Zlota Dziewczyna - MACLEAN ALISTAIR
Szczegóły |
Tytuł |
Zlota Dziewczyna - MACLEAN ALISTAIR |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zlota Dziewczyna - MACLEAN ALISTAIR PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zlota Dziewczyna - MACLEAN ALISTAIR PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zlota Dziewczyna - MACLEAN ALISTAIR - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ALISTAIR MACLEAN
Zlota Dziewczyna
SIMON GANDOLFI
Tytul oryginalu Golden GirlPrzelozyl: JULIUSZ Garztecki
1992
Podziekowania
Chociaz czytelnikom, ktorzy odwiedzili Belize, geografia kraju moze wydac sie znajoma, Republika Belpan jest tworem czystej wyobrazni. Topograficzne podobienstwa miedzy wymyslonym i realnym sa czysto przypadkowe lub wynikaja z ubostwa wyobrazni; takze wszystkie postacie tej ksiazki sa fikcyjne. Podkreslam to, poniewaz zostala ona napisana w Belize.
Belize jest krajem godnym zazdrosci z powodu jego wolnosci rasowej, spolecznej i politycznej, jak rowniez z powodu piekna jego rafy barierowej i lasu deszczowego. Sposrod wielu Belizan, ktorzy okazali mi goscinnosc, chcialbym specjalnie podziekowac Lucy i Mickowi Flemingom, jak rowniez ich personelowi w Chaa Creek, za zapewnienie mi najznakomitszego studia. Gdziez indziej na swiecie moglbym ogladac i sluchac ponad stu roznych gatunkow ptakow z komfortowej werandy przed moim pokojem lub powoli wioslujac w dol rzeki, o brzegach porosnietych deszczowym lasem?
Pete Hendrik lezal uspiony na nadmuchiwanym materacu za kokpitem. Ocknal sie na dzwiek budzika. Oba silniki pracowaly rownym rytmem. Choc budzik nastawil osobiscie, sprawdzil tez godzine na swym lotniczym zegarku. Oparlszy sie na lokciu, spojrzal przez otwarte drzwi kokpitu. Zadnych zmian na niebie; blyszczace gwiazdy, jasny ksiezyc, pogoda bezchmurna. Prognoza okazala sie prawidlowa.
Pete zaczal swa kariere zawodowa jako drugi pilot transportowcow Air Force w Korei. Teraz wozil kokaine z Kolumbii do Stanow. Nie lubil jej. Zawsze uwazal sie za amatora mocnych trunkow i zawsze nim byl. Nigdy bez przerwy i nigdy w taki sposob, aby to wplywalo na jego zdolnosc pilotowania. Ale uwielbial balangi. Gdyby nie one, moglby latac w sluzbie ktorejs z solidnych firm - Delta, TWA - i przychodzic do pracy w eleganckim niebieskim mundurze ze zlotymi galonami na czapce. Ale solidne firmy nie oplacilyby kosztow jego zon. Pete byl szesc razy zonaty i mial jedenascioro dzieci - od czterolatka w przedszkolu az po trzydziestoszescioletniego prawnika, zatrudnionego w Biurze Obroncow z Urzedu w Nebraska City. Zony byly tym, co wysysalo pieniadze Pete'a i spowodowalo, ze latal dla kolumbijskiego Kartelu Kokainowego - zony i pieriestrojka.
W okresie pomiedzy praca dla lotnictwa wojskowego i dla Kartelu, latal glownie dla Air America i innych linii, ktore byly przykrywka dla dzialan CIA; ostatnio do Hondurasu i z powrotem, dokonujac zrzutow dla nikaraguanskich Contras. Z powodu pieriestrojki utracil te prace, a grozilo tez, ze polowa CIA stanie sie zbedna. Wyszla z mody zarowno konfrontacja, jak ludzie, ktorzy z niej zyli.
Mial szescdziesiat jeden lat; zbyt wiele, by sypiac skulonym na nadmuchiwanym materacu - uznal Pete podnoszac sie i probujac rozgimnastykowac zesztywniale ramiona. Napelnil dwa kubki kawa z termosu, czarna z podwojnym cukrem. Przecisnawszy sie przez drzwi do kokpitu, najpierw sprawdzil odczyt na przyrzadach, a dopiero potem wcisnal sie na fotel pilota. Zuzycie paliwa czternascie galonow, kurs 358, wysokosc piecset, cisnienie oleju czterdziesci piec, obroty dwa tysiace czterysta, przypuszczalny czas ladowania - wszystko w najlepszym porzadku. Paliwa wystarczy jeszcze na godzine i dziesiec minut lotu, ale tak wlasnie bylo planowane. Zadowolony z wynikow, wreczyl kubek kawy mlodemu drugiemu pilotowi.
Pete uwazal szczuplego, ciemnoskorego i mlodego drugiego pilota za lotnika amatora, a w mysli nazywal go Dzieciakiem. Dzieciak potrafil utrzymac sie na zalozonej wysokosci i kursie, ale Pete nie zaryzykowalby zycia, powierzajac mu ladowanie w ciemnosci na nieznanym pasie, oznakowanym swiatlami, blyskajacymi tylko na pare sekund. Dla Pete'a takie ladowania byly po prostu sposobem na zycie.
Nie mial pojecia, jak Dzieciak dostal sie do tej roboty. Owszem, lubil prochy i byc moze byl winien pieniadze komus z ulicy albo jeszcze wyzej w hierarchii. Moze tez zwyczajnie chcial zgromadzic kapital. Pete'a to nie obchodzilo. Sam zgodzil sie na jeden kurs, dwadziescia tysiecy dolarow. To wystarczy jego szostej zonie na zaplacenie hipoteki wlasnosciowej mieszkania na Florydzie. A potem bedzie musial juz tylko zarabiac na utrzymanie ich chlopca - dzieki Bogu, ze mieli tylko jednego. I zadnych zon wiecej. Dla numeru szesc byl za stary - w kazdym razie to, a nie jego balangi, okreslila jako powod wyrzucenia go za drzwi.
Pete nie lubil kokainy i nie lubil Kolumbijczykow. Jesli cos spieprzyles, linie lotnicze, nawet Air America, wyrzucaly cie na pysk. Kolumbijczycy odstrzeliwali ci leb albo wsadzali noz w plecy. Ale, sprawdzajac mape lotnicza, musial przyznac w mysli, ze dzialali sprawnie. Zaladuj piecset galonow paliwa, na calej trasie przez Meksyk lec nisko, aby gory zaslanialy cie przed radarem, wywal koks z ladowni nad pustynia w Teksasie, zawroc do Belpan na tankowanie, a stamtad prosto do Kolumbii. Trzydziesci szesc godzin i dwadziescia patykow. Szybkie pieniadze.
Pete nigdy nie byl w Belpan. Tego rodzaju kraj mozna bylo odwiedzic tylko przez pomylke. Stumilowy, waski pasek nad oceanem, w wiekszosci bagnisty; lancuch gorski odcinajacy pasek od zaplecza Ameryki Srodkowej oraz lancuch piaszczystych wysepek, oslonietych rafa koralowa. Pete nie mogl sobie przypomniec pod jaka nazwa, ale w kazdym razie do poczatku lat szescdziesiatych, Belpan nalezalo do Brytyjczykow. A potem sie go pozbyli. Celem lotu Pete'a byl prywatny pas startowy na jednej z wysepek, planowany czas przylotu godzina 00.25. Jedno niebieskie swiatlo w punkcie przyziemienia, trzy czerwone na koncu pasa. Na podejsciu do ladowania zadnych drzew, moze wiec leciec tuz nad powierzchnia morza. Pelnia ksiezyca. Bez wiatru. Bez klopotow.
Dzieciak pokazal w dol na kepe palm stojacych przy smudze piasku i z wielka pewnoscia siebie tknal palcem w mape lotnicza. Pete ani mu nie uwierzyl, ani nie zaprzeczyl. Daleko w przodzie i na zachod widzial rozrzucone swiatla czegos, co musialo byc Belpan City.
W Belpan nigdzie indziej nie bylo tyle swiatel. Pod nimi widac bylo nieregularna linie piany na skraju rafy. Za dziesiec minut znajda sie nad wysepka San Paul, a po dalszych pieciu zapali sie niebieskie swiatlo. Jedno okrazenie, i laduj - tak brzmialy instrukcje Pete'a. Jesli nie liczyc zdarzajacych sie od czasu do czasu szalasow rybackich, San Paul bylo pierwsza zamieszkana wyspa na ich trasie przelotu: pol tuzina hotelikow z elektrycznoscia z wlasnych generatorow oraz jakies piecdziesiat domow. Poniewaz hotele wylaczaly generatory o polnocy, przy odrobinie szczescia okaze sie, ze wszyscy sa juz w lozkach.
Pete po raz ostatni sprobowal rozgimnastykowac zesztywniale ramiona, po czym zapial pasy i siegnal po okulary. Nie zadal sobie trudu powiedzenia czegokolwiek Dzieciakowi, wystarczylo, ze kiwnal mu glowa i przejal stery. W chwili gdy dokonczyl kawy i poczul, jak reaguje samolot, wysepka San Paul lezala przed nimi, odrobine na lewo. Na plaze wyciagnieto kilka skiffow z przyczepnymi silnikami, okrytymi przed nocna rosa. Byly tez tam swiatla i tlumek tanczacych. Wygladalo to na lubiane przez Pete'a swobodne przyjecie. Gdyby on tam byl i uslyszal samolot, nisko lecacy w strone wyspy Canaka, trudno byloby mu oprzec sie checi porwania skiffa i pomkniecia za nim, by sprawdzic, co robi samolot o tak poznej porze. Ale Pete wiedzial, ze jesli ktorykolwiek z bawiacych sie poplynie na Canaka, wedle wszelkich oznak zostanie tam zastrzelony.
Do niego samego strzelano wiecej razy, niz chcialo mu sie liczyc, ze swej strony tez sie nastrzelal, ale zawsze w warunkach wojennych. Zabic jakiegos na pol pijanego dzieciaka z powodu ladunku kokainy, to nie bylo cos, co Pete...
Z drewnianego budynku hotelowego na San Paul rozbrzmiewala ku czci pelni Ksiezyca muzyka reggae. San Paul bylo najwieksza z tamtejszych wysp. Wiatr ucichl i pojawila sie plaga Karaibow: chmura malenkich moskitow. W gwarze Belpan nazywano je "niewidymki" i nie byla dla nich zadna przeszkoda siatka przeciw moskitom.
Poniewaz zapowiadala sie bezsenna noc, hotelarz rozpalil ognisko ze skorup orzechow kokosowych i przypiekal nad zarem langusty. Wiekszosc jego gosci stanowili studenci amerykanskich college'ow lub swiezo upieczeni absolwenci. Glowna atrakcja Belpan jest rafa; natomiast prymitywne wyposazenie hoteli odstrasza rodzicow mlodych turystow. Rum kosztuje dolara butelka, a bialy rum zmieszany pol na pol ze swiezo wycisnietym sokiem pomaranczowym jest napojem narodowym. Gonjos z Prowincji Poludniowej na stalym ladzie uprawiaja marihuane. Sa potomkami zbieglych niewolnikow; scigaja sie na zaglowych dlubankach, tancza przez wiekszosc nocy i z radoscia pozostawiaja zajmowanie sie polityka Latynosom i Kreolom.
Zlota Dziewczyna, piecdziesieciostopowy katamaran z ozaglowaniem, stala na kotwicy po zawietrznej stronie rafy, o pol mili stamtad. Jej smukle, lakierowane kadluby ledwie byly widoczne z plazy. Czternastostopowy, nadmuchiwany szary ponton Zodiak umocowany byl linka do rufy katamaranu, a z tylnych zurawikow zwisal purpurowy motocykl BMW R100 GS Enduro.
Zlota Dziewczyna zostala zaprojektowana i zbudowana przez stocznie jachtowa Rod MacAlpine-Downey z prasowanej na zimno sklejki okretowej, jako wyscigowy statek I pelnomorski. Szybkosc katamaranow jest wynikiem ich lekkosci; zwlaszcza dziobom, by uniknac nurkowania, dobry konstruktor stara sie zapewnic szczegolna lekkosc. Na Zlotej Dziewczynie poklad sredniowki, laczacej oba kadluby, konczyl sie o trzy stopy przed centralna nadbudowka. Od tego miejsca az do dziobow kadluby polaczone byly siecia z calowych tasm nylonowych.
Lezal na niej, wygodnie rozwalony, mezczyzna, przygladajac sie zabawie na plazy przez lornetke Zeissa. Urodzil sie jako Patrick Mahoney. Mial tez inne nazwiska, ale prawdziwego nie mogl nigdy juz uzyc, poniewaz naraziloby to zycie innych ludzi. Patrick Mahoney zostal zastrzelony w zasadzce w South Armagh - tak w kazdym razie doniosly gazety, wraz ze zdjeciami z jego pogrzebu na cmentarzu Shannon. Padal wowczas taki deszcz, ze twarze zalobnikow byly ledwie widoczne w szarym, zimowym swietle, a do tego na wpol ukryte w podniesionych kolnierzach plaszczy i nisko opuszczonych dla ochrony przed zla pogoda, ociekajacych woda rondach kapeluszy.
W Belpan znany byl jako Trent, to nazwisko uznal za wygodne. Liczyl sobie lat trzydziesci piec; ubrany byl w ciemnoniebieskie bawelniane spodnie od pizamy i tego samego koloru podkoszulek. Mial czarne wlosy, dlugie i lekko sfalowane, oraz krotka gesta brode - nawet wyszkolony obserwator mialby trudnosci z opisaniem rysow jego twarzy. Oczy mial ciemne, prawie czarne; cialo elastyczne, z silna muskulatura. Moze w niezbyt stosowny sposob przyozdobil szyje obroza z prawdziwych, czerwonych korali. Katamaran zakotwiczyl tak daleko od brzegu, by uchronic sie przed "niewidymkami".
Nad rafa przelala sie nieduza fala, lagodnie kolyszac wielkim katamaranem. Cofajac sie, woda wysysala koral, a jej siorbanie i chleptanie przypomnialo Trentowi, jak jego irlandzki dziadek ssal swoj polkwaterek guinnessa, ukrywszy bezpiecznie sztuczna szczeke w kieszeni kamizelki, obok ciezkiego, zlotego zegarka i srebrnego scyzoryka. Szczeka byla zle dopasowana.
Warkot samolotu odwrocil uwage Trenta od plazy. Samolot zblizal sie z poludnia, nisko, kursem rownoleglym do wybrzeza. Trent wiedzial, ze nie ma linii z nocnymi lotami do Belpan City. Zaintrygowany wspial sie na maszt.
Z wysokosci siedemdziesieciu stop powinien ujrzec swiatla pozycyjne maszyny. Z samolotami byl dobrze obeznany. W przeszlosci wyczekiwal na trawiastych pasach w ciemnosci, starajac sie uslyszec pomimo ryku silnikow, czy nie nadciaga grozba w postaci mezczyzn i naglego swiatla reflektora, ktory mial go uczynic widocznym w celowniku kalasznikowa.
Zblizajacy sie samolot byl dwusilnikowy, lecial powoli. Trent wyobrazil sobie mape. Jedyny pas na wybrzezu, poza lotniskiem Belpan City, zostal zbudowany na wyspie Canaka o piec mil od San Paul przez amerykanskiego miliardera, wlasciciela firmy kosmetycznej. Mieszkal tutaj co roku przez dwa tygodnie, w wielkim bialym bungalowie, postawionym od strony rafy. Prezydent mial maly drewniany domek rekreacyjny przy plazy. W Anglii nazwano by go domkiem z laski krolewskiej, gdyby miliarder wystepowal w roli krolowej brytyjskiej.
Zsunawszy sie z masztu, Trent przedostal sie do schowka na zagle, umieszczonego w przedniej czesci lewego kadluba. Wszystkie foki mial tam zwiniete i umocowane w przewiazkach. Wybral lekki latacz i wciagnal go az na sam top masztu, gdzie zawisl w swym oplocie jak dluga, biala kielbasa na tle nocnego nieba.
Aby jeszcze bardziej zmniejszyc obciazenie dziobow, Trent uzywal do kotwiczenia nylonowej cumki, z ledwie paroma metrami lancucha przy samej kotwicy dla zabezpieczenia przed przetarciem oraz przycisniecia lapy kotwicy plasko do dna morskiego, by pazury latwiej sie w nim zaglebily. Dla unikniecia brzeku lancucha, Trent wciagal cume tak dlugo, az pokazaly sie pierwsze ogniwa. Przymocowal koniec lancucha do cumy pontonu, odszaklowal lancuch od linki nylonowej i pozwolil zodiakowi oddryfowac.
Ostre szarpniecie za line, biegnaca od dolnego liku zagla az do kokpitu, uwolnilo latacz z przewiazu. Latacz jest drugi po spinakerze co do wielkosci i lekkosci w calym ozaglowaniu jachtu. Poza rafa i po wyjsciu spod oslony wyspy, Trent znalazl akurat tyle wiatru, ile potrzeba bylo, aby wypelnic zagiel. Katamaran nabieral szybkosci, a Trent sluchal cichego plusku, dochodzacego od dziobow unoszacych sie nad powierzchnia wody. Z uniesionymi mieczami Zlota Dziewczyna miala zanurzenie dwoch stop. Pomiedzy dotychczasowym kotwicowiskiem i Canaka nie bylo raf tak bliskich powierzchni, nie musial wiec zagladac do mapy. Podwojny rumpel umocowal tasmami z gumy gabczastej, pozwalajac Zlotej Dziewczynie zeglowac swobodnie, sam zas znow wspial sie na maszt.
Samolot zrobil pelne okrazenie i znowu znalazl sie na poprzednim kursie. Trent uslyszal, ze pilot przymyka przepustnice silnika dokladnie w chwili, gdy maszyna znalazla sie nad wyspa. W tym momencie ujrzal takze, a przynajmniej tak mu sie wydalo, blysk trzech czerwonych swiatel na Canaka. A potem blysnelo biale swiatlo tak jaskrawe, ze nawet z odleglosci czterech mil prawie oslepilo Trenta. Silniki samolotu zgasly. Rozlegla sie seria uderzen i trzaskow, jakby ciezki mezczyzna, potknawszy sie na nasypie kolejowym, spadl na warstwe suchych galezi i starych puszek.
Aby zminimalizowac opor powietrza, faly do podnoszenia zagli biegly na Zlotej Dziewczynie wewnatrz aluminiowego masztu, a kolo topu znajdowaly sie male drzwiczki kontrolne. Trent otworzyl je, zahaczyl palcem o nawoskowana linke i wyciagnal walthera PPK z dwoma zapasowymi magazynkami, zapakowanego do polietylenowej torebki.
Przebywszy polowe drogi od kotwicowiska do Canaka, uslyszal, jak w strone stalego ladu ucieka z wyspy pelnym gazem motorowka.
Dotarcie do wysepki zajelo mu godzine. Zrzucil zagiel, za burte na rufie opuscil mala kotwice zawozna, bardzo ostroznie, by nie plusnela zanurzajac sie w wodzie; poluzowal cume rufowa i trzymajac na kotwiczce skierowal Zlota Dziewczyne na plaze, tak aby dzioby ledwie dotknely piasku. Wyskoczyl za burte, przeciagnal cume za pien palmy na brzegu, wrocil na poklad i odbil katamaranem na dziesiec stop od plazy.
Obawial sie, ze poczuje smrod benzyny. Rzeczywiscie byl, ale bardzo slaby. Samolot musial leciec na resztkach paliwa. Na otwartej przestrzeni, zwlaszcza w nocy, Trent byl bardzo ostrozny. Pobiegl cichym truchtem pod oslona palm wzdluz pasa startowego, z waltherem w dloni, gotowa do zapalenia silna latarka i miniaturowym aparatem fotograficznym w kieszeni.
Samolot lezal na drugim koncu pasa, z dziobem wbitym miedzy dwa drzewa. Skrzydla lezaly z tylu, oderwane uderzeniem o pnie, co wyhamowalo szybkosc maszyny i utrzymalo kadlub w pozycji poziomej - pilot albo mial wielkie szczescie, albo byl niezwykle sprawny. A moze jedno i drugie, pomyslal Trent.
Odczekal jeszcze piec minut w cieniu, nasluchujac, z pistoletem opuszczonym wzdluz boku. Potem obszedl samolot od przodu i ujrzal pilota - ciemny ksztalt za roztrzaskanym wiatrochronem. Drzwi w prawej burcie, prowadzace do kabiny towarowej, byly otwarte. Wspial sie do srodka.
Wiekszosc przestrzeni od drzwi do ogona zajmowal zbiornik paliwa. Od niego w strone dzioba biegl pret z zebrowki, do ktorego przymocowano szereg stalowych pojemnikow, dwukrotnie wiekszych od butli sprezonego powietrza, uzywanych przy nurkowaniu z akwalungiem. Przez zascielajace poklad szczatki Trent pobrnal do kokpitu. W jego drzwiach lezal w kaluzy krwi mlody, ciemnowlosy mezczyzna, zapewne drugi pilot. W swietle latarki Trent dostrzegl odlamek szkla, wbity gleboko w szyje mlodzienca. Szklo przecielo tetnice.
Sila bezwladnosci cisnela pilota do przodu, na drazek sterowy; ciemie mial roztrzaskane od zderzenia z wiatrochronem. Ulozywszy cialo na fotelu, Trent znowu zapalil latarke i w jej swietle ujrzal szeroka, miesista twarz z nieco obwislymi policzkami, zmiazdzonym nosem i oczami wyblaklymi od slonca i uzywania alkoholu. Krotko przyciete wlosy zalane byly krzepnaca krwia. Awanturnik z barow - pomyslal Trent, zobaczywszy pokryte bliznami knykcie dloni - po szescdziesiatce, zbyt stary do takiej roli. Znal tego czlowieka - nie osobiscie, ale jako typ: jeden z Byczych Starych Chlopow. Piloci w sluzbie towarzystw naftowych, w aerofoto, pracujacy dla Air America lub zatrudniani w malenkich, poloficjalnych operacjach, jakie umialy sobie wydumac najpaskudniejsze z wydzialow CIA. Zycie Trenta bardzo czesto zalezalo od wspolpracy z nimi, a z tych doswiadczen wyniosl przekonanie, ze Bycze Stare Chlopy nie staja sie Byczymi Starymi Chlopami praktykujac nocne ladowania z odpietymi pasami bezpieczenstwa.
Pochyliwszy sie nad nieboszczykiem oswietlil latarka rozbity wiatrochron. W miejscu w ktore pilot uderzyl glowa, obluzowal sie maly kawalek szkla. Trent otworzyl swoj noz bosmanski i wywazyl odlamki z oprawy, uwazajac, by nie zabrudzic ich krwia. Do jednego z nich przylepil sie platek czegos srebrnoszarego. Trent wytarl noz do czysta, zeskrobal platek, znalazl tablice nawigacyjna pilota i potarl platek o czyste miejsce na mapie. Zostawil szara kreske. Kieszenie pilota byly puste, a w kokpicie nie bylo innych dokumentow, niz mapy lotnicze poludniowych Stanow Zjednoczonych, Meksyku i Ameryki Srodkowej.
Drugi pilot rowniez mial puste kieszenie. Trent przyjrzal sie uwazniej ranie jego gardla. Sfotografowal obu nieboszczykow, a potem przecisnal sie na powrot do ladowni i zbadal stalowe pojemniki. Bylo ich pietnascie, wszystkie z przykrecanymi pokrywami i wazace po jakies dwadziescia kilo. Trent otworzyl jeden, zanurzyl zwilzony palec w bialym krystalicznym proszku wewnatrz i potarl nim dziaslo. Natychmiastowa utrata czucia w tym miejscu oraz smak wystarczyly mu w zupelnosci. Piec kilogramow stali, reszta kokaina. Pietnascie razy pietnascie, dwiescie dwadziescia piec kilo. Trzy i pol miliona dolarow w hurcie, trzynascie po podzieleniu na gramy i w sprzedazy ulicznej. Trent zamknal pojemnik i podkoszulkiem wytarl swe odciski palcow.
Zeskoczywszy na ziemie obejrzal piasek w poszukiwaniu sladow stop. Byly jego wlasne, wyrazne, i to wszystko. Z pistoletem gotowym do strzalu zanurzyl sie na sto jardow miedzy drzewa, robiac kolo. Wreszcie natrafil na slady, ktorych oczekiwal. Jeden czlowiek, mocno obciazony, dwukrotnie przeszedl z plazy i z powrotem. Slady rozdzielaly sie o jakies piecdziesiat jardow od samolotu. Trent poszedl wzdluz lewego. Konczyl sie w glebi ladu o sto jardow od konca pasa startowego. Cofnawszy sie, podazyl prawym odgalezieniem. To samo, z jedyna roznica, ze konczyly sie wsrod drzew w odleglosci szescdziesieciu
Trenta ogarnela zimna, przejmujaca wscieklosc. Poszedl srodkiem pasa, szukajac sladow poslizgu w miejscu, gdzie samolot zetknal sie z ziemia. Zmierzyl krokami odleglosc od sladow do plazy. Sto pietnascie jardow, ladowanie bliskie doskonalosci, jak przystalo na labedzi spiew Byczego Starego Chlopa.
W osiemnascie minut pozniej Trent podniosl kotwice, zrzucil i zwinal zagiel, i wlozyl walthera z powrotem do skrytki.
Z kokpitu prowadzila zejsciowka do wielkiej, jasnej i przewiewnej nadbudowki na pokladzie sredniowki. Na prawo od schodkow stal stol z mapami morskimi. Przednia czesc salonu wypelniala ogromna, polksiezycowata kanapa z szaroniebieskim obiciem, otaczajaca stol jadalny z politurowanego mahoniu, przymocowany do gniazda masztu. Z salonu prowadzily schody do wnetrza kazdego z kadlubow, gdzie miescily sie dziobowe i rufowe kabiny, kazda z dwiema kojami, umywalka i osobna toaleta. Kabiny prawego kadluba rozdzielal dobrze zaopatrzony kambuz. Symetrycznie, w lewym kadlubie, znajdowal sie prysznic, wielki zlewozmywak, warsztat i magazyn sprzetu fotograficznego. Trent wywolal i porobil odbitki z filmu zrobionego wewnatrz samolotu. Potem wyciagnal spiwor na poklad.
Obudzil go ryk zblizajacego sie piecdziesieciokonnego silnika przyczepnego Johnstona. Do Belpan importowano silniki Johnston, Mercury i Yamaha, a Trent szybko nauczyl sie je odrozniac po odglosie rur wydechowych.
Otworzyl jedno oko i zaraz je przymruzyl, spojrzawszy na slonce, wznoszace sie nad cienka warstwa porannej mgielki, stojaca nad stalowoblekitnym Morzem Karaibskim. Od strony slonca pojawil sie dwudziestostopowy, bialy, bezpokladowy skiff do polowu langust. Sternik zakrecil kolem sterowym i skiff zakonczyl slizg, przysuwajac sie burta do Zlotej Dziewczyny. Jego fala rufowa, trafiwszy miedzy kadluby katamaranu, wyprysnela w gore, zalewajac Trenta i jego spiwor.
Sternik chwycil za reling Zlotej Dziewczyny, utrzymujac skiff z dala od niepokalanego lakieru katamaranu. Byl to mniej wiecej dwudziestopiecioletni Latynos, niski, muskularny, ze sklepiona klatka piersiowa nurka. Codzienne przebywanie na sloncu spalilo jego skore prawie do czerni, a sol morska wybielila konce jego ciemnych wlosow na blond. Blyszczace czarne oczy i szeroki usmiech wskazywaly, ze byl zadowolony z siebie, zachwycony calym swiatem i tym wszystkim, co mu moze przyniesc przewidywalna przyszlosc.
Trent zazdroscil mlodemu marynarzowi jego pewnosci siebie. Otarlszy sol z oczu, odezwal sie po hiszpansku:
-Carlos, pewnego dnia wpadniesz na mnie od strony slonca, a ja ci odstrzele leb.
Trent mowil z kastylijskim akcentem i nieco zbyt precyzyjnie, biorac pod uwage, ze jego glos dochodzil ze spiwora o piatej rano, w pewnym oddaleniu od wybrzeza Ameryki Srodkowej.
Marynarz nazwal go maricon i oswiadczyl:
-Vega, zarobimy sobie na sniadanie...
Majac rozlozone na dnie oceanu dwiescie pulapek na langusty, Carlos zarabial o wiele wiecej niz koszt sniadania. Wydatki mial minimalne: samochodu nie posiadal, bo na San Paul nie bylo szosy, a gdyby nawet byla, to nie mialby dokad nia pojechac. Nowe dzinsy, jedne szorty, kilka podkoszulkow - i to wszystko na cale szesc miesiecy sezonu polowow. Byl wlascicielem dwoch mieszkan wlasnosciowych w Miami i w polowie zaplacil juz za trzecie. Trent, nurkujac swobodnie, pomogl mu oprozniac pulapki - podnoszenie ich zabraloby dwa razy tyle czasu. O dziesiatej skonczyli robote. Trent chcial ponownie rzucic okiem na Canaka przy swietle dziennym, ale nie chcial tez zwracac na siebie uwagi, podplywajac tam Zlota Dziewczyna. Wobec tego poprosil o wypozyczenie skiffa, obiecujac go odstawic do nabrzeza Spoldzielni Rybackiej.
Gdy Carlos wyladowywal tam langusty, Trent przespacerowal sie do baru Jimmy'ego, gdzie spotykali sie wszyscy na San Paul. Po drodze musial obejsc czterech mlodych Amerykanow, siedzacych posrodku sciezki i, jak sie zdawalo, dyskutujacych, co zrobic z reszta dnia.
Jimmy, Kreol po piecdziesiatce, zaczynal tyc z braku wysilku fizycznego. Polowy langust dostarczyly mu srodkow na wybudowanie baru i restauracji, a nad hangarem na lodzie nadbudowal dziesiec pokoi z lazienkami, ktore nawet od czasu do czasu dzialaly. Zarowno bar, jak restauracja prosperowaly, a Jimmy sprowadzil ze Stanow odtwarzacz video, na ktorym pokazywal filmy fabularne - pirackie kopie, przegrywane przez tesciowa kuzyna, ktora wyszla za maz za lekarza i mieszkala w poludniowej Kalifornii. Z honorariow za te czynnosc tesciowa oplacala swe brydzowe przegrane.
Doszedlszy do sredniego wieku, Jimmy zmienil zainteresowania z wyspiarskiego przedsiebiorcy na plazowego filozofa. Trent znalazl go siedzacego na lezaku pod palma, przed frontem baru. Nieco wczesniej Jimmy zaczal zwijac papierosa z zawartosci lezacego mu na kolanach kapciucha, w ktorym jednak nie bylo tytoniu. Przylizawszy cztery bibulki z podgumowanym brzegiem polaczyl je w calosc, ale nastepnie albo wyczerpal cala energie, albo przeszkodzila mu w dalszych czynnosciach nowa mysl. Myslenie bylo glownym zajeciem Jimmy'ego. Cala reszta zajmowala sie jego zona i czworo dzieci.
Trent przysiadl, oparlszy sie plecami o sciane, i zaczal czekac, az Jimmy powroci stamtad, gdzie w tej chwili przebywal. Wreszcie Jimmy odezwal sie.
-Slyszales, ze tej nocy na Canaka rozbil sie samolot? Powiedzieli o tym w radiu o dziewiatej.
Trent odparl, ze lowil na oceanie.
-A co zlowiles? - spytal Jimmy.
-Wyciagalismy langusty z mlodym Carlosem - odparl Trent.
Jimmy stracil zainteresowanie ta sprawa. Na wyspie San Paul langusty byly tansze od kurzych jaj i znacznie latwiej bylo na nie trafic.
-Trent, moj chlopcze, jesli trafia sie okonie morskie, to je przynies.
Trent obiecal, ze tak zrobi. Ryby lowione kusza dla restauracji Jimmy odliczal z jego rachunku barowego.
Jimmy pokazal palcem na drewniane molo.
-Prezydent lowi tam ryby. Cholerny matros zapomnial, co mial go zabrac.
Trent spytal, czy prezydent ma odplynac na wyspe Canaka i Kreol potwierdzil skinieniem glowy.
-Moglbym go zawiezc skiffem mlodego Carlosa - powiedzial Trent.
Jimmy z roztargnieniem pomacal trawke w swym kapciuchu. A potem potrzasnal glowa, jakby oganial sie przed muchami.
-Trent, moj chlopcze, no nie wim, ale ten tam czlowiek powiada, ze prezydent wacha sie z Colombianos. - Podniosl lezaca na piasku gazete i cisnal Trentowi na kolana. Byl to Belpan Independent, cztery strony zamazanego druku, ale i tak najlepsza gazeta w Belpan. Ona i Belpan Times. Trent slyszal, ze w ostatnich dwoch miesiacach obie zmienily wlascicieli. Przeczytal artykul, ktory nalezal do klasyki rodzaju: najpierw obelzywe przypuszczenia, rozbudowane nastepnie w oskarze nie, ze prezydent jest na liscie plac kolumbijskich handlarzy kokaina, pozwalajac im na tankowanie paliwa na pasach startowych w dzungli Belpan i na glownej szosie.
W zeszlym tygodniu dwusilnikowy de havilland otter, wyladowany kokaina, zwalil sie do przepustu podczas nocnego ladowania na nie ukonczonym odcinku nowej szosy, biegnacej przez nie zaludniona, polnocna czesc kraju. A obecna, kolejna katastrofa na wyspie Canaka doleje oliwy do ognia w chwili, gdy Belpan zbliza sie do wyborow parlamentarnych i prezydenckich.
Trent zwrocil gazete Jimmy'emu i powedrowal w strone przystani. Czterech mlodych Amerykanow siedzacych na sciezce zmienilo sie w pieciu, przesuneli sie tez o pare jardow, by pozostac w cieniu.
Jeden z nich powiedzial "czesc", co Trent uznal za mniej wiecej stosowne.
Prezydent Republiki Belpan zblizal sie do siedemdziesiatki. Kreol, ze znacznie wieksza domieszka krwi czarnej niz bialej, byl wysokiego wzrostu i szczuply, choc z malenkim brzuszkiem, siwowlosy i lysiejacy na czubku glowy. Nosil dlugie spodnie khaki, taka sama koszule, okragle okulary w stalowej oprawce i niebieskie plocienne pantofle bez sznurowadel. Lowil ryby na wedke z wlokna weglowego, zarzucajac muszke lekko jak piorko na nieruchoma wode, z ktorej wystawaly czarnymi trojkatami pletwy ogonowe ryb, plynacych przez plycizne. Trent pomyslal, ze starszy pan wyglada na zmartwionego; ale moglo go martwic to, ze ryby nie dawaly sie zlowic lub ze jego marynarz zapomnial go zabrac.
Trent uznal, ze Belpan jest jedynym krajem na swiecie, gdzie osobisty marynarz prezydenta moze o nim zapomniec. Byl to tez jedyny znany mu kraj, ktorego prezydent mogl lowic ryby z konca publicznego molo lub chodzic po trotuarach stolicy w poszukiwaniu taksowki, bez goryla z ochrony osobistej.
Mloda kobieta - starsza nastolatka lub mloda dwudziestolatka - siedziala na molo przygladajac sie. Z jasniejsza cera niz prezydent, miala taka sama jak on szczupla budowe, choc bez jego brzuszka. Wargi miala pelne i pieknie wykrojone, oczy ogromne. Bujne wlosy, zaczesane w kopiasta fryzure afro i podwiazane zlozona czerwona apaszka; a do tego dzinsy z obcietymi nogawkami i opalacz w kolorze apaszki. Patrzyla na prezydenta takim wzrokiem, jakby byl on najwspanialszym czlowiekiem na swiecie, a jego obrona nalezala do jej obowiazkow.
Trent przeszedl spacerkiem wzdluz molo i uklonil sie.
-Dzien dobry, panie prezydencie.
Starszy pan obejrzal sie zdziwiony, prawdopodobnie tym, ze rozpoznal go cudzoziemiec
-Trent, sir. Jimmy z baru powiedzial mi, ze moze pan potrzebowac podwiezienia na wyspe Canaka.
-Jest pan Anglikiem...
-Brytyjczykiem, sir - sprostowal Trent.
Starszy pan odpowiedzial usmiechem cieplym, milym i pelnym zrozumienia, przypominajac Trentowi jego wlasnego ojca. Napiecie, ktore najpierw wyczul u prezydenta, rozproszylo sie.
-Celt?
-Tak, sir.
-My takze stanowimy wielka mieszanke rasowa, mister Trent. - Starszy pan skierowal wzrok w strone dziew czyny. - Moja wnuczka studiuje politologie i ekonomike w Londynskiej Szkole Ekonomicznej. Ach - przerwal ujrzawszy trzydziestostopowa, blekitna motorowke, oplywajaca przyladek. - Z opoznieniem, lecz nie zapomniany. Serdeczne dzieki za ofiarowana mi pomoc...
Trent podejrzewal, ze starszemu panu potrzeba o wiele wiekszej pomocy, niz oferta ze strony biura posrednictwa pracy co do nowego marynarza osobistego...
Dwudziestomilowy pas szykownych hoteli, nocnych klubow, restauracji, domow z wlasnosciowymi mieszkaniami oraz prywatnych rezydencji - jednym slowem Cancun w prowincji Quintana Roo, Meksyk, z punktu widzenia turystyki byl najbardziej odleglym miejscem od wysepek Belpan. Plynacy stamtad Zlota Dziewczyna Trent napotkal niemal idealny wiatr i takiez morze. Przy sredniej szybkosci trzynastu wezlow podroz zabrala mu dwadziescia cztery godziny. Przycumowawszy pewnie katamaran w przystani, Trent wyladowal swoje BMW na nabrzeze, a potem kupil niedzielny numer New York Timesa i znalazl uliczna kafejke, gdzie podawano swiezo mielona kawe.
Zerkajac znad gazety zauwazyl idacego w jego kierunku przez promenade wysokiego, szczuplego mezczyzne z szerokimi barami, ubranego w plowy plocienny garnitur. Na szyi mial zawiazany krawat Klubu Krykietowego Marylebone MCC - Marylebone Cricket Club, ekskluzywny klub, uznawany za najwyzszy autorytet w tym sporcie. Na glowie nosil paname, obuty zas byl w wypucowane do polysku brazowe pantofle, wygladajace jak szyte na miare. Przez chwile mierzyl Trenta spojrzeniem chlodnych, szarych oczu - w rzeczywistosci az wyblaklych. Twarz pasowala do oczu: geste szpakowate brwi, nad krotko przycietym wasem blade, zacisniete nozdrza, twarde usta i kwadratowy podbrodek. Wszystko to w nieodparty sposob ujawnialo, ze wlasciciel twarzy reprezentuje mieszanine absolutnej pewnosci swej pozycji spolecznej z niezachwianym poczuciem wladzy, wlasciwym brytyjskim oficerom gwardii lub kawalerii, z urodzenia i zawodu przyzwyczajonym do natychmiastowego i slepego posluszenstwa. Jako syn swego ojca, Trent przez cale dziecinstwo odczuwal lagodna pogarde, ktora darzyli go tacy ludzie. Zlozywszy gazete Trent przeszedl na druga strone promenady i skrecil w pierwsza ulice na prawo. Wychodzila na dwujezdniowa arterie, prowadzaca z Cancun przez most na staly lad meksykanski. Slonce prazylo czarna asfaltowa powierzchnie, a jego zar lamal swiatlo w migoczace fale. Dla pieszych bylo zbyt goraco, nawet samochodow bylo niewiele. Zarzad Autostrad posadzil akacje wzdluz centralnego trawnika i po obu stronach arterii. Niektore z drzew uschly, jeszcze wiecej objadly kozy. Pozostale przy zyciu skarlowacialy i nie dawaly dosc cienia, nawet jak na potrzeby twardych chlopow Majow, poszukujacych miejsca na sjeste. Skreciwszy teraz w lewo, Trent zobaczyl, ze czlowiek w plociennym garniturze zbliza sie po drugiej stronie podwojnej jezdni. Fale goraca przeciely Anglika w pasie na pol, tak ze wygladalo, jak gdyby jego nogi kroczyly dumnie i niezaleznie od gornej polowy ciala. Trent nie spuszczal go z oczu. Czlowiek zawrocil i przeszedl na jego strone, az skrecil w boczna ulice w kierunku promenady. Trent przyspieszyl kroku, skierowawszy sie w te sama ulice. Anglik obejrzal sie przez ramie, Trent upuscil gazete. Schyliwszy sie, by ja podniesc, zauwazyl, jak Anglik wchodzi przez boczne wejscie do hotelu Rena Victoria - dwunastopietrowej, betonowej wiezy w kolorze pastelowego rozu, tanio wybudowanej, z mysla o zbiorowych wycieczkach, ktore tu mialy konczyc swe trasy. Farbe do fasady tez kupiono tanio.
Wrociwszy na promenade, Trent wszedl do hotelu glownym wejsciem. Z trzech wind dzialala tylko jedna. Pojechal nia do baru na szczycie budynku i u sennego barmana zamowil piwo Corona.
W dziesiec minut pozniej zjechal na trzecie pietro, nastepnie schodami dla sluzby zszedl na pierwsze. Szczuply Meksykanin w czerwonym podkoszulku pracowicie pokrywal biala farba sciane podestu. W glebi korytarza silniej zbudowany Meksykanin, tym razem w podkoszulku zielonym, kleczal kolo skrzynki narzedziowej, ze srubokretem w reku, udajac, ze cos majstruje przy gniazdku elektrycznym. Gdyby chcial rzucic srubokret i siegnac po pistolet w skrzynce, Trent zdazylby wsadzic mu trzy pociski w czaszke. Trent zastanawial sie, gdzie Anglik ich wynalazl. Jak wiekszosc urzednikow wywiadu, ktorych znal, czlowiek ten musial byc nalogowym czytelnikiem powiesci Johna le Carre i lubowac sie w teatralnych efektach pracy tajnego agenta. Trent nie potrafil oprzec sie pokusie strzelenia do Meksykanina z dwoch palcow, ten zas obdarzyl go szerokim usmiechem i wzruszeniem ramion. Agent zdmuchnal rzekomy dym z koncow palcow i poszedl korytarzem do pokoju 111. Drzwi nie byly zamkniete.
Pulkownik Smith, dyrektor nowej jednostki antyterrorystycznej, powolanej przez Wspolnote Europejska, stal o stope od okna, wygladajac przez siatkowe firanki, ktore dzieki calym latom zaniedban i skapstwa dym tytoniowy zabarwil na zoltawy braz. Rzuciwszy Trentowi spojrzenie przez ramie, wskazal gestem jeden z dwoch foteli, krytych kremowozoltym plastykiem, ustawionych po dwoch stronach stolika do kawy.
Takim samym popekanym i odlazacym plastykiem pokryto biurko oraz cos, co w planie dekoratora bylo zapewne zaznaczone jako damska toaletka. Zapadniete, podwojne lozko przykryto brudna biala kapa, dywan byl z przeplecionego metalowa nitka draylonu w szkocka krate, w trzech odcieniach brazu. W powietrzu unosil sie zastarzaly zapach tanich kosmetykow i dymu tytoniowego.
W swym garniturze z Savile Row [Savile Row - ulica w Londynie, przy ktorej znajduja sie najwytworniejsze zaklady krawieckie; tradycyjny synonim kosztownej elegancji] i krawacie MCC pulkownik wygladal tak nie na miejscu, jak czlonek Ku Klux Klanu w bialym chalacie i kapturze, przywolujacy gestem taksowke na rogu ulicy w Harlemie. Trent wiedzial, ze wszystko to jest zamierzone i obliczone, by irytowac. W pierwszych latach swej sluzby dlugo zastanawial sie nad przyczynami, by wreszcie dojsc do wniosku, ze takie wlasnie wrazenie pulkownik chcial wywierac. Byl bowiem mistrzem manipulowania emocjami innych ludzi. Trent znal go przez cale zycie, a w jego londynskim domu mieszkal od czasu, gdy mial dwanascie lat. Ojciec Trenta i pulkownik Smith sluzyli w tym samym pulku kawalerii - pulkownik z wyroznieniem, natomiast Trent senior zmuszony zostal do zlozenia prosby o dymisje, gdy odkryto powazne, choc nieudolnie dokonane, manko w kasie jego szwadronu - pulki kawaleryjskie nie lubia skandali.
-Uwazasz wiec, ze odkryles cos zlego - powiedzial pulkownik tonem spokojnym i pozbawionym jakichkolwiek emocji, procz prawie niedostrzegalnego znudzenia - cechy znamionujacej ludzi nieustannie dzwigajacych odpowiedzialnosc za bezpieczenstwo wspolobywateli. Wszystkie problemy, trafiajace na biurko pulkownika Smitha, byly zle, roznily sie tylko stopniem zagrozenia.
-Byc moze to nie nasza sprawa - zaczal ostroznie Trent. - Belpan znajduje sie w amerykanskiej strefie interesow, a rzecz dotyczy narkotykow... albo tez ma wygladac, jakby dotyczyla narkotykow.
Czekal na odpowiedz pulkownika, ale ten po prostu kontynuowal przygladanie sie ulicy. Jego milczenie bylo gra, jaka prowadzil z podwladnymi - o tym Trent wiedzial od dawna.
-Najpierw samolot laduje na szosie polnoc-poludnie. Zaden z przepustow nie zostal jeszcze zasypany. Obaj piloci martwi, i sto kilo kokainy na pokladzie. - Przemytnicy marihuany mogli pograzyc sie zbyt gleboko we wlasnym swiecie narkotycznych snow, aby sprawdzic stan szosy, ale handel kokaina byl w rekach zawodowcow. - Obejrzalem to miejsce - kontynuowal Trent. - Przepust ma pietnascie stop glebokosci. Pionowe sciany. Nie mieli zadnych szans.
Choc ocenial sam siebie, jako czlowieka o nader zywej wyobrazni, Trentowi nie udalo sie wymyslic pretekstu dla odwiedzenia kostnicy, gdzie lezaly ciala.
-A potem samolot wiozacy kokaine laduje na jednej z wysepek, gdzie prezydent ma domek plazowy. Pas startowy ma dostateczna dlugosc, ale swiatla ladowania byly umieszczone o sto jardow od jego poczatku, a koncowe o szescdziesiat jardow za daleko, wsrod drzew. Pilot rozpoczyna przyziemienie i ktos oslepia go poteznym reflektorem. On byl prawdziwym zawodowcem. - Trent polozyl na stoliku zdjecie, ktore zrobil pilotowi. - Ame rykanie beda go mieli w kartotekach. Jakims sposobem trafil samolotem miedzy dwa drzewa. Skrzydla go wyhamowaly, wiec przezyl. Podobnie drugi pilot.
-Wstrzasajace. - Pulkownik wygladal na tak wstrzasnietego, jak rzeznik, ktoremu zaproponowano pudelko stechlych dorszy.
Znowu gra, pomyslal Trent. Na poczatku ich wspolpracy zachowanie pulkownika robilo na nim wrazenie. Teraz mial to w nosie.
-Jesli to bylo zamierzone, wykonano blyskotliwie. Watpie, czy byl nawet ogluszony.
Trent opisal przebieg wydarzen. Pilot zdal sobie sprawe, ze zostal wystawiony, i tak dlugo, jak siedzi w samolocie, jest latwym celem. Oslepiony swiatlem reflektora, nie mial wiele szans, by rzucic sie do ucieczki. A ucieczka byla jego jedyna szansa. Gdy zeskoczyl na ziemie, ktos zmiazdzyl mu czaszke olowiana rurka.
-Byl bardzo doswiadczonym czlowiekiem. Jednym z Byczych Starych Chlopow - powiedzial Trent, przez chwile nie potrafiac opanowac zlosci. Szybko potrzasnal glowa, by zapomniec natretny widok. Pulkownik pochodzil z twardej szkoly, gdzie emocje nalezaly do bezuzytecznych i niebezpiecznych luksusow, szkodliwych z punktu widzenia skutecznosci dzialan, i z tego powodu byly absolutnie zakazane.
Morderca uzyl tej samej rurki, by rozbic wiatrochron.
-Znalazlem platek olowiu na szkle. Kimkolwiek byl, poderznal takze gardlo drugiemu pilotowi i wepchnal w rane odlamek szkla. Zawodowiec. Wszystko bardzo proste, ale wystarczajace dla zmylenia lokalnej policji.
-Czy ich poinformowales? - Pulkownik zachowywal sie odrobine zbyt niedbale, jak gdyby raczej zainteresowany niz zaniepokojony, pomyslal Trent.
Teraz Trent ze swej strony odegral scenke milczenia. Pulkownik podszedl do stolu i wzial fotografie. Trent uznal, ze wygral jeden punkt.
-Oczywiscie tego nie zrobiles. - Pulkownik wsunal fotografie do skorzanego portfela i powrocil do obserwowania ulicy. - Co masz jeszcze?
Trent wzruszyl ramionami.
-Takie dziury jak Belpan sa wszystkie jednakowe. Kazdy wracajacy do domu dzieciak z dyplomem z literatury zaklada gazete. Ale sa dwie mniej wiecej powazne. Ostatnio zmienily wlascicieli i oskarzaja rzad, ze jest wmieszany w handel narkotykami.
Trent przerwal. Pulkownik nie pochwalal mieszania sie do cudzych spraw, ale tym razem nie bylo innego wyboru.
-Tam na wyspach trudno miec kontakty - podjal Trent. - Wobec tego poplynalem do Belpan City i po prosilem przyjaciela, zeby cos sprawdzil. Temat zostal podjety przez Washington Post. New York Times uczynil
podobnie, stawiano tez pytania w Izbie Reprezentantow. - Dla Trenta wszystko bylo jasne. - Ktos przygotowuje scenariusz.
Pulkownik Smith odwrocil sie twarza do niego. W kacikach jego ust pojawil sie krzywy usmieszek, ktoremu jednak przeczyl nagly wyraz zmeczenia w oczach. To zmeczenie wydalo sie Trentowi podejrzane. Ulica z halasem przemknela ciezarowka. Czekajac, az jej dzwiek ucichnie, pulkownik z wewnetrznej kieszeni wyjal plaska, zlota papierosnice, z niej zas owalnego papierosa "Abdullah". Zapalil go pasujaca do papierosnicy zapalniczka. Papierosnica byla prezentem od ojca Trenta. Jej wydobycie bylo dla niego przypomnieniem - nawet jesli zalozyc, ze nieswiadomym - iz pulkownikowi zawdzieczal ocalenie ojca przed sadem wojennym, przez swoj udzial w dochodzeniu i wplacenie brakujacych funduszow. "Cholerny glupiec poszedlby do wiezienia - powiedzial pulkownik Trentowi w roku, w ktorym ten zdal mature. - Wstrzas zabilby twoja matke". Zamiast tego zginela w trzy tygodnie po smierci meza w katastrofie samochodowej. Pulkownik Smith zatrzasnal papierosnice.
-Czemu nie ujales tego na pismie?
Trent przypomnial sobie pilota - Byczego Starego Chlopa, ktoremu wnetrznosci skrecily sie ze strachu, gdy oslepil go reflektor, a umyslem wstrzasnelo zaskoczenie, kiedy wlaczywszy swiatla ladowania wbil samolot pomiedzy drzewa. Bezsilna wscieklosc na mysl, ze zostal wystawiony, nie rozumiejac czemu, i brak czasu na zrobienie czegokolwiek innego niz wyskoczenie z maszyny. Przy swiadomosci, ze wydostanie sie z niej i tak mu nie pomoze. Nic nie widzac w nocnych ciemnosciach, wiedzac, ze ktos tam na niego czeka i nie chcac tego wiedziec. Jeszcze nie utraciwszy nadziei, choc zrozumial, ze zadnej nadziei juz nie ma.
Trent zastanawial sie, co by pomyslal pulkownik o czolowym swym agencie, ktory stanal po stronie przemytnika kokainy. Jesli w ogole jeszcze jest czolowym agentem? A moze zostal wyslany na zielona trawke? Czy pulkownik uwazal, ze Trent wypalil sie przez trzy lata zycia w podziemiu w Irlandii - wypalany w srodku codziennym strachem, gdy krok po kroku pozyskiwal zaufanie komorki terrorystow, az wreszcie jego odwaga zalamala sie w zasadzce?
-Siedem miesiecy na Karaibach i tytul wlasnosci piecdziesieciostopowego katamaranu to kupa pieniedzy, jak na stworzenie nowej tozsamosci - powiedzial Trent.
-Czy to jest zazalenie?
-Nazwijmy to podejrzeniem.
-Zawsze byles podejrzliwy, nawet jako maly chlopiec - odparl chlodno pulkownik. A po chwili, jakby przyszlo mu cos nowego do glowy, dodal: - Czemu, do diabla, musisz nosic te cholerne koraliki wokol szyi?
Trent przezyl dzieki swej podejrzliwosci. Przezyl tez dzieki nozowi do rzucania, przymocowanemu za pomoca koralikow miedzy lopatkami. Nie mogl pozbyc sie wyobrazenia oslepionego i spanikowanego pilota, jego skoku z samolotu. Nie mogl tez pozbyc sie mysli o podobienstwie miedzy smiercia pilota i tym, jak sam zostal zdradzony w Irlandii.
-Czterech ludzi zostalo zabitych przez zawodowca. Mnie placi sie za ryzyko. Utrzymywanie mnie w pelnej nieswiadomosci jest oczywista glupota.
Pulkownik krotko parsknal w udawanym rozbawieniu.
-Tu i owdzie zacieralismy twoj trop - przyznal.
Wiec o to chodzilo! Trent juz myslal, ze jest wolny od strachu, ktory byl jego nieodlacznym towarzyszem ostatniego roku pobytu w Irlandii. Strachu, ze nie ma nikogo, komu moglby ufac lub oprzec sie na nim; strachu, ze zostal zlozony w ofierze wyzszemu dobru, w ktore juz przestal wierzyc. Wiedzial, ze ow strach i utrata wiary zrobily z niego czlowieka zbednego. I tak strach karmil sie sam soba - strach, ze zostal wystawiony, poniewaz stal sie zbedny.
-Przyneta. - Jego usmiech byl niedbaly i sztuczny, wyraz rozbawienia w oczach byl drwina zarowno z pulkownika, jak z samego siebie. Wiedzial, ze dobrze to zagral i otrzymal nagrode w postaci ledwie wyczuwalnego odcienia irytacji w glosie pulkownika.
-Jesli sprawia ci przyjemnosc myslenie o sobie, jako o robaku.
Pulkownik Smith zdusil papierosa w stojacej na toaletce popielniczce reklamowej piwa Corona. Nastepnie, podjawszy decyzje, zwrocil sie do Trenta, po raz pierwszy tego dnia patrzac mu prosto w oczy.
-Mielismy troche nadziei, ze ktos zaproponuje ci maly przemyt broni. Ze przyjmiesz ich propozycje. Upewnij sie, ze dobrze ci zaplaca. I pamietaj - ostrzegl - ze bedziesz musial wyliczyc sie z pieniedzy.
Czego nie byl w stanie zrobic ojciec Trenta. Punkt dla pulkownika, pomyslal Trent, gdy ten spojrzal na zegarek.
-Oczekuje przybycia Amerykanina. Bedziesz z nim pracowal. Amerykanie sa dobrzy... bardzo dobrzy - powtorzyl z naciskiem pulkownik, odpierajac z gory zarzut, ze naturalne uprzedzenie wobec nouveau riche glownego udzialowca Paktu Atlantyckiego moglo w jakikolwiek sposob wplynac na jego ocene. Nalezal bowiem do tej generacji pracownikow brytyjskich sluzb wywiadowczych, ktora nigdy nie wybaczyla Amerykanom wyrugowania ich z konkurencji po aferze Philby'ego. Ale pulkownika nigdy nie odepchnieto. Wrecz przeciwnie, jego bliskie powiazania z Langley [Langley - siedziba CIA.] staly sie dla niego podstawa wlasnej potegi. Trent zas, do chwili otrzymania przydzialu w Irlandii, byl czynnym narzedziem tych stosunkow. Ale nabral powaznych watpliwosci co do tej sprawy, jeszcze przed swym zadaniem w Irlandii.
-Chcialbym miec nieco wiecej informacji.
-Do diabla, ja sam nie mam zadnych - warknal pulkownik, nagle dajac upust zlosci. - To nie nasza operacja. Cholerni Komisarze Wspolnoty Europejskiej. Robimy komus przysluge. - Wbil dlonie do kieszeni, jakby chcial sie powstrzymac przed uduszeniem kogos. Byl zbyt stary, by sluzyc nowym panom; popatrzyl wiec groznie na Trenta, jak gdyby ten byl winien, ze zmuszono go do holdu lennego nowym panom: Wspolnocie Europejskiej, pokoleniu Trenta, Paneuropejczykom. - Przemyt broni moze miec, a moze nie miec zwiazku... informacje sa z innego zrodla - dodal, na chwile ujawniajac Trentowi komplikacje, wynikajace z pracy pod nowa, moze nawet sprzeczna co do interesow flaga. - Zachowaj to dla siebie. Meldunki skladasz bezposrednio Amerykaninowi i nikomu innemu. Facet nazywa sie Caspar... ohydne imie. Byl kiedys w Agencji. Obecnie jest w DEA [Agencja - CIA. DEA - Drug Enforcement Agency - sluzba do walki z narkotykami, USA.]
Trent mial nadzieje, ze jego przeniesienie do jednostki WE bedzie koncem bezposredniego powiazania z Amerykanami. Zaczely naplywac do niego wspomnienia zadan, jakie dla nich wykonywal z rozkazu pulkownika. Mokre roboty - tak Amerykanie je nazywali. Mokre od krwi.
Ale gdy raz sie w to wlazlo, nie bylo drogi odwrotu - a przynajmniej takiej drogi nie znalazl. Przyjaciol mialo sie tylko w swiecie podziemnym, poniewaz tylko oni wiedzieli i rozumieli, co robisz. Tylko z nimi mogles podzielic sie swymi odczuciami i doswiadczeniami, a bez nich byles skazany na izolacje.
A ponad wszystko byl dluznikiem pulkownika. Pulkownik ocalil jego ojca od wiezienia, a matke od towarzyskiego piekla, do ktorego wtraciloby ja malzenstwo ze zwyklym kryminalista.
Przed ich spotkaniem pulkownik sporzadzil sobie wykres jego mysli i reakcji tak dokladnie, jak Trent wykreslal na mapie kurs przez rafy koralowe, nim podniosl kotwice.
Trent zdawal sobie z tego sprawe, ale teraz istnial tez glebszy poziom jego myslenia, ukryty przed przelozonym; mysli, ktore musialy pozostawac ukryte. Usmiechnal sie tak leniwie, jak ktorykolwiek z wczasowiczow w Cancun, umawiajacy sie na randke.
-Z Casparem mam sie spotkac tutaj?
-Dalej na poludnie - odparl pulkownik. - W Bacalar. Restauracja zwana Cenote Azul. Zjesz tam jutro lunch, a potem udasz sie do fortu. Zwiedzac. Caspar bedzie tam o trzeciej.
To jest plus, pomyslal Trent. Spotkanie z kimkolwiek w Cancun, w towarzystwie pulkownika i z dwoma blaznami za drzwiami jako ochrona, byloby rownie tajne, jak nadanie o tym wiadomosci w dzienniku Radia Moskwa dla zagranicy.
W przeszlosci pulkownik czesto uzywal Trenta jako przynety. Tej roli Trent nie lubil, bo wydarzenia toczyly sie wowczas poza jego wplywem. Ale w poprzednich wypadkach wiedzial, kogo lub co ma zlapac. Jadac swym BMW z Cancun na poludnie do Bacalar byl nieszczesliwy.
Bacalar polozone jest o trzysta szescdziesiat kilometrow od Cancun, droga prosta jak strzala, z krzakami po obu stronach. Procz odgalezien do Chichen-Itza i Merida, jedyne odchodzace od niej przecznice konczyly sie slepo przy takim czy innym kapielisku morskim, sfinansowanym przez optymistycznych inwestorow - optymistycznych, biorac pod uwage talent Meksykan do wywlaszczania. Sledzenie Trenta przez kogos jadacego z przodu czy z tylu byloby tak latwe, jak podazanie za sloniem, wozacym na grzbiecie dzieci wokol malego, miejskiego zoo.
Jednym z fenomenow pasa nadbrzeznego prowincji Quintana Roo sa jaskinie, wydrazone w miekkim wapieniu saczaca sie przez tysiaclecia woda. Sklepienia niektorych z nich pozapadaly sie, tworzac jeziora i stawy niezwyklej przezroczystosci, ktorych glebiny zabarwialo na zywy blekit siarczanu miedzi odbijajace sie w wapiennej wodzie niebo.
Zgodnie ze swa nazwa restauracja Cenote Azul stala w Bacalar nad brzegiem jednego z takich stawow. Stoly z surowego drewna ocienialo kilka drzew, rosnacych poprzez luzna strzeche. Krzesla byly rownie szorstkie, jak stoly, natomiast menu stanowila mieszanina wszystkiego, co polawia sie w morzu, z roznorodna dziczyzna, ktora wywolalaby ataki nienawisci i zgrozy u kazdego sklonnego do fanatyzmu i braku rozsadku dzialacza ochrony przyrody z Pierwszego Swiata.
Tego rodzaju dzialaczy Trent spotykal w Belpan, gdzie zamieszkiwali na stale. Wielu z nich korzystalo ze stypendiow, pozwalajacych im na prowadzenie zycia na poziomie dostepnym jedynie bardzo nielicznym Belpanczykom. Ich widocznym celem bylo zamkniecie miejscowej ludnosci w zoo, gdzie mezczyzn by wykastrowano, a kobiety