem, czy będą mieli spokojną noc — powiedziała Raihna. — Ale ja zamierzam taką mieć. — Objęła Conana w pasie. — Jeśli to spokoju szukasz, Raihno, możliwe, że będziesz musiała nań chwilę poczekać. — Och, mam nadzieję. Długą, długą chwilę. — Sposób, w jaki naśladowała młodą, opętaną żądzą dziewczynę, był tak zabawny, że nawet Illyana wybuchła śmiechem. — Jeśli jesteś taka gorąca, kobieto — odparł Conan — zobaczmy, co mają w tej gospodzie na obiad. Czy to człowiek, czy to koń, nie można na nim zajechać daleko, gdy ma pusty żołądek! XI Gdzieś nieopodal rozlegały się kobiece krzyki. W rozkosznych objęciach Raihny, Conan nie chciał zaprzątać tym swej uwagi. Przeszło mu jedynie przez myśl, że w końcu Dessa i Massouf wzięli się za łby. Zdaniem Conana, Dessa mogła się świetnie zatroszczyć o siebie sama, bez pomocy ludzi, którzy mieli na głowie ważniejsze sprawy… Krzyki natężały się. Raihna wyprężyła się, lecz nie była to namiętność. Spojrzała na drzwi. — Kobieto…! — rzucił Conan. — Nie. To… Illyana. Cierpi albo jest przerażona. Raihna wyskoczyła z łóżka i rzuciła się do drzwi. Przystanęła tylko po to, by schwycić swój miecz i sztylet. Conan ruszył jej śladem podobnie jak ona — nagi. Przed drzwiami Illyany stali Dessa i Massouf. Dziewczyna nic na sobie nie miała, jak Conan i Raihna, lecz była nie uzbrojona. Massouf owinął się kocem w pasie. Gdy Conan podszedł do nich, wrzaski ustały. — Nie stójcie tak! — powiedział. — Próbowaliśmy otworzyć drzwi — oświadczył Massouf. — Są zaryglowane od wewnątrz, albo trzyma je zaklęcie. — Mówił spokojnym głosem, choć wzrokiem błądził po ciele Raihny. Dzięki bogom chłopak nie jest tak zadurzony w Dessie, by nie dostrzegać innych kobiet! Zza drzwi pokoju Illyany dochodziło kwilenie kogoś, kto cierpi z bólu lub przerażenia, i stara się to ukryć. — Zróbcie mi miejsce! — rzucił Conan. — Massouf, zobacz czy właściciel gospody nie wezwał jeszcze straży! Conan cofnął się na tyle, na ile pozwalał mu korytarz. Skoczył przed siebie, niczym lawina pędząca po zboczu góry. Rygiel zrobiono tak, by stawiał opór normalnym ludziom, a nie człowiekowi postury Conana. Belka trzasnęła jak krucha gałązka i drzwi rozwarły się na oścież. Conan wpadł do pokoju niemalże potykając się o Illyanę, która klęczała przy łóżku. Zaciskała pościel w obu dłoniach, a róg koca wepchnęła sobie w usta. Miała na sobie jedynie pierścień na lewej ręce z zamocowanym Kamieniem Kurag. Oczy Conana poraziła szmaragdowa poświata bijąca od Kamienia. — Nie dotykaj jej! — ostrzegła Raihna. — Jej potrzebny jest sen! — Skrzywdzisz ją, zamiast pomóc, jeśli ją teraz ruszysz! Conan zawahał się, rozdarty pomiędzy chęcią niesienia pomocy cierpiącemu a posłuchania Raihny. Illyana przesądziła sprawę omdlewając. Gdy upadła bez zmysłów, poświata Kamienia zgasła. Raihna klęknęła przy swojej pani, wsłuchując się w jej oddech i bicie serca. Conan stanął na straży przy drzwiach, podczas gdy Dessa ściągnęła koce z łóżka, by mogli się jakoś okryć. — Masz głowę na karku, dziewczyno — powiedziała do niej Raihna z pewną niechęcią. — Myślisz, że tępak mógłby żyć tak jak ja? — Nie — odparł Conan, śmiejąc się cierpko. Jeśli Dessa naprawdę chciała królować w jakiejś tawernie, najlepszym pomysłem było posłać ją do Pyli. W Aghrapur żaden przyjaciel Pyli nie miał wielu wrogów. Jeśli tym przyjacielem była kobieta, mogła liczyć na dobry start w tawernach. W tym momencie wrócił Massouf. Właściciel i jego dwóch muskularnych służących przyszło razem z nim, albo za nim. Conan pokazał im stal. Zatrzymali się, gdy Massouf wbiegł do pokoju. — Co to za hałasy?! — ryknął właściciel. Przyjrzał się ludziom odzianym na poczekaniu w koce i Illyanie, która nie miała na sobie nic. — Musicie wiedzieć, że prowadzę spokojny dom. Jeśli chcecie kobiety… — Idź zabawić się ze swoimi kobietami, tego chcemy. Moja pani miała koszmarny sen. Jest wdową, a jej mąż zginął w okrutny sposób. Gospodarz wyglądał na uspokojonego. Odwracał się, gdy nagle Illyana zaczęła mamrotać. — Przemienieńcy. Już teraz… nie ma nadziei… by ich powstrzymać. Spróbuj… osłabić… ich moc. Spróbuj… wszyscy… zgubieni… — Czarna magia! — wrzasnął jeden ze służących. Popędził w dół po schodach. Jego towarzysz ruszył za nim. Raihna podbiegła do swej pani, upuszczając w pośpiechu swój koc. Właściciel gospody pozostał w miejscu, szczęka mu opadła — czy na widok Raihny czy na myśl o czarnej magii, tego Conan nie wiedział. — Straże! — sapnął wreszcie mężczyzna. — Zawołam straże. Jeśli nie przybędą, postawię na nogi całe miasto. Nie będzie żadnych czarów pod moim dachem. Nie, nie, na wszystkich bogów… — Idź obudź miasto i oby ci to wyszło na dobre! — Raihna krzyknęła. Jej miecz niemal odciął gospodarzowi nos. Mężczyzna zrobił krok w tył stając na krawędzi schodów i runąłby z nich, gdyby Conan nie chwycił go za ramię. — Zrozum, przyjacielu — powiedział Cymmerianin. Najchętniej zrzuciłby mężczyznę po schodach w ślad za jego sługami, ale została pewna szansa na pokojowe załatwienie sprawy. — Moja pani włada pewną magią. To prawda. Potrafi też wyczuć czary rzucane przez kogoś innego. Te, które wyczuła, są bardzo starą złą magią. Pozwól jej tu zostać, a być może ona ochroni ciebie! Gospodarz zmarszczył czoło, ale jego oblicze nie było już takie przerażone. Gdy Conan go puścił, zszedł w dół po schodach, nie próbując uciekać. — Może zyskałem dla nas trochę czasu — rzekł Conan. — A może wcale nie. Ci głupi słudzy ściągną tu całe miasto zanim zdążysz swą magią zagotować wodę w kubku! — Muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy — powiedziała Illyana, potrząsając głową. — Horror się zaczął i za wszelką cenę powinnam go powstrzymać. — Jeśli to nie jest zbyt blisko… — zaczął Conan. — To bez znaczenia — przerwała mu Illyana, stając na nogi z postawą godną królowej. — Kiedy uciekłam Eremiusowi, przysięgłam walczyć z nim, gdy tylko będę miała na to najmniejszą szansę. Teraz mam więcej niż szansę, jeśli dacie mi czas, ty i Raihna. Najwyraźniej podjęła już decyzję, a Raihna zostanie przy niej by walczyć i zginąć jeśli będzie trzeba, niezależnie od tego, co uczyni Conan. Klamka zapadła. — Jak sobie życzysz — rzekł Conan. — Rób co trzeba, a ja i Raihna spakujemy to, czego nie możemy tu zostawić. Desso, ty i Massouf nie musicie iść z nami. Wątpię, by obwiniano was za to wszystko… — Zanim to zaszło, możliwe, że nie — odrzekła Dessa. — Ale jak powiedziałeś zeszłej nocy: teraz jest za późno. Będę uznana za winną, czy na to zasłużyłam, czy nie. — Uśmiechnęła się przewrót — i nie, po czym pokazała Conanowi język. Wraz z łagodnym, nocnym wiatrem dochodził do Eremiusa fetor padliny oraz porykiwanie i odgłosy stąpania Przemienieńców. Słuch wyostrzony przez magię mówił mu, że byli już blisko strażników strzegących wioski. Strażnicy nie mieli przed sobą długiego życia. Z pewnością nie da się ich uśmiercić po cichu, ale to nie miało znaczenia. Co więcej, ich agonia wywoła pierwsze oznaki przerażenia u mieszkańców. To wystarczy, i Eremius nie będzie musiał… Dzikie końskie rżenie rozdarło ciszę nocy. Przemienieńcy zawyli tryumfalnie. Rozległ się przepełniony przerażeniem krzyk jakiegoś człowieka. — Demony! Demony! Przyszły po nas! Uciekać, uciekać… yaaagggh! — zarzęził, gdy rozszarpywały go wściekłe pazury i kły. Na twarzy Eremiusa pojawił się grymas niezadowolenia. Czyżby wioska wystawiła strażników na koniach? A może Przemienieńcy wpadli na kogoś, kto przejeżdżał tędy przypadkowo? Po raz kolejny Eremius przyrzekł, że sam strzegłby dziewictwa Illyany, byleby tylko mieć w swoich szeregach jakiegoś dobrego oficera! Przynajmniej nie potrzebował rady oficera, by zorientować się, że wieś została ostrzeżona zbyt wcześnie. Mieszkańcy będą mieli więcej czasu na ucieczkę. Przemienieńcy mogli ścigać ich jedynie dotąd, dokąd pozostawali pod wpływem magii Eremiusa. Wieś, tocząca w panice rozpaczliwą walkę, byłaby znaczącym symbolem dla niedoszłych sprzymierzeńców. Wieś zrównana z ziemią, stanowiłaby symbol jeszcze wymowniejszy. Eremius uniósł swoją laskę. Na tę noc umieścił Kamień na jej końcu. Był przymocowany za pomocą srebrnego pierścienia i kunsztownie splecionych pasemek włosów Illyany. Eremius dowiódł wielokrotnie, że Kamień nie był na stałe związany z pierścieniem. Od dawna znał zaklęcia na usuwanie i ponowne umieszczanie go w pierścieniu, ale tej nocy po raz pierwszy wyjął go, by zrobić coś ważnego. Zaczął śpiewać, wzywając wszystkich znanych mu czarowników starożytnej Atlantydy. To była długa lista imion. Potem wezwał atlantydzkich bogów i demonów, których było równie wiele. Pewnego dnia otrzyma wyraźny znak od tego, kto wykonał lub znalazł Kamienie, i tego, co go wywierał. Możliwe, że stanie się to zanim drugi Kamień trafi do rąk Eremiusa. Dotychczas czarownik zdawał sobie sprawę, że ta inwokacja niezwykle go wyczerpuje i że mógłby popełnić błąd rzucając zaklęcie zbyt słabe… lub zbyt silne. — Chyar, Esporn, Boker… Jeszcze raz i jeszcze raz, więcej niż dwie dziesiątki potężnych imion. Gdy śpiewał, kierował swą laskę z Kamieniem na przemian w lewo i w prawo. Po jego obu stronach przestrzeń rozjarzyła się szmaragdowym światłem. Zaklęcie Oczu Hahra zwykle potrafiło ujarzmić tuzin mężczyzn. Wzmocnione, mogło sparaliżować wszystkich mieszkańców wsi tak, że gdy Przemienieńcy rzucą się na nich, staną się równie ruchliwi jak kamienie ich domostw. — Boker, Idas, Gezaas, Ayrgulf… Ayrgulf nie był Atlantydą, ale miał swój udział w dziejach Kamieni. Historia, nie legenda, wspomina go jako pierwszego vanirskiego wodza, który je posiadł. Głosi też, lecz w tym już jest więcej legendy, co go spotkało, gdy za sprawą Kamieni jego sny nawiedziła moc, a on z braku właściwego kunsztu nie potrafił jej kontrolować. Eremiusa, Mistrza Kamieni, zarówno historia, jak i legenda będą wspominać zupełnie inaczej. Po obu jego stronach, owalne, zielone plamy światła zaczęły przybierać kształt oczu. Bora widział, jak powstają te oczy, gdy wybiegał z domu Ivrama. Kiedy dotarł do szczytu ścieżki prowadzącej w dół, zdawały się spoglądać prosto na niego. Jego nogi jakby same wiedziały, co robić — zawrócić i uciekać. To byłoby proste, znacznie prostsze niż zejście po ścieżce do skazanej na zagładę wioski i śmierć z rak demonów czających się za tymi oczyma. Ale co by o nim powiedzieli ludzie? Co sam by o sobie myślał? Bora nigdy nie dowiedział się tyle o naturze odwagi, co teraz. Nie oznaczała jedynie uwolnienia się od strachu, ale zapanowanie nad nim. Nade wszystko zaś wynikała raczej z obawy przed opinią innych, aniżeli z lęku przed tym, co się może wydarzyć. Reszta była pragnieniem, by spać spokojnie w przyszłości. Choć nie liczył na to, że zostanie mu na to dość dni i nocy, jeżeli zejdzie ścieżką do wioski. Bora zrobił kilka kroków w dół po stopniach, jakie Ivram wykuł w skale u szczytu ścieżki. Gdy jego stopy dotknęły w końcu; nagiej ziemi, uświadomił sobie, że oczy zdają się go śledzić. Co więcej, jakąś dziwną mocą ciągnęły go na dół. Nie uciekł, ponieważ czar rzucony na niego nie pozwolił mu na to! Niczym wąż hipnotyzujący ptaka, oczy zniewalały go, bezwolną ofiarę, prowadząc ku czemuś, co czekało u stóp wzgórza. Na schodach za jego plecami rozległy się kroki. Otoczyła, go chmurka szczypiącego pyłu. Drażnił mu nozdrza i usta jak pieprz. Bora skrzywił się, zasłonił twarz dłońmi, z oczu pociekły mu łzy i zaczął odruchowo kichać. — Kichaj, Bora — rozpoznał głos Ivrama. — Jeśli potrzeba ci więcej… Bora nie był w stanie mówić i dusząc się upadł na ziemię. Nie przestawał kichać, aż poczuł, że za moment nos mu odpadnie i potoczy się po schodach. Z jego oczu lały się strumienie łez, jak wtedy gdy zmarł mu dziadek. Wreszcie znów mógł kontrolować swój oddech. Odzyskał też władzę nad ciałem i wolą… — Co za zaklęcie rzuciłeś na mnie, Ivramie? — krzyknął. Krzyk pociągnął za sobą kolejną falę kaszlu. — To tylko zaklęcie ochronne związane w zayańskim proszku — odparł łagodnie Ivram. — Zaklęcie Oczu Hahra łatwo rzucić na nic nie podejrzewającą, nie chronioną osobę. Tak samo łatwo je złamać używając proszku. Gdy raz złamane, nie może zostać rzucone ponownie na tę samą osobę… — Jestem ci wdzięczny Ivramie — rzekł Bora. — Więcej niż wdzięczny. — W najgorszych koszmarach nie wyobrażał sobie, że to co zagraża wiosce może władać taką mocą. — Ale czy zdążymy pomóc wszystkim mieszkańcom? — Niecierpliwił się, by zejść na dół, obawiając się, że jeśli będzie zwlekał znów najdzie go pragnienie ucieczki. — Jest sporo proszku. Robiłem go od czasu, gdy powiedziałeś mi o demonach. — Więc daj mi go! — Cierpliwości, Bora… — Demony pożrą wszystkich cierpliwych wraz z tobą! Karmazynowym Źródłom grozi zagłada, kapłanie! Czy nie wiesz tego od swojej Mitry, ty…! — Bora, nigdy nic nie czyń pochopnie. Chciałem ci tylko powiedzieć, że wielu mieszkańców mogło spać lub nie patrzeć w stronę Oczu. Ich zaklęcie nie zwiąże. Ja także idę z tobą do wioski. My dwaj rzucający proszek… — Ivram! — wrzasnęła Maryam jak rozdzierany kot. — Jesteś za stary, by walczyć z demonami…! — Moje życie i śmierć jest w rękach Mitry, o słodka. Nikt nigdy nie jest za stary na spłacanie swego długu. Karmazynowe Źródła były naszym schronieniem przez długie lata. Jesteśmy im coś winni. — Ale… życie? — Nawet tyle. Bora usłyszał, jak Maryam z trudem przełyka ślinę. — Powinnam była to wiedzieć, a nie dyskutować z tobą. Czy tracę zdolność rozumienia mężczyzn? — Wcale nie, a z wolą Mitry będziesz miała możliwość używania jej jeszcze przez długie lata. Na razie chciałbym, żebyś spakowała nasze rzeczy na muły. Ale nie zapomnij czystego stroju w tym pośpiechu. Teraz do uszu Bory dotarło ciche westchnięcie. — Ivramie, uciekałam już w większym pośpiechu i to z miejsc, które opuszczałam o wiele chętniej. Mam spakowane torby podróżne od czasu, gdy Bora nas ostrzegł. — Niech cię Mitra ma w opiece, Maryam, i bądź ostrożna. Po tym Bora słyszał już jedynie ciszę. Pośpieszył w dół zbocza, zrozumiawszy zbyt wiele z tego pożegnania, by zachować spokój ducha. Ivram dołączył do niego w połowie drogi. Po raz pierwszy Bora widział go takiego. Dzierżył swą urzędową laskę w prawej dłoni, a u jego pasa wisiał prosty, krótki miecz. Przez ramię miał przerzucony skórzany worek z wyszytymi półszlachetnymi kamieniami podobiznami Mitry. — W tym worku jest dość proszku, by odczarować całą wieś, jeśli tylko będzie dość czasu — oświadczył Ivram. — Może będzie, jeżeli ten, co rzucił to zaklęcie, myśli, że ma go teraz mnóstwo… — Słyszałem kiedyś od Yakouba, że „jeżeli” to słowo, którego nie używa się na wojnie — odrzekł Bora. — Yakoub miał tu wiele racji — powiedział kapłan. — Ale jeśli to nie wojna, to tylko bogowie wiedzą, co. — Przyśpieszył tak, że przy całej swojej młodzieńczej energii Bora musiał się nieźle natrudzić, by dotrzymać mu kroku. Zaklęcie Oczu Hahra całkowicie pochłonęło uwagę i siły Eremiusa. Nie pilnowani, Przemienieńcy zatrzymali się na skraju osady. Kłócili się między sobą o szczątki konia i jeźdźca. Zanim owe kłótnie przerodziły się w krwawą walkę, ich mistrz znów przejął nad nimi kontrolę. Ludzie z szeregów Eremiusa zebrali się na obrzeżach wioski, by odciąć odwrót wszystkim tym, których nie związało zaklęcie Oczu. Eremius wysłał im stanowcze polecenie, by nie wkraczali do wioski. Jeśli tam wkroczycie, będziecie zdani na łaską Przemienieńców, a dobrze wiecie, jak wiele jej mają! Nagle usłyszał ryk wściekłości i bólu jednego z Przemienieńców. Odczuł wszystko to, co tamten — poczuł ból uderzenia rozpędzonego kamienia. Nie, gradu kamieni ciśniętych przez dziesiątkę mężczyzn. W Eremiusie zrodziła się wściekłość równa tej, jaką poczuł jego podopieczny. To niemożliwe, by w wiosce było aż tylu ludzi nie związanych zaklęciem Oczu! Otworzył bardziej swój umysł i wytężył mocniej zmysły. Jego słuch odebrał pierwszy znak, i jedyny, jakiego potrzebował. Na ulicach Karmazynowych Źródeł roiło się od ludzi śpieszących, by umknąć przed Przemienieńcami lub stojących w miejscu i kichających. Kto spośród tych przeklętych wieśniaków mógł znać tajemne właściwości zayańskiego proszku? Kto? Niemal wykrzyczał to słowo na głos w nieprzyjazne niebiosa. To nie miało znaczenia. Najwidoczniej intruz, który nawiedził ich w dolinie, dokonał czegoś więcej niż ucieczka. Ostrzegł tego, kto zrobił ów proszek. Karmazynowe Źródła broniły się w sposób, jakiego Eremius nie przewidział. To także nie miało znaczenia. Jeśli sądzą, że są w stanie pokonać Mistrza Kamienia, to będzie to ich ostatnia pomyłka. Myśl Eremiusa pomknęła ku mieszkańcom wioski, rachując tych, którzy byli pod wpływem zaklęcia Oczu Hahra. Było ich sporo, a mógł jeszcze zasiać wśród nich chaos, zsyłając kolejne zaklęcie. Niedostrzegalnie dla Eremiusa, który skupił się na liczeniu, pasemka włosów Illyany mocujące kamień do laski zaczęły się skręcać, stopniowo rozpalając się w poświacie rubinowego światła. XII Szmaragdowe światło pełzało wzdłuż krawędzi i szczelin drzwi prowadzących do pokoju Illyany. Światło nie dawało ciepła, lecz Conan nie mógł pozbyć się wrażenia, że stoi plecami do rozpalonego pieca. Ale wolał to niż przypatrywanie się magicznym obrzędom czarodziejki. Sam odmówiłby, nawet gdyby Illyana i Raihna nie ostrzegły go, że jest to niebezpieczny widok dla nie przywykłych do czarów oczu. — Jeśli sądzisz, że to świadczy o twym braku odwagi… — zaczęła Illyana. — To nie świadczy o mym barku odwagi. To świadczy o tym, że jestem największym głupcem w Turanie. Zajmij się lepiej swoją magią. Ja zajmę się pilnowaniem, by nikt nie przeszył cię mieczem… — Conan wykonał gest, który sprawił, że Illyana spłoniła się. Drzwi zaskrzypiały. Conan odsunął się od nich na wszelki wypadek. Gdy się cofał, na schodach pojawił się właściciel gospody, zdyszany i z czerwoną z wysiłku twarzą. — Czy twoja pani, poza wszystkim, jeszcze podpaliła mój dom? — wymamrotał. Wyglądał tak, jakby żadna odpowiedź nie była w stanie go zaskoczyć. — Z tego co wiem, nie — odparła Raihna. Ubrała się w spodnie i tunikę. Wyraz twarzy gospodarza mówił, że nie jest specjalnie zachwycony tą zmianą stroju. — Czy parszywe zaklęcie zadziałało? — Tego też nie wiem. — Niech nas Mitra i Erlik mają w opiece! Czy wiecie choć trochę, co się tu dzieje? — Tak samo dużo, jak ty. — Lub tak samo mało — dodał Conan. Właściciel miał chęć uśmiercić wszystkich wokoło, łącznie z sobą. Złapał się za resztki włosów. Na jego łysinie i twarzy lśnił pot. — No cóż, wiem, że nadciąga tu tłum, by spalić gospodę, jeśli nie uczyni tego wcześniej wasza pani! Conan i Raihna zaklęli równocześnie. Dessa dorzuciła kilka złośliwych żartów na temat odwagi niektórych mężczyzn. — Gdyby nie to, że twoi ludzie mają tyle kurażu co wszy, nikt nie dowiedziałby się o tym, co tu robimy — rzuciła oschle Raihna. — Będę przeklęta, jeśli pozwolę, by praca mojej pani poszła na marne. Jej dłoń przesunęła się w kierunku rękojeści miecza, ale Conan nie pozwolił jej go dobyć. — Nie ma powodu, by robić szkodę temu człowiekowi. On nas ostrzegł. — To nas nie uratuje, jeśli tłum otoczy gospodę nim zdołamy uciec — odpowiedziała wojowniczka. — Nie, ale nasz przyjaciel może nam pomóc. — Conan zwrócił się do gospodarza. — Wątpię, by w tej gospodzie nie było jakichś kryjówek czy sekretnych wyjść. Powstrzymaj tłum, aż Illyana skończy to, co ma do zrobienia, pozwól nam użyć sekretnego wyjścia, a sprawimy, że będzie wyglądało jakbyśmy trzymali cię siłą. Jeśli pomyślą, że się nas bałeś… — Oni pomyślą, co zechcą — burknął mężczyzna. — Nie wiem, czemu to robię. Naprawdę nie wiem. — Bo jesteś na tyle dzielny, by nie zdradzić swych gości, albo na tyle tchórzliwy, by nie ryzykować poderżniętego gardła — powiedziała Raihna. — Nie dbam o to. Ruszaj na dół i rób swoje, a my skończymy, co skończyć musimy! — Tak, i przygotuj nieco jadła — dodał Conan. — Zimne mięso, chleb, ser — podróżny wikt. — Zrobię, co w mojej mocy — odparł gospodarz, wzruszając ramionami. — Jeśli tylko nie uciekli wszyscy kucharze! Wewnątrz domu dziecko wrzeszczało jak opętane. Bora naparł na drzwi, ale okazało się, że nie da im rady. — Do mnie! Zakar, spróbuj swoim toporem! Miejscowy drwal był jednym z pierwszych odczarowanych przez Borę za pomocą proszku. Umysł miał już trzeźwy i całkowicie kontrolował swoje ciało. Nadbiegł, zamachując się toporem, jak gdyby zamierzał rozwalić cały dom, a nie tylko drzwi. Kilka uderzeń roztrzaskało wejście. Bora i Zakar wskoczyli do środka. Bora pochwycił porzuconą małą dziewczynkę, całą i zdrową, ale skrajnie przerażoną. Wracając do wyjścia zauważył kosz pełen chleba i wędzonego koziego mięsa, o którym podobnie jak o dziecku, rodzina musiała zapomnieć w panice. — Zakar, weźmiemy i to. Bogowie tylko wiedzą, gdzie zjemy następny obiad. — Chyba nie na tym świecie — odparł Zakar, opierając topór na ramieniu. — Ale nie pójdę tam sam, ponieważ muszę najpierw nakarmić mojego druha. Nie dbam, czy trzeba nam będzie zmierzyć się z każdym istniejącym demonem, ale wiem, że nie ma demona, który wyrządziłby wielką szkodę, jeśli mój druh rozłupie mu wcześniej czaszkę — dodał spoglądając z uznaniem na swój topór. Bora pragnął, by Zakar miał rację. Coś powstrzymywało demony przed wkroczeniem do wioski, dając ludziom trochę czasu. Większość mieszkańców, uwolniona od czaru, uciekała na zachód. Czy zdołają uciec dość daleko, zanim demony znów się ożywią? Bora wiedział, jak szybko te stwory potrafiły się poruszać. Na dworze chłopak zaczął rozglądać się za kimś, komu mógłby powierzyć dziecko. Zajęło mu to trochę czasu, bo wieś była niemal całkowicie opuszczona. Tych, którzy zostali, sparaliżował raczej strach niż magia, a na to proszek nie mógł nic poradzić. W końcu pojawiły się dwie dziewczyny nieco młodsze od Ca — rai, prowadząc ze sobą starszego mężczyznę. — Proszę — rzucił Bora bez ceregieli. Mała dziewczynka wybuchła płaczem, gdy ją oddawał, ale nie zważał na to. — Twój dom jest niedaleko stąd — zauważył Zakar. — Moglibyśmy tam iść i szybko wrócić, nikt nie zauważyłby tego. — Nie trzeba. Ivram powiedział, że uwolnił moich. — Wszystko w Borze krzyczało, że chce być znów tylko synem Rhafiego, a nie przywódcą osady — choćby tylko przez chwilę. — To, co zdołał zrobić, będzie musiało wystarczyć. — Bogowie, strzeżcie mnie przed… cóż to jest, na Mitrę? Chmura kurzu zatańczyła na drugim końcu ulicy, tam gdzie wioska graniczyła z sadami. Z kłębów kurzu wyłoniła się zgarbiona postać, monstrualna, karykatura człowieka. W zielonkawej poświacie jej masywne kończyny drżały. Jedna z rąk stwora złapała za konar drzewa. Gruba, jak ramię Bory, gałąź trzasnęła, niczym drzazga. Druga ręka też uzbroiła się w gałąź. Dzierżąc dwie maczugi, stwór chwiejąc się pobiegł przed siebie. Zakar starł się z nim na środku ulicy. Jedna z maczug poleciała w powietrze, przepołowiona toporem. Druga trafiła Zakara w żebra w tej samej chwili, gdy jego topór opadł na łeb demona. Opadając odbił się i sprawił, że demonem potężnie zakołysało, a Bora dojrzał cieknącą krew. Ale cios nie uśmiercił potwora, ani nie ocalił Zakara. Jedna z zakończonych pazurami łap zagłębiła się w brzuchu wieśniaka i rozszarpała go od pasa w górę. Ledwie zdążył rozpaczliwie krzyknąć, gdy demon zatopił kły w jego gardle. Monstrum rzuciło zwłoki drwala na ziemię i rozejrzało się za nową ofiarą. Przez chwilę Bora gotów był sprzedać swoją rodzinę za zaklęcie, które uczyniłoby go niewidzialnym. Wtem za jego plecami rozległy się odgłosy kroków. Jakaś ręka cisnęła na ulicę niewielkie gliniane naczynie. Upadło u stóp demona, pękając i rozpryskując zayański proszek. — Nie mam pojęcia, czy to zwalczy czary związujące te… stwory — mruknął Ivram. — Może lepiej przydałaby się para dobrych butów. — Ale… musi istnieć jakiś sposób… — Teraz jedyny ratunek w bogach — rzekł Ivram. — Twoja rodzina jest bezpieczna. Ludziom nie potrzebne jest wspomnienie po tobie. Oni chcą cię żywego, potrzebują przywódcy. — Wedle życzenia — odparł Bora. Rozpoznał w swoim głosie ten sam ton, jaki słyszał u kapłana. Obaj mówili przez zaciśnięte zęby, by nie zdradzać się ze swym strachem. Demon przyklęknął, dławiąc się proszkiem, podczas gdy mężczyźni odwrócili się i pomknęli na drugi kraniec wioski. Z ostrym trzaskiem, pasma włosów Illyany pękły. Kamień odpadł od laski Eremiusa. Jeszcze nigdy przez te wszystkie lata, kiedy parał się magią, Eremius nie rzucił zaklęcia tak prędko. Niewidzialna dłoń złapała Kamień w połowie drogi i opuściła go na ziemię tak delikatnie, jak gdyby był opadającym piórkiem. By uspokoić walące serce i oddech, mistrz usiłował wmówić sobie, że Kamień nie roztrzaskałby się o ziemię spadając z takiej wysokości. Ale to niewiele dało. W głębi serca wiedział, że to nie była prawda, a on szczęśliwie uniknął katastrofy i porażki. Sięgnął po Kamień, by zamocować go za pomocą własnych włosów. Palce natrafiły na jakąś niewidzialną barierę otaczającą Kamień ze wszystkich stron. Próbował dotknąć go laską, ale poczuł to samo. Gdy rozmyślał o obronie przed zaklęciami Illyany, laska niespodziewnie wypadła mu z dłoni. Nim zdołał ją chwycić, opadła na Kamień, przeleciała przezeń wbijając się w grunt pod nim! Eremius wciąż gapił się w bezruchu, gdy ziemia rozstąpiła się z hukiem. W górę wystrzeliły kamienie, okruchy skał i pył, a wraz z tym laska czarownika. Eremius gwałtownie skoczył naprzód, złapał laskę i pośpiesznie się wycofał. Magiczny Kamień zdawał się rozpływać w szmaragdowym świetle, niczym jakiś gęsty płyn w niewidzialnym naczyniu. Wydobyły się z niego przejmujące, wysokie dźwięki. Eremius wzdrygnął się, zupełnie jakby zaatakował go rój owadów. Po chwili westchnął, zrobił krok do tyłu i sprawdził, czy jego laska nie jest zniszczona. Gdy zobaczył, że jest nienaruszona, wróciła mu pewność siebie. Mógł dowodzić Przemienieńcami równie dobrze używając tylko jej. Nie był w stanie władać teraz Kamieniem, bo Illyana związała go ze swoim zaklęciem wzajemnej opozycji. Teraz ona nie mogła władać Kamieniem, a jej moc nad Eremiusem, nie była większa niż jego nad nią. Jaki miała w tym cel? Czy zamierzała zniszczyć jego Kamień, ryzykując nawet utratę własnego? Zawsze równie gorąco jak on pragnęła posiadać oba Kamienie. Czy teraz gotowa była wyrzec się nieograniczonej potęgi? Sława kogoś, kto zniszczył Kamienie Kurag była niczym w porównaniu z mocą, jaką dawało ich posiadanie! Dosyć. Przemienieńcy czekali na jego rozkazy. Eremius odrzucił niepokój, skupił się i począł formować w swym umyśle obraz wioski. Drzwi pokoju Illyany drgnęły, po czym wypadły z zawiasów. Conan i Raihna odskoczyli od nich. Raihna niemalże strąciła właściciela gospody ze schodów, na które przed chwilą się wdrapał. Gospodarz spojrzał na zrujnowane drzwi, wywrócił oczy ku sufitowi i wręczył Raihnie koszyk. — Prawie sam chleb i ser. Kucharze nie tylko uciekli, ale zabrali ze sobą większość pożywienia ze spiżarni! — Mężczyzna usiadł i schował twarz w dłoniach. Illyana chwiejnym krokiem wyszła z pokoju i niemal osunęła się Conanowi w ramiona. Po chwili wzięła głęboki oddech, klęknęła i zerwała przykrywkę koszyka. Nie zważając, że nadal jest naga, zaczęła łapczywie połykać chleb i ser. Conan odczekał, aż kobieta zrobi przerwę, by złapać oddech i podał jej kielich wina. Pochłonęła je w dwóch łykach, by wyjeść resztę jadła z koszyka. W końcu usiadła wyprostowana, spoglądając ponuro na pusty koszyk. Po chwili podniosła się. — Przepraszam, ale… z czego się śmiejesz Cymmerianinie? — Jesteś pierwszą czarodziejką, która otwarcie przyznaje, że jest głodna! Jedyną odpowiedź stanowił płochy uśmiech. Raihna pozbierała odzież Illyany, a Conan wręczył pusty koszyk gospodarzowi. — Znów? Spodziewam się, że otrzymam zapłatę za to, nim wnuk króla Yildiza… Przemowę mężczyzny przerwało dzikie walenie w drzwi od strony ulicy. Właściciel gospody wstał i oddał koszyk Conanowi. — Czas ruszyć i odegrać swą rolę. No cóż, jeśli nie będę mógł dłużej prowadzić gospody, zawsze się znajdzie miejsce dla aktora w jakimś teatrze objazdowym! Teraz lepiej się śpieszmy. Słyszałem pogłoski, że w mieście zjawił się lord Achmai. Jeśli weźmie sprawy w swoje ręce, nie będę chciał mieć wroga w… — Achmai? — Tak mówią. Jego imię liczy się w tych stronach. Słyszałem… — Słyszałem wszystkie opowieści o nim, a nawet więcej — wtrącił się Conan. — A teraz… czy jest na dachu jakieś miejsce, z którego mógłbym rzucić okiem na miasto, nie dostrzeżony? — Tak. Ale… — Zaprowadź mnie. — Jeśli to jest coś, co by dla lorda… — To coś dla nas wszystkich! Wybieraj. Zaprowadzisz mnie na dach, dotrzymując reszty swoich obietnic i zaryzykujesz spotkanie z Achmaiem. Albo będziesz uparty, obawiając się jego bardziej niż mnie i zginiesz tutaj. Gospodarz zerknął na obnażone ostrze miecza Conana, rozważył szansę ucieczki i podjął słuszną decyzję. — W dół korytarza i na prawo, pokażę ci. Na dole walono w drzwi ze zdwojoną siłą, a do uderzeń dołączyły przekleństwa i wyzwiska. Oddech zdyszanego Bory zagłuszał głosy innych wspinających się w wysiłku po zboczu. Był młodszy i silniejszy niż większość tych ludzi, ale tej nocy pokonał już dystans kilka razy większy niż ktokolwiek z nich. Ktokolwiek, z wyjątkiem demonów, ale one nie znały ludzkich ograniczeń. Jednak przynajmniej większość z ich można było zabić, zranić czy osłabić. Inaczej byłyby równie nie powstrzymane, jak lawina czy trzęsienie ziemi. Zatrzymując się, by spojrzeć w dół, Bora zauważył, że większości maruderów ktoś pomagał. Dzięki Mitrze proszek działał znakomicie. Mieszkańcy Karmazynowych Źródeł nie mieli teraz domów, lecz wciąż stanowili jedną społeczność, a nie zgraję, w której każdy z każdym walczy o bezpieczniejszą pozycję. Bora przeczekał, aż minął go ostatni z maruderów. Wtedy zszedł niżej, by dołączyć do kilku najsilniejszych, młodych mężczyzn, którzy formowali tylną straż. Ku swemu zaskoczeniu znalazł wśród nich Ivrama. — Myślałem, że już jesteś na górze — Bora niemalże krzyknął. — Sądziłeś, że taki gruby starzec jak ja potrafi prześcignąć młodzieńca pełnego energii, jak ty? Naprawdę, Bora, tracisz rozum. — Zszedł, by dołączyć do nas — oznajmił Kemal. — Mówiliśmy to, co ty pewnie chcesz powiedzieć, ale nie słuchał. — Nie, więc lepiej oszczędzaj oddech na wspinaczkę — dodał Ivram. — Przyznaję, chciałbym jeszcze raz rzucić okiem na demona. Im więcej wiemy… — Myśli, że uda mu się sparaliżować jednego resztą proszku, wtedy moglibyśmy dostarczyć go do fortu Zheman! — krzyknął jeden z mężczyzn. — Ivramie, postradałeś zmysły? — Raczej nie. Ale… czy ktokolwiek o zdrowych zmysłach potrafiłby wyobrazić sobie te demony, nim…? — O bogowie! Cztery odziane w długie szaty postacie schodziły w dół zbocza w kierunku Bory i tylnej straży. Ich zachowanie i strój świadczyły, że nie były to demony, ale miecze pobłyskujące w dłoniach mogły należeć do groźnych wrogów. Bora wykonał błyskawiczny ruch. Kamień wskoczył w koszyczek procy. Proca zawirowała i kamień pomknął w stronę zbliżających się ludzi. Ciemność i pośpiech sprawiły, że ani oko, ani ręka Bory, nie były pewne. Dosłyszał, jak pocisk uderza w ziemię. Czwórka uzbrojonych w miecze napastników zaatakowała ludzi z tylnej straży. Siedmiu wieśniaków miało do obrony tylko jeden miecz. Mężczyzna, który chwilę wcześniej narzekał na plany Ivrama, padł pierwszy, z otwartym, bryzgającym krwią karkiem. Runąwszy na ziemię potoczył się pod nogi drugiego napastnika. Oplótł rękami jego nogi i zatopił zęby w łydkę. Człowiek zawył, lecz okrzyk urwał się nagle, gdy maczuga w ręku Kemala rozłupała mu czaszkę. Zginął nim pozostali zorientowali się, że nie mierzą się z łatwym łupem. Twardzi górale, nie mający nic do stracenia, byli przeciwnikami, z którymi trzeba się liczyć, tym bardziej że było ich dwukrotnie więcej. Trzeci z napastników zdołał uciec ze dwadzieścia kroków dalej, nim dopadli go trzej górale. Przez moment cała czwórka tarzała się po ziemi miotając przekleństwa, aż rozległ się zdławiony krzyk. Dwaj mieszkańcy wioski podnieśli się, podtrzymując trzeciego. Napastnik już się nie podniósł. Ostatni z czwórki atakujących pewnie myślał, że jest już bezpieczny, gdy kamień wyrzucony z procy przez Borę wbił się w jego czaszkę. Bora przeliczał kamienie, jakie mu zostały, gdy usłyszał gasnący głos wymawiający jego imię. — Bora. Weź resztę proszku. — Ivram! Kapłan leżał na plecach, z jego ust sączyła się krew. Bora nie spuszczał wzroku z jego bladego oblicza, starając się nie patrzeć na rozległe rany na brzuchu i piersi. — Weź go. Proszę. I… odbuduj moją świątynię, kiedy tu powrócisz. Powrócisz, wiem to. Bora ujął dłoń kapłana, myśląc, że mógłby przynajmniej uczynić coś, by zmniejszyć jego cierpienie. Być może atak bólu jeszcze nie nadszedł, ale przy takich obrażeniach, kiedy nadejdzie… Ivram uśmiechnął się i powiedział, zupełnie jakby myśli Bory były wypisane w powietrzu: — Nie martw się. My, słudzy Mitry, mamy swoje sposoby. Zaczął nucić wersety w dziwnym, gardłowym języku. W połowie czwartego wersetu zagryzł wargi, kaszlnął i zamknął oczy. Zdołał jeszcze wyśpiewać kilka słów piątego wersetu, po czym jego oddech ustał. Bora klęczał przy kapłanie, aż Kemal położył mu dłoń na ramieniu. — Ruszajmy, Bora. Nie możemy tu zostać, bo padniemy łupem tych zgłodniałych demonów. — Nie zostawię im go! — Kto powiedział, że go zostawimy? Bora zobaczył, że mężczyźni, którzy wyszli z walki bez szwanku, zdjęli swoje płaszcze. Kemal ściągał swój, gdy Bora go powstrzymał. — Czekaj. Słyszałem jakiegoś konia na wzgórzu. Czy ocaliłeś Wichra? — Uwolniłem go. Resztę zrobił sam. Zawsze mówiłem, że ten koń ma więcej oleju w głowie niż większość ludzi! Nie wspomniał już o większej sile i szybkości, które sprawiały, że żaden inny wierzchowiec w wiosce nie mógł się z nim równać. — Kemal, trzeba, by ktoś pojechał do fortu Zheman. Mógłbyś? — Pozwól mi napoić Wichra i już mnie nie ma. — Mitra… — Słowa uwięzły Borze w gardle. Nie będzie tej nocy wymawiał imienia bóstwa, które pozwoliło umrzeć swemu dobremu słudze, jak jakiemuś psu. Conan przykucnął za kominem gospody. Wystarczająco wielu z tłumu niosło pochodnie, by mógł zobaczyć wyraźnie to, co chciał. Może zbyt wielu. Jeśli on widział wyraźnie, mógł też być wyraźnie widziany, dlatego zawczasu natarł skórę sadzą z paleniska w pokoju Illyany. Zarówno tłum, jak i ludzie Achmaia nie zmieniali pozycji. Najprawdopodobniej nie ruszą się dalej… aż on ich do tego zmusi. Najwyższy czas tak zrobić. Conan przeczołgał się po dachu na tyły gospody i krzyknął. — W porządku! Zajęliśmy stajnie. Od tej strony nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo! Gdy wrócił na miejsce, ku swej radości usłyszał krzyk dobiegający z szeregów Achmaia. — Kto to powiedział? Sierżanci, policzcie swych ludzi! Conan poczekał, by rozpoczęto liczenie, a wtedy krzyknął naśladując głos sierżanta: — Hej! U mnie brakuje dwóch. Potem odezwał się udając kapitana: — Te miastowe wieprze zabiły ich. Wyciągać miecze! To zniewaga dla lorda Achmaia! Wzburzony okrzyk przebiegł przez szeregi ludzi Achmaia. Conan podniósł nieco głos, udając młodzieńca: — Najemnicy Achmaia chcą uratować wiedźmę i jej przyjaciół. Macie, wy zboczeńcy! Dachówka, ciśnięta muskularną ręką Cymmerianina, przeleciała nad głowami zgromadzonego tłumu. Trafiła w szeregi jeźdźców Achmaia, strącając jednego z mężczyzn z konia. — Głupcy! — krzyknął kapitan. — Jesteśmy przyjaciółmi. Chcemy… Zaprotestował za późno. Za dachówką rzuconą przez Conana poleciały kamienie. Jeden z koni stanął dęba, zrzucając swego jeźdźca. Towarzysze zrzuconego dobyli mieczy i spięli swoje konie. Gdy dotarli do skraju zbiegowiska, zaczęli tłuc ludzi na prawo i lewo. W odpowiedzi tłum poruszył się niczym rozdrażnione węże w gnieździe i rozległ się ryk przywodzący na myśl jaskinię pełną głodnych niedźwiedzi. Ktoś bardziej zuchwały cisnął pochodnią w jednego z koni. Wyrzucony z siodła jeździec, zniknął w gąszczu rąk, jakie wyciągnęły się po niego. Conan usłyszał rozpaczliwe krzyki, które urwały się nagle. W walce pomiędzy ludźmi Achmaia i tłumem zaczęła się przelewać krew. Przywódcom obu stron przerwanie walki zajmie z pewnością więcej czasu niż potrzeba było Conanowi i jego kompanii, by uciec z Haruk. Conan popędził na tyły gospody, nie zważając, czy jest przez kogoś zauważony. — Ruszajcie! — krzyknął w kierunku stajni. Drzwi stajni otworzyły się i Raihna wyprowadziła wszystkich na ulicę. Illyana jechała na końcu. Gdy dotarła do bramy, przekleństwa i wrzaski powiedziały Conanowi, że ulica nie była całkiem opustoszała. Illyana skinęła na niego, po czym schyliła głowę i spięła konia ostrogami. Conan zeskoczył z dachu gospody na dach drewutni, po czym stoczył się prosto na paki siana. Jego koń był już przygotowany do drogi; wskoczył na siodło nie dotykając strzemion. Od razu zmusił wierzchowca do galopu i wyciągnął miecz, mijając bramę. Ludziom na ulicy Cymmerianin o czarnej twarzy wydał się demonem przywołanym przez wiedźmę. Mogli nienawidzić magii, ale kochali swoje życie. Rozstąpili się, wrzeszcząc. Conan skierował się w ulicę przeciwną do tej, jaką pojechała Illyana i nie zwalniał, aż znalazł się poza miastem. Dobrze się stało, że nie wyjechał niezauważony. Ognie pochodni mówiły mu, że ścigało go z pół tuzina jeźdźców. Conan schował miecz i odwiązał swój łuk. Ciemności nie sprzyjały strzelaniu z łuku, jednak zdołał trafić i powstrzymać trzy konie oraz strącić z siodła jednego człowieka, nim ścigający go ludzie doszli do wniosku, że mądrzej zrobią jak pozwolą mu umknąć. Conan przywiązał hak, policzył strzały, następnie zsiadł z konia, by dać mu chwilę na wytchnienie i ugaszenie pragnienia. Sam miał do wypicia resztkę wina z gospody. Osuszył bukłak i wyrzucił go, wskoczył z powrotem na grzbiet konia i ruszył powoli przed siebie. Eremius uniósł swoją laskę. Na jej srebrnej główce widać było wyżłobienia i szramy po odłamkach skały, ale jej moc wyglądała na nienaruszoną. Na drugiej ręce mistrza lśnił kamień. Jego blask przygasł trochę w świetle poranka, ale nadal był wyraźny. Po raz kolejny Eremius rozważał, czy Illyana chciała zniszczyć jego kamień, nawet kosztem utraty swojego. To pytanie zada z pewnością, kiedy nadejdzie czas, by wydobyć z niej wszystko, co wie. Dziś liczyło się tylko to, że Kamień jest nietknięty. Teraz zajmie się dopełnieniem swego zwycięstwa. Nie do końca, gdyż zbyt wielu mieszkańców wioski ocalało, ale na tyle, by rozgrzać serca swych ludzi, a nawet podbudować nieco Przemienieńców, jeśli było to możliwe. Eremius oparł koniec laski na Kamieniu. Pojawił się płomień, który począł się rozprzestrzeniać, a następnie uformował ognistą kulę i przeleciał przez wioskę. Kula przeleciała wśród domostw, aż za osadę i pomknęła nad szczytem wzniesienia. — Niech żyje Mistrz! Ludzkie okrzyki zmieszały się z gardłowymi rykami Przemienieńców. Szczyt wzniesienia zadrżał, uniósł się ciężko i wybuchł, rozpadając się na setki skalnych odłamków, każdy wielkości chaty. Koniec z tą po trzykroć przeklętą świątynią. Jeśli ten człowiek jeszcze żył, będzie miał śmierć równie koszmarną jak Illyana. On i młodzieniec, który pomógł mu w rzucaniu proszku i uwalnianiu mieszkańców! Eremius rozpozna obu, jeśli ich drogi znów się zejdą. Wydobył Ivrama i Borę z umysłów pojmanych wieśniaków, zanim pozwolił Przemienieńcom rozerwać więźniów na strzępy. Powoli. Przemienieńcy nie potrafili jeszcze czerpać przyjemności z agonii swych ofiar, ale można ich tego nauczyć. Tymczasem… Laska i kamień zetknęły się ponownie. Jedna, druga, trzecia — kule szmaragdowego ognia pomknęły naprzód. Utworzyły trójkąt opasujący wioskę i przylgnęły do dachów trzech domów. Gdy tam tkwiły, płomienie trysnęły z kamiennych ścian. Eremius uniósł laskę i kamień po raz ostatni i ponad płomieniami pojawił się purpurowy dym. Ogień pożerający kamienie nie dawał dymu, ale Eremius pragnął wymalować los, jaki spotkał Karmazynowe Źródła na całym niebie, tak by każdy mógł go odczytać. Maryam uniosła wzrok z nad martwego oblicza Ivrama i spojrzała na niebo na wschodzie. Miała przekrwione, ale suche oczy. Jeśli płakała, to przestała nim nadszedł Bora. — Bachor — wypowiedziała ochrypłym głosem. — Kto? — Bora zdał sobie sprawę, że jego głos przypomina cichy skrzek. Sen jawił mu się jako coś znane z opowieści, ale nie dane normalnemu człowiekowi. — Pan demonów. Złośliwy bachor, który nie może wygrać, więc niszczy zabawki. — Ale tak… nas tak nie zniszczy — wymamrotał Bora. Zachwiał się. Otoczyły go dwa silne ramiona, podtrzymując go, a następnie sadzając na ziemi. — Usiądź, Bora. Potrafię zatroszczyć się o gościa, nawet jeśli nie mam tu nic specjalnego. Usłyszał jakieś odległe dźwięki — brzęk metalu uderzającego o metal i odgłos przelewającego się płynu. Kubek wina zdawał się zmaterializować w powietrzu przed jego nosem. W winie wyczuwał zioła. — To tylko grzane wino z korzeniami. Wypij. — Nie mogę zasnąć. Ludzie… — Musisz zasnąć. Potrzebujemy cię silnego. Jedna ręka, zbyt mocna, by mógł się opierać, przytrzymała mu głowę, druga przytknęła kubek do ust. Słodkie wino i wonne zioła pochłonęły jego zmysły, a po chwili wolę. Wypił. Zapadł w sen zanim jeszcze opróżnił kubek. Conan dotarł na miejsce spotkania, gdy poranek ustępował przed dniem. Raihna spała, Dessa i Massouf znaleźli w sobie siły na kolejną kłótnię, przywitała go jedynie Illyana. Wyglądała, jakby odzyskała wszystkie siły i ubyło jej z dziesięć lat. Schodząc ku niemu, stąpała tak lekko, jak wtedy, gdy wcieliła się w tancerkę, uśmiech był szczery i przyjazny. — Dobra robota, Conanie, jeśli pozwolisz, bym cię pochwaliła. Na tyle dobra, że nawet czarodziejka potrafiła to zauważyć. Chcąc nie chcąc, Conan zrewanżował się uśmiechem. — Dziękuję, Illyano. Czy wiesz coś nowego o naszym przyjacielu Eremiusie? — Tylko tyle, że znów włada swoim Kamieniem, tak jak ja swoim. To nie tak źle. Coś w tym, co wyczułam ostatniej nocy, powiedziało mi, że jego Kamień jest zagrożony. — Czy zniszczenie Kamienia Eremiusa nie oznaczałoby zwycięstwa? — Za zbyt wielką cenę. Kamienie należą do najwyższych tworów magii. Roztrzaskać je na pył, to stracić całą moc, jaką można poznać używając ich obu mądrze. Nie czułabym się dobrze, gdybym przyłożyła do tego rękę. Conan wahał się, co odpowiedzieć. On już nie czuł się dobrze obcując tak długo z magią. Teraz zaczął uświadamiać sobie, że być może nie miał racji i nie doceniał znaczenia Kamieni. Możliwe, że mogły one wiele nauczyć kogoś odpowiedniego. Z pewnością byłoby to coś, co ich twórcy czy odkrywcy chcieli przekazywać innym. W jakiejś mierze myśli Conana musiały odbić się na jego twarzy. Illyana rozproszyła wątpliwości. — Poza tym mówi się, że zniszczenie jednego Kamienia bez unicestwienia drugiego czyni ten ocalały jeszcze groźniejszym. Nikt nie może go kontrolować. — Dość sporo tych przypuszczeń. Czy nauczyłaś się czegoś pewnego o Kamieniach u boku Eremiusa? Illyana zbladła i wyglądało, jakby miała za moment zwymiotować. Conan przypomniał sobie rady Raihny na temat niestosownych pytań i zaczął przepraszać. — Nie — rzuciła Illyana. — Masz prawo pytać, prawo, które przyznaję nielicznym. A ja czuję się zobowiązana odpowiedzieć. Nauczyłam się tyle, ile zdołałam, ale Eremius niewiele mi w tym pomógł. To, czego on chciał mnie nauczyć to były… zupełnie inne rzeczy. Potrząsnęła głową, jak mokry pies i zdawało się, że odrzuciła od siebie koszmarne wspomnienia. — Gdzie się teraz udamy, Conanie? — Do fortu Zheman i to prędko. — Nie spotkamy się z wielką gościnnością w garnizonie, chyba że powołamy się na Mishraka. — Tak czy inaczej, czas ruszać. Wkrótce będą nam potrzebne górskie konie. Poza tym jesteśmy winni Dessie zostawić ją pośród ludzi na tyle męskich, by mogła być znów szczęśliwa! Usłyszawszy śmiech Illyany, Raihna przeciągnęła się jak kot i zaczęła wstawać. XIII Zachodzące słońce tkwiło na szerokość dłoni nad horyzontem. Głębsze cienie zaczęły ogarniać ogród dowódcy fortu Zheman. Siedzący obok krzewu zasadzonego przez przodków kapitan Shamil, obrócił się, by spojrzeć na Yakouba. — Musi być jeszcze coś, czego mi nie powiedziałeś, mój młody przyjacielu — stwierdził Shamil. Yakoub rozłożył ręce w geście szczerej konsternacji. Czy ten głupiec zamierzał odkrywać prawdę w najmniej odpowiednim momencie? — Czemu miałbym cię oszukiwać? A nawet gdyby, czy urodziwa kobieta w twoim łożu nie jest tego warta? — Jeżeli jest tak urodziwa, jak powiadasz. Przypominam ci, że nie widziałem jeszcze tej kobiety, nawet odzianej. W głosie Yakouba nagle zabrzmiała złość. — Czy muszę ci przypominać, od jak dawna już nam służysz? Jak odebrałby to Mughra Khan? Jak szybko by się o tym dowiedział? Yakoub nie spodziewał się odpowiedzi, jaką otrzymał. Był nią srogi uśmiech, rozłożenie rąk i wzruszenie ramionami. — Nie zapomniałem o niczym. Ale może ty o czymś nie pamiętasz? Mój zastępca, kapitan Khezal, nie jest po naszej stronie. Jeśli ja zostanę stąd usunięty, on przejmie dowództwo fortu Zheman. — Kto dba o to, co taki ułożony piesek salonowy jak ten, zrobi albo czego nie zrobi? — Khezal jest bardziej wilkiem niż salonowym pieskiem. Ludzie to widzą. Poszliby za nim wszędzie, gdzie by ich poprowadził, nawet jeśli byłoby to wbrew naszej woli. Gdybym tylko miał pewność, że mówi prawdę! Khezal sprawiał wrażenie wymuskanego syna szlachcica, który musi odsłużyć pewien czas na granicy, by potem wrócić i objąć jakieś wygodne stanowisko na dworze. Mieć takiego człowieka za dowódcę fortu Zheman to nie była wielka chwała. Pod jego dowództwem fort z pewnością padłby łupem sług mistrza Eremiusa. Wówczas całą prowincję ogarnęłaby rebelia lub przerażenie. Im większe zagrożenie, tym większą trzeba wysłać armię, by sobie z nim poradziła. Im większa armia, tym więcej ludzi na rozkazy lorda Houmy. Im więcej ludzi na jego rozkazy, tym większa władza w jego rękach, której będzie mógł użyć w chwili, gdy zdecyduje się działać. Jednak jeśli Shamil mówił prawdę, Khezal mógłby dać sobie radę z dowodzeniem fortem Zheman, nie należąc jednocześnie do frakcji lorda Houmy. Yakoub rozważał ryzyko, udając, że przypatruje się pięknej kremowo — żółtej róży o purpurowym sercu. Przypomniał sobie słowa ojca: „Pamiętaj, że podejmowanie decyzji na wojnie zawsze jest hazardem. Różnica między mądrym i głupim kapitanem polega na tym, że ten pierwszy wie, ile można postawić”. Yakoub wolał być mądrym kapitanem. Nie mógł pozwolić sobie na ryzyko utraty władzy nad fortem Zheman. — Nie będę rozkazywał ani nie będę prosił. Oferuję po prostu swą pomoc w wywiedzeniu w pole strażników Raihny. Wystarczy, że raz spojrzą w drugą stronę, a ona już będzie u ciebie w łóżku. — Zaczynasz gadać z sensem. Jaką oferujesz pomoc? Jeśli chcesz mi powiedzieć, że zdołasz wygrać w walce z całą tą kupiecką rodziną… — Czy jestem głupcem? Czy wyglądam na takiego? — Myślę, że lepiej będzie, jak nie odpowiem na to pytanie. Yakoub westchnął. Strach przed porażką ustąpił — miejsca znużeniu po układaniu się z kimś takim, jak Shamil. Caraya była tak inna, miała tak czyste serce, umysł i ciało. Nie sposób było jej nie kochać. Nie sposób też było pozbyć się niepewności. Kiedy sztandary Houmy załopoczą zwycięsko, będzie mógł zaoferować jej więcej niż kiedykolwiek marzyła. Czy wybaczy mu to, co musiał zrobić, by uzyskać taką pozycję? Yakoub odrzucił od siebie złe myśli. — Cóż, ja nie uważam, byś był głupcem, a bogowie mogą zaświadczyć, że i ja nim nie jestem. Zrobię użytek z mojej sakwy. To powinno sprawić, że na ową noc, strażnicy tej kobiety przymkną na wszystko oko, a potem będą milczeć. Czy możesz przygotować część swych ludzi do walki, w razie gdyby moje złoto zawiodło? — Jeżeli ty im zapłacisz. — To całkiem rozsądne. Wysokości zapłaty ostatecznie nie ustalono. Yakoub pomyślał, że jeśli tak dalej pójdzie, to możliwe, że przejęcie tronu będzie dla lorda Houmy jedyną alternatywą wobec spędzenia wielu lat w więzieniu za nie spłacone długi! Prawdę mówiąc, wysokość zapłaty miała zależeć od tego, z czym ludzie Shamila będą musieli się zmierzyć. Yakoub nie spodziewał się, by wielu przeżyło konfrontację z mieczem Cymmerianina. To nie miało znaczenia, o ile sam Cymmerianin nie przeżyłby walki. Gdy Conan zginie, a Raihna stanie się zabawką w rękach żołnierzy garnizonu, Illyana będzie łatwym celem. Zdobycie Kamienia Kurag i dostarczenie go Eremiusowi powinno być tak proste, jak jeden ruch ręką i może jeden głową. Nawet jeśli Yakoub nie będzie mógł sam odebrać Kamienia, a potem nagrody od Eremiusa, ostateczne zwycięstwo będzie naprawdę blisko. Cienie pożarły już niemal cały dziedziniec, kiedy Yakoub wychodził z ogrodu. Skierował się ku swoim kwaterom. Niebo szybko ciemniało i zrywał się wiatr. Gdy zamykał okiennice w pokoju, słyszał, jak wyje. Na wieży flaga Turanu tkwiła nieporuszona na tle ognistych odcieni zachodu słońca. — Wszystko w porządku — głos Raihny rozległ się tuż za plecami Conana. Cymmerianin obrócił się gwałtownie. — Nie podkradaj się tak do nikogo tutaj, Raihno. Ktoś mógłby odwrócić się z mieczem w dłoni, gotowy, by cię nim przeszyć. — Nikt nie jest takim głupcem. — Weterani nie. Pozostali, sam nie wiem. Kiedy słyszy się tyle o szalejących demonach, wszędzie widzi się wroga. A nawet weterani stracili przyjaciół w różnych wojskowych placówkach, które znikły z powierzchni ziemi. — Będę uważać. Stanęła na palcach i pocałowała go tak, by z daleka wyglądało to na przyjacielski gest. Krew Cymmerianina rozgrzała się. Conan odruchowo objął ją. Po chwili jednak opanował się. — Chodźmy, siostro mej pani — rzekł z uśmiechem. — Nie możemy wzbudzać żadnych podejrzeń. — Rzeczywiście, nie. Honor rodziny — to nie pasowałoby do wizerunku strażnika karawany. — Nie zawsze nim będę, Raihno — zaznaczył Conan, nie przestając się uśmiechać. — To nie takie pewne — odparła Raihna. Z uśmiechem na twarzy, delikatnie, odepchnęła go od siebie. Oboje wiedzieli, że jeśli zostaną dobrze przyjęci w forcie Zheman, bez powoływania się na Mishraka, to będzie to albo wyjątkowy hit szczęścia albo subtelna pułapka. Póki się o tym nie przekonają, zdecydowali odgrywać swoją maskaradę tak długo, jak to możliwe. Jeśli zdołają utrzymać tę mistyfikację przez cały okres pobytu w forcie, może uda się im zmylić nawet tych, którzy przyszykowali jakąś pułapkę. Przy niedoborze ludzi w garnizonie, to skrzydło baraków było niemalże puste. Conan i Raihna nie napotkali nikogo na drodze do jej pokoju. Od strony schodów dobiegały dźwięki hulanki, bo otworzono właśnie żołnierską kantynę. Conan zamknął na rygiel drzwi do pokoju Illyany, a także Dessy i Massoufa. Potem umieścił za pasem jeden z noży, jakie skrywał w bucie. — Idę na dół na kielich wina. Tego się po mnie spodziewają. Poza tym mogę dowiedzieć się czegoś więcej o demonach. — Dowiedz się, gdzie znaleźć górskie konie, jeśli możesz. Wolałabym kupić je gdzie indziej, niż w forcie. Tu trudniej byłoby zamknąć ludziom usta złotem. — Masz głowę na karku, Raihno. — Słyszę tylko pochwały pod adresem mego rozumu. Jednak nie słyszałam byś narzekał na… — Nie śmiałbym narzekać na cokolwiek, kobieto. Zostawiłabyś mnie w takim stanie, że nadawałbym się jedynie do roboty, jaką Mishrak obiecał mi w vendhyańskich haremach! Klepnął ją w pośladek i pocałował namiętnie. Oddała mu pocałunek równie gorący, po czym odsunęła rygiel w drzwiach do swego pokoju i wskoczyła do środka. Dachy baraków wznosiły się wyżej niż mury fortu. Miłym zaskoczeniem dla Yakouba był brak wartowników. Albo garnizon był słabszy niż się spodziewał, albo Shamil usunął warty, by ułatwić mu dotarcie do Raihny. Tak czy inaczej, dla Yakouba oznaczało to zwycięstwo. Czarny strój i poczerniona sadzą twarz sprawiały, że Yakoub stapiał się z nocnymi ciemnościami, gdy przykucnął na krawędzi dachu. Założenie haka nie zajęło dużo czasu, rozwinięcie liny jeszcze mniej. Do pasa przymocował sobie narzędzia, których, miał nadzieję, nie będzie musiał używać. Zostały one wykonane dla niego i innych takich jak on przez mistrza złodziejskiego fachu, w ramach zapłaty za pomoc w ucieczce z Aghrapur. Próba wtargnięcia do kwatery czarodziejki była ryzykownym przedsięwzięciem. Zawsze w legendach i często w realnym świecie czarodziejki używały magii, by bronić siebie i tego, co posiadały w sposób nieprzewidywalny dla zwykłego człowieka, któremu trudno było samemu bronić się przed czarami. Niekiedy kończyło się to przerażającą śmierci napastnika. Z drugiej strony nie doceniały zwyczajnych ludzi i bywały roztargnione i nieostrożne. Gdyby tej nocy Yakoub mógł przynajmniej dowiedzieć się, co Illyana zaniedbała… A jeśli zaniedbała tak wiele spraw, że dałoby się zdobyć kamień już teraz? Wówczas kapitanowi Shamilowi i jego ludziom nie należałaby się żadna nagroda czy ochrona. Przez moment Yakoubem zawładnęła nadzieja. Zwalczył ją. Nie mógłby się nawet opuścić po linie, gdyby trwał z głową w obłokach. Skończyłoby się tym, że leżałby połamany na kamieniach dziedzińca, z chmarą głodnych much wokół trupich oczu. Conan dołączył do żołnierzy z zamiarem, by niewiele pić, a dużo słuchać. Wino było lepsze niż się spodziewał, a rozmowy, jakie słyszał dorównywały trunkowi. Od plotek o demonach roiło się jak od much nad kawałkiem padliny, ale niektóre opowieści były czymś więcej niż plotkami. Z całą pewnością nie mogło być zielonej poświaty na niebie czy słupów dymu tam, gdzie nie było ani pożaru lasu, ani wulkanu. Conan wyciągał wszystko od swych kompanów przy stole, popijając zdrowo. Z ich opisu, zielone światła były takie same jak te podczas walki Illyany z magią jej dawnego mistrza. Z fortu nie wysłano żadnych patroli by sprawdzić, co się kryje za owymi złowieszczymi znakami. Znaczna część rekrutów odczuwała ulgę na myśl, że nie będą musieli mierzyć się z demonami bez osłony kamiennych murów. Conana kusiło, by powiedzieć jak niewiele mogły pomóc im te mury, jeżeli choć połowa z tego, co mówiła Illyana była prawdą. Zorientował się, że ta pokusa jest wynikiem działania wina i powstrzymał swój język. Weterafti zdawali się być mniej zadowoleni z decyzji o braku patroli. Obwiniali też raczej Shamila niż Khezala. To ciekawe, że ufali bardziej eleganckiemu paniczykowi w rodzaju syna lorda Houmy. W tej kwestii Conan nie zdołał obmyślić jakichś pytań, które byłyby dość subtelne, by nie wzbudzać podejrzeń. Wtedy zdał sobie sprawę, że wypił już dość. Lepiej zrobi, gdy pójdzie się nieco zdrzemnąć, bo Illyana nie będzie stać na straży przez całą noc! Poza tym nowi rekruci dwukrotnie przewyższali liczebnie weteranów. Los fortu Zheman zależeć będzie od tego, co zrobią czy do czego zostaną poprowadzeni. Conan postanowił zaoferować temu, kto ich poprowadzi, tak dużą pomoc, jaka tylko będzie możliwa. W ostatnim toaście za króla Yildiza opróżnił swój kielich i wymaszerował z kantyny. Conan nie znosił być budzony przez hałas. A w korytarzu panował zgiełk niczym na chłopskim podwórku. Miał wrażenie, że przed chwilą dopiero przymknął oczy. Ochlapał sobie twarz wodą. Hałas wzmagał się. Był ubrany, nie miał jedynie butów i miecza. Wyszarpnął swój oręż spod warstwy koców i otworzył drzwi na oścież. W tym samym momencie drzwi pokoju Raihny rozwarły się z impetem. Wyleciał przez nie kapitan Shamil, miał miecz w dłoni, ale wyglądał na bezradnego. Gdyby Conan nie złapał go za rękaw, Shamil rąbnąłby głową w przeciwległą ścianę. — Puszczaj mnie, cymmeryjski psie! — parsknął mężczyzna. — Mam coś do załatwienia z tą niewinną siostrzyczką twojej pani! Conan nasrożył się. — Chyba powinienem pozwolić, byś walnął głową o ścianę. Może nie mówiłbyś wtedy zagadkami. — Wiesz, co mówię! — warknął kapitan na tyle głośno, by poniosło się echo. — Albo jesteś eunuchem nie mającym pojęcia o tym, kiedy kobieta proponuje mężczyźnie łóżko? Conan był na tyle trzeźwy, by wiedzieć, że lepiej zostawić to pytanie bez odpowiedzi. Zresztą, gdyby chciał odpowiedzieć, musiałby przekrzyczeć Raihnę. — Nie jest eunuchem, potrafię wymienić imiona kilku kobiet, które się o tym przekonały! Conana ucieszyła dyskrecja Raihny. Jednak nie był zachwycony, że stała na progu swego pokoju z mieczem w dłoni, mając na sobie jedynie maskę wściekłości. — On nie jest eunuchem bardziej niż ja zabawką dla takiego jak ty! — ciągnęła dziewczyna. — Odpuść sobie, kapitanie. Odpuść, a ja nazwę to wszystko nieporozumieniem i nie będę do tego wracać. Winnym razie… — W innym razie co, bezczelna suko? Twoja cymmeryjska małpa może nie jest eunuchem, ale i ja nie jestem półgłówkiem. Wiem, że tylko odgrywasz niewiniątko. Daj mi się z nim zmierzyć, a nie spędzisz źle tej nocy. Conan dobył broni, nim kapitan skończył mówić. Przykucnął, parując cios ostrza Shamila płazem swego miecza, sięgając jednocześnie po sztylet. Subtelności władania nożem przez Raihnę były mu obce; po prostu dźgnął sztyletem w górę, trafiając Shamila w rękę. Kapitan zawył z bólu i osłabił uścisk swej dłoni, gdy ciężki miecz Conana uderzył w jego zakrzywioną szablę niczym klątwa bogów — oręż kapitana z brzękiem upadł na podłogę, a on sam chwycił się za krwawiącą rękę. Z ust posypały się przekleństwa pod adresem wielu osób, najwięcej dotyczyło jakiegoś człowieka, który wprowadził Shamila w błąd, opowiadając mu o tym, jak chętnie Raihna przyjmie go do swego łoża. Przestał kląć dopiero gdy Raihna stanęła za nim i oparła mu na karku czubek ostrza swojego miecza. — Jak powiedziała ta dama, chyba zaszło tu nieporozumienie — rzekł Conan uspokajająco. — Jej nie stała się żadna krzywda, a tobie niewielka. Jeśli zostawimy to… Po schodach wgramoliła się czwórka żołnierzy. Gdyby były to słonie, nie ostrzegłyby Conana lepiej, ani nie byłyby bardziej powolne w ataku. Oddał im pole, pozwalając, by stłoczyli się wokół swego kapitana. Ich wysiłki, by równocześnie walczyć z Conanem i pomóc dowódcy, dały Raihnie czas, by się schowała w pokoju. Wróciła stamtąd ubrana w krótką spódniczkę i kolczugę nałożoną na zbrojony kubrak. Oprócz miecza miała ze sobą sztylet. Conan zaśmiał się. — Myślałem, że będziesz walczyła, tak jak stałaś. Mogłabyś rozpraszać uwagę tych oślich synów. — Rany na moim ciele mogłyby rozproszyć moją uwagę! — odparła potrząsając głową. Zrobiła gwałtowny wypad w stronę najbliższego mężczyzny, odciągając go zarówno od kapitana, jak i towarzyszy. Conan walczył tak, by wygrać nie zabijając nikogo. Liczył na to, bo zabicie tych głupców nie byłoby żadnym zwycięstwem. Może byli to jedyni żołnierze wierni kapitanowi, a może zapłacono im dość złota, by mu pomóc. Jednak gdyby zginęli, ich towarzysze mogliby zapragnąć zemsty. Wszystkie zaklęcia Illyany nie zdołałyby odeprzeć całej załogi fortu Zheman. Conan wybrał kawałek ściany, by osłaniał mu plecy. Stanął tam i uniósł miecz. — Hej, dzieci fortu Zheman. Który z was pierwszy chce stać się mężczyzną mierząc się ze mną? Okiennice otworzyły się i Yakoub zerknął znad parapetu. Pokój Illyany był całkowicie w zasięgu jego wzroku. Podobnie Illyana. Nie miała żadnej nocnej bielizny, a koce przykrywały ją od pasa w dół. Krągłości jej piersi były subtelne, ale przyciągały wzrok. Jakby prosiły o dotyk męskiej dłoni. Pomiędzy piersiami pobłyskiwał wielki szmaragd. Przez chwilę Yakoub zastanawiał się, dlaczego nie zdjęła takiego kamienia idąc do łóżka. Lecz niemal natychmiast go zatkało, gdy uzmysłowił sobie, na co patrzy. Kamień Kurag znajdował się w zasięgu jego ręki, nie chroniony, tak jak jego właścicielka. A może tak tylko mu się zdawało. Yakoub przypomniał sobie, że czarodziejki stosują przeróżne sposoby ochrony i stłumił w sobie uczucie tryumfu. Wdrapał się na parapet, po czym przykucnął w ocienionym rogu pokoju. Illyana nie poruszyła się. Z korytarza na zewnątrz dobiegły odgłosy zamieszania spowodowanego wizytą kapitana Shamila u Raihny. Jeżeli to nie zbudziło Illyany, to nic, to co zamierzał zrobić Yakoub, także nie powinno. Wstał i począł podkradać się do łóżka czarodziejki. Pięć kroków od łóżka poczuł, jakby wleciał mu do ucha jakiś owad. Rozdrażniony potrząsnął głową, opierając się chęci, by go trzepnąć dłonią. Buczenie owada stało się głośniejsze, po czym umilkło. Yakoub spojrzał na śpiącą kobietę i potrząsnął głową. Pomylił się co do przedmiotu, jaki miała przy sobie. To nie szmaragd na złotym łańcuszku spoczywał między jej piersiami. To był kawałek zwykłego szkła, oszlifowany tak, by imitować drogocenny kamień. Łańcuszek był wykonany z brązu i nie był wart więcej niż gałka na rękojeści najzwyklejszej szpady. Taka kobieta nie musiałaby wiele płacić za noc przyjemności. Właściwie nie musiałaby płacić wcale. W plotkach, które opisywały ją jako tłustą, brzydką kobietę, było jeszcze mniej prawdy niż w tych, mówiących o jej magicznym bogactwie. Nie była już młoda, ale za to urodziwa, wręcz piękna. Nie musiałaby płacić mężczyznom za noc. Raczej oni chcieliby płacić jej! Lepiej było teraz wyjść i odszukać ją ponownie, wiedząc, kim jest i jak płoche były jego nadzieje. Tak płoche, jak te szczupłe palce dłoni spoczywających na brzegu koca, czy te cudowne włosy opadające na poduszkę. Yakoub zapragnął opuścić ten pokój z godnością. Zdjął srebrny pierścień ze swojej lewej dłoni i położył go obok przedmiotu z zielonego szkła. Pierścień stoczył się pomiędzy piersi kobiety i zatrzymał na jej brzuchu tuż ponad pępkiem. Krzywizny brzucha także były subtelne i przeszywająco piękne. Yakoub ośmielił się położyć rękę na jej brzuchu. Pochylając się, ucałował oba sutki. W ustach poczuł taką słodycz, jak gdyby były posmarowane miodem. Illyana westchnęła przez sen i na chwilę nakryła jego dłoń swoją. Yakoub nie czuł strachu. Nawet wiedział, że w tej chwili zbliża się do niego śmierć, nie ruszyłby się z miejsca. Westchnęła i uniosła dłoń. Yakoub wycofał się w głąb pokoju, spodziewając się, że znów usłyszy owada. Nie usłyszał nic. W ciszy wrócił do okna, chwycił linę i począł się wspinać. Conan i Raihna uporali się z czwórką lojalnych żołnierzy czy też intrygantów Shamila. Wszyscy zostali rozbrojeni, a tylko jeden ranny. Wówczas z tuzin lub więcej kolejnych żołnierzy pokonało schody prowadzące na górę. Nieliczni byli trzeźwi, jeszcze mniej paliło się do walki z Conanem i Raihną. Niektórzy chcieli zająć się tylko opatrywaniem rannego towarzysza, zachowując bezpieczny dystans. Większość zadowalało stanie w pobliżu z obnażonymi mieczami i miotanie wściekłych spojrzeń. — Gdyby srogie spojrzenia potrafiły uśmiercać, przepadlibyśmy jak kałuża w promieniach południowego słońca — wyśmiewał się z nich Conan. — Jeśli po to się zebraliście, to po co walczyć? Jeżeli macie coś więcej w swoim arsenale, pokażcie mi to! Te słowa pchnęły ku Conanowi kilku maruderów, którzy zostali rozbrojeni błyskawicznie i bezboleśnie. Conan rzucił okiem na drzwi do pokoi swych towarzyszy. Jedne i drugie były zatrzaśnięte i zaryglowane. Conan miał nadzieję, że Dessa i Massouf mają dość rozumu, by nie wychodzić z pokoju, a Illyana nie będzie rzucać żadnych zaklęć. Nie chciał uczciwych żołnierzy wiązać magią bez wystarczającego powodu. Poza tym, nawet cień magii mógłby zaszkodzić kompanii Conana, wywołując więcej pytań, niż by chciał. Brak jakiejkolwiek woli, by ciągnąć walkę, stawał się oczywisty. Zjawiło się paru weteranów, których Conan pamiętał z wieczoru w kantynie. Odciągnęli rannych i część z tych, którzy przyszli im z pomocą. Jednak niektórzy żołnierze czując na sobie wzrok kapitana czuli się w obowiązku przynajmniej pozorować walkę. Conan był teraz gotów podejmować ich i rozbrajać jednego po drugim, choćby do białego rana. Wino przestało działać. Z drugiej strony, Raihna walczyła cały czas z prawdziwą pasją wojownika. — Z czym my się tu musimy potykać, przyjacielu? — krzyknęła do Conana. — Jeśli tylko tyle jest w stanie wystawić przeciw nam fort Zheman, najprędzej zabijemy się potykając o ich porzuconą broń! Rozwścieczony drwinami mężczyzna uderzył na Raihnę. Zrobiła unik. Oślepiony emocjami nie zauważył, że z boku jest nie osłonięty. Pięść Conana trafiła go za uchem i mężczyzna runął na podłogę. — To wkrótce przestanie być zabawne — oznajmił Conan. — Nie mam nic do was, a jedynie do waszego kapitana, a i z nim nie poszło o nic wielkiego. Został wyprowadzony w pole… — Żadna kobieta nie będzie mnie okłamywać nie płacąc mi za to! — ryknął Shamil, machając zabandażowaną ręką. — Kto mówi, że ma być inaczej? — zapytał Conan. — Ale czy jesteś pewien, że to Raihna cię okłamała? Czy może ktoś inny? Na twarzy Shamila przez moment malowało się zmieszanie. Nie miał pojęcia, że słyszano, jak przeklinał tego, kto wprowadził go w błąd. Znów machnął wściekle ręką. — Kobieta skłamała i ten człowiek też! Może nie tylko oni, ale ci są tutaj! Brońcie honoru fortu Zheman, głupcy, jeśli nawet ja się tu nie liczę! Conan zauważył, że weterani nie byli poruszeni jego słowami. Ale rekruci owszem. Sześciu z nich ruszyło naprzód i znalazło się w zasięgu miecza, gdy u stóp schodów rozległ się donośny głos. — Hej, zbiórka! Kapitan na mury! Zbiórka! Kapitan na mury! Ubrany w skórę weteran wdrapał się po schodach, cały czas krzycząc. Za nim zjawił się zastępca kapitana — Khezal. Miecz przymocowany miał do pasa, który spinał wyszywaną ozdobnie jedwabną szatę, częściowo osłaniając jego ręce i pierś. Blizny, jakie spostrzegł Conan, sprawiły, że zmienił zdanie o owym mężczyźnie, pomimo jego jedwabnego stroju i perfumowanej brody. Aż dziw brał, że ten człowiek władał ramieniem, a raczej, że żył jeszcze. Conan widział ludzi, którzy ginęli od mniej poważnych ran niż te, które znaczyły brzuch i pierś Khezala. — Co na Erlika…? — zaczął Shamil. — Kapitanie, na zewnątrz jest posłaniec z Karmazynowych Źródeł. Powiada, że zeszłej nocy zostali zaatakowani przez demony. Część mieszkańców osady zginęła. Większość uciekła i jest w drodze tutaj. — Demony? — kapitan Shamil zaskrzeczał jak żaba. — Najlepiej niech sam pan pójdzie wypytać posłańca, kapitanie. Ja mogę załatwić sprawę tutaj, przynajmniej na razie. Poczucie obowiązku, wściekłość, wino i ból walczyły ze sobą w kapitanie Shamilu. Wreszcie zwyciężyło to pierwsze. Chwiejnym krokiem zszedł po schodach, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Kilkoma krótki rozkazami Khezal oczyścił korytarz tak, że został tylko on i Conan. Raihna wróciła do swego pokoju, by skończyć się ubierać. Pozostali wciąż spali albo kryli się. — Czy teraz zachowacie spokój? — zapytał Khezal. — To nie my… — rozpoczął Conan. — Kto co zaczął, obchodzi mnie tak samo jak kubeł oślej szczyny! — przerwał mu mężczyzna. — Będziemy musieli zmierzyć się albo z demonami, albo z przerażonymi ludźmi. I jedno i drugie dość roboty na jedną noc. Nie będę dziękował komuś, kto dołoży i jej jeszcze więcej. — Nie będziesz miał z nami problemów — oświadczył Conan. — Na honor mej pani, przyrzekam. Khezal roześmiał się. — Cieszę się, że nie przyrzekasz na honor swej… służącej. Ta mała wszetecznica wodziła wzrokiem za każdym z garnizonu, od kapitana w dół. Proszę, byś jej także pilnował, jeśli jest na taką kobietę jakiś sposób. — Jeśli bogowie podsuną mi jakiś pomysł, będziesz pierwszym, 1 który się o tym dowie — rzekł Conan. Gdy Khezal zszedł po schodach, Raihna wyszła ze swojego pokoju, kompletnie ubrana i uzbrojona. — To cała nasza satysfakcja, że poproszono nas o zachowanie spokoju, który nie my zakłóciliśmy — skrzywiła się, jakby ugryzła niedojrzałą figę. — Na dzisiejszą noc to wszystko — powiedział Conan. — Khezal nie jest taki, jak myślałem. Nie stoi po stronie Shamila. To tak, jakby stał po naszej. Zresztą, rzeczywiście mamy dość roboty na dzisiejszą noc. Raihna skinęła głową. — Pójdę obudzić Illyanę. — Ja pójdę na dół do bramy. Chcę na własne uszy usłyszeć opowieść o demonach, a nie wiedzieć tylko to, co ludzie przekazują sobie z zasłyszanych gdzieś plotek. XIV Conan dotarł do bramy, gdy posłaniec z Karmazynowych Źródeł zaczynał zdawać relację z koszmaru w wiosce. Cymmerianin słyszał, jak Kemal opowiada o wszystkim, od wypadu Bory do doliny demonów, po ucieczkę mieszkańców osady. — Kiedy przyjdą, będą potrzebować schronienia — dodał Kemal. Posłaniec mógł mieć niewiele więcej niż osiemnaście lat. Jednak był dojrzałym mężczyzną. Conan przypomniał sobie, ile już przeszedł w tym wieku. Wojna, niewola, ucieczka, zdrada oraz bitwy z dziesiątkami przeciwników, zarówno ludzi, jak i innych. — Schronienie? Tutaj? Myślisz, że co tu jest, królewski pałac w Turanie? — wyglądało na to, że humor kapitana Shamila nie uległ poprawie. — Nawet jeśli tak, żadna banda cuchnących górali nie będzie roić się… Kemal rzucił mu pełne nienawiści spojrzenie. Kapitan uniósł dłoń dając jakiś znak łucznikom na murach. Conan przesunął się nieco na lewo, gotów odepchnąć posłańca, jeśliby posypały się na niego strzały. Najchętniej cisnąłby samego Shamila z murów, niczym martwego kozła z machiny oblężniczej. Gdyby sprawy nie zmuszały go do zachowania pokoju w stosunkach z wojskiem fortu Zheman… — Kapitanie, uważam, że moglibyśmy przynajmniej wpuścić do środka kobiety i dzieci — odezwał się Khezal. Musiał użyć magii, by się ubrać, jako że miał teraz na sobie pełny ekwipunek. Jego hełm i kolczuga były posrebrzane — pokrywała je budząca respekt wielka ilość wyszczerbień i wgnieceń. — Mamy na to miejsce — kontynuował Khezal. — A w każdym razie będziemy mieli, gdy sformujemy kolumnę, by pomaszerować w głąb kraju. Czy, jeżeli zaopiekujemy się ich kobietami i dziećmi, mężczyźni z wioski przyłączą się do nas? Będziemy potrzebować przewodników i każdej pary silnych ramion, jaką uda się znaleźć. Conan zauważył, że Khezal nie wspomniał słowem o tym, że garnizon cierpiał na niedobór ludzi. Był coraz lepszego zdania o mądrości i rozwadze mężczyzny. — Na Mitrę i Erlika, przysięgam, że poproszę o to — Kemal z trudem przełknął ślinę. — Nie mogę obiecać, że wszyscy się przyłączą. Jednak jeśli Bora skłoni się ku temu… — Nie musimy przeciągać na naszą stronę tchórzy, oferując im własne dachy i żywność! — wrzasnął Shamil. Wyglądało na to, że po tym jak jego plany co do Raihny obróciły się wniwecz, szukał sposobności, by wyżyć się na kimkolwiek. Conan równie mocno pragnął mu to udaremnić. — Czy inne wioski w okolicy także się ewakuują? — zapytał Kemala. — Nie byłem w żadnej, bo Bora polecił mi udać się prosto tutaj. Jestem pewien, że Bora wysłał pieszych lub konnych posłańców do wszystkich osad, które uznał za zagrożone. — Na Mitrę! Mamy polegać na kaprysach wyrostka, który może być szaleńcem albo zdrajcą. Skądinąd, czy to nie syn Rahfiego, tkwiącego w areszcie w Aghrapur, podejrzanego o… — Rhafi nie jest winny niczego ponad to, że sprzeczał się z twoimi chciwymi, prostackimi żołdakami! — krzyknął Kemal. Jego dłoń skoczyła ku rękojeści noża. Shamil także uniósł dłoń, by ponownie dać znak łucznikom. Żadna z ich dłoni nie dokończyła ruchu. Conan chwycił obydwa nadgarstki i wykręcił, aż skupił na sobie całkowicie uwagę mężczyzn. — Jesteście diabłami w przebraniu, czy co? Jeśli tam szaleją demony, jesteśmy głupcami walcząc między sobą. Jeśli zaś nie istnieją, coś jednak przeraża ludzi i nie jest to skutek wypitego w nadmiarze wina! — Otóż to — rzekł Khezal, jak matka próbująca pogodzić skłócone dzieci. Bardziej wnikliwe spojrzenie uzmysłowiło Conanowi, że mężczyzna zachowywał równowagę, ale gotowy był dobyć miecza przeciw każdemu, kto prosiłby się o to. — Jeśli zejdą się tu wszystkie wioski, możemy zebrać najlepszych ludzi, by pomaszerowali z nami. Pozostali mogą pomóc oddziałom w forcie, lub eskortować tych, którzy ruszą do Haruk. — Nie spotkają się z wielką gościnnością w Haruk po zamieszkach, jakie miały miejsce ostatniej nocy — orzekł Shamil. — Jednak jeszcze gorzej mieliby tu, chyba że oddamy im wszystkie racje żywnościowe potrzebne nam na drogę — wzruszył ramionami. — Rób, jak chcesz, Khezal. Mówisz w moim imieniu. Ja idę przygotować swoją broń i konie. Kapitan odwrócił się. Nim zdążył się oddalić, dogonił go słodki głos. — Kapitanie, pozwolisz, że pomogę. Wiem, że niełatwo wyszykować się mając zranioną rękę. Mam pewne doświadczenie jeśli chodzi o pomaganie mężczyznom w takim kłopocie. To była Dessa, która stała obok Illyany i Raihny. Massouf stał za kobietami, miotając wściekłe spojrzenia. Dziewczyna miała na sobie suknię do kostek, lecz, jak oceniał Conan, nic pod spodem. Shamil z pewnością nie przypatrywałby się jej bardziej intensywnie, nawet gdyby była naga. Uśmiechnął się. — Dziękuję ci… Dessa, o ile się nie mylę? Jeśli pomożesz mi się przyszykować, znajdę trochę wina, zbyt dobrego, by je wytrząsać w torbie podróżnej. Możemy skosztować je wspólnie, nim wyruszymy. — Zrobię wszystko, co w mojej mocy — oświadczyła Dessa. Ujęła Shamila pod ramię i odeszli razem. Massouf odprowadzał ich spojrzeniem i na pewno ruszyłby za nimi, gdyby nie uścisk Conana przytrzymujący go za ramię i sztylet Raihny przytknięty do brzucha. — Ohydni stręczyciele — syknął Massouf, szarpiąc się i bezskutecznie próbując uwolnić z uścisku Conana. — Nie wysyłaliśmy Dessy nigdzie, gdzie nie chciałaby pójść z własnej woli — odpowiedziała Raihna. Conan skinął przytakująco głową. — Rusz wreszcie głową, zamiast tym, co nosisz w spodniach, Massouf. Bogowie obdarzyli Dessę lekkością ducha. Nigdy nie uczynisz z niej miłej, spokojnej żonki. Niektóre kobiety nadają się do tej roli. Jeśli tego właśnie szukasz, poświęć czas, by taką znaleźć, a nie trać go na wysiłki, by zmienić Dessę. Massouf wyrwał się z jego uścisku i oddalił, klnąc pod nosem, ale przynajmniej poszedł w przeciwnym kierunku niż Dessa i Shamil. Khezal spojrzał za nim. — Każę strażom mieć oko na tego młodzieńca — powiedział. Conan uśmiechnął się. Khezal był pewnie o rok młodszy od Massoufa, ale sprawiał wrażenie dość dojrzałego, by być jego ojcem. — Lepiej wy też pilnujcie swych pleców. Przynajmniej do czasu aż kapitan Shamil nie poczuje się na tyle błogo w łożu, by nie myśleć o innych kobietach. — Dessa potrafi wprowadzić go w ten stan — rzekła Raihna. — Wierzę — odparł Khezal. — Przypomina mi młodą Pylę. — Znasz Pylę? — zawołał Conan. — Nigdy nie wspominała o młodym oficerze, z którym spędziła tydzień w zeszłym roku? — zdawało się, że pokrytą bliznami pierś Khezala rozpiera duma i rozkoszne wspomnienia. — Nie. Nigdy nie chełpiła się takimi rzeczami. Ale jeśli wytrzymała tydzień w twoim towarzystwie… — Conan wykonał parodię dworskiego ukłonu. Khezal skinął głową, lecz jego uśmiech rozpłynął się po chwili. Podszedł do Conana i odezwał się niemal szeptem. — Atak naprawdę… kim jesteście? Nie twierdzę, że opowiadaliście nam historie wyssane z palca, ale… — Raihna? — rzucił Conan porozumiewawczo. Wojowniczka kiwnęła głową i wyciągnęła schowaną pomiędzy piersiami monetę oznaczającą służbę u Mishraka. Khezal obejrzał ją, po czym ponownie skinął głową. Na jego twarzy nadal malowała się głęboka powaga. — Więc opowiadaliście nam bajki. Nie powiem nic kapitanowi, chyba że będzie to sprawą życia i śmierci. Doszły mnie pogłoski o nim… nie, o tym też będę milczał, chyba że od tego będzie zależeć życie. Ale poproszę was o pomoc, wszystkich troje. Brakuje nam dowódców nawet dla dobrze wyszkolonych żołnierzy. Z rekrutami i, Mitra tylko wie, jak wieloma wieśniakami… — Pomożemy — oświadczył Conan. — Służę… właścicielowi tej monety… dość długo, by palić się do uczciwej walki z mieczem w dłoni! Nocą ogień pożerający kamienie mógł przybrać dowolny kolor, mógł być bezbarwny lub stanowić złośliwą parodię tęczy. Wszystko zależało od zaklęcia. Eremius wybrał zaklęcie, które sprawiło, że ogień w Winterhome był nie tylko bezbarwny, ale w ogóle niewidzialny. Nikt, kto by się tu zbliżył, nie miałby pojęcia, co się dzieje, dopóki nie poczułby żaru. Gdyby w porę zdążył się wycofać, uciekłby opętany strachem i biegłby, póki starczyłoby mu sił. Im więcej strachu, tym lepiej. Zbyt wielu wieśniaków zbiegło i znalazło się poza zasięgiem Przemienieńców. Jedynie strach mógł sprawić, by nadal uciekali, aż do upadku fortu Zheman. Wówczas ta część kraju zostałaby bez obrony, a wieśniaków można by dopaść w dogodnej chwili. Ich strach nasyciłby to, co Przemienieńcy mają w miejscu duszy, a ciała nasyciłyby ich głód. Eremius trzymał swoją laskę na wysokości pasa i zataczał nią półkola przed frontem wioski. Pięć razy przestawał na moment. Za każdym razem ognista kula wystrzeliwała z główki laski, mknęła nad stokiem i uderzała w wioskę. Każda kula płonęła przez chwilę, po czym przemieniała się w niewidzialny ogień pożerający wszystko, czego się dotknął. Do świtu Winterhome będzie dymiącą kupą gruzów, niczym Karmazynowe Źródła. Taki sam los spotka pozostałe trzy wioski, które ich mieszkańcy opuścili ze strachu przed Przemienieńcami. Eremius odwrócił się i pstryknął palcami na mężczyznę, który nosił jego kamień. Więzień klęczał przez cały czas, gdy Eremius miotał swój ogień, jego oczy pozbawione były wyrazu. Eremius do swych czarów nie przywoływał mocy kamienia. Władał ogniem pożerającym wszystko na długo przedtem, nim dotknął któregoś z Kamieni Kurag. Teraz więzień dźwignął się na nogi. Wywrócił oczy ku górze, wyrzucił ręce na boki i zaczął nimi poruszać. Jak niewiarygodnie ociężały ptak, uniósł się odrobinę nad ziemię. Eremius podniósł laskę, trzymając ją przed sobą i cofnął się pośpiesznie. Mężczyzna, który nosił Kamień, uniósł się wyżej. Dym buchnął na wszystkie strony z masywnego pierścienia na jego ręce. Eremiusa uderzyła woń palonego ciała. Jedynie dzięki żelaznej woli powstrzymał się, by nie zwymiotować. Mężczyzna z Kamieniem znajdował się teraz nad ziemią na wysokości głowy wysokiego człowieka. Usta miał rozdziawione tak szeroko, że dziwiło, iż szczęki nie wyskoczyły mu z zawiasów. Oczy nabrały barwy skwaśniałego mleka. Nagle jego ciało wygięło się w łuk, z ust wydobyło się rozpaczliwe rzężenie, a pierścień z kamieniem przepalił rękę, na której był zamocowany. Przedmiot brzęknął o skalisty grunt. Eremiusowi serce podskoczyło do gardła, ale spostrzegł, że kamień był nienaruszony. Przyklęknął i odciągnął go na bok swoją laską. Ledwie to uczynił, a ciało mężczyzny wiszącego w powietrzu runęło w dół. Leżał na ziemi wiotki jak węgorz, musiał mieć połamane wszystkie kości. Eremius zaprzestał odciągania pierścienia z Kamieniem i wycofał się jeszcze dalej. Dopiero kiedy zorientował się, że mężczyzna z całą pewnością nie żyje, a Kamień jest cały, zbliżył się. Kilka minut potem, nie odważywszy się, by podnieść Kamień, przywołał swoich ludzi, by mu pomogli. Gdy wdrapywali się po stoku wzgórza ku niemu, on sam wpatrywał się w Kamień pobłyskujący na ziemi u jego stóp. Wszyscy magowie, którzy wiedzieli o Kamieniach, znali także opowieści o tym, co potrafiły one robić (i kogo uśmierciły) z własnej woli. Eremius nie był wyjątkiem. Aż do tej nocy, jak większość magów, wierzył, że były to jedynie opowieści. Teraz zastanawiał się nad tym wszystkim głębiej. Gdyby bowiem Illyana przyłożyła rękę do tego, co spotkało mężczyznę noszącego Kamień, Eremius wyczułby jej oddziaływanie i być może zwalczyłby je. Nie wyczuł nic. Co zrobiłby żołnierz, gdyby nagle miecz ożył w jego dłoni? Eremius wątpił, by nawet ktoś taki jak Khadjar potrafił odpowiedzieć na to pytanie. O świcie Conan skończył to, co miał zrobić. Ostatni juczny muł został obładowany racjami chleba i solonej wieprzowiny i zaprowadzony do zagrody tuż za północną bramą. Cymmerianin przerwał post winem i gulaszem z koziego mięsa z cebulą. Czas by pomęczyć żołądek polowymi racjami! Gdy opróżnił drugi kubek wina, pomyślał, jak niewiele obchodziłoby go to, co teraz robi, kilka lat temu. Cymmeryjskie bandy wojowników potrafiły spędzić nawet miesiąc w naturalnym środowisku. Conan pogardzał cywilizowanymi ludźmi za to, że muszą zabierać ze sobą prowiant. Dzięki naukom Khadjara i swemu własnemu doświadczeniu wiedział, że niesłusznie. Illyana zjawiła się tak niespodziewanie pośród szarości poranka, że Conan pomyślał, że użyła do tego magii. Widząc wyraz jego twarzy, roześmiała się lekko. — Nie obawiaj się, Conanie. Nie używam swej sztuki, by straszyć ludzi. Muszę cię jednak o coś spytać — nie zauważyłeś, by ktoś kręcił się tu wyglądając na zdezorientowanego? Wyłączając kapitana Shamila, oczywiście. — Ha! Tamten jego stan to nic, w porównaniu z tym, w jakim się znajdzie, gdy Dessa wypuści go ze swych objęć! — Conan zmarszczył brwi. — Ale nie, o ile pamiętam. Miałem zresztą pełne ręce roboty, a w ciemnościach zadowalałem się tym, że udawało mi się odróżnić mężczyznę od kobiety! — No cóż. Mogłam spytać jedynie ciebie i Raihnę, może nie licząc Khezala. Raihna też nikogo takiego nie widziała. Conan wyczuwał, że Illyana za chwilę mu wszystko wytłumaczy, jeśli tylko da jej czas na znalezienie słów. Miała nadzieję, że nie zajmie jej to zbyt wiele czasu. Kolumna powinna wyruszyć w drogę sporo przed południem, jeśli chciała odnaleźć mieszkańców osady wcześniej niż demony. — Miałeś rację podejrzewając jakiś spisek zeszłej nocy. Ktoś wszedł do mojego pokoju i próbował skraść kamień. — Żadne z nas nic nie słyszało, ani nie widziało. — Nie spodziewaliście się niczego. Zaczarowałam kamień tak, by każdy, kto wejdzie do mego pokoju, zapomniał całkowicie, po co przyszedł. Mógł jeszcze nie odzyskać rozumu do końca. Był na tyle zdezorientowany, że zostawił ten pierścień. Pokazała mu srebrny pierścień misternej roboty, lecz Conan nie widział go wcześniej u nikogo w forcie. Pokręcił głową. — Czemu nie zaczarowałaś kamienia tak, by uśmiercić lub sparaliżować intruza? — Conanie, myślę podobnie jak ty czy Raihna. Im mniej osób wie, kim naprawdę jestem, tym lepiej. Chyba nawet Khezalowi nie powiedzieliście, prawda? — Prawda. Ale nie postawiłbym kubka wina, że on się nie dowie. Poprowadzi nas bardzo przenikliwy człowiek. — Dwaj przenikliwi ludzie, Conanie. Jeżeli Khezal pozwoli ci zrobić wszystko, co możesz, a pozwoli, jeśli nie jest głupcem. Conan odpowiedział uśmiechem na pochlebstwo, ale na tym koniec. Wyczuwał, że nie usłyszał wszystkiego, ale może lepiej. No, chyba że ruszasz do walki w ignorancji. Wtedy równie dobrze możesz sam sobie poderżnąć gardło i oszczędzić fatygi wrogom… — Użyłam jeszcze jednego zaklęcia. Miało ono sprawić, że Kamień zachował obraz tego, kto próbowałby go ukraść. Widząc obraz, potrafiłabym rozpoznać tego człowieka na pierwszy rzut oka. — To mogłoby zdradzić twoją moc, ale jeden wróg mniej, to nie jest zła rzecz, jak sądzę. Czy mam rozumieć, że zaklęcie nie podziałało? Illyana zaczerwieniła się nieznacznie. — Tak. Sądziłam, że mam już za sobą takie błędy. Wierzę, że tak. Jednak zaklęcie nie zadziałało tak, jak chciałam. Czy to moja wina, czy przejaw woli Kamienia? Poranne niebo pociemniało, powiał chłodniejszy wiatr. Conan nie umiał określić tego, co czuł. Wychylił kubek jednym haustem, nalał następny i podał Illyanie. Wzięła go. I choć sprawiała wrażenie, że sączy wino, kiedy oddała mu kubek, ten był w dwóch trzecich pusty. Wino mocniej zabarwiło jej policzki. Chyba też umocniło IIlyanę w przekonaniu, by nie mówić nic więcej o tym, co mogło się stać z jej Kamieniem — choć było to mniej ważne niż w przypadku Kamienia Eremiusa. Conan odstawił kubek i wstał. Jeżeli Illyana nie chciała powiedzieć nic więcej, to nie przez kaprys. Na tyle cenił jej osąd. Do żadnego czarodzieja czy czarodziejki nie potrafiłby mieć zaufania. Jednak Illyana wiedziała co robi lepiej, niż jakikolwiek inny mag, a co więcej naprawdę miała poczucie honoru. Mimo wszystko ciężko było ruszać na tę walkę z myślą, że być może, magowie nie byli prawdziwymi panami całej mocy, jaką przywołali. XV W półmroku, za plecami Bory zapłakało dziecko. Czy to było to samo, które uratował tamtej nocy we wsi, po tym jak rodzice pozostawili je w panice? Bora był zbyt zmęczony, by zaprzątać sobie tym głowę. Tak naprawdę był zbyt zmęczony, by dalej uciekać i to nie tylko dlatego, ze myśli, i został nowym przywódcą wioski ciążyło mu niczym młyński kamień. Po prostu ciężko mu było stawiać jedną nogę za drugą na tyle sprawnie, by kroczyć na czele kobiet i dzieci. Żeby tak pozbyć się ciężaru przywództwa i zmęczenia, przysiąść na jakimś głazie i patrzeć jak mijają go mieszkańcy wioski, jeden za drugim — niemalże modlił się o to. Niemalże. Za każdym razem, gdy szykował się do takiej modlitwy, zaczynał myśleć o poszeptywaniach wieśniaków. Bora zdawał sobie sprawę, że był jednym z tych, którzy zostali bohaterami, ponieważ bardziej bali się głosów ludzi za swymi plecami niż mieczy czy łuków przed sobą. Półmrok wdrapywał się po zboczu, a niebo na zachodzie zmieniało barwę na purpurową. Nawet gdyby droga była gładszą i tak marzs był mordęgą, jednak trzeba było iść naprzód. Pod osłoną ciemności, pan demonów mógł wysłać je ponownie. Może już teraz były na tropie wieśniaków, spragnione ich krwi… — Hej tam! Kto idzie? To był głos łucznika, który został wysłany na przód kolumny, by wzmocnić zwiadowców. Pozostali łucznicy z osady maszerowali na tyłach, tam gdzie demony mogły uderzyć z największym prawdopodobieństwem. Bora ładował swoją procę, gdy usłyszał odpowiedź w zaskakująco znajomym głosie. — Tu Kemal. Są ze mną żołnierze z fortu Zheman. Jesteście bezpieczni! Reszta tego, co mówił Kemal, utonęła w okrzykach radości i szlochach mieszkańców wioski. Sam Bora zatańczyłby, gdyby miał na to siły. Myślał na tyle trzeźwo, by pójść, a nie pobiec do Kemala. Jego przyjaciel siedział na grzbiecie obcego konia. — Gdzie Wicher? — brzmiało pierwsze pytanie Bory. — Był zbyt wycieńczony na drogę powrotną. Kapitan Conan wystarał się o miejsce w stajni i paszę dla niego, a dla mnie o nowego wierzchowca. Bora zauważył, że jego przyjaciel nie jest sam. Na kawaleryjskim koniu siedział potężny, ciemnowłosy mężczyzna, a za nim jasnowłosa kobieta w męskim stroju, uzbrojona jak wojownik. Za nimi słychać było stukot kopyt i rżenie koni, świadczące o bliskości przynajmniej części wojsk. Poczuł ulgę, jak gdyby brał ciepłą kąpiel, która pozbawiła go ochoty, by czynić cokolwiek. Jednak odnalazł w sobie siłę, by się odezwać. — Dziękuje, kapitanie Conan. Wielki mężczyzna zeskoczył z siodła z kocią gracją i spojrzał na Borę. — Oszczędź sobie podziękowań aż do chwili, gdy opuścimy to wzgórze. Czy twoi ludzie dadzą radę maszerować jeszcze milę do wody? Czy został ktoś na drodze za wami? Ilu masz zbrojnych ludzi? — Ja… — Do diaska, człowieku! Jeśli przewodzisz tym ludziom, masz obowiązek wiedzieć te rzeczy! — Conanie, nie tak ostro — odezwała się kobieta. — To jego pierwsza walka, i to nie przeciw ludziom. Nie masz prawa zachowywać się w stosunku do niego, jak twój Khadjar w stosunku do spitego rekruta! Nawet w znikomym świetle zmierzchającego dnia Bora spostrzegł, że Conan i kobieta wymieniają między sobą spojrzenia w sposób właściwy kochankom. W duchu dziękował kobiecie, że dała mu przynajmniej szansę, by nie zrobił z siebie kompletnego głupka. Kapitan Conan mógł być góra pięć, sześć lat starszy niż Bora, a jego akcent zdradzał, że nie jest Turańczykiem. Jednak Bora czuł, że bardziej pragnie akceptacji tego człowieka niż kogokolwiek innego, włączając w to swego ojca, Rhafiego. — Z pewnością damy radę pomaszerować do wody. Mamy niewiele bukłaków i to w większości pustych. Potrzebujemy też żywności. O zachodzie słońca wszyscy, którzy opuścili wioskę zeszłej nocy, nadal byli z nami. Ponad czterdziestu mężczyzn i kilka kobiet odniosło jakieś obrażenia. Jedynie z tuzin ludzi ma łuki lub dobre miecze. Conan przechylił nieco głowę, co Bora odebrał jako gest uznania. — Dobrze. Więc nie będziemy musieli wysyłać patroli w góry, by ratować waszych maruderów. Co z innymi wioskami w okolicy? — Co… czy będą potrzebować pomocy? — Oczywiście! — kapitan wyrzucił z siebie kilka ciętych uwag. — Proszę — kobieta wręczyła Borze bukłak. Woda była zimna i lekko gazowana oraz wzbogacona nieznanymi ziołami. Bora poczuł, że zatykający go kurz rozpływa się, a z głowy pierzcha mącąca umysł mgiełka. — Stokrotne dzięki, szanowna pani. — Nie jestem żadną szanowną panią. Wystarczy mówić mi Raihna z Bossonii. Mój cymmeryjski przyjaciel ma ostry język, ale też wiele racji. Musimy wiedzieć, jaki los spotkał pozostałe osady. Woda lub zioła, a może jedno i drugie dodały Borze sił, sprawiając, że w jego członkach znów zaczęła żywiej krążyć krew. — Posłałem ludzi do wszystkich pobliskich wiosek. Powróciło trzech. — Co z demonami? — ze sposobu w jaki mężczyzna wymówił ostatnie słowo, można było wnosić, że wie, iż są one czymś zupełnie odmiennym od ludzi. — Spaliły naszą wioskę używając swej magii. Widzieliśmy dymy. Nie ścigały nas. To nie mówi wiele o losie innych wiosek. Możliwe, że ich mieszkańcy opuścili swoje domostwa długo po tym, jak my wyruszyliśmy. — Jeśli w ogóle w porę uwierzyli twoim posłańcom — rzekł Conan. Jego twarz wykrzywił uśmiech, który pasowałby do oblicza demona. Po chwili uśmiech Conana stał się bardziej ludzki. — Bora, zrobiłeś dużo dobrego. Tak uważam i powiem to wszędzie, gdzie zechcą mnie słuchać. — Czy wstawisz się za moim ojcem, Rhafim, przeciwko tym, którzy oskarżyli go o bunt? Nasz cieśla, Yakoub, poszedł do Aghrapur w tej sprawie, ale jeszcze nie wrócił. — Co zrobił twój ojciec? A może chodziło o coś, czego nie zrobił? Bora pokrótce opowiedział wszystko. Cymmerianin wysłuchał tego z miną kogoś, kogo nozdrza drażni fetor kloacznego dołu. Po chwili spojrzał na swoją towarzyszkę. Zdawało się, że ona czuje woń tego samego dołu. — Nasz przyjaciel, kapitan Shamil posiadł prawdziwą sztukę zjednywania sobie ludzi — powiedziała. — Bora, czy jesteś w stanie wsiąść na konia? Chciał odpowiedzieć: „oczywiście”, ale rozsądek podsunął mu co innego: — Jeśli koń będzie wystarczająco łagodny. — Sądzę, że Poranna Rosa okaże się miłym wierzchowcem. Wskakuj w siodło, przejedź się między swoimi ludźmi i pośpiesz ich. Kapitan Conan i ja poczekamy tu z wojskiem, a potem dołączymy do waszej tylnej straży. — Czemu nie dołączyć do niej od razu? — Bora zdawał sobie sprawę, że niemal skamle, ale nic nie mógł na to poradzić. Conan rzucił mu surowe spojrzenie. Może było to tylko badawcze spojrzenie, ale oczy Cymmerianina miały groźny odcień ściętego lodem błękitu. Bora nie tylko nigdy nie widział podobnych, ale nawet nie wyobrażał sobie, że istnieją oczy o takim wyrazie. Ich wzrok sprawiał, że Bora czuł się, jakby miał dziesięć lat i stał przed swym ojcem gotowy się rozbeczeć. — To dość proste, Bora — odezwał się wreszcie kapitan. — Na tym szlaku nie ma miejsca dla twoich ludzi i dla nas. Czy wolałbyś, żeby zboczyli ze szlaku po ciemku, albo dali się stratować naszym koniom? — Proszę wybaczyć, kapitanie. To rzeczywiście moja pierwsza walka. Wciąż nie rozumiem, czemu bogowie wybrali mnie, ale… — Jeśli bogowie zechcą odpowiedzieć na nasze pytania, uczynią to w dogodnej dla siebie chwili. Tymczasem Raihna zaproponowała ci konia. Jesteś gotów na przejażdżkę? Bora rozciągnął się i zgiął. Bolało go wszystko, ale było w nim dosyć życia, by dał radę wsiąść na konia, a może nawet cieszyć się jazdą. — Jeśli nie jestem, wkrótce się o tym przekonamy. — Sięgnął ku wodzom, które podała mu kobieta z Bossonii. Gdy palce Bory dotknęły skórzanych pasów, zamarł, niczym zaklęty w głaz. W uszy wdarł się koszmarny zgiełk chóralnych wrzasków, przyniesiony przez nocny wiatr, a może coś jeszcze. Krzyki mężczyzn, kobiet i dzieci, w śmiertelnej agonii. Krzyki ludzi i… wycie demonów. Bora, by samemu nie krzyknąć, przygryzł wargę, aż poczuł smak krwi. Conan i Raihna znieruchomieli jak posągi strzegące wejścia do świątyni. Jednak, kiedy się w końcu odezwali, z ich słów przebijały spokój i męstwo, przeganiając przerażenie chłopca. Ci ludzie mogli stracić życie, ale na pewno nie straciliby odwagi. Bora zaczynał dziękować bogom, że ich przysłali. Conan musiał nim potrząsnąć, by chłopak usłyszał jego słowa. — Powiedziałem, że demony musiały dopaść grupę waszych sąsiadów! Albo są bliżej, niż sądziliśmy, albo ktoś… przesyła… te odgłosy walki, byśmy je słyszeli. Raihna ma… przyjaciółkę, która pomoże nam się tego dowiedzieć. — Z pomocą bogów, tak. Przykro mi, Bora, ale muszę cię prosić o mojego konia. Bez zbędnych słów i bez dotykania strzemion, Raihna znalazła się w siodle. Chwilę potem zawróciła i ruszyła truchtem w dół zbocza. — Bora — rzucił Conan. — Zabierz swych ludzi z tego szlaku. Wszystkich z wyjątkiem straży. Żołnierze już jadą. Ruszaj się, na brodę Erlika! Bora wdrapywał się z powrotem na wzniesienie. Mógłby nawet zwiesić się nad przepaścią, jeśliby to dawało cień szansy, by przerwać docierające do jego uszu rozpaczliwe wrzaski. Dwaj Przemienieńcy kłócili się o mężczyznę na skraju wioski zwanej Studnią Spokoju. A raczej o ciało mężczyzny. Nikt nie przeżyłby mając rozprute wnętrzności i oderwaną nogę. Jeden z Przemienieńców złapał oderwaną nogę jak maczugę. Trzasnęła głośno, uderzając o ramię przeciwnika. Ten zawył bardziej z wściekłości niż bólu i zaczął szukać jakiejś innej części ciała ofiary, by użyć jej jako broni. Podbiegł do nich strażnik, machając włócznią. Eremius nie dosłyszał jego słów, ale widział, jak poruszają się usta człowieka, który najwidoczniej próbował przekonać do czegoś dwóch Przemienieńców. Zerknął w dół na Kamień leżący obok na ziemi. Jedynie z jego pomocą mógł liczyć na uratowanie życie temu głupiemu strażnikowi. W następnej chwili losu strażnika nie byłby już w stanie odmienić żaden mag. Gwałtowny ruch wyposażonej w szpony ręki posłał włócznię wysoko w powietrze. Strażnik zamarł, oczy miał otwarte równie szeroko, jak usta. Silny cios zamienił je wraz z całą twarzą w krwawy ochłap. Mężczyzna zdołał wydobyć z siebie tylko jeden okrzyk, gdy drugi Przemienieniec rozpruł mu pierś i zaczął pożerać serce i wnętrzności, wyłażące spomiędzy rozerwanych żeber. Eremius wzruszył ramionami. Nie miał tak wielu strażników, by móc pozbywać się ich ot tak, jak znoszone sandały. Ale, z drugiej strony, nie było jeszcze tak źle, by musiał chronić w swych szeregach skończonych idiotów. Każdy, kto do tej pory nie wiedział, że należy trzymać się z daleka od Przemienieńców, którzy właśnie jedzą, był na tyle bezmyślny, że nie Eremius musiałby używać zaklęć, by pozbawić go rozumu. Dwaj sprzeczający się Przemienieńcy, pożerając strażnika sprawiali wrażenie zażyłych kompanów. Kiedy zwrócili się ku swej poprzedniej ofierze, wyglądali na prawie nasyconych. Inne stwory osiągały podobny stan. Eremius nie był zaskoczony. Przemienieńcy pożarli większość mężczyzn, kobiet i dzieci mieszkających w Studni Spokoju. To musiało ich nasycić. Mając pełne brzuchy, zachowywali się tak, jak inne wielkie drapieżniki. Jedyne, czego chcieli, to spać. Eremius obserwował, jak łącząc się w dwójki i trójki, opuszczali miejsce rzezi, by znaleźć sobie wygodne miejsce do odpoczynku. Gdy przestał się nimi zajmować, zwrócił uwagę na Kamień u swych stóp. Nie wiedział, jak bezpiecznie się z nim obchodzić. Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to nosić go jak najmniej i używać jak najrzadziej. Tej nocy wykorzystał Kamień tylko do tego, by wysłać odgłosy rzezi w Studni Spokoju tak daleko, jak to tylko możliwe, by dosłyszeli je wszyscy, i by poczuli strach. Potem odłożył Kamień oraz pierścień, i obserwował, zastanawiając się jedynie nad możliwością użycia go. Nieco niżej otwierała się skąpana we krwi i pokryta kawałkami gnijących zwłok dolina. Wysoko w górze krążyły padlinożerne ptaki, czarne na tle szarzejącego nieba. W końcu opadły w dół, ich krzyki zagłuszyły chrapanie nażartych Przemienieńców. Od koloru rojących się padlinożerców dolina z czerwonej stała się czarną. Eremius też zaczął szukać miejsca do spania. Ostatnie, co uczynił, to podniósł ostrożnie kamień i pierścień i wrzucił do jedwabnego woreczka. Zaklęcia, związane w runach na powierzchni woreczka, powinny w razie potrzeby dać mu czas, by go oderwać od pasa i odrzucić! Eremius nie miał pojęcia, czyja jeszcze wola władała teraz Kamieniem. Zrezygnowałby nawet z szansy zemsty na Illyanie, by się tylko tego dowiedzieć. XVI Conan odwiązał swój łuk i nasadził na cięciwę strzałę wyjętą z kołczanu na plecach. Za cel obrał sępa żerującego na jakimś, nie dającym się rozpoznać, strzępie padliny. Plamy krwi na czarnej piersi ptaka świadczyły o tym, że ucztował tu już długo. Wystrzelona przez Cymmerianina z turańskiego łuku strzała przeszyła sępa na wylot. Stworzenie zaskrzeczało, załopotało skrzydłami i zdechło. Kilku jego kompanów zaledwie zerknęło, jaki spotkał go los i wróciło do ucztowania. Reszta ptaków zupełnie nie zwróciła na to uwagi. Tkwiły w bezruchu, niczym zbryzgane krwią głazy, zbyt objedzone, by choćby zaskrzeczeć. Conan odwrócił się, powstrzymując się przed posłaniem w ptaki pozostałych strzał. Nawet bogowie nie mogli uczynić teraz nic więcej, niż pomścić mieszkańców wioski o przerażająco przewrotnej nazwie — Studnia Spokoju. Kiedy nadejdzie czas takiej pomsty, dla strzał Conana znajdą się o wiele lepsze cele niż sępy. Bora wymiotował za jednym z głazów. Ciszę przerwały odgłosy końskich kopyt uderzających o żwir. Zza kamienia wyłonił się Khezal. — Twoja pani, Illyana powiada, że to dzieło demonów. Czy włada ona jakąś… sztuką, dzięki której może to wiedzieć? Conan wolałby nie odpowiadać na to pytanie. W przypadku człowieka tak bystrego, jak Khezal, kłamstwo byłoby jednak gorsze. Zagłada Studni Spokoju przesądziła sprawę. — Nie trzeba sztuki, by zrozumieć, kto to musiał zrobić — rzekł Conan, zataczając ręką krąg ponad doliną. — Wszystkie vendhyańskie tygrysy nie zdołałyby zrobić czegoś podobnego. Ale odpowiadając na twe pytanie — tak, włada pewną taką sztuką. — Przyznam, że nie jestem wielce zdziwiony — odparł Khezal. — Zrobimy dla niej miejsce w środku kolumny. Nie będzie tam całkowicie bezpieczna, ale chyba mniej zagrożona. Poza tym Raihna może strzec jej tyłów, nie musząc baczyć na własne. — Czy twój kapitan nadal jest spragniony kobiet? Czy też Des — sa zostawiła go bez zmysłów? Khezal odpowiedział wzruszeniem ramion. Po chwili jednak odezwał się. — Gdyby mój ojciec nadal żył, dawno już mógłbym poukładać sprawy w Forcie Zheman. A mając tylko własne środki… — po raz wtóry wzruszył ramionami. — Kto był twym ojcem? — Lord Ahlbros. — Aha. Ahlbros był jednym z Siedemnastu Zarządców i wielu uznawało go za najmądrzejszego z nich. Jako żołnierz, dyplomata i gubernator prowincji, służył Turanowi długo i dobrze. Gdyby przeżył kilka lat więcej, z pewnością dostrzegłby niebezpieczeństwo ze strony Kultu Zagłady i Conan nie musiałby sam z nim walczyć. — Twój ojciec zostawił po sobie wielką sławę — stwierdził Conan. — Ale myślę, że ty jesteś na drodze, by zostawić po sobie równie wielką. — Jeżeli przeżyję tę noc, być może. Wtedy najwięcej będę zawdzięczał głównemu kapitanowi Mekretiemu. W swych żołnierskich czasach mój ojciec był jego ulubionym uczniem. Conan skinął głową, miał coraz lepsze zdania o Khezalu. Mekreti był dla tamtego pokolenia żołnierzy tym, kim Khadjar dla obecnego — nauczycielem, mentorem i wzorem. Gdyby nie padł w bitwie przeciw Hyrkańczykom, nie ma wątpliwości, że otrzymałby dowództwo nad całą armią Turanu. Każdy, komu ojciec przekazał nauki Mekretiego, był naprawdę dobrze wyszkolony. Po raz kolejny rzucili okiem na panoramę rzezi, po czym Conan przeszedł za głaz i klepnął Borę dla otuchy w ramię. Okazało się, że towarzyszy mu jakiś mężczyzna w wieku dwudziestu kilku lat, którego Conan widział w pobliżu fortu zeszłej nocy. — Bora…? — Nazywam się Yakoub — oznajmił młody mężczyzna. — Czym mogę służyć, kapitanie? — Jeśli Bora już skończył… — Przynajmniej do następnego posiłku — odezwał się Bora, wysilając się na uśmiech. — A to może nie być zbyt szybko. — Więc, Bora, wracaj do tych twoich ludzi, którzy maszerują z żołnierzami. Wszystkich, co nie nadają się do walki z demonami, wyślij na tyły, by pilnowali kobiet i dzieci. — Nikt się do tego nie przyzna. Nawet kobiety. Poza tym, czy nie należałoby wysłać na tyły także niektórych rekrutów z fortu? — Turańscy żołnierze zrobią to, co powiedzą im rozkazy! — odciął się Khezal. — Tak, lecz, jeśli nie jest głupcem, kapitan rozkaże swoim najsłabszym żołnierzom, by nie szli do walki. Czy nie tak? Khezal wzniósł oczy ku niebu, jakby błagając bogów o cierpliwość. Mniej łaskawe spojrzenie rzucił Borze, ale nagle uśmiechnął się szczerze. — Przy odpowiednim wyszkoleniu, byłbyś niebezpiecznym wrogiem. Masz dar dostrzegania słabych punktów przeciwnika. Tak, rekruci pójdą na tyły. Ale jest tam zbyt wiele kobiet i dzieci, by wystarczyli tylko moi ludzie. Każda wieś będzie musiała posłać część swoich wojowników na tyły, a część, by ruszyli przodem, razem z nami. Ujął Borę za ramiona. — Chodź, mój młody przyjacielu. Jeśli będziesz dyskutował ze mną, dasz tylko szansę kapitanowi Shamilowi, by przejął dowodzenie i pozostawił twych przyjaciół i krewnych bez wystarczającej obrony. Czy tego chcesz? — Na bogów, nie! — Więc postanowione. — Co ze mną, panowie kapitanowie? — odezwał się znów Yakoub. — Yakoub, jeśli nie będzie to dla ciebie ujmą, idź razem z kobietami i dziećmi — powiedział Bora. — Ja… moja rodzina jeszcze żyje. Gdybyś ty ich pilnował… — Rozumiem. Nie cieszy mnie to, ale rozumiem. — Yakoub wzruszył ramionami i odwrócił się. Conan śledził go wzrokiem. Czy słuch go zawodził, czy też Yakoub udawał tylko niechęć, by znaleźć się w bezpiecznym miejscu? Co więcej, Conan przypomniał sobie, że widział Yakouba snującego się po Forcie Zheman o świcie, po tym jak próbowano skraść kamień Illyany. Wyglądał, jakby postradał zmysły. Zmysły, a może pamięć? Conan wiedział, że nie znajdzie odpowiedzi na to bez odkrywania czegoś, czego wcale nie chciał się dowiedzieć. W świetle dnia zauważył u Yakouba ślady sadzy lub smaru w zmarszczkach na karku i za uszami. Ci, którzy poczerniali sobie twarz, wiedzieli, że potem niełatwo zmyć czernidło. Jednak bardziej intrygujący był wygląd Yakouba. Choć młodszy, był podobizną głównego kapitana Khadjara. Zgadzał się nawet kształt nosa i zarys policzków. Przypadkowa zbieżność, czy może więzy krwi? A jeśli więzy krwi, to jak bliskie? Jeżeli Yakoub tak wyglądał i był mniej więcej w wieku zmarłego nieślubnego syna Khadjara… to… Podjechał jeden z konnych. — Kapitanie Khezal, natrafiliśmy na mieszkańców Sześciu Drzew. Ich uzbrojeni ludzie chcą dołączyć do nas. — Wbił wzrok w ziemię i nie chciał powiedzieć nic więcej. — Kapitan Shamil sprzeciwia się temu? — domyślił się Khezal. — Tak jest, kapitanie. — Cóż, zdaje się, że czekają na nas obowiązki, kapitanie Conan. Ruszajmy je wypełniać. Conan poszedł za Khezalem. Yakoub stanowił zagadkę, ale nie zagrożenie. Za to kapitan Shamil i jego kaprysy nie były niezwykłe, ale mogły być niebezpieczne. Czas położyć temu kres. Yakoub najchętniej popędziłby jak lis, by uciec przed spojrzeniem tego wilka z Cymmerii. Ostatnim wysiłkiem woli powstrzymał się i szedł przed siebie ożywionym krokiem, aż zniknął Conanowi z oczu. Potem biegł całą drogę do prowizorycznego obozu wieśniaków. Minąwszy wartowników, wypadł prosto na rodzinę Bory. — Witam cię, matko Meriso. — Gdzie jest Bora? — Maszeruje z żołnierzami. Wszyscy ci, którzy nie są w stanie walczyć wracają do fortu… — Czy nie dość tego, że bogowie zabrali mojego Arimę, a może i męża? Czy chcą sprowadzić zgubę na Borę? Co poczniemy bez niego? Merisa, lamentując przytuliła dwoje najmłodszych dzieci do swej piersi. Jednak nie wybuchła płaczem, a po chwili umilkła zupełnie. Yakoub miał spytać, gdzie jest Caraya, gdy dostrzegł ją wracająca znad źródła z bukłakami pełnymi wody. — Yakoub! — Mimo że objuczona, zdawała się unosić nad ziemią. Merisa chwyciła naczynia, gdy Caraya rzuciła się Yakoubowi w ramiona. Kiedy mogli już wydobyć z siebie głos, zauważyli, że przygląda się im z mieszaniną czułości i oburzenia. Yakoubowi serce skoczyło do gardła. Gdyby Rhafi przychylnie potraktował jego starania o rękę Carai, kiedy zostanie zwolniony… — Yakoubie, gdzie jest Bora? — Twój brat tak bardzo pragnie wykazać się przed żołnierzami, którzy zabrali jego ojca, że będzie maszerował z nimi tej nocy — wyjaśniła jej Merisa. Yakoub skinął głową. — Rzucaliśmy losy, który z nas ma iść. Bora wygrał. — Modlił się, by to kłamstwo nie wyszło na jaw. Jeśli bogowie pozwolą mu kiedyś poślubić Carayę, nigdy już jej nie okłamie. — Więc dobrze, że poszłam po wodę — stwierdziła Caraya. — Kiedy najmłodsi będą gotowi do drogi, wyruszymy. Yakoub znów ucałował Carayę i podziękował bogom. Oni napełnili Rhafiego i Mensę szlachetną krwią, a ci przekazali ją swym dzieciom. Uratowanie takiego człowieka było darem dla kraju. Możliwość poślubienia jego córki była darem dla Yakouba. Eremius uniósł równocześnie swoją laskę i pierścień z kamieniem, by zatrzymać konnego zwiadowcę. Uczynił to tak skutecznie, że koń niemal usiadł na zadzie, gdy jego przednie nogi tłukły powietrze. Zarżał panicznie. Posłaniec rozpaczliwie zawisnął na wodzach. Był tak samo przerażony, jak zwierzę. Czarownik prychnął pogardliwie. — To tak obchodzisz się z koniem? Jeśli to najlepsze, co potraficie, to obaj nadajecie się tylko do tego, by rzucić was na pastwę Przemienieńców. Zwiadowca zbladł i przytrzymał się karku konia, chowając twarz w jego zmierzwionej grzywie. Poluzowanie wodzy nieco uspokoiło oszalałe zwierzę. Zarżało jeden raz i stanęło posłusznie ze spuszczonym łbem i pianą na pysku, oddychając ciężko. Eremius trzymał laskę przed nosem zwiadowcy. — Byłbym wdzięczny, gdybyś powiedział mi, co widziałeś. Nie pamiętam, bym wysyłał ciebie i twoich towarzyszy jedynie po to, byście poćwiczyli się w jeździe konnej. — Ja… mistrzu. Nadciągają wojska. Żołnierze i wojownicy ze wsi. — Jak wielu? — Wielu. Więcej, niż mogłem zliczyć. — Więcej, niż ci się chciało zliczyć, co? — Ja… mistrzu, nie, nie…! Kamień obudził się do życia, zalewając zbocze góry szmaragdowym światłem, porażającym oczy każdego, kogo nie chroniła magia. Z krzykiem zwiadowca zasłonił oboje oczu dłońmi. Ruch sprawił, że stracił równowagę i runął z siodła prosto pod stopy Eremiusa. Eremius przyglądał się zwijającemu się na ziemi mężczyźnie i słuchał jego rozpaczliwych Jamentów. Żołnierz widocznie zrozumiał, że został oślepiony na całe życie. Schwytanie kilku koni i ocalenie ich przed Przemienieńcami zdawało się być teraz małym zwycięstwem. Konie potrafiły poruszać się szybciej i dalej niż Przemienieńcy, oczywiście kiedy Eremius nie używał kamienia do kierowania swymi kreaturami. Ostatnio kamień był mu bardziej posłuszny, z wyjątkiem chwil, gdy władała nim wściekłość, Eremius starał się być ostrożny używając go. Niestety ludziom, którymi mógł kierować tylko jednym Kamieniem, brakowało elementarnej wiedzy, odwagi, i szybkiej orientacji, tak potrzebnych w zwiadzie. Ale i tak byli lepsi niż bezładni, wyczerpujący energię Przemienieńcy. Eremius pozwolił, by światło Kamienia zgasło i postawił zwiadowcę na nogi. — Jak wielu? Więcej niż tysiąc? — Mniej. — Gdzie? — Dochodzą do Doliny Soli. Eremius próbował dowiedzieć się czegoś ponadto, ale mężczyzna był wyraźnie zbyt przerażony ślepotą, by odpowiadać z sensem. — Z mojej mocy, niech powróci ci wzrok! Mężczyzna opuścił ręce, uświadomił sobie, że znów widzi i klęknął, by ucałować rąbek szaty Eremiusa. Mag czerpał pewną przyjemność z ludzkiej służalczości. Po tysiąckroć wolałby widzieć tak klęczącą Illyanę, lecz mądry człowiek raduje się tym, co ma. W końcu pozwolił mężczyźnie wstać i odprowadzić konia. Formując obraz okolicy w swym umyśle, Eremius zastanawiał się, gdzie wysłać Przemienieńców. Zwycięstwo to za mało. Całkowite unicestwienie wszystkich maszerujących na niego byłoby znacznie lepsze. Czy zdoła tego dokonać? Przemienieńcy nie byli niepodatni na ciosy, ani też niewidzialni. Wystarczająco liczna grupa żołnierzy mogła ich odeprzeć. Znacznie gorzej byłoby, gdyby Illyana (albo same kamienie — ale o tym nie chciał myśleć) odpowiedziała, uderzając w niego. Przemienieńcy musieli zaatakować całą swą siłą, po czym jednocześnie wycofać się. To oznaczało atak z jednej strony doliny… Bora klęczał przy strumieniu, napełniając swą butlę wodą, gdy doszły do niego jakieś głosy. Zatkał butlę i podkradł się na tyle blisko, by je rozpoznać. Chwilę potem zdał sobie sprawę, że rozmowa, a może raczej kłótnia, pomiędzy panią Illyaną, Shamilem i Khezalem, na pewno nie była przeznaczona dla jego uszu. — Moja pani, jeśli jesteś pewna, że nadchodzą demony, czemu nie wykorzystasz przeciw nim swojej magii? — mówił Shamil. — Nie zdobyłam pełnej władzy nad wszystkimi sztukami, które są do tego potrzebne. — Bora zorientował się, że kobieta nie mówi wszystkiego, co wie. — To znaczy, że nie znasz żadnej sztuki, która mogłaby uczynić coś więcej, niż oddanie moczu na te demony; jeżeli rzeczywiście są jakieś demony! — ryknął Shamil. — Wszystko, co byśmy mieli z twych czarów, to sporo krzyków i tańców, które wystraszyłyby tylko ludzi — patrzył na Illyanę w obojętny sposób, co Bora dostrzegł nawet w blednącym świetle. — Rozumie się, że jeśli będziesz tańczyć nago, nie musisz zrobić nic więcej. Bora miał nadzieję, że Illyana posiada moc, by przemienić kapitana Shamila w świnię. Sądząc z wyrazu jej twarzy, ona czuła podobnie. Khezal zdecydował się odegrać rolę rozjemcy. — Kapitanie, jeśli pani potrzebuje prywatności, nie musi pozostawać w środku kolumny. Mogę wysłać część oddziałów, by strzegły jej, gdy będzie używać swych mocy. Albo kapitan Conan weźmie część wieśniaków… Shamil wyrzucił z siebie wulgarną uwagę. — Wieśniacy z wrzaskiem wezmą nogi za pas, gdy tylko pani Illyana kichnie. A ja nie przydzielę jej żadnych moich ludzi. Myślisz, że kim jesteśmy, królewskimi lansjerami? Jak zwykle postawimy warty i rozpalimy ogniska, ale to wszystko. Zrobisz coś więcej bez mojego rozkazu i wracasz w kajdanach do fortu Zheman. — Wedle rozkazu, kapitanie. Shamil i jego zastępca rozeszli się, każdy w przeciwną stronę. Bora miał już się odczołgać, gdy usłyszał, że nadchodzi ktoś jeszcze. Leżał bez ruchu, gdy z mroków wyłonili się Conan i Raihna. Kobieta ubrała się w krótkie spodnie przypominające marynarskie szorty, dzięki czemu jej wspaniałe nogi były w połowie obnażone. Cymmerianin ‘ był nagi od pasa w górę. Bora zauważył, że Illyana miała łzy w oczach. Głos jej drżał, gdy chwyciła jedną ręką Conana, a drugą Raihnę. — Czy nic nie da się zrobić z tym kapitanem Shamilem? — Pilnujmy się i miejmy nadzieję, że demony pojawią się wkrótce i zajmą go na dobre — rzekł Conan. — Coś więcej byłoby buntem. Będzie źle, jeśli to uczynimy, a dwakroć gorzej, jeśli zrobi to Khezal. Rozdzielić ludzi to to samo, co oddać się w ręce pana demonów, który powywiesza nas wszystkich lub wbije na pal! — Za dużo słuchasz ludzi skrępowanych prawem, takich jak Khadjar, a za mało… — Dość! — Jedno słowo Conana uciszyło Illyanę. Po chwili skinęła głową. — Wybacz. Ja… czy ty nigdy nie czujesz się bezradny w obliczu niebezpieczeństwa? — Częściej niż ty, droga pani, i założę się że bardziej niż ty. Jednak bunt to bunt. — Zgoda. Teraz, jeśli mogę już udać się na swoje posłanie… — Nie do namiotu? — zapytała Raihna. — Raczej nie. Tej nocy namiot jest bardziej pułapką niż schronieniem. — Przekażę to wszystkim, którzy mnie posłuchają — dodał Conan. Rozmowa zeszła na sprawy, które nie interesowały Bory tak bardzo. Pozostając na czworakach, przeszedł przez strumień, po czym poczłapał z powrotem do obozu wieśniaków. Bora dowodził jedynie ludźmi z Karmazynowych Źródeł, a Gelek z Sześciu Drzew zajął się wystawianiem wart i innymi potrzebnymi rzeczami. Z czystym sumieniem, choć zaniepokojony, Bora owinął się kocami i znalazł sobie wygodny głaz. Jednak nie mógł zasnąć, aż sobie czegoś uroczyście nie przyrzekł. Jeżeli przez głupotę Shamila zginą jego ludzie, a bogowie oszczędzą kapitana, Bora ich wyręczy. Oczywiście, jeśli nie dopadnie go przedtem Cymmerianin. XVII Conan spał niewiele i niezbyt dobrze. W końcu zajął się sprawdzaniem nocnych wart. Trochę zaskoczony, ale bardzo uradowany stwierdził, że ludzie są w pełnej gotowości. Być może dyscyplina Khezala odnosiła lepszy skutek niż lekceważący stosunek do żołnierzy kapitana Shamila. A może duchy towarzyszy broni, którzy zginęli na posterunkach szeptały wartownikom do uszu, nie pozwalając im osłabiać czujności? Pod koniec inspekcji Conan spotkał Khezala, który robił to samo, co Cymmerianin. Młody oficer roześmiał się, ale widać było, że jest niespokojny; ostrzeżenie Illyany dźwięczało echem w umysłach obu żołnierzy. Nawet bez niego, Conan wyczuwał na sobie spojrzenie niewidzialnych oczu ukrytych gdzieś głęboko pośród wzgórz. — Trzymajmy się razem, kapitanie — odezwał się Conan. — Jeśli będziesz sprawdzał ludzi razem ze mną, nikt nie zwątpi w twój autorytet. Z wyjątkiem Shamila. On wątpiłby nawet w fakt istnienia różnicy między mężczyzną i kobietą! — Założę się, że twoja przyjaciółka Dessa nauczyła go czegoś w tej kwestii! — Ona nie jest moją przyjaciółką. — Nigdy nie widziałem kobiety, która spoglądałaby na swego nieprzyjaciela tak jak ona na… — Kapitanie! — doszedł ich szept zza skraju obozowiska. — Dostrzegliśmy jakiś ruch na szczycie tego wzgórza. — Conan zobaczył, jak żołnierz wskazuje coś czubkiem ostrza wyciągniętego miecza. Odszedł parę kroków od ogniska i wbił wzrok w ciemności, aż je pokonał. Na niebie nie było księżyca, ale rozświetlały je niezliczone gwiazdy. Istotnie, na szczycie wzgórza na południe od obozu coś przesłaniało gwiazdy — jakieś poruszające się postacie. Cymmerianin wyciągnął miecz. Khezal próbował go zatrzymać. — Conanie, możemy cię potrzebować… — To prawda. Potrzebujecie mnie, żebym zbadał to wzgórze. Nie spłodzono jeszcze demona, który by pokonał Cymmerianina. Albo prześcignął go, jeśli już dojdzie do tego. Nie dał im szansy na dyskusję, po prostu zniknął w ciemnościach. Eremius usiadł na głazie ze skrzyżowanymi nogami. Za pomocą zaklęcia odsłaniającego mógł dostrzec Przemienieńców, przyczajonych i gotowych opaść na żołnierzy niczym jastrzębie na przepiórki. Widział też samotnego mężczyznę wspinającego się po wzgórzu prosto na Przemienieńców, jak gdyby spieszno mu było, by zakończyć żywot. Eremius nie zamierzał robić nic, by mu w tym przeszkodzić. Spoglądając w kierunku wylotu doliny, szukał znaków obecności ludzi, których tam wysłał. Ale nie widział nic. Czy zgubili drogę, zapędzili się za daleko, a może po prostu znaleźli kryjówki, by się przyczaić i czekać na atak Przemienieńców? Nie wyrządzi to wielkiej szkody, jeśli nawet jego ludzie nie przeprowadzą jak należy ataku na wieśniaków — w każdym razie nie zaszkodzi Eremiusowi. Jak to się skończy dla wieśniaków, to zupełnie inna sprawa. Jednak byłoby lepiej, gdyby uderzyli na tyły żołnierzy, tak jak to zaplanował. Z Przemienieńcami z jednej strony i z jego ludźmi na tyłach, żołnierze poczuliby, że są okrążeni. A gdy użyje jeszcze zaklęć, powinni znaleźć się w pułapce bez wyjścia. Owszem, będą mieli jedną drogę ucieczki, tę, która wiedzie na wysuszone pustkowia dzikich gór. Na pewno pomyślą o tym za późno, i w dodatku czując, że Przemienieńcy są na ich tropie. Eremius cieszył się z nadchodzących chwil niemal tak bardzo, jak z wizji błagającej go o litość Illyany. Jeśli ten plan doprowadzi go do zwycięstwa — na co się zapowiada — nie będzie już potrzebował kapitana w swych szeregach. Wystarczy kilku podwładnych, by szkolili jego ludzi, ale nie będzie chciał nikogo, kto by dowodził na polu bitwy. Sam będzie w stanie sprostać temu zadaniu! Eremius zlazł z głazu i stanął za nim, po czym wyciągnął Kamień z woreczka. Najlepiej już teraz rozpocząć konieczne zaklęcia. Powstanie przy tym trochę światła, co być może na dłużej odwróci uwagę żołnierzy od hordy demonów. Laska oparta o głaz drgnęła, znieruchomiała, a następnie wskoczyła w dłoń właściciela. Eremius trzykrotnie przesunął posrebrzaną główką laski nad kamieniem i znalazł się w kręgu szmaragdowego światła, szerokim na prawie dwa metry. Wbił laskę w grunt i rozpoczął cichy śpiew. Conan piął się w górę po zboczu, całkowicie wyprostowany. Pośpiech był konieczny. Poza tym chciał, by wróg go dostrzegł, choćby dlatego, by wymusić szybszy od planowanego atak. Zawierzył słowom Bory, który twierdził, że demony nie znają sztuki łuczniczej. W połowie drogi na szczyt Conan wskoczył na masywny, płaski kamień, dzięki czemu miał dobrą widoczność we wszystkich kierunkach. Na szczycie wzgórza nie dostrzegał już żadnego ruchu. Nie przysiągłby, że wszystkie głazy na szczycie były tam o zachodzie słońca, ale nic się nie poruszało. W obozowisku zobaczył przesuwające się rozpalone pochodnie. Zauważył, jak do najbliższego posterunku dołączają dwie osoby, a potem dwie następne. Ciekawe, czy Khezal obudził swojego dowódcę, by nadzorował te zmiany na posterunkach, czy też zostawił go z marzeniami o Dessie? Wzniesienia po północnej stronie doliny pięły się niżej niż te po stronie Conana. Barbarzyńca mógł spojrzeć z góry na niektóre z tamtych szczytów. Na jednym zauważył bladą poświatę, przypominającą gasnące ognisko. Wpatrywał się w nią, czekając, aż zgaśnie. Zamiast tego rozpaliła się mocniej. Conan nie widział nigdy drewna czy węgla, który płonąłby szmaragdowym ogniem właściwym dla Kamieni Kurag. Zdał sobie sprawę, że popełnił błąd wspinając się tu samotnie. Gdyby ktoś z nim był, mógłby go wysłać po cichu z ostrzeżeniem do obozu, że magia kamieni wkrótce zacznie działać. Samotnie mógł tylko zaalarmować równocześnie obie strony. — Hej tam, w obozie! Magia działa na szczycie białego wzgórza! Tu Conan Cymmerianin! — skierował się ku szczytowi swego wzgórza. — Słyszycie mnie, pokraki spłodzone z czarów i wielbłądzich odchodów! Chodźcie i przekonajmy się, czy macie dość ikry, by walczyć z człowiekiem, gotowym godnie was przyjąć! Światło pochodni zatańczyło w obozie, gdy ludzie rozbiegli się w różnych kierunkach. Zgiełk głosów podniósł się, jak w poruszonym ulu. Nim Conan usłyszał jakąś odpowiedź, dostrzegł, że na wzniesieniu zaroiło się od jakichś ciemnych sylwetek. Przez moment pozostawały w bezruchu. Nagle wyrzuciły w górę ramiona, zawyły jak potępione dusze i ruszyły w dół zbocza, w stronę Conana. Nocne powietrze zrobiło się gęste od smrodu padliny, który niósł się przed nimi. Natura obdarzyła Conana zdolnością biegania do tyłu niemal równie szybko, jak do przodu. Od kiedy nauczył się tego, wycofywanie się nie zawsze było aktem tchórzostwa, niejeden raz ocaliło mu życie. Tej nocy również. Nim demony ruszyły na dobre, Conan dotarł do głazu. Przeskoczył przezeń i wylądował po jego drugiej stronie. Dwa demony, które pędziły na czele, omijały głaz z obu stron. Conan ciął jednego z nich po nogach, z siłą zdolną poćwiartować człowieka. Demon zawył, zachwiał się, chwycił za otwartą ranę, ale nie upadł. Zamiast tego natarł na Conana. W tym samym momencie Cymmerianin wyczuł, że drugi demon zachodzi go z tyłu. Odskakując, poślizgnął się na obluzowanym kamieniu i upadł turlając się po ziemi. Po chwili powstał, przybierając idealną pozycję dla dwóch szybkich cięć. Jedno trafiło demona w pachwinę, kolejne uszkodziło drugą nogę jego towarzysza. Conan spodziewał się, że przynajmniej jeden z nich padnie, ale wywołał jedynie okrzyki bólu. Potwór uderzony w pachwinę zasłonił jedną z zakończonych szponami rąk swoją ranę. Drugą łapą, z przeraźliwą szybkością i siłą, usiłował uderzyć Conana. Conan wykonał obrót, tak że szpony przecięły jedynie powietrze. Dało mu również dodatkowy impet dla riposty. Ręka demona powinna odpaść od ramienia, ale tylko zwisła bezwładnie. Widząc rękę stwora z bliska, Conan przestał się dziwić, dlaczego jego miecz czynił tak niewielkie zniszczenie. Ramię chronione było grubym pancerzem z zachodzących na siebie łusek. Jego miecz rąbał ciało, ale ledwie naruszał kości i mięśnie. Krew jedynie sączyła się z rany. Strach przeszył barbarzyńcę niczym podmuch lodowatego wiatru. Nie był to strach przed samymi demonami. Pomimo potwornych deformacji i wynaturzeń potworów, żaden z nich nie zdoła znieść ciosów dobrze wymierzonego miecza. Łuki także powinny być skuteczne, jeżeli łucznicy strzelać będą pewnie i celnie. Conana ogarnął strach przed magią, która powołała do życia tak straszne istoty. Czuć było w niej pradawne zło, mimo że używała jej też Illyana. I musi użyć tej nocy, inaczej żołnierze i wieśniacy zginą rozszarpani przez szpony i kły! Demon raniony w pachwinę popędził w dół zbocza, nisko pochylony, ale poruszający się z prędkością zdrowego człowieka. Ten z uszkodzonymi nogami przewrócił się w końcu na ziemię. Leżał sycząc i charcząc u stóp Conana. Dla niego było już po walce lecz wiele innych demonów pędziło już w stronę obozu. Conan zerknął na powalonego stwora po raz ostatni i serce mu zamarło, gdy dostrzegł wyraźnie kształt jego bioder i klatki piersiowej. Niezależnie od tego, czym był teraz ów stwór, niegdyś musiał narodzić się jako kobieta. Conan nie znosił torturowania wrogów, tak samo jak zabijania kobiet. Gdy cofnął swój miecz znad demona, zrozumiał, że będzie mu potrzeba dużo żelaznej woli, by ofiarować Eremiusowi lekką śmierć. Z dołu dochodziło wycie demonów, pomieszane z głosami wzywających na alarm żołnierzy, krzykami przerażenia i wrzaskami bólu, gdy kły i szpony zaczęły rozrywać ludzi. Conan rzucił okiem wokół siebie, po czym popędził w dół jak głaz niesiony przez osuwającą się ziemię. Bora słyszał wiele żołnierskich opowieści, sam przeżył atak demonów na Karmazynowe Źródła. Jednak wciąż nie mógł uwierzyć, że bitwa może być tak głośna. Okrzyki bojowe i śmiertelne wrzaski zarówno ludzi, jak demonów, szczęk broni, syki strzał nielicznych łuczników, którzy zdołali odnaleźć cele — wszystko to drażniło jego uszy wściekle i uporczywie. Wyrzucił odgłosy i obrazy walki ze swojej świadomości, skupiając się na zbieraniu ludzi z Karmazynowych Źródeł. Jedynie kilku trzeba było doprowadzić do porządku. Tę grupkę odwaga opuściła po pierwszej bitwie i teraz byli zupełnie bezradni. Uciekliby, gdyby na ich drodze nie stanął Iskop Kowal. — Wy mazgające się hieny! — ryknął. — Wybierajcie! Demony czy ja! — Błysnął im przed oczyma młotami, które trzymał w obu rękach. Jeden z grupki próbował ominąć Iskopa. Źle ocenił zasięg ramion kowala. Młot skoczył ku niemu, trafiając z boku w głowę. Mężczyzna rozrzucił ramiona i upadł ogłuszony. Reszta niedoszłych dezerterów wybrała demony, jako mniejsze zło. — Wielkie dzięki, Iskop! — krzyknął Bora. Nie było czasu na dalsze rozmowy, jako że demony zbliżyły się do szeregów ludzi. Strzały świsnęły, topory i miecze uniosły się i opadły w dół, włócznie najeżyły się i skoczyły do przodu. Garść demonów padła. Niektóre, mimo obrażeń, parły naprzód. Ale zdecydowanie za wiele nie miało żadnych ran, gdy dopadły linii wieśniaków. Jednak mieszkańcy Karmazynowych Źródeł nie oddali pola. Niektórzy zginęli, ale tylko nieliczni z nich byli łatwymi ofiarami. O wiele więcej było poszkodowanych demonów. Kiedy kilku mężczyzn jednocześnie mierzyło się z demonem, wszyscy byli zagrożeni. Jednak prędzej czy później któryś zadawał cios na tyle silny, by przebić nawet najgrubszy pancerz. Bora z procą w ręku biegał tam i z powrotem wzdłuż linii walki. Gdy dostrzegał jakiś pewny cel, miotał kamienie. Wkrótce wyczerpał mu się ich zapas i zmuszony został do grzebania w ziemi w poszukiwaniu następnych. Nie były zbyt dobrymi pociskami. Skupił się na atakowaniu demonów schodzących zboczem wzgórza, strzelając nad głowami tych, które walczyły w wieśniakami. Stanowiły cel, którego nawet najbardziej nieudany i nie wyważony kamień nie mógł chybić. Szukając coraz to nowych kamieni, Bora zastanawiał się, dlaczego nie odczuwa paraliżującego strachu. W walce przy wiosce bał się strasznie; tylko zayański proszek rozpraszał trochę ten lęk. Teraz on i jego ziomkowie zdawali się walczyć z demonami bez większego strachu, jak gdyby walczyli z ułomnymi ludźmi. Szybkie spojrzenie za siebie powiedziało Borze, że jeśli nie czuje lęku, to nie dlatego, że ktoś marnie się stara, by zasiać go w ludziach. Po północnej stronie doliny, pośród szczytów, tańczyła ściana zielonego ognia, wysoka jak człowiek. Raz po raz długie szmaragdowe języki spływały w dół, niemal docierając do obozowiska. Płomienie były oślepiające i przerażające, ale czy rzeczywiście czyniły to, co chciałby ich pan? Borze zdawało się, że napełniały one ludzi żelazną wolą, by wytrwać w walce. Lepsze demony, które można pokonać, niż ogień, którego się zniszczyć nie da! Trzy demony natarły klinem na mieszkańców Sześciu Drzew. Szeregi obrońców zachwiały się, ugięły i złamały. Ich przywódca Gelek pobiegł, by zebrać rozproszonych ludzi. Demon przeskoczył nad głową mężczyzny stojącego przed Gelekiem. Wylądował, gdy ten wystawił swoją włócznię. Szponiasta łapa złamała włócznię, jak trzcinę. Druga łapa przejechała po twarzy Geleka. Jego krzyk zmroził krew w żyłach Bory. Demon w obie łapy chwycił swoją rozbrojoną i oślepioną ofiarę. Uniósł ją w powietrze i rozerwał na dwie części, jak szmacianą lalkę. Przerwał na chwilę walkę, by odgryźć kawałek świeżego mięsa swej ofiary, po czym cisnął martwe ciało w szeregi wieśniaków. Śmierć Geleka była ponad wytrzymałość wielu z tych, którzy byli jej świadkami. Złamali szyk i zaczęli uciekać, krzycząc i porzucając broń. Bora poczuł jak jego samego opuszcza odwaga. Rozpaczliwie próbował się uspokoić szukając następnego kamienia i celu. Sytuację uratował kowal Iskop. — Po lewej, tam! Wracać! Wracać, mówię, albo będziecie mieć te bestie na plecach! O, Mitro! Klnąc, Iskop wskoczył między demony. Zbroje z łusek dość dobrze chroniły je przed mieczami, włóczniami i strzałami. W obliczu młotów dzierżonych przez mężczyznę, który potrafił dźwignąć dorosłego wołu, demony były równie bezbronne, co króliki. Iskop powalił cztery bestie na ziemię, zanim sam padł. Bora wraz z jednym z bieżników ubili następne dwa, spośród tych, które poczęły szarpać ciało Iskopa. Wkrótce ludzie z Karmazynowych Źródeł wyrównali swoje szeregi. Demony napierały bez przerwy. Jednak było ich coraz mniej. Na ich tyłach Bora dostrzegł górującą postać, wyższą i potężniejszą, niż którykolwiek demon. Ociekający krwią miecz tańczył w ręku wojownika, miotającego przekleństwa w kilku językach i przywołującego na pomoc trzykroć więcej bogów, w każdym razie, Bora miał nadzieję, że bogów. — Wytrwajcie! Wytrwajcie, ludzie, a zwyciężymy! Mitro, Erliku obrońcie swój lud! — wołał Bora. Miał świadomość tego, że krzyczy, lecz nie przejmował się tym. Obchodziło go jedynie to, że biegnący Cymmerianin zapędzał co najmniej kilka stworów prosto w szeregi wieśniaków. Z pomocą bogów tym razem demony poczują grozę i nadciągającą klęskę. Conan wiedział, że jest to budujący widok dla wieśniaków. Potężny wojownik, poganiający przed sobą demony. Cymmerianin wiedział jeszcze coś więcej. Tylko nieliczne z nich odniosły poważne rany. Zbyt wiele pozostało nie tylko przy życiu, lecz także gotowych do walki. Jeśli przedrą się przez linie obrońców i dosięgną Illyany, wszyscy się o tym przekonają. Jak również o magii, jaką ześle ich pan, jeśli jego sługi padną! Nogi niosły Conana błyskawicznie naprzód. Pędził między demonami, nie zatrzymując się, by zadawać ciosy. Jedyne, na co sobie pozwalał, to cięcia tu i tam. Nawet nadnaturalnie szybkie demony nie były w stanie oddać mu ciosów. Gdy Conan minął szeregi mieszkańców Karmazynowych Źródeł, zobaczył Borę wypuszczającego kamień z procy. Pocisk pomknął jak strzała mistrza łuczniczej sztuki. Jeden z demonów chwycił się za kolano, wyjąc i kuśtykając. — Dalej, dalej! — krzyknął Conan, tonem dodającym kurażu. Rzadko można było spotkać chłopaka, który stawał się mężczyzną w tak znamienity sposób, jak Bora, syn Rhafiego. Conan nie usłyszał odpowiedzi. Zatrzymując się tylko po to, by rąbnąć w łeb jednego z demonów, dotarł do niewielkiego pagórka, na którym była Illyana. Kobieta klęczała, podpierając się jedną ręką, z dłonią wykręconą na skale. Drugą ręką przyciskała pierś, jakby cierpiała na ból serca. Dwa kroki przed nią lśnił kamień w swoim pierścieniu. Lśnił, ale i drżał nieco, jak się zdawało Conanowi. — Illyana! — Nie, Conanie, nie podchodź do niej! Ja spróbowałam i spójrz na mnie! Raihna weszła na pagórek, jej jedna ręka dźwigała miecz, druga zwisała bezwładnie u jej boku. Conan przyjrzał się i zauważył, że dłoń sparaliżowanej ręki zaciśnięta jest w pięść, a muskuły pulsują pod skórą. Pot zalewał twarz Raihny, a kiedy odezwała się znowu, z jej głosu przebijało cierpienie. — Spróbowałam podejść do niej — powtórzyła kobieta. — Za bardzo zbliżyłam rękę. To było jak zanurzenie w roztopionym metalu. Czy to… czy ja mam jeszcze rękę? — Nie jest spalona czy poraniona, z tego co widzę — odparł Conan. — Co Illyana chce udowodnić rzucając takie zaklęcia, że jest 12niespełna rozumu? — Ona… och, Conanie. Zaklęcia, pod których wpływem się teraz znajduje, nie są jej. To sam Kamień, a być może oba! Co Conan zamierzał odpowiedzieć, na zawsze pozostanie zagadką. Demony, które prześcignął, dotarły do skraju pagórka i wkrótce zaroiło się tam od nich. W tym momencie zjawił się kapitan Shamil wraz z dziesiątką swych weteranów, próbując odciąć drogę demonom. Wiele demonów i ludzi padło w czasie nie dłuższym niż potrzebny na opróżnienie szklanicy wina. Conan krzyknął do Raihny, by pilnowała swej pani i rzucił się w wir walki. Nie zdążył, by powstrzymać jednego z demonów przed wbiciem szponów w brzuch Shamila. Kapitan wrzasnął, ale rąbał jeszcze mieczem, aż drugi demon oderwał mu głowę od karku. Conan dopadł stwora, który nachylił się nad Shamilem, by pożreć jego wnętrzności. Chroniony pancerzem łusek kręgosłup trzasnął pod ciosem oręża barbarzyńcy. Demon opadł na zwłoki swej ofiary, podczas gdy jego towarzysz znalazł się pośrodku wzniesienia. Conan wiedział, że nie zdoła uchronić sparaliżowanej Raihny od starcia z demonem. Rozważnie, kobieta nie próbowała z nim walczyć. Odskoczyła w tył, tracąc tylko kawałek tuniki i skrawek skóry z lewej piersi. Demon skoczył ku niej powtórnie, lecz tym razem Raihna zamarkowała cios mieczem, by odwrócić uwagę atakującego i kopnęła go z całej siły w brzuch. Jego szpony wbiły się głęboko w cholewę buta wojowniczki. Niewiele brakowało i byłby to śmiercionośny uścisk. Jednak Raihna zachowała się bezbłędnie, wytrącając z równowagi demona, który zachwiał się i poleciał na łeb na szyję, w stronę znajdującej się o krok dalej Illyany. Nie dotknął ziemi. Ze dwie stopy nad nią złapała go niewidzialna dłoń. Ciało demona przeszyły spazmy, jak gdyby każdy mięsień, każde ścięgno został osobno i równocześnie wykręcone. Stwór wrzasnął, po czym wyleciał w powietrze, lądując miedzy swoimi kamratami, dokładnie wtedy, gdy padł ostatni człowiek z drużyny Shamila. Conan skierował się ku demonom, przeczuwając, że może to być jego ostatnia walka. Ale demony odwróciły się i uciekły. Wycofały się przez lukę w szeregach ludzi nim ktokolwiek pomyślał, by ją zamknąć i odciąć im drogę. Bora posłał za nimi kamień, ale nie trafił żadnego. Ocierając pot i krew z czoła, Conan rozejrzał się po dolinie. Przestrzeń rozjaśniały płonące wszędzie ognie kamieni i ogniska obozu, demony wycofywały się. Nie biegły, z wyjątkiem tych, które musiały unikać wroga. Niektóre kulały, inne podtrzymywały towarzyszy, którzy nie byli w stanie iść sami, ale wycofywały się w dosyć porządnym szyku. Conan skupił się z powrotem na Illyanie. Leżała teraz zwinięta jak dziecko, z zamkniętymi oczyma. Po chwili sięgnął po skrawek tuniki Raihny. Przyklęknął przy czarodziejce i ostrożnie wyciągnął ku niej rękę. Lekkie mrowienie przebiegło go od palców, aż po ramiona, ale to wszystko. Wysunął rękę dalej. Odpowiedziało mu to samo mrowienie. Chwytając włosy Illyany w garść, uniósł jej głowę i podłożył pod nią tunikę. Potem musiał podtrzymywać Raihnę, która zaczęła płakać na jego ramieniu. Dopiero, kiedy zaczęło wracać jej czucie w ręce, a zza skraju pagórka rozległ się głos Khezala, uświadomiła sobie, że jest prawie naga, zaś jej pani leży całkowicie goła. — Dobrze by było pomyśleć o jakimś odzieniu, co? — mruknęła. — Chyba, że jesteś ranna… — Przesunął palcami po śladzie na piersi, pozostawionym przez szpony demona. Uśmiechnęła się i odsunęła jego dłoń. — Wcale nie ranna. Na tyle sprawna, by przyjąć wszystko, do czego zdolne są twoje ręce, kiedy będziemy sami. — Przełknęła ślinę. — O ile mojej pani nic nie jest. Gdybyś mógł poszukać jakiegoś ubrania, gdy ja zerknę na nią… — Conanie, jest czas na zabawianie dziewcząt i jest czas na poważną naradę! — krzyknął Khezal. — Idę, kapitanie — odpowiedział Cymmerianin. Eremius pozwolił, by ogień kamienia płonął na stoku wzgórza, aż Przemienieńcy oddalą się od doliny na bezpieczną odległość. Musiał też widzieć wszystko, co się działo na polu walki, aż do końca. Gdyby żołnierze zamierzali wszcząć pościg, Przemienieńcy mogli być w niebezpieczeństwie. Z drugiej strony marny los spotkałby tych wojowników, gdyby Przemienieńcy zawrócili i uderzyli na ich rozproszone oddziały pościgowe. Magia była w stanie rozjaśnić wszelkie ciemności, lecz taka magia oznaczała jeszcze większą zależność od Kamienia. To nie byłoby zbyt mądre. Prawdę mówiąc, Eremius nie mógł uwolnić się od wątpliwości, czy jego próba złączenia obu kamieni nie była przedsięwzięciem głupca. Moc rozdzielonych Kamieni mąciła spokój. Gdy będą razem… Nie. On był mistrzem mocy Kamieni. Może by ich sobie nie podporządkował, ale z pewnością sam też nie zastanie niewolnikiem! Nie zadręczał się myślą, że porzucając swój zamiar połączenia Kamieni, pozwoli odnieść sukces Illyanie. Pożądanie, jakie żywił do niej i pragnienie zemsty za kradzież Kamienia, nie były aż tak głębokimi uczuciami, by nie mógł ich w sobie zdławić bez żalu. Inną sprawą było to, jak mocno Illyana pragnęła zemsty na nim. Ostatni Przemienieniec przebiegł przez wzniesienie znajdujące się po jednej ze stron doliny. Eremius skierował swe myśli ku nim i ucieszył się z tego, co mu powiedziały. Zaledwie niespełna dwadzieścia stworów zostało zabitych. Trzykrotnie więcej miało różne obrażenia, ale nic na tyle poważnego, by nie można ich było wyleczyć w przeciągu kilku dni. Nie wzięli żadnych jeńców, by wzmocnić własne szeregi, ale za to zabili kilkakrotnie więcej ludzi, niż było ich samych. Nie odniósł zwycięstwa, które z sukcesem kończyłoby wojnę, ale świetnie rozpoczął kampanię. Przy takim obrazie sytuacji, Eremius mógł być na razie kontent. Pozwolił, żeby ogień kamienia na moment rozpalił się mocniej, po czym zgasił go, by rozpocząć przywoływanie mocy Kamienia. Nie opanował do końca sztuki rzucania potężnego zaklęcia w formie ugrzecznionych zwrotów do czegoś potężniejszego niż on. Nigdy nie była to sztuka, którą uważał za potrzebną! Mimo to dawał sobie radę całkiem dobrze. Kamień spoczywał spokojnie w jego woreczku, gdy pospieszył w dół zbocza. Nie wyczuwał, by snuły się za nim jakieś magiczne moce, ale wrogo nastawieni ludzie to inna rzecz. Gdyby ten wielki Cymmerianin, który jeździł z Illyaną, miał go ścigać, nawet Kamień mógłby okazać się zbyt słabą bronią! Yakoub rzucił okiem na prawo i lewo. Miał równie ostry wzrok, co Bora, jednak nie mógł wypatrzyć żadnych innych nieprzyjaciół oprócz tego, na którego właśnie natrafił. Albo ów człowiek był głupcem, który oddalił się od swoich towarzyszy, albo stanowił przynętę. Yakoub szczerze wątpił w to drugie. Z tego co wiedział o ludziach pana demonów, brakowało im rozumu na podobne subtelności. Yakoub zwiesił się z krawędzi niskiego klifu i zeskoczył. Jego stopy zachrzęściły o żwir. Mężczyzna obrócił się na ten dźwięk, ale zbyt późno. Yakoub zasłonił mu usta dłonią i wbił nóż pod żebra. Obcasy mężczyzny uderzyły głośno o kamienie, a on sam wyzionął ducha. Mężczyzna miał kompanów, i to dość blisko, by usłyszeli, co się stało, choć nie mogli już temu zapobiec. Krzyknęli, a jeden z nich wychylił się z kryjówki. Krzyki zaalarmowały wartowników z obozowiska. Stopy zadudniły o skały i chwilę potem świsnęły strzały, lecące wysokimi łukami, by opaść, gdzie bogowie je poniosą. Yakoub przycupnął pod osłoną klifu. Niezbyt lękał się ludzi pana demonów, bardziej bał się łuczników z obozu, strzelających na oślep. Jęki świadczyły o tym, że strzały znalazły właściwe cele. Pośpieszny tupot nóg i przeplatające się z nim krzyki mówiły mu wyraźnie, że ludzie pana demonów uciekali. Pozostał pod klifem, aż zjawili się wartownicy. Przewodzący im stary sierżant spojrzał na zwłoki i mruknął z uznaniem. — Dobra robota, nóż przeciw mieczowi. — Byłoby lepiej, gdybym nie musiał zabić go od razu. To mogło ostrzec pozostałych. — Możliwe. Możliwe też, że jego przyjaciele podkradliby się bliżej. Wówczas połowa rekrutów i wszyscy w obozie przeraziliby się i zwrócili na siebie uwagę. Nie byłoby sposobu, by wygrać bitwę. Uratowałeś nas przed tym. Na pewno nie chcesz wstąpić w szeregi wojska króla Yildiza? — Nie, gdy jestem zaręczony. — No cóż. Dla starego żołnierza żona to komfort, a dla młodego ruina. Wrócili do obozu razem, pod niebem zaczynającym powoli jaśnieć na wschodzie. Gdy się rozdzielili, Yakoub poszedł pomiędzy śpiącymi wieśniakami prosto tam, gdzie znajdowała się rodzina Bory. Jak większość wieśniaków, byli zbyt wyczerpani, by zbudziły ich odgłosy krótkiej walki. Caraya leżała na boku, jedną ręką przykrywając swych młodszych braci. Yakoub przyklęknął przy niej i sam nie wiedząc, ani nie dbając o to, jakich bogów wzywa, prosił o bezpieczeństwo dla niej. Niezależnie od modlitw, z pewnością będzie bardziej bezpieczna niż on, przynajmniej przez kilka dni. Przemienieńcy nie rozgromili do szczętu armii obrońców, to było pewne. Inaczej uciekające przed nimi oddziały już dawno postawiłyby obóz na nogi. Niedoskonałość ludzi Eremiusa sprawia, że nie są w stanie powstrzymać nawet kolumny maszerujących mrówek. Mieszkańcy wiosek będą mieli bezpieczną podróż do fortu Zheman. Yakoub, syn Khadjara, uda się w przeciwnym kierunku. Jeśli przeżyje, będzie musiał przekonać Eremiusa, że to on jest człowiekiem, który powinien dowodzić jego ludźmi i przemienić ich w żołnierzy. Wiedząc, że magowie z natury nie łatwo dają się przekonać, w milczeniu pozwolił sobie na jeszcze jedną modlitwę, by mu dobrze poszło z mistrzem Eremiusem. Pocałował Carayę, z trudem powstrzymując się przed pochwyceniem jej w ramiona. Z oczyma pełnymi czegoś więcej niż poranna bryza, podniósł się i skierował ku górom. Doprowadzenie obozu do porządku, policzenie zmarłych, opatrzenie rannych i przeczesanie okolicznych gór zajęło resztę nocy. Dopiero gdy wszyscy zwiadowcy przynieśli z różnych stron wiadomość, że okolica wolna jest od demonów oraz ich śladów, Khezal zwołał naradę wojenną. — Twierdziłbym, że odnieśliśmy zwycięstwo, gdyby nie fakt, iż straciliśmy trzykrotnie więcej żołnierzy niż wróg — powiedział. — Być może część trupów i rannych demony zabrały ze sobą, wtedy nasze straty byłyby większe. Co więcej, założę się, odwrót nastąpił na rozkaz tego, kto nimi kieruje. Nie była to ucieczka po porażce. — Dobrze to widzisz, kapitanie — odezwała się Illyana. Była tak blada, że Conan nie mógł patrzeć na nią spokojnie. Co pewien czas jej ciałem targały spazmy. Jej głos był wyważony, gdy ciągnęła dalej. — Taki rozkaz został wydany z powodu oporu, jaki stawiliśmy. Gdyby Przemienieńcy uderzyli na nas z całą mocą, nie poszłoby nam tak dobrze. — Tobie musimy podziękować za ocalenie rzeszy istnień, jeśli związałaś moce pana Przemienieńców. Illyana wzruszyła ramionami. — Wybacz, kapitanie, ale nie mogę przyjąć tych podziękowań. Robiłam, co mogłam, i wiem, że z pewnym skutkiem. Jednak nie mogłam wykorzystać całej potęgi mojego Kamienia. W dużej mierze zawdzięczamy życie temu, że Eremius także nie mógł. Khezal skierował wzrok na ziemię, zupełnie jakby spodziewał się, że w każdej chwili mogą wyłonić się spod niej demony. Znów spojrzał na Illyanę. — Czuję, że nie do końca mówisz mi prawdę. To nie w porządku. — Są rzeczy, których ty i twoi żołnierze nie możecie zrozumieć bez… — zaczęła Illyana. Conan położył dłoń na jej ramieniu, Khezal utkwił w kobiecie wzrok. Illyana zamilkła. — Kapitanie, nie wiem jeszcze tyle, ile będę wiedzieć za dzień czy dwa — przyznała wreszcie Illyana. — Kiedy zdobędę tę wiedzę, albo przekonam się, że jej zdobyć nie mogę, wtedy przyjdzie odpowiedni czas na szczerą rozmowę. Nie ukryję niczego. Na Siedem Świątyń i kości Pulaą, przyrzekam. — Piekielnie dużo dobrego da nam twoje wahanie, jeśli Przemienieńcy zaatakują nas jeszcze raz! — Nie zrobią tego, jeżeli wrócimy do fortu Zheman. — Uciekać z podwiniętym ogonem! Kto tu jest kapitanem, pani Illyano? Nie widziałem twoich pełnomocnictw od króla Yildiza… — Może pamiętasz te od lorda Mishraka — ryknął Conan. — A może jakiś cios, otrzymany tej nocy w głowę, odebrał ci pamięć? W ciszy, która zaległa, Conan wyciągnął miecz. Khezal jedynie głośno wypuścił powietrze. — Nie mówcie nikomu, ale ja także myślałem o powrocie do fortu. Wieśniaków jest zbyt wielu, by ochronić ich w otwartym polu. Gdy znajdziemy się za murami, te bestie będą musiały przynajmniej wspiąć się, by dotrzeć do nas! XVIII Wieża fortu Zheman wybijała się na horyzoncie, gdy Bora nadjechał na Wichrze. Raihna pogładziła siwy kark wierzchowca. — Wspaniały rumak. Cieszę się, że znów jest w dobrej formie i że nadal ma godnego pana. Wszyscy zamilkli na moment. Kemal przeżył bitwę, ale odniósł w niej tak poważne obrażenia, że umarł nim nastał świt. Miał trochę szczęścia; cały czas był nieprzytomny i nie odczuwał bólu. — Dziękuję, Raihno — odezwał się w końcu Bora. — Ale nie przyjechałem tu, by zbierać pochwały za Wichra. Szukam Yakouba. Zniknął gdzieś. Conan i Raihna wymienili między sobą spojrzenia, nie dając nic poznać Illyanie. To nie była jej sprawa, oboje zgodzili się z tym. Co więcej, czarodziejka utrzymywała się w siodle tylko dzięki silnej woli. Im mniej miała zmartwień, tym lepiej. — Myślałem, że specjalnie za nim nie przepadasz — rzekł Conan. — Ja nie — odparł Bora, ale moja siostra czuje co innego. — Jesteś głową rodziny, aż do powrotu twego ojca — powiedział Conan. — Sądzę, że to daje ci prawo do odrzucenia czyichś starań o rękę Carai. Bora zaśmiał się cierpko. — Nie znasz Carai. Ona ma język tak ostry, jak ostrza sztyletów pani Raihny. — Zmarszczył brwi. — Poza tym, Yakoub starał się o uwolnienie mojego ojca. Na razie nie udało mu się, ale kto wie, czyja w tym wina. — Jesteś naprawdę prawym człowiekiem, Bora — stwierdziła Raihna. — Bogowie kochają takich. — Lepiej pomódl się, by bogowie zachowali cię na tyle długo, byś mógł ćwiczyć się w tej prawości — dodał swoje Conan. — I poświęć jedną czy dwie modlitwy Yakoubowi. Mógł opuścić wasz obóz zaraz po tym, jak przepędziliście zwiadowców, licząc na to, że dołączy do żołnierzy. Jeśli napotkał grupę tych zwiadowców po drodze… cóż, jestem pewien, że nie byłaby to zbyt liczna grupa, ale nie stawiałbym też na to, że odbędzie się jego ślub z Carayą. — Tak, a to znaczy też, że nie będziesz poruszać się po okolicy w pojedynkę — oświadczyła Raihna. Mamy trochę sera, jeżeli jeszcze nie jadłeś. Bora pochłonął połowę sera, po czym ulokował się w kolumnie, za Raihną. Conan zamyślił się nad tajemnicą Yakouba. Czy mogło być prawdą to, co podpowiadał jego wygląd — że jest on synem Khadjara? Jeżeli tak, jedną zagadkę stanowiło to, że był żywy, drugą to, co tutaj robił. Lepiej, by uczciwi ludzie tacy jak Bora i Caraya, trzymali się z dala od tych tajemnic, zwłaszcza że ich ojciec został aresztowany i uznany za buntownika. Lepiej też nie mówić Borze o niczym. A jeszcze lepiej samemu o tym nie myśleć zbyt wiele. Jeżeli tajemnica sięgała na tyle głęboko, że sam główny kapitan Khadjar mógł być w to wszystko zaangażowany… Z całą pewnością lepiej zająć się innymi sprawami. Na przykład, jak zrobić trochę zayańskiego proszku i jak uszczknąć czasu w nocy tylko dla siebie i Raihny. Yakoub po raz drugi opuścił się z niewysokiego klifu. Tym razem wylądował cicho na twardej ziemi, za plecami tych, których szukał. Nie dobył noża ani miecza wyciągając przed siebie puste ręce. — Pssst! Słudzy pana demonów. Gdyby wbił im nóż w plecy, dwaj ludzie nie zareagowaliby bardziej nerwowo. Wyciągnęli miecze, ale nie zaatakowali. Zamiast tego, stali gapiąc się na niego bezmyślnie. Milczenie przeciągało się tak długo, że Yakoub pomyślał, iż doczekają tak aż do zachodu słońca. Wreszcie jeden z nich przemówił. Jego słowa były niewyraźne i przytłumione, jak gdyby mówił z pełnymi ustami. — My służymy panu. Ty nie. — Ja chciałbym mu służyć. To wywołało znów długie milczenie. Yakoub zastanawiał się, czy w ogóle można zrobić przyzwoitych żołnierzy z takich tępaków. Może byli po prostu zmęczeni, może inni mieli więcej rozumu niż ci? — Pokaż nam znak — wybełkotał w końcu jeden z nich. Co brali za właściwy znak, Yakoub mógł tylko zgadywać. To nie miało znaczenia, jako że mógł zrobić tylko jedną jedyną rzecz. Otworzył tajny schowek w swoim pasie i wyjął stamtąd pierścień z pieczęcią ojca. Zwiadowcy wzięli pierścień i trzymali go niezdarnie w rękach. Yakoub miał wrażenie, że za moment go upuszczą. W końcu pierścień wrócił od Yakouba. — Wasz pan zrozumie. — Naszego pana tu nie ma. — Jest jakiś powód, dla którego nie mogę się z nim widzieć? — Musielibyśmy cię zaprowadzić. — Czy to zabronione? — Yakoub wiedział, że krzyczenie na tych nieszczęśników nie dałoby nic dobrego, a pogorszyłoby tylko sprawę. Jednak czuł, że kończy się jego cierpliwość. Dwaj zwiadowcy spojrzeli po sobie. Wreszcie jednocześnie pokiwali głowami, jak dwa szczeniaki tego samego pana. — Nie jest zabronione. — Więc proszę, w imię zwycięstwa waszego pana, zaprowadźcie mnie do niego. Znów zapadła cisza i bezruch. Tym razem nie przerwana już żadnymi słowami. Zwiadowcy mruknęli coś pod nosem i zwrócili się na wschód, dając Yakoubowi znak, by podążał za nimi. Khezal wstał od stołu i począł krążyć po komnacie. Mieszkańcy górskich osad obozujący w forcie Zheman, zaczęli pozbywać się strachu i stopniowo ożywiali się. Kobiety sprzeczały się o miejsce w kolejce po wodę, dzieci pokrzykiwały z radości lub płakały za swoimi rodzicami, psy szczekały i wyły. — Dzięki bogom, jesteśmy w stanie utrzymać cały ten inwentarz — rzekł Khezal. Podszedł do okna i zatrzasnął okiennice. — Mogliby nie przeżyć ataku demo… Przemienieńców. Ale to jest fort, a nie królewska menażeria! — Będę musiał odesłać ich do Haruk, jeśli do garnizonu wrócą załogi wszystkich posterunków, które wezwałem — kontynuował. — Nie będzie dość miejsca, mogłaby wybuchnąć zaraza. Dotychczas bogowie oszczędzili nam tego. — Co Mughra Khan powie na to wszystko? — zapytała Illyana. — Nie żebym narzekała, rozumiesz. Jesteś darem od bogów w porównaniu z kapitanem Shamilem. Khezal skrzywił się. — Przeglądałem listy Shamila. Był tak mocno związany tymi, którzy spiskują wraz z lordem Houmą, że nawet bogowie nie daliby rady go z tego wyciągnąć! Przemienieńcy dali mu szansę na śmierć bardziej honorową, niż zasługiwał. Co do Mughry Khana, to najpierw muszę zrobić wszystko, co uważam za konieczne tutaj. Dziś po południu wysłałem ludzi z wieścią do naszych placówek. Posłaniec do Mughry Khana wyruszy jutro. Conan zaśmiał się. — Idę o zakład, że pewnego dnia będziesz dowodził armią, Khezalu. Jeśli nie, Turan zmarnuje dobrego człowieka. — Wolałbym mierzyć się z magicznymi mocami bez tylu pochwał, a z większą ilością broni — odparł Khezal. — Zayański proszek to lepsze niż nic. Jak wiele czasu potrzeba pani Illyanie, by przygotować go wystarczająco dużo? — Potrzeba mi dwu dni, by zaczarować naczynia do mieszania proszku — odpowiedziała Illyana. — Kiedy już będą gotowe, przyrządzę porcję i wypróbuję ją. Gdy okaże się dobra, mogę pozostawić resztę w rękach innych. To potrwa miesiąc lub dłużej. Zatrudnię Maryam, kuzynkę Ivrama, jako że jest w tym najlepsza. — Więc rzucasz zaklęcia na naczynia, a nie na ich zawartość? — odezwał się Khezal. — Dokładnie. Zaklęcie potrzebne do produkcji proszku jest mało znane, inaczej nie byłoby tak skuteczne w walce ze złą magią. A związanie nim naczyń nie będzie wymagało korzystania w zbyt wielkim stopniu z mocy Kamienia. — A co jeśli nie będzie działać? — dorzucił Conan. Czworo ludzi znajdujących się w komnacie nie miało przed sobą tajemnic, mogli rozprawiać nawet o samowoli Kamieni. — Wówczas fort Zheman musi zaufać męstwu jego obrońców pod wodzą kapitana Khezala — rzekła Raihna. — Pamiętasz, co mówiłem? Mniej pochwał, więcej broni. — Khezal wzruszył ramionami. — Jak wiele czasu zajmą przygotowania do drogi w góry, gdy proszek będzie gotów? — Jeden dzień, by Kamień odzyskał pełnię swej mocy, następny na przygotowanie koni i zapasów — powiedziała Illyana. — Powiecie mi czego wam trzeba, a ja od razu się tym zajmę — zaproponował Khezal. — Im szybciej wyruszycie, tym większe szansę, że schwytacie Eremiusa nim dotrze do swojej siedziby. Jeśli to w ogóle ma jakieś znaczenie na tego rodzaju wojnie? — Ma. Dzięki, kapitanie. — Wyślę też z wami najlepszych weteranów. Wiem, że im mniejsza kompania, tym trudniej ją zauważyć, więc kiedy dotrzecie już do gór, możecie ich zawrócić. Ale na razie — zwiadowcy Eremiusa, bandyci, głodujący górale, dzikie zwierzęta — potrzebujecie ochrony przed tym wszystkim. — Czyżby? — ryknął Conan. — Tak, i to lepszej niż nawet Cymmerianin jest w stanie zaoferować — odparł Khezal. Zadzwonił dzwonkiem na stole. Zza drzwi dobiegł głos dziewczyny. — Tak, kapitanie? — Wina i cztery kielichy. Potem przygotuj ciepłą kąpiel dla dwojga. — Z przyjemnością, kapitanie. Tym razem Conan rozpoznał głos Dessy. Spojrzał pytająco na Khezala. Mężczyzna uśmiechnął się. — Przejąłem obowiązki Shamila. Czemu nie miałbym przejąć po nim także czegoś miłego? Bora przerzucił worek węgla drzewnego na lewe ramię i zapukał w drzwi. — Maryam, tu Bora. Mam węgiel. Rozległ się odgłos bosych stóp, a za moment odciąganego rygla. Maryam wyjrzała zza drzwi. Miała na sobie tylko obszerną suknię ze szkarłatnego jedwabiu, przewiązaną lekko zdobioną złotem taśmą. Taki kolor świetnie pasował do jej ciemnej karnacji, zauważył Bora. Dostrzegł też, w jak znacznej części owa skóra była obnażona. Wiedział, że nie powinien rozkoszować się tak nieskromnym widokiem, ale nie mógł oderwać oczu. — Wejdź, wejdź. Postaw węgiel przy północnej ścianie. Bora niemalże potknął się o farbowane owcze skóry na podłodze. Karmazyn, indygo, głęboka zieleń, przywodząca na myśl przerażający ogień Kamieni, wręcz kłuły oczy, stanowiąc przy tym pewną przeszkodę dla nóg. Udało mu się dotrzeć do wskazanej ściany. Piętrzyły się przy niej worki węgla i soli, naczynia z przyprawami i ziołami oraz stosy mosiężnych misek. Zrzucił swój ciężar na kupę najbliższych worków i przeciągnął się, by rozluźnić mięśnie. — Jak dużo proszku chcą otrzymać? Wygląda na to, że jest go dość, by powstrzymać każde zaklęcie, stąd aż po iranistańską granicę! Maryam uśmiechnęła się. — Pani Illyana nie zdradza niczego. Ale z pewnością nie będzie miał lekkiej roboty ten, kto spróbuje użyć magii przeciw fortowi Zheman. Klęknęła, żeby otworzyć małą skrzynkę. Gdy to robiła, jej suknia rozchyliła się jeszcze bardziej, odsłaniając dojrzałe krągłości jej piersi. Bora odwrócił wzrok. Kiedy znów na nią spojrzał, trzymała w dłoniach dwa kubki wina. — Wypijemy toast za twoje zwycięstwo? — Lepiej wypijmy za mój bezpieczny powrót. Objęła go, nieco niezgrabnie, bo wciąż trzymała kubki. Pieszczotliwie musnęła wargami jego kark. — Więc postanowili wziąć cię ze sobą? Chwała bogom! — Nigdy nie myślałem, by byli głupcami. Maryam. Zwłaszcza nie ten wielki Cymmerianin. Jeśli nie chcą używać magii, jestem najlepszym przewodnikiem, jakiego udałoby się im znaleźć. Wypili. Bora miał wrażenie, że Maryam też użyła nieco magii, ponieważ jeden kubek wina sprawił, że w głowie zaszumiało mu bardziej niż powinno. Spostrzegł, że ona jedynie sączy wino i nie opróżniła jeszcze pierwszego kubka, gdy on już wychylał drugi. Wypiłby trzeci, ale Maryam zasłoniła dłonią jego naczynie. — Wystarczy, Bora. Wystarczy. Komuś tak młodemu jak ty wino może zaszkodzić. Usiadła ze swoim kubkiem i położyła drugą dłoń na ustach Bory. Wodziła palcami po jego wargach i policzku, po czym delikatnie wsunęła mu rękę za koszulę. „Maryam, to nie uchodzi” — przeszło mu przez głowę. Słowa jednak jakby uwięzły w gardle, więc wydobył z siebie jedynie pomruk. Westchnął, jak po długim biegu, gdy Maryam obsunęła ramiączka swej sukni. Podniosła się i jednym ruchem ciała pozbyła się odzienia. Bora nie miał pojęcia, że kobiece piersi mogą być aż tak piękne. Piersi i cała reszta, którą przed nim objawiła. — Bora — szepnęła, a samo to słowo stanowiło pieszczotę. — Bora, nigdy nie byłeś z kobietą, prawda? Nie znajdował słów, ale odpowiedział jej spojrzeniem. Maryam zbliżyła się i przylgnęła do niego całym ciałem. — Więc musisz to zrobić, nim pojedziesz w góry. — Nie przestawała napierać ciałem na niego, podczas gdy jej palce zajęły się ubraniem Bory. Był na tyle trzeźwy, by pomóc jej i dać się poprowadzić do łoża. Raihna przekręciła się właśnie w łożu, gdy wszedł Conan. Jej nagie ramiona wystawały spod koców. Usiadł na łożu i przesunął ręką po krzywiznach ciała skrytych pod kocami. Wiedział, że Raihna zazwyczaj sypia nago. Jego ręka skierowała się ku brzegom koców i wsunęła pod nie. Raihna przekręciła się na plecy, pozwalając, by pościel zsunęła się z niej aż do pasa. Zanim Conan dotknął jej odsłonięte ciało, chwyciła jego ręce i przytrzymała na piersi. — Wyleczyłaś się już całkowicie z ran, jakie odniosłaś w „Czerwonym Sokole” — stwierdził Conan. — Moje rany goją się szybko, Conanie. Chciałabym móc powiedzieć to samo o Massoufie. — Jego rany są inne. Czy znów lamentował? — Nie nazwałabym tak tego, Conanie. Chce pojechać z nami w góry. — Chce? — Rozmawiał o tym ze mną i Illyaną. — Zakładając, że rozmawiał, co mu odpowiedziałaś? — Że pozwolimy mu jechać. — Na Croma! Gdzie jest proszek? — Conan zaczął się podnosić. Raihna przytrzymała go. Spojrzała na jego zmieszaną minę i roześmiała się. — Raihno, to kiepski dowcip. Massouf chce się po prostu zabić. — Tak podejrzewałyśmy. Od kiedy Dessa wskoczyła w ramiona Khezala, pojął, że nie jest to dziewczyna dla niego. — Więc czemu, na Erlika, nie znajdzie sobie innej? Ta mała rozpustnica nie jest jedyną na świecie kochanicą, do łoża kogoś takiego jak Massouf. On jest zwyczajnym głupcem. To tak, jak ja usychałbym z tęsknoty za Illyaną, której nie mogę mieć! Coś pojawiło się na obliczu Raihny po tych słowach. Zazdrość? Nie, coś innego, bardziej złożonego i najwidoczniej coś, o czym Raihna powiedziałaby tylko, gdyby sama miała ochotę. Conan delikatnie wyswobodził się z jej uścisku i usiadł w nogach łóżka. — Ty nie kochasz Illyany — rzekła w końcu Raihna. — Massouf… cóż, on nie zrozumiałby tego, co przed chwilą powiedziałeś. Zbyt mocno kocha Dessę. — Conanie, Illyana i ja… nam nigdy nie dane było kochać. Taki nasz los. Jak mogłybyśmy splunąć Massoufowi w twarz? Jak, pytam cię. — Schowała twarz w poduszce i załkała cicho. Conan zaklął w duchu. Nie potrafił wyobrazić sobie świata bez kobiet i nie chciałby raczej w nim żyć. Jednak z całą pewnością, taki świat byłby odrobinę prostszy! Całe współczucie świata nie czyniło człowieka, który pragnął śmierci, dobrym kompanem w niebezpiecznej podróży. Conan obiecał sobie, że zrobi wszystko, by odesłać Massoufa z powrotem z weteranami, kiedy przyjdzie na to pora. Postanowił też, ze zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby Raihna zapamiętała tę noc. Chwytając ją za ramiona, obrócił. Spojrzała na niego szerokimi, wilgotnymi od łez oczyma, ale gdy jego usta dotknęły jej warg, wyciągnęła ku niemu ramiona. Silne ręce wojowniczki zamknęły się na karku Conana i przyciągnęły go do niej. XIX Górski strumień opadał z niewielkiego urwiska na płaskie skały, następnie wpływał do głębokiego, spokojnego rozlewiska. Gdzie biegł dalej, tego Conan nie wiedział i nie przejmował się tym. Przyklęknął przy brzegu górskiego stawu, złożył dłonie, nabrał nimi wody i skosztował jej. — Smaczna i czysta. Napijcie się wszyscy i napełnijcie swoje bukłaki. — Jeśli jest tak czysta, myślę że powinniśmy też wziąć kąpiel — podsunęła Illyana. Usiadła, ściągnęła buty i zanurzyła w wodzie stopy, z błogim wyrazem na twarzy. — Nie mieliśmy okazji wykąpać się, kiedy maszerowaliśmy z żołnierzami. A obawiam się, że nie będziemy mieć żadnej innej, stąd, po dolinę — dodała czarodziejka. Conan spojrzał ponad małą dolinką ku szczytom gór Ibaru. W oddali wspinał się pod niebo zwieńczony srebrzystą bielą Władca Wichrów, jego śnieżna czapa pobłyskiwała w słońcu południa. Cymmerianin nie wyczuwał w pobliżu żadnego niebezpieczeństwa, ale wiedział, że czai się gdzieś przed nimi. Niewiele mogli na to poradzić. Te góry mogły kryć tylu wrogów, że nie starczyłoby przeciw nim nawet tysiąc zbrojnych, a co dopiero dziesięciu żołnierzy. Sierżant przewodzący ich eskorcie szybko to sobie uświadomił i nie protestował, gdy dwa dni temu Conan odprawił weteranów z powrotem. Nie miał też nic przeciwko temu, by zabrać ze sobą konie Conana i jego towarzyszy. Sam urodzony i wychowany w górach, wiedział, że konie w takich warunkach ani nie były pomocne w szybkim przemieszczaniu się, ani w pozostawaniu nie zauważonym. Szybkość, maskowanie się (wszyscy byli mistrzami w tym, za wyjątkiem Massoufa, ale i on się uczył), góry i magia Illyany — to wszystko dawało im szansę na dopadniecie Eremiusa i pokonanie go. Jak wielka była ta szansa, Conan wolałby się nie zakładać. — Zgoda. Najpierw kobiety, potem Bora i Massouf, a potem ja. Dwaj młodzi mężczyźni stanęli na straży, na drugim brzegu stawu. Raihna pierwsza rozebrała się i wskoczyła do wody. Zniknęła całkiem pod powierzchnią, by po chwili wynurzyć się, klnąc jak sierżant na musztrze. — O bogowie, jest lodowata! — zakończyła. Illyana roześmiała się. — Zapomniałaś o naszych bossońskich potokach? O ile pamiętam, nie przypominały zupełnie vanirskich łaźni. Raihna zanurzyła się ponownie. Tym razem, gdy pojawiła się znów na powierzchni, znalazła się w zasięgu nóg Illyany. Uderzyła potężnie w taflę wody, obryzgując Illyanę od stóp po głowę. — Ty…! — wrzasnęła czarodziejka. — Ja nie zapomniałam niczego, o pani. Lecz myślę, że ty owszem, więc musiałam ci przypomnieć. Illyana mruknęła coś, co, jak Conan podejrzewał, było niezbyt uprzejmym epitetem pod adresem Raihny, w jakimś nieznanym mu języku. Kobieta wstała i ściągnęła tunikę. Mając na sobie jedynie refleksy słonecznych promieni i pierścień z kamieniem, poczęła związywać sobie włosy. Conan położył sobie miecz na udach, obserwując obie kobiety z przyjemnością, lecz nie pożądliwie. Oprócz tego, że młodsza, Raihna była zdecydowanie bardziej urodziwa. Jednak, gdyby Illyanę nie wiązało pozostanie dziewicą, na pewno nie sypiałaby samotnie częściej niżby chciała. Z pewnością mogłaby mieć Massoufa na jedno skinienie dłoni. Chłopak tak rozpaczliwie starał się nie podglądać kobiet, że lepiej już czyniłby patrząc na nie otwarcie. Borze łatwiej było zachowywać się jak na dżentelmena przystało, lub przynajmniej jak przystało na czujnego strażnika. Conan postawiłby miesięczną pensję na to, że piękna Maryam miała w tym swój udział. Illyana związała wreszcie włosy i zaczęła zdejmować pierścień. Conan wyciągnął dłoń, by wziąć go i schować w woreczku u pasa. Illyana zerknęła na jego lewą rękę i cofnęła się. — Nie, Conanie. Drugą ręką. Skaleczyłeś się w tę. — Cóż z tego — rzucił barbarzyńca. Uniósł skaleczoną dłoń. Sądząc z wyglądu rany, musiał się zranić o jakiś kamień, na tyle ostry, że nawet tego nie poczuł. — Przemyję ranę i owiążę czymś. Zdarzało mi się gorzej zaciąć przy goleniu. Zagoi się, nim dotrzemy do gór. — To nie tak istotne. Nawet gdyby rana była o wiele głębsza, mogłabym zaleczyć to przy niewielkiej pomocy Kamienia. Nie, niebezpieczeństwo polega na tym, że kropla krwi mogłaby upaść na Kamień. — Upije się, gdy się to stanie, czy co? — Lekkim tonem głosu Conan próbował zamaskować strach, który go nagle przeszył. W słowach Illyany przebijała śmiertelna powaga. — Można to tak nazwać. Pewne jest, że gdy spadnie nań krew, Kamień staje się czymś, co trudno kontrolować. Mówi się, że jeśli naznaczony krwią Kamień wpadnie do wody, staje się zupełnie nieobliczalny. Conan wzruszył ramionami i sięgnął po Kamień prawą ręką, po czym wepchnął go do woreczka. Przyszło mu do głowy, by spytać Illyanę, jak zamierza utrzymać Kamień z dala od krwi, gdy przyjdzie im walczyć z Przemienieńcami, czy może jeszcze czymś gorszym, co wyśle przeciw nim Eremius. Nigdy nie zdradził się z takimi myślami. Illyana usiadła na skraju stawu, opuszczając długie nogi, aż stopami plusnęła wodę. Wzniosła ramiona ku słońcu i odrzuciła w tył głowę. Wyprężyła brzuch i piersi, jędrne i świeże, jak u młodej dziewczyny. Tkwiła w tej pozie przez długą chwilę, podczas której w Conanie wzrastało pożądanie. Potem wskoczyła pod wodę, by wypłynąć na powierzchnię przy drugim końcu stawu, obok Raihny. Conan podniósł się i zaczął chodzić tam i z powrotem wzdłuż brzegu. Jeszcze jeden taki pokaz Illyany, a sam będzie miał trudności, by zachowywać się jak na dżentelmena przystało! Miejsce pożądania w jego umyśle zajęły jałowe rozważania. Przypuśćmy, że Kamienie rzeczywiście są żywymi istotami, obdarzonymi wolną wolą. I przypuśćmy, że w zamian za oddanie, oferują Illyanie swą magiczną moc i noce miłosnych uniesień? Zresztą, zostawmy Kamienie. Przypuśćmy, że Eremius ma dość sprytu, by zaproponować taką wymianę. Rozważania Conana przestały być jałowe, a otaczające go góry straciły swój spokojny wygląd. Zaniepokojony i pełen podejrzeń, zastanawiał się, czy właśnie odgadł cenę Illyany. — Teraz za mną. Biegiem! — krzyknął Yakoub. Dwunastu mężczyzn posłuchało go szybciej, niż zrobiliby to jeszcze dwa dni temu. Po raz kolejny Yakoub pomyślał, że aż do teraz kapitanowie Eremiusa byli niczym jednoocy prowadzący ślepców. On był w stanie to zmienić. Gdy zaś wpoi tym dwunastu mężczyznom wszystko, co sam umie, każdy z nich będzie mógł nauczyć tego sześciu innych, a tamci sześciu następnych — i tak, w ciągu dwóch miesięcy, wszyscy ludzie Eremiusa powinni stać się przyzwoitymi żołnierzami. Nie będą się mogli równać ze Złotymi Włóczniami czy innymi uderzeniowymi oddziałami pieszych, ale będą tak dobrzy, jak większość wojsk nieregularnych. Gdyby tylko mógł nauczyć ich władać łukiem! Ale Eremius wyraził się jasno w tej kwestii. Yakoub skrzywił się, gdy przypomniał sobie słowa Eremiusa. Czarownika zaskoczyło zjawienie się Yakouba i jego propozycja, by mógł szkolić jego ludzi. Teraz zaś pozwolił sobie nawet na okazanie zadowolenia, gdy treningi zaczęły przynosić widoczne efekty. Jednak wdzięczność była mu zupełnie obca. Podobnie jak, zdaniem Yakouba, mądrość w kwestiach militarnych. — W tych górach, mistrzu, łucznik wart jest trzech ludzi bez łuków. — Nie zostaniemy długo w tych górach. — Także na równinie łucznicy mają przewagę nawet nad oddziałami konnymi. — Żaden oddział konny nie ośmieli się zbliżyć do Przemienieńców. — Być może. Ale jeśli zajdzie konieczność wycofywania się, tylna straż złożona z łuczników… — Nie będzie żadnego wycofywania się, gdy uderzymy ponownie. — Jesteś… masz wielkie nadzieje, Mistrzu. — Tak jak powinienem. Przyszedłeś do mnie ze swą wiedzą i umiejętnościami, które są duże. Przyniosłeś mi także wieści, które cenię jeszcze bardziej! Kamienie Kurag wkrótce zostaną znów złączone. Eremius odwrócił się plecami, w sposób, który mówił Yakoubowi, że decyzja zapadła. Nie chcąc prowokować czarownika do użycia swej magii przeciw niemu, Yakoub oddalił się. Zastanawiał się wtedy, tak samo jak w tej chwili, co zrażało Eremiusa do tego pomysłu. Czy nie chciał dać swym ludziom broni, która byłaby w stanie razić Przemienieńców z dystansu? Jeśli tak, co to mówiło o zaufaniu Eremiusa do swych ludzi, których uczynił wręcz półgłówkami, by powstrzymać ich od prób buntowania się? A może Eremius nie widział już tych spraw oczyma żołnierza, ale do końca stał się magiem, który myśli jedynie o tym, że wkrótce posiądzie obydwa Kamienie Kurag? Jeżeli choć połowa opowieści Eremiusa o Kamieniach była prawdziwa, nic dziwnego, że mistrz dał się złapać w tę pułapkę. To była pułapka, a tylko on, Yakoub, syn Khadjara, mógł go z niej wydobyć! Yakoub spojrzał znów na biegnących mężczyzn. Większość biegła rytmicznym krokiem, tak jak ich nauczył, zamiast pędzić jak w panice. Sam przyśpieszył, by ich znacznie wyprzedzić. Gdy to uczynił, obrócił się nagle, unosząc kij. Nie czekając na jego znak, pięciu najbliżej biegnących uniosło swoje kije. Rzucił się na nich, uderzając w ramiona, uda i golenie. Mężczyźni odpowiedzieli mu tym samym. Yakoub dostał cios w kolano, następny tuż przy pachwinie. Dobrze będzie włożyć jakiś kaftan ochronny następnym razem. Oni naprawdę się uczą. Niespodziewanie kij rąbnął go w plecy. Wykonał błyskawiczny obrót i odskoczył. Pozostali biegnący zbliżyli się do niego od tyłu. Przez chwilę jego twarz wykrzywiały wściekłość i strach. Ci głupcy gotowi go zabić przez przypadek! Wtedy uzmysłowił sobie, że mężczyźni, którzy zaszli go od tyłu uśmiechają się do niego. — Zrobiliśmy to samo, co byśmy zrobili z prawdziwym wrogiem — oświadczył jeden z nich. — Podeszlibyśmy go z tyłu, podczas gdy pozostali zajmowaliby go od frontu. Czy nie tak trzeba? — Dokładnie tak. — Nie tylko kaftan ochronny, ale i hełm. Poklepał w ramię mężczyznę, który wyjaśnił sytuację. — Dobra robota. A teraz skończmy bieg. Yakoub odczekał, aż miną go wszyscy, nim zaczął biec. Dziś przynajmniej będzie się czuł lepiej, nie mając żadnego z nich za plecami! Cieszył się na myśl o zbliżających się dniach. Często słyszał ojca, jak mówił, że bogowie nie są w stanie dać człowiekowi większej radości niż ta, która płynie z trenowania innych w żołnierskim fachu. Nie pojmował, jak wiele jest w tym prawdy, aż do teraz. — Conanie, czy Dessie nie stanie się nic złego, jeśli będzie zajmować się tym, na co ma tak wielką ochotę? — Massouf nie był w stanie wypowiedzieć słów, jeśli będzie zabawiać mężczyzn w tawernach”. Conan wzruszył ramionami. To zależało od tego, kim była w głębi serca. Nie sądził, że Massoufowi spodobałaby się jego opinia. Chłopak nie odpuścił sobie Dessy na tyle, by się o nią nie martwić. Nawet dla kogoś, komu nie zależało na życiu, takie zamartwianie się czyimś losem było dobrym sposobem, by dać się zabić. W takim stanie ducha, Massouf był kimś, kogo Conan zdecydowanie nie chciałby mieć przy swoim boku podczas walki. — Jeśli ułoży sobie życie tak dobrze, jak w twierdzy Achmaia, wątpię, by ktokolwiek w Turanie zechciał jej zaszkodzić. — Przyszedł mu do głowy pewien pomysł. — Mam w Aghrapur przyjaciółkę imieniem Pylą. Jest ona także znajomą kapitana Khezala. Jeśli obaj nakłonimy ją, by pomogła Dessie odnaleźć się w nowych warunkach, jestem pewien, że to zrobi. To mogło kosztować trochę srebra, jako że Pylą rzadko robiła coś za darmo, nawet dla przyjaciół. Poza tym odpowiednie zareklamowanie Dessy nie będzie tanie. Ale chyba warto. Jeśli Dessa rozpocznie karierę jako przyjaciółka Pyli, nie będzie miała wielu wrogów. Reszta zależała od wrodzonych zdolności dziewczyny. Gdy Conan przypomniał sobie owe zdolności, krew zaczęła krążyć w nim szybciej. Mruknął coś do Massoufa na pożegnanie i wrócił nad staw. Kamień, na którym wcześniej siedział, był ciemny i wilgotny. Nie było żadnego śladu obecności którejkolwiek z kobiet. Albo stroją sobie głupie żarty, albo… Conan stał tak na brzegu, kiedy z wody wyłoniła się Illyana. Wynurzyła się z niej do połowy, niczym wodna nimfa, próbująca wzbić się w powietrze. Jej ramiona owinęły się wokół kolan Cymmerianina, kobieta szarpnęła w tył, chcąc wciągnąć go do wody. Mogłaby równie dobrze starać się poruszyć z miejsca Władcę Wichrów. Kiedy pojęła swój błąd, Conan już trzymał ją za ramiona. Uniósł ją w górę, a ona owinęła go nogami w pasie. Odchyliła się do tyłu w jego ramionach i zaśmiała kusząco. Pocałował ją. Przez długą chwilę nie istniało dla Conana nic innego niż Illyana w jego ramionach, naga, wilgotna i wijąca się w rozkoszy. Rozkosz to nie było odpowiednie słowo na opisanie tego, co on czuł. Lepszym byłoby szaleństwo. Nawet gdy Illyana opuściła się na ziemię i stanęła, całym ciałem napierała na Conana. Jego dłonie przesunęły się po jej plecach, przyciskając ją mocniej. Czuł nacisk jej piersi na swój tors, tak rozkosznie jędrnych, na jakie wyglądały… — Nie — wyrzuciła z siebie Illyana i westchnęła. Jej głos był ochrypły z podniecenia. Cofnęła się o krok, zapominając, że stali na brzegu stawu. Z głośnym pluskiem wpadła znów do wody i wynurzyła się kaszląc. Conan pomógł jej wyjść na brzeg, uważając, by trzymać ją tylko za ręce. Illyana stanęła krok od niego i zaczęła wycierać się swoim ubraniem. — To nie znaczy „nie” na zawsze, jeśli Kamienie… jeśli bogowie zechcą. To tylko teraz tak jest, że nie możemy… — W tonie jej głosu wciąż był niepokój, a oczy spowijała mgiełka. Podniecenie zaczęło opuszczać Conana, ale uznał, że i tak lepiej odwrócić się, aż Illyana się ubierze. Dopiero gdy sam się wykąpał, miał okazję porozmawiać z Raihną w cztery oczy. — Czy z moją głową jest coś nie tak, czy twoja pani próbowała wzbudzić we mnie pożądanie? — Próbowała? — Śmiech Raihny był szorstki, zarówno przerażony, jak i przerażający. — Sądzę, że wspaniale się jej powiodło. Ale to dobrze. Bogowie jedynie wiedzą, co by mogła uczynić, gdyby się okazało, że nie potrafi wzbudzić pożądania. — Jeśli kiedykolwiek tak pomyśli, mam nadzieję, że jakiś mężczyzna dowiedzie jej, jak wielce się myli! — Jakiś, nie ty? — rzuciła Raihna ze złośliwym uśmieszkiem. — Myślę, że byłem bardziej bezpieczny jako złodziej w Wieży Słoniowej niż byłbym w łożu Illyany. Tam może miałem mniej przyjemności, ale i mniej ryzykowałem. Raihna stanęła bliżej niego i łagodnie przesunęła dłonią po jego plecach. — Ale sprawiła, że pragniesz kobiety? Conan odwzajemnił pieszczotę. — Owszem. Mam też nadzieję, że sprawiła, iż ty pragniesz mężczyzny! Radosne okrzyki Raihny poniosły się echem wśród ścian doliny. Mimo wszystko Conan nie potrafił wyzbyć się wspomnienia oczu i głosu Illyany, nie mógł też przestać myśleć o tym, co wspomniała o Kamieniach. XX Ostatniego dnia marszu dotarli do Doliny Demonów tak wcześnie, że Conan nakazał im się wycofać. — Musimy znaleźć miejsce poza zasięgiem zwiadowców Eremiusa, by tam przeczekać dzień. Wszyscy powinni spróbować się przespać. — To prawda. To może być nasz ostatni sen — skomentował jego słowa Massouf. Wyglądał, jakby cieszyła go taka perspektywa. Conan palił się, by wbić mu trochę rozumu do głowy, ale zwalczył ten impuls. Może Massouf szukał śmierci, ale dowiódł, że jest wytrzymały i czujny, nie wspominając, że nieźle sobie dawał radę z łukiem i włócznią. Jeśli zginie, najpewniej zabierze paru wrogów ze sobą. Bora wyszukał dla nich takie schronienie, że sam Conan nie znalazłby lepszego. Tryskało tam źródło z czystą wodą, poza tym można się było ukryć przed słońcem i przed wrogiem. Miało nawet bezpieczną drogę ucieczki, gdyby zaistniała taka konieczność. — Bora, jeśli kiedyś wstąpisz do armii, idę o zakład, że nim się obejrzysz zostaniesz kapitanem — powiedział Conan. — Nie jesteś pierwszym, który to mówi, i dziękuję wam wszystkim. — Odparł Bora ze smutkiem w głosie. — Ale nie mogę myśleć o tym, póki mój ojciec nie zostanie oczyszczony z zarzutów i zwolniony. Nawet wówczas będę potrzebny przy odbudowie Karmazynowych Źródeł. Conan wymienił spojrzenia z obiema kobietami. Łatwiej trafiał do ucha optymizm Bory niż czarna rozpacz Massoufa. Ale nie zmieniało to ani na jotę ich wątłych szans na zwycięstwo, a także że przeżyją potem, by móc się nim cieszyć. Srebrzystoszare, nocne mgły kłębiły się nad doliną. Nie widać było działania żadnej magii, a przynajmniej nie magii Kamienia. Conan podczołgał się na szczyt i zerknął na osypujące się zbocze niknące niżej, we mgle. — Jeśli to jest najlepsza droga — szepnął — Erilku zbaw mnie od widoku najgorszej! — Nie jestem bogiem, by układać góry tak, byśmy mieli łatwiejsze zadanie — odparł Bora. — Ja mogę jedynie powiedzieć wam, jak są ukształtowane. — Bez żadnych złych intencji w stosunku do nas, to pewne — dodała Raihna. Żarty podniosły ich trochę na duchu, ale zabrały też nieco czasu. Conan dał znak, by milczeli, po czym jedno po drugim podprowadził na szczyt. — Potrafisz tędy zejść? — pytał wszystkich po kolei. — A potem wdrapać się z powrotem z Przemienieńcami na karku? Nie spytał o to tylko Bory, który mógłby uczyć wspinaczki kozice. Wszyscy pozostali skinęli głowami, z wyjątkiem Massoufa, który wzruszył ramionami. — Jeśli nie dasz rady się wspiąć, możliwe, że nie będziemy w stanie wnieść cię na plecach — rzekł Conan, po raz kolejny starając się odciągnąć go od czarnych myśli. — Jeżeli nie dam rady się wspiąć, zrobię użytek z włóczni i łuku — powiedział Massouf. W jego spojrzeniu było coś wyzywającego. — Najprawdopodobniej znajdą się niżej miejsca, gdzie moglibyśmy się bronić — stwierdził Bora. — Jeśli wartownicy są czujni, podniosą alarm, zanim dotrzemy do serca królestwa Eremiusa. — Módl się, by nie stało się to zbyt szybko — powiedziała Illyana. — Konieczne zaklęcia muszą zostać rzucone tak blisko obu Kamieni, jak to tylko możliwe. — Przekonałaś nas już o tym — podkreślił Conan. — Inaczej po co wsadzalibyśmy głowę w gniazdo os? Tak naprawdę, to co robili, było o wiele gorsze. Było też bezwzględnie konieczne. Illyana mówiła im wiele razy, że już nie może walczyć z magią Eremiusa na odległość. Zanim wzmocniła się wola Kamieni, było to możliwe. Teraz jednak musieli zbliżyć się do Eremiusa. Inaczej Illyana mogłaby wyczerpać swoje siły i moc swojego kamienia, nie zyskując nic i pozostawiając ich bez magicznej ochrony przed Eremiusem. — Poza tym, jeśli Eremius wysyła Przemienieńców, musi wykorzystywać część swojej mocy na kierowanie nimi. Ja nie będę mieć takiego obciążenia. — Nie, ty będziesz mieć garść jełopów z mieczami dla własnej ochrony! — jęknął Conan. — Dowodem na to, że ja jestem jełopem, jest to, że się tu znajduję! — Dzięki za to bogom — skwitowała Illyana. Jej słowa były łagodne, ale pełne uczucia. Nawet Massouf zdołał zejść na dół bez specjalnych trudności. Conan był przekonany, że narobili dość hałasu, żeby obudzić wartowników w Stygii, ale nikt nie zagrodził im drogi. — Czy to możliwe, by Eremius dał odpocząć swym ludziom na czas leczenia Przemienieńców? — zapytała Illyana. — Możliwe — odparł Conan szeptem. — Założę się, że w ramach odpoczynku polecił im patrolować mniejszy obszar. Prędzej czy później trafimy na kogoś, kto gotów odpowiednio przyjąć gości. Szli dalej w milczeniu. Nie trzeba było więcej słów, a mgły zdawały się jakoś upiornie zniekształcać rozmowę. Były też na tyle gęste, że czyniły ich łuki i procę Bory niemal bezużytecznymi. Conan nie uważał już łuku za oręż tchórzy, wciąż jednak nie był on jego ulubioną bronią. Chętnie jednak oddałby swój miecz w zamian za to, by nie musieć ufać zaklęciom Illyany. Gdyby choć miał pewność, że będą to tylko jej zaklęcia, byłoby zupełnie inaczej. Z kamieniami po ich stronie, albo po stronie wroga… — Pssst! — dotarł do nich głos Bory, który kroczył na przedzie. — Ktoś przed nami. Zanim Conan zdołał odpowiedzieć, usłyszał furkot procy, świst kamienia, a po nich odgłos uderzenia i upadku. — To jeden z… — Hej! Straże! Pędem! — usłyszeli krzyk dochodzący skądś na lewo od nich. Ktokolwiek wołał, był niemal nieprzytomny ze strachu, ale podniósł alarm, jak na żołnierza przystało. Conan zaklął. Łatwo było mówić o ściągnięciu na siebie uwagi wartowników, ale jeśli nie widać było niczego w tej przeklętej mgle… Pół tuzina żołnierzy Eremiusa wyłoniło się z mgły, z uniesionymi włóczniami i mieczami. Conan i Raihna ruszyli im na spotkanie, by utrzymać napastników z dala od Illyany. W bitewnym zamieszaniu i gęstej mgle, Conan skupiał całą uwagę tylko na tych, którzy znaleźli się w zasięgu jego miecza. Dwaj mężczyźni padli pod ciosami jego broni i nagle reszta rozpłynęła się we mgle. Znów zrobiło się cicho, jeśli nie liczyć niknącego w oddali panicznego tupotu nóg. — Dostałam jednego — oznajmiła Raihna. — Bora zlikwidował następnego tą swoją procą. Nauczysz mnie, jak tego używać? — Z boską wolą. Co z Massoufem? Chłopak trzymał w górze zakrwawioną włócznię. Sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, czy śpiewać w tryumfie, czy wymiotować w przerażeniu. Strach po zabiciu po raz pierwszy człowieka był jednak lepszy niż czarna rozpacz! — Czas wracać — rzekł Conan. — Przemienieńcy nie zostali jeszcze wysłani — oświadczyła Illyana. Jedną dłonią przyciskała ramię, na którym tkwił pierścień. To pozwalało jej w pewnym stopniu czerpać moc z Kamienia, bez zdradzania obecności zieloną poświatą. — Zostaną, gdy ktoś znajdzie te ciała — powiedział Conan. — Ruszajmy, lepiej, żebyśmy nie dali się okrążyć. — To mało powiedziane — rzuciła Raihna. Nagle wszystko spowiła rażąca oczy zieleń o odcieniu, którego Conan ani nigdy nie widział, ani sobie nie wyobrażał. Chwilę później mgła rozpłynęła się, jak gdyby jakieś gigantyczne usta wyssały ją z doliny. Zalewająca wszystko poświata przybrała znajomą, szmaragdową barwę Kamieni. Gdy pierzchająca mgła odsłoniła przestrzeń doliny wokół kompanii Conana, ich oczom ukazała się przynajmniej pięćdziesiątka Przemienieńców pędzących w dół od północnej strony. — Eremius nadciąga! — krzyknęła Illyana. — Zabierz się za niego! — ryknął Conan, odwiązując z pleców swój łuk. — Przestań gadać i zacznij strzelać, kobieto. Mamy okazję wyrównać nieco szansę! Raihna wypuszczała już strzały. Odległość była dość duża, nawet jak dla jej masywnego, bossońskiego łuku, ale cel nie był trudny. Każda ze strzał z jej łuku, potem z łuku Conana, a następnie Illyany i Massoufa dosięgała ciał Przemienieńców. Dosięgały, ale nie przebijały. Przy takim dystansie, łuski stworów były równie skutecznym pancerzem, co najlepsze zbroje. Conan dostrzegł ludzi Eremiusa pędzących w dół zbocza na flankach Przemienieńców i wziął ich na cel. Uśmiercił czterech, nim pozostałych opuściła odwaga. Wkrótce znaleźli się poza zasięgiem strzał. Przemienieńcy byli już na wysokości doliny. Ze strzałami sterczącymi z ich ciał, wyglądali jeszcze bardziej monstrualnie niż przedtem. Światło kamienia znów poraziło oczy Conana, gdy Illyana złożywszy swój łuk, podwinęła rękawy i zajęła się wykorzystywaniem swej magii. Kiedy odzyskał ostrość wzroku, okazało się, że Przemienieńcy znacznie spowolnili atak. Zamiast nacierać, zbili się w kupę, łypiąc wokół siebie. Niektórzy wyciągali strzały z ciał, inni przygryzali szpony, skowycząc niczym wygłodniałe psy. — Obróciłam strach przeciwko nim — zawołała Illyana tryumfalnie. — Nie sądziłam, że mi się uda! — Cóż, pomyśl, co dalej! — krzyknął Conan. — Co do mnie, mogłabyś sprawić, żeby biegali w kółko, aż będą zbyt wycieńczeni, by walczyć! Raihna posłała dwie ostatnie strzały w nieruchome cele. Jedna trafiła Przemienieńca w oko. Jego wrzask agonii sprawił, że Conana przeszył lodowaty dreszcz. Nie cały strach wrócił do Przemienieńców! Światło gasło, aż w końcu sączyło się z pojedynczego źródła, przypominającego olbrzymie ognisko za plecami Przemienieńców. Wyglądało na to, że mistrz Kamienia rzeczywiście nadciągał. — Wycofujemy się, a oni ruszą za nami! — zawołała Illyana. Conan odwrócił się i zobaczył, jak kobieta biegnie z gracją i chyżością łani, z łatwością pokonując stok. Czy to Kamień dawał jej siłę i szybkość, a jeśli tak, to za jaką cenę? Tymczasem Przemienieńcy odzyskali siły i ruszyli przez dolinę, w byle jakim porządku, ale w niezłym tempie. Nawet ci ranni poruszali się z szybkością normalnie idącego człowieka. Wyprzedzał ich fetor padliny. Towarzyszyła im wściekła kakofonia syków, ryków, skowytów, odgłosów pazurów uderzających o skałę, a nawet czknięć i beknięć. Conan w swym życiu napatrzył się już dosyć na nieczystą magię, ale Przemienieńcy byli całkiem nowym rodzajem koszmaru. Po raz kolejny pomyślał, że niełatwo mu będzie ofiarować lekką śmierć Eremiusowi. Tymczasem musiał myśleć o własnej śmierci i o tym, jak jej uniknąć Wszyscy jego towarzysze byli na zboczu, w drodze na górę. Dwaj Przemienieńcy rzucili się naprzód. Być może liczyli, że dopadną Borę lub Massoufa. Zamiast tego, przyszło im się zmierzyć z Conanem. Rąbnął w rękę jednego z nich, zatapiając ostrze miecza głęboko w błonę między palcami. Obracając się, cięciem przez twarz, oślepił drugiego. Pchnął go sztyletem między żebra, dosięgając wewnętrznych organów. Conan odskoczył do tyłu, unikając uścisku pierwszego Przemienieńca. Ubezpieczając się mieczem i sztyletem, obserwował jak stwór zatrzymuje się nad swoim powalonym kamratem, a następnie klęka przy nim i usiłuje zetrzeć krew z ran na jego brzuchu i twarzy. Więc Przemienieńcy nie byli jedynie dzikimi bestiami. To nie sprawiło, że Conan pomyślał lepiej o Eremiusie, ale że przyrzekł sobie, że gdzie to tylko możliwe, ofiaruje Przemienieńcom śmierć godną wojowników. Znów Conan się wycofał. Prawie dogonił swoją kompanię, gdy Przemienieńcy zaczęli wdrapywać się po stoku. Bora łypał na prawo i lewo, niczym tropiący pies. — Wyczuwam jaskinię w pobliżu. — Jeśli ją wyczuwasz, to może Przemienieńcy już się w niej gnieżdżą — powiedział Conan. — Wątpię, by zaprosili nas na kolację. — Nie. Raczej jako obiad — dorzucił swoje Massouf. Powłóczył nogami, lecz lekko trzymał swoją włócznię na ramieniu. — Jest tam! — zawołał Bora. Wskazał miejsce znajdujące się nieco wyżej, na prawo. Conan zdążył jedynie zerknąć na czerniejące otwór w skale, gdy Przemienieńcy rzucili się biegiem. Światło obu Kamieni równocześnie poraziło oczy Conana. Niewyraźnie dostrzegł Massoufa, który wyglądał na kompletnie wycieńczonego. Nawet jego oczy pobłyskiwały zielenią, jak gdyby stał się jakimś uosobieniem mocy Kamienia. Czy naprawdę stał się czymś takim? Czy Kamienie były w stanie opętać kogoś oprócz swych właścicieli? Te niepokojące myśli ledwie zakiełkowały w głowie Conana, gdy Massouf ściągnął swój łuk i kołczan i rzucił je Conanowi. Cymmerianin chwycił je w chwili, gdy chłopak rzucił się w dół na Przemienieńców. — Na Croma! Bestie ustąpiły przed szarżującym Massoufem. Zaczęły syczeć, kulić się ze strachu i wrzeszczeć, zupełnie jakby Massouf był całą armią. Massouf właśnie nadział na włócznię niczym kurczaka jednego ze stworów, kiedy pozostałe zaczęły odzyskiwać odwagę. Chwila szarpania szponami oraz tratowania i było po Massoufie. Od początku do końca, chłopak nie wydał z siebie ani jednego dźwięku. Conan popędził w górę zbocza, gdzie przed wejściem do groty stała Illyana. Raihna układała Kamienie, by zablokować część wejścia. — Conanie! — krzyknął Bora. — Wewnątrz będzie dość miejsca, bym mógł użyć mojej procy. Jeśli staniecie po obu… — Ty zabiłaś Massoufa? — ryknął Conan. Illyana zdejmowała buty. Nagle zamarła i wstała bosa, z butem w każdej dłoni. — Zabiłaś? Odpowiadaj, kobieto! — Conanie, ja nie kierowałam nim. Nie wyczułam też, by zawładnęły nim Kamienie. Mogę powiedzieć tylko tyle, że za sprawą mego zaklęcia Przemienieńcy dali się łatwiej przestraszyć. — Massouf nie mógł tego wiedzieć! — Może mówiłam mu o tym, choć nie przypominam sobie. Albo… — Albo to kamienie powiedziały mu o tym — dokończył za nią Conan. Illyana potrząsnęła głową, jakby próbowała pozbyć się jakiegoś natrętnego insekta. Nagle rzuciła się Conanowi w ramiona. — Błagam, Conanie. Uwierz, że nie zamierzałam wyrządzić Massoufowi krzywdy. Przyszedł tu szukając śmierci i znalazł ją. To była prawda i przez chwilę Conan gotów był się nią zadowolić. Nie tylko dlatego, że nie miał wyboru. Przemienieńcy znajdowali się już w połowie zbocza, niektórzy przeżuwali jeszcze kawałki ciała Massoufa. Illyana przypatrywała się temu przez moment, jej wcześniejszy niepokój minął. — Dobrze. Zbliżają się szybko. Jeśli moglibyśmy powstrzymać ich przez chwilę… — Jak długą? — zapytał Conan. Illyana zerwała swoją tunikę i pomachała nią jak flagą. — Spójrz, Eremiusie. Możesz popatrzeć i pomarzyć, ale wiedz, że zginiesz nim dotkniesz! — Jak długą chwilę?! — Nie wiem — odparła Illyana i pobiegła do jaskini. Conan ruszył w ślad za nią. XXI Conan opuścił skalny odłamek wielkości nowo narodzonego wołu na stos u wejścia do jaskini. Cofnął się, otrzepał ręce z pyłu i rozejrzał się za następnymi, leżącymi luzem, kamieniami. Przez poświatę Kamienia Illyany miał dosyć światła. Naga, jeśli nie liczyć pierścienia z Kamieniem, czarodziejka stała kilkadziesiąt kroków od wylotu jaskini, śpiewając w dziwnym języku. Poza pojedynkiem, który toczyła z Eremiusem, świat mógłby dla niej nie istnieć. Conan miał właśnie powiedzieć coś do Raihny, gdy ze świstem przemknął między nimi jakiś kamień. Conan odwrócił się, łypiąc złowrogo na Borę. Młody góral znów ładował swoją procę i uśmiechał się niewinnie. — Jak mówiłem, jest tu dość miejsca, bym posyłał kamienie między wami. — Uprzedź nas następnym razem, ty mały… — Kapitanie, mogę nie być w stanie was uprzedzić. Co będzie, jeśli ty i Raihna całkowicie skupicie się na odpieraniu ataku Prze — mienieńców? Najlepiej, byście zaufali mi, że trafię ich, a nie was. Conan nie mógł powstrzymać śmiechu. Oczywiście, chłopak miał rację. A każdy, kto potrafił uśmiechać się jak on, być może w ostatnich minutach swego życia… — Bora, może jednak powinieneś wstąpić do armii, mimo wszystko. Po pięciu latach, to ty byś wydawał mi rozkazy! — Nigdy nie skłonią górala… — zaczął smutnym głosem. Przerwał mu krzyk Raihny. — Już tu są! Conan skoczył na swoje miejsce przy barykadzie. Przygotowanie swych podopiecznych do bitwy zajęło Eremiusowi więcej czasu, niż się spodziewali. Co w tym czasie zrobiła Illyana, tego Conan nie wiedział. On i Raihna zwęzili wylot jaskini za tyle, że tylko dwaj lub trzej Przemienieńcy mogli atakować równocześnie. Barbarzyńca przyszykował sobie też trochę kamieni, które mógłby ciskać. Przemienieńcy parli w górę zbocza w dwóch nierównych liniach. Na sygnał Raihny, Bora posłał kamień tuż nad dolnym progiem wejścia do jaskini. Pocisk trafił jednego z Przemienieńców w pierś, nie powalając go. Conan także cisnął kamień wielkości pięści. Mierzył w oczy a trafił w czoło. I znów cios kamienia nawet nie przewrócił Przemienieńca, który tylko zawył z bólu i wściekłości, ruszając w górę jeszcze szybciej. — Zdaje się, że mamy do czynienia z elitą Przemienieńców — stwierdził Conan. — Elita Bossoni i Cymmerii stoi po drugiej stronie — zwróciła mu uwagę Raihna. Dumnie zarzuciła głową. Refleksy światła kamienia błysnęły w jej opadających na ramiona włosach. Podrzuciła swój miecz w powietrze i opadający schwyciła za rękojeść. Któryś z Przemienieńców rzucił kamień. Kurz i okruchy skalne uderzyły w twarz Conana, gdy kamień trafił w barykadę. Kiedy barbarzyńca mrugał oczyma, Bora oddał cios za niego. Pocisk z procy trafił Przemienieńca w kolano na tyle mocno, by stwór zaczął kuleć. Wówczas trzon ataku dotarł do pozycji obrońców. Conan i Raihna trenowali wspólnie od momentu powrotu do fortu Zheman. Teraz twarda zaprawa Conana w szkole życia i umiejętności, jakie przekazał Raihnie mistrz Barathres, złączyły się w jedno, niczym ciała kochanków. Conan wykonał wysoką fintę, by zmylić uwagę pierwszego z Przemienieńców. Jego miecz rąbnął o pokryte łuskami ramię. Unosząc lewą łapę, stwór odsłonił pachę. Raihna wbiła tam swój sztylet, przekonując się, że miejsce jest słabo chronione. Przemienieniec zatoczył się do tyłu, przytrzymując uszkodzoną rękę. Człowiek umarłby od takiej rany, a stwór przynajmniej był wyłączony z dalszej walki. Następny Przemienieniec złapał za górną krawędź barykady. Conan ciął w jego łapę, trzy, cztery, pięć razy, jakby rąbał drzewo. Przy piątym ciosie łapa opadła bezwładnie, przy szóstym odpadła od ramienia, spadając na barykadę po stronie Conana. Cuchnąca jucha bryznęła barbarzyńcy w twarz; ani wyglądem, ani zapachem nie przypominała ludzkiej krwi. Wycie Przemienieńca wypełniło wnętrze jaskini. Starcie Conana z tym przeciwnikiem spowodowało, że Raihna przez moment broniła przejścia w pojedynkę. Dwa stwory, które ruszyły w jej stronę, utkwiły w przejściu, dzięki czemu wojowniczka mogła swobodnie ciąć i dźgać, aż wycofały się krwawiące i zniechęcone. Kolejny napastnik był szybszy. Conan odwrócił się ku Raihnie, by spostrzec, że kobieta znajduje się w szponach Przemienieńca, który przyciąga ją do siebie. Oślepiła go i zadawała głębokie pchnięcia w pierś, jednak nie uszkodziła jego narządów wewnętrznych. Szpony szarpały już jej ciało, kły sięgały do gardła. Ale nie sięgnęły, bo miecz Conana opadł tam, gdzie kończył się nos bestii. Pod pancerzem łusek, kości wciąż były na tyle słabe, by nie oprzeć się takiemu uderzeniu. Odłamki roztrzaskanych kości wbiły się w mózg Przemienieńca, który w konwulsjach zatoczył się do tyłu. Raihna uwolniła się z jego uścisku, kopiąc go z całej siły. Przemienieniec zderzył się z kamratem swymi plecami. Oba stwory upadły. Raihna zerwała tunikę, używając jej do pośpiesznego przetarcia krwawiących ran, po czym odrzuciła ją. Naga od pasa w górę ponownie uniosła oręż. — Nie zmylisz ich uwagi w ten sposób — rzekł Conan ze śmiechem. — Za to możesz odciągnąć uwagę Bory. Borze najwyraźniej nie przeszkadzało, że walczy w obecności dwu dorodnych, niemalże całkowicie rozebranych kobiet. Gdy Przemienieniec powalony przez swojego ubitego kamrata dźwignął się na nogi, dostał w oko kamieniem. Kamień był na tyle ostry, że przebił się aż do mózgu. Przemienieniec runął na ziemię, wierzgając dziko i już się nie podniósł. Reszta stworów odczekała, aż przestanie rzucać się w agonii. — To piąty ubity lub wyłączony z walki — stwierdził Conan. — Ilu zostało? — Och, nie więcej niż czterdziestu, czy coś koło tego. — Więc winniśmy skończyć do śniadania. — Tak, ale do czyjego? Wyjąc i szarpiąc ziemię pazurami stóp, Przemienieńcy rzucili się znów do ataku. Eremius miał wrażenie, że po jego twarzy strumieniami leje się pot, jakby siedział w łaźni parowej. Część swej mocy, przeznaczoną dla Przemienieńców, wykorzystywał, by jego podopieczni kontynuowali atak nie rzucając się jeden na drugiego. Ci, którzy odnieśli rany lub stracili kuraż, zdani byli tylko i wyłącznie na siebie. To nie mieściło mu się w głowie, było niemożliwe, chyba że Illyana przewyższała go umiejętnościami. Ale przecież nie miała w sobie aż takiej mocy. Eremius zwrócił przeciw Illyanie nawet ten niewielki zapas mocy, który wykorzystywał do uśmierzenia bólu w swych kończynach. Niemalże krzyknął, jak człowiek na kole tortur. Próbował złagodzić ból myślą, że dodatkowa moc może wystarczy, by zniszczyć osłonę otaczającą kamień Illyany. Spróbował i odniósł porażkę. Dopiero, gdy zaprzestał wysiłków i zdołał się dźwignąć na nogi, uświadomił sobie, że owo niepowodzenie mówiło mu wszystko, co chciał wiedzieć. Kamień Illyany był w całkowitej harmonii z jego kamieniem, broniąc zarówno jej, jak i siebie samego przed Eremiusem. Jak ona zdołała to uzyskać? Eremius uświadomił sobie, że zna odpowiedź. Kiedy pojął do czego doszedł, poczuł strach, jaki obcy mu był od wielu lat. Zarówno Conan, jak i Raihna krwawili z wielu małych ran. Mięśnie mieli obolałe, świszczące oddechy i żadne nie dość strzępów ubrania, by odziać choćby tancerkę z tawerny. Nie ustępowali, ponieważ nie czynili tego Przemienieńcy. Illyana śpiewała, a migoczące światło kamienia tańczyło po ścianach. Proca Bory wyrzucała kamień za kamieniem, wszystkie z impetem sięgały celów. Jednak była to głównie walka Conana i Raihny. Nie liczyli, ilu Przemienieńców okaleczyli lub uśmiercili, nie liczyli też, ile razy ocalili sobie nawzajem życie. Te rzeczy nie miały większego znaczenia w obliczu nacierających bestii. Z pewnością nie mógł atakować bez końca, ale czy ów koniec nadejdzie nim wyczerpią się ich siły? Sztylet Raihny był już stępiony, a jej miecz powyginany na łuskach Przemienieńców. Na ostrzu miecza Conana widać było tyle wyszczerbień, jakby ścinał nim drzewa. Broń mogła wkrótce stać się bezużyteczna, nawet jeśli im samym nie zbraknie sił. Conan miał wrażenie, że szeregi Przemienieńców przerzedziły się nieco oraz że przerwy pomiędzy kolejnymi atakami wydłużały się. Nie było wykluczone, że sytuacja na polu bitwy odwróci się. Czy nastąpi to dość szybko? Niestety wciąż mogli przegrać z kretesem, jeśli Przemienieńcy przedrą się przez ich obronę w sile wystarczającej, by zabić Illyanę. Jeszcze jeden stwór, nie — dwa stwory, nacierające na barykadę. Conan starł pot z oczu. Sprawy nie miały się dobrze, jeśli ledwo mógł policzyć swoich przeciwników! Pierwszy Przemienieniec miał mnóstwo ran na ciele i sterczącą z niego strzałę — pozostałość po pierwszym kontakcie z kompanią Conana. Zwalił się swym wielkim ciężarem na barykadę. Jeden z głazów poruszył się, za chwilę następny. Zapora z hukiem zapadła się, wzbijając chmurę pyłu. Drugi Przemienieniec wskoczył w ów gęsty obłok. Raihna przyjęła go rozpaczliwym atakiem. Jej miecz wygiął się jeszcze bardziej. Conan zamierzył się w kark stwora, ale nie zdołał go dosięgnąć. Napastnik przemknął między dwójką obrońców, nie zwrócił zupełnie uwagi na cios kamienia ciśniętego przez Borę i rzucił się na Illyanę. Szpony bestii znajdowały się ze dwie stopy od czarodziejki, gdy ta odskoczyła w tył. Conan mógłby przysiąc, że kobieta nie tyle odskoczyła, co przeleciała w powietrzu. Nie wątpił też w to, co zobaczył potem — szmaragdowy płomień tryskający z kamienia, niczym przeraźliwie jasna, świetlista włócznia. Ogień uderzył w intruza. Jeden z jego pazurów przejechał po ramieniu Illyany, ale nie pojawiła się krew. Ułamek sekundy później, kipiące jak gulasz w nie dopilnowanym garnku, ciało Przemienieńca odpadło od kości. Fala nieopisanego smrodu przetoczyła się przez jaskinię, niemalże odurzając i powalając Conana. Kiedy odzyskał zmysły, zobaczył, że z Przemienieńca zostały jedynie dymiące gnaty. Illyana wstała, badając palcami swoje ramię, które — Conan był przekonany — powinno być rozszarpane, aż po kość. Jej gładka skóra była nienaruszona. Przez głowę Conana przemknęła niepożądana acz spontaniczna myśl o tym, jak mógł przyciskać to ciało tak mocno do siebie. Illyana uśmiechnęła się, jak gdyby myślała o tym samym. — Nie powinnam tego umieć. Kamienie… — Cokolwiek chciała powiedzieć o Kamieniach, pozostawiła dla siebie. Dla odmiany sposępniała. — Nie mam pojęcia, ile razy jeszcze jestem w stanie tego dokonać, ale na pewno dość, byście mogli zaatakować. — Zaatakować, czym? — zawołała Raihna, pokazując swoją zniszczoną broń. Illyana zdawała się tym nie przejmować. — Eremius zbliżył się, a Przemienieńcy są słabsi. Jeżeli zaatakujecie teraz, ubezpieczani przez Borę i mnie, możecie zabić Eremiusa. Zdobędziemy drugi Kamień. Zwycięstwo będzie nasze. Conan najchętniej zdrowo potrząsnąłby czarodziejką. — Nie wywalczymy sobie zwycięstwa ostrzami tak tępymi, że nie pokroiłyby masła! Chyba dopiero teraz Illyana zdała sobie sprawę ze stanu ich broni. Spochmurniała na moment. Nagle położyła jedną dłoń na mieczu Conana, palcami drugiej dotykając miecza i sztyletu Raihny. Conan przezwyciężył impuls, by wyszarpnąć miecz spod dłoni Illyany. Zbyt długo już otaczało go tyle magii. Ruszaj do boju z zaczarowanym mieczem… Illyana zaintonowała coś i miecz Raihny wyprostował się. Szczerby znikły z ostrza oręża Conana. Sztylet na powrót stał się ostry. Krawędzie broni, jaką trzymali w dłoniach, lśniły jak nowe. — Na Croma! Cymmeryjski bóg nie należał do tych, którzy odpowiadali na modły czy wysłuchiwali ich cierpliwie. Po raz pierwszy w życiu, Conan niemalże żałował tego. Barbarzyńca uniósł swój miecz, ważąc go w dłoni i przesuwając palcem po magicznie odnowionym orężu. Wyglądał świetnie. Zresztą, zaczarowany czy nie, stanowił jego jedyną broń. Gdy poprowadził Raihnę ku wyjściu z jaskini czuł, że prawie tak samo boi się Illyany, jak Przemienieńców. Eremius usiłował zrozumieć, co się działo u wejścia do jaskini. Illyana żyła, a Przemienieńcy ginęli w sposób, który nie mógł być skutkiem działania Kamienia. Zaprzestał tych rozważań, kiedy z jaskini wyskoczył Cymmerianin. Nie czas na dociekania, gdy jego życiu zagraża niebezpieczeństwo. Przywołał moc, jakiej używał w pojedynku z Illyaną, by się ochronić i uporządkować swoje wojsko. Przez chwilę sądził, że mu się powiodło. Szmaragdowe światło zalało wątłe szeregi Przemienieńców. Dwaj z nich nie byli dość szybcy, by uciec; pośród skowytu, ich ciało odpadło od kości. Pozostali Przemienieńcy wycofali się słysząc ten skowyt. Ale nie odeszli za daleko. Spostrzegli, że zielony ogień trzyma ich wrogów z dala i zaczęli odzyskiwać odwagę. Rozwścieczony Eremius posłał ku nim swoje myśli, formując ich w jednolitą masę i popędzając naprzód. Kreatury zbliżały się do linii ognia, kiedy w wylocie jaskini pojawiła się Illyana. Myśli Eremiusa z pola walki pomknęły wprost ku niej, ściągnięte jej porażającym pięknem, które ukazało mu się w całej okazałości. Chwilę później równie wyraźnie objawiła mu się własna zguba. Illyana uniosła rękę i linia ognia znikła. Drugą ręką trzymała ramię Bory, by zaraz puścić je i pozwolić wystrzelić z procy. Tylko jeden kamień pomknął w przestrzeń, lecz Przemienieńcy zawyli, jakby każdy z nich zobaczył pędzący ku niemu pocisk. Ich zwarte szeregi załamały się. Conan i Raihna natarli na szykujące się do ucieczki resztki wojsk Eremiusa. Z początku musieli wycinać sobie przejście. Wówczas Przemienieńcy pojęli, że ich wrogowie atakują tylko tych, których spotkają na swej drodze. Ucieczka przed ludźmi, którzy zdawali się być niezniszczalni, nie była niczym trudnym — parę kroków, potem parę następnych, a każdy z nich w coraz większej panice. Nie wszyscy Przemienieńcy zniknęli, jak suche liście po wichurze — ale tylko niewielu zdecydowało się walczyć. Wojownik z Cymmerii i wojowniczka z Bossonii pomknęli w dół zbocza, jak mściwe bóstwa. Eremius zerwał pierścień z ręki. Bał się wypowiedzieć zaklęcia, które były jego ostatnią szansą, mając Kamień tak blisko siebie. Rzucił go na ziemię. Złoto brzęknęło o skałę, a dźwięk ten zdawał się powtarzać bez końca, wypełniając uszy maga niczym głębokie tony olbrzymiego gongu. Czarownik zasłonił uszy dłońmi. Zagłuszając dźwięk, próbował jeszcze raz zebrać myśli, by rzucić ostatnie zaklęcia. Jeśli mu się powiedzie, nic więcej nie będzie trzeba. Jeśli nie, nic więcej nie będzie możliwe. Conan nigdy w swym życiu nie biegł tak szybko, w każdym razie nigdy po długiej bitwie. Choć był góralem, obawiał się, że nogi mogą go zawieść. Potknąć się teraz to byłoby coś gorszego niż fatalny błąd, to byłoby upokarzające. W końcu znalazł się na dnie doliny. Przed sobą dojrzał Eremiusa, z kamieniem u stóp i dłońmi zakrywającymi uszy. Co słyszał mag, a czego nie słyszał Conan, Cymmerianin nie wiedział i nie zajmowało go to. Wiedział jedynie to, że kilkadziesiąt kroków dalej leży Kamień. Conan pokonał już połowę dystansu, kiedy pierścień z Kamieniem uniósł się w powietrze. Klejnot nie świecił szmaragdowym ogniem, jaki barbarzyńca widział wcześniej. Robił coś znacznie bardziej niepokojącego. Śpiewał. Śpiewał smutnym, jednostajnym tonem, w którym nie można było doszukać się słów, ale który miał dziwną moc tworzenia obrazów w umyśle Conana. Conan zobaczył siebie i cymmeryjską dziewczynę, splecionych w miłosnym uścisku, na tle płonącego ogniska. Zobaczył skromną acz przytulną chatę i dzieci bawiące się wokół ogniska. Zobaczył ciemnowłosych chłopców, o rysach podobnych do jego, uczących się od ojca polowania i władania mieczem. Zobaczył samego siebie, z siwymi włosami, biorącego udział w lokalnych dysputach. Wszystko to, czego się wyrzekł — zdawał się mówić Kamień — może być jego. Musiał jedynie odwrócić się teraz do Eremiusa. Conan zwolnił krok. Opuścił Cymmerię ze świadomością tego wszystkiego, lecz teraz ową świadomość mącił smutek i tęsknota za tym, co stracił. Zdawał sobie sprawę, że nie są to naturalne uczucia, ale ich moc przekreślała zdolność jasnego rozumowania. Jeszcze coś przeszyło umysł Conana. Kamień Illyany śpiewał pieśń tryumfu. Równie kuszące obrazy nawiedziły jego myśli — jechał na czele armii poprzez miasto strzelistych budowli o złoconych dachach, pobłyskujących na tle błękitu północnego nieba. Pod srebrzystymi obłokami, obsypany deszczem kwiatów, siedział na swym rumaku o bujnej grzywie, witany okrzykami radości i śpiewem tłumów. Jakby zatrzaskując drzwi przed intruzem, Conan wyrzucił wizje obu Kamieni ze swej świadomości. Nie miało znaczenia, która z nich była cenniejsza. Wyglądało na to, iż oba Kamienie sądziły, że można go kupić. Oba były w błędzie, a ich właściciele również. Conan nie palił się do tego, by uśmiercić stwórcę Przemienieńców. Zaś to, co jego zdaniem trzeba będzie zrobić z Illyaną, może poczekać. Cymmerianin skierował ostrze miecza ku pierścieniowi i przełożył je przezeń. Gwałtownie uniósł oręż ku niebu, na którym znów zbierały się mgły. Pierścień z Kamieniem zsunął się po ostrzu i brzęknął o rękojeść miecza. — Uciekajcie, ludzie! Biegiem! Ostatnie co zobaczył Conan, gdy sam zaczynał biec, to sylwetka Eremiusa padającego na ziemię z twarzą ukrytą w dłoniach. XXII Znajdowali się w połowie drogi z doliny, kiedy Illyana potknęła się i upadła bez zmysłów. Conan przytknął ucho do jej ust i wyczuł oddech. Wręczył pierścień z Kamieniem Raihnie, która wsunęła go sobie na ramię. Chowając miecz do pochwy, Cymmerianin podniósł czarodziejkę i począł się wspinać. — Pozwól, że pójdę przodem i znajdę łatwiejszą ścieżkę, kapitanie — zaproponował Bora. — Jesteś góralem, jak i ja, ale ja nie walczyłem wręcz z Przemienieńcami tej nocy. — Jeszcze nie — poprawiła go Raihna. — Możliwe, że Eremius powie jeszcze swoje ostatnie słowo. Co do jego tworów… Spoza kłębiących się nad doliną mgieł doszły ich dzikie krzyki, które brzmiały nieludzko, ale z pewnością pochodziły z ludzkiego gardła. W potwornych wrzaskach wściekłość mieszała się z przerażeniem i bólem. Nagle przestrzeń rozdarło wycie Przemienieńców, zagłuszając ludzie krzyki. — Na Mitrę, co to było? — sapnął Bora. — Raihna miała rację, a my słyszeliśmy ostatnie słowo mistrza Eremiusa — wyjaśnił Conan. — Idę o zakład, że to był on jako przekąska dla Przemienieńców. Borę przeszły ciarki. — Trzymaj swoją procę w gotowości — dodał Conan. — To jedyna nasza broń, którą możemy razić na odległość. — To także jedyna broń, której Illyana nie zaczarowała — dorzuciła do tego Raihna, niemalże pogrążona w zadumie. Conan spojrzał na nią z pewnym zdziwieniem. — Czy to ma jakieś znaczenie? — Po tym, co widziałam w ciągu tych paru ostatnich dni… Nawet magia Illyany wydaje się jakaś odmieniona. A to, co wydobywa się z Kamieni… — Potrząsnęła głową. — Rozważę to wszystko, gdy będę miała wolną głowę. Opuścili dolinę w milczeniu. Przemykali się w ciemnościach, co cieszyło Conana. Mrok i mgły kryły ich przed oczyma Przemienieńców, a Kamienie były chyba równie zmęczone jak ci, którzy je odzyskali, a może nawet jak ich pani. Mgły zostały za nimi, w Dolinie Demonów. Bora dostrzegał już Władcę Wichrów górującego na tle rozgwieżdżonego nieba. Illyana szła o własnych siłach, trzęsąc się z zimna, naga na nocnym wietrze. Bora zorientował się, że magia nie chroniła jej już przed zimnem. Ściągnął koszulę i podał czarodziejce. Narzuciła ją pośpiesznie, po czym skłoniła się z wdziękiem królowej. — Jesteśmy wdzięczni — rzuciła. Conan zmarszczył brwi i miał się odezwać, ale doszedł do wniosku, że lepiej milczeć. Znów szli w ciszy. Wytrzymałość kompanów zaskakiwała Borę. Cymmerianin i Raihna musieli być u kresu sił. Illyana stoczyła walkę z Eremiusem, wcale nie łatwiejszym przeciwnikiem niż Przemienieńcy i z pewnością nie była przyzwyczajona do chodzenia po górach boso. O świcie dotarli już w pobliże miejsca, gdzie zostawili swoje bagaże. Opróżnili bukłaki, przywiązali je z powrotem i ruszyli ku ostatniemu zboczu. Nagle stanęli, gdy Conan uniósł dłoń. — Stójcie! Ukryjcie się wszyscy. Pójdę sam. — Mówił po cichu, jak gdyby wyczuwały w pobliżu obecność wrogów. — Chcielibyśmy wiedzieć… — rozpoczęła Illyana. Po raz kolejny Conan zmarszczył brwi. Po czym przemówił ze sztuczną kurtuazją: — Dowiecie cię, gdy ja się dowiem. A do tego czasu, proszę was o odrobinę dobrej woli. Raihna i Conan wymienili spojrzenia. Po chwili Raihna położyła rękę na karku Illyany i delikatnie pchnęła ją w kierunku kępy krzaków. Gdy Bora ruszył za kobietami, Conan złaził już po zboczu szlakiem niewidocznym dla kogoś na dole. Po raz kolejny Bora nie mógł się nadziwić, jak tak wielki człowiek może poruszać się tak cicho. Bora nawet nie zaczynał się niecierpliwić, gdy Conan podkradł się z powrotem. Chłopak nie słyszał, jak Cymmerianin wraca, dotarł do niego jedynie cichy gwizd, po czym ukazała się głowa z grzywą czarnych włosów. — Sześciu tych półgłówków Eremiusa jest na zwiadzie. Siedzą wokół naszych bagaży. Miecze i włócznie, żadnych łuków. Zdają się być bardziej czujni niż większość jego ludzi, ale nie są dla nas zagrożeniem. — Czy musimy zabijać więcej sług mistrza? — zapytała Illyana. Sprawiała wrażenie rozdrażnionej. Conan wzruszył ramionami. — Myślę, że moglibyśmy zostawić ich armii, tak jak Przemienieńców. Ale czy chcemy wracać do fortu Zheman na piechotę i w takim odzieniu? — Może nie musimy tam wracać. — Na brodę Erlika! Jak…? — Nie bluźnij. Gdyby Illyana przemówiła w języku stygijskim, Conan nie byłby bardziej zmieszany. Tym razem Raihna zmarszczyła brwi i odezwała się: — Wybacz nam, pani. Myśleliśmy tylko o twej wygodzie. — To szlachetne. Bardzo dobrze. Wyrażamy zgodę. — Illyana powolnie wskazała dłonią na dolną część zbocza. — Róbcie, co do was należy. Znów Bora odniósł wrażenie, że słucha przemowy królowej. Królowej albo przynajmniej władczyni, kobiety — władczyni Kamienia. Byle nie obu Kamieni. O bogowie, byle nie obu. Bora uspokoił swe myśli i rozejrzał się wśród krzaków w poszukiwaniu kamieni do swojej procy. Okrzyk bojowy Cymmerianina poraził całkowicie połowę mężczyzn. Pozostali zerwali się. Przez to, gdy dopadli ich atakujący, zginęli pierwsi. Conan położył dwóch, Raihna trzeciego. Jeden z mężczyzn siedzących nieruchomo runął na ziemię, gdy pocisk ciśnięty z procy roztrzaskał mu żebra i zatrzymał serce. Jego towarzysze wreszcie wstali, jeden by uciec, drugi by przebić Conana włócznią. Cymmerianin wycofał się na chwilę, po czym rąbnął mieczem w drzewiec włóczni. W rękach mężczyzny została drzazga na tyle długa, by mógł jej użyć jak kija. Powstrzymał pierwsze cięcie Conana, po czym zamierzył się w kolano barbarzyńcy. Ten popis umiejętności i odwagi nie odmienił losu mężczyzny. Raihna dosięgła go swoim sztyletem. Sługa Eremiusa zatoczył się do tyłu, z jego boku tryskała krew. Nie podniósł nawet głowy, gdy opadł na niego miecz Conana. Bora rozejrzał się za człowiekiem, który uciekł, i dostrzegł go na tyle daleko, by nie próbować zabić. Następnie popatrzył uważnie wokoło. Conan bez wątpienia zauważyłby obecność innych nie nazbyt czujnych wartowników. Druga para oczu nigdy nie zmniejsza szans na zwycięstwo, jak mawiał kapitan Conana, Khadjar. Nie zdziwiłby się bardziej, gdyby zobaczył mistrza Eremiusa wchodzącego po zboczu. — Yakoub! Cymmerianin błyskawicznie obrócił się. Bora wskazał mu palcem sylwetkę Yakouba. Cymmerianin uniósł miecz. — Dzień dobry, kapitanie Conan — odezwał się Yakoub. Przemówił tak spokojnie, jakby mieli zaraz pójść do tawerny. Zerknął na ciała swych ludzi. Przez chwilę miejsce spokoju zajął surowy gniew. — Nie wyszkoliłem ich dość dobrze — stwierdził jedynie Yakoub. Dobył miecz. — Mogę jednak ich pomścić. — Niewielkie masz na to szanse — rzekł Conan. Po chwili schował swój miecz do pochwy. — Yakoubie, wolałbym nie stawać twarzą w twarz z twoim ojcem, mając krew jego syna na rękach. Nie mam właściwie nic do ciebie. — Gdyby tak było, nie zabijałbyś moich ludzi. — Twoi ludzie? — parsknął Cymmerianin. — Posłuszne psy mistrza Eremiusa? Co im jesteś winien? — Moją śmierć albo twoją — oświadczył Yakoub. — Ten spłodzony w gnoju… — zaczął Bora. Sięgnął po procę. Chwilę później wiedział, że popełnił błąd odzywając się. Silna bossońska ręka owinęła się wokół jego gardła. Wolną ręką Raihna wyrwała mu procę z garści. Z nagła uwolniony, okręcił się na pięcie, by spojrzeć w oczy wojowniczce. — Ty…! Po czyjej jesteś stronie? — Jestem za honorowym załatwieniem sprawy. Yakoub… — A co z honorem mojej siostry! On zhańbił moją rodzinę! — Czy chcesz z nim walczyć wręcz, jeden na jednego? Bora zmierzył Yakouba wzrokiem, obserwując grację i miękkość jego ruchów, i to, z jaką lekkością trzyma rękojeść miecza. — Nie. Posiekałby mnie na kawałki. — Więc stój spokojnie i pozwól, by Conan załatwił sprawę. Yakoub jest synem głównego kapitana Khadjara. Jego obecność tutaj może oznaczać, że dowódca Conana jest zdrajcą. Honor Conana także wymaga, by to wyjaśnić. Jeśli Yakoub nie ucieknie, musi zginąć w honorowej walce. — A jeśli zginie Conan…? — Wówczas ja zmierzę się z Yakoubem. Lepiej obiecaj, że zostawisz swą procę w spokoju, albo od razu posiekam ją sztyletem. Bora zakląłby, gdyby tylko znalazł odpowiednie słowa na wyrażenie swojej złości. — Masz ją, ty bossońska dziwko…! — rzucił w końcu. Kobieta wymierzyła Borze policzek, który jednak nie sięgnął celu. Conan i Yakoub skoczyli ku sobie, a promienie wschodzącego słońca odbiły się ostro od ich uniesionych mieczy. Później, po walce Bora przyznał, że chciał użyć procy, by uratować Conana i pomścić honor swojej rodziny. Nie wierzył, by Cymmerianin był zdolny zmierzyć się z silnym przeciwnikiem po długotrwałej nocnej bitwie. Nie rozumiał, że Conan zna granicę swej siły i wytrzymałości. Cymmerianin od razu doskoczył do Yakouba, znajdując się w zasięgu jego miecza. Przez całą walkę ruszał się tak mało, jak to możliwe, tworząc wokół siebie niewidzialną zbroję ze śmigającej w powietrzu stali. Yakoub miał więcej sił i był na tyle szybki, by stanowić prawdziwe zagrożenie dla Conana. Mógłby wygrać, gdyby choć raz miał okazję bezpośrednio zaatakować. Zabójczy taniec oręża Conana nie pozwalał na to, W pewnym momencie Illyana zeszła ze zbocza, by popatrzeć na pojedynek. Wkrótce odwróciła się ziewając, jak gdyby owa śmiertelna walka była równie nudna, jak widok parzących się świń. Usiadła, otworzyła bagaże i ubrała się. Bora poczuł pewien żal, widząc jak to piękne ciało niknie pod warstwami tkaniny. Raihna nadal nie miała na sobie prawie nic. Wyraz jej twarzy sprawił, że Bora zaczął zastanawiać się, kogo tak naprawdę uważa ona za wroga, Yakouba czy jego. Finał walki zaskoczył Borę tak samo, jak Yakouba. Chłopak spodziewał się, że Conan nie zmieni swojej taktyki, aż Yakoub się zmęczy. Zamiast tego Cymmerianin niespodziewanie odsłonił się na atak Yakouba tak, że nawet Bora mógł to zauważyć. Ani Bora, ani Yakoub nie przejrzeli zamiarów Conana. Pierwszy nawet nie pojął, że Conan coś knuje, gdy ten rzucił się do przodu, pod ostrzem Yakouba. Owo ostrze niemalże rozpłatało mu czaszkę; na ziemię spadło kilka zakrwawionych pasm kruczoczarnych włosów. Teraz Conan znalazł się tuż przy Yakoubie. Kolano barbarzyńcy trafiło chłopaka w pachwinę, głowa uderzyła w szczękę, a dłoń chwyciła rękę zbrojną w miecz. Yakoub runął na plecy i leżał na ziemi rozbrojony i półprzytomny. Przeturlał się, próbując wyciągnąć sztylet. Conan przygniótł mu nogą nadgarstek i opuścił miecz, aż czubek jego ostrza oparł się o gardło leżącego. — Yakoubie, wiem, że masz dług wobec swoich ludzi. Ja z kolei mam pewien dług wobec twojego ojca. Wracaj więc do niego i powiedz, by udał się gdzieś, gdzie nie będzie musiał udawać, że nie żyjesz. — To oznaczałoby rezygnację z kapitanatu — spostrzegł Yakoub. — Obu nas prosisz o wiele. — Czemu nie? — rzucił Conan. Pot lał się po nim, pomimo porannego chłodu. Bora zauważył u Cymmerianina krwawiącą ranę na lewym ramieniu. Yakoub zdawał się rozważać propozycję. Co zamierzał odpowiedzieć, nigdy nie będzie wiadomo. Gdy Conan zrobił parę kroków do tyłu, Yakouba otoczyły zielone płomienie o znajomym odcieniu. Szarpnęły nim konwulsje, a ciało wygięło się w łuk. Otworzył usta w niemym krzyku, orając rękami pył ziemi. Nagle opadł na ziemię tak wiotki i bezwładny, jakby wszystkie kości miał rozkruszone na miazgę. Z jego ust popłynął strumyk krwi, nic więcej. Bora odwrócił się, nie wiedząc co zobaczy, ale pewien, że będzie to coś budzącego grozę. Ale ujrzał tylko Illyanę spoczywającą na kocu, w tak królewskiej pozycji, jakby siedziała na tronie. Jedną rękę miała uniesioną, kamień znajdujący się w pierścieniu lśnił subtelnym światłem. Conan zrozumiał, że Illyana wypowiedziała wojnę, a raczej Illyana i kamienie. W każdym razie nie była już w pełni sobą. Zdziwił się, że żywił współczucie dla kogoś, kto parał się magią. Ale czarodziejka, będąca jednocześnie towarzyszem broni, to coś nowego. — Raihno, daj mi drugi Kamień — poleciła Illyana, wyciągając rękę. — Czas je połączyć. Raihna opuściła wzrok na swój Kamień w taki sposób, jakby patrzyła nań po raz pierwszy. Niespiesznie zdjęła pierścień prawą dłonią. Conan zmusił swe ciało i umysł, by nie uczyniły nic, co mogłoby go zdradzić. Nie miał pojęcia, jaką moc Kamienie dawały Illyanie lub jaką same władały. Miał natomiast pewność, że ma tylko jedną wątłą szansę na pokonanie kamieni. Chyba że Raihna gotowa była za jednym ruchem przekreślić dziesięć lat wierności Illyanie, ale Conan prędzej już postawiłby na to, że król Yildiz zrzeknie się tronu, by zostać kapłanem Mitry… Raihna machnęła ręką tak szybko, jakby ciskała sztylet we wroga, chcąc mu zadać śmiertelny cios. Pierścień poleciał w powietrze. Conan ledwo zdołał go złapać, nie pozwalając, by spadł na ziemię. Turlając się, potarł Kamień o swoje krwawiące ramię. Skoczył na nogi i z całej siły cisnął magiczny przedmiot w stronę wody. Ani czarodziejka, ani moce Kamieni nie mogły dorównać szybkości Conana. Pierścień wpadł do wody i przepadł. Conan wyciągnął miecz. Podejrzewał, że niewiele zdziała takim orężem przeciw mocom Kamieni. Gdzieś w jego świadomości czaiła się jednak wizja śmierci godnej wojownika, ginącego z mieczem w dłoni. Przemknęło mu przez myśl, by ofiarować Illyanie lepszą i godniejszą śmierć, niż być może planowały to moce Kamieni. Niespodziewanie poczuł, że jest uwięziony jakby w gęstym, zimnym miodzie. Kończyny miał skrępowane, niemalże sparaliżowane. Chłód zdawał się wnikać w każdy cal skóry, a nawet przenikać przez nią aż do wewnątrz. Skądś doszedł go dziwaczny krzyk Raihny, tak jakby coś wypełniło jej usta i nos, odcinając dopływ powietrza. Najprościej byłoby zostać w miejscu lub nawet się położyć, pozwolić Raihnie — zdrajczyni zginąć i samemu żyć dalej, zaspokajając każdej nocy zachcianki Illyany oraz własne. Uszczęśliwiać królową i prowadzić jej armie — to zadowoliłoby każdego mężczyznę. Czyż nie? — Znam cię — ryknął Conan. — Czymkolwiek jesteś, znam cię. Ale ty nie znasz mnie. Naprężył się rozpaczliwie. Jeden po drugim, jego członki wyswobodziły się. Chłód pozostał, ale Conan był w stanie poruszać już nogami. Jak przez zamarzniętą brudną wodę, zerknął na Raihnę. Wojowniczka poruszała tylko oczyma, które teraz skierowały się w jego stronę. Usiłowała unieść ramię. Gdy jej dłoń znalazła się na wysokości pasa, twarz wykrzywił ból. Możliwe, że kamieniom nie zostało nic, ponad zemstę, ale to akurat mogło się im powieść. A może to Illyana? — Bora! — zawołał Conan. Czy raczej próbował zawołać. Czuł się tak, jakby jeden z Przemienieńców zacisnął mu łapy na gardle. Miotał rękoma w powietrzu przed swoją twarzą, ale uchwyt był silniejszy niż on po całonocnej walce. Conan poczuł, że jego kark wykręca się. Cymmerianin olbrzymią siłą woli powstrzymał to. Udało mu się nawet złapać jeden głęboki oddech, zanim uścisk nasilił się. Jak długo sterczał tak, szarpiąc się z niewidzialną siłą, tego nie wiedział. Wiedział tylko, że przez moment znajdował się na krawędzi wytrzymałości i niemal czuł, jak trzaska mu krtań i kręgosłup. W następnej chwili woda, która była obok, zaczęła się kotłować i syczeć, wypluwając zwały cuchnącej pary. Morderczy uścisk osłabł. Conan wciąż miał wrażenie, że przedziera się pod prąd przez wartki strumień. W porównaniu z tym, czego doświadczał wcześniej, to nie była poważna przeszkoda i łatwiej mu było dotrzeć do Raihny. Ból wciąż trzymał ją w swych szponach, ale zmusiła się, by iść za nim, stawiając w męczarniach jeden krok po drugim. Conan spodziewał się, że lada moment Kamienie zechcą dokończyć zemstę. Zamiast tego, jedynie para nad źródłem wzbijała się wciąż wyżej i wyżej, aż zbrakło w nim wody, a otwór w skale, z którego tryskała woda, wyglądał jak dziwaczny wulkan. Wreszcie barbarzyńca poczuł, że może poruszać się normalnie. Krew znów pociekła z jego ran, kiedy to wyswabadzał Raihnę z magicznych pęt. Osunęła się mu w ramiona, trzymając swój miecz i procę Bory. — Biegiem! — krzyknął Conan. Ten rozkaz skierowany był do nich obojga; miał on też skoncentrować uwagę Raihny. Jej oczy były bez wyrazu, twarz rozmyta. Wyglądało na to, że niewiele brakowało, by upadła obok swej pani, pozwalając Kamieniom dokonać zemsty. Conan poprzysiągł na nieznane moce, że nie dojdzie do tego, nawet jeśli zmuszony będzie taszczyć ją na plecach przez całą drogę do fortu Zheman. Raihna miała w sobie wolę wojownika, która nie pozwalała jej zaprzestać walki aż do śmierci. Przy pierwszym kroku zatoczyła się, jakby nie miała władzy w nogach. Wówczas Bora ujął ją pod drugie ramię. Podtrzymując dziewczynę z obu stron, ruszyli niezdarnym biegiem. Pędzili w dół zbocza, aż do następnej doliny, po czym zaczęli się wdrapywać na stok po jej drugiej strome. Conan nie miał pojęcia dokąd zmierzają, ani jak długo jeszcze zdołają biec. Rozumiał jedynie, że musieli jak najdalej uciec od miejsca, w którym kamienie uwalniały swoje moce. Inaczej mogłyby dokonać zemsty nawet wbrew woli. Para syknęła za plecami Conana, a wkrótce dołączyły do tego odgłosy kruszenia przemieszczających się i zderzających ze sobą skał. Nie śmiał odwrócić się, by zyskać pewność, ale zdawało mu się, że nad okolicą rozpościera się zielona poświata. Na szczyt wzniesienia dotarli skrajnie wyczerpani. Conan stanął, podtrzymując swoich towarzyszy. Nie był w stanie ich ciągnąć i biec dalej. Nie byłby zresztą w stanie biec dalej, nawet gdyby ścigała go cała horda Przemienieńców. Wówczas usłyszeli ostatni krzyk Illyany. Conan nigdy nie słyszał podobnego dźwięku dobywającego się z ludzkiego gardła. Nie wyobrażał sobie, że taki dźwięk może się w nim zrodzić i nie było mu do śmiechu, gdy przekonał się, że może. Nagle wszystko zalała zieleń, a ziemia drgnęła pod ich stopami. — Padnij! Conan rzucił się na ziemię. Wraz z nim upadli jego towarzysze i wszyscy potoczyli się w dół zbocza przeciwległego do tego, po którym się wdrapali. Turlali się przez pół drogi do podnóża góry, obijając i odrapując już zmaltretowane ciała. Resztki odzieży, które Conan miał na sobie, zostały za nimi, podobnie jak sztylet Raihny. W końcu nie zdolni wstać, leżeli i obserwowali rozległą chmurę dymu wzbijającą się w niebo. Obłok kłębił się i przeobrażał, miotając błyskawice. Przerażające kształty w odcieniach szarości i zieleni zaczęły formować się w górze, by nagle zniknąć. Rozległ się dźwięk, jakby cała ziemia rozdarła się na dwie części, a skały zatrzęsły się tak, że Conan pomyślał przez moment, czy ich wzniesienie również zostanie unicestwione w owym rozszalałym, magicznym chaosie. Wstrząsy ziemi i grzmoty ustały. Trwała nadal jedynie chmura dymu, z której teraz sypały się fragmenty skał. Gdy Conan usiadł i zaczął oglądać obrażenia na swym ciele, skalny odłamek wielkości ludzkiej głowy runął z nieba kilka kroków od nich. Raihna poruszyła się i zerknęła na siebie. — Conanie, jeśli zamierzasz dotykać mnie w tym stanie, lepiej poszukajmy… Wybuchła nagłym płaczem. Szlochała tak długo, że Conan dziwił się, skąd bierze na to siły. Bora wycofał się dyskretnie. Kiedy Raihna przestała rozpaczać, wrócił, niosąc swoją przepaskę na biodra i spodnie. — Raihno, jeśli chcesz jakieś odzienie, wymienię to na swoją procę. Raihna zdobyła się na uśmiech. — Dziękuję, Bora. Ale sądzę, że lepiej będzie jak potniemy to na kawałki i owiążemy wokół naszych stóp. Mamy przed sobą kawałek drogi piechotą. — Tak, a im szybciej ruszymy się stąd, tym lepiej — rzucił Conan. Kolejny odłamek skalny uderzył w ziemię nieopodal. — Myślę, że mój miecz jest w lepszym stanie niż… na Croma! Pozbawiona ostrza rękojeść brzęknęła o ziemię, wypadając z pochwy Conana. Raihna sięgnęła do swojego pasa, okazało się, że jej sztylet i miecz także przepadły. — Wygląda na to, że moc kamieni potrafi sięgnąć daleko — powiedziała w końcu. — Cóż, Bora, miałam rację mówiąc wtedy, że to dobrze, iż twoja broń wolna jest od zaklęć. Mógłbyś ją sprawdzić? Conan sięgnął do buta i wyjął zza cholewy zapasowy nóż. — Tego Illyana też nie dotykała. — Podniósł się. — W porządku, przyjaciele, ja ruszam do fortu Zheman. Nie widzi mi się sterczenie tu, aż jakiś głaz roztrzaska mi czaszkę. — Wedle rozkazu, kapitanie — odparł Bora uroczyście. Podał ramię Raihnie. — Pani pozwoli? Bossońska wojowniczka wstała i wszyscy odwrócili się od chmury dymu, która unosiła się nad grobem pani Illyany, niedoszłej władczyni Kamieni Kurag. XXIII — Więc to tam przepadliście, w górach Ibaru, z jedną parą spodni, sztyletem i procą na całą trójkę. Jak udało wam się wrócić? — Mishrak wyglądał raczej na zdziwionego niż podejrzliwego. — Znaleźliśmy pomoc — odpowiedział Conan. — Nie żeby chcieli nam pomóc, ale przekonaliśmy ich. — Ich? — Czterech zbirów — wtrąciła się Raihna. — Przetrzymywali w niewoli matkę z córką. Kobiety pochodziły z wioski zniszczonej przez Przemienieńców. Uciekły w ciemnościach w złym kierunku i wpadły w ręce bandytów. — Musiały być wam wdzięczne za pomoc — stwierdził Mishrak. — One nam też pomogły — podkreślił Conan. — Bora i ja podkradliśmy się do obozowiska. Raihna trzymała się z tyłu, by nagle im się pokazać. W swym ubraniu stanowiła niezły widok. Dwaj bandyci rzucili się po nią. — Bora zabił jednego swoją procą. Ja położyłem drugiego nożem. Gdy ruszył na mnie kolejny, powaliłem go głazem, a Raihna posłała mu kilka kopniaków w żebra. Więziona matka rąbnęła ostatniego kawałkiem polana, po czym wepchnęła mu twarz w ognisko, by go dobić. Po tym ostatnim szczególe delikatne oblicza strażniczek Mishraka rozciągnęły się w uśmiechu satysfakcji. — A potem? — Czy muszę mówić? Zabraliśmy odzież zbirów i wszystko, co daliśmy radę unieść i opuściliśmy góry. Nie widzieliśmy żadnego śladu obecności Przemienieńców ani ludzi Eremiusa. — Trzeciego dnia — ciągnął Conan — spotkaliśmy żołnierzy z fortu Zheman. Wzięli nas na konie i zabrali do fortu. Opowiedzieliśmy wszystko kapitanowi Khezalowi. Powinieneś otrzymać wieści od niego lada dzień. — Już otrzymałem. — Głos docierający spod maski zdradzał zamyślenie. — Opuściliście fort Zheman raczej w pośpiechu, prawda? I zabraliście ze sobą dziewkę o imieniu Dessa. — Słyszeliśmy pogłoski, że lord Achmai ściąga tam swoich ludzi, żeby przeczesywać góry w poszukiwaniu resztek Przemienieńców. Pamiętając, co się wydarzyło przy naszym pierwszym spotkaniu z lordem Achmaiem, pomyśleliśmy, że lepiej będzie nie spotkać się z nim ponownie. Nie służyłoby to utrzymaniu pokoju w regionie. Mishrak chrząknął. — Conanie, powiedziałeś to tak, jakbyś tego chciał. Jak ma się Dessa w Aghrapur? — Jest w rękach Pyli, a to najlepsze, co mogło ją spotkać — odparł Conan. — Myślę jednak, że ta dziewczyna potrafiłaby też sama doskonale sobie radzić. — Z pewnością potrafi, jeśli rzeczywiście wygląda tak, jak ją opisaliście. Przy okazji, czy naprawdę Pyla kupuje „Czerwonego Sokoła”? — Nic o tym nie wiem. — A gdybyś wiedział, nie powiedziałbyś mi, prawda, Conanie? — No cóż, mój panie, musiałbyś mnie przekonać, że to naprawdę twoja sprawa. Ale ja rzeczywiście nie wiem. Pylą potrafi strzec swych sekretów lepiej niż ty, jeżeli tylko chce. — Tak słyszałem — przyznał Mishrak. — A ty potrafisz świetnie opowiadać, albo raczej nie dopowiadać o tym, co się działo. Palce świerzbiły Conana, by dobyć miecza. — Nie jest w porządku mówić komuś, kto dobrze ci służył, że kłamie. — Więc czemu nie chcesz opowiedzieć o wszystkim? Czy zamierzałeś oszczędzić Yakouba? — Na widok miny Conana Mishrak roześmiał się. — Nie, nie władam magią, która dawałaby mi możliwość czytania w twoich myślach. Mam tylko długą praktykę w czytaniu między wierszami. Gdybym nie posiadał takiej umiejętności na niewiele zdałbym się królowi Yildizowi. — Ale nie o to teraz chodzi — dodał. — Pytam jedynie: czy zamierzałeś oszczędzić Yakouba? Conan doszedł do wniosku, że nic nie straci mówiąc prawdę. — Poprosiłem go, by wracał do ojca i by razem się gdzieś wynieśli. — Uznałeś, że główny kapitan Khadjar jest zdrajcą? — Jego syn jest. Gdyby Khadjar był niewinny, po co opowiadałby wszystkim, że jego syn nie żyje? — Masz trochę racji. Jednak syn mógł ukrywać swoje sprawy przed ojcem. Pomyślałeś o tym? Conan miał świadomość tego, że wygląda jak człowiek, który został zerwany ze snu i nie bardzo wie, co się dookoła niego dzieje. Czy Mishrak dowodził niewinności Khadjara? Jeżeli nie, to Conan już nic nie rozumiał. — Nie pomyślałem. — Cóż, obaj weźmy taką możliwość pod rozwagę. Jeśli będę was kiedyś znów potrzebował, dam znać. Dziękuję za dobrą służbę. — Jedna z ubranych w rękawiczki dłoni uniosła się, nakazując im, by się oddalili. Po tak obcesowym potraktowaniu, Conan miał ochotę cisnąć pieniądze, jakie otrzymał w nagrodę, do basenu u stóp Mishraka. Ręka Raihny powstrzymała go przed tym, dając mu czas, by się dobrze zastanowił. Czemu obrażać Mishraka za to, że raczej szukał sprawiedliwości dla Khadjara niż chciał zawlec go do kata? Zresztą niewiele Conan mógłby poradzić, gdyby Mishrak postanowił inaczej. Poza tym jeśli on nie chciał brudzić sobie rąk tą krwawą zapłatą, inni mogli skorzystać ze złota Mishraka. Dessa, Bora z rodziną, Hyrkańczycy, którzy tak pilnie ich strzegli — były sposoby na to, by wydać pieniądze Mishraka do ostatniej monety. Conan wrzucił ciężką sakwę do worka przy pasie i podał ramię Raihnie. — Pozwoli szanowna pani, że ją poprowadzę? — Z największą przyjemnością, kapitanie Conan. Nie pytali Mishraka, czy mogą już iść, ale jego straże nie stanęły im na drodze. Conan nie czuł się bezpieczny nawet po opuszczeniu domu Mishraka. Odprężył się dopiero wtedy, gdy zostawili za sobą dzielnicę Wyrobników Siodeł. Raihna napiła się z tej samej studni, z której korzystała prowadząc Conana do Mishraka. Zdawało się, że od tamtej chwili upłynęło wiele miesięcy. Otarła sobie usta wierzchem dłoni i uśmiechnęła się po raz pierwszy od kiedy zjawili się w Aghrapur. — Conanie, czy nie mówiłeś kiedyś, że wolisz mnie dotykać, gdy nie mam nic na sobie? Cymmerianin roześmiał się radośnie. — Tak, wszędzie, gdzie znajdzie się wolne łoże. — Więc wydajmy na to trochę złota Mishraka! Spędzili w łożu dwie noce i większość dnia, jaki je dzielił, a niewiele tego czasu przespali. Conan nie zdziwił się zbytnio, gdy budząc się o świcie po drugiej nocy, nie znalazł nikogo w łożu. Upłynęło kilka dni, nim Conan znalazł czas, by pomyśleć o Illyanie czy jakiejkolwiek innej kobiecie. Trzeba było wysłać złoto dla Bory, Dessy, Pyli, Rhafiego i z dziesięciu innych osób. Trzeba było zlecić wykonanie nowego miecza. Trzeba było wybić lenistwo z głowy swym rekrutom, choć sierżanci spisali się całkiem nieźle. Gdy uporał się z tym wszystkim, miał czas, by zastanawiać się, gdzie jest Raihna. Myślał też o tym, co mogło się stać z głównym kapitanem Khadjarem. Wcześniej Khadjar nigdy nie pozwolił sobie na to, by na dłużej niż trzy dni opuścić swych podopiecznych. Tym razem minęło sześć dni. Czy był sposób, by dowiedzieć się dlaczego, nie zdradzając przy tym sekretów swej wyprawy w góry? Conan nie znajdował na to odpowiedzi, aż do świtu ósmego dnia nieobecności Khadjara. Wtedy to na czele swoich oddziałów wracał z nocnego wypadu, gdy drogę przecięła im karawana. Przez kłęby kurzu Conan dojrzał znajomą twarz u osoby jadącej na tyłach. — Raihna! — Conan! — Zawróciła konia, by podjechać do niego. Conan rozkazał swym ludziom, by przestali biec i zaczęli maszerować, po czym sam zatrzymał swego konia. — Więc jesteś teraz strażniczką karawany? Dokąd zmierzacie? — Do Aquilonii. Wciąż nie mogę wrócić do domu do Bossonii, aż nie okupię się krwią i złotem. W Aquilonii mogę zdobyć trochę złota, sprzedając swój miecz. Poza tym, ojciec Illyany ma krewnych wśród szlachty tamtej okolicy. Niektórzy mogą pomyśleć, że ktoś, kto przyjaźnił się z Illyaną przez dziesięć lat, zasługuje na coś dobrego. — Będzie ci potrzebne szczęście. — Kto wie o tym lepiej niż ja sama? Jeśli nie będę miała szczęścia, zawsze mogę sobie znaleźć dom w Aquilonii. Z pewnością jakiś owdowiały kupiec będzie potrzebował żony. — Ty? Żoną kupca? — Conan próbował powstrzymać śmiech. — Nie powiem, by było to czymś tak niepojętym, jak wierność w przypadku Dessy, ale… — Spędziłam dziesięć lat w drodze razem z Illyaną, a większość z nich to były raczej dobre lata. Teraz jednak chciałabym wiedzieć, gdzie spoczną moje kości, gdy przyjdzie na to czas. — To pragnienie jest mi obce — rzucił Conan. — Ale bogowie mogą zaświadczyć, że ty zasługujesz na to. Szybka, bezpieczna podróż i… — Och, Conanie! — Uderzyła się dłonią w czoło, pokryte całkiem pokaźną warstwą kurzu. — Słońce musiało odebrać mi pamięć. Czy słyszałeś o Houmie i Khadjarze? Wierzchowiec Cymmerianina niemalże stanął dęba, gdy ten szarpnął z wrażenia wodze. — Co… co z nimi? — Houma nie jest już jednym z Siedemnastu Zarządców. Zrezygnował ze stanowiska z powodu choroby, ofiarował też spore datki na świątynie. — Założę się, że tak spore, iż będzie musiał sprzedać część ze swych posiadłości. — Tego nie wiem. Mówię tylko to, co słyszałam od miejskich obwoływaczy. Ale to miałoby sens, jeśli władza chce podciąć pozycję Houmy i jego syna. Conan pomyślał, że w przypadku syna Houmy należałoby dokonać nieco innych cięć — pewnych ważnych dla każdego mężczyzny organów. Podopieczni Conana oddalili się już znacznie, a chciał on jeszcze dowiedzieć się czegoś o Khadjarze. Raihna wyczytała pytanie z jego oczu. — To słyszałam niestety w wojskowej tawernie, ale wszyscy mówili to samo. Khadjar został mianowany na wielkiego rotmistrza i jedzie do Aquilonii, by zobaczyć, jak wyglądają walki na piktyjskiej granicy. Niektórzy żołnierze wydawali się wściekli, że Aquilończycy czy ktokolwiek inny z północy próbuje uczyć czegokolwiek jeźdźców z Turami. — Ja nie stawiałbym ani na jednych, ani na drugich. — Conan nie wiedział, czy to była prawda, czy plotka. Khadjar mógł zostać wysłany do Aquilonii, lecz czy dotarł tam żywy? Jeśli tak, czy przeżyje ucząc się, jak walczyć z Piktami? Przypuszczał, że to Mishrak chce, by ludzie myśleli, iż Khadjar został awansowany i wysłany w ważnej misji. Być może Khadjar naprawdę wyjechał do Aquilonii, po tym jak Mishrak odsunął od władzy wszystkich sprzymierzeńców jego i Houmy — jeśli ich nie usunął z tego świata. A może być i tak, że dzięki awansowi, Khadjar stanie się lojalnym oficerem, a Turan nie utraci tak utalentowanego żołnierza. Nic nie było pewne, ale to normalne, wszak nic na świecie nie jest pewne. — Raihno, łoże nie służy mi tak dobrze, kiedy ciebie w nim nie ma. — Sądzisz, że długo to potrwa, Cymmerianinie? — O, nie dłużej niż następne dziesięć dni… Rzuciła parę drwin pod jego adresem, a następnie przechyliła się w siodle i pocałowała namiętnie już bez cienia drwiny. — Obyś znalazł, czegokolwiek szukasz — powiedziała w końcu. Spięła konia ostrogami i zawróciła, ruszając pędem po drodze, którą oddalała się jej karawana. Conan tkwił w miejscu, aż Raihna zniknęła mu z oczu. Zawrócił swojego wierzchowca i ruszył galopem w przeciwnym kierunku. Nie pozwoli, by nowy główny kapitan pomyślał, że Conan zaniedbuje swoich ludzi, gdy tylko Khadjar przestał go pilnować!