Spadkobiercy Matarese`a - LUDLUM ROBERT
Szczegóły |
Tytuł |
Spadkobiercy Matarese`a - LUDLUM ROBERT |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Spadkobiercy Matarese`a - LUDLUM ROBERT PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Spadkobiercy Matarese`a - LUDLUM ROBERT PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Spadkobiercy Matarese`a - LUDLUM ROBERT - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ROBERT LUDLUM
Spadkobiercy Matarese`a
Dedykuje Karen - "Suzie"Jej smiech odegnal panujacy smutek
i zycie znow zapelnilo sie radoscia
PROLOG
W glebi czelabinskich lasow, tysiac czterysta piecdziesiat kilometrow droga powietrzna od Moskwy, stoi domek mysliwski, niegdys jedno z ulubionych miejsc wypoczynku przedstawicieli najwyzszych wladz Zwiazku Radzieckiego. Z daczy korzystano przez okragly rok, wiosna i latem odwiedzali ja milosnicy lesnej ciszy i dzikich kwiatow bujnie zakwitajacych na brzegach gorskiego jeziora, jesienia i zima goscila amatorow polowan. Po upadku dyktatury Komitetu Centralnego nowe wladze postanowily udzielic w daczy schronienia rodzinie najbardziej szanowanego radzieckiego naukowca, fizyka jadrowego, Dymitra Juriewicza, ktory padl ofiara brutalnego zamachu terrorystycznego. Bandyci dzialali bezwzglednie i wciagneli profesora w zasadzke prawdopodobnie z tego powodu, ze chcial udostepnic swa wiedze calemu swiatu. Nikt jednak nie wiedzial, skad pochodzili, ale mimo oczywistych implikacji smiercionosnej dziedziny, jaka reprezentowal Juriewicz, odrzucano raczej mozliwosc, by zamach zorganizowal jeden z tych krajow, w ktore wycelowane byly rosyjskie rakiety.Na lozku w daczy - ustawionym na wprost wychodzacego na polnoc okna, z widokiem na drzewa przysypane wczesnym sniegiem - lezala siwa zasuszona staruszka. swiat za szyba dziwnie upodobnil sie do niej, byl rownie blady i pomarszczony, chociaz kojarzyl sie z lekkim, odswiezajacym mrozem, a sniegowe poduchy wyginajace galezie drzew ku ziemi niemal oslepialy nieskazitelna biela. Staruszka z wysilkiem uniosla reke, siegnela po mosiezny dzwonek lezacy na nocnym stoliku i potrzasnela nim lekko.
Minute pozniej w drzwiach stanela silnie zbudowana kobieta o ciemnoblond wlosach i blyszczacych, rozbieganych oczach.
-Wzywalas mnie, babciu? - zapytala.
-Wybacz, moje dziecko, ze nie daje ci spokoju...
-Nie jestem juz dzieckiem. Poza tym dobrze wiesz, ze zrobilabym dla ciebie wszystko, babciu. Moze przyniesc ci herbaty?
-Nie. Potrzebuje ksiedza... wszystko jedno, jakiego wyznania. Tak dlugo nie wolno nam bylo z nimi rozmawiac...
-Powinnas sie raczej dobrze najesc, babciu.
-Moj Boze, mowisz jak twoj dziadek. On tez sie wiecznie sprzeciwial, analizowal kazde slowo...
-Ja niczego nie musze analizowac - przerwala jej Anastazja Solatow. - Jadasz jak wrobelek.
-Na pewno? Wroble kazdego dnia zjadaja pewnie tyle, ile same waza... Mniejsza z tym. Gdzie jest twoj maz?
-Wybral sie na polowanie. Uznal, ze latwo bedzie wytropic sarne na swiezym sniegu.
-Boje sie, zeby nie odstrzelil sobie stopy. Zreszta dziczyzna nam niepotrzebna. Dostawy z Moskwy sa wystarczajace - ocenila staruszka.
-Bo i tak powinno byc - oznajmila stanowczo Anastazja.
-Nie sadze, moja droga. Gdyby nie to, ze ci z Moskwy sie przerazili...
-Co mowisz, babciu?
-Przyprowadz mi ksiedza, moje dziecko. Mam juz dziewiecdziesiat siedem lat i komus wreszcie musze wyznac prawde. Tylko sie pospiesz.
Zaledwie odziany na czarno diakon stanal przy lozku, natychmiast rozpoznal objawy. Stykal sie z nimi az za czesto. Staruszka umierala. Oddychala bardzo plytko, z widocznym trudem.
-Moge przyjac twoje wyznanie, corko - zaczal podnioslym tonem.
-Nie chodzi o moje, glupcze - syknela Maria Jurska. - Tamtego dnia... bylo wiecej sniegu, mysliwi poszli w las ze strzelbami przewieszonymi przez ramiona... On zginal takiego samego pieknego dnia jak dzisiaj, rozszarpany na strzepy przez rozwscieczonego rannego niedzwiedzia, ktorego wyprowadzili na sciezke szalency...
-Tak, wiem, Mario. Wszyscy slyszelismy o twojej bolesnej stracie.
-Najpierw mowili, ze to Amerykanie, pozniej ze zamach zorganizowali moskiewscy przeciwnicy Dymitra, ci zalosni karierowicze... Ale to nieprawda.
-Minelo juz wiele lat, Mario. Uspokoj sie. Teraz Pan czeka, zeby cie przyjac do swego stada i zeslac wieczysty pokoj...
-Gowno prawda!... Musze to wyznac. Dowiedzialam sie pozniej... Telefony z calego swiata, nigdy nic na pismie, tylko te zlowieszcze slowa... ze ani ja, ani moje dzieci i wnuki, nigdy nie zobaczymy wiecej slonca, jesli komukolwiek wyjawie, co powiedzial mi maz...
-Co ci powiedzial, Mario?
-Brak mi powietrza, ojcze... Za oknem szybko sie sciemnia...
-Co ci maz powiedzial?
-To potega o wiele grozniejsza od tych, jakie rzadza wszystkimi scierajacymi sie silami na swiecie...
-Coz to za potega?
-Matarezowcy... Wyslancy szatana...
Glowa staruszki opadla bezsilnie na poduszke. Maria Jurska wyzionela ducha.
Olbrzymi, polyskliwie bialy, czterdziestopieciometrowy jacht dryfowal u wejscia do przystani w Estepona, miescie lezacym na polnocnych krancach hiszpanskiego Costa del Sol, istnego raju dla emerytowanych finansistow z calego swiata.
W luksusowej kajucie kapitanskiej na obitym aksamitem fotelu siedzial wychudzony starzec, a sluzacy i przyjaciel zarazem, ktory prawie od dwudziestu lat wiernie mu towarzyszyl, usuwal resztki zarostu z brody wlasciciela jachtu przed czekajaca go najwazniejsza konferencja w zyciu. Starzec przekroczyl juz dziewiecdziesiatke, choc jego dokladnego wieku nie znal nikt, ale wiekszosc tych lat spedzil wsrod usilujacych mu dorownac znacznie mlodszych mezczyzn. Jego przebogatym doswiadczeniem mozna by obdzielic paru biznesmenow, totez za zadna cene nie chcial pokazac po sobie starczej slabosci, ktora postawilaby go w niekorzystnym polozeniu. Trzy operacje plastyczne upodobnily jego twarz do nieprzeniknionej maski, ale on sie tylko cieszyl, ilekroc budzilo to zmieszanie na obliczach konkurentow, gotowych przy pierwszej nadarzajacej sie okazji wyszarpac dla siebie przynajmniej kawalek jego finansowego imperium.
Dla niego to imperium nie mialo juz zadnego znaczenia, bylo papierowym kolosem o wartosci siedmiu miliardow dolarow, powstalym wskutek dzialalnosci dawno zapomnianej organizacji - tajemnego przymierza powolanego wokol szczytnej idei, ale przeksztalconego w niszczycielski satanistyczny zwiazek przez ludzi, ktorzy nie mieli w sercach ani krzty dobroci i ktorym nie przyswiecaly zadne wyzsze cele.
-I jak wygladam, Antoine?
-Wspaniale, monsieur - odparl sluzacy.
Skonczyl delikatnie wklepywac w skore plyn po goleniu i zdjal serwetke zakrywajaca elegancka marynarke, biala koszule oraz prazkowany krawat.
-Chyba jednak nie prezentuje sie najlepiej - mruknal starzec, spogladajac na siebie krytycznym wzrokiem.
-Alez skadze. W koncu to pan wydaje polecenia i wszyscy musza zrozumiec, ze nie zniesie pan zadnej krytyki.
-Masz racje, stary przyjacielu. Nie moze byc zadnego sprzeciwu. Zamierzam polecic wszystkim radom nadzorczym, aby jak najszybciej rozpoczeto przygotowania do calkowitej destrukturyzacji. Pragne odpowiednio wynagrodzic ludzi, ktorzy poswiecili swoj czas i energie w gruncie rzeczy calkiem obcej im dzialalnosci.
-Znajda sie jednak tacy, ktorzy nie zaakceptuja twoich instrukcji, mon ami Rene.
-Oho! Jesli zaczynasz mi mowic po imieniu, to znaczy, ze chcesz udzielic jakichs rad.
Obaj zasmiali sie cicho, po czym starzec dodal:
-Prawde mowiac, Antoine, juz dawno powinienem byl cie umiescic w ktoryms zarzadzie. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek twoje rady nie byly trafne.
-Udzielam ich tylko wtedy, kiedy chce mnie pan wysluchac i gdy dobrze znam okolicznosci. Nigdy sie nie wtracalem do negocjacji handlowych, bo w nich w ogole sie nie orientuje.
-Za to doskonale znasz sie na ludziach, prawda?
-Powiedzmy, ze chce cie oslaniac, Rene... Chodz, pomoge ci sie przesiasc na wozek...
-Nie, Antoine. Zadnego wozka. Wez mnie pod reke i razem wkroczymy na spotkanie... Nawiasem mowiac, co chciales dac do zrozumienia, twierdzac, ze beda tacy, ktorzy nie zaakceptuja moich polecen? Naprawde chce wszystkich wynagrodzic, beda mogli sie wygodnie urzadzic...
-Czuwanie nad bezpieczenstwem to nie to samo, co czynne zaangazowanie, mon ami. Robotnicy beda ci wdzieczni, ale kadra kierownicza poczuje sie oszukana. W koncu chcesz tych ludzi pozbawic wplywow, odsunac od wladzy. Badz ostrozny, Rene. Uczestnicy dzisiejszego spotkania naleza do tej wlasnie grupy.
Duza, choc nisko sklepiona sala jadalna przypominala pomniejszona replike wnetrza znanej paryskiej restauracji. Impresjonistyczne freski na scianach przedstawialy sielankowe sceny znad Sekwany, Luk Triumfalny, wieze Eiffla i inne obiekty francuskiej stolicy. Wokol okraglego mahoniowego stolu stalo piec krzesel, z czego cztery byly zajete. Przed mezczyznami w eleganckich ciemnych garniturach staly butelki z woda Evian, a obok popielniczek lezaly paczki gauloise'ow. Tylko dwie zostaly otwarte, dwaj pozostali uczestnicy spotkania odsuneli je wraz z popielniczkami na srodek stolu.
Starzec wszedl do sali chwiejnym krokiem, podtrzymywany przez mlodego sluzacego, dobrze znanego wszystkim z poprzednich zebran. Wymieniono zdawkowe powitania. Wiekowy przewodniczacy zajal wolne miejsce przy stole, natomiast sluzacy przysunal sobie dodatkowe krzeslo i usiadl pod sciana za plecami swego pana. Nikt sie nie sprzeciwial jego obecnosci, ktora niejako stala sie tradycja tych zebran. Zreszta nikt nawet nie smial czegokolwiek krytykowac.
-Ciesze sie, ze widze znowu wszystkich moich prawnikow. Paryskiego l'avocat, ein Rechtsanwalt z Berlina, mio avvocato z Rzymu i, oczywiscie, radce z Waszyngtonu. - Wokol stolu ponownie rozlegly sie slowa powitania. Starzec kontynuowal: - Widze po waszych minach, ze nie jestescie zachwyceni powodem naszego spotkania. Szkoda. Chce jednak zaznaczyc, ze moje polecenia zostana wykonane, czy sie wam to podoba, czy nie.
-Jesli pan pozwoli, Herr Mouchistine - wtracil Niemiec - otrzymalismy panskie zakodowane instrukcje, ktore spoczywaja teraz w naszych teczkach. Mowiac szczerze, jestesmy poruszeni! Przeciez pan nie tylko chce sprzedac jednoczesnie wszystkie swoje przedsiebiorstwa, spieniezyc caly majatek, ale...
-Pomniejszajac go zarazem o dosc wygorowane oplaty za wasze uslugi - przerwal mu Rene Mouchistine stanowczym, wladczym tonem.
-Doceniamy twoja hojnosc, Rene, ale martwi nas co innego - odparl szybko Amerykanin. - Trzeba wziac pod uwage konsekwencje takiej decyzji, poruszenie na gieldach, spadek cen akcji... Bedziemy musieli odpowiedziec na wiele pytan. Wszczete zostana dochodzenia... Zostaniemy skompromitowani!
-Bzdura. Kazdy z was wypelni jedynie polecenia Renego Pierre'a Mouchistine'a, wylacznego wlasciciela tych przedsiebiorstw. Jesli odmowicie, zostaniecie natychmiast zwolnieni. Najwyzsza pora ujawnic swiatu prawde, panowie. A za wyjawienie prawdy nic wam nie grozi.
-Alez monsignore! - wykrzyknal adwokat z Wloch. - Chce pan sprzedac przedsiebiorstwa ponizej ich wartosci rynkowej! Dlaczego? Rozdaje pan miliony dolarow ponoc na cele charytatywne jakims podejrzanym typkom, ktore nie potrafia odroznic lira od marki! Co sie stalo? Zmienil sie pan w socjaliste pragnacego ulepszac swiat kosztem ufajacych panu tysiecy ludzi?
-W zadnym wypadku. Wszyscy realizujemy jednak cos, co powstalo na dlugo przed panskim narodzeniem, a mianowicie idee wielkiego padrone, barona Matarese'a.
-Kogo? - zdziwil sie Francuz.
-Chyba juz gdzies slyszalem to nazwisko, mein Herr - mruknal Niemiec. - Z niczym mi sie jednak nie kojarzy.
-Wcale mnie to nie dziwi. - Mouchistine zerknal przez ramie na swego sluzacego. - Jestescie tylko punktami zaczepienia wielkiej sieci pajeczej tkanej od srodka ku brzegom. Waszym zadaniem bylo wylacznie nadanie wiarygodnosci poczynaniom organizacji, poniewaz nalezycie do wielkiej prawniczej machiny. Twierdzicie teraz, ze rozdaje miliony roznym nieudacznikom. A skad, waszym zdaniem, wzielo sie to bogactwo? Stalismy sie chciwi ponad wszelka miare.
-Nie masz prawa tego robic, Mouchistine! - wrzasnal Amerykanin, podrywajac sie z krzesla. - Bede musial odpowiadac przed komisja kongresowa!
-Ja takze! Bundestag na pewno podejmie wnikliwe sledztwo! - dodal rozwscieczony Rechtsanwalt.
-Nie zamierzam odpowiadac przed Izba Deputowanych! - zawtorowal im Francuz.
-Przekonam znajomych z Palermo, by odwiedli pana od tego pomyslu - rzekl zlowieszczo adwokat z Rzymu. - Trzeba stanowczo nauczyc pana rozumu!
-Czemu nie sprobujesz tego sam? Boisz sie schorowanego starca?
Wloch z wsciekloscia poderwal sie na nogi i siegnal za pole marynarki, ale nie zdolal niczego wyjac. Rozlegl sie cichy swist. Kula z zaopatrzonego w tlumik pistoletu Antoine'a trafila go w skron i adwokat runal na poklad. Krew pociekla po parkiecie.
-Zwariowales! - wrzasnal Niemiec. - On chcial ci tylko pokazac wycinek z gazety, w ktorym dziennikarze ujawniaja powiazania twoich przedsiebiorstw z mafia. Wiemy, ze to prawda. Jestes potworem!
-Czyzbys zapomnial o Oswiecimiu i Dachau?
-Nie bylo mnie wtedy na swiecie!
-Warto jednak znac historie... Co mowiles, Antoine?
-To byla obrona konieczna, monsieur. Jestem wspolpracownikiem Surete i sporzadze odpowiedni raport. On siegal po bron.
-Jasna cholera! - huknal adwokat z Waszyngtonu. - Chcesz nas wszystkich wykonczyc, sukinsynu!
-Nieprawda. Zorganizowalem to spotkanie, zeby sie upewnic, iz scisle wypelnicie moje polecenia.
-Nie mozemy ich wypelnic! Na milosc boska, czy tego nie rozumiesz? Dla kazdego z nas oznacza to koniec kariery!
-Dla jednego on juz nadszedl, ale z latwoscia pozbedziemy sie ciala. Nakarmimy nim ryby.
-Postradales zmysly!
-Wszyscy powariowalismy. Na poczatku... Nie! Antoine! Bulaje!
Za szybami pojawily sie nagle maski pletwonurkow. Brzeknelo rozbijane szklo. Zaterkotaly automaty. Do srodka posypal sie grad kul. Antoine, choc trafiony w ramie, rzucil sie w strone Mouchistine'a, sciagnal go z krzesla na podloge i zawlokl pod oslone wystepu sciany. Ale bylo za pozno. Jego pan i wieloletni przyjaciel dostal paroma kulami w piers. Nie bylo szans, zeby go uratowac.
-Rene... Rene... - szepnal sluzacy. - Oddychaj gleboko. Oni juz odplyneli. Zabiore cie do szpitala.
-Nie, Antoine. Za pozno... - Mouchistine zakrztusil sie krwia. - Na szczescie te hieny spotkal taki sam koniec, jak mnie. Nie zaluje... Dlugo zylem w grzechu, ale umieram, odegnawszy diabla... Moze gdzies tam bedzie sie to liczylo...
-O czym ty mowisz, mon ami? Najdrozszy przyjacielu...
-Odszukaj Beowulfa Agate'a.
-Kogo?
-Pytaj w Waszyngtonie. Tam musza wiedziec, gdzie on jest... Wasyl Taleniekow zostal zabity, lecz Agate zyje... On zna cala prawde...
-Jaka prawde, przyjacielu?
-O matarezowcach... Oni wrocili. Dowiedzieli sie o naszym spotkaniu, musieli zlamac szyfry... Tylko im moglo zalezec na tym, by mi przeszkodzic... Teraz ty musisz przeszkodzic im...
-Jak?
-Wloz w to cale serce i dusze. Wkrotce zlo rozpanoszy sie wszedzie... To zlo, ktorego nadejscie zapowiedzial arcyksiaze piekiel... Przekupione dobro na uslugach Szatana...
-To jakas bzdura. Nie jestem znawca Biblii...
-Niewazne - z trudem wychrypial konajacy Mouchistine. - Idealy tworza znacznie trwalsze pomniki od kosciolow. W cieniu kamieni trwaja tysiaclecia...
-O czym ty mowisz, do pioruna?!
-Odszukaj Beowulfa Agate'a. On jest kluczem...
Rene Mouchistine szarpnal sie spazmatycznie, lecz zaraz zwiotczal. Tyl jego glowy stuknal o deski pokladu. Antoine odnosil jednak wrazenie, ze ostatnie slowa starca, ktorego zycie wypelnialy tajemnice, odbijaja sie jeszcze echem od scian sali: - Matarezowcy... Wcielenie diabla...
I
Pol roku pozniej
Posrod skalistych korsykanskich wzgorz otaczajacych Porto Vecchio nad Morzem Tyrrenskim staly ruiny niegdys imponujacej, magnackiej posiadlosci. Zewnetrzne mury z kamienia, nadzwyczaj solidne, byly prawie nietkniete, ale cala wewnetrzna struktura zniknela, przed dziesiatkami lat strawiona pozarem. Tego popoludnia na niebie klebily sie burzowe chmury, wzdluz wybrzeza od strony Bonifaccio nadciagal dokuczliwy, poznojesienny sztorm. Ulewa byla nieunikniona, juz wkrotce ledwie widoczne, zarosniete chwastami sciezki wokol ruin mialy sie zamienic w trudne do pokonania, blotniste strumyki.
-Proponuje, zebysmy sie pospieszyli, padrone - rzekl silnie zbudowany Korsykanin w grubej kurtce z kapturem. - Droga na lotnisko Senetosa jest bardzo zla, trudno ja pokonac w czasie burzy.
Poslugiwal sie angielskim z bardzo wyraznym francuskim akcentem.
-Senetosa moze poczekac - odparl szczuplejszy mezczyzna w plaszczu przeciwdeszczowym, ktorego akcent zdradzal holenderskie pochodzenie. - Wszystko musi zaczekac, az zalatwie tu swoje sprawy... Jesli mozesz, pokaz mi plan polnocnej czesci majatku.
Korsykanin siegnal za pazuche i wyciagnal zlozony arkusz grubego papieru. Podal go przybyszowi z Amsterdamu, a ten szybko rozlozyl plan, rozpostarl go na murze z polnych kamieni i zaczal uwaznie ogladac. Kilkakrotnie podnosil glowe i szacowal wzrokiem obszar budzacy jego zainteresowanie. Zaczelo padac, poczatkowa mzawka szybko przybierala na sile.
-Tedy, padrone! - zawolal przewodnik z Bonifaccio, wskazujac lukowato sklepiony otwor w murze.
Bylo to prawdopodobnie wejscie do nie istniejacego od dawna ogrodu. Brama miala niewiele ponad metr szerokosci, za to co najmniej dwa metry dlugosci, totez bardziej przypominala tunel. Ze wszystkich stron kamienny mur porastala dzika winorosl, dodatkowo nasilajac niesamowite wrazenie. W kazdym razie pod sklepieniem mozna sie bylo schronic przed deszczem.
Czterdziestokilkuletni "padrone" zanurkowal w polmrok i pospiesznie rozpostarl plan na gestwinie suchych pedow dzikiego wina. Po chwili wyjal z kieszeni plaszcza czerwony marker i duzym kolkiem zaznaczyl fragment majatku.
-Ten teren - rzekl donosnie, zeby przekrzyczec coraz glosniejszy szum ulewy - trzeba odgrodzic sznurami, zabezpieczyc, aby nikt tam nie wszedl i niczego nie ruszal. Jasne?
-Tak zrobimy, jesli pan sobie tego zyczy. Prosze tylko zwrocic uwage, padrone, ze to dosc duzy obszar, co najmniej czterdziesci hektarow.
-Zrobisz tak, jak powiedzialem. Moj wyslannik bedzie regularnie kontrolowal stan robot, kaze mu sprawdzac zabezpieczenia.
-To nie bedzie potrzebne, prosze pana. Wykonam wszystkie polecenia.
-Doskonale.
-A reszta terenu, grande signore?
-Mowilismy juz o tym w Senetosa. Wszystko musi sie precyzyjnie zgadzac z oryginalnymi planami zarejestrowanymi w Bastii dwiescie lat temu, a raczej z ta nowsza wersja, uaktualniona w latach trzydziestych. Wszelkie materialy beda wam dowozic moje statki i samoloty z Marsylii. Dostales zastrzezone numery prywatnego telefonu i telefaksu. Zrob dokladnie to, o co cie prosze... czego zadam, a bedziesz bogatym czlowiekiem i zapewnisz sobie spokojna starosc.
-Jestem zaszczycony, ze wybral pan wlasnie mnie, padrone.
-I rozumiesz, ze trzeba zachowac scisla tajemnice?
-Naturalmente, padrone! Jest pan ekscentrycznym i niezwykle bogatym Bawarczykiem, ktory postanowil spedzic reszte zycia wsrod przepieknych wzgorz Porto Vecchio. Wszyscy juz o tym gadaja.
-swietnie.
-Niepokoi mnie jednak, grande signore, ze gdy zatrzymalismy sie w wiosce, przyciagnal pan uwage tej staruszki prowadzacej gospode. Prawde powiedziawszy, w kuchni padla na kolana i glosno dziekowala opatrznosci za panski powrot.
-Co takiego?
-Jak pan zapewne pamieta, dlugo nie przynoszono nam zamowionych dan, poszedlem wiec do cucina. Zastalem kobiete na kleczkach, zalana lzami i modlaca sie na glos. Oznajmila, ze poznala pana po rysach twarzy, po wyrazie oczu. Kilka razy powtorzyla: "wrocil Barone di Matarese". - W ustach Korsykanina, zgodnie z tutejsza wymowa, nazwisko zabrzmialo bardziej jak Mataresa. - Dziekowala za to Bogu, bo panski powrot ma oznaczac, ze okoliczne wioski znowu zaznaja szczescia i dostatku.
-Musisz o tym zdarzeniu jak najszybciej zapomniec. Zrozumiales?
-Oczywiscie, prosze pana. Niczego nie slyszalem.
-A co sie tyczy rekonstrukcji, trzeba zakonczyc prace w ciagu pol roku. Na niczym nie oszczedzac.
-Zrobie wszystko, co w mojej mocy.
-Jesli ta moc okaze sie niewystarczajaca, w ogole nie bedziesz mial starosci, ani biednej, ani bogatej. Capisce?
-Ma sie rozumiec, padrone - mruknal Korsykanin, przelykajac sline.
-Wracajac do tej kobiety z gospody...
-Tak?
-Zabij ja.
Po szesciu miesiacach i dwoch tygodniach niecierpliwych oczekiwan mozna bylo wreszcie obejrzec odrestaurowany dwor rodziny Matarese. Sprawial imponujace wrazenie, gdyz zapewnily to miliony dolarow wlozone w budowe. Wielki dom wraz z olbrzymia sala balowa zostal z pietyzmem odtworzony na podstawie pierwotnych planow, pochodzacych jeszcze z osiemnastego wieku. Jedynie zamiast ciezkich kandelabrow powieszono zyrandole, pojawily sie tez elementy wspolczesne: krany z biezaca woda, toalety, klimatyzatory i gniazdka sieci elektrycznej.
Teren zostal oczyszczony z chwastow, wokol budynku rozciagaly sie teraz wypielegnowane trawniki, zapewniajace mnostwo miejsca do spacerow oraz gry w krokieta. Alejke dojazdowa prowadzaca od drogi do Senetosa wybrukowano, po zmroku oswietlaly ja niskie latarnie, a gosci wysiadajacych z samochodow na marmurowych stopniach przed glownym wejsciem witali nienagannie ubrani lokaje. Nikt jednak nie wiedzial, ze rekrutowali sie oni sposrod najlepszych ochroniarzy, z ktorych kazdy mial za soba sluzbe w oddzialach komandosow z roznych krajow. Kazdy byl tez wyposazony w miniaturowy elektroniczny skaner, potrafiacy wykryc w promieniu trzech metrow nie tylko bron, ale rowniez aparat fotograficzny czy dyktafon. Straznicy mogli wiec bez trudu ujawnic tego typu przedmioty, nie zblizajac sie zanadto do kontrolowanej osoby.
Otrzymali scisle rozkazy. Gdyby ktokolwiek przywiozl ze soba jedna z tych rzeczy, mial zostac obezwladniony i sila zaciagniety do wydzielonego pokoju przesluchan, gdzie musialby odpowiedziec na szereg pytan. Gdyby zas jego odpowiedzi nie byly zadowalajace, nalezalo wykorzystac zgromadzone tam urzadzenia, glownie elektryczne, w celu uzyskania bardziej satysfakcjonujacych zeznan. Odzywajaca idea Matarese'a powracala wraz z cala swa watpliwa chwala i moca.
O zmierzchu, kiedy szczyty wzgorz nad Porto Vecchio rozpalil blask zachodzacego slonca, przed dom zajechaly pierwsze limuzyny. Lokaje we frakach z salonu Armaniego usluznie pomagali gosciom wysiasc, dyskretnie obmacujac przy tym ich wierzchnie okrycia. W sumie zjawilo sie siedem osob, a kazda z nich przyjechala nieproporcjonalnie wielka limuzyna. Szesciu mezczyzn i jedna kobieta pochodzilo z bardzo roznych krajow, przedzial wieku siegal od trzydziestu prawie do szescdziesieciu lat, a jedyna wspolna cecha bylo niezmierzone wrecz bogactwo. Wprowadzano ich kolejno do glownego holu, skad indywidualni straznicy zabierali gosci do sali balowej. Posrodku stal tu dlugi stol z miejscami przygotowanymi dla siedmiu osob i oznaczonymi kartkami z nazwiskami. Cztery krzesla po prawej stronie i trzy po lewej staly od siebie w odleglosci co najmniej poltora metra. Osme krzeslo znajdowalo sie u szczytu stolu, obok niewielkiej mownicy. Dwaj kelnerzy w liberiach pospiesznie zebrali zamowienia na koktajle. W delikatnych krysztalowych miseczkach posrodku stolu czekaly porcje najlepszego rosyjskiego kawioru. Sale wypelnialy sciszone dzwieki fugi Bacha.
Z wyraznym ociaganiem podjeto luzne rozmowy, nikt bowiem nie znal powodu, dla ktorego zorganizowano to dziwne przyjecie. Szybko sie jednak okazalo, ze jest jeszcze jeden element wspolny: wszyscy goscie znali zarowno angielski, jak i francuski, choc po paru minutach rozmawiano juz wylacznie po angielsku, jako ze dwaj przybysze z Ameryki dosc niechetnie poslugiwali sie francuskim. Niemniej ograniczono sie do wymiany zdawkowych uprzejmosci, najswiezszych informacji o wspolnych znajomych czy komentarzy dotyczacych pogody w Saint Tropez, Hongkongu, na Bahamach badz Hawajach. Nikt nie mial odwagi wypowiedziec na glos dreczacego wszystkich pytania: Po co nas tu sciagnieto? Cala siodemka sprawiala wrazenie lekko przestraszonej. Kazdy mial zreszta ku temu swoje powody, poniewaz przeszlosc szesciu mezczyzn i jednej kobiety byla o wiele bogatsza, niz mozna by sadzic na podstawie ich obecnego statusu.
Niespodziewanie muzyka umilkla. Blask zyrandoli przygasl, a snop swiatla z malego punktowego reflektora umieszczonego na galerii padl na mownice u szczytu stolu. Z bocznego przejscia w alkowie wylonil sie szczuply mezczyzna z Amsterdamu, bez pospiechu wszedl w krag swiatla i stanal na mownicy. Mial dosyc pospolite rysy i blada cere, ale jego oczy natychmiast przykuwaly uwage. Plonely zywym blaskiem i wielka pewnoscia siebie, kiedy gospodarz z pietyzmem kierowal spojrzenie na kolejnego goscia i wital go uprzejmym skinieniem glowy.
-Bardzo dziekuje, ze wszyscy panstwo przyjeli moje zaproszenie - zaczal tonem, przypominajacym dziwna mieszanine lodu i zaru. - Mam nadzieje, iz warunki podrozy nie odbiegaly zanadto od tych, do jakich panstwo przywykli.
Odpowiedzialy mu pomruki pelne aprobaty, choc nie bylo w nich ani cienia entuzjazmu.
-Zdaje sobie sprawe - ciagnal Holender - ze wprowadzilem zamieszanie w panstwa zycie, zarowno prywatne, jak i zawodowe, ale nie mialem innego wyjscia.
-Ma je pan teraz - przerwala mu stanowczo jedyna kobieta na sali. Nalezala do najmlodszych, gdyz ledwie przekroczyla trzydziestke. Byla ubrana w droga, elegancka czarna garsonke, a na szyi nosila sznur perel wart co najmniej piecdziesiat tysiecy dolarow. - Skoro juz tu jestesmy, to moze pan wreszcie zdradzi, o co chodzi.
-Prosze wybaczyc, madam. Wiem, ze wybierala sie pani wlasnie na Rancho Mirage w Palm Springs, na potajemna randke z obecnym wspolnikiem pani meza w zdzierczej firmie brokerskiej. Jestem jednak pewien, ze pani nieobecnosc nie wywola wiekszego zamieszania, gdyz w ogole nie byloby tej spolki, gdyby jej pani w calosci nie sfinansowala.
-Wypraszam sobie!
-Bede wdzieczny, jesli odlozy pani to wypraszanie na pozniej.
-Co do mnie - odezwal sie lysiejacy Portugalczyk w srednim wieku - przyjechalem tylko dlatego, ze panskie zaproszenie sugerowalo wyraznie, iz znajde sie w powaznych klopotach, jesli go nie przyjme. Panska ukryta aluzja nie uszla mojej uwagi.
-Oczywiscie, w depeszy celowo wymienilem nazwe Azorow. Skoro to nie wystarczy, dodam teraz, ze panskie konsorcjum jest do glebi skorumpowane, a ujawnienie finansowych powiazan z wladzami lizbonskimi skonczyloby sie afera kryminalna. Bo ten, kto kontroluje Azory, nie tylko moze dyktowac i tak wygorowane ceny polaczen lotniczych, lecz takze narzucac wysokosc oplat dla milionow turystow kazdego roku odwiedzajacych wyspy. Rzeklbym, ze to prawdziwie mistrzowska intryga.
Wokol stolu rozlegly sie pelne oburzenia glosy. Juz te dwa przyklady wystarczyly, aby kazdy z siedmiu gosci nabral uzasadnionych podejrzen co do realnosci grozby ujawnienia niezgodnej z prawem dzialalnosci, ktora wszyscy zebrani w majatku nie opodal Porto Vecchio mieli na sumieniu.
-Dosc! - ucial stanowczo gospodarz. - Mylicie sie co do celu tego spotkania. To prawda, ze wiem o was znacznie wiecej, niz wy sami chcielibyscie sie do tego przyznac. Ale wynika to ze spuscizny, dziedzictwa... ktore jest takze udzialem kazdego z was. Wszyscy jestesmy potomkami Matarese'a, dzieki jego organizacji mozecie sie teraz cieszyc swoim bogactwem.
Siedmioro gosci przez chwile spogladalo na siebie w oslupieniu, jakby sparalizowanych mysla o istnieniu nie znanych dotad, laczacych ich wiezow.
-To nazwisko nic mi nie mowi, nigdy sie z nim nie zetknalem - rzekl Anglik z nienagannym akcentem londynskich rzemieslnikow z Savile Row, a po namysle dodal: - Nie przypominam sobie tez, abym je slyszal od mojej zony lub dzieci.
-Po co do tego wracac? - spytal Francuz. - Matarese od dawna nie zyje, ludzie o nim zapomnieli. Zreszta takich wspomnien nie nalezy wyciagac zza grobu.
-Ale wy zyjecie, prawda? - odparl pytaniem Holender. - I raczej nie wyciagnalem was zza grobu. Bogactwo kazdego z was osiagnelo taki poziom, iz moze byc podstawa wyrabiania finansowych wplywow w polityce. A wszelkie korporacje i spolki, ktorymi kierujecie, czy to jawnie, czy potajemnie, stanowia sedno filozofii Matarese'a. Dlatego wlasnie wybralem was siedmioro do wykonania testamentu barona.
-Jakiego znow testamentu, do diabla? - zdziwil sie jeden z Amerykanow, mowiacy z wyraznym akcentem poludniowca. - Czyzby byl pan adwokatem, wykonawca ostatniej woli?
-Niestety, nie. Ale rozkwit panskiej sieci domow gry nad Missisipi kaze mi sadzic, ze to pan jest wytrawnym znawca prawa.
-Jesli mamy sie poslugiwac niedomowieniami...
-Jakiego testamentu?! - przerwal mu drugi Amerykanin. - Nazwisko Matarese'a ani razu sie nie pojawia w oficjalnych dokumentach zwiazanych z majatkami ziemskimi mojej rodziny.
-Bylbym zdumiony, gdyby tak bylo. W koncu pan takze jest prawnikiem, jednym z najslynniejszych bostonskich adwokatow. Na wydziale prawa Harvardu uzyskal pan dyplom z wyroznieniem. Jednoczesnie jest pan starszym wspolnikiem lapowkarskiej firmy, zerujacej na koniecznosci ciaglego lagodzenia sporow miedzy wladzami federalnymi i stanowymi, ktore przeciez sa wybierane w wyborach powszechnych. Jestem pelen podziwu dla panskich umiejetnosci.
-Nie zdola pan dowiesc ani jednego z tych oskarzen.
-Niech pan nie kusi losu, mecenasie, bo jeszcze by pan przegral. Powtarzam, ze nie zaprosilem was wszystkich do Porto Vecchio tylko po to, by sie teraz chwalic wynikami moich skromnych dochodzen, choc przyznaje, ze nie sa one bez znaczenia. Kiedys nazywano to metoda kija i marchewki... Pozwolcie, ze najpierw sie przedstawie. Nazywam sie Jan van der Meer Matareisen, co, jak sadze, powinno wam sporo wyjasnic. Jestem w prostej linii potomkiem barona Matarese'a, a scislej mowiac, jego wnukiem. Byc moze wiecie o tym, ze wszelkie zwiazki milosne barona trzymane byly w scislej tajemnicy, obejmujacej takze ewentualne potomstwo, ktore przychodzilo z nich na swiat. Nie znaczy to jednak, ze ten wielki czlowiek w ogole sie nie troszczyl o swoje dzieci. Wrecz przeciwnie. Oddawal je na wychowanie najlepszym szlacheckim rodom we Wloszech, Francji, Anglii, Portugalii, Ameryce, a takze, czego jestem dowodem, w Holandii.
Goscie sluchali w oslupieniu. Ukradkiem tylko zerkali na siebie, a w ich spojrzeniach pojawialy sie blyski zaciekawienia. Chyba przeczuwali, ze oto za chwile ujawniona zostanie przed nimi wielka tajemnica.
-Jak mamy to rozumiec, do cholery?! - wychrypial poteznie zbudowany Amerykanin z Luizjany. - Wykrztus to wreszcie, chlopcze!
-Popieram - wtracil londynczyk. - Wykladaj kawe na lawe, stary.
-Sadze, ze czesc z was juz sie domysla prawdy - odparl Matareisen, usmiechajac sie ironicznie.
-Wiec prosze potwierdzic te podejrzenia - rzekl przedsiebiorca z Lizbony.
-Juz to czynie. Podobnie jak ja, jestescie wszyscy potomkami jego dzieci. Stanowimy produkt tych samych ledzwi, jak ujalby to dawny angielski bard. W zylach kazdego z was, bez wyjatku, plynie krew barona Matarese'a.
Zrobil sie zgielk. Wokol stolu padaly zdania w rodzaju: "Slyszelismy o baronie, ale nigdy o czyms podobnym!" albo "To niedorzecznosc! Moja rodzina wlasnymi silami dorobila sie majatku!" czy tez "Spojrzcie na mnie! Jestem naturalna blondynka, trudno sie doszukac chocby sladu urody srodziemnomorskiej!"
Protesty przybieraly na sile, gosciom niemal brakowalo juz tchu. Wreszcie stojacy w kregu swiatla Matareisen podniosl reke i powoli zapadla cisza.
-Moge kolejno odpowiedziec na wasze zarzuty, jesli tylko zechcecie mnie wysluchac - powiedzial spokojnie. - Baron lubil zaspokajac swe zadze, ktorych zreszta mial wiele. Wasze babki sprowadzano do tutejszego dworu niczym naloznice z haremu arabskiego szejka. Niemniej zadna kobieta nie przybyla tu wbrew swej woli, poniewaz Matarese cieszyl sie opinia hojnego i opiekunczego pana. Ale w swietle prawa koscielnego tylko ja jestem jego prawowitym potomkiem, gdyz baron poslubil moja babke.
-Kim wiec my jestesmy, do cholery?! - huknal Amerykanin z Nowego Orleanu. - Bekartami? Wnukami podrzutkow?
-Czy kiedykolwiek doskwierala panu bieda? Czy brakowalo panu pieniedzy na nauke badz pozniejsze inwestycje?
-No, nie... Tego nie moge powiedziec.
-A panska babka byla, i nadal jest, kobieta niezwyklej urody, modelka, ktorej zdjecia zdobily okladki takich czasopism jak "Vogue" czy "Vanity Fair". Zgadza sie?
-Owszem, chociaz ona bardzo nie lubi rozmawiac o swojej karierze.
-Nie musiala jej robic. Szybko wyszla za urzednika z firmy ubezpieczeniowej, a ta w krotkim czasie rozwinela sie tak, ze jej maz zostal wybrany prezesem zarzadu.
-Zatem nie chodzi juz o nasze podejrzenia - wtracil grzmiacym glosem adwokat z Bostonu. - Utrzymuje pan wprost, ze wszyscy jestesmy ze soba spokrewnieni! Ma pan na to jakies dowody?!
-W polnocno-wschodnim krancu tutejszego majatku, dwa metry pod ziemia, znajduje sie malenka piwniczka, gdzie przechowywane byly zawiniete w pergamin dokumenty. Az piec miesiecy zajelo mi ich odnalezienie. W tychze dokumentach zostaly spisane kraje oraz nazwiska rodzin opiekujacych sie dziecmi barona. Jak w wielu innych sprawach, Matarese dbal o najdrobniejsze szczegoly... Ma pan racje, przyjacielu z Bostonu. Wszyscy jestesmy ze soba spokrewnieni. Jestesmy kuzynami, czy nam sie to podoba, czy nie. Razem tworzymy grono spadkobiercow Matarese'a.
-Nieslychane - syknal Anglik, jakby nie mogl zlapac tchu.
-Moj Boze - szepnal Amerykanin z Poludnia.
-To po prostu smieszne! - krzyknela blondynka z Los Angeles.
-Powiem wiecej, to wprost komiczne - odezwal sie rzymianin, kardynal w stroju sluzby watykanskiej.
-Zgadzam sie - przytaknal Matareisen. - I cieszy mnie, ze dostrzega ojciec ukryta ironie tej sytuacji. To przeciez pan, kardynale, jeden z ulubiencow Jego swiatobliwosci, za swoje grzeszki znalazl sie ostatnio w nielaskach calego Kolegium.
-Naszym glownym celem jest wprowadzenie Kosciola w dwudziesty pierwszy wiek. Nie zamierzam sie przed nikim usprawiedliwiac.
-Czyz jednak nie jest prawda, ze pozyczal pan sobie spore sumy z roznych kont bankowych Watykanu?
-Kierowalem tylko przeplywem pieniedzy. Nie czerpalem z tego zadnych osobistych korzysci.
-Jesli moge wierzyc moim informatorom, to wcale nie jest takie oczywiste. Wezmy chocby ten dworek nad jeziorem Como...
-Nalezy do mojego bratanka.
-Czyli syna z drugiego malzenstwa brata, bo pierwsze zostalo przez pana w tajemnicy bezprawnie anulowane. Zostawmy to jednak. Naprawde nie chcialbym nikogo z was stawiac w klopotliwej sytuacji. W koncu jestesmy jedna rodzina... Zaprosilem was tu, poniewaz wszyscy macie sporo na sumieniu, co zreszta mozna rowniez powiedziec o mnie. I skoro ja jestem w stanie udowodnic wam winy, tak samo moze to zrobic ktos inny. To tylko kwestia czasu i czyjegos zainteresowania. Mam racje?
-Mowisz strasznie duzo, w gruncie rzeczy nie siegajac do konkretow - odezwal sie wyraznie zaciekawiony Amerykanin z Poludnia. - Dalej, chlopcze. Zdradz, co masz w kalendarzu.
-W kalendarzu... To mi sie podoba. Ten zwrot, jesli sie nie myle, pochodzi z zargonu handlowego. Wszak ma pan tytul doktora w dziedzinie zarzadzania i administracji.
-Nie mylisz sie. Moglbys mnie zaliczyc do przemyslowcow i bylbys bliski prawdy, ale to nie oznacza, ze jestem glupcem. Do czego wiec zmierzasz?
-Juz mowie. Otoz w moim kalendarzu... w naszym kalendarzu jest wpis, ze nadeszla pora zebrac owoce wizjonerskiego przedsiewziecia naszego wspolnego dziada, Guillame'a de Matarese'a.
Wszyscy wpatrywali sie uwaznie w Holendra. Nie ulegalo watpliwosci, ze mimo pewnej rezerwy goscie sa zaciekawieni, jesli nawet nie zaintrygowani przebiegiem tego spotkania.
-Wyglada na to, ze jest pan znacznie lepiej od nas zaznajomiony z owym wizjonerskim przedsiewzieciem. Prosimy o wyjasnienia - powiedziala wytworna blondynka juz o wiele lagodniejszym tonem.
-Jak wam doskonale wiadomo, miedzynarodowe finanse sa obecnie zintegrowane w skali globalnej. Kazda zmiana kursu dolara amerykanskiego natychmiast rzutuje na kursy niemieckiej marki, funta brytyjskiego, japonskiego jena i wszelkich innych walut, co z kolei odbija sie na cenach roznorodnych papierow wartosciowych.
-To oczywiste, Herr Matareisen - odezwal sie po raz pierwszy ostatni mezczyzna po prawej stronie stolu, Niemiec. - Domyslam sie, ze wiekszosc z nas czerpie wymierne korzysci z tych ciaglych fluktuacji kursow.
-Ale czasem z tej samej przyczyny ponosi rowniez straty, prawda?
-Nieznaczne w porownaniu z zyskami. To samo moj... kuzyn z Ameryki moglby powiedziec o dochodach z prowadzenia kasyna w porownaniu ze stratami poszczegolnych graczy.
-Doskonale to ujales, kuzynie.
-Zdaje sie, ze odbiegamy od tematu - zauwazyl kwasno Anglik. - Do rzeczy. Co zatem ma pan w kalendarzu?
-Kontrola swiatowych rynkow, narzucenie dyscypliny miedzynarodowej finansjerze... Taki byl glowny cel wizjonera znanego wam jako baron Matarese. Chcial skupic pieniadze w rekach ludzi, ktorzy beda umieli je odpowiednio wykorzystac, a nie rzadow potrafiacych jedynie trwonic fundusze i nawzajem napuszczac na siebie ludzi. swiat jest w stanie ciaglej wojny, bezustannych zmagan ekonomicznych, w ktorych nie ma dotad zwyciezcow. Nie zapominajcie, ze kto kontroluje gospodarke danego kraju, ten jednoczesnie sprawuje wladze.
-I chce pan powiedziec... - zaczal Portugalczyk, pochylajac sie nizej nad stolem.
-Tak - odparl szybko Holender. - My mozemy tego dokonac. Laczna wartosc naszych majatkow przekracza bilion dolarow, a te gigantyczne fundusze sa wystarczajaco rozlokowane geograficznie, bysmy mogli wplywac na wladze w poszczegolnych krajach. Co wiecej, owe wplywy moga sie rozprzestrzeniac rownie blyskawicznie, jak milionowe fundusze przelewane droga telegraficzna z jednego lokalnego rynku na drugi. Gdybysmy skoordynowali nasze poczynania, bylibysmy w stanie doprowadzic do ekonomicznego chaosu, pomnazajac zarazem tak indywidualne, jak i wspolne zyski.
-Bomba! - wykrzyknal przedsiebiorca z Nowego Orleanu. - Nigdy nie przegrywa ten, kto rozdaje karty!
-Zdarzaja sie jednak wyjatki - odparl wnuk barona Matarese'a. - Jak juz powiedzialem na poczatku, wybralem wlasnie was, poniewaz uznalem, ze macie wystarczajaco wiele do ukrycia, byscie stali sie podatni na tak zwana metode kija i marchewki. Musicie jednak wiedziec, ze nie jestesmy w komplecie. Trzy osoby, dwoch mezczyzn i jedna kobieta, jako ze odnalazlem dziesiecioro nieslubnych wnuczat barona, rozdajace zapewne znacznie wieksze sumy, niz mnie kiedykolwiek udaloby sie zgromadzic, stanowczo odmowily udzialu w rozmowach, grozac zarazem, ze ujawnia calemu swiatu istnienie spisku, jesli potomkowie Matarese'a zdecyduja sie podjac wspolne dzialania. I tak oto przeszlismy od spraw zasadniczych, ogolnych, do personalnych, czyli owych trzech nadzwyczaj wplywowych osob, ktore sa w stanie nas zniszczyc. Zatem to my pierwsi powinnismy je unieszkodliwic. I musicie sie do tego wszyscy przylozyc... Podsumowujac, panie i panowie, nalezy wpierw usunac z drogi zacieklych wrogow, zanim poczynimy pierwsze kroki do naszego wspolnego celu. Trzeba ich jednak zlikwidowac tak, aby na zadne z nas nie padl nawet cien podejrzenia. Mielismy jeszcze jednego przeciwnika, nie polaczonego z nami wiezami krwi, lecz na tyle poteznego, ze mogl nam zaszkodzic juz przy pierwszych probach koordynowania poczynan. Zostal wyeliminowany, ale jest jeszcze wspomnianych wczesniej troje. Tylko oni moga nam stanac na drodze. Czy mam teraz przejsc do konkretow? A moze jest wsrod was ktos, kto chcialby natychmiast wyjsc z tej sali?
-Nie wiem, skad sie bierze u mnie przeczucie, ze gdybym w tej chwili wyszla, nawet nie dotarlabym do drogi prowadzacej do Senetosa - mruknela kobieta.
-Oddala to pani znacznie lepiej, madam, niz gdybym ja musial szukac odpowiednich slow.
-Sluchamy dalej, Matareisen. Wizjonerstwo to moja specjalnosc - rzekl smialo kardynal.
-Sluze uprzejmie, ojcze - odparl z usmiechem Holender. - Otoz mamy juz harmonogram dzialan, inaczej mowiac, grafik. Za kilka miesiecy poczatek nowego roku. To nasz ostateczny termin przejecia globalnej kontroli i realizacji testamentu Matarese'a.
II
The Hamptons, Nowy Jork, 28 sierpnia
Polnocne wybrzeze Long Island jest oddalone tylko o jakas godzine lotu od Manhattanu, choc zalezy to jeszcze od typu maszyny latajacej. Slynne "Hamps" na zawsze bedzie sie kojarzylo jako miejsce akcji powiesci Francisa Scotta Fitzgeralda, a juz z pewnoscia ta jego czesc, ktorej mieszkancy podrozuja wylacznie droga powietrzna. Owa dzielnice rozpieszczonych bogaczy tworza obszerne dwory, starannie wypielegnowane trawniki, polyskujace lazurowo baseny kapielowe, korty tenisowe oraz dlugie szeregi angielskich ogrodow o charakterystycznie przycinanych zywoplotach, oszalamiajace bogactwem kwiecia w blasku letniego slonca. Ale jej ekskluzywny charakter, tak znamienny dla minionych dziesiecioleci, zaniknal z powodu szybko rosnacych dochodow przedstawicieli wspolczesnej biurokracji. Zydzi, Wlosi czy wyniesieni do rangi idoli czarnoskorzy oraz Latynosi, ktorym dawniej zabraniano tutaj wstepu, dzis wladaja polnocna czescia wyspy, zyjac w zgodzie i harmonii z ciagle zaszokowanymi potomkami starych, anglosaskich, protestanckich rodow.
Nic tak jak pieniadze nie zrownuje ludzi. Nawet najtwardsze zasady czlonkostwa rozmaitych klubow musza ustapic pod naporem nowych kandydatow, skoro ich hojne dary - przyjmowane nie tylko z wdziecznoscia, lecz i entuzjazmem - moga posluzyc dla wspolnego dobra calego klanu.
Jay Gatsby bedzie zyl wiecznie, czy to z Daisy, czy bez niej - jak i bez Nicka, sumienia naszych czasow.
Mecz polo na terenie Klubu Mysliwskiego Green Meadow nabieral rumiencow. Gracze i kuce ociekali juz potem, kopyta zapamietale ryly ziemie, malety ze swistem rozcinaly powietrze, lecz zdumiewajaco biala pileczka z niezwyklym uporem podskakiwala po trawie, to przemykajac miedzy nogami koni, to znow wirujac jak oszalala po chybionym uderzeniu. Nagle ktorys z jezdzcow wrzasnal przerazliwie. Juz wczesniej w ferworze walki zgubil kask, a teraz z twarza zalana krwia i rozplatana czaszka zwalil sie na ziemie.
Ustala pogon za pilka. Gracze zeskakiwali z siodel i biegli w strone lezacego bez ruchu mezczyzny. Byl wsrod nich lekarz, argentynski chirurg, ktory bezpardonowo rozepchnal tloczacych sie kolegow i przykleknal obok zakrwawionego nieszczesnika. Po chwili uniosl glowe, potoczyl spojrzeniem dookola i rzekl cicho:
-On nie zyje.
-Jak to sie moglo stac? - zapytal zdumiony kapitan druzyny czerwonych, w ktorej gral takze zabity. - Uderzenie drewniana maleta mogloby go najwyzej ogluszyc... kazdy z nas tego kiedys doswiadczyl... ale zeby rozplatalo mu czaszke?! Na milosc boska...
-To nie bylo uderzenie maleta - oznajmil lekarz. - Czaszke zgruchotalo mu cos twardszego, zelaznego badz olowianego.
Rozmawiali w przejsciu olbrzymiej stajni z dwoma policjantami patrolu, czekajac na przyjazd ambulansu ze szpitala Oyster Harbor.
-Konieczna jest sekcja zwlok, a szczegolnie dokladne ogledziny miejsca pekniecia czaszki - dodal Argentynczyk, zwracajac sie do policjanta. - Prosze to zaznaczyc w swoim raporcie.
-Tak, rozumiem.
-Co chcesz przez to powiedziec, Luis? - zapytal ktorys z graczy.
-To chyba oczywiste - odparl dowodca patrolu, zapisujac cos w notesie. - Doktor sugeruje, ze to wcale nie byl wypadek. Zgadza sie?
-Wolalbym sie nie wypowiadac na ten temat. Jestem tylko internista, a nie kryminologiem. Przedstawiam swoje wnioski z pobieznych ogledzin.
-Jak sie nazywal denat? Czy mieszkal w tej okolicy badz mial tu jakichs krewnych? - zapytal policjant, zerkajac na kolege i ruchem glowy wskazujac mu notes.
-Giancarlo Tremonte - odparl mlody blondyn z arystokratycznym zaspiewem.
-Slyszalem juz gdzies to nazwisko - mruknal dowodca patrolu.
-To bardzo prawdopodobne. Rodzina Tremonte z Mediolanu i okolic jeziora Como jest szeroko znana. Prowadza rozlegle interesy we Wloszech i Francji, podobnie jak i tu, w naszym kraju.
-Chodzilo mi konkretnie o tego Giancarla - rzekl policjant, nie podnoszac glowy znad notesu.
-Ostatnio sporo pisali o nim w gazetach - odparl kapitan druzyny czerwonych. - Nie zawsze przedstawiano go w najlepszym swietle, ale moze mi pan wierzyc, ze cieszyl sie doskonala reputacja.
-Wiec dlaczego tak czesto o nim pisali? - zdziwil sie drugi gliniarz.
-Zapewne z powodu jego niezwyklego bogactwa, dzieki ktoremu nalezal do wielu organizacji spolecznych i charytatywnych. Poza tym lubil przebywac w towarzystwie kobiet. - Przerwal na chwile, spogladajac z ukosa na sporzadzajacego notatki policjanta. - Nie musze chyba tlumaczyc, iz to zaden grzech, tyle ze przyciaga uwage brukowych dziennikarzy. Poza tym nikt z nas nie wybiera sobie pochodzenia.
-To prawda. Moge sie zatem domyslac odpowiedzi na pierwsze pytanie. Zabity byl kawalerem, a jesli na terenie klubu przebywala jego bliska przyjaciolka, to z pewnoscia juz jej tu nie ma, umknela przed wscibskimi brukowymi dziennikarzami. Mam racje?
-Nie zaprzecze.
-A wiec sprawa jasna, panie... Przepraszam, jak sie pan nazywa?
-Albion, Geoffrey Albion. Mam domek letniskowy w Gull Bay, nad sama plaza. Nic mi tez nie wiadomo, aby Giancarlo mial w tej okolicy jakichs krewnych. Zdaje sie, ze przylecial do Ameryki tylko na pewien czas, aby nadzorowac rodzinne interesy w Stanach. Kiedy wynajal tutejsza posiadlosc Wellstone'ow, ma sie rozumiec, z radoscia przyjelismy go do naszego klubu. Jest... byl bardzo utalentowanym graczem w polo... Czy mogliby panowie juz zabrac stad zwloki?
-Na razie je tylko przykryjemy. Musimy zaczekac na przyjazd ekipy dochodzeniowej i koronera. W tej chwili nie wolno tam niczego ruszac.
-Czy to znaczy, ze bedzie tak lezal na trawie, wystawiony na widok gapiow? - zapytal Albion. - Obawiam sie, iz nie moge na to przystac. Powstalo wystarczajaco wiele zamieszania, kiedy panowie odgrodzili tasmami miejsce wypadku.
-Wykonujemy swoje obowiazki, prosze pana - oznajmil dowodca patrolu, chowajac notatnik do kieszeni. - Inspektorzy towarzystw ubezpieczeniowych sa bardzo dociekliwi, zwlaszcza w wypadkach powaznych uszkodzen ciala badz smierci. Beda chcieli dokonac ogledzin tamtej czesci pola.
-Jesli juz o tym mowa - wtracil drugi policjant - musimy zebrac malety zawodnikow obu druzyn, wszystkich graczy, ktorzy w chwili wypadku brali udzial w rozgrywce.
-Wisza tam, na scianie - odrzekl mowiacy lekko przez nos blondyn.
Wskazal dwa dlugie wieszaki przymocowane do pobliskiej sciany stajni, z ktorych malety zwieszaly sie szeregami niczym narzedzia ogrodnicze.
-Wszystkie uzywane dzis malety wisza na czerwonym wieszaku, pierwszym od lewej - dodal. - Co prawda, obsluga niedawno myla je pod szlauchem, ale sa do panow dyspozycji.
-Obsluga je myla? - policjant znowu siegnal po notatnik.
-Owszem. Po kazdym meczu splukuje sie z nich ziemie i bloto, zeby nie nabrudzic w stajni. Nawet skapuje z nich jeszcze woda.
-Tak, widze - rzekl cicho gliniarz. - Sa splukiwane tylko woda z weza, bez uzycia detergentow?
-Zgadza sie, chociaz powinno sie go stosowac - wtracil kolejny z graczy, smetnie kiwajac glowa.
-Chwileczke! - Policjant szybko podszedl do wieszakow i zaczal sie przygladac wiszacym maletom. - Ile powinno byc umytych malet na czerwonym wieszaku?
-Mozna obliczyc - rzekl Albion w zamysleniu. - W meczu bierze udzial osmiu zawodnikow, po czterech z kazdej druzyny, nie zapominajmy jednak o graczach rezerwowych i zapasowych maletach. Ale te, ktore nie byly dzisiaj uzywane, powinny miec zolte pokrowce na glowicach. Zreszta obsluga wyjasni to lepiej.
-Mowi pan o tych pokrowcach? - zaciekawil sie gliniarz, wskazujac jaskrawozolty plastikowy woreczek oslaniajacy glowice kija.
-Pewnie. Chyba sam pan widzi, ze nie jest zielony.
-Oczywiscie, panie Albion. I pokrowce z wiszacych tu malet w ogole nie byly zdejmowane dzisiejszego popoludnia?
-A po co ktos mialby je zdejmowac?
-Powinien pan raczej zapytac, kto mimo wszystko je zdjal, poniewaz brakuje dwoch sposrod zapasowych malet.
Slynny turniej tenisowy w Monte Carlo przyciagnal na trybuny kilkanascie gwiazd filmu i telewizji, glownie amerykanskich i brytyjskich, z rozmaitych powodow obracajacych sie wlasnie teraz w roznych kregach europejskich - posrod bogatych Grekow powiazanych z rodzina krolewska, niemieckich przemyslowcow, garstki francuskich pisarzy o przebrzmialej slawie czy tez wynioslych Hiszpanow o watpliwym szlachectwie, lecz z uporem tytulujacych sie donami. Nie mialo to jednak wiekszego znaczenia wobec liczby ekstrawaganckich nocnych atrakcji, ktorych uczestnicy przezywali chwile triumfu w blasku jupiterow ekip telewizyjnych, a poniewaz za wszystko placono z kasy dworu ksiazecego w Monako, goscie ochoczo korzystali zarowno z rozrywek, jak i darmowej reklamy.
Gigantyczny bufet zorganizowano pod golym niebem, na dziedzincu palacu gorujacego nad portem. Orkiestra zaskakiwala wszystkich, co kilka minut diametralnie odmieniajac brzmienie i przechodzac na przyklad od slynnej arii operowej do ckliwej ballady w stylu pop. swiatowej slawy wykonawcy krazyli miedzy stolikami, po czym zbierali owacje na stojaco, gdyz wszyscy goscie energicznie podrywali sie z miejsc, kiedy tylko zaczynaly blyskac flesze fotoreporterow.
-Manny, mam nadzieje, ze moja piosenka znajdzie sie w programie "Szescdziesiat minut". Nagrales ja?
-Jasne, oczywiscie.
-Cyril, po co mnie tu przyciagnales? Wiesz, ze nie cierpie tenisa.
-Bo masz okazje sie pokazac przed dyrektorami wielu roznych studiow! Wiec lepiej rusz tylek i wyrecytuj cos. Nie zapomnij sie obracac na lewo i prawo. Pokaz im swoj profil, chlopie!
-Ta cholerna suka ukradla mi piosenke!
-Przeciez nie mialas praw wylacznosci, skarbie. Zaspiewaj "Smoke gets in your eyes" albo cos podobnego.
-Nawet nie znam wszystkich slow!
-No to zanuc tylko i pokrec im cycuszkami pod nosem. Spojrz sama, chlopcy rejestruja kazdy wystep!
Podobnie przebiegala wiekszosc rozmow, jakby w tej enklawie altruizm calkowicie przestal istniec.
Posrod owej zbieraniny prawdziwie, prawie, o malo co czy choc odrobine wspanialych wyroznial sie milczacy, dystyngowany mezczyzna, ktory wyjatkowo nie musial nikogo udawac. Byl znanym naukowcem, bez reszty o