ROBERT LUDLUM Spadkobiercy Matarese`a Dedykuje Karen - "Suzie"Jej smiech odegnal panujacy smutek i zycie znow zapelnilo sie radoscia PROLOG W glebi czelabinskich lasow, tysiac czterysta piecdziesiat kilometrow droga powietrzna od Moskwy, stoi domek mysliwski, niegdys jedno z ulubionych miejsc wypoczynku przedstawicieli najwyzszych wladz Zwiazku Radzieckiego. Z daczy korzystano przez okragly rok, wiosna i latem odwiedzali ja milosnicy lesnej ciszy i dzikich kwiatow bujnie zakwitajacych na brzegach gorskiego jeziora, jesienia i zima goscila amatorow polowan. Po upadku dyktatury Komitetu Centralnego nowe wladze postanowily udzielic w daczy schronienia rodzinie najbardziej szanowanego radzieckiego naukowca, fizyka jadrowego, Dymitra Juriewicza, ktory padl ofiara brutalnego zamachu terrorystycznego. Bandyci dzialali bezwzglednie i wciagneli profesora w zasadzke prawdopodobnie z tego powodu, ze chcial udostepnic swa wiedze calemu swiatu. Nikt jednak nie wiedzial, skad pochodzili, ale mimo oczywistych implikacji smiercionosnej dziedziny, jaka reprezentowal Juriewicz, odrzucano raczej mozliwosc, by zamach zorganizowal jeden z tych krajow, w ktore wycelowane byly rosyjskie rakiety.Na lozku w daczy - ustawionym na wprost wychodzacego na polnoc okna, z widokiem na drzewa przysypane wczesnym sniegiem - lezala siwa zasuszona staruszka. swiat za szyba dziwnie upodobnil sie do niej, byl rownie blady i pomarszczony, chociaz kojarzyl sie z lekkim, odswiezajacym mrozem, a sniegowe poduchy wyginajace galezie drzew ku ziemi niemal oslepialy nieskazitelna biela. Staruszka z wysilkiem uniosla reke, siegnela po mosiezny dzwonek lezacy na nocnym stoliku i potrzasnela nim lekko. Minute pozniej w drzwiach stanela silnie zbudowana kobieta o ciemnoblond wlosach i blyszczacych, rozbieganych oczach. -Wzywalas mnie, babciu? - zapytala. -Wybacz, moje dziecko, ze nie daje ci spokoju... -Nie jestem juz dzieckiem. Poza tym dobrze wiesz, ze zrobilabym dla ciebie wszystko, babciu. Moze przyniesc ci herbaty? -Nie. Potrzebuje ksiedza... wszystko jedno, jakiego wyznania. Tak dlugo nie wolno nam bylo z nimi rozmawiac... -Powinnas sie raczej dobrze najesc, babciu. -Moj Boze, mowisz jak twoj dziadek. On tez sie wiecznie sprzeciwial, analizowal kazde slowo... -Ja niczego nie musze analizowac - przerwala jej Anastazja Solatow. - Jadasz jak wrobelek. -Na pewno? Wroble kazdego dnia zjadaja pewnie tyle, ile same waza... Mniejsza z tym. Gdzie jest twoj maz? -Wybral sie na polowanie. Uznal, ze latwo bedzie wytropic sarne na swiezym sniegu. -Boje sie, zeby nie odstrzelil sobie stopy. Zreszta dziczyzna nam niepotrzebna. Dostawy z Moskwy sa wystarczajace - ocenila staruszka. -Bo i tak powinno byc - oznajmila stanowczo Anastazja. -Nie sadze, moja droga. Gdyby nie to, ze ci z Moskwy sie przerazili... -Co mowisz, babciu? -Przyprowadz mi ksiedza, moje dziecko. Mam juz dziewiecdziesiat siedem lat i komus wreszcie musze wyznac prawde. Tylko sie pospiesz. Zaledwie odziany na czarno diakon stanal przy lozku, natychmiast rozpoznal objawy. Stykal sie z nimi az za czesto. Staruszka umierala. Oddychala bardzo plytko, z widocznym trudem. -Moge przyjac twoje wyznanie, corko - zaczal podnioslym tonem. -Nie chodzi o moje, glupcze - syknela Maria Jurska. - Tamtego dnia... bylo wiecej sniegu, mysliwi poszli w las ze strzelbami przewieszonymi przez ramiona... On zginal takiego samego pieknego dnia jak dzisiaj, rozszarpany na strzepy przez rozwscieczonego rannego niedzwiedzia, ktorego wyprowadzili na sciezke szalency... -Tak, wiem, Mario. Wszyscy slyszelismy o twojej bolesnej stracie. -Najpierw mowili, ze to Amerykanie, pozniej ze zamach zorganizowali moskiewscy przeciwnicy Dymitra, ci zalosni karierowicze... Ale to nieprawda. -Minelo juz wiele lat, Mario. Uspokoj sie. Teraz Pan czeka, zeby cie przyjac do swego stada i zeslac wieczysty pokoj... -Gowno prawda!... Musze to wyznac. Dowiedzialam sie pozniej... Telefony z calego swiata, nigdy nic na pismie, tylko te zlowieszcze slowa... ze ani ja, ani moje dzieci i wnuki, nigdy nie zobaczymy wiecej slonca, jesli komukolwiek wyjawie, co powiedzial mi maz... -Co ci powiedzial, Mario? -Brak mi powietrza, ojcze... Za oknem szybko sie sciemnia... -Co ci maz powiedzial? -To potega o wiele grozniejsza od tych, jakie rzadza wszystkimi scierajacymi sie silami na swiecie... -Coz to za potega? -Matarezowcy... Wyslancy szatana... Glowa staruszki opadla bezsilnie na poduszke. Maria Jurska wyzionela ducha. Olbrzymi, polyskliwie bialy, czterdziestopieciometrowy jacht dryfowal u wejscia do przystani w Estepona, miescie lezacym na polnocnych krancach hiszpanskiego Costa del Sol, istnego raju dla emerytowanych finansistow z calego swiata. W luksusowej kajucie kapitanskiej na obitym aksamitem fotelu siedzial wychudzony starzec, a sluzacy i przyjaciel zarazem, ktory prawie od dwudziestu lat wiernie mu towarzyszyl, usuwal resztki zarostu z brody wlasciciela jachtu przed czekajaca go najwazniejsza konferencja w zyciu. Starzec przekroczyl juz dziewiecdziesiatke, choc jego dokladnego wieku nie znal nikt, ale wiekszosc tych lat spedzil wsrod usilujacych mu dorownac znacznie mlodszych mezczyzn. Jego przebogatym doswiadczeniem mozna by obdzielic paru biznesmenow, totez za zadna cene nie chcial pokazac po sobie starczej slabosci, ktora postawilaby go w niekorzystnym polozeniu. Trzy operacje plastyczne upodobnily jego twarz do nieprzeniknionej maski, ale on sie tylko cieszyl, ilekroc budzilo to zmieszanie na obliczach konkurentow, gotowych przy pierwszej nadarzajacej sie okazji wyszarpac dla siebie przynajmniej kawalek jego finansowego imperium. Dla niego to imperium nie mialo juz zadnego znaczenia, bylo papierowym kolosem o wartosci siedmiu miliardow dolarow, powstalym wskutek dzialalnosci dawno zapomnianej organizacji - tajemnego przymierza powolanego wokol szczytnej idei, ale przeksztalconego w niszczycielski satanistyczny zwiazek przez ludzi, ktorzy nie mieli w sercach ani krzty dobroci i ktorym nie przyswiecaly zadne wyzsze cele. -I jak wygladam, Antoine? -Wspaniale, monsieur - odparl sluzacy. Skonczyl delikatnie wklepywac w skore plyn po goleniu i zdjal serwetke zakrywajaca elegancka marynarke, biala koszule oraz prazkowany krawat. -Chyba jednak nie prezentuje sie najlepiej - mruknal starzec, spogladajac na siebie krytycznym wzrokiem. -Alez skadze. W koncu to pan wydaje polecenia i wszyscy musza zrozumiec, ze nie zniesie pan zadnej krytyki. -Masz racje, stary przyjacielu. Nie moze byc zadnego sprzeciwu. Zamierzam polecic wszystkim radom nadzorczym, aby jak najszybciej rozpoczeto przygotowania do calkowitej destrukturyzacji. Pragne odpowiednio wynagrodzic ludzi, ktorzy poswiecili swoj czas i energie w gruncie rzeczy calkiem obcej im dzialalnosci. -Znajda sie jednak tacy, ktorzy nie zaakceptuja twoich instrukcji, mon ami Rene. -Oho! Jesli zaczynasz mi mowic po imieniu, to znaczy, ze chcesz udzielic jakichs rad. Obaj zasmiali sie cicho, po czym starzec dodal: -Prawde mowiac, Antoine, juz dawno powinienem byl cie umiescic w ktoryms zarzadzie. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek twoje rady nie byly trafne. -Udzielam ich tylko wtedy, kiedy chce mnie pan wysluchac i gdy dobrze znam okolicznosci. Nigdy sie nie wtracalem do negocjacji handlowych, bo w nich w ogole sie nie orientuje. -Za to doskonale znasz sie na ludziach, prawda? -Powiedzmy, ze chce cie oslaniac, Rene... Chodz, pomoge ci sie przesiasc na wozek... -Nie, Antoine. Zadnego wozka. Wez mnie pod reke i razem wkroczymy na spotkanie... Nawiasem mowiac, co chciales dac do zrozumienia, twierdzac, ze beda tacy, ktorzy nie zaakceptuja moich polecen? Naprawde chce wszystkich wynagrodzic, beda mogli sie wygodnie urzadzic... -Czuwanie nad bezpieczenstwem to nie to samo, co czynne zaangazowanie, mon ami. Robotnicy beda ci wdzieczni, ale kadra kierownicza poczuje sie oszukana. W koncu chcesz tych ludzi pozbawic wplywow, odsunac od wladzy. Badz ostrozny, Rene. Uczestnicy dzisiejszego spotkania naleza do tej wlasnie grupy. Duza, choc nisko sklepiona sala jadalna przypominala pomniejszona replike wnetrza znanej paryskiej restauracji. Impresjonistyczne freski na scianach przedstawialy sielankowe sceny znad Sekwany, Luk Triumfalny, wieze Eiffla i inne obiekty francuskiej stolicy. Wokol okraglego mahoniowego stolu stalo piec krzesel, z czego cztery byly zajete. Przed mezczyznami w eleganckich ciemnych garniturach staly butelki z woda Evian, a obok popielniczek lezaly paczki gauloise'ow. Tylko dwie zostaly otwarte, dwaj pozostali uczestnicy spotkania odsuneli je wraz z popielniczkami na srodek stolu. Starzec wszedl do sali chwiejnym krokiem, podtrzymywany przez mlodego sluzacego, dobrze znanego wszystkim z poprzednich zebran. Wymieniono zdawkowe powitania. Wiekowy przewodniczacy zajal wolne miejsce przy stole, natomiast sluzacy przysunal sobie dodatkowe krzeslo i usiadl pod sciana za plecami swego pana. Nikt sie nie sprzeciwial jego obecnosci, ktora niejako stala sie tradycja tych zebran. Zreszta nikt nawet nie smial czegokolwiek krytykowac. -Ciesze sie, ze widze znowu wszystkich moich prawnikow. Paryskiego l'avocat, ein Rechtsanwalt z Berlina, mio avvocato z Rzymu i, oczywiscie, radce z Waszyngtonu. - Wokol stolu ponownie rozlegly sie slowa powitania. Starzec kontynuowal: - Widze po waszych minach, ze nie jestescie zachwyceni powodem naszego spotkania. Szkoda. Chce jednak zaznaczyc, ze moje polecenia zostana wykonane, czy sie wam to podoba, czy nie. -Jesli pan pozwoli, Herr Mouchistine - wtracil Niemiec - otrzymalismy panskie zakodowane instrukcje, ktore spoczywaja teraz w naszych teczkach. Mowiac szczerze, jestesmy poruszeni! Przeciez pan nie tylko chce sprzedac jednoczesnie wszystkie swoje przedsiebiorstwa, spieniezyc caly majatek, ale... -Pomniejszajac go zarazem o dosc wygorowane oplaty za wasze uslugi - przerwal mu Rene Mouchistine stanowczym, wladczym tonem. -Doceniamy twoja hojnosc, Rene, ale martwi nas co innego - odparl szybko Amerykanin. - Trzeba wziac pod uwage konsekwencje takiej decyzji, poruszenie na gieldach, spadek cen akcji... Bedziemy musieli odpowiedziec na wiele pytan. Wszczete zostana dochodzenia... Zostaniemy skompromitowani! -Bzdura. Kazdy z was wypelni jedynie polecenia Renego Pierre'a Mouchistine'a, wylacznego wlasciciela tych przedsiebiorstw. Jesli odmowicie, zostaniecie natychmiast zwolnieni. Najwyzsza pora ujawnic swiatu prawde, panowie. A za wyjawienie prawdy nic wam nie grozi. -Alez monsignore! - wykrzyknal adwokat z Wloch. - Chce pan sprzedac przedsiebiorstwa ponizej ich wartosci rynkowej! Dlaczego? Rozdaje pan miliony dolarow ponoc na cele charytatywne jakims podejrzanym typkom, ktore nie potrafia odroznic lira od marki! Co sie stalo? Zmienil sie pan w socjaliste pragnacego ulepszac swiat kosztem ufajacych panu tysiecy ludzi? -W zadnym wypadku. Wszyscy realizujemy jednak cos, co powstalo na dlugo przed panskim narodzeniem, a mianowicie idee wielkiego padrone, barona Matarese'a. -Kogo? - zdziwil sie Francuz. -Chyba juz gdzies slyszalem to nazwisko, mein Herr - mruknal Niemiec. - Z niczym mi sie jednak nie kojarzy. -Wcale mnie to nie dziwi. - Mouchistine zerknal przez ramie na swego sluzacego. - Jestescie tylko punktami zaczepienia wielkiej sieci pajeczej tkanej od srodka ku brzegom. Waszym zadaniem bylo wylacznie nadanie wiarygodnosci poczynaniom organizacji, poniewaz nalezycie do wielkiej prawniczej machiny. Twierdzicie teraz, ze rozdaje miliony roznym nieudacznikom. A skad, waszym zdaniem, wzielo sie to bogactwo? Stalismy sie chciwi ponad wszelka miare. -Nie masz prawa tego robic, Mouchistine! - wrzasnal Amerykanin, podrywajac sie z krzesla. - Bede musial odpowiadac przed komisja kongresowa! -Ja takze! Bundestag na pewno podejmie wnikliwe sledztwo! - dodal rozwscieczony Rechtsanwalt. -Nie zamierzam odpowiadac przed Izba Deputowanych! - zawtorowal im Francuz. -Przekonam znajomych z Palermo, by odwiedli pana od tego pomyslu - rzekl zlowieszczo adwokat z Rzymu. - Trzeba stanowczo nauczyc pana rozumu! -Czemu nie sprobujesz tego sam? Boisz sie schorowanego starca? Wloch z wsciekloscia poderwal sie na nogi i siegnal za pole marynarki, ale nie zdolal niczego wyjac. Rozlegl sie cichy swist. Kula z zaopatrzonego w tlumik pistoletu Antoine'a trafila go w skron i adwokat runal na poklad. Krew pociekla po parkiecie. -Zwariowales! - wrzasnal Niemiec. - On chcial ci tylko pokazac wycinek z gazety, w ktorym dziennikarze ujawniaja powiazania twoich przedsiebiorstw z mafia. Wiemy, ze to prawda. Jestes potworem! -Czyzbys zapomnial o Oswiecimiu i Dachau? -Nie bylo mnie wtedy na swiecie! -Warto jednak znac historie... Co mowiles, Antoine? -To byla obrona konieczna, monsieur. Jestem wspolpracownikiem Surete i sporzadze odpowiedni raport. On siegal po bron. -Jasna cholera! - huknal adwokat z Waszyngtonu. - Chcesz nas wszystkich wykonczyc, sukinsynu! -Nieprawda. Zorganizowalem to spotkanie, zeby sie upewnic, iz scisle wypelnicie moje polecenia. -Nie mozemy ich wypelnic! Na milosc boska, czy tego nie rozumiesz? Dla kazdego z nas oznacza to koniec kariery! -Dla jednego on juz nadszedl, ale z latwoscia pozbedziemy sie ciala. Nakarmimy nim ryby. -Postradales zmysly! -Wszyscy powariowalismy. Na poczatku... Nie! Antoine! Bulaje! Za szybami pojawily sie nagle maski pletwonurkow. Brzeknelo rozbijane szklo. Zaterkotaly automaty. Do srodka posypal sie grad kul. Antoine, choc trafiony w ramie, rzucil sie w strone Mouchistine'a, sciagnal go z krzesla na podloge i zawlokl pod oslone wystepu sciany. Ale bylo za pozno. Jego pan i wieloletni przyjaciel dostal paroma kulami w piers. Nie bylo szans, zeby go uratowac. -Rene... Rene... - szepnal sluzacy. - Oddychaj gleboko. Oni juz odplyneli. Zabiore cie do szpitala. -Nie, Antoine. Za pozno... - Mouchistine zakrztusil sie krwia. - Na szczescie te hieny spotkal taki sam koniec, jak mnie. Nie zaluje... Dlugo zylem w grzechu, ale umieram, odegnawszy diabla... Moze gdzies tam bedzie sie to liczylo... -O czym ty mowisz, mon ami? Najdrozszy przyjacielu... -Odszukaj Beowulfa Agate'a. -Kogo? -Pytaj w Waszyngtonie. Tam musza wiedziec, gdzie on jest... Wasyl Taleniekow zostal zabity, lecz Agate zyje... On zna cala prawde... -Jaka prawde, przyjacielu? -O matarezowcach... Oni wrocili. Dowiedzieli sie o naszym spotkaniu, musieli zlamac szyfry... Tylko im moglo zalezec na tym, by mi przeszkodzic... Teraz ty musisz przeszkodzic im... -Jak? -Wloz w to cale serce i dusze. Wkrotce zlo rozpanoszy sie wszedzie... To zlo, ktorego nadejscie zapowiedzial arcyksiaze piekiel... Przekupione dobro na uslugach Szatana... -To jakas bzdura. Nie jestem znawca Biblii... -Niewazne - z trudem wychrypial konajacy Mouchistine. - Idealy tworza znacznie trwalsze pomniki od kosciolow. W cieniu kamieni trwaja tysiaclecia... -O czym ty mowisz, do pioruna?! -Odszukaj Beowulfa Agate'a. On jest kluczem... Rene Mouchistine szarpnal sie spazmatycznie, lecz zaraz zwiotczal. Tyl jego glowy stuknal o deski pokladu. Antoine odnosil jednak wrazenie, ze ostatnie slowa starca, ktorego zycie wypelnialy tajemnice, odbijaja sie jeszcze echem od scian sali: - Matarezowcy... Wcielenie diabla... I Pol roku pozniej Posrod skalistych korsykanskich wzgorz otaczajacych Porto Vecchio nad Morzem Tyrrenskim staly ruiny niegdys imponujacej, magnackiej posiadlosci. Zewnetrzne mury z kamienia, nadzwyczaj solidne, byly prawie nietkniete, ale cala wewnetrzna struktura zniknela, przed dziesiatkami lat strawiona pozarem. Tego popoludnia na niebie klebily sie burzowe chmury, wzdluz wybrzeza od strony Bonifaccio nadciagal dokuczliwy, poznojesienny sztorm. Ulewa byla nieunikniona, juz wkrotce ledwie widoczne, zarosniete chwastami sciezki wokol ruin mialy sie zamienic w trudne do pokonania, blotniste strumyki. -Proponuje, zebysmy sie pospieszyli, padrone - rzekl silnie zbudowany Korsykanin w grubej kurtce z kapturem. - Droga na lotnisko Senetosa jest bardzo zla, trudno ja pokonac w czasie burzy. Poslugiwal sie angielskim z bardzo wyraznym francuskim akcentem. -Senetosa moze poczekac - odparl szczuplejszy mezczyzna w plaszczu przeciwdeszczowym, ktorego akcent zdradzal holenderskie pochodzenie. - Wszystko musi zaczekac, az zalatwie tu swoje sprawy... Jesli mozesz, pokaz mi plan polnocnej czesci majatku. Korsykanin siegnal za pazuche i wyciagnal zlozony arkusz grubego papieru. Podal go przybyszowi z Amsterdamu, a ten szybko rozlozyl plan, rozpostarl go na murze z polnych kamieni i zaczal uwaznie ogladac. Kilkakrotnie podnosil glowe i szacowal wzrokiem obszar budzacy jego zainteresowanie. Zaczelo padac, poczatkowa mzawka szybko przybierala na sile. -Tedy, padrone! - zawolal przewodnik z Bonifaccio, wskazujac lukowato sklepiony otwor w murze. Bylo to prawdopodobnie wejscie do nie istniejacego od dawna ogrodu. Brama miala niewiele ponad metr szerokosci, za to co najmniej dwa metry dlugosci, totez bardziej przypominala tunel. Ze wszystkich stron kamienny mur porastala dzika winorosl, dodatkowo nasilajac niesamowite wrazenie. W kazdym razie pod sklepieniem mozna sie bylo schronic przed deszczem. Czterdziestokilkuletni "padrone" zanurkowal w polmrok i pospiesznie rozpostarl plan na gestwinie suchych pedow dzikiego wina. Po chwili wyjal z kieszeni plaszcza czerwony marker i duzym kolkiem zaznaczyl fragment majatku. -Ten teren - rzekl donosnie, zeby przekrzyczec coraz glosniejszy szum ulewy - trzeba odgrodzic sznurami, zabezpieczyc, aby nikt tam nie wszedl i niczego nie ruszal. Jasne? -Tak zrobimy, jesli pan sobie tego zyczy. Prosze tylko zwrocic uwage, padrone, ze to dosc duzy obszar, co najmniej czterdziesci hektarow. -Zrobisz tak, jak powiedzialem. Moj wyslannik bedzie regularnie kontrolowal stan robot, kaze mu sprawdzac zabezpieczenia. -To nie bedzie potrzebne, prosze pana. Wykonam wszystkie polecenia. -Doskonale. -A reszta terenu, grande signore? -Mowilismy juz o tym w Senetosa. Wszystko musi sie precyzyjnie zgadzac z oryginalnymi planami zarejestrowanymi w Bastii dwiescie lat temu, a raczej z ta nowsza wersja, uaktualniona w latach trzydziestych. Wszelkie materialy beda wam dowozic moje statki i samoloty z Marsylii. Dostales zastrzezone numery prywatnego telefonu i telefaksu. Zrob dokladnie to, o co cie prosze... czego zadam, a bedziesz bogatym czlowiekiem i zapewnisz sobie spokojna starosc. -Jestem zaszczycony, ze wybral pan wlasnie mnie, padrone. -I rozumiesz, ze trzeba zachowac scisla tajemnice? -Naturalmente, padrone! Jest pan ekscentrycznym i niezwykle bogatym Bawarczykiem, ktory postanowil spedzic reszte zycia wsrod przepieknych wzgorz Porto Vecchio. Wszyscy juz o tym gadaja. -swietnie. -Niepokoi mnie jednak, grande signore, ze gdy zatrzymalismy sie w wiosce, przyciagnal pan uwage tej staruszki prowadzacej gospode. Prawde powiedziawszy, w kuchni padla na kolana i glosno dziekowala opatrznosci za panski powrot. -Co takiego? -Jak pan zapewne pamieta, dlugo nie przynoszono nam zamowionych dan, poszedlem wiec do cucina. Zastalem kobiete na kleczkach, zalana lzami i modlaca sie na glos. Oznajmila, ze poznala pana po rysach twarzy, po wyrazie oczu. Kilka razy powtorzyla: "wrocil Barone di Matarese". - W ustach Korsykanina, zgodnie z tutejsza wymowa, nazwisko zabrzmialo bardziej jak Mataresa. - Dziekowala za to Bogu, bo panski powrot ma oznaczac, ze okoliczne wioski znowu zaznaja szczescia i dostatku. -Musisz o tym zdarzeniu jak najszybciej zapomniec. Zrozumiales? -Oczywiscie, prosze pana. Niczego nie slyszalem. -A co sie tyczy rekonstrukcji, trzeba zakonczyc prace w ciagu pol roku. Na niczym nie oszczedzac. -Zrobie wszystko, co w mojej mocy. -Jesli ta moc okaze sie niewystarczajaca, w ogole nie bedziesz mial starosci, ani biednej, ani bogatej. Capisce? -Ma sie rozumiec, padrone - mruknal Korsykanin, przelykajac sline. -Wracajac do tej kobiety z gospody... -Tak? -Zabij ja. Po szesciu miesiacach i dwoch tygodniach niecierpliwych oczekiwan mozna bylo wreszcie obejrzec odrestaurowany dwor rodziny Matarese. Sprawial imponujace wrazenie, gdyz zapewnily to miliony dolarow wlozone w budowe. Wielki dom wraz z olbrzymia sala balowa zostal z pietyzmem odtworzony na podstawie pierwotnych planow, pochodzacych jeszcze z osiemnastego wieku. Jedynie zamiast ciezkich kandelabrow powieszono zyrandole, pojawily sie tez elementy wspolczesne: krany z biezaca woda, toalety, klimatyzatory i gniazdka sieci elektrycznej. Teren zostal oczyszczony z chwastow, wokol budynku rozciagaly sie teraz wypielegnowane trawniki, zapewniajace mnostwo miejsca do spacerow oraz gry w krokieta. Alejke dojazdowa prowadzaca od drogi do Senetosa wybrukowano, po zmroku oswietlaly ja niskie latarnie, a gosci wysiadajacych z samochodow na marmurowych stopniach przed glownym wejsciem witali nienagannie ubrani lokaje. Nikt jednak nie wiedzial, ze rekrutowali sie oni sposrod najlepszych ochroniarzy, z ktorych kazdy mial za soba sluzbe w oddzialach komandosow z roznych krajow. Kazdy byl tez wyposazony w miniaturowy elektroniczny skaner, potrafiacy wykryc w promieniu trzech metrow nie tylko bron, ale rowniez aparat fotograficzny czy dyktafon. Straznicy mogli wiec bez trudu ujawnic tego typu przedmioty, nie zblizajac sie zanadto do kontrolowanej osoby. Otrzymali scisle rozkazy. Gdyby ktokolwiek przywiozl ze soba jedna z tych rzeczy, mial zostac obezwladniony i sila zaciagniety do wydzielonego pokoju przesluchan, gdzie musialby odpowiedziec na szereg pytan. Gdyby zas jego odpowiedzi nie byly zadowalajace, nalezalo wykorzystac zgromadzone tam urzadzenia, glownie elektryczne, w celu uzyskania bardziej satysfakcjonujacych zeznan. Odzywajaca idea Matarese'a powracala wraz z cala swa watpliwa chwala i moca. O zmierzchu, kiedy szczyty wzgorz nad Porto Vecchio rozpalil blask zachodzacego slonca, przed dom zajechaly pierwsze limuzyny. Lokaje we frakach z salonu Armaniego usluznie pomagali gosciom wysiasc, dyskretnie obmacujac przy tym ich wierzchnie okrycia. W sumie zjawilo sie siedem osob, a kazda z nich przyjechala nieproporcjonalnie wielka limuzyna. Szesciu mezczyzn i jedna kobieta pochodzilo z bardzo roznych krajow, przedzial wieku siegal od trzydziestu prawie do szescdziesieciu lat, a jedyna wspolna cecha bylo niezmierzone wrecz bogactwo. Wprowadzano ich kolejno do glownego holu, skad indywidualni straznicy zabierali gosci do sali balowej. Posrodku stal tu dlugi stol z miejscami przygotowanymi dla siedmiu osob i oznaczonymi kartkami z nazwiskami. Cztery krzesla po prawej stronie i trzy po lewej staly od siebie w odleglosci co najmniej poltora metra. Osme krzeslo znajdowalo sie u szczytu stolu, obok niewielkiej mownicy. Dwaj kelnerzy w liberiach pospiesznie zebrali zamowienia na koktajle. W delikatnych krysztalowych miseczkach posrodku stolu czekaly porcje najlepszego rosyjskiego kawioru. Sale wypelnialy sciszone dzwieki fugi Bacha. Z wyraznym ociaganiem podjeto luzne rozmowy, nikt bowiem nie znal powodu, dla ktorego zorganizowano to dziwne przyjecie. Szybko sie jednak okazalo, ze jest jeszcze jeden element wspolny: wszyscy goscie znali zarowno angielski, jak i francuski, choc po paru minutach rozmawiano juz wylacznie po angielsku, jako ze dwaj przybysze z Ameryki dosc niechetnie poslugiwali sie francuskim. Niemniej ograniczono sie do wymiany zdawkowych uprzejmosci, najswiezszych informacji o wspolnych znajomych czy komentarzy dotyczacych pogody w Saint Tropez, Hongkongu, na Bahamach badz Hawajach. Nikt nie mial odwagi wypowiedziec na glos dreczacego wszystkich pytania: Po co nas tu sciagnieto? Cala siodemka sprawiala wrazenie lekko przestraszonej. Kazdy mial zreszta ku temu swoje powody, poniewaz przeszlosc szesciu mezczyzn i jednej kobiety byla o wiele bogatsza, niz mozna by sadzic na podstawie ich obecnego statusu. Niespodziewanie muzyka umilkla. Blask zyrandoli przygasl, a snop swiatla z malego punktowego reflektora umieszczonego na galerii padl na mownice u szczytu stolu. Z bocznego przejscia w alkowie wylonil sie szczuply mezczyzna z Amsterdamu, bez pospiechu wszedl w krag swiatla i stanal na mownicy. Mial dosyc pospolite rysy i blada cere, ale jego oczy natychmiast przykuwaly uwage. Plonely zywym blaskiem i wielka pewnoscia siebie, kiedy gospodarz z pietyzmem kierowal spojrzenie na kolejnego goscia i wital go uprzejmym skinieniem glowy. -Bardzo dziekuje, ze wszyscy panstwo przyjeli moje zaproszenie - zaczal tonem, przypominajacym dziwna mieszanine lodu i zaru. - Mam nadzieje, iz warunki podrozy nie odbiegaly zanadto od tych, do jakich panstwo przywykli. Odpowiedzialy mu pomruki pelne aprobaty, choc nie bylo w nich ani cienia entuzjazmu. -Zdaje sobie sprawe - ciagnal Holender - ze wprowadzilem zamieszanie w panstwa zycie, zarowno prywatne, jak i zawodowe, ale nie mialem innego wyjscia. -Ma je pan teraz - przerwala mu stanowczo jedyna kobieta na sali. Nalezala do najmlodszych, gdyz ledwie przekroczyla trzydziestke. Byla ubrana w droga, elegancka czarna garsonke, a na szyi nosila sznur perel wart co najmniej piecdziesiat tysiecy dolarow. - Skoro juz tu jestesmy, to moze pan wreszcie zdradzi, o co chodzi. -Prosze wybaczyc, madam. Wiem, ze wybierala sie pani wlasnie na Rancho Mirage w Palm Springs, na potajemna randke z obecnym wspolnikiem pani meza w zdzierczej firmie brokerskiej. Jestem jednak pewien, ze pani nieobecnosc nie wywola wiekszego zamieszania, gdyz w ogole nie byloby tej spolki, gdyby jej pani w calosci nie sfinansowala. -Wypraszam sobie! -Bede wdzieczny, jesli odlozy pani to wypraszanie na pozniej. -Co do mnie - odezwal sie lysiejacy Portugalczyk w srednim wieku - przyjechalem tylko dlatego, ze panskie zaproszenie sugerowalo wyraznie, iz znajde sie w powaznych klopotach, jesli go nie przyjme. Panska ukryta aluzja nie uszla mojej uwagi. -Oczywiscie, w depeszy celowo wymienilem nazwe Azorow. Skoro to nie wystarczy, dodam teraz, ze panskie konsorcjum jest do glebi skorumpowane, a ujawnienie finansowych powiazan z wladzami lizbonskimi skonczyloby sie afera kryminalna. Bo ten, kto kontroluje Azory, nie tylko moze dyktowac i tak wygorowane ceny polaczen lotniczych, lecz takze narzucac wysokosc oplat dla milionow turystow kazdego roku odwiedzajacych wyspy. Rzeklbym, ze to prawdziwie mistrzowska intryga. Wokol stolu rozlegly sie pelne oburzenia glosy. Juz te dwa przyklady wystarczyly, aby kazdy z siedmiu gosci nabral uzasadnionych podejrzen co do realnosci grozby ujawnienia niezgodnej z prawem dzialalnosci, ktora wszyscy zebrani w majatku nie opodal Porto Vecchio mieli na sumieniu. -Dosc! - ucial stanowczo gospodarz. - Mylicie sie co do celu tego spotkania. To prawda, ze wiem o was znacznie wiecej, niz wy sami chcielibyscie sie do tego przyznac. Ale wynika to ze spuscizny, dziedzictwa... ktore jest takze udzialem kazdego z was. Wszyscy jestesmy potomkami Matarese'a, dzieki jego organizacji mozecie sie teraz cieszyc swoim bogactwem. Siedmioro gosci przez chwile spogladalo na siebie w oslupieniu, jakby sparalizowanych mysla o istnieniu nie znanych dotad, laczacych ich wiezow. -To nazwisko nic mi nie mowi, nigdy sie z nim nie zetknalem - rzekl Anglik z nienagannym akcentem londynskich rzemieslnikow z Savile Row, a po namysle dodal: - Nie przypominam sobie tez, abym je slyszal od mojej zony lub dzieci. -Po co do tego wracac? - spytal Francuz. - Matarese od dawna nie zyje, ludzie o nim zapomnieli. Zreszta takich wspomnien nie nalezy wyciagac zza grobu. -Ale wy zyjecie, prawda? - odparl pytaniem Holender. - I raczej nie wyciagnalem was zza grobu. Bogactwo kazdego z was osiagnelo taki poziom, iz moze byc podstawa wyrabiania finansowych wplywow w polityce. A wszelkie korporacje i spolki, ktorymi kierujecie, czy to jawnie, czy potajemnie, stanowia sedno filozofii Matarese'a. Dlatego wlasnie wybralem was siedmioro do wykonania testamentu barona. -Jakiego znow testamentu, do diabla? - zdziwil sie jeden z Amerykanow, mowiacy z wyraznym akcentem poludniowca. - Czyzby byl pan adwokatem, wykonawca ostatniej woli? -Niestety, nie. Ale rozkwit panskiej sieci domow gry nad Missisipi kaze mi sadzic, ze to pan jest wytrawnym znawca prawa. -Jesli mamy sie poslugiwac niedomowieniami... -Jakiego testamentu?! - przerwal mu drugi Amerykanin. - Nazwisko Matarese'a ani razu sie nie pojawia w oficjalnych dokumentach zwiazanych z majatkami ziemskimi mojej rodziny. -Bylbym zdumiony, gdyby tak bylo. W koncu pan takze jest prawnikiem, jednym z najslynniejszych bostonskich adwokatow. Na wydziale prawa Harvardu uzyskal pan dyplom z wyroznieniem. Jednoczesnie jest pan starszym wspolnikiem lapowkarskiej firmy, zerujacej na koniecznosci ciaglego lagodzenia sporow miedzy wladzami federalnymi i stanowymi, ktore przeciez sa wybierane w wyborach powszechnych. Jestem pelen podziwu dla panskich umiejetnosci. -Nie zdola pan dowiesc ani jednego z tych oskarzen. -Niech pan nie kusi losu, mecenasie, bo jeszcze by pan przegral. Powtarzam, ze nie zaprosilem was wszystkich do Porto Vecchio tylko po to, by sie teraz chwalic wynikami moich skromnych dochodzen, choc przyznaje, ze nie sa one bez znaczenia. Kiedys nazywano to metoda kija i marchewki... Pozwolcie, ze najpierw sie przedstawie. Nazywam sie Jan van der Meer Matareisen, co, jak sadze, powinno wam sporo wyjasnic. Jestem w prostej linii potomkiem barona Matarese'a, a scislej mowiac, jego wnukiem. Byc moze wiecie o tym, ze wszelkie zwiazki milosne barona trzymane byly w scislej tajemnicy, obejmujacej takze ewentualne potomstwo, ktore przychodzilo z nich na swiat. Nie znaczy to jednak, ze ten wielki czlowiek w ogole sie nie troszczyl o swoje dzieci. Wrecz przeciwnie. Oddawal je na wychowanie najlepszym szlacheckim rodom we Wloszech, Francji, Anglii, Portugalii, Ameryce, a takze, czego jestem dowodem, w Holandii. Goscie sluchali w oslupieniu. Ukradkiem tylko zerkali na siebie, a w ich spojrzeniach pojawialy sie blyski zaciekawienia. Chyba przeczuwali, ze oto za chwile ujawniona zostanie przed nimi wielka tajemnica. -Jak mamy to rozumiec, do cholery?! - wychrypial poteznie zbudowany Amerykanin z Luizjany. - Wykrztus to wreszcie, chlopcze! -Popieram - wtracil londynczyk. - Wykladaj kawe na lawe, stary. -Sadze, ze czesc z was juz sie domysla prawdy - odparl Matareisen, usmiechajac sie ironicznie. -Wiec prosze potwierdzic te podejrzenia - rzekl przedsiebiorca z Lizbony. -Juz to czynie. Podobnie jak ja, jestescie wszyscy potomkami jego dzieci. Stanowimy produkt tych samych ledzwi, jak ujalby to dawny angielski bard. W zylach kazdego z was, bez wyjatku, plynie krew barona Matarese'a. Zrobil sie zgielk. Wokol stolu padaly zdania w rodzaju: "Slyszelismy o baronie, ale nigdy o czyms podobnym!" albo "To niedorzecznosc! Moja rodzina wlasnymi silami dorobila sie majatku!" czy tez "Spojrzcie na mnie! Jestem naturalna blondynka, trudno sie doszukac chocby sladu urody srodziemnomorskiej!" Protesty przybieraly na sile, gosciom niemal brakowalo juz tchu. Wreszcie stojacy w kregu swiatla Matareisen podniosl reke i powoli zapadla cisza. -Moge kolejno odpowiedziec na wasze zarzuty, jesli tylko zechcecie mnie wysluchac - powiedzial spokojnie. - Baron lubil zaspokajac swe zadze, ktorych zreszta mial wiele. Wasze babki sprowadzano do tutejszego dworu niczym naloznice z haremu arabskiego szejka. Niemniej zadna kobieta nie przybyla tu wbrew swej woli, poniewaz Matarese cieszyl sie opinia hojnego i opiekunczego pana. Ale w swietle prawa koscielnego tylko ja jestem jego prawowitym potomkiem, gdyz baron poslubil moja babke. -Kim wiec my jestesmy, do cholery?! - huknal Amerykanin z Nowego Orleanu. - Bekartami? Wnukami podrzutkow? -Czy kiedykolwiek doskwierala panu bieda? Czy brakowalo panu pieniedzy na nauke badz pozniejsze inwestycje? -No, nie... Tego nie moge powiedziec. -A panska babka byla, i nadal jest, kobieta niezwyklej urody, modelka, ktorej zdjecia zdobily okladki takich czasopism jak "Vogue" czy "Vanity Fair". Zgadza sie? -Owszem, chociaz ona bardzo nie lubi rozmawiac o swojej karierze. -Nie musiala jej robic. Szybko wyszla za urzednika z firmy ubezpieczeniowej, a ta w krotkim czasie rozwinela sie tak, ze jej maz zostal wybrany prezesem zarzadu. -Zatem nie chodzi juz o nasze podejrzenia - wtracil grzmiacym glosem adwokat z Bostonu. - Utrzymuje pan wprost, ze wszyscy jestesmy ze soba spokrewnieni! Ma pan na to jakies dowody?! -W polnocno-wschodnim krancu tutejszego majatku, dwa metry pod ziemia, znajduje sie malenka piwniczka, gdzie przechowywane byly zawiniete w pergamin dokumenty. Az piec miesiecy zajelo mi ich odnalezienie. W tychze dokumentach zostaly spisane kraje oraz nazwiska rodzin opiekujacych sie dziecmi barona. Jak w wielu innych sprawach, Matarese dbal o najdrobniejsze szczegoly... Ma pan racje, przyjacielu z Bostonu. Wszyscy jestesmy ze soba spokrewnieni. Jestesmy kuzynami, czy nam sie to podoba, czy nie. Razem tworzymy grono spadkobiercow Matarese'a. -Nieslychane - syknal Anglik, jakby nie mogl zlapac tchu. -Moj Boze - szepnal Amerykanin z Poludnia. -To po prostu smieszne! - krzyknela blondynka z Los Angeles. -Powiem wiecej, to wprost komiczne - odezwal sie rzymianin, kardynal w stroju sluzby watykanskiej. -Zgadzam sie - przytaknal Matareisen. - I cieszy mnie, ze dostrzega ojciec ukryta ironie tej sytuacji. To przeciez pan, kardynale, jeden z ulubiencow Jego swiatobliwosci, za swoje grzeszki znalazl sie ostatnio w nielaskach calego Kolegium. -Naszym glownym celem jest wprowadzenie Kosciola w dwudziesty pierwszy wiek. Nie zamierzam sie przed nikim usprawiedliwiac. -Czyz jednak nie jest prawda, ze pozyczal pan sobie spore sumy z roznych kont bankowych Watykanu? -Kierowalem tylko przeplywem pieniedzy. Nie czerpalem z tego zadnych osobistych korzysci. -Jesli moge wierzyc moim informatorom, to wcale nie jest takie oczywiste. Wezmy chocby ten dworek nad jeziorem Como... -Nalezy do mojego bratanka. -Czyli syna z drugiego malzenstwa brata, bo pierwsze zostalo przez pana w tajemnicy bezprawnie anulowane. Zostawmy to jednak. Naprawde nie chcialbym nikogo z was stawiac w klopotliwej sytuacji. W koncu jestesmy jedna rodzina... Zaprosilem was tu, poniewaz wszyscy macie sporo na sumieniu, co zreszta mozna rowniez powiedziec o mnie. I skoro ja jestem w stanie udowodnic wam winy, tak samo moze to zrobic ktos inny. To tylko kwestia czasu i czyjegos zainteresowania. Mam racje? -Mowisz strasznie duzo, w gruncie rzeczy nie siegajac do konkretow - odezwal sie wyraznie zaciekawiony Amerykanin z Poludnia. - Dalej, chlopcze. Zdradz, co masz w kalendarzu. -W kalendarzu... To mi sie podoba. Ten zwrot, jesli sie nie myle, pochodzi z zargonu handlowego. Wszak ma pan tytul doktora w dziedzinie zarzadzania i administracji. -Nie mylisz sie. Moglbys mnie zaliczyc do przemyslowcow i bylbys bliski prawdy, ale to nie oznacza, ze jestem glupcem. Do czego wiec zmierzasz? -Juz mowie. Otoz w moim kalendarzu... w naszym kalendarzu jest wpis, ze nadeszla pora zebrac owoce wizjonerskiego przedsiewziecia naszego wspolnego dziada, Guillame'a de Matarese'a. Wszyscy wpatrywali sie uwaznie w Holendra. Nie ulegalo watpliwosci, ze mimo pewnej rezerwy goscie sa zaciekawieni, jesli nawet nie zaintrygowani przebiegiem tego spotkania. -Wyglada na to, ze jest pan znacznie lepiej od nas zaznajomiony z owym wizjonerskim przedsiewzieciem. Prosimy o wyjasnienia - powiedziala wytworna blondynka juz o wiele lagodniejszym tonem. -Jak wam doskonale wiadomo, miedzynarodowe finanse sa obecnie zintegrowane w skali globalnej. Kazda zmiana kursu dolara amerykanskiego natychmiast rzutuje na kursy niemieckiej marki, funta brytyjskiego, japonskiego jena i wszelkich innych walut, co z kolei odbija sie na cenach roznorodnych papierow wartosciowych. -To oczywiste, Herr Matareisen - odezwal sie po raz pierwszy ostatni mezczyzna po prawej stronie stolu, Niemiec. - Domyslam sie, ze wiekszosc z nas czerpie wymierne korzysci z tych ciaglych fluktuacji kursow. -Ale czasem z tej samej przyczyny ponosi rowniez straty, prawda? -Nieznaczne w porownaniu z zyskami. To samo moj... kuzyn z Ameryki moglby powiedziec o dochodach z prowadzenia kasyna w porownaniu ze stratami poszczegolnych graczy. -Doskonale to ujales, kuzynie. -Zdaje sie, ze odbiegamy od tematu - zauwazyl kwasno Anglik. - Do rzeczy. Co zatem ma pan w kalendarzu? -Kontrola swiatowych rynkow, narzucenie dyscypliny miedzynarodowej finansjerze... Taki byl glowny cel wizjonera znanego wam jako baron Matarese. Chcial skupic pieniadze w rekach ludzi, ktorzy beda umieli je odpowiednio wykorzystac, a nie rzadow potrafiacych jedynie trwonic fundusze i nawzajem napuszczac na siebie ludzi. swiat jest w stanie ciaglej wojny, bezustannych zmagan ekonomicznych, w ktorych nie ma dotad zwyciezcow. Nie zapominajcie, ze kto kontroluje gospodarke danego kraju, ten jednoczesnie sprawuje wladze. -I chce pan powiedziec... - zaczal Portugalczyk, pochylajac sie nizej nad stolem. -Tak - odparl szybko Holender. - My mozemy tego dokonac. Laczna wartosc naszych majatkow przekracza bilion dolarow, a te gigantyczne fundusze sa wystarczajaco rozlokowane geograficznie, bysmy mogli wplywac na wladze w poszczegolnych krajach. Co wiecej, owe wplywy moga sie rozprzestrzeniac rownie blyskawicznie, jak milionowe fundusze przelewane droga telegraficzna z jednego lokalnego rynku na drugi. Gdybysmy skoordynowali nasze poczynania, bylibysmy w stanie doprowadzic do ekonomicznego chaosu, pomnazajac zarazem tak indywidualne, jak i wspolne zyski. -Bomba! - wykrzyknal przedsiebiorca z Nowego Orleanu. - Nigdy nie przegrywa ten, kto rozdaje karty! -Zdarzaja sie jednak wyjatki - odparl wnuk barona Matarese'a. - Jak juz powiedzialem na poczatku, wybralem wlasnie was, poniewaz uznalem, ze macie wystarczajaco wiele do ukrycia, byscie stali sie podatni na tak zwana metode kija i marchewki. Musicie jednak wiedziec, ze nie jestesmy w komplecie. Trzy osoby, dwoch mezczyzn i jedna kobieta, jako ze odnalazlem dziesiecioro nieslubnych wnuczat barona, rozdajace zapewne znacznie wieksze sumy, niz mnie kiedykolwiek udaloby sie zgromadzic, stanowczo odmowily udzialu w rozmowach, grozac zarazem, ze ujawnia calemu swiatu istnienie spisku, jesli potomkowie Matarese'a zdecyduja sie podjac wspolne dzialania. I tak oto przeszlismy od spraw zasadniczych, ogolnych, do personalnych, czyli owych trzech nadzwyczaj wplywowych osob, ktore sa w stanie nas zniszczyc. Zatem to my pierwsi powinnismy je unieszkodliwic. I musicie sie do tego wszyscy przylozyc... Podsumowujac, panie i panowie, nalezy wpierw usunac z drogi zacieklych wrogow, zanim poczynimy pierwsze kroki do naszego wspolnego celu. Trzeba ich jednak zlikwidowac tak, aby na zadne z nas nie padl nawet cien podejrzenia. Mielismy jeszcze jednego przeciwnika, nie polaczonego z nami wiezami krwi, lecz na tyle poteznego, ze mogl nam zaszkodzic juz przy pierwszych probach koordynowania poczynan. Zostal wyeliminowany, ale jest jeszcze wspomnianych wczesniej troje. Tylko oni moga nam stanac na drodze. Czy mam teraz przejsc do konkretow? A moze jest wsrod was ktos, kto chcialby natychmiast wyjsc z tej sali? -Nie wiem, skad sie bierze u mnie przeczucie, ze gdybym w tej chwili wyszla, nawet nie dotarlabym do drogi prowadzacej do Senetosa - mruknela kobieta. -Oddala to pani znacznie lepiej, madam, niz gdybym ja musial szukac odpowiednich slow. -Sluchamy dalej, Matareisen. Wizjonerstwo to moja specjalnosc - rzekl smialo kardynal. -Sluze uprzejmie, ojcze - odparl z usmiechem Holender. - Otoz mamy juz harmonogram dzialan, inaczej mowiac, grafik. Za kilka miesiecy poczatek nowego roku. To nasz ostateczny termin przejecia globalnej kontroli i realizacji testamentu Matarese'a. II The Hamptons, Nowy Jork, 28 sierpnia Polnocne wybrzeze Long Island jest oddalone tylko o jakas godzine lotu od Manhattanu, choc zalezy to jeszcze od typu maszyny latajacej. Slynne "Hamps" na zawsze bedzie sie kojarzylo jako miejsce akcji powiesci Francisa Scotta Fitzgeralda, a juz z pewnoscia ta jego czesc, ktorej mieszkancy podrozuja wylacznie droga powietrzna. Owa dzielnice rozpieszczonych bogaczy tworza obszerne dwory, starannie wypielegnowane trawniki, polyskujace lazurowo baseny kapielowe, korty tenisowe oraz dlugie szeregi angielskich ogrodow o charakterystycznie przycinanych zywoplotach, oszalamiajace bogactwem kwiecia w blasku letniego slonca. Ale jej ekskluzywny charakter, tak znamienny dla minionych dziesiecioleci, zaniknal z powodu szybko rosnacych dochodow przedstawicieli wspolczesnej biurokracji. Zydzi, Wlosi czy wyniesieni do rangi idoli czarnoskorzy oraz Latynosi, ktorym dawniej zabraniano tutaj wstepu, dzis wladaja polnocna czescia wyspy, zyjac w zgodzie i harmonii z ciagle zaszokowanymi potomkami starych, anglosaskich, protestanckich rodow. Nic tak jak pieniadze nie zrownuje ludzi. Nawet najtwardsze zasady czlonkostwa rozmaitych klubow musza ustapic pod naporem nowych kandydatow, skoro ich hojne dary - przyjmowane nie tylko z wdziecznoscia, lecz i entuzjazmem - moga posluzyc dla wspolnego dobra calego klanu. Jay Gatsby bedzie zyl wiecznie, czy to z Daisy, czy bez niej - jak i bez Nicka, sumienia naszych czasow. Mecz polo na terenie Klubu Mysliwskiego Green Meadow nabieral rumiencow. Gracze i kuce ociekali juz potem, kopyta zapamietale ryly ziemie, malety ze swistem rozcinaly powietrze, lecz zdumiewajaco biala pileczka z niezwyklym uporem podskakiwala po trawie, to przemykajac miedzy nogami koni, to znow wirujac jak oszalala po chybionym uderzeniu. Nagle ktorys z jezdzcow wrzasnal przerazliwie. Juz wczesniej w ferworze walki zgubil kask, a teraz z twarza zalana krwia i rozplatana czaszka zwalil sie na ziemie. Ustala pogon za pilka. Gracze zeskakiwali z siodel i biegli w strone lezacego bez ruchu mezczyzny. Byl wsrod nich lekarz, argentynski chirurg, ktory bezpardonowo rozepchnal tloczacych sie kolegow i przykleknal obok zakrwawionego nieszczesnika. Po chwili uniosl glowe, potoczyl spojrzeniem dookola i rzekl cicho: -On nie zyje. -Jak to sie moglo stac? - zapytal zdumiony kapitan druzyny czerwonych, w ktorej gral takze zabity. - Uderzenie drewniana maleta mogloby go najwyzej ogluszyc... kazdy z nas tego kiedys doswiadczyl... ale zeby rozplatalo mu czaszke?! Na milosc boska... -To nie bylo uderzenie maleta - oznajmil lekarz. - Czaszke zgruchotalo mu cos twardszego, zelaznego badz olowianego. Rozmawiali w przejsciu olbrzymiej stajni z dwoma policjantami patrolu, czekajac na przyjazd ambulansu ze szpitala Oyster Harbor. -Konieczna jest sekcja zwlok, a szczegolnie dokladne ogledziny miejsca pekniecia czaszki - dodal Argentynczyk, zwracajac sie do policjanta. - Prosze to zaznaczyc w swoim raporcie. -Tak, rozumiem. -Co chcesz przez to powiedziec, Luis? - zapytal ktorys z graczy. -To chyba oczywiste - odparl dowodca patrolu, zapisujac cos w notesie. - Doktor sugeruje, ze to wcale nie byl wypadek. Zgadza sie? -Wolalbym sie nie wypowiadac na ten temat. Jestem tylko internista, a nie kryminologiem. Przedstawiam swoje wnioski z pobieznych ogledzin. -Jak sie nazywal denat? Czy mieszkal w tej okolicy badz mial tu jakichs krewnych? - zapytal policjant, zerkajac na kolege i ruchem glowy wskazujac mu notes. -Giancarlo Tremonte - odparl mlody blondyn z arystokratycznym zaspiewem. -Slyszalem juz gdzies to nazwisko - mruknal dowodca patrolu. -To bardzo prawdopodobne. Rodzina Tremonte z Mediolanu i okolic jeziora Como jest szeroko znana. Prowadza rozlegle interesy we Wloszech i Francji, podobnie jak i tu, w naszym kraju. -Chodzilo mi konkretnie o tego Giancarla - rzekl policjant, nie podnoszac glowy znad notesu. -Ostatnio sporo pisali o nim w gazetach - odparl kapitan druzyny czerwonych. - Nie zawsze przedstawiano go w najlepszym swietle, ale moze mi pan wierzyc, ze cieszyl sie doskonala reputacja. -Wiec dlaczego tak czesto o nim pisali? - zdziwil sie drugi gliniarz. -Zapewne z powodu jego niezwyklego bogactwa, dzieki ktoremu nalezal do wielu organizacji spolecznych i charytatywnych. Poza tym lubil przebywac w towarzystwie kobiet. - Przerwal na chwile, spogladajac z ukosa na sporzadzajacego notatki policjanta. - Nie musze chyba tlumaczyc, iz to zaden grzech, tyle ze przyciaga uwage brukowych dziennikarzy. Poza tym nikt z nas nie wybiera sobie pochodzenia. -To prawda. Moge sie zatem domyslac odpowiedzi na pierwsze pytanie. Zabity byl kawalerem, a jesli na terenie klubu przebywala jego bliska przyjaciolka, to z pewnoscia juz jej tu nie ma, umknela przed wscibskimi brukowymi dziennikarzami. Mam racje? -Nie zaprzecze. -A wiec sprawa jasna, panie... Przepraszam, jak sie pan nazywa? -Albion, Geoffrey Albion. Mam domek letniskowy w Gull Bay, nad sama plaza. Nic mi tez nie wiadomo, aby Giancarlo mial w tej okolicy jakichs krewnych. Zdaje sie, ze przylecial do Ameryki tylko na pewien czas, aby nadzorowac rodzinne interesy w Stanach. Kiedy wynajal tutejsza posiadlosc Wellstone'ow, ma sie rozumiec, z radoscia przyjelismy go do naszego klubu. Jest... byl bardzo utalentowanym graczem w polo... Czy mogliby panowie juz zabrac stad zwloki? -Na razie je tylko przykryjemy. Musimy zaczekac na przyjazd ekipy dochodzeniowej i koronera. W tej chwili nie wolno tam niczego ruszac. -Czy to znaczy, ze bedzie tak lezal na trawie, wystawiony na widok gapiow? - zapytal Albion. - Obawiam sie, iz nie moge na to przystac. Powstalo wystarczajaco wiele zamieszania, kiedy panowie odgrodzili tasmami miejsce wypadku. -Wykonujemy swoje obowiazki, prosze pana - oznajmil dowodca patrolu, chowajac notatnik do kieszeni. - Inspektorzy towarzystw ubezpieczeniowych sa bardzo dociekliwi, zwlaszcza w wypadkach powaznych uszkodzen ciala badz smierci. Beda chcieli dokonac ogledzin tamtej czesci pola. -Jesli juz o tym mowa - wtracil drugi policjant - musimy zebrac malety zawodnikow obu druzyn, wszystkich graczy, ktorzy w chwili wypadku brali udzial w rozgrywce. -Wisza tam, na scianie - odrzekl mowiacy lekko przez nos blondyn. Wskazal dwa dlugie wieszaki przymocowane do pobliskiej sciany stajni, z ktorych malety zwieszaly sie szeregami niczym narzedzia ogrodnicze. -Wszystkie uzywane dzis malety wisza na czerwonym wieszaku, pierwszym od lewej - dodal. - Co prawda, obsluga niedawno myla je pod szlauchem, ale sa do panow dyspozycji. -Obsluga je myla? - policjant znowu siegnal po notatnik. -Owszem. Po kazdym meczu splukuje sie z nich ziemie i bloto, zeby nie nabrudzic w stajni. Nawet skapuje z nich jeszcze woda. -Tak, widze - rzekl cicho gliniarz. - Sa splukiwane tylko woda z weza, bez uzycia detergentow? -Zgadza sie, chociaz powinno sie go stosowac - wtracil kolejny z graczy, smetnie kiwajac glowa. -Chwileczke! - Policjant szybko podszedl do wieszakow i zaczal sie przygladac wiszacym maletom. - Ile powinno byc umytych malet na czerwonym wieszaku? -Mozna obliczyc - rzekl Albion w zamysleniu. - W meczu bierze udzial osmiu zawodnikow, po czterech z kazdej druzyny, nie zapominajmy jednak o graczach rezerwowych i zapasowych maletach. Ale te, ktore nie byly dzisiaj uzywane, powinny miec zolte pokrowce na glowicach. Zreszta obsluga wyjasni to lepiej. -Mowi pan o tych pokrowcach? - zaciekawil sie gliniarz, wskazujac jaskrawozolty plastikowy woreczek oslaniajacy glowice kija. -Pewnie. Chyba sam pan widzi, ze nie jest zielony. -Oczywiscie, panie Albion. I pokrowce z wiszacych tu malet w ogole nie byly zdejmowane dzisiejszego popoludnia? -A po co ktos mialby je zdejmowac? -Powinien pan raczej zapytac, kto mimo wszystko je zdjal, poniewaz brakuje dwoch sposrod zapasowych malet. Slynny turniej tenisowy w Monte Carlo przyciagnal na trybuny kilkanascie gwiazd filmu i telewizji, glownie amerykanskich i brytyjskich, z rozmaitych powodow obracajacych sie wlasnie teraz w roznych kregach europejskich - posrod bogatych Grekow powiazanych z rodzina krolewska, niemieckich przemyslowcow, garstki francuskich pisarzy o przebrzmialej slawie czy tez wynioslych Hiszpanow o watpliwym szlachectwie, lecz z uporem tytulujacych sie donami. Nie mialo to jednak wiekszego znaczenia wobec liczby ekstrawaganckich nocnych atrakcji, ktorych uczestnicy przezywali chwile triumfu w blasku jupiterow ekip telewizyjnych, a poniewaz za wszystko placono z kasy dworu ksiazecego w Monako, goscie ochoczo korzystali zarowno z rozrywek, jak i darmowej reklamy. Gigantyczny bufet zorganizowano pod golym niebem, na dziedzincu palacu gorujacego nad portem. Orkiestra zaskakiwala wszystkich, co kilka minut diametralnie odmieniajac brzmienie i przechodzac na przyklad od slynnej arii operowej do ckliwej ballady w stylu pop. swiatowej slawy wykonawcy krazyli miedzy stolikami, po czym zbierali owacje na stojaco, gdyz wszyscy goscie energicznie podrywali sie z miejsc, kiedy tylko zaczynaly blyskac flesze fotoreporterow. -Manny, mam nadzieje, ze moja piosenka znajdzie sie w programie "Szescdziesiat minut". Nagrales ja? -Jasne, oczywiscie. -Cyril, po co mnie tu przyciagnales? Wiesz, ze nie cierpie tenisa. -Bo masz okazje sie pokazac przed dyrektorami wielu roznych studiow! Wiec lepiej rusz tylek i wyrecytuj cos. Nie zapomnij sie obracac na lewo i prawo. Pokaz im swoj profil, chlopie! -Ta cholerna suka ukradla mi piosenke! -Przeciez nie mialas praw wylacznosci, skarbie. Zaspiewaj "Smoke gets in your eyes" albo cos podobnego. -Nawet nie znam wszystkich slow! -No to zanuc tylko i pokrec im cycuszkami pod nosem. Spojrz sama, chlopcy rejestruja kazdy wystep! Podobnie przebiegala wiekszosc rozmow, jakby w tej enklawie altruizm calkowicie przestal istniec. Posrod owej zbieraniny prawdziwie, prawie, o malo co czy choc odrobine wspanialych wyroznial sie milczacy, dystyngowany mezczyzna, ktory wyjatkowo nie musial nikogo udawac. Byl znanym naukowcem, bez reszty oddanym walce z nowotworami, i przyjechal do Monte Carlo jako jeden z indywidualnych sponsorow turnieju tenisowego. Prosil o zachowanie jego nazwiska w tajemnicy, lecz komitet organizacyjny wymogl na nim, by w imieniu calego znamienitego hiszpanskiego rodu wyglosil krotka mowe powitalna do zgromadzonych gosci. Czekal przy murku okalajacym dziedziniec, gotow stanac przed mikrofonem, gdy zostanie wywolany. -Musze przyznac, ze mam treme - mruknal do lokaja, ktory zatrzymal sie obok niego jakby specjalnie po to, bo dodac mu otuchy. - Rzadko mam okazje przemawiac publicznie. -Prosze powiedziec tylko pare slow i podziekowac gosciom za przybycie. To wystarczy. Przynioslem szklanke wody, zeby przeplukal pan gardlo. -Gracias - odparl Juan Garcia Guaiardo. Wypil wode i pare minut pozniej osunal sie na ziemie. Zanim jeszcze wyzional ducha, lokaj zniknal bez sladu. Alicja Brewster, mianowana dekretem krolowej Dama Imperium, wysiadla z bentleya przed domem rodzinnym przy londynskim Belgrave Square. Byla to kobieta sredniego wzrostu, dosc korpulentna, lecz poruszala sie tak energicznie, ze sprawiala wrazenie silnej i wysportowanej, co wielu osobom kazalo sie miec przed nia na bacznosci. Zaledwie wkroczyla na stopnie ozdobionego kolumnami wejscia edwardianskiej posiadlosci, w drzwiach powitala ja dwojka dzieci, ktore w pilnym trybie zostaly sciagniete do domu ze swoich uczelni, totez w przestronnym holu czekaly na matke z najwyzszym zniecierpliwieniem. Zarowno starszy, wysoki, muskularny chlopak o krotko obcietych wlosach, jak i drobniejsza, bardzo atrakcyjna dziewczyna, oboje prawie dwudziestoletni, nie potrafili ukryc zaniepokojenia graniczacego ze strachem. -Przepraszam, ze wezwalam was do domu - powiedziala Alicja, czule usciskawszy kazde z nich. - Pomyslalam, ze tak bedzie lepiej. -A wiec sytuacja stala sie nie do zniesienia? - spytal chlopak. -Tak, Roger. -Powinnas sie zdecydowac duzo wczesniej - wtracila dziewczyna. - Dobrze wiesz, ze od poczatku go nie lubilam. -A ja tak. Kochalam go, Angelo. - Alicja usmiechnela sie blado i smetnie pokiwala glowa. - Poza tym bylam przekonana, ze nam wszystkim jest potrzebny mezczyzna w domu... -Akurat w tym zakresie ponioslas fiasko na calej linii, mamo - oznajmil Roger. -No coz, widocznie zbyt duzo sie po nim spodziewalam. Wasz ojciec zostawil po sobie raczej trudny wzor do nasladowania, prawda? Byl znanym i szanowanym, niezwykle dynamicznym czlowiekiem sukcesu. -Mialas w tym rowniez swoje zaslugi, mamo - powiedziala Angela. -Zdecydowanie mniejsze, niz ci sie wydaje, skarbie. Daniel mial jasno wytyczony cel w zyciu. O wiele bardziej bylam uzalezniona od niego, niz on ode mnie. Do dzis uwazam, ze najsmutniejszym aspektem jego smierci byla prozaicznosc, wrecz banalnosc sposobu, w jaki odszedl. Gdyby choc przez chwile przeczuwal, iz atak serca dopadnie go podczas snu, natychmiast zaczalby regularnie odwiedzac sale gimnastyczna. -Czego od nas oczekujesz, mamo? - zapytal szybko Roger, jakby chcial odegnac fale bolesnych wspomnien. -Sama nie wiem. Pewnie tylko wsparcia duchowego. Jak wiekszosc ludzi slabych, wasz ojczym ma porywczy charakter... -Lepiej niech nad soba panuje - wtracil chlopak stanowczym tonem. - Jesli tylko podniesie glos, skrece mu kark. -Z Rogerem trzeba sie teraz liczyc, mamo. Pewnie jeszcze nie wiesz, ze zostal mistrzem zapasow w miedzyuczelnianym turnieju polnocnej Anglii. -Daj spokoj, Angie. To nie byl zaden turniej. -Nawet przez mysl mi nie przeszlo, zeby moglo dojsc do jakichs rekoczynow - odparla Alicja. - Gerald nie nalezy do tego rodzaju ludzi. Zwykle ogranicza sie do paru ostrych zdan, co juz jest wystarczajaco nieprzyjemne. -Dlaczego nie chcesz, zeby zajal sie tym twoj adwokat? -Poniewaz musze sie dowiedziec, czemu do tego doszlo. -A do czego doszlo? - zaciekawila sie Angela. -Chcialam go czyms zajac, no i podbudowac nieco jego wiare w siebie, dlatego umiescilam go w zarzadzie naszego Wildlife Association... Prawde mowiac, przekazalam mu stanowisko prezesa. Szybko zaczely sie dziac dziwne rzeczy, przelewy duzych sum na nie istniejace organizacje... W kazdym razie Gerald okradl stowarzyszenie na jakis milion funtow. -Jezus, Maria! - jeknal Roger. -Po co to zrobil? Przeciez nie mogl narzekac na brak pieniedzy od czasu, kiedy sie pobraliscie. Za kogo ty wyszlas, mamo? -Wydawal mi sie czarujacy, pelen zycia... Z pozoru bardzo przypominal waszego ojca, dopiero pozniej sie przekonalam, jak mylne byly to pozory. Wezcie tez pod uwage, ze bylam wtedy strasznie przygnebiona. Sadzilam, iz jego entuzjazm pomoze mi sie pozbierac, nawet nie podejrzewalam, ze to jedynie wystudiowana poza... Nie wiecie, gdzie on jest? -Na gorze, w bibliotece. Wyglada na to, ze sporo wypil. -Moglam sie tego spodziewac. Ostatecznie napuscilam na niego adwokata. Odzyskalismy wszystkie pieniadze, ale zrezygnowalam z wysuwania formalnych oskarzen, zeby nie wywolywac skandalu. Boje sie, ze mogloby ucierpiec cale stowarzyszenie... W kazdym razie powiedzialam mu, zeby spakowal swoje rzeczy i natychmiast sie wyniosl po naszej dzisiejszej rozmowie. Nie zostawilam mu wyboru. Pojde wiec teraz na gore... -Pojde z toba. -Dziekuje, ale to zbyteczne, kochanie. Kiedy Gerald zejdzie na dol, wpakujcie go do samochodu... A gdyby byl zanadto pijany, poproscie Colemana, zeby zawiozl go tam, dokad sobie zazyczy... Podejrzewam, ze do tej dziewczyny z High Holborn. Ostatnio czesto u niej bywa. Alicja ruszyla energicznie po schodach krokiem msciwej walkirii zadnej uzyskania wyjasnien. Na chwile przystanela przed drzwiami biblioteki, w ktorej Daniel Brewster urzadzil sobie kiedys przytulny gabinet, po czym szybko otworzyla drzwi. -Prosze, prosze! - zawolal wyraznie podchmielony Gerald. Na wpol lezal w obszernym, obijanym skora fotelu. Trzymal w dloni duza szklanke napelniona alkoholem, obok na stoliku stala napoczeta butelka whisky,. - I oto zjawila sie wreszcie bogata dziwka o zacieciu detektywistycznym! Przykro mi, ze do tego doszlo, ale nic nie poradze, ze sie starzejesz i stajesz coraz mniej pociagajaca. -Dlaczego to zrobiles, Gerry? Nigdy ci nie odmowilam nawet pensa, kiedy potrzebowales pieniedzy. Czemu wiec posunales sie do kradziezy? -Gdybys choc raz znalazla sie w moim polozeniu, w roli biernego towarzysza bogatej, nadetej suki, ktora ledwie pamieta twoje imie... A zreszta, przeciez jestes taka wlasnie bogata, nadeta suka. -Wyjasnilam ci, dlaczego chce pozostac przy nazwisku Brewster, i zgodziles sie na to - powiedziala spokojnie lady Alicja, podchodzac do drugiego fotela. - Nie tyle chodzilo mi o dobro dzieci, ile o zaszczyt, ktorym zostalam uhonorowana pod tym nazwiskiem. Poza tym dobrze wiesz, ze nigdy nie traktowalam cie jak biernego towarzysza. Jestes chory, Geraldzie, a ja nadal bylabym gotowa ci pomoc, gdybys tylko zechcial skorzystac z tej pomocy. Zapewne nie jestem bez winy. Nigdy nie zapomne, ze byles dla mnie pociecha i pomogles mi w trudnych chwilach, kiedy bardzo tego potrzebowalam. Teraz ja chcialabym ci pomoc, jesli tylko mi na to pozwolisz. -Jezu, nie cierpie kazan. A coz moglabys jeszcze dla mnie zrobic? Pocieszysz mnie, gdy po kilku latach wyjde z wiezienia? -Nie pojdziesz do wiezienia. Zwroce skradzione przez ciebie pieniadze, a ty wyjedziesz z Anglii, do Kanady czy Stanow, gdzie bedziesz mogl odzyskac rownowage. W kazdym razie nie pozwole ci dluzej zostac w tym domu. Przyjmij te propozycje, Geraldzie, bo nic innego nie potrafie ci zaoferowac. Alicja stanela nad mezem, spogladajac na niego troskliwym wzrokiem. Ten niespodziewanie poderwal sie z fotela, chwycil brzeg jej spodnicy, zarzucil kobiecie na glowe i przycisnal jej twarz do swego ramienia. Z kieszeni spodni blyskawicznie wyjal strzykawke i brutalnie wbil igle w odsloniete udo. Trzymal zone w objeciach, dopoki nogi sie pod nia nie ugiely, po czym delikatnie ulozyl zwloki na dywanie. Tylko udawal pijanego, dzialal zatem z wyrachowana precyzja. Usiadl przy biurku, wybral numer centrali miedzynarodowej w Paryzu, skad polaczyl sie ze Stambulem, stamtad ze Szwajcaria, az wreszcie - gdy zyskal przeswiadczenie, ze slady tych poczynan nie dadza sie odtworzyc z gaszczu komputerowych laczy - nakrecil numer w Holandii. -Slucham - odezwal sie przemyslowiec z Amsterdamu. -Zalatwione. -Doskonale. Odegraj do konca role skruszonego winowajcy oraz zrozpaczonego malzonka i zwiewaj. Zostaw swojego jaguara. Na ulicy niedaleko czeka na ciebie taksowka. Rozpoznasz ja po zoltej chustce w kieszonce marynarki szofera siedzacego bokiem do kierownicy. -Na pewno mnie pan osloni? Obiecal pan... -Do konca zycia bedziesz mieszkal w luksusowych warunkach, poza zasiegiem wymiaru sprawiedliwosci. -Bog jeden wie, ze na to zasluguje po latach meki z ta dziwka! -Ja takze to wiem. Pospiesz sie. Drugi maz lady Alicji wyszedl z biblioteki, glosno pociagajac nosem. Zbiegl po schodach, omal nie gubiac przy tym butow, i ze zloscia ocierajac lzy z policzkow, rzucil w strone czekajacych w holu dzieci: -Przepraszam! Wybaczcie mi wszystko! Nie powinienem byl tego robic! W kilku krokach minal Rogera i Angele, z hukiem otworzyl drzwi i wybiegl na ulice. -Mama musiala niezle dac mu do wiwatu - mruknal chlopak. -Lepiej sprawdz, czy nie wsiada do jaguara. Wolalabym, zeby odjechal stad bez przygod. -Moze sie wypchac, siostrzyczko. Zabralem kluczyki. Lobuz bedzie musial dralowac na piechote. Zgodnie z obietnica przy wyjezdzie z placu czekala taksowka. Zolta chusteczka w kieszonce marynarki szofera az klula w oczy. Gerald wskoczyl do srodka, z trudem lapiac oddech. -Gazu! - zawolal. - Lepiej zeby nikt mnie tutaj nie widzial! Dopiero po chwili zdal sobie sprawe, ze ktos siedzi obok niego na tylnym siedzeniu. Odwrocil glowe i w tej samej chwili rozlegly sie dwa szybkie wystrzaly pistoletu z tlumikiem. -Jedz do stalowni na polnoc od Heathrow - polecil obcy mezczyzna kierowcy. - Ogien w piecach nie gasnie nawet w nocy. III W sali odpraw strategicznych Centralnej Agencji Wywiadowczej w Langley, w stanie Wirginia, dwaj mezczyzni uwaznie spogladali na siebie ponad dlugim stolem konferencyjnym. Starszy z nich byl wicedyrektorem CIA, mlodszy natomiast, doswiadczony oficer operacyjny, nazywal sie Cameron Pryce. Mial trzydziesci szesc lat i zaliczal sie juz do weteranow obecnego "zimnego pokoju". Wczesniej stacjonowal w Moskwie, Rzymie i Londynie, a teraz awansowal na stanowisko analityka w centrali. Mowil plynnie po rosyjsku, francusku i wlosku. Skonczyl studia na uniwersytecie Georgetown, obronil prace dyplomowa w Wyzszej Szkole Sluzby Zagranicznej imienia Maxwella w Syracuse i zrobilby doktorat w Princeton, gdyby pod koniec drugiego roku studium nie przeszkodzila mu niespodziewana propozycja podjecia sluzby w CIA.A zlozono mu ja dlatego, ze we wstepnych tezach pracy doktorskiej, sformulowanych na cztery miesiace przed rozpadem bloku sowieckiego, dokladnie przewidzial dalszy bieg wydarzen. Tego typu umysly bardzo wysoko ceniono w kregach wywiadu. -Zapoznales sie z tym scisle tajnym raportem? - zapytal Frank Shields, niski i pulchny, lysiejacy wicedyrektor, ktory sam byl kiedys analitykiem. Mial waskie oczy nadajace mu taki wyraz, jakby zawsze patrzyl spod przymruzonych powiek. -Owszem. Moge tez przysiac, Frank, ze nie robilem zadnych notatek - odparl Pryce. Ten byl wysoki i poteznie zbudowany, odznaczal sie bardzo ostrymi rysami twarzami, ktore tylko przy odrobinie dobrej woli daly sie okreslic jako malo atrakcyjne. Po chwili usmiechnal sie ironicznie i dodal: - Zreszta i tak musisz o tym wiedziec. Gnomy, ktore obserwuja mnie zza koszmarnych reprodukcji porozwieszanych na scianach, z pewnoscia o wszystkim ci donosza. Naprawde sadziles, ze bede chcial napisac powiesc na podstawie tego materialu? -Zdarzaly sie juz takie wypadki, Cam. -Masz racje. Snepp, Agee czy Borstein nalezeli do tych nielicznych idealistow, ktorym co najmniej malo sie podobaly procedury agencji... Ale ja sie do takich nie zaliczam. Podpisalem pakt z diablem, kiedy zgodziliscie sie uregulowac zalegle oplaty za moje studia doktoranckie. -Od poczatku na to liczylismy. -Nie wiem, czy sie nie przeliczyliscie. Ostatecznie moglbym sam pokryc dlugi. -Z profesorskiej pensyjki? A co z zona, dzieciakami i pomalowanym na bialo plotkiem wokol ogrodka na osiedlu uniwersyteckim? -Jestem pewien, ze to rowniez wkalkulowaliscie w propozycje. Nie laczyly mnie trwale zwiazki z kobietami, nic mi tez nie wiadomo o zadnych dzieciach. -Moze dajmy sobie z tym spokoj - ucial wicedyrektor. - Jakie wnioski wyciagnales z raportu? -Mamy do czynienia albo z oderwanymi, nie powiazanymi wypadkami, albo z czyms krancowo roznym. Nie istnieja wyjscia posrednie. -I to ma byc opinia fachowca? -Nic wiecej z tego nie wynika. Zabito cztery osoby ze swiata miedzynarodowej finansjery, a przy okazji zginelo paru zwyklych smiertelnikow. Zabojcy znikneli bez sladu, dochodzenia utknely w martwym punkcie. Nie widze jednak zadnego zwiazku miedzy tymi wypadkami, czterech ofiar nie laczyly zadne interesy czy wspolne inwestycje, nie bylo miedzy nimi kontaktow towarzyskich... Zdziwilbym sie, gdyby takowe istnialy. Mamy wiec arystokratyczna Angielke oddana dzialalnosci dobroczynnej, hiszpanskiego naukowca pochodzacego z nadzwyczaj bogatej madryckiej rodziny, wloskiego playboya z Mediolanu oraz stojacego nad grobem francuskiego biznesmena, wlasciciela kilkunastu rezydencji i prawdziwego plywajacego palacu, gdzie ostatnio mieszkal na stale. Jedyne elementy laczace te cztery wypadki to dosc nietypowe sposoby zabojstwa, brak jakichkolwiek sladow oraz nastepstw i zastanawiajaca zbieznosc, ze wszystkie wydarzyly sie w ciagu czterdziestu osmiu godzin, dwudziestego osmego i dwudziestego dziewiatego sierpnia. -I to jest chyba najbardziej podejrzany element wspolny. -Juz to powiedzialem, powtarzam jednak, ze nic wiecej stad nie wynika. -Mylisz sie - oznajmil stanowczo dyrektor. -Naprawde? -Z raportu usunieto pewne informacje. -Dlaczego, na milosc boska? Przeciez to i tak scisle tajny material. -Wiesz dobrze, ze mimo wszystko raport moglby wpasc w rece niepowolanych osob. -Teraz juz przesadzasz... Mowisz serio? Sprawa jest az tak powazna? -Najwyzszej rangi. -W takim razie byles nie w porzadku wobec mnie, Frank. Poprosiles o analize, zataiwszy pewne informacje. -Mimo to znalazles elementy laczace, brak jakichkolwiek sladow, zadziwiajaca zbieznosc w czasie... -Kazdy by na to wpadl. -Nie jestem pewien. Poza tym wcale nie zamierzalem sie z tym zwracac do pierwszego lepszego analityka. Zalezalo mi na twojej ocenie. -Twoje pochlebstwa, jak rowniez niezwykle wysokie premie kaza mi teraz bez reszty zamienic sie w sluch. Jakiez to informacje zostaly usuniete z raportu? -Masz je zachowac wylacznie dla siebie. -Jasne. Chodzi o bardzo scisle tajna sprawe najwyzszej rangi... -Bez zartow... Zacznijmy od pewnej rosyjskiej staruszki, ktora pare miesiecy temu zmarla smiercia naturalna w okolicach Czelabinska, jakies poltora tysiaca kilometrow od Moskwy. W ostatnich chwilach zycia byl przy niej kaplan i ten, po kilkutygodniowych deliberacjach, zdecydowal sie w koncu wyslac list do odpowiednich wladz. Opisal w nim, ze owa staruszka, wdowa po znanym sowieckim fizyku atomowym, ktory przed laty zginal na polowaniu rozszarpany przez rozwscieczonego rannego niedzwiedzia, wyznala przed smiercia, iz jej maz w rzeczywistosci padl ofiara zamachu nieznanych terrorystow. Wedlug niej schwytany wczesniej niedzwiedz zostal celowo postrzelony oraz uwolniony z wiezow w poblizu idacego przez las naukowca. I wtedy po zabojcach nie zostal zaden slad. -Zaraz, chwile! - wtracil Pryce. - Mialem wtedy kilka lat, pamietam jednak, ze czytalem badz slyszalem w telewizji o tym wypadku. Fizyk nazywal sie Juri czy jakos podobnie. Przypominam sobie, ze zrobilo to na mnie duze wrazenie: znany czlowiek rozszarpany przez dzikie zwierze. Chodzi tu zapewne o ten sam wypadek. -Ludzie z mojego pokolenia pamietaja go jeszcze lepiej - odparl Shields. - Dopiero zaczynalem wowczas prace w agencji, niemniej w Langley dla nikogo nie bylo tajemnica, ze Juriewicz pragnie za wszelka cene pohamowac rozprzestrzenianie broni jadrowej. Jego smierc nami wstrzasnela, krazyly nawet plotki, ze oficjalne raporty celowo sfalszowano. Panowalo powszechne przekonanie, ze Juriewicz wcale nie zostal rozszarpany przez niedzwiedzia, ale zginal od kuli... Zachodzilismy wowczas w glowe, z jakiego to powodu Moskwa podpisala wyrok smierci na swego najlepszego fizyka. -I do jakiego wniosku doszliscie? -Do zadnego. Wszystkie hipotezy byly mocno naciagane, totez wtedy nie pozostalo nam nic innego, jak potraktowac serio oficjalny rosyjski komunikat. -A teraz? -Wyszly na jaw nieznane okolicznosci. Otoz ta staruszka w ostatnich chwilach zycia otwarcie obwinila za smierc swego meza organizacje zalozona przez niejakiego barona Matarese'a, nazywajac go "wcieleniem samego diabla". Kojarzy ci sie to z czyms, Cam? -Nie. Jedynym elementem wspolnym i w tym wypadku jest brak jakichkolwiek sladow pozostawionych przez zabojcow. -Otoz to. Pozornie nic wiecej nie laczy tych zdarzen. Przejdzmy teraz do tego francuskiego finansisty, Renego Pierre'a Mouchistine'a, ktory zginal od kul na swoim jachcie. -Wraz z czterema prawnikami nadzorujacymi jego inwestycje w roznych krajach - wtracil Pryce. - Nie znaleziono zadnych odciskow palcow, co kaze wnioskowac, ze zabojcy dzialali w rekawiczkach. Badania lusek tez niczego nie daly, gdyz uzywano standardowej amunicji. No i nie bylo swiadkow, poniewaz calej zalodze wczesniej kazano zejsc na lad na czas trwania narady. -Sugerujesz, ze brak swiadkow i sladow nie pozwala ukierunkowac dochodzenia? -Zgadza sie. -I znow sie mylisz. -Kolejna niespodzianka, Frank? -Cos w tym rodzaju - odparl wicedyrektor. - Osobisty lokaj, a zarazem bliski przyjaciel Mouchistine'a, towarzyszacy mu niemal od dwudziestu lat, skontaktowal sie z naszym ambasadorem w Madrycie. Podczas prywatnej audiencji tenze Antoine Lavalle zlozyl tajne oswiadczenie, ktore nastepnie trafilo do sekcji wywiadu Departamentu Stanu w Waszyngtonie. Na szczescie, wbrew zaleceniom Senatu, dotarlo takze do nas. -Mozna sie bylo tego spodziewac - rzekl Cameron. -W kontaktach z waszyngtonskimi politykami nie nalezy sie niczego spodziewac. Przejelismy raport tylko dzieki wspolnej sieci komputerowej. Znow pojawia sie w nim nazwisko Matarese'a. Tuz przed smiercia Mouchistine powiedzial lokajowi, ze "wrocili matarezowcy". Lavalle twierdzil stanowczo, ze wedlug jego pana zabojcy musieli dokladnie znac temat zwolanej narady i dlatego zorganizowali zamach. -Jakie sprawy mialy byc omawiane? -Wyglada na to, ze Mouchistine chcial sie do reszty wycofac ze wszystkich interesow i przekazac duze sumy pieniedzy organizacjom charytatywnym. Wedlug Lavalle'a zazadal rozwiazania kilku miedzynarodowych korporacji, ktorych rady nadzorcze wykonywaly polecenia jego badz tychze czterech adwokatow, i wystawienia na sprzedaz poszczegolnych przedsiebiorstw. Organizacja Matarese'a nie mogla do tego dopuscic, dlatego postanowila zabic uczestnikow narady. -Kto zarzadza korporacjami po smierci Mouchistine'a? -Te sprawy sa bardzo zagmatwane, ustalenie spadkobiercow potrwa wiele miesiecy czy nawet lat. -Ale gdzies w tej pajeczej sieci biznesu musza tkwic wtyczki organizacji Matarese'a, jesli dobrze zrozumialem. -Mamy prawo tak podejrzewac, ale niczego nie wiadomo na pewno. -A jaki to ma zwiazek z pozostalymi wypadkami? -Ostatnie slowa Mouchistine'a brzmialy: "Odszukaj Beowulfa Agate'a". -Kogo? -Beowulfa Agate'a. Taki pseudonim nadala KGB, a raczej wschodnioniemiecka Stasi, naszemu najlepszemu agentowi z okresu zimnej wojny, Brandonowi Scofieldowi. Musisz wiedziec, ze po odkryciu korzeni organizacji Matarese'a na Korsyce Scofield potajemnie sprzymierzyl sie ze swym najwiekszym wrogiem, ktorego wczesniej doglebnie nienawidzil, zreszta ze wzajemnoscia. -Na Korsyce? Az nie chce mi sie w to wierzyc. -Rosjanin nazywal sie Wasyl Taleniekow i byl u nas znany pod pseudonimem Waz. Nalezal do grona bezwzglednych oprawcow z KGB, osobiscie zorganizowal zamach na zone Scofielda, za co ten w odwecie zabil mu brata. Pewnie nawzajem skoczyliby sobie do gardel, gdyby na widowni nie pojawila sie trzecia, grozniejsza od nich obu sila. -Matarezowcy? -Zgadza sie. Koniec koncow Taleniekow zginal, ratujac zycie Scofieldowi oraz kobiecie, ktora obecnie jest jego zona. -Rety. Mam wrazenie, jakbym czytal antyczna tragedie. -Ale tak to wygladalo naprawde. -I co dalej? -Odszukaj Beowulfa Agate'a, od niego dowiesz sie reszty. Tylko Scofield zna szczegoly, nikt ci tego lepiej nie wyjasni. -Nie zachowaly sie zadne raporty? -Scofield nie bardzo chcial dalej z nami wspolpracowac. Orzekl, ze misja zostala pomyslnie zakonczona i nie ma co roztrzasac starych spraw. Wszyscy zamieszani w te afere zgineli, a jemu zalezalo wylacznie na bezpiecznym wycofaniu sie z pracy w wywiadzie. -Powiedzialbym, ze brzmi to raczej dziwnie. -Zadania Scofielda byly w pelni uzasadnione, gdyz wczesniej zostal uznany za osobe niebezpieczna. -Wydaliscie na niego wyrok smierci? - spytal oszolomiony Pryce. - Chcieliscie go usunac? -Mogl zaszkodzic wielu siatkom na calym swiecie, znal nasze tajemnice. Potrzebna byla decyzja samego prezydenta, zeby uwolnic go od wszelkich podejrzen. -Dlaczego jednak w ogole uznano Scofielda za groznego? -Juz ci mowilem. Wygladalo na to, ze mamy do czynienia z chodzaca bomba zegarowa. W dodatku potajemnie sprzymierzyl sie w wrogiem, podjal scisla wspolprace z Taleniekowem. -Tylko w celu zniszczenia matarezowcow! - zaprotestowal Cameron. -O tym dowiedzielismy sie znacznie pozniej... Zdecydowanie za pozno. -Zaluje, ze nie mialem okazji poznac blizej prezydenta... W porzadku, sprobuje odszukac Scofielda. Gdzie on jest? -Podobno osiadl na ktorejs z wysp karaibskich. Zagonilem do pracy wszystkich tamtejszych informatorow, lecz dotad niczego nie znalezli. Przekaze ci materialy, jakie do tej pory zebralem. -Szukaj wiatru w polu. W regionie karaibskim sa tysiace wysp i wysepek. -Nie zapominaj, ze jesli Scofield jeszcze zyje, dobiega siedemdziesiatki i trudno go rozpoznac na podstawie starych fotografii. -Beowulf Agate... Co za idiotyczny pseudonim! -Nie mam pojecia, skad sie wzial, ale jest chyba rownie dobry, jak Waz Taleniekowa, nie wspominajac juz o Rozrzadowym Kociaku, bo przeciez tak cie ochrzczono w Taszkiencie. -Lepiej mi tego nie przypominaj, Frank. Hydroplan osiadl lagodnie na spokojnych wodach portu Charlotte Amalie na Saint Thomas, jednej z amerykanskich Wysp Dziewiczych. Zacumowal przy nabrzezu, na wysokosci posterunku Strazy Przybrzeznej, i Cameron Pryce zeskoczyl na pomost, po czym wszedl po rozchwianej drabince na molo. Czekal tu na niego mlody dowodca posterunku w snieznobialym mundurze. -Witamy w Charlotte Amalie - rzekl, energicznie potrzasajac jego dlonia. - Jezeli nie chce pan uchodzic za cudzoziemca, prosze to wymawiac po latynosku: Omali. -Postaram sie, poruczniku. Ma pan cos dla mnie? -Przede wszystkim zarezerwowalem pokoj w hoteliku "Rok 1869", stojacym na szczycie wzgorza. Daja tam swietnie jesc, a w dodatku wlascicielem jest facet, ktory kiedys uczestniczyl w jakiejs waszej operacji, powinien wiec trzymac gebe na klodke. -To, ze bral udzial w jednej operacji, nie czyni go jeszcze... -Naprawde moze mu pan zaufac. Byl radca ambasady w Vientiane i pomogl agencji uratowac cala mase tajnych dokumentow. Musial sie zasluzyc, skoro po wojnie stac go bylo na kupno hotelu. -To znaczy, ze zostal hojnie wynagrodzony. A ma pan cos w naszej sprawie? -Scofield prowadzil tu przez jakis czas biuro uslug czarterowych, ale zwinal interes juz pare lat temu i wyemigrowal na brytyjska Tortole, gdzie rowniez mu sie nie poszczescilo. Lecz do dzisiaj nie zlikwidowal tam swojej skrytki pocztowej. -A to oznacza, ze pojawia sie co jakis czas i odbiera korespondencje. -Albo przysyla kogos z kluczykiem. Nie wiem, czy nadal placi podatki za prowadzenie uslug czarterowych, ale na pewno co miesiac dostaje czek z emerytura. -Nie wie pan, czy nadal wynajmuje jacht? -Dziala pod innym szyldem, jego firma nazywa sie teraz Tortola Caribbean. Z pozoru zmiana nazwy miala sluzyc uzyskaniu ulg podatkowych, moim zdaniem nie byla jednak konieczna, skoro od dwudziestu pieciu lat Scofield nie zaplacil ani centa podatku. -Agenci wywiadu pewne rzeczy maja we krwi. Wiec gdzie on teraz mieszka? -Ktoz to wie? -Nikt go ostatnio nie widywal? -Pytalismy na lewo i prawo, bez rezultatu. Ma sie rozumiec, robilismy to dyskretnie. -Ktos jednak musi odbierac korespondencje... -Mamy naprawde wielu przyjaciol na Tortoli, ale prosze zrozumiec, ze dostalismy polecenie zaledwie osiem dni temu - rzekl z uraza w glosie oficer Strazy Przybrzeznej. - Nawet Brytyjczycy nie moga go odnalezc, choc Tortola ma tylko piecdziesiat kilometrow kwadratowych i dziesiec tysiecy stalych mieszkancow, przy czym wiekszosc z nich to tubylcy, Indianie badz emigranci z Europy. W dodatku urzad w Road Town dostaje przesylki rzadko i nieregularnie, wiec pracownicy poczty spia po calych dniach. Mimo najszczerszych checi nikt nie zdola odmienic trybu zycia mieszkancow tropikow. -Prosze sie nie denerwowac. Po prostu bylem ciekaw, co zdzialaliscie. -Wcale sie nie denerwuje, ogarnia mnie tylko zniechecenie. Naprawde chcialbym panu pomoc, bo moze uzyskalbym cenny wpis do akt i mogl sie wreszcie wyniesc z tego zadupia. Lecz mimo wszelkich moich staran musze stwierdzic, ze Scofield zniknal bez sladu. -Nie bardzo, poruczniku, gdyz nadal odbiera korespondencje. Wystarczy jedynie obserwowac poczte. -Owszem, tylko prosze zrozumiec, panie Pryce, ze nie moge porzucic swego posterunku i podjac obserwacji na Tortoli. -Mowi pan jak prawdziwy oficer honorowy, poruczniku. Trzeba bylo zaangazowac kogos do prowadzenia obserwacji. -Za co? Dostajemy tyle pieniedzy, iz musze prosic o pomoc ochotnikow, kiedy jakis katamaran ma klopoty z wejsciem do tutejszego portu. -Przepraszam, zapomnialem o tym. Decyzje podejmuja urzednicy w wykrochmalonych koszulach, dla ktorych Saint Thomas jest pewnie enklawa katolickich zelotow gdzies na srodku Pacyfiku... Glowa do gory, poruczniku, mam pewien wplyw na urzedasow. Jesli pan pomoze mnie, ja pomoge panu. -Jak? -Niech mnie pan przerzuci w tajemnicy na Tortole. -Z tym nie bedzie klopotow. -To nie wszystko. Prosze wyslac jeden ze swoich kutrow do portu w Road Town i oddac go pod moje rozkazy. -A to juz nie takie proste. -Zalatwie konieczne formalnosci. Uzyska pan ten wpis do akt. -Raczej posypia sie gromy na moja glowe. -Na pewno sie posypia, gdy pan odmowi. Do dziela, poruczniku. Mamy sporo pracy. Trzeba znalezc srodki stalej lacznosci i zebrac potrzebny ekwipunek. -Pan to mowi powaznie? -Od poczatku do konca, mlodziencze. Prosze to sobie wbic do glowy, zwlaszcza na czas trwania tej akcji. -O co tu chodzi? -O czlowieka, ktory zna wszelkie szczegoly skomplikowanej sprawy, majacej niezwykle istotne konsekwencje. Nic wiecej nie musi pan wiedziec. -Przeciez to niczego nie wyjasnia. -Sam nie umialbym panu wiecej wyjasnic, poruczniku. Najpierw trzeba znalezc Scofielda i do tego potrzebuje panskiej pomocy. -Jasne. Moge pana przerzucic na Tortole naszym drugim kutrem, jesli o to chodzi. -Odpada. Porty i przystanie sa uwaznie obserwowane, a inspektorzy urzedow emigracyjnych podejrzliwi. Sam pan nadmienil, ze tutaj kusza rozmaite ulgi podatkowe... Wolalbym skorzystac z malego samolotu badz hydroplanu, ktory nie kursuje na regularnych trasach. -W rzeczy samej, dysponuje samolotem. Uzywamy go wspolnie z Brytyjczykami do walki z przemytem narkotykow. -Doskonale. Trzeciego dnia obserwacji slonce stalo juz nisko, kiedy Pryce po raz kolejny ulozyl sie w hamaku rozciagnietym miedzy dwiema palmami na skraju plazy. W tropikalnym stroju - lekkiej jasnej marynarce, wzorzystej koszuli i szortach - nie roznil sie specjalnie od innych mlodych, atletycznie zbudowanych mezczyzn, mimo poznej pory zazywajacych kapieli slonecznej. Wyrozniala go jednak zawartosc torby plazowej. Podczas gdy inni przynosili olejki do opalania, rozne czasopisma czy kieszonkowe wydania powiesci, on mial w niej przede wszystkim telefon komorkowy, umozliwiajacy natychmiastowa lacznosc z posterunkiem na Saint Thomas badz kutrem Strazy Przybrzeznej zacumowanym w glownym porcie Tortoli, jak rowniez przesylanie komunikatow droga satelitarna na kontynent. Reszte jego wyposazenia stanowila bron w kaburze, automatyczny pistolet Star PD kalibru 11,43 mm, piec magazynkow amunicji, duzy zabkowany noz mysliwski, latarka, gogle noktowizyjne, szczegolowe mapy Tortoli i sasiednich wysp, apteczka samochodowa, pojemnik srodka dezynfekcyjnego oraz dwie butelki, jedna z woda zrodlana, druga z burbonem McKenna Sour Mash. Doswiadczenie go nauczylo, iz kazda z tych rzeczy moze odegrac decydujaca role w nieprzewidywalnym biegu nadchodzacych zdarzen. Mial juz zamiar, jak poprzednio, uciac sobie drzemke, rozleniwiony upalem, kiedy niespodziewanie z glebin spadochroniarskiego plecaka z czarnego skaju dolecialo natarczywe popiskiwanie telefonu. Szybko wyciagnal z niego stylonowa torbe, rozpial suwak i wyjal aparat. -Slucham - powiedzial cicho. -I w koncu sie oplacilo, koles - rzekl miejscowym zargonem ciemnoskory Tortolanczyk, ktorego porucznik z Saint Thomas zaangazowal do grupy obserwacyjnej. Dzwonil z urzedu pocztowego w Road Town. -Odebrano listy? -Niewiele tego bylo, ale wziela wszystko. -Wziela? To kobieta? -Aha. Biala damulka, koles. W srednim wieku, gdzies miedzy czterdziestka a piecdziesiatka. Trudno ocenic, bo od slonca ma prawie tak ciemna skore jak ja. -A wlosy? Wzrost? -Blondynka, troche siwa. Dosc wysoka, jakies trzy, moze cztery piesci powyzej metra piecdziesiat. -To pewnie jego zona. Dokad poszla? -Wsiadla do dzipa, koles. Bez tablic rejestracyjnych. Wedlug mnie pojechala w strone przyladka. -Ktorego? -Roznie go nazywaja, ale tam jest tylko jedna droga. Pojade za nia na swoim skuterku. Chyba musze sie pospieszyc, koles. -Na Boga, nie rozlaczaj sie! -Biegnij na lodz. Powiedz im, zeby oplyneli od wschodu Heavy Rock. Beda wiedzieli, gdzie to jest. Pryce szybko wcisnal kilka klawiszy i polaczyl sie z dowodca kutra Strazy Przybrzeznej. -Prosze podplynac do molo, tam wejde na poklad. Zna pan takie miejsce, przyladek, zwany Heavy Rock? -Albo Lotsa Rock czy Big Stone Point lub Black Rock Angel, zaleznie od tego, gdzie sie mieszka na Tortoli... Pewnie, ze znam. Po zmroku to ulubione miejsce wyladowywania kontrabandy. Najstarsi tubylcy utrzymuja, ze skala jest nawiedzona przez Obeaha, jakiegos boga voodoo. -Tam wlasnie poplyniemy. Olbrzymie pomaranczowe slonce wisialo tuz nad horyzontem, a dlugie cienie na lekko sfalowanej powierzchni morza stopniowo sie zlewaly, kiedy kuter w swej leniwej wedrowce wzdluz wybrzeza dotarl do polnocnego kranca wyspy. -Oto i ona - odezwal sie podporucznik, jeszcze mlodszy niz dowodca posterunku na Saint Thomas - Big Stone Mother. - Ruchem glowy wskazal wielka poszarpana skale wylaniajaca sie z morza. -Jeszcze jedna nazwa, poruczniku? Big Stone Mother? -My ja tak ochrzcilismy. Trudno manewrowac wokol przyladka, pelno tu podwodnych skal. -Wiec prosze sie trzymac z dala od brzegu. Jesli wyplynie jakas lodz, i tak ja zauwazymy. -Cygaro po sterburcie! - zasygnalizowal przez interkom ktorys z marynarzy. -Cholera! - syknal mlody dowodca kutra. -Co sie stalo? - zapytal Pryce. - Co to za cygaro? -Dlugi i waski slizgacz. Nasze kutry sa szybkie, ale zostaja w tyle za cygarami. -Prosze dac cala naprzod, poruczniku. -Wlasnie probuje panu wytlumaczyc, ze nie damy rady. Cygara to ulubiony srodek transportu przemytnikow. Nie maja sobie rownych na wodach przybrzeznych. Do ich tropienia korzystamy z pomocy hydroplanu, a i tak, mimo nowoczesnego sprzetu, niewiele mozemy zdzialac po ciemku. Cygara sa dla nas za male i za szybkie. -A ja myslalem, ze wasza robota to kaszka z mlekiem. -Chyba pan zartuje... Kiedy ten obiekt pojdzie pelna moca, szybko stracimy go z oczu. Nie ma mowy o przechwyceniu. -Wcale mi nie zalezy na przechwyceniu, nie mam zamiaru nikogo aresztowac, poruczniku. -W takim razie zapytam, jesli sie pan nie obrazi, co my tu robimy, do cholery? -Musze wiedziec, dokad plynie ta lodz. Z pewnoscia tyle moze pan dla mnie zrobic, prawda? -Chyba powinno sie to udac, przynajmniej z grubsza. Ale w tej okolicy sa dziesiatki wysepek. Mozemy tylko sledzic lodz na radarze. Jesli ten gosc dobije do ktorejs z wysp, a potem chylkiem przemknie na inna, stracimy go z ekranu. -Ten gosc to kobieta, poruczniku. -Naprawde? Nawet mi to nie przyszlo do glowy. -Zaryzykujemy. Niech pan zarzadzi obserwacje radarowa. Interesujaca ich wysepka byla na mapie opisana po prostu jako Outer Brass 26 - bezludna i nie nadajaca sie do zamieszkania, pokryta gesta tropikalna roslinnoscia. W zasadzie byla to duza skala wystajaca nad ocean, lecz na dwoch kilometrach kwadratowych wyspy utworzyly sie dosc liczne wzgorza, dzieki czemu bujna roslinnosc, schodzaca az nad sam brzeg morza, zyskala pewna oslone przed palacymi promieniami slonca i siekacymi tropikalnymi ulewami. Co prawda, wyspa nalezala do archipelagu bylych hiszpanskich kolonii w Antylach, lecz nigdy nie odegrala zadnej roli w historii regionu. Teraz zas, posrod gromady niepodleglych panstewek, przypominala porzucone dziecko, o ktore nikt sie nie troszczy. Cameron Pryce, ubrany w kombinezon Strazy Przybrzeznej, podszedl do burty na srodokreciu i spojrzal wzdluz waskiej metalowej drabinki na kolyszacy sie w dole ponton z malenkim, dwukonnym silniczkiem, ktory mial go dowiezc na lad. W lewym reku trzymal czarny plecak ze skaju wyladowany niezbednym sprzetem. -Czuje sie cholernie glupio, pozwalajac panu plynac tam samotnie - powiedzial dowodca patrolu. -Nie ma sie czy przejmowac, poruczniku. Takie otrzymalem zadanie. Zreszta w kazdej chwili bede sie mogl z panem skontaktowac, prawda? -Oczywiscie. Zgodnie z pana poleceniem zostaniemy tu, piec mil od brzegu, poza zasiegiem wzroku. -Po wschodzie slonca bedziecie mogli podejsc blizej i ukryc sie w jego blasku. Ten indianski sposob rozpropagowany przez westerny zwykle przynosi dobre wyniki. -Wiem, sami go stosujemy w walce z przemytnikami. Powodzenia, panie Pryce. Pomyslnych lowow, niezaleznie od tego, na co zamierza pan polowac. -Dziekuje. Na pewno przyda mi sie odrobina szczescia. Agent CIA wprawnie zszedl po drabince i usadowil sie w pontonie. Uruchomiony silniczek zabzyczal cichutko, bo trudno to bylo nazwac warkotem. Pryce posterowal w strone wyrwy w gestej roslinnosci, ktora w blasku ksiezyca wygladala na mala zatoczke. Wrzynala sie na pare metrow w glab ladu, calkowicie ukryta pod koronami palm. Cameron wyskoczyl do plytkiej wody, przeciagnal ponton miedzy ostrymi skalami, wywlokl go na piasek i przywiazal cume do pnia najblizszego drzewa. Siegnal po plecak i zarzucajac go sobie na ramie pomyslal, ze faktycznie przy odrobinie szczescia jego lowy zakoncza sie sukcesem. Dobrze wiedzial, czego szukac w pierwszej kolejnosci: swiatla, blasku ognia badz lampy zasilanej z akumulatora. Wszystko wskazywalo na to, ze na wyspie mieszka dwoje ludzi, a przebywanie tu bez zrodla swiatla byloby po prostu niebezpieczne. Pryce wdrapal sie na szczyt pobliskiego wzgorza i po krotkim namysle ruszyl w prawo, wzdluz brzegu, uwaznie obserwujac gestwine po lewej stronie. Nie dostrzegl jednak zadnych oznak zycia. Przedzieral sie przez dzungle dobre dwadziescia minut, nim wreszcie cos przykulo jego uwage. Nie bylo to jednak zadne swiatlo ani zabudowania, lecz jakis przedmiot, ktory metalicznie polyskiwal w blasku ksiezyca. Po chwili Cameron sie przekonal, ze jest to caly szereg drobnych zaglebien w gruncie, z ktorych wystawaly zwrocone ku niebu lustrzane plyty. Wlaczyl latarke i w jej swietle popatrzyl z uznaniem na rozlegla konstrukcje polaczona wiazkami kabli. Dziesiatki fotoogniw ustawiono w szerokie polkole na wykarczowanym poludniowym zboczu wzgorza, z pewnoscia bateria wylapywala promienie sloneczne od wschodu az do poznego popoludnia. Zaintrygowany Pryce obszedl cala baterie dookola, az odnalazl glowny kabel, ktory znikal w gestwinie dzungli. Ruszyl wzdluz niego, lecz juz po kilku krokach osadzilo go na miejscu pytanie: -Szukasz kogos? Jesli tak, robisz to po amatorsku. -Pan Scofield, jak sie domyslam. -No coz, nie jestesmy w Afryce, a ty nie jestes Henrym Stanleyem, wiec trudno sie domyslac czegos innego. Trzymaj rece wysoko nad glowa i idz dalej przed siebie. Biegnie tedy kabel zasilajacy, wiec przyswiecaj sobie latarka, bo gdybys go zerwal, zabilbym cie na miejscu. Zbyt wiele pracy kosztowala mnie elektrownia sloneczna. -Przybylem z misja pokojowa, panie Scofield, nie mam najmniejszego zamiaru ingerowac w panskie zycie - mruknal Pryce, uwaznie patrzac pod nogi. - Zalezy mi wylacznie na informacjach, ktorych nie potrafi udzielic nikt poza panem. -Porozmawiamy w domu, panie Pryce. -Zna pan moje nazwisko? -Oczywiscie, skoro chodza sluchy, ze jestes rownie dobry, jesli nie lepszy ode mnie... Mozesz opuscic rece i odchylac liscie palmowe, zeby cie nie chlostaly po twarzy. -Dziekuje. -Nie ma za co. Wszystko w porzadku, Antonia! Mozesz wlaczyc swiatla! - zawolal niespodziewanie Scofield. - Jesli juz mamy goscia, to otworz takze butelke wina! Dwa silne reflektory wylowily z mroku przed nimi rozlegla polane, a na jej skraju wzniesiony nad brzegiem naturalnego jeziorka duzy parterowy dom z bali tropikalnego drewna. -Moj Boze! Jak tu pieknie! - zawolal agent CIA. -Dlugo szukalismy takiego miejsca, a jeszcze dluzej trwalo jego urzadzanie. -Sam pan zbudowal ten dom? -Skadze. Zaprojektowala go moja zona, lecz do budowy zwozilismy robotnikow z Saint Kitts i innych wysp. Placilem wysokie zaliczki, totez nikt sie nie buntowal na zawiazywanie oczu po wyjsciu z portu na Tortoli. I tak udalo nam sie zachowac wszystko w tajemnicy, mlody czlowieku. -Juz nie taki mlody - odrzekl niemal odruchowo Cameron. -To zalezy, jak na to patrzec, kolego. Scofield wszedl w krag swiatla. Jego szczupla, pociagla twarz zdobila teraz krotko przycieta siwa broda, a dluzsze wlosy tez mial prawie calkiem siwe, lecz zza okularow w drucianej oprawce spogladaly wciaz zywe, niemal mlodziencze oczy. -Nam sie tu podoba... -Jestescie jednak strasznie osamotnieni... -Niezupelnie. Toni i ja wybieramy sie dosc czesto na Tortole, lapiemy lokalne polaczenie na Portoryko, a stamtad latamy do Miami czy nawet Nowego Jorku. Podobnie jak ty, ja tez mam swoj rozum i zostawilem sobie kilka roznych paszportow umozliwiajacych podroze po swiecie. -W takim razie ja nie mam swojego rozumu - odparl z usmiechem Pryce. -Kombinuj. Byc moze kiedys dojdziesz do wniosku, ze nie zostalo ci nic poza tym, co sam dotad wywalczyles. Jak dostaniesz do dyspozycji kilkaset tysiecy funduszu operacyjnego, ulokuj go szybko gdzies za granica. -Pan tak postepowal? -A myslisz, ze na to wszystko wystarczyla moja emerytura? Dostalbym najwyzej jakies skromne mieszkanko w Newark, i to jeszcze na obrzezach miasta. Niepotrzebna mi byla niczyja laska, zaslugiwalem na wiecej. -Zwlaszcza po sprawie matarezowcow - rzekl cicho Cameron. - A oni teraz wrocili. -To w ogole nie wchodzi w rachube, Pryce. Zadzwonil do mnie przyjaciel z Waszyngtonu i ostrzegl, ze nas szukasz... Nie rob takiej miny. Mam tu telefon, zasilanie i elektroniczny system ochrony. Za nic w swiecie nie dam sie wciagnac ponownie w to pieklo. -Wcale nie zamierzam wciagac pana w zadne rozgrywki. Chcialem sie tylko dowiedziec paru rzeczy, bo nikt inny nie zna szczegolow tamtej operacji. Scofield nie odpowiedzial. W zamysleniu poszedl dalej, a gdy znalezli sie przed drzwiami domu, rzucil: -Wejdzmy do srodka. Tam bedziesz mogl zdjac swoj ekwipunek. Wygladasz jak batman. -W plecaku mam ubranie na zmiane. -Ja tez je zawsze ze soba taszczylem. Czysta koszula z garota, letnia marynarka z zapasowym pistoletem, troche bielizny i noz mysliwski. A przede wszystkim butelka whisky. Nigdy o tym nie zapominaj. -Ja mam burbona. -Zatem chlopcy z centrali mieli racje, rokujesz nadzieje na dobrego agenta. Obszerny dom byl w srodku calkowicie wykonczony na bialo, a umiejetnie rozmieszczone oswietlenie dodatkowo potegowalo wrazenie przestrzennosci. Biale meble staly pod snieznobialymi scianami, lukowato sklepione otwarte przejscia wiodly do dalszych pomieszczen, a wszystko to mialo na celu oslabiac dzialanie tropikalnych upalow. Obok rowniez pomalowanego na bialo fotela na biegunach stala zona Scofielda. Tubylec obserwujacy poczte w Road Town opisal ja dosc dokladnie. Byla wysoka, o zaokraglonych ksztaltach, ale wciaz zgrabna, z blond wlosami gesto przetykanymi siwizna, ktore zdradzaly jej wiek. Rysy miala lagodne, lecz zarazem mocne, znamionujace wysoka inteligencje. -Gratuluje, panie Pryce - powiedziala z lekko wyczuwalnym obcym akcentem. - Zachowywalismy czujnosc, chociaz bylam przekonana, ze nas pan nie odnajdzie. Wygrales ode mnie dolara, Bray. -Wcale mnie nie cieszy ta wygrana. -Prosze nie myslec, ze bylo mi latwo was znalezc, pani Scofield. -Jak myslalem, zdradzila nas skrytka pocztowa - rzekl byly agent wywiadu. - To slaby punkt, ale trudno bez niej zyc. Nadal duzo zeglujemy, chetnie wynajmujemy jacht turystom. W ten sposob mozna nie tylko zarobic pare groszy, ale i poznac ciekawych ludzi. Nie jestesmy takimi odludkami, na jakich wygladamy. Z radoscia witamy kazda sposobnosc rozmowy z przyjezdnymi. -Niemniej ten dom, zycie na bezludnej wyspie... To wam nie ulatwia kontaktow towarzyskich. -To tylko pozory, a te czesto myla, prawda, mlodziencze? Nie jestesmy pustelnikami, osiedlilismy sie tu z bardzo konkretnych powodow, chociazby takich jak ty. -Nie rozumiem. -Czy ma pan pojecie, panie Pryce, ile osob probowalo na nowo wciagnac mego meza do pracy w wywiadzie? Oprocz ludzi z Waszyngtonu nachodzili nas Brytyjczycy z MI-5 i MI-6, agenci francuskiej Deuxicme, wloskiego Servizio Segreto i przedstawiciele niemal wszystkich organizacji wywiadowczych z krajow NATO. Bray musial w kolko uzasadniac odmowe wspolpracy, ale i tak nie dawali nam spokoju. -No coz, pani maz jest uwazany za prawdziwego asa. -Moze i nim bylem, ale teraz juz nie potrafilbym dac z siebie czegokolwiek wiecej - ucial ostro Scofield. - Na Boga, wycofalem sie z czynnej dzialalnosci prawie dwadziescia piec lat temu! Caly swiat sie zmienil, a mnie juz ta robota nie interesuje. To oczywiste, ze nie moglem sie zapasc pod ziemie. Na twoim miejscu pewnie stracilbym tyle samo czasu, zeby cie odnalezc na bezludnej wyspie. Lecz nawet sobie nie wyobrazasz, jak dzialaja zniechecajaco na intruzow proste chwyty w rodzaju zmiany nazwy firmy czy kierowania korespondencji na haslowa skrytke pocztowa. A wiesz czemu agenci sa sklonni do przerwania poszukiwan przy napotkaniu pierwszych powazniejszych trudnosci? -Nie. Dlaczego? -Bo maja dziesiatki innych zmartwien na glowie i po prostu szkoda im czasu. O wiele latwiej jest wyslac przelozonym raport, iz zadnym sposobem nie mozna mnie odnalezc. Wez pod uwage chocby tylko koszty przelotow i delegacji doswiadczonych pracownikow. Wczesniej czy pozniej bezowocne poszukiwania musza ich zniechecic. -Wspomnial pan jednak, ze zostal uprzedzony o moim przybyciu. Bez wiekszego trudu mogl pan jeszcze lepiej zatrzec slady i przez dluzszy czas nie odbierac listow. A mimo wszystko... -Jestes nadzwyczaj spostrzegawczy, mlodziencze. -smiac mi sie chce, kiedy slysze to zdanie, poniewaz dokladnie tak samo zwracalem sie do dowodcy posterunku Strazy Przybrzeznej na Saint Thomas. -Jestes od niego mniej wiecej dwukrotnie starszy, podobnie jak ja od ciebie. Do czego jednak zmierzasz? -To nic szczegolnie waznego. Zaciekawilo mnie, dlaczego nie podjal pan specjalnych srodkow ostroznosci. -Podjelismy wspolna decyzje - odparl Scofield, zerkajac na zone. - Mowiac szczerze, byla to bardziej decyzja Antonii niz moja. Chcielismy sie przekonac, czy ci wystarczy cierpliwosci, czy zniesiesz te denerwujaca bezczynnosc oczekiwania na jakakolwiek wiadomosc. Doskonale znamy ten rodzaj frustracji, kiedy godziny sumuja sie w dni, a dni w tygodnie i miesiace. Ty jednak postapiles jak stary wyga. Niewiele brakowalo, bys nocowal na plazy. Doskonala robota. -Nie odpowiedzial pan na moje pytanie. -Nie podjalem zadnych srodkow, gdyz wiedzialem, w jakim celu mnie szukasz. Zreszta sam juz powiedziales, ze chodzi o matarezowcow. -Opowiedz mu, Bray. Powiedz mu wszystko - wtracila Antonia. - Oboje jestesmy to winni Taleniekowowi. -Masz racje, kochana. Czy moglibysmy sie najpierw czegos napic? Prosilem, zebys otworzyla butelke wina, lecz po namysle stwierdzam, iz lepsza bylaby brandy. -Moge podac i jedno, i drugie, jesli chcesz, najdrozszy. -Sam widzisz, dlaczego nadal mieszkamy razem odcieci od swiata. Jesli po dwudziestu pieciu latach malzenstwa kobieta wciaz mowi do ciebie "najdrozszy", to znaczy, ze dobrze wybrales. IV -Musimy sie cofnac do poczatkow naszego wieku, a nawet do ostatnich lat poprzedniego stulecia - zaczal Scofield, kolyszac sie lekko w fotelu na biegunach. Siedzieli na oslonietej moskitiera werandzie drewnianego domu, stojacego na uznanej za bezludna wyspie o nazwie Outer Brass 26. - Nie znamy dokladnej daty, gdyz dokumenty zaginely badz zostaly zniszczone, lecz baron Guillame de Matarese przyszedl na swiat okolo roku tysiac osiemset trzydziestego. Wedlug korsykanskich standardow pochodzil z bogatej ziemianskiej rodziny, a wlosci i tytul barona jego ojcu nadal podobno sam Napoleon Bonaparte.-Podobno? - zapytal Pryce. Z najwyzszym szacunkiem spogladal na siwowlosego bylego asa wywiadu, ktorego oczy zywo blyszczaly zza szkiel okularow w drucianej oprawce. - Przeciez powinny zostac papiery dotyczace praw wlasnosci majatku. -Jak wspomnialem, pierwotne dokumenty zaginely, prawa wlasnosci zarejestrowano na podstawie odpisu. Byli ludzie, ktorzy zglaszali roszczenia do majatku barona, utrzymujac, ze mogl on znac co najwyzej Napoleona Drugiego lub Trzeciego, ale nie Bonapartego, lecz mlody Guillame jakos zdolal je oddalic. No coz, wtedy rodzina miala juz znaczace powiazania. -Jakie? -Guillame okazal sie finansowym geniuszem, totez jak wiekszosc ludzi jego pokroju, doskonale znal sposoby rozprawienia sie z przeciwnikami bez wchodzenia jednoczesnie w konflikt z prawem. Jeszcze zanim przekroczyl trzydziestke, stal sie najbogatszym i najbardziej wplywowym wlascicielem ziemskim na Korsyce. Mozna rzec, iz rodzina Matarese niepodzielnie panowala na wyspie, a wladze francuskie musialy sie z tym liczyc. Klan niemalze ustanawial prawa na wlasna reke. Czerpal dochody z dzialalnosci korsykanskich portow, mial udzialy w wiekszosci powstajacych zakladow przemyslowych i wzbogacal sie na inwestorach, ktorzy musieli korzystac z nalezacych do rodziny drog czy urzadzen przeladunkowych. Mawiano nawet, ze Guillame stal sie pierwszym prawdziwym Corso, czyli tamtejszym odpowiednikiem ojca chrzestnego mafii. Dzis jednak wiadomo, ze mafijni bossowie, nawet tak potezni jak Capone, byli tylko miernymi nasladowcami Matarese'a. Niemniej w tamtych czasach uzycie brutalnej sily i przemocy ograniczano do niezbednego minimum. Baron utrzymywal mieszkancow wyspy w ciaglym strachu, ale wymierzal surowe kary tylko w ostatecznosci. -I paryskie wladze nie mogly sobie z nim poradzic? - zdziwil sie Pryce. -Ostatecznie siegnieto po drastyczne srodki. Dwaj synowie barona zgineli w tajemniczych wypadkach, a po ich utracie Guillame zmienil sie nie do poznania. Wkrotce potem doznal, jak nazwal to pozniej, objawienia. Wpadl na pomysl stworzenia miedzynarodowego kartelu o tak rozleglych wplywach, o jakich nigdy sie nie snilo nawet Rotschildom. Podczas gdy ci mozolnie budowali swoje bankowe imperium europejskie, Guillame wybral zupelnie inna droge. Postanowil uzaleznic od siebie grupe bardzo bogatych ludzi, ktorzy zostali w taki czy inny sposob ponizeni badz oszukani i palali zadza zemsty. Otoz ci pierwotni uczestnicy spisku mieli zawsze pozostawac w cieniu, ukrywac swa tozsamosc przed opinia publiczna i potajemnie prowadzic dzialania. W pierwszym rzedzie chodzilo o zdobycie maksymalnych wplywow, zwykle za posrednictwem prawnikow, w mysl glosnej zasady Napoleona Bonapartego: "Dajcie mi wystarczajaco duzo medali, a wygram dla was kazda bitwe". Tak wiec czlonkowie organizacji Matarese'a rozdawali na lewo i prawo tytuly, urzedy i stanowiska z wysokimi placami, jakby byly to przyslowiowe dziesieciocentowki Rockefelera. I przez caly czas przyswiecala im naczelna mysl: trzymac sie na uboczu i zachowac anonimowosc tak dlugo, jak bedzie to mozliwe. Musisz zrozumiec, ze Guillame doskonale zdawal sobie sprawe, iz jego ogolnoswiatowy kartel finansowy moze powstac tylko wowczas, gdy glowne postacie zostana poza wszelkimi podejrzeniami, aby nie mozna im bylo zarzucic praktyk korupcyjnych. -Niestety, niczego podobnego nie znalazlem w przekazanych mi materialach - mruknal smutno agent CIA. - A jesli mam byc szczery, podejrzewalem cos calkiem przeciwnego. -Naprawde? -Oczywiscie. Oba zrodla, ktore doniosly o powrocie matarezowcow, skutkiem czego musialem pana odszukac, nazwaly czlonkow organizacji diablami, a scislej mowiac "wcieleniami diabla". Wyrazili sie w ten sposob ludzie starzy, stojacy tuz nad grobem, zatem owe okreslenia nawet w sadzie zostalyby potraktowane z powaga. Pan natomiast nakresla calkiem odmienny obraz. -Bo to nie jest az takie proste - odparl Scofield. - Przedstawilem ci Guillame'a de Matarese'a jako wizjonera, co jest dosc bliskie prawdy, nie oznacza jednak, ze byl on swietym. Pragnal za wszelka cene przejac kontrole nad gospodarka swiatowa, lecz zarazem nie byl na tyle glupi, aby lekcewazyc zarowno praktyczne jak i filozoficzne imperatywy... -Rety, co za jezyk - przerwal mu Pryce. -Bardzo konkretny i adekwatny do sytuacji - rzekl spokojnie byly as wywiadu. - Nie zapominaj, ze Matarese tworzyl swa organizacje prawie sto lat temu. Juz wtedy zamierzal powolac do zycia cos w rodzaju wspolczesnego Banku swiatowego, Miedzynarodowego Funduszu Walutowego czy chocby Ekonomicznej Komisji Trojstronnej. A w tym celu niezbedne bylo zachowanie przez jego wspolnikow czystych rak. -W takim razie musialo sie wydarzyc cos, co przeksztalcilo te swietlana idee w filozofie zla, jesli mam wierzyc zapisom raportow. -Rzeczywiscie cos takiego sie zdarzylo, w tym wzgledzie masz absolutna racje. Matarezowcy stali sie potworami. -Z jakiego powodu? -Guillame zmarl. Podobno dostal ataku serca w wieku osiemdziesieciu pieciu lat, kiedy kazal sobie sprowadzic do loza kobiete o piecdziesiat lat mlodsza. Nie wiem, ile w tym prawdy. Tak czy inaczej jego spadkobiercy, a raczej spadkobiercy jego idei, rzucili sie lakomie na to dziedzictwo niczym wyglodniale wilki na strzep padliny. Organizacyjna machina wciaz dzialala, podporzadkowani ludzie czekali na polecenia po obu stronach oceanu, pieniadze, a co wazniejsze takze poufne informacje krazyly bez przerwy. Byla to niewidoczna osmiornica, ktora potajemnie kontrolowala gospodarke swiatowa, skutecznie pozyskiwala wciaz nowych ludzi, najczesciej grozac im szantazem, i czerpala olbrzymie zyski bodaj ze wszystkich galezi przemyslu. -Przypominala zatem swietnie zorganizowany aparat nacisku i kontroli w sferze gospodarczej, tak w poszczegolnych krajach, jak i na arenie miedzynarodowej? -To chyba najtrafniejsza definicja, jaka kiedykolwiek slyszalem. Nawiasem mowiac, ktoz moglby wiedziec lepiej od skorumpowanego policjanta, jak wykorzystac luki w przepisach prawnych, do ktorych strzezenia zostalo sie powolanym? Spadkobiercy barona wykorzystali te sytuacje. Poufne informacje przestaly byc uzywane do szantazowania i pozyskiwania ludzi, zaczeto nimi handlowac. Zyski wzrosly kilkakrotnie, a sukcesorzy Guillama przystapili do energicznych dzialan w swiecie polityki. Blyskawicznie podporzadkowali sobie wielu urzednikow najwyzszego szczebla. Na Boga, uczynili ze swej dzialalnosci prawdziwy kult. Jak w Cosa Nostra nowi ludzie przyjmowani do organizacji musieli przejsc ceremonie inicjacji, a wyzej postawionych czlonkow znakowano niewielkimi granatowymi tatuazami na piersi. -Nie do wiary. -Rzeczywiscie trudno w to uwierzyc, ale matarezowcy dzialali nadzwyczaj skutecznie. Po zaprzysiezeniu kazdy czlonek organizacji stawal sie od niej calkowicie uzalezniony, byl doskonale zabezpieczony finansowo, chroniony przed wymiarem sprawiedliwosci, a zatem uwolniony od wielu stresow zycia codziennego. Oczywiscie tylko do czasu, dopoki bez zastrzezen wykonywal wszelkie polecenia zwierzchnikow. -Bo jesli tylko zaczynal je kwestionowac, byl natychmiast usuwany - dopowiedzial Pryce. -To zrozumiale. -Podsumowujac, utworzyla sie prawdziwa mafia, czy tez Corsi, jak sam ja pan okreslil. -I tu, niestety, jestes w bledzie, Pryce... -Skoro juz racze sie brandy w panskim domu i korzystam z bezprzykladnej wsrod agentow wywiadu goscinnosci, to prosze mi mowic po imieniu, Cameron, a jeszcze lepiej Cam. -Ja mam na imie Bray, jak juz slyszales z ust Antonii. Moja mlodsza siostra az do ukonczenia jakichs czterech lat nie potrafila wymowic imienia Brandon, wolala wiec na mnie Bray i tak juz zostalo. -Moj mlodszy brat tez mial klopoty z imieniem Cameron. Mowil "Kamron" albo "Kumaron", totez podsunalem mu skrot Cam. I tez tak zostalo do dzisiaj. -Bray i Cam - mruknal Scofield. - To brzmi jak nazwa malomiasteczkowej kancelarii adwokackiej. -Czuje sie zaszczycony kazdym tego typu skojarzeniem. Dokladnie sie zapoznalem z panskimi... z twoimi aktami. -Moi przelozeni badz analitycy z centrali przesadnie wyolbrzymili wiekszosc wpisow. Teraz jakiekolwiek skojarzenia ze mna ani troche by ci nie pomogly w dalszej karierze. Wiele osob sposrod obecnego kierownictwa agencji uwaza mnie co najmniej za irytujacego i niesubordynowanego. Znam tez sporo o wiele gorszych opinii. -Nie jestem ich ciekaw. Dlaczego moj wniosek byl bledny? -Otoz matarezowcy nigdy nie wcielali do swych szeregow zbirow i przestepcow. Zadnym wyznacznikiem nie byla dla nich liczba polozonych trupem przeciwnikow. To fakt, ze ferowali wyroki smierci, lecz nie stosowali skrytobojczych pchniec nozem czy egzekucji z broni palnej, nie stracali z mostu ofiar w cementowych butach. Zazwyczaj w ogole nie zostawiali za soba zwlok. Jesli Rada Matarese'a, jak nazywal sie zarzad organizacji, chciala sie pozbyc kogos tak, by wyszlo to na jaw i stalo sie nauczka dla innych, zwykle wynajmowala do brudnej roboty nie powiazana z nia grupe terrorystyczna. Nigdy jednak w takiej akcji nie uczestniczyli bezposrednio sami matarezowcy. Oni byli tylko zarzadcami. -Raczej chciwymi lajdakami, gotowymi doic byki na pastwisku. -To tez prawda. - Scofield zachichotal, omal sie nie zachlystujac brandy. - Stanowili jednak elite, Cameron. Wyrastali ponad przecietnosc. Z grubsza wszyscy byli ludzmi swietnie wyksztalconymi, majacymi dyplomy uniwersyteckie, amerykanskie czy europejskie. Naprawde nalezeli do elit, zarowno ekonomicznych, jak i politycznych. Widzieli siebie jako stowarzyszenie ludzi o nieograniczonych wrecz mozliwosciach, organizacja Matarese'a byla dla nich rodzajem klubu towarzyskiego. Dopiero wowczas, gdy zaczela byc powszechnie kojarzona z dzialalnoscia terrorystyczna, nie mogli sie dluzej trzymac w cieniu. -A co z odpowiedzialnoscia poszczegolnych czlonkow, z uniwersalnym pojeciem dobra i zla? Czyzby cala ta armia swiatlych i blyskotliwych ludzi zostala nagle wyzuta z wszelkiej moralnosci? -Zapewne niektorzy mieli wyrzuty sumienia, panie Pryce... Cameron - wtracila Antonia, ktora niepostrzezenie wsliznela sie z glebi domu na werande. - Nie watpie jednak, ze tych, ktorzy osmielili sie zglaszac jakiekolwiek zastrzezenia, spotkal wraz z calymi rodzinami najgorszy los... Zazwyczaj gineli w rozmaitych wypadkach. -Nie do wiary. -Coz, ideologie Matarese'a nagieto do potrzeb - powiedzial Scofield. - Moralnosc musiala zaniknac w sytuacji bez wyjscia. Zrozum, iz zyciem tych ludzi bez reszty zawladnela koniecznosc pomnazania swych dobr i zanim ktokolwiek sie polapal w prawdziwych celach, bylo juz za pozno. W koncu prawie kazdy z nich mial rodzine, byl niezwykle bogaty i prowadzil rozrzutny tryb zycia, ale troszczyl sie o swoich najblizszych. Chyba rozumiesz, Cam, do czego zmierzam? -Zatrwazajaco dobrze... Wiem co nieco o twojej wspolpracy z Taleniekowem na drodze do ujawnienia spisku matarezowcow, ale w raportach najczesciej pomijano te sprawe milczeniem. Czy moglbys cos na ten temat powiedziec? -Oczywiscie - odparla Antonia. - Prawda, kochanie? -Tak to bywa z kobietami... - mruknal Brandon, zerkajac z usmiechem na zone. - Wcale sie nie dziwie, ze z raportow usunieto szczegoly. Wtedy trwala jeszcze zimna wojna i niemal cale kierownictwo agencji az sie palilo, zeby dopasc Wasyla, jednego z naszych najwazniejszych sowieckich wrogow. Ja jednak nie chcialem w tym maczac palcow. -Poswiecil zycie, zeby uratowac nas dwoje, Cameron - dodala Antonia, siadajac w drugim pomalowanym na bialo fotelu na biegunach. - Byl juz ranny, a mimo to stanal na drodze scigajacym oprawcom, umozliwiajac nam w ten sposob ucieczke. Gdyby nie jego poswiecenie, zapewne dzisiaj nie byloby nas tutaj. -Ale jak to sie stalo, ze z zacietych nieprzyjaciol staliscie sie nie tylko sprzymierzencami, lecz nawet bliskimi przyjaciolmi? -Nie okreslilbym tego przyjaznia. W ciagu minionych lat wiele myslalem o tamtych wydarzeniach. Jestem pewien, iz zaden z nas nigdy nie zapomnial o doznanych krzywdach, a jedynie obaj doszlismy do wniosku, ze na razie trzeba sie skupic na walce z wiekszym zlem. Taleniekow zabil moja zone, ja zastrzelilem mu brata... To stare dzieje. Teraz juz niczego nie da sie odmienic. -Mowiono mi o tym. Wiem takze, iz zostales uznany za czlowieka niebezpiecznego. Nie chcesz nic powiedziec w tej sprawie? -A o czym tu jeszcze mowic? - zapytal cicho Scofield. - Bylo, minelo... -O czym tu mowic? - powtorzyl zdumiony oficer CIA. - Na milosc boska! Przeciez to twoi koledzy z agencji, twoi przelozeni wydali na ciebie wyrok smierci! -To zabawne. Nigdy nie traktowalem tych, od ktorych dostawalem rozkazy, jak swoich przelozonych. Zreszta na pewnym etapie widzialem nas w zupelnie przeciwstawnych rolach... -Ach, tak. Zaczynam sie teraz domyslac... -Nie wyciagaj pochopnych wnioskow - przerwal ostrzejszym tonem Scofield. - Faktem jest, ze ktos zaczal dodawac cyferki i pomylil sie w obliczeniach, dlatego wydal na mnie wyrok. Ale w rzeczywistosci to ja chcialem go usunac, powstrzymala mnie tylko swiadomosc, ze wczesniej czy pozniej zostane schwytany, zatem gra nie warta jest swieczki. Niemniej to ja rozdawalem karty, co ostatecznie sowicie mi sie oplacilo. -Wrocmy do Taleniekowa. W jaki sposob rozpoczeliscie wspolprace? -Sprytny jestes, Cam. Klucza do zagadki rzeczywiscie najlepiej szukac u samych zrodel, potem wystarczy juz tylko otworzyc pierwsze drzwi labiryntu. Bez tego cala sprawa nadal pozostanie wielka tajemnica. -Nie sadze, zeby w wejsciu do labiryntu byly jakies drzwi. -Jest ich wiecej, niz podejrzewasz. Otoz na poczatku... zaczely sie dziac dziwne rzeczy i obaj, ja i Taleniekow, znalezlismy sie w centrum wydarzen. Najpierw dwie osoby zginely w nie wyjasnionych okolicznosciach. Z naszej strony zostal zabity general Anthony Blackburn, przewodniczacy Rady Polaczonych Szefostw Sztabow, a po stronie sowieckiej Dymitr Juriewicz, znany fizyk jadrowy, ktory projektowal rosyjskie bomby. -Wicedyrektor Shields wspominal mi o tych wypadkach. Pamietam, ze Rosjanina rozszarpal wsciekly niedzwiedz. -Tak przynajmniej glosil oficjalny komunikat. Ale ten niedzwiedz byl celowo poraniony i zabojcy uwolnili go z pet tuz przed idacym przez las Juriewiczem. Nawet wsrod zwierzat nie ma drugiej tak bezwzglednej bestii, jak ranny niedzwiedz, oszalaly od zapachu wlasnej posoki. Kiedy tylko wyczul nadchodzacego mysliwego, rzucil sie na niego i rozszarpal niemal na strzepy... Chwileczke. Mowiles o Franku Shieldsie? Tym starym buldogu o szparkowatych oczach? To on jeszcze dziala w Langley? -Ma o tobie nadzwyczaj dobre zdanie... -Moze teraz, bo dawniej mowil co innego. To purysta, organicznie nie toleruje takich jak ja. Chociaz najlepsi analitycy wywiadu czesto chca uchodzic za calkiem innych, niz sa w rzeczywistosci. -Co sie wiec zdarzylo po tamtych dwoch wypadkach? - zapytal Pryce. -Nie spiesz sie tak, Cameron. Czy zetknales sie kiedykolwiek z okresleniem "banalnosc zla"? -Oczywiscie. -Co ono dla ciebie znaczy? -Podejrzewam, ze chodzi o wstrzasajace wypadki, ktore zdarzaja sie na tyle czesto, ze zaczynaja byc traktowane jak cos powszedniego, banalnego. -Doskonale. Otoz wlasnie cos takiego przydarzylo sie Taleniekowowi i mnie. W tamtych czasach wykonywalismy mnostwo brudnej roboty i akurat tak sie zlozylo, ze obaj kierowalismy tego rodzaju akcjami po wlasnych stronach barykady. Co prawda, wokol naszej dzialalnosci naroslo wiele mitow. W rzeczywistosci, pomijajac nasze prywatne rozgrywki, przez dwadziescia lat zgromadzilo sie w sumie tylko czternascie zbrojnych akcji usuwania niewygodnych ludzi. On kierowal osmioma, ja szescioma. To niewiele, w porownaniu chocby z osiagnieciami Carlosa "Szakala", ale plotki zyja wlasnym zyciem, rozchodza sie blyskawicznie i nie wiadomo kiedy urastaja do rangi legendy. Trudno temu zaradzic. -Chyba wiem, do czego zmierzasz - odezwal sie Pryce. - Po tych dwoch wypadkach kazda ze stron zaczela obwiniac glownego speca od czarnej roboty przeciwnika, czyli ciebie i Taleniekowa. -Dokladnie tak, chociaz zaden z nas nie mial nic wspolnego z zabojstwami. W kazdym razie obie akcje zorganizowano tak, aby podejrzenia skierowac wlasnie na nas, jakbysmy zostawili na miejscu swoje wizytowki. -Ale jak doszlo do podjecia wspolpracy? Przeciez nie dogadaliscie sie chyba przez telefon? -No tak, to byloby komiczne. "Halo! Centrala KGB? Mowi Beowulf Agate. Badzcie tak uprzejmi i odszukajcie towarzysza pulkownika Taleniekowa, znanego pod pseudonimem Waz. Kiedy sie dowie, kto dzwoni, z pewnoscia zechce mi poswiecic pare minut. Bo, widzicie, obaj jestesmy poszukiwani przez naszych kolegow, ale chca nas zabic nieslusznie. W obu wypadkach zaszla pomylka"... -Dziwi mnie, skad sie wzial ten Beowulf Agate. -Zawsze uwazalem, ze pseudonim powinien budzic skojarzenia. A Rosjanie wykazuja w tym wzgledzie wielka pomyslowosc. Pewnie wiesz, ze na co dzien zazwyczaj pomijaja nazwiska, korzystajac tylko z imienia czlowieka oraz imienia jego ojca, co pelni analogiczna role, jak u nas dwa imiona. -Rozumiem. Brandon Alan... Beowulf Agate. Masz racje. No wiec skoro nie zadzwoniles do centrali KGB, to jak doszlo do spotkania? -Obaj zachowywalismy maksymalna ostroznosc, gdyz bylismy przekonani, ze rywalowi zalezy jedynie na oddaniu celnego strzalu, mowiac najprosciej. To Wasyl wykonal pierwsze posuniecie w tej skrajnie niebezpiecznej rozgrywce. Przede wszystkim musial potajemnie przekroczyc granice Zwiazku Radzieckiego, poniewaz byl juz na celowniku plutonu egzekucyjnego. Przyczyny wydania na niego wyroku byly zbyt zlozone, by je teraz roztrzasac. Wazne jest tylko to, ze bedacy juz na lozu smierci jego bliski przyjaciel, emerytowany wysoki oficer KGB, ujawnil mu istnienie spisku matarezowcow... -Nie widze zadnych powiazan - rzekl Pryce. -Nie? No to sie zastanow. Daje ci na to piec sekund. -Dobry Boze... - po chwili mruknal Cameron, zamknawszy oczy. - Matarezowcy... To oni zorganizowali zamachy na tamtych dwoch, Juriewicza i Blackburna? -Zaslugujecie na swoja pensje, agencie Pryce. -Po co to zrobili? -Ich macki siegaly juz dowodcow wojskowych najwyzszych szczebli obu mocarstw i zwolennicy otwartego konfliktu doszli do wniosku, ze usuniecie pewnych waznych postaci przeciwnika jest doskonalym pomyslem, zwlaszcza jezeli przy okazji skieruje sie podejrzenia na kogos innego. Dlatego tez organizacja postanowila upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, zabic niewygodnych ludzi i zarazem postawic Wasyla i mnie w bardzo trudnym polozeniu, przy czym szczegoly tego planu byly znane bardzo nielicznym osobistosciom z Moskwy i Waszyngtonu. -Ale to nie wyjasnia, dlaczego chcieli usunac tamtych dwoch. -Dzialali od wielu lat. Dostarczali obu mocarstwom tajnych informacji na temat nowych rodzajow broni przeciwnika, przez co wymuszali nasilenie wyscigu zbrojen az do monstrualnych rozmiarow. Tymczasem sami gromadzili miliardowe fundusze, ktore szczesliwi odbiorcy tychze informacji dodatkowo hojnie zasilali. -Faktycznie skala ich dzialan musiala byc wrecz niewyobrazalna... A wiec to Taleniekow wykonal pierwszy ruch? -Tak. Przeslal mi wiadomosc przez lacznika z Zurichu: "Albo sie nawzajem pozabijamy, albo dojdziemy do porozumienia". Jakims sposobem przedostal sie na Zachod i po calej serii nieudanych kontaktow, kiedy to rzeczywiscie omal nie pozabijalismy sie nawzajem, ostatecznie doszlo do spotkania. Szybko wyszlo na jaw, ze znajdujemy sie w analogicznych polozeniach, ze nasze nazwiska, a raczej nasze osobowosci, mowiac scislej, doprowadzily do powaznego kryzysu miedzy naszymi krajami i tylko szczera rozmowa telefoniczna miedzy sekretarzem generalnym KC KPZR a naszym prezydentem zazegnala grozbe zbrojnej konfrontacji. Tamci jakims cudem zdolali sie nawzajem przekonac, iz zaden z rzadow nie jest odpowiedzialny za zabojstwo popelnione na terenie drugiego, a my obaj, ja i Taleniekow, nie mielismy nic wspolnego z zamachami. -Zaczekaj chwile - przerwal mu Cameron, unoszac w gore dlon. - Jak juz mowilem, pamietam smierc Juriewicza, poniewaz mna wstrzasnela, nie przypominam sobie jednak zabojstwa generala Blackburna. Moze bylem jeszcze za mlody. Przewodniczacy Polaczonych Szefostw Sztabow nie jest specjalnie znacza figura dla osmio- czy dziewieciolatka. -Nie masz prawa tego pamietac, niezaleznie od wieku - rzekl Scofield. - Wedlug doniesien prasowych Anthony Blackburn zmarl na atak serca podczas lektury we wlasnym gabinecie. Zatajono prawde ze wzgledu na rodzine, w rzeczywistosci bowiem general zostal zabity w ekskluzywnym nowojorskim burdelu, slynacym z oferowania najbardziej wyuzdanych uslug. -Dlaczego wybrano wlasnie jego? Z powodu pelnionej funkcji? -Blackburn nie byl zwyklym sztabowym gryzipiorkiem, cieszyl sie opinia wytrawnego stratega, a jednoczesnie zacieklego antykomunisty. Podczas wojny koreanskiej zyskal przydomek "Szalonego Antka", a jego bojowe zawolanie brzmialo: "Wybic do nogi czerwone robactwo!" I choc w oczach naszej opinii publicznej uchodzil za rozwaznego i ostroznego intelektualiste w mundurze, Rosjanie doskonale znali prawde. Chcieli go zlikwidowac juz w Korei. Jawnie wyrazali swa nieufnosc, kiedy objal stanowisko przewodniczacego Polaczonych Szefostw Sztabow. Twierdzili, ze Blackburn nigdy sie nie zdola uwolnic spod silnych wplywow generala MacArthura, ktorego uwazali za glownego wroga Rosji. -Dobra, teraz rozumiem. Zatem ostatecznie doszlo do spotkania z Taleniekowem. Jak wpadliscie na trop organizacji Matarese'a? -Tenze emerytowany wysoki oficer KGB, Krupskow, czy jakos tak, zostal postrzelony i w bardzo ciezkim stanie, konajac od ran, wezwal do siebie Wasyla. Opowiedzial mu o przeprowadzonej przez siebie w tajemnicy dokladnej analizie zabojstw Juriewicza i Blackburna i przedstawil pokrotce tresc przechwyconej rozmowy telefonicznej miedzy sekretarzem KC KPZR a naszym prezydentem. Doszedl do wniosku, ze oba zamachy musza byc dzielem tajnej organizacji Matarese'a wywodzacej sie z Korsyki. Wyjasnil Taleniekowowi, iz wplywy tejze mafii blyskawicznie narastaja, a szantaz i naciski na przedstawicieli najwyzszych wladz musza wyniesc matarezowcow do rangi niezrownanej potegi, zarowno na Zachodzie, jak i w bloku sowieckim. -Czy ten Krupskow mial jakas stycznosc z sama organizacja? -Wszyscy nieswiadomie znajdowalismy sie pod jej wplywami od wielu lat. W koncu wystarczy, aby bossowie mafijni pozostawali ze soba w stalym kontakcie, organizowali narady gdzies w terenie, z dala od niepowolanych swiadkow, a potem wydawali rozkazy, zgodnie z ktorymi zamaskowani bojowkarze przystepuja do dzialania po nocach. Nie bylo zreszta mowy o jakichkolwiek targach. Po prostu gdy zapadal wyrok na konkretna osobe, przekazywano rozkazy terrorystom, cena nie grala zadnej roli. -I wszystko uchodzilo im bezkarnie? -Owszem, po obu stronach - odparl Scofield. - Macki osmiornicy naprawde siegaly bardzo daleko. Przywodcy organizacji doskonale wiedzieli, czego najbardziej potrzeba terrorystom, dostarczali wiec niezbedne rzeczy, stawiajac zarazem swoje zadania. -Nie wierze, ze nie zostawaly zadne slady. Musialy sie zachowac na przyklad pokwitowania na wyplacane duze sumy pieniedzy. -Nic z tego. Wszelkie operacje wywiadowcze sa finansowane ze wspolnego funduszu, bez ksiegowania, bo tego wymaga bezpieczenstwo narodowe. W takiej sytuacji mozna kupic wszystko, czego dusza zapragnie, nawet jesli pozornie chodzi o towar nie do zdobycia. Przestaja tez grac role kwestie moralne. Niemal calkowita swoboda panowala po stronie sowieckiej, ale i u nas nie bylo wiele gorzej. Mowiac krotko, nasze kraje nie prowadzily ze soba otwartej wojny, ale trwala ona na licznych frontach wywiadowczych. No i czasami dochodzilo do prawdziwych krwawych jatek. To my je urzadzalismy, kazdy ze swojej strony. -W twoich ustach brzmi to bardzo cynicznie. -To chyba zrozumiale - wtracila Antonia Scofield, pochylajac sie do przodu w swoim fotelu. - Tacy ludzie, jak Bray i Taleniekow, nalezeli do dzialajacych oficjalnie zabojcow, totez musieli odbierac zycie wrogom, majac bez przerwy swiadomosc, ze w kazdej chwili role moga sie odwrocic. Pozostaje tylko pytanie, dlaczego to robili? Skoro oba mocarstwa urzadzaly demonstracje sily, organizowaly huczne parady i przemarsze, wciaz deklarujac, ze zalezy im wylacznie na pokoju, to czemu dziesiatki takich Brandonow Scofieldow i Wasylow Taleniekowow musialy zgodnie z rozkazami wykonywac wyroki smierci? Uwazasz, ze to logiczne, Cameron? -Nie umiem na to odpowiedziec, pani Scofield... Antonio. Wtedy panowaly zupelnie inne warunki. -A teraz jest inaczej, Cam? - zdziwil sie oslawiony Agate. - Jakie otrzymales rozkazy? Co jest celem prowadzonej przez ciebie akcji? -Terrorysci, jak sadze. A matarezowcow trzeba zaliczyc do najgrozniejszych ugrupowan przestepczych, poniewaz moga stosowac terroryzm na niespotykana dotad skale. -W pelni sie z toba zgadzam. - Scofield pokiwal glowa. - Jesli nawet sami nie beda urzadzac rzezi czy wysadzac w powietrze budynkow, to zaangazuja do tego platnych zbirow badz jakichs psychopatow. Niemniej efekt bedzie ten sam. To jeden z glownych elementow ich strategii. -No wlasnie. Co to za strategia? Do czego zmierzaja? -Do stworzenia przestepczego kartelu miedzynarodowego, operujacego wrecz nieprzebranymi zasobami finansowymi. -Ale zeby to osiagnac, musieliby najpierw wyeliminowac konkurencje, zrujnowac swoich najpowazniejszych rywali. -To oczywiste. Chodzi o wprowadzenie zdegenerowanego, krwiozerczego kapitalizmu, w ktorym apodyktyczny "Wuj Miliarder" bedzie pociagal za wszystkie sznurki, codziennie ustalal nowe ceny i podsycal fikcyjne wspolzawodnictwo miedzy bratnimi przedsiebiorstwami. A czym to sie musi skonczyc, panie analityku? -Nie bardzo pojmuje... -Do czego musi doprowadzic taka sytuacja? Co by sie stalo, gdyby najwazniejsze swiatowe centrale finansowe znalazly sie pod wplywem jednego lobby? -Doszloby do przejecia wladzy - rzekl cicho Cameron, ponownie zamykajac oczy. - Ten, kto kontroluje najwazniejsze zrodla finansowe, moze dyktowac warunki polityczne. -Nie bez powodu dostawales wyroznienia w szkole, mlodziencze - rzekl Scofield, unoszac pusty kieliszek po brandy i zerkajac wymownie na zone. - Co ty na to, moja droga? -Przyniose butelke - powiedziala Antonia, wstajac z fotela. - Ale przez kilka ostatnich miesiecy nie wypiles tyle co dzisiaj. -Przeciez nie zostalem abstynentem. Gdyby nie nastraszyl mnie ten konowal z Miami... -Czy naprawde mogloby do tego dojsc? - spytal z niedowierzaniem w glosie agent CIA, kiedy kobieta zniknela w glebi domu. - Nie moge uwierzyc, ze to realna grozba. -W przeszlosci zdarzalo sie to o wiele czesciej, niz kazdy z nas zdolalby wyliczyc, Cameron. Przypomnij sobie masowe fuzje przedsiebiorstw i tworzenie gigantycznych korporacji przez wykupywanie badz rujnowanie rywali. Powstawaly ogolnoswiatowe monopole. Zaczatki tego procederu mozna znalezc juz w starozytnosci, kiedy egipscy faraonowie masowo mordowali niepokornych moznowladcow, a Rzymianie wiezili senatorow, zeby cesarz mogl samodzielnie wladac imperium. To nic nowego, mamy jedynie zmodernizowana, skomputeryzowana wersje dawnych idei. Lajdacy, ktorzy chca miec wszystko, beda do tego dazyli za wszelka cene, dopoki ich ktos nie powstrzyma. -A kto ich moze powstrzymac? -Na pewno nie ja. Bog jeden wie, jak bardzo obrzydla mi ta robota. Trzeba wierzyc, ze znajda sie zaniepokojeni ludzie, ktorzy w pewnym momencie przejrza na oczy i stwierdza, ze ich wolnosc jest coraz bardziej ograniczana przez morderczy aparat ekonomicznego nacisku. Bo wlasnie do tego zmierzaja matarezowcy, do przeksztalcenia wszystkich krajow w panstwa policyjne... W innym ustroju nie bedzie dla nich miejsca. -I naprawde sadzisz, ze mozliwa jest realizacja tych planow? -Zalezy od tego, z jakiej pozycji wystartuja i kto sie znajdzie w radzie podejmujacej wszelkie decyzje. Niemniej uwazam, ze jest to bardzo realna grozba. Zastanow sie tylko, mowimy przeciez o organizacji nadzorujacej ugrupowania terrorystyczne, wzniecajacej konflikty miedzypanstwowe i lamiacej wszelkie prawne bariery antytrustowe. To prawie tak, jakby dogadaly sie ze soba zarzady General Motors, Forda, Chryslera, BMW, Toyoty, Porsche'a oraz kilku innych liczacych sie producentow i zaczely dyktowac warunki w przemysle samochodowym. Nie przekonasz mnie, ze jest to calkiem abstrakcyjna wizja. -Masz racje. Po zawarciu tego rodzaju porozumienia latwo byloby siegnac po wladze - przyznal Pryce. -Co wiecej, mam prawo podejrzewac, ze wplywy organizacji nie sa dzisiaj wcale mniejsze niz przed trzydziestu laty. Wowczas niewiele brakowalo, aby jeden z matarezowcow zostal prezydentem Stanow Zjednoczonych. Mafia sprawowala wrecz niepodzielne rzady w Departamencie Stanu i Pentagonie, miala tez wielu swoich ludzi w Senacie. A poniewaz teraz wyglada na to, ze w Radzie Matarese'a znalazly sie osoby z calego swiata, wiec organizacja juz zapewne kontroluje brytyjski Foreign Office, francuska Quai d'Orsay, jak rowniez ministerstwa w Rzymie, Ottawie czy Bonn. Powstaje zatem przerazajacy obrazek, prawda? Na Boga, wystarczy zaledwie pare lat zwiekszania naciskow politycznych przez wysoko postawionych przebieglych wyznawcow idei Matarese'a, a wszyscy bedziemy radosnie maszerowac w rytm ich werbli, dopoki nie uzmyslowimy sobie, ze wraz z umilknieciem tych werbli znikna dla nas jakiekolwiek alternatywy. Bedziemy musieli kupowac to, co oni nam sprzedadza, i wierzyc we wszystko, co zapragna wtlaczac nam do glow. -Organizacja nadzorujaca ugrupowania terrorystyczne... To okreslenie jest az nadto wymowne. -Tylko dobrze oddaje grozbe sytuacji, Cam. Chyba rozumiesz, ze jesli pozwoli sie matarezowcom okrzepnac, stworza tu jakis monopol, tam korporacje, gdzie indziej wzajemnie od siebie uzaleznione sieci przedsiebiorstw i wkrotce nikt nie bedzie mogl z nimi konkurowac. -Wyglada na to, ze juz teraz bezwzglednie zwalczaja kazda opozycje - rzekl Pryce, po czym zrelacjonowal starszemu koledze sprawe zabojstw francuskiego finansisty, hiszpanskiego lekarza, brytyjskiej arystokratki i wloskiego gracza w polo, ktory zginal na Long Island. - Wiemy, ze ten Francuz mial jakies powiazania z matarezowcami, tuz przed smiercia obwinil ich o zorganizowanie zamachu - dodal na zakonczenie. - A i pozostali, jesli wierzyc slowom Franka Shieldsa, nie byli swieci, w ich dokumentach finansowych znaleziono wiele zastanawiajacych niescislosci, ktore dotyczyly znacznych sum pieniedzy. -"Szparooki" powinien byc najlepiej poinformowanym czlowiekiem w calym wydziale - przyznal Beowulf Agate. - Zawsze potrafil wylowic z raportow roznego rodzaju niescislosci. Nieodmiennie szukal miedzy nimi zwiazkow, kiedy zas ich nie bylo, zaczynal wkopywac sie glebiej. -I wlasnie tam glebiej natknal sie na wiadomosci o matarezowcach. Wszystkich morderstw dokonano w ciagu czterdziestu osmiu godzin, przy czym zabojcy znikneli bez sladu... -Skads to znam - wtracil Scofield. -Zastanawia mnie jeszcze, dlaczego tak trudno ustalic zrodla bogactwa zabitych osob. Jesli dobrze pamietam, mowiac o niescislosciach w papierach, Frank uzyl okreslenia "nieciaglosc zapisow". -Wcale mnie to nie dziwi. - Siwowlosy byly as wywiadu zachichotal, po czym spytal: - Ilu znasz milionerow, ktorzy chetnie ujawnia ci zrodla swego bogactwa, zwlaszcza jesli pochodzi ono z jakichs niezbyt legalnych dzialan, chocby i zapomnianych, sprzed stu lat? -No coz, osobiscie nie znam zadnych milionerow. -Teraz poznales mnie. -Czyzbys... -Chodzi mi o zasade, nie ma potrzeby wnikac w szczegoly. Rozumiesz jednak, do czego zmierzam? -Nie za bardzo. Na podstawie twoich akt moge wnioskowac, ze wzbogaciles sie na specjalnych premiach i nagrodach za zaslugi... Mniejsza z tym. Od czego wiec powinienem zaczac? Gdzie szukac klucza do zagadki? -Sam juz to powiedziales, w dokumentacji finansowej tych ludzi. Frank Shields ma swietne wyczucie, ale jest tylko analitykiem, typowym gryzipiorkiem. On pracuje na liczbach, raportach i zestawieniach, wstegach wydrukow komputerowych oraz raportach sporzadzanych przez osoby, ktore wcale nie musza byc odpowiedzialne, i w dodatku najczesciej pozostaja anonimowe. Ty zas musisz wejsc w stycznosc z zywymi ludzmi, a nie produktami elektronicznego przetwarzania danych. -To dla mnie nie pierwszyzna - odrzekl Pryce. - Zreszta nie czuje sie w tym zle. Wynalazki naukowe pomagaja przekraczac granice, prowadzic obserwacje i nasluchy, nie zastapia jednak rozmow z mezczyznami i kobietami majacymi cos do powiedzenia. Nic tego nie moze zastapic. Lecz nawet jesli mialbym sie zajac analiza zrodel dochodow zabitych, i tak nie wiem, od czego zaczac. -No coz, jesli nie masz zadnych tropow prowadzacych do mordercow, przyjrzyj sie blizej samym ofiarom - powiedzial Scofield w zamysleniu. - Sprawdz ich rodziny, adwokatow, bankierow, moze takze najblizszych przyjaciol i sasiadow. Sprobuj dotrzec do kazdego, kto moglby cos wiedziec o ich zwyczajach, kto sie z nimi stykal i rozmawial. Wiem, ze to piekielnie nudna robota, ale nie da sie przeskoczyc tego etapu, a jedynie tym sposobem mozna otworzyc nastepne drzwi prowadzace w glab labiryntu. -Na pewno beda chcieli mi cokolwiek wyjasnic? -Daj spokoj, to proste. Agencja ma liczne powiazania, Frank takze zna wiele osob. Zapewnia ci odpowiednie papiery. Za moich czasow produkowalo sie ich na tony. Poza tym powinienes szybko zdobywac zaufanie, skoro dzialasz po wlasciwej stronie i probujesz odnalezc zabojcow ich przyjaciol lub krewnych. Wreszcie wspolpracujace z nami instytucje wywiadowcze zapewnia ci otwarta droge. -Otwarta droge? Jak mam to rozumiec? -Czyzby zmienil sie juz agencyjny zargon? Po prostu chodzi o to, ze zyskasz wystarczajacy autorytet, by zadawac pytania. -Autorytet? -Niewazne. W kazdym razie na pewno dostaniesz odpowiednie dokumenty. -Nie sadze, zeby to bylo az tak proste. -Prostota to pierwszy stopien do skutecznej penetracji, mlody czlowieku. Wybacz, ze przypominam ci te podstawowa zasade. -Rozumiem ja, chociaz nie w pelni... -Wiec przemysl to sobie dobrze. Nagle z przejscia wiodacego do pokoju wybiegla Antonia. -Bray! - zawolala. - Wychylilam sie na ganek, zeby wylaczyc swiatla i zauwazylam rozblyski jakichs eksplozji na horyzoncie! -Gascie latarnie! - rozkazal natychmiast Scofield. - Pryce, pojdziesz ze mna! Cameron poczul sie jak rekrut podczas nocnego alarmu, kiedy probowal po ciemku dotrzymywac gospodarzowi kroku na ledwie widocznej sciezce ginacej w gestwinie dzungli. Na tyle jednak zachowal przytomnosc umyslu, ze gdy przed wybiegnieciem z domu Scofield wyjal z szuflady duzy przedmiot w grubym skorzanym futerale, on chwycil swoj plecak. Szybko przedarli sie przez las i wypadli na przecinke z elektrownia sloneczna. -Kryj sie! - nakazal szeptem przygarbiony as wywiadu, wyciagajac z futeralu lornetke noktowizyjna. Pryce szybko rozpial plecak i poszedl w jego slady. Obaj przez chwile wpatrywali sie uwaznie w odlegly horyzont. Na falach rozlewal sie nikly poblask, czasami nastepowaly silniejsze rozblyski. -Co o tym sadzisz? - zapytal Scofield. -Odpowiem za chwile - mruknal Cameron, siegajac po mikrofalowy aparat telefoniczny. - Na razie moge tylko powiedziec, ze cos zdumiewajaco silnie sciska mnie w dolku. -Jakbys dostal piescia w brzuch, zgadza sie? -I to bardzo mocno, panie Scofield. -Nie przejmuj sie, doswiadczalem tego samego. -Matko Boska! - szepnal Cameron. - Nikt sie nie zglasza! Nikt nie odpowiada na sygnal! -To twoja lodz? -Kuter patrolowy Strazy Przybrzeznej. Zostali na oceanie, ja doplynalem do wyspy pontonem... Przeciez to byly jeszcze dzieci! Musieli tam wszyscy zginac! -Zabojcy moga dotrzec i tutaj. -Jacy zabojcy? -Ci, ktorzy wysadzili w powietrze kuter - odparl Scofield lodowatym tonem. - Jestesmy na jednej z wysepek malego archipelagu, liczacego szesc czy siedem podobnych skrawkow ladu. Niewykluczone jednak, ze tamci juz wiedza, dokad maja plynac. -Ktoz sie na to odwazyl? Czyzby przemytnicy narkotykow postanowili wydac Strazy Przybrzeznej otwarta bitwe? -Mielibysmy wowczas duzo szczescia. Mowie to z pelnym szacunkiem dla mlodych zolnierzy, ktorzy tam zgineli. -Jak mam to rozumiec? Sugerujesz, ze ktos chce mnie zlikwidowac? Jesli tak, to jestes w bledzie. Wyszlismy z portu nie zauwazeni, skierowalismy sie na zachod... W dodatku czekalismy na zmrok, nim skrecilismy na polnoc od przyladka. Nikt nie mogl obserwowac mego przybicia do brzegu, co najwyzej z wyspy. A tu przeciez nie ma nikogo oprocz was. -To ty sie mylisz, Cameron. Nikt nie nastaje na ciebie. Byles tylko sledzony, nic wiecej. I udalo ci sie dokonac tego, co uwazalem za prawie niemozliwe: mimowolnie wciagnales mnie z powrotem w to pieklo. Tamci juz zawezili obszar poszukiwan. Jesli nie dzis, zjawia sie tu jutro lub pojutrze. -Przepraszam! Naprawde starannie zaplanowalem kazdy krok, zebys nadal czul sie bezpieczny. -Nie masz sie o co obwiniac. Niezaleznie od stopnia doswiadczenia, malo kto bylby przygotowany na to, co sie stalo. Lecz jesli tamci zamierzaja juz dzisiaj wyladowac na wyspie, ktos, kto jest przygotowany, ma dla nich mala niespodzianke. -Jaka? -Wyjasnie ci pozniej. Zostan tu, wroce najpozniej za piec minut. Scofield wyprostowal sie energicznie. -Wiec kim oni sa, wedlug ciebie? - zapytal Pryce. -Jeszcze musze ci mowic wprost? To matarezowcy, mlodziencze. V Cameron zdolal zapanowac nad rosnaca szybko wsciekloscia i po raz kolejny popatrzyl przez noktowizyjne gogle w kierunku linii horyzontu. Rozlewajacy sie po wodzie blask stopniowo zanikal i po chwili calkowicie rozplynal sie w ciemnosciach. Widocznie fale stlumily pozar i wrak poszedl na dno. Pryce zaczal powoli wodzic szklami na lewo i prawo, usilujac cokolwiek dojrzec w metnej poswiacie ksiezyca, tylko na krotkie chwile wylaniajacego sie zza chmur. Wreszcie opuscil glowe i jal wypatrywac, czy zadna lodz nie kieruje sie od zatopionego kutra do brzegu wyspy.Zauwazyl ja szybko: malenka czarna plamke, ledwie wyrozniajaca sie posrod ciemnosci. Wygladalo na to, ze kieruje sie wprost na Outer Brass 26. Ogarnela go panika. Gdzie sie podzial Scofield? - powtarzal w myslach. Niemal w tej samej chwili za jego plecami rozlegl sie szelest roztracanych lisci palmowych i z dzungli wyszli oboje, Beowulf Agate i jego zona, Antonia. Kazde z nich dzwigalo jakis ciezki pakunek. Scofield pierwszy postawil na ziemi skrzynie i wyjal z niej prawie metrowej dlugosci przenosna wyrzutnie rakiet kalibru 105 mm. Jak sie okazalo, w wielkiej torbie, ktora kobieta ledwie doniosla na miejsce, byly pociski do wyrzutni. -Cos sie wydarzylo? - zapytal Bray, przejmujac torbe z rak Antonii i ostroznie kladac ja na piasku, miedzy dwoma sterczacymi z niego glazami. -Plynie lodz. Jest jeszcze za daleko, zeby cokolwiek rozpoznac, ale wyglada na to, ze kieruje sie do nas. -Po drodze maja dwie duze skaly, ktore nawet trudno nazwac wyspami. Moze dobija najpierw do nich. Bylibysmy dopiero trzecim skrawkiem ladu na ich drodze. -Nie sadze, by to cokolwiek zmienialo. -Daloby nam troche czasu. Chcialbym sie przekonac, jaki sprzet maja na tej lodzi. -To az tak istotne? -Wiedzialbym, czy od razu wpakowac w nich rakiete, czy nie. Jesli maja antene mikrofalowa, talerz nadajnika satelitarnego, radar... Och, uwierz mi na slowo, ze to bardzo wazne. -I tak bedziesz musial zniszczyc lodz, gdy zarzuci kotwice przy brzegu. -No pewnie! Wlasnie podsunales mi doskonaly pomysl! - zawolal byly as wywiadu, obracajac sie do swojej zony. -Jesli masz na mysli to, co podejrzewam, calkiem ci odbilo - oznajmila lodowatym tonem Antonia Scofield, spogladajac z gory na meza. -Niezupelnie. Mamy nad nimi spora przewage. Nawet juz teraz da sie okreslic, ze to dosc mala lodz. Ilu tam moze byc ludzi? Czterech? Pieciu? -Trudno ci odmowic logiki, skarbie - mruknela kobieta z ociaganiem. - Pobiegne do domu i przyniose jeszcze troche broni. Odwrocila sie szybko i zniknela w gestwinie dzungli. -Toni zawsze zwraca sie do mnie "skarbie", kiedy zaczyna byc wsciekla - wyjasnil z usmiechem Scofield. - A to oznacza, ze mam racje, poniewaz strasznie nie lubi mi jej przyznawac. -Z przykroscia stwierdzam, ze nie mam zielonego pojecia, o czym mowisz. -Czasami sprawiasz wrazenie ciezko myslacego, Cam. -Dajze spokoj! Co ci chodzi po glowie? -Nie wpadles na to, ze byloby wspaniale dostac sie na poklad tej lodzi? A moze nawet ja przejac? Wiele bysmy sie wowczas dowiedzieli. Wystarczy przeprowadzic sprytnie akcje wtedy, gdy przesladowcy beda na brzegu, a nasze role sie odwroca. Oni stana sie wowczas zwierzyna, my zas mysliwymi. -Rety! To naprawde swietny pomysl! - rzekl z uznaniem w glosie Pryce. - Musza ustalic lacznosc miedzy ekipa desantowa i zaloga lodzi. Gdyby wiec zakrasc sie niepostrzezenie na poklad i zademonstrowac wyrzutnie rakiet wymierzona w kuter, mozna by sie stac panem sytuacji i zaczac dyktowac swoje warunki. -O tym mniej wiecej myslalem. -Po co jeszcze wrocila pani Scofield? -Zapewne po karabinki MAC-10. Maja wiekszy zasieg i zostaly wyposazone w tlumiki, totez z wiekszej odleglosci w ogole nie slychac wystrzalow. Od poczatku wychodzilismy z zalozenia, ze gdyby kiedykolwiek doszlo na wyspie do strzelaniny, dobrze byloby miec mozliwosc jak najdluzej pozostawac niewidocznym dla przeciwnikow. -Antonia zna sie na broni? -Rownie dobrze jak my. Poza tym stara sie utrzymywac kontakt ze swiatem nawet wbrew mej woli. Nie moze sobie darowac, ze kiedys musielismy sie dlugo ukrywac, a i teraz zyjemy w izolacji od ludzi. Podejrzewam, ze bylaby gotowa wskoczyc w stroj pletwonurka i wlasnorecznie naprowadzic torpede na niszczyciel, gdyby na pokladzie statku ktorys z nas, ja czy Taleniekow, znalazl sie w niebezpieczenstwie. -Dzielna kobieta. -Nie ulega watpliwosci - przyznal z duma Beowulf Agate. - Bez jej pomocy ani ja, ani Wasyl nie uszlibysmy z zyciem... O wilku mowa. -Dla siebie wybralam uzi - oznajmila zadyszana Antonia, skladajac przyniesiona bron na piasku. - Jest lzejszy i skuteczniejszy na male dystanse. - Zdjela z ramienia kolejna torbe i polozyla ja obok karabinkow. - Do MAC-ow wzielam duze magazynki, mieszczace po szescdziesiat pociskow kazdy. Poznaczylam je czerwona tasma samoprzylepna. Moje sa oklejone niebieska... Co dalej, moj drogi? -Oho, wyraznie zmiekla - mruknal Scofield. - Znow jest tak, jak kiedys w Ajaccio czy Bonifacio, prawda, Toni? -Lepiej mi tego nie przypominaj, lobuzie! -Sam widzisz, Cam, jak szybko zmieniaja sie nastroje kobiet. Mam racje, staruszko? -Wole juz byc staruszka, niz mialabym sie dac polozyc trupem. -Czy znajdziesz jakas latarke w tej swojej spadochroniarskiej skarbnicy, Cam? -Oczywiscie. -Wyjmij ja, zapal i zacznij wodzic promieniem na lewo i prawo po falach. Tylko nie kieruj swiatla bezposrednio na podplywajaca lodz. Postaraj sie, zeby nasi przeciwnicy je na pewno zauwazyli. -Mam nadzieje, ze wiesz, co robisz - odparl Pryce. -Ja tez mam taka nadzieje. W kazdym razie doskonale zdaje sobie sprawe, ze decydujaca chwila zbliza sie wielkimi krokami, ale do tego wszyscy musimy przywyknac. -Trudno sie nie zgodzic z takim zdaniem. Pryce wlaczyl latarke i zaczal bez pospiechu wodzic snopem swiatla po falach przy brzegu, omijajac z daleka coraz lepiej widoczny kuter. -Spojrz, zmienili kurs! - ucieszyl sie Scofield. - Do tej pory plyneli w strone Outer Brass 24, a teraz skrecili do nas. Dobra robota, mlodziencze! -I co dalej? - spytal Cameron. -Na pewno spuszcza szalupe - odezwala sie Antonia. - Ja zajme posterunek po prawej stronie plazy w zatoczce, a ty idz na lewo, Cam. -Ale co mam robic? -Zobaczymy, jak sie potocza wypadki - rzekl Scofield, ktory ustawial wyrzutnie rakiet miedzy glazami. - Zawczasu wyceluje w kuter. Jesli ktokolwiek zostanie na pokladzie, bedzie musial zajac posterunek przy lewej burcie... Sprobujemy do maksimum wykorzystac zaskoczenie. -A jesli i oni maja ciezka bron, na przyklad dzialko siedemdziesieciopieciomilimetrowe lub cos w tym rodzaju? Beda mogli z daleka prowadzic ostrzal plazy. -Jesli maja taka bron, a chyba dostrzegam juz dluga lufe, i zauwaze, ze ktos kieruje ja w nasza strone, bez wahania wysadze cala te lajbe w powietrze. Niewielki kuter rybacki wylaczyl silnik jakies dwiescie metrow od brzegu. Z tej odleglosci doskonale bylo widac dalekosiezne dzialko zamocowane w czesci dziobowej, zapewniajace wystarczajaca sile ognia, by zatopic z niego duzo wieksza lodz patrolowa Strazy Przybrzeznej. Ale rownie dobrze bylo juz widac, ze zaloga, konkretnie trzyosobowa, jest calkowicie pochlonieta spuszczaniem na wode motorowego pontonu. Po chwili na pokladzie zjawil sie czwarty mezczyzna, zapewne szyper kutra, ktory w kilku krotkich slowach polecil ustawic lodz lewa burta do brzegu i rzucic kotwice. Nastepnie zajal posterunek przy relingu i zaczal przez lornetke lustrowac pobliska zatoczke. Przy pasie mial zawieszona wielka kabure z pistoletem. -Znam tego czlowieka! - oswiadczyl podekscytowany Pryce. - To Szwed, jeden z groznych terrorystow, poszukiwany przez Interpol. Jest podejrzany o udzial w zamachu na Olofa Palme'ego. -No to dobrze trafil - odparl Scofield. - Tym bardziej mi zalezy na opanowaniu kutra. -Tylko badz ostrozny, skarbie. -Czyzbys znow zaczynala sie wsciekac?... Bede ostrozny, zlotko. Lepiej zajmij pozycje na prawej flance. Tylko, na milosc boska, nie wychylaj nosa z gestwiny dzungli. Tamci na pewno takze maja noktowizory. -Juz biegne. -Ty tez ruszaj, Pryce. Wezmiemy tych drani w krzyzowy ogien. Pamietaj, ze jesli bedziesz musial strzelac, poslij pierwsza serie nad glowami. Potrzebni nam jency, a nie trupy. -Tak jest! -Bez wyglupow. Nie jestem twoim dowodca, bierzemy udzial we wspolnej akcji tylko przez przypadek. Ponton dobil do plazy nie dalej jak dwiescie metrow od zamaskowanego stanowiska Scofielda. Po prawej stronie zatoczki Antonia czekala ukryta w gestwinie listowia, mocno zaciskajac palce na kolbie uzi. Na przeciwleglym brzegu Pryce przykucnal za wielkim glazem wulkanicznym z karabinkiem MAC-10 gotowym do strzalu. Pierwszy z trzech mezczyzn grupy desantowej zeskoczyl do wody i trzymajac w gorze bron, zaczal holowac ponton na lince przez plycizne. Ten, ktory siedzial posrodku, przez caly czas wodzil lufa duzego pistoletu maszynowego na lewo i prawo. Dowodca oddzialu wylaczyl silnik i poszedl w jego slady. On takze byl silnie uzbrojony. Trzyosobowa grupa dysponowala zadziwiajaca sila ognia. W metnym blasku ksiezyca mezczyzni sprawiali wrazenie zwyklych rybakow. Mieli geste skoltunione brody, demonstrujace calemu swiatu niechec do korzystania na pokladzie kutra z cieplej wody i maszynki do golenia. Tylko ostatni z nich nie mial zarostu. Ponadto dowodca byl wyraznie mlodszy od dwoch podkomendnych, mogl sobie liczyc najwyzej trzydziesci piec lat, podczas gdy tamci, znacznie mocniej od niego zbudowani, byli okolo piecdziesiatki. Wyraznie roznili sie tez strojami. Najmlodszy mial na sobie dopasowane jasne dzinsy, lekka granatowa kurtke nylonowa i marynarska czapke z szerokim daszkiem, co silnie kontrastowalo z noszonymi przez rybakow flanelowymi koszulami i grubymi swetrami, ktore poddawane byly namiastce prania tylko wtedy, gdy przypadkiem zostaly zmoczone rozbryzgami slonej wody. Oprocz tego kazdy z trzech mezczyzn mial przewieszona przez szyje duza latarke. -Hej, Jack! - zawolal najmlodszy, zwracajac sie do czlowieka trzymajacego line. - Wyciagnij ponton na piasek i rozejrzyj sie tam! - wskazal czesc plazy strzezona przez Antonie. - A ty, Harry, sprawdz druga strone. Ktos tu musi byc. To swiatlo nie pojawilo sie przeciez znikad. Pokrzykiwal na rybakow po angielsku, lecz nie byl to jego ojczysty jezyk. Mowil z wyraznym akcentem srodkowoeuropejskim, slowianskim badz baltyckim. -Wcale nie jestem pewien, szefie - zaoponowal Harry, u ktorego z kolei wylawialo sie bez trudu akcent australijski. - Tu, na Karaibach, odblaski sa czesto mylace. Refleksy potrafia zwiesc kazdego. -Na pewno widzialem swiatlo latarki! Ruszajcie! -Jesli to faktycznie bylo swiatlo latarki - zagadnal Jack, ktorego sposob mowienia zdradzal londynczyka - to ukrywajacy sie tu ludzie nie byli specjalnie ostrozni, prawda? -Powiedzialem, zebyscie sie rozejrzeli! -Nie placicie mi za to, bym nadstawial glowe pod topor jakichs postrzelonych dzikusow. -I tak dostajesz duzo wiecej, niz ci sie nalezy, Harry. Wiec moze bys teraz ruszyl dupe! Po chwili przyczajony Scofield zauwazyl to, na czym mu tak bardzo zalezalo. Dowodca patrolu wyjal z kieszeni kurtki krotkofalowke i rzekl do mikrofonu: -W zasiegu wzroku nie ma nikogo na plazy. Nie widac tez zadnych swiatel w glebi dzungli. Rozejrzymy sie na brzegu. Zostan na nasluchu. Stosunkowo dobrze ubrany mezczyzna zszedl na piach, lewa reka uniosl latarke wysoko nad glowe, zapalil ja i zaczal wodzic promieniem po najblizszych zaroslach. Scofield pospiesznie dal nura za jeden z glazow, miedzy ktorymi stala zamaskowana wyrzutnia pociskow rakietowych. Kiedy znowu znalazl sie w ciemnosciach, ostroznie wyjrzal znad krawedzi skaly. Ogarnal go niepokoj. Natychmiast sie domyslil, co przykulo uwage intruza: szereg rozmieszczonych na stoku wykarczowanego wzgorza ogniw fotoelektrycznych, dostarczajacych energii mieszkancom Outer Brass 26. Mezczyzna powoli ruszyl w tamtym kierunku. Na prawym skraju plazy brudny i zarosniety Jack powoli brnal przez piasek, takze omiatajac promieniem latarki skraj dzungli. Zaledwie o metr minal kryjowke Antonii, a gdy sie znalazl tylem do niej, kobieta wyskoczyla z zarosli, dzgnela go lufa uzi miedzy lopatki i szepnela: -Jedno slowo, a wyladujesz w mule na zer drapieznym rybom. Rzuc bron! Po przeciwnej stronie zatoki Pryce czekal z bijacym sercem, az Australijczyk podejdzie blizej i skieruje swiatlo latarki w druga strone. Mezczyzna niemal otarl sie ramieniem o glaz, za ktorym tkwil przyczajony agent CIA, i poszedl dalej. Cameron na palcach okrazyl skale i wylonil sie jakis metr za plecami napastnika. -Jesli choc pisniesz, wysle cie do kangurzego piekla, koles! - rzekl cicho lekko zachrypnietym glosem. -Co jest, do cholery... -Zamknij gebe! - syknal Pryce ze zloscia. - Nie lubie sie powtarzac. Chyba ze wolisz na zawsze zostac na tej plazy. -Spokojnie, bez nerwow, przyjacielu. Nie wyplynalem w morze po to, zeby teraz gryzc piach. -To po co wyplynales... przyjacielu? -Szukali ludzi... Oferowali niezla forse... U tych lobuzow za tydzien dostaje tyle, na ile gdzie indziej musialbym ciezko harowac przez miesiac. -A co porabiasz tak daleko od domu? -Pracowalem dla nich wczesniej na Terytorium Zachodnim, wzdluz wybrzeza Oceanu Indyjskiego w okolicach Perth. Nie boje sie ciezkiej roboty, a z wyrzutami sumienia potrafie sobie radzic, jesli wiesz, co mam na mysli. I tak w koncu wszyscy wyladujemy w piekle. -Na pewno wiesz, dla kogo pracujesz? -Nic mnie to nie obchodzi. Wolalem nie pytac. Zajmowalem sie kontrabanda, chyba narkotykami. Przejmowalem towar na morzu, z frachtowcow i zbiornikowcow idacych z Durbanu albo Port Elizabeth. -Porzadny z ciebie gosc. -Za takiego mnie uwazaja moje dzieci, bo przywoze do domu szynke, jak to wy, jankesi, lubicie mowic. -Wyprostuj sie, Australu, to bedzie mniej bolalo. -Zaczekaj... Cameron opuscil karabin, zrobil krok do przodu, uniosl obie rece i energicznie je opuscil, wprawnie trafiajac kantami obu dloni w wybrane miejsca po obu stronach karku obcego. Jego tetnice szyjne nie popekaly, zostaly jednak skutecznie zablokowane i mezczyzna stracil przytomnosc co najmniej na dwie godziny. Ze srodkowej czesci plazy dolecial nagle podniecony okrzyk dowodcy grupy: -Jack! Harry! Chodzcie tutaj! Znalazlem cos ciekawego! Sa tu dziesiatki ogniw fotoelektrycznych, z ktorych przewody zbiegaja sie do centralnego kabla! To prawdziwa elektrownia! Wyspa jest zamieszkana! Znalezlismy ich! -Podobnie jak ja ciebie - rzekl Scofield, wylaniajac sie zza drzewa z wymierzonym w intruza karabinkiem zaopatrzonym w tlumik. - Radze, zebys rzucil na piach ten AK-47, zanim strace cierpliwosc i naszprycuje cie olowiem. Nie cierpie tych ruskich zabawek, zbyt wiele osob od nich ginie. -Moj Boze! To ty! -Co tam mruczysz? -Beowulf Agate... Takiego uzywales pseudonimu. -Poznales mnie w tych ciemnosciach? -Wiele razy wsluchiwalem sie w brzmienie twego glosu z tasmy. -Po co tu przyplynales? Z jakiego powodu postanowiles mnie odnalezc? -Do niedawna jeszcze nawet nie marzylem o spotkaniu ze slynnym Beowulfem. Nalezales do zapomnianej historii. -A teraz? Zapragnales nagle ja odkurzyc? -Znasz powod rownie dobrze jak ja. Ta starucha z Czelabinska i Rene Mouchistine, ktory zginal na swoim jachcie... -Slyszalem o ich smierci. -To jest juz jasne, dlaczego agencja przyslala do ciebie nowego Beowulfa Agate'a, oslawionego Camerona Pryce'a. -Nic o tym nie wiem. Moze jednak powiesz mi prawde? -Jestes ekspertem. Tylko ty mozesz naprowadzic na trop ludzi uczestniczacych w wydarzeniach sprzed lat. -Nawet jesli tak jest, to zapomnialem wszystkie nazwiska. Ten swiat mnie juz nie interesuje. A swoja droga, skad wiesz o zadaniu Pryce'a? Jego akcja jest otoczona scisla tajemnica, ma kategorie "cztery-zero". -Nasze sposoby dzialania sa rowniez scisle tajne, za to przynosza wspaniale rezultaty, o wiele lepsze niz poczynania waszej agencji. -"Nasze" to znaczy "matarezowskie", jak mniemam? -Uprzedzano mnie, ze agent Pryce zapewne zdazyl cie juz we wszystko wprowadzic. -Jesli mam byc szczery, nie musial tego robic. -Naprawde?! -A to oznacza, ze twoje zrodla informacji pokrywaja sie z moimi. I to jest chyba najbardziej zastanawiajace, prawda? -Nie ma to jednak wiekszego znaczenia, Scofield. Nazwiska, o ktorych jakoby zapomniales, a przede wszystkim interesy, jakie reprezentowaly... Na pewno zdajesz sobie sprawe, ze one rowniez nie maja juz dzisiaj zadnego znaczenia. Wiekszosc z tych ludzi, a moze nawet wszyscy, dawno zeszli z tego swiata, ich firmy zostaly pochloniete przez potezniejsze korporacje. To juz historia. -Masz racje, stopniowo wraca mi pamiec, chociaz, jak twierdzisz, interesujace nas osoby to juz historia. Sprawdzmy wiec, czy sie nie myle. Otoz byl niejaki Woroszyn, pochodzacy z sowieckiego Kalinina, ktory w Essen dal poczatek wplywowej rodzinie Verachtinow. Zgadza sie? W obu wcieleniach rod ten wiernie sluzyl swoim ojczyznom, lecz potajemnie byl jeszcze bardziej oddany zupelnie innej sprawie, a raczej czlowiekowi rezydujacemu w Stanach Zjednoczonych, w Bostonie. -Wystarczy, Scofield. -Nie goraczkuj sie. Naprawde wraca mi pamiec, od lat nie siegalem do tych wspomnien... Z centrala w Bostonie byla tez powiazana brytyjska firma Waverly Industries. No i Scozzi-Paravacini, a moze Paravacini-Scozzi, w kazdym razie z Mediolanu. Zgadza sie? Ona takze wykonywala polecenia z Bostonu... -Dosc. Dopiales juz swego. -Skadze, nawet nie wspomnialem jeszcze o tragicznych zgonach tych znakomitych przedsiebiorcow, czyli genialnego Ennio Scozziego, wdowy Odile Verachten i przekornego Davida Waverly'ego. Zyskalem przeswiadczenie, iz oni wszyscy byli, ze sie tak wyraze, gleboko rozczarowani dzialalnoscia czlowieka znanego jako Pasterz. -To tylko prochy, Scofield. Powtarzam: zapomniana historia. Rownie stara i pozbawiona znaczenia, jak i ten czlowiek, ktorego przezwisko wciaz pamietasz. -Przezwisko? Moim zdaniem to bardzo zreczny pseudonim. -Nie byles wystarczajaco wprowadzony... -Wiem jednak o Pasterzu. Dla wielu czlonkow twojej tajemniczej organizacji, wciaz dzialajacej w wiecznych mrokach, ten pseudonim obrosl zywa legenda, stworzona wlasnie przez tych ludzi, ktorych on w koncu zniszczyl. Gdyby wyciagnac na swiatlo dzienne wszelkie aspekty owej legendy, z pewnoscia nie pozostalyby bez wplywu na dzisiejsza miedzynarodowa finansjere. Mam racje? A w kazdym razie moglyby sie stac kamieniem milowym dla przyszlych pokolen. -Powtarzam po raz ostatni! - dowodca ekipy desantowej rzucil z wsciekloscia. - To tylko plotki pozbawione znaczenia! -Wiec po co tu przyplynales? - zapytal spokojnie Bray. - Czemu z taka gorliwoscia chciales mnie odnalezc? -Wykonywalem rozkazy. -Ach tak. Uwielbiam to zdanie. Mozna za jego pomoca wytlumaczyc wszystkie ciemne sprawki. Czyz nie tak? -Zbyt czesto konczysz swoje wypowiedzi pytaniami. -Bo tylko w ten sposob mozna sie czegos dowiedziec, prawda? -Badzmy ze soba szczerzy, Scofield... -Mam rozumiec, ze do tej pory mnie oklamywales? - spytal ostro Agate. -Dosyc tego! -Przepraszam, zaraz sie poprawie. -Zyjemy w zupelnie innym swiecie. Wiele sie zmienilo od twojego przejscia na emeryture. -Chcesz powiedziec, ze jestem przedpotopowym reliktem, objetym szczegolna ochrona gatunkowa? - Wbrew obietnicy Bray nie zdolal sie opanowac. -Mialem na mysli postep techniczny! - warknal coraz bardziej poirytowany Europejczyk. - Komputerowe banki danych osiagnely niespotykane dotad rozmiary. Elektroniczne skanery przetwarzaja tysiace starych dokumentow na godzine i utrwalaja zapisy w pamieci. Nigdy wczesniej nie istnialy tak ogromne mozliwosci dostepu do informacji. -Z czego nalezy wnioskowac, ze gdybym ujawnil znane mi nazwiska odpowiednim osobom, szybko odnalazlyby wlasciwe powiazania, odkryly nowe nazwiska, nowe nazwy firm. To mi chciales przekazac? Jesli tak, to daje slowo, iz moim zdaniem cala historia bostonskiej centrali powinna zostac szczegolowo przeanalizowana od nowa. -Chcialem przekazac, Scofield - syknal tamten przez zeby, jakby mial do czynienia z ostatnim kretynem - ze jestesmy gotowi zaplacic kilka milionow dolarow za twoje ponowne znikniecie. Wybierz sobie jakies miejsce w Ameryce Poludniowej czy na wyspach Pacyfiku, gdzie ci sie zywnie podoba. Zbuduj sobie ekskluzywna posiadlosc badz nawet caly palac, urzadzony tak, jak sie zamarzy tobie i twojej zonie. -Jesli chodzi o scislosc, nie jestesmy malzenstwem, zyjemy razem na zasadach obopolnego porozumienia... -Nic mnie to nie obchodzi! Skladam ci tylko wyjatkowa propozycje w zamian za milczenie. -A nie prosciej byloby nas wystrzelac z tej twojej armaty? Moglbys nas zabic i puscic cala wyspe z dymem, co ostatecznie zakonczyloby twoje klopoty. -Osmiele sie przypomniec, ze pozostaje jeszcze kwestia agenta Pryce'a. Jego smierc zapoczatkowalaby niepotrzebne komplikacje. A skoro juz o nim mowa, to gdzie on jest? -Pani Scofield oprowadza go wlasnie wokol naszej przytulnej laguny. Trzeba ci wiedziec, ze to miejsce wyglada szczegolnie uroczo w blasku ksiezyca... Zatem nie masz nic przeciwko zaproponowanemu rozwiazaniu, obawiasz sie tylko konsekwencji? -Ty tez bys sie ich obawial w czasach swojej mlodosci. Beowulf Agate byl najbardziej pragmatycznym ze wszystkich dowodcow brudnych operacji wywiadowczych. Zabijal tylko wtedy, gdy wierzyl, ze nie ma innego wyjscia. -Nieprawda. Zabijal wowczas, gdy zachodzila taka koniecznosc. To olbrzymia roznica. Wiara, czy raczej przekonania, nie mialy nic do rzeczy. -Dosc. Wiec jaka jest twoja odpowiedz? Chcesz dozywac swych dni we wzglednym luksusie czy wolisz trzasc sie ze strachu na tej zakichanej wysepce? Bo wczesniej czy pozniej zostaniesz tu zabity. -Dobry Boze, co za wybor! - zawolal Scofield, opuszczajac lufe karabinka ku ziemi i unoszac dlon do czola, choc nawet przez moment nie przestal uwaznie obserwowac intruza. - Moja zona by sie ucieszyla... To znaczy, moja prawdziwa zona, poslubiona legalnie, gdybym taka mial... Mnie jednak nie daje spokoju... Nie moglo ujsc uwagi takiego asa jak Beowulf Agate, ze tamten powoli opuszcza prawa reke wzdluz boku. Totez gdy blyskawicznym ruchem odchylil pole kurtki i siegnal po pistolet tkwiacy w kaburze przy pasie, Scofield szybko uniosl z powrotem karabin i oddal tylko jeden strzal. Wyslannik matarezowcow zwalil sie na ziemie z wielka dziura posrodku piersi. -Co to bylo?! - padlo pytanie z glosniczka krotkofalowki. - Slyszalem jakies halasy! Co tam sie dzieje?! Scofield podbiegl do trupa, chwycil go pod ramiona, wciagnal w pobliskie zarosla, po czym wyjal z jego kieszeni i wylaczyl aparat nadawczo-odbiorczy. Nastepnie rozejrzal sie dookola, usmiechnal i zawolal niezbyt glosno: -Sadzac po panujacej ciszy, doskonale wywiazaliscie sie ze swoich zadan, golabeczki. Zachowujac maksymalna ostroznosc, podejdzcie tu, do swietego Mikolaja. -Moj facet spi sobie smacznie - zakomunikowal Pryce, wyloniwszy sie niespodziewanie zza pnia palmy. - Nie obudzi sie jeszcze przez nastepna godzine. -A tu masz drugiego, pelzajacego pokornie u twych stop - dodala Antonia, wypedzajac na polanke drepczacego przed nia na czworakach Anglika. - Co zrobiles ze swoim? -Zachowywal sie niegrzecznie, usilowal mnie zabic. Teraz odbywa pokute w glebi dzungli. -Jak masz zamiar dalej postapic, moj drogi? -Uczynimy najprostsza rzecz pod sloncem, staruszko - odparl Scofield, penetrujac wody zatoki przez noktowizyjna lornetke. - Podraznimy watrobe kapitana tego, pozal sie Boze, kutra... Cam, nie masz w swoim plecaku kawalka solidnego sznura? -Niestety, nie. -Jednak o czyms zapomniales. W takim razie sciagnij koszulke, porwij ja na pasy i zwiaz dobrze rece i nogi ostatniego pojmanego. A tym, co ci zostanie, zatkaj mu szczelnie gebe. Ponadto, jesli nie masz nic przeciwko temu, badz laskaw i jemu zaaplikowac drobna amnezje. -Z przyjemnoscia - rzekl Pryce, natychmiast przystepujac do realizacji zadania, co zajelo mu niewiele ponad minute. -A co ja mam robic, Bray? -Zaczekaj chwilke, skarbie - mruknal Scofield, nie odrywajac oczu od lornetki. - Oho, wlasnie dal nura pod poklad. Pewnie nawiazuje lacznosc radiowa. W tej chwili nikt nie obserwuje brzegu, co oznacza, ze kapitan pozostal sam na pokladzie lajby. -I co z tego? -Pobiegnij do domu i wez ze skrzyni kilka flar. Piec powinno wystarczyc. Oddal sie potem sciezka na wschod, jakies sto metrow, i odpal pierwsza z nich. -Po co, na milosc boska?! Zdradzimy jedynie miejsce swego pobytu! -On i tak juz wie, ze tu jestesmy, najdrozsza. Chce go tylko zaskoczyc. -Flara? -Po odpaleniu pierwszej pobiegniesz na zachod i z przeciwnego brzegu laguny odpalisz nastepna. Umowmy sie, ze pierwsza rozblysnie w przyblizeniu za osiem minut, druga za jedenascie. -Domyslam sie juz, co chcesz osiagnac... Robilismy podobnie we Wloszech, w Livorno. -I wtedy nasz wybieg sie powiodl, prawda? -Oczywiscie, kochanie. Juz biegne. Antonia zawrocila i zniknela w dzungli. -No coz, nie mialem przyjemnosci byc w Livorno... To znaczy, bylem tam, ale bez was - rzekl Cameron. - Czy moglbys mi wiec wyjasnic, co planujesz? A przede wszystkim jak widzisz moj udzial w tej akcji? -Umiesz plywac? -Oczywiscie. Zdobylem dyplom na kursie nurkowania do glebokosci stu metrow, mam wszystkie uprawnienia pletwonurka. -Wysmienicie, ale nie dysponujemy butlami ze sprezonym powietrzem. Zreszta nie ma nawet czasu, zebys sie przebieral w stroj pletwonurka. Chodzi mi o to, czy dasz rade podplynac niepostrzezenie do kutra? -Jasne. -Ile potrafisz przeplynac pod woda bez pletw? -Co najmniej dwadziescia, moze nawet trzydziesci metrow. -To powinno wystarczyc. Poplyn wiec, przedostan sie pod woda na druga strone, wsliznij sie na poklad i sprobuj zaskoczyc tamtego sukinsyna. Masz noz? -O to nie musisz pytac. -No to ruszaj czym predzej, dopoki szyper siedzi pod pokladem. Pryce pospiesznie siegnal do plecaka, wyjal noz mysliwski, wsunal pochwe na pas i zapial go sobie wokol bioder, po czym szybko ruszyl w glab zatoki. Kiedy stracil grunt pod nogami, energicznymi wymachami rak i nog skierowal sie ku odleglemu o dwiescie metrow kutrowi, nie spuszczajac z oczu jego lewej burty. Gdy tylko kapitan pojawil sie znow na pokladzie, Cameron dal nurka i poplynal dalej pod woda. Pokonywal jednak krotsze odcinki, po kilkanascie metrow, wynurzajac sie tylko na krotko dla zaczerpniecia oddechu. Dotarl wreszcie do burty lodzi, przewietrzyl troche pluca, zanurkowal i wkrotce wynurzyl sie po przeciwnej stronie. Uniosl reke i przy blasku ksiezyca odczytal wskazania zegarka: doplyniecie do kutra zajelo mu niecale szesc minut, pozostaly zatem jeszcze dwie do rozblysniecia pierwszej flary. Ostroznie podplynal blizej dziobu. Domyslal sie, ze gdy flara rozswietli niebo po wschodniej stronie, szyper podbiegnie wzdluz burty w kierunku rufy, umozliwiajac mu tym samym wejscie na poklad. Zdawal sobie sprawe, ze jego jedyna bronia jest noz, ktory ani troche nie mogl sie rownac pistoletowi maszynowemu tamtego. Rozlegl sie stlumiony huk i niebo na lewo od kutra rozjasnil blask wystrzelonej flary. swiatlo pulsowalo niespokojnie, dopoki ladunek nie osiagnal maksymalnej wysokosci, kiedy to rozblysnal jeszcze bardziej, prawie oslepiajaca biela, i zaczal powoli opadac, kolyszac sie rytmicznie na boki ponad zwarta powloka listowia tropikalnej dzungli. -Michail! Michail! - zawolal szyper do mikrofonu krotkofalowki. Deski pokladu zadudnily od jego szybkich krokow. - Co to ma znaczyc?! Michail! Odezwij sie! Gdzie jestes?! Pryce wypchnal sie z wody i kurczowo wczepil palce w wystajaca krawedz deski burty. Ledwie zdolal sie utrzymac na tak waskim podparciu. Podciagnal sie z mozolem i energicznym wyrzutem prawej reki zacisnal dlon na wyslizganej okreznicy. Dalej poszlo jak z platka. Przerzucil noge przez reling i zsunal sie na poklad, spazmatycznie lapiac powietrze szeroko otwartymi ustami. Szybko uspokoil jednak puls i zaczal normalnie oddychac. Tymczasem szwedzki terrorysta bez przerwy nawolywal do krotkofalowki: -Michail! Slyszysz mnie?! Zaraz otworze ogien z dziala! Macie natychmiast wracac na poklad! Za minute podnosze kotwice! Odplywam z toba czy bez ciebie! Oto jak u matarezowcow wyglada wspoldzialanie, nie mowiac juz o zwyklej, kolezenskiej pomocy, pomyslal Cameron. Nie miescilo mu sie w glowie, aby jakikolwiek dowodca mogl zostawic swoich ludzi na pastwe losu w nieznanym terenie i ratowac wlasna skore. Po chwili doszedl jednak do wniosku, ze nie powinno go to dziwic po tym, co uslyszal od Scofielda. Druga flara rozjasnila niebo. Rozblysla daleko po prawej, na zachodzie, i byla jeszcze bardziej oslepiajaca od pierwszej, choc moze tylko tak sie zdawalo, gdyz ksiezyc skryl sie wlasnie za chmurami. Niemal w tej samej chwili ryknelo dzialko zamocowane na pokladzie, a pocisk wyrwal wielka dziure w zielonej scianie roslinnosci na wyspie. Cameron poderwal sie na nogi. Przywarl plecami do sciany nadbudowki, czekajac, az znowu pojawi sie ksiezyc. Wyraznie zdenerwowany szyper pobiegl wzdluz burty w strone dziobu, stanal i przytknal do oczu lornetke noktowizyjna. Dzieki, pomyslal Cameron, wysuwajac sie ze swojej kryjowki. Jest o wiele prosciej, kiedy przeciwnik sam ulatwia zadanie. Z calej sily huknal lewa piescia w ledzwiowy splot nerwowy Szweda, jednoczesnie prawa reka blyskawicznie wyciagajac mu z kabury ciezki automatyczny pistolet kalibru 9 mm. Szyper jeknal z bolu i zwalil sie na poklad. -Tylko nie udawaj, wikingu. Wcale cie tak bardzo nie bolalo. Zarobiles jedynie malego siniaka. Jesli wierzyc temu Australijczykowi, Harry'emu, jestes znacznie lepszy od kazdego z nich. Byl szczerze przeswiadczony, ze on sam, Jack z Londynu oraz przebiegly Michail stali sie zdobycza wojenna dzikich ludozercow... Wstawaj, sukinsynu! To ty odpowiadasz za zatopienie kutra Strazy Przybrzeznej i poslanie na dno kilkunastu mlodych zolnierzy! Gdyby nie swiadomosc, ze mozesz sie nam jeszcze przydac, z radoscia wpakowalbym ci kulke w ten parszywy leb. No, ruszaj sie, gnido! -Cos ty za jeden? - jeknal skrzywiony szyper, dzwigajac sie na nogi. - Jak sie dostales na poklad? -Sam sobie odpowiedz. Moze jestem aniolem zemsty, ktory zstapil, zeby wyrownac rachunki za dusze zabitych marynarzy z patrolu? Jedno jest pewne: wlasnie rozpoczyna sie twoja dluga droga powrotna do Sztokholmu. -Nie! -Alez tak! Mam tam wielu przyjaciol, ktorzy nie moga sie doczekac twego powrotu... Badz laskaw oddac mi krotkofalowke. -Za nic! Szyper nagle skoczyl do przodu, wyciagajac przed siebie rece, lecz Cameron zrobil szybki unik i wymierzyl Szwedowi solidnego kopniaka w jaja, po ktorym tamten ponownie zwalil sie na deski i zaczal zwijac z bolu. -Wyglada na to, ze szumowiny twojego pokroju uwielbiaja zadawac bol innym, same zas nie potrafia go scierpiec. Nie wiem, czemu wciaz mnie to dziwi. Pryce przykleknal obok szypra i pospiesznie wyciagnal krotkofalowke z kieszeni jego kurtki. Podniosl sie, obrocil urzadzenie do swiatla ksiezyca i po chwili wcisnal jeden z klawiszy. -Scofield, jestes tam? Czy mam do ciebie krzyczec przez wode? -Jestem, jestem, madralo. Z radoscia przysluchiwalem sie odglosom wydarzen na kutrze. Twoj pupilek mial caly czas wlaczone nadawanie. Pewnie byl zdenerwowany i niezbyt wiedzial, co robic. -Zgadza sie. Proponuje, zebyscie wszyscy tu przyplyneli. Obejrzymy sobie dokladnie te lajbe. -Czy to nie dziwne, ze wlasnie taka sama mysl przyszla mi do glowy? -Po namysle stwierdzam, iz nie jest to wykluczone. Antonia i Bray dobili pontonem do burty kutra, przywozac ze soba zwiazanych jencow. -A co zrobiliscie z tym elegancikiem o imieniu Michail? - zawolal z daleka Pryce. -Pomoglismy mu zniknac bez sladu, mlodziencze - odparl byly as wywiadu. - Wlasnie przez niego sie troche spoznilismy. -Nie rozumiem. Maja tu nadajnik radiowy. Jesli przekazali komus wspolrzedne wysepki, to wczesniej czy pozniej jakas ekipa odnajdzie cialo zabitego. -Niezupelnie, Cam - wyjasnil Scofield. - Obciazylismy zwloki zwirem nasypanym do kieszeni i zrzucilismy je do morza w zatoce Breeding Sharks Bay, obok przystani, gdzie trzymamy nasza motorowke. Troche czasu nam to zajelo, dlatego nie moglismy przyplynac wczesniej. -Jestes pewny, ze trup nie wyplynie? -Na pewno. Nikt przy zdrowych zmyslach sie tam nie kapie. Mozesz mi wierzyc, ze Michail bezpowrotnie przeszedl do historii, dzieki opatrznosci i rekinom. Kabina pod pokladem przypominala wystawe najnowszego sprzetu komputerowego i telekomunikacyjnego, ktory pietrzyl sie pod obydwoma scianami. -Niech mnie kule bija, jesli kiedykolwiek zdolam sie w tym rozeznac - mruknal Scofield. -Dla mnie to kompletna czarna magia - przyznala Antonia. - Chyba trzeba ukonczyc specjalistyczne kursy, zeby obslugiwac ten sprzet. -Niezupelnie - rzekl Cameron, siadajac na krzesle przed pulpitem. - Powinno tu byc jakies menu obejmujace polecenia, dzieki ktorym da sie przeprowadzic zadana operacje. -Czy moglbys to przelozyc na jezyk codzienny? - zapytal siwowlosy agent wywiadu. -Trwaloby to zbyt dlugo i pewnie zanudzilbym was na smierc. W kazdym razie sprzet jest odpowiednio zaprogramowany, poniewaz byl niedawno uzyty, a wszystkie ustawienia zostaly nie zmienione, gdyz zapewne mial byc wykorzystywany ponownie w najblizszym czasie. -To dobrze? -Lepiej niz dobrze. Wysmienicie. Sprobuje odtworzyc z pamieci tresc wyslanego ostatnio komunikatu. Pryce wcisnal cos na klawiaturze i posrodku ekranu zajasnial zielonkawy napis: PODAJ HASLO OTWIERAJACE DOSTeP DO PROGRAMU. -Niech to szlag! - syknal przez zeby, podrywajac sie z miejsca. - Zaraz wroce - rzekl, kierujac sie w strone wyjscia. - Przyciagne tu szypra i zagroze mu, ze jesli nie ujawni hasla dostepu, polaczy sie ze swym kumplem, Michailem, w drodze do piekla. Wybiegl na poklad skapany w blasku ksiezyca, zawrocil w kierunku rufy i nagle stanal jak wryty. Stalo sie cos nieslychanego. Mezczyzny pelniacego funkcje kapitana kutra nie bylo w tym miejscu, gdzie Cameron przywiazal go lina do okreznicy. Jego dwaj towarzysze lezeli zalani krwia. Zbir z Londynu byl martwy. Australijczyk mial rozlupana czaszke i jeszcze oddychal, choc oczy zachodzily mu juz mgla. -Co tu sie stalo?! - ryknal Pryce, chwyciwszy konajacego za ramiona. -Ten pieprzony lajdak... - szepnal ledwie slyszalnym glosem wiezien - jakos sie uwolnil z wiezow... Powiedzial, ze nam pomoze... Ale zdzielil nas po lbach korba od dzwigu... tak szybko, ze nawet sie nie zorientowalismy... Porachujemy sie w piekle. Australijczyk po raz ostatni szarpnal sie konwulsyjnie i skonal. Cameron szybko wyjrzal za burte. Motorowy ponton zniknal. Uciekinier rownie dobrze mogl sie skierowac ku kazdej z pieciu czy szesciu wysepek archipelagu. Nie bylo mozliwosci go scigac. Pryce pobiegl z powrotem do kajuty i zawolal od progu: -Ten sukinsyn nawial! Zabil obu najemnikow i zabral ponton! Bez jego pomocy nie dam rady sie wlamac do komputera! -No coz, pozostaje nam jeszcze klasyczny radiotelefon - odparl Scofield. - Zdaje sobie sprawe, ze to znacznie mniej fascynujacy sprzet, ale juz zrobilem test. Wybralem numer naszego aparatu i zglosila sie automatyczna sekretarka. -Jestes prawdziwym geniuszem prostoty w tym skomplikowanym, stechnicyzowanym swiecie - przyznal Cameron, podchodzac do telefonu stojacego obok klawiatury komputera. Pospiesznie wystukal tajny numer, ktory powinien mu zapewnic absolutne pierwszenstwo w lacznosci satelitarnej i umozliwic blyskawiczne polaczenie z sekretariatem pionu operacyjnego centrali w Langley, nadzorujacym wszystkie operacje wywiadu amerykanskiego na swiecie. -Slucham - rozlegl sie po chwili glos telefonistki. -Mowi "Camshaft z Karaibow". Prosze mnie polaczyc z dyrektorem Shieldsem. To bardzo pilna sprawa, priorytet cztery-zero. -Dyrektor Shields wyszedl z biura godzine temu. -Wiec prosze mnie polaczyc z jego aparatem domowym. -Do tego potrzebne jest dodatkowe haslo... -Wystarczy nazwisko: Beowulf Agate - rzucil zniecierpliwiony Cameron. -Moze pan powtorzyc? -Sadzilem, ze to moj pseudonim - odezwal sie za jego plecami Scofield. -Be-o-wulf A-gate - przesylabizowal Pryce do sluchawki, po czym zakrywajac mikrofon dlonia, wyjasnil: - Pozycze go na krotko, jesli sie nie obrazisz. -Prosze uprzejmie. -Kope lat, Brandon! - odezwal sie z entuzjazmem w glosie Frank Shields. - Nie rozmawialismy ponad dwadziescia lat. -To nie Brandon, lecz ja. "Camshaft z Karaibow" nie wystarczyl, zeby mnie polaczono z twoim numerem domowym, totez musialem uzyc wybiegu. Ale wlasciciel pseudonimu wyrazil na to zgode. -A wiec odnalazles go? -Wydarzylo sie o wiele wiecej, Frank, lecz nie mam czasu, zeby ci opowiedziec ze szczegolami. Potrzebuje pewnej informacji. Czy twoje "Wielkie Oko" ciagle czuwa? -Bezustannie, podobnie jak reszta jego braci i siostr. Ale wiekszosc tego, co wylawia, to zwykle smieci. O co ci chodzi? -Nadawano stad jeden lub wiecej komunikatow w ciagu ostatniej godziny, nie wiem jednak dokad i jaka droga, telefoniczna czy komputerowa. Moglbys sprawdzic, czy nie przechwycono jakiejs wiadomosci? -Jasne. Dostarcze ci caly material. Ile tego chcesz, dziesiec czy dwadziescia tysiecy stron wydruku? -Bez zartow. Mam przed soba mape z zaznaczona pozycja, komunikaty nadawano z kutra zakotwiczonego okolo szescdziesiatego piatego stopnia dlugosci zachodniej i osiemnastego stopnia plus dwadziescia minut szerokosci polnocnej. Interesuje mnie wylacznie okres miedzy polnoca a godzina druga. -Tak, to nieco zmniejsza zakres dostepnego materialu. Ten obszar podlega naszej stacji w Mayaguez na Portoryko. Moge im podac jakies konkretne slowo kluczowe? -Niewykluczone, ze uzyto pseudonimu Beowulfa Agate'a. Scofield utrzymuje, iz napastnikom zalezalo na wysledzeniu jego osoby. -Mowisz o matarezowcach? -Chyba tak, jesli wierzyc pewnemu ruskiemu elegancikowi, ktory na szczescie juz nie kala tych okolic swoja obecnoscia. -Oho, widze, ze miales pelne rece roboty. -Oni takze. Od poczatku musieli mi deptac po pietach... -Niemozliwe! Akcja byla objeta scisla tajemnica! -Wyglada na to, ze maja w agencji swoja wtyczke. -Rany boskie! -Nie czas teraz na domysly. Skontaktuj sie ze stacja. -Podaj jeszcze swoj numer. -Jestem na pokladzie kutra, a na aparacie nie ma numeru. Mam tu jednak komputer ustawiony na odbior... -Dobra, chyba specjalisci beda umieli sie z toba polaczyc. Zaraz zadzwonie do Mayaguez i sprawdze, czy czegos nie przechwycili. Ze swojej strony takze podpowiem im pare slow kluczowych. -Postaraj sie, Frank. Ci dranie zabili wszystkich... cala mloda zaloge kutra patrolowego... Przerwal polaczenie i obrocil sie na krzeselku w strone ekranu komputera, jakby juz oczekiwal z niecierpliwoscia obiecanego przekazu. -I co teraz zrobimy? - odezwala sie Antonia. -Zaczekamy, zlotko - odparl Bray. - Jesli bedzie trzeba, przesiedzimy tu az do rana. Mam nadzieje, ze chlopcy z Mayaguez zdolaja wsrod setek przechwyconych wiadomosci wylowic cos interesujacego. -Ograniczylem przedzial poszukiwan do dwoch godzin i podalem dosc dokladne wspolrzedne miejsca nadawania - wtracil Pryce. - Nawet Frank przyznal, ze to powinno wystarczyc. -Domyslam sie, ze Shields robi na tobie spore wrazenie - baknal Scofield. - Nie zapominaj jednak, ze to typowy analityk. Siedzi sobie wygodnie w Waszyngtonie, podczas gdy ty musisz znosic wszelkie niewygody pracy w terenie. W podobnej sytuacji zawsze uslyszysz od niego slowa otuchy. "Glowa do gory i nie przejmuj sie duperelami!" -Znow przemawia przez ciebie cynizm. -Zbyt dlugo pracowalem w tej branzy i w dodatku udalo mi sie przezyc wielu kolegow, jesli juz nie przemawiaja do ciebie inne argumenty. -W kazdym razie musimy czekac. Czas jednak uplywal, a na ekranie komputera nie pojawialy sie zadne informacje. Dopiero po godzinie wyswietlila sie tresc depeszy: ODBIOR W TRYBIE KODOWANYM, BEZ MOZLIWOsCI PRZECHWYCENIA. NIE ZNALEZIONO ZADNYCH ZAPISOW ZAWIERAJACYCH HASLO "BEOWULF AGATE" ORAZ SLOWA KLUCZOWE PRZEKAZANE Z WASZYNGTONU. Z POZYCJI O PODANYCH WSPOLRZeDNYCH NADANO OSTATNIO DWA KOMUNIKATY. OBA STANOWILY TELEFONICZNY SATELITARNY PRZEKAZ ANALOGOWY. OTO TLUMACZENIE WIADOMOsCI Z FRANCUSKIEGO. PIERWSZA: "KOSZTOWNY JASTRZAB PRZYBYL DO BUENOS AIRES". DRUGA: "OBSERWATORZY Z MARYNARKI ZGODZILI SIe NA WSPOLPRACe, STREFA NEUTRALNA. WYSPY NA POLUDNIOWY ZACHOD OD BRYTYJSKIEJ TORTOLI". KONIEC KOMUNIKATU. ODBIORCA POZOSTAJE WCIAZ NA NASLUCHU. NASZA BAZA sRODZIEMNOMORSKA OTRZYMALA ZADANIE ZLOKALIZOWANIA PUNKTU ODBIORU. -Nie do wiary! - zawolal siwowlosy as wywiadu. - A to spryciarze! -O co ci chodzi? - zapytala Antonia. -Nauczyli sie od nas kodowac poufne informacje. -Rzeklbym, iz nalezalo tego oczekiwac - przyznal Pryce. -Nie rozumiem - powiedziala kobieta. -"Kosztowny jastrzab przybyl do Buenos Aires"... - przeczytal Scofield. - Jastrzab oznacza mysliwego, a "kosztowny" odnosi sie do naszego przyjaciela, Pryce'a, bo jego nazwisko latwo skojarzyc z cena. Buenos Aires to w skrocie B. A., wiec bez watpienia chodzi o Beowulfa Agate'a, czyli o mnie. -Oczywiscie, masz racje - przyznala Antonia, spogladajac na ekran komputera. - A co oznacza druga wiadomosc? -Te i ja potrafie rozszyfrowac - rzekl gniewnie Cameron. - "Obserwatorzy z marynarki zgodzili sie na wspolprace, strefa neutralna..." Kuter patrolowy Strazy Przybrzeznej zostal zneutralizowany, czyli zatopiony... Przeklete lobuzy! -Zwroccie uwage, ze mowia wprost o wyspach na poludniowy zachod od brytyjskiej Tortoli - wtracil pospiesznie Scofield. - Nie wymienili konkretnej wyspy, a w tym rejonie, oprocz gromadki Brassow, znajduje sie co najmniej dwadziescia roznych wysepek. Wracajmy do domu, skorzystam z naszego sprzetu. Poza tym bedziemy mogli dokonczyc przerwany toast, bo chyba na niego w pelni zasluzylismy. -Przeciez nie masz na wyspie komputera - zaoponowal Pryce. -Nie potrzebuje go, chlopcze. Wystarczy mi telefon. Mam nowoczesny automat podlaczony do sieci Comsat. Kosztowal mnie kupe forsy, lecz gdybys chcial poplotkowac z przyjacielem z Hongkongu, mozesz to uczynic w kazdej chwili. -Co to za swist? - spytal Cam. -Na poklad! - wrzasnal Scofield, chwyciwszy zone za reke. Ciagnac ja energicznie w kierunku schodkow, rzucil ostro: - Wiejemy stad! -Dlaczego? -Nie zadawaj glupich pytan! To reszta ekipy! - krzyknal przez ramie. - Wciaz nas szukaja! Jak tylko zauwaza kuter, bedzie po nas! Do wody! Wszyscy troje bez wahania skoczyli przez reling i zaczeli plynac w strone brzegu. Niemal w tej samej chwili nad dzungla pojawil sie odrzutowy mysliwiec. Zatoczyl luk, zanurkowal i spod jego kadluba oderwaly sie dwie bomby. Blyski niemal rownoczesnych eksplozji rozswietlily noc. Kuter w mgnieniu oka poszedl na dno. -Toni! Toni! Gdzie jestes! - zawolal Scofield, rozgladajac sie dokola po wzburzonych niespodziewanie wodach zatoki. -Tutaj - odpowiedziala Antonia, ktora zostala nieco w tyle. -Pryce! Co z toba? Zyjesz? -Jeszcze jak! - warknal rozwscieczony Cameron. - I wcale nie mam zamiaru tak latwo sie poddawac. -Plyniemy do brzegu! - rozkazal stanowczo Scofield. - Musimy szczerze pogadac. -O czym tu gadac? - mruknal Pryce, energicznie wycierajac wlosy recznikiem przed wejsciem do tonacego w ciemnosciach domu. -Przez ciebie, mlody czlowieku, leglo w gruzach moje zycie, ktore zdazylem tak bardzo polubic. Odebrano nam swobode, pozbawiono radosci... -Nic na to nie poradze - warknal Cameron, zerkajac przez ramie na nagiego Scofielda. - Juz ci mowilem, ze staralem sie za wszelka cene zatrzec za soba slady. -Ale robiles to niewystarczajaco skutecznie. -Moze bys sie ode mnie odczepil? Sam przyznales, ze niezbyt dokladnie strzegles przede mna tej kryjowki. -Owszem, przed toba. Nie przypuszczalem, iz tak szybko zjawia sie za toba inni. Przyznam, ze w ogole tego nie bralem pod uwage, a powinienem byl oczekiwac najgorszego. Minelo tyle lat, lecz oni wciaz maja swoja wtyczke w agencji. Ten sukinsyn musi byc w dodatku wysoko postawiony. Nie masz pojecia, kto to moze byc? -Najmniejszego. Slyszales moja rozmowe z Frankiem. Prawie zaniemowil, kiedy mu powiedzialem o tych podejrzeniach. -O nic nie oskarzam ani ciebie, ani jego. Ale w tej sytuacji trzeba roztrabic wszem wobec, ze Beowulf Agate wrocil do czynnej sluzby. A jeszcze lepiej rozpuscic plotke, iz znow wspoldziala z Taleniekowem, czyli z Wezem, i obaj nie spoczna, dopoki ostatecznie nie wpakuja idei Matarese'a do lamusa historii. -Gdzie jest miejsce dla mnie? -Bedziesz naszym oficerem lacznikowym. -Waszym?... Przeciez w rzeczywistosci Taleniekow od dawna nie zyje. -Mylisz sie, Cameron. Dla mnie on bedzie zyl wiecznie. VI Usiedli z powrotem na oslonietej gesta moskitiera werandzie i Scofield zapalil lampe naftowa, po czym tak skrecil knot, by uzyskac jak najmniejszy plomyk. W jego metnym swietle ledwie mogl odczytac cyfry wytloczone na klawiszach przenosnego aparatu lacznosci satelitarnej. Z pamieci wybral numer alarmowy centrali w Langley.-Wez druga sluchawke - polecil Pryce'owi. Ten siegnal po nia, lecz sliski plastik wysunal mu sie z dloni i sluchawka spadla pod stolik. -Tak? - odezwala sie niemal szeptem telefonistka na linii. -Tu znowu Beowulf Agate - rzucil Scofield. - Prosze mnie jeszcze raz polaczyc z dyrektorem Shieldsem. -Chwileczke. - W sluchawce zapadla glucha cisza, wreszcie cos szczeknelo i kobieta oznajmila stanowczo: - Pan nie jest Beowulfem Agate'em. Nie zgadza sie widmo panskiego glosu. -Widmo glosu?... Na Boga, Cameron, odezwij sie wreszcie i powiedz, ze Beowulf Agate musi natychmiast rozmawiac z dyrektorem! -Mam ja wreszcie. Spadla za noge stolika. - Pryce blyskawicznie przylozyl sluchawke do ucha. - Posluchaj, panienko. Malo mnie obchodzi jakies tam widmo glosu, liczy sie tylko wymieniony pseudonim. Nigdy nie slyszalas, ze moze sie nim poslugiwac kilka osob? Lacz mnie, i to szybko. -Cameron? - rozlegl sie po chwili glos zaspanego Shieldsa. -Czesc, "Szparooki" - odparl Scofield. -Brandon? To ty? -A jak myslisz? -Od dawna nikt sie nie osmiela zwracac do mnie w ten sposob... Jak sie miewasz, Bray? -Miewalem sie znacznie lepiej, dopoki twoje diably rodem z piekla nie zjawily sie w moim zyciu. -Nie mialem innego wyjscia, przyjacielu. Na pewno Pryce ci wszystko wyjasnil. Nawiasem mowiac, co o nim sadzisz? -Prawde powiedziawszy, nie moge ci wyznac szczerze, jaki z niego fajtlapa, bo przysluchuje sie naszej rozmowie. -Zgadza sie, jestem na linii - wtracil szybko lekko speszony Cameron. - Pozwole sobie pokrotce naswietlic sytuacje, Frank. - Pryce w kilku zdaniach opisal ladowanie na wyspie uzbrojonej zalogi, opanowanie przez nich kutra, wreszcie zabojstwo dwoch najemnych rybakow i ucieczke dowodcy lodzi. - Widocznie musial jakos nawiazac kontakt ze swoimi zwierzchnikami, gdyz niedlugo pozniej pojawil sie nad nami odrzutowy mysliwiec, zrzucil dwie bomby i rozwalil ten cholerny kuter na drzazgi. Na szczescie twoj stary znajomy domyslil sie, co nastapi. Tylko dzieki jego refleksowi udalo nam sie wyjsc z tego calo. Nie rozmawialbym teraz z toba, gdyby on bez ceregieli nie wyrzucil mnie za burte, choc nadal nie potrafie zrozumiec, jakim cudem odgadl, co sie stanie. -Po prostu dobrze zna matarezowcow, Cam. -Masz racje, "Szparooki" - przyznal Scofield. - Chce tylko dodac, ze ten szwedzki terrorysta nie musial z nikim nawiazywac kontaktu. Falszywy kuter byl zapewne od poczatku sledzony na radarze. Skoro juz zaplanowano akcje na taka skale, i ten kuter, i jego zaloga dla mocodawcow nie przedstawialy wiekszej wartosci. Matarezowcy nigdy nie zostawiaja niczego przypadkowi, nawet nie biora pod uwage takiej mozliwosci. -Masz odpowiedz na swoje pytanie, Pryce - odezwal sie Shields siedzacy w swoim lozku, dwa tysiace mil na polnoc od Brytyjskich Wysp Dziewiczych. -Ale skad sie wzial ten przeklety mysliwiec?! - wybuchnal Cameron. - To byl nowoczesny odrzutowiec, w pelni uzbrojony do walki, zatem musial wystartowac z ktorejs bazy wojskowej. Czyzby to mialo oznaczac, ze matarezowcy przenikneli rowniez w szeregi naszej armii?! Bo wszystko wskazuje na to, ze sekrety agencji nie sa dla nich zadna tajemnica. -Trzeba bedzie nad tym popracowac - mruknal w zamysleniu dyrektor. -Mozesz byc w bledzie, Cam - rzekl Scofield, slabo widoczny w polmroku panujacym na werandzie. - Eksplozje bomb nas oslepily, panowaly ciemnosci, a my walczylismy z falami, pragnac ratowac wlasna skore. Wcale nie jestem pewien, czy byl to nowoczesny amerykanski odrzutowiec. -Dzieki twojej rycerskosci znajdowalam sie troche dalej od kutra niz wy dwaj - odezwala sie Antonia, ktora minute wczesniej stanela obok meza. - Przygladalam sie uwaznie, jak samolot wchodzil w lot nurkowy i przystepuje do ataku. -Ja dalem nura, obawiajac sie, iz otworzy ogien z karabinow pokladowych - przyznal Pryce. -Ja rowniez - odparl Scofield. -A mnie to chyba w ogole nie przyszlo do glowy... -No wiec co widzialas, skarbie?... Slyszysz ja, Frank? -Bardzo wyraznie - powiedzial Shields. -To byl odrzutowiec, lecz roznil sie sylwetka od znanych mi modeli, ponadto nie mial zadnych oznaczen. Zwrocilam jednak uwage na dosc nietypowy ksztalt skrzydel i jakies duze wystajace elementy pod brzuchem. -To harrier - rzekl Pryce, krzywiac sie z obrzydzenia. - Moze startowac nawet z bocznej drogi czy wiekszego podworka. -Co nadzwyczaj odpowiada naszym przeciwnikom - dodal Beowulf. - Stawiam piec do jednego, ze maja kilka takich maszyn, rozmieszczonych w strategicznych punktach na obu polkulach. -A zatem, nawiazujac do twojej wczesniejszej wypowiedzi - wlaczyl sie do dyskusji Shields - jesli kuter faktycznie od poczatku sledzono na radarze, to by znaczylo, ze ow harrier od dluzszego czasu musial sie znajdowac w powietrzu. -Co do tego nie mam zadnych watpliwosci. Kiedy podjeliscie decyzje, zeby wyslac do mnie Pryce'a z misja? -Mniej wiecej tydzien temu, gdy z posterunku Strazy Przybrzeznej na Saint Thomas nadszedl meldunek, ze nie moga cie odnalezc, a jedynym tropem jest skrytka pocztowa na Tortoli. -To znaczy, ze mieli wystarczajaco duzo czasu, aby przyprowadzic na wyspy chocby jumbo jeta, nie mowiac o malym harrierze. W koncu musisz przyznac, "Szparooki", ze nadal przedstawiam soba pewna wartosc. Mam racje? -Rzeklbym, ze jestes... - Shields widocznie ugryzl sie w jezyk i wzial glebszy oddech. - Mniejsza z tym. Wlasnie nadeszla wiadomosc o rezultatach namiarow polaczen telefonicznych z naszej centrali na region srodziemnomorski. -Odkryli cos interesujacego? - zapytal szybko Scofield. -Niespecjalnie. Wyglada na to, Brandon, iz wykorzystali twoja metode, mimo ze wiele sie zmienilo i w lacznosci satelitarnej latwo jest za posrednictwem komputerow sledzic wybrane polaczenia radiowe czy telefoniczne. Pamietasz, ile razy trasowano twoje rozmowy do Pragi czy Londynu, podczas gdy ty dzwoniles z Paryza? -Jasne. W ten sposob doprowadzalismy KGB i Stasi do stanu skrajnej frustracji. Ktoregos razu zrobili nalot na szkole baletowa, przekonani, ze uwil tam sobie gniazdko agent MI-6, i omal nie wystrzelali wszystkich mlodocianych labedzic. Musielismy sie potem przelaczyc na inna linie, bo tamtejszy baletmistrz, ktorego uwazalismy za rozpieszczona panienke, jesli wiesz, co mam na mysli, pozniej prawie stlukl do nieprzytomnosci jednego z najwiekszych osilkow brytyjskiej siatki. -No wiec teraz zrobili podobny numer, choc od strony technicznej jest to o wiele bardziej skomplikowane. -Nie mam pojecia... Zaraz! Chyba sie domyslam! Za moich czasow trzeba bylo zmudnie sprawdzac lacza na kolejnych centralach telefonicznych, a teraz sie to robi metoda namiarow radiowych. -Technicznie to zupelnie co innego, lecz idea jest podobna. Mozna zidentyfikowac numer odbiorcy wiadomosci, stosujac metode wielokrotnych sprzezen. -Faktycznie nastapil olbrzymi postep, "Szparooki". -Dosc tych technicznych korepetycji, Frank - rzucil Pryce do sluchawki. - Sprobuje cie zastapic, jesli tylko nasz wspolny znajomy bedzie chcial sie jeszcze czegos dowiedziec. Co konkretnie namierzyli fachowcy? -Zdziwisz sie, Cam. Komunikaty przekazano do Paryza, stamtad do Rzymu, dalej przez Kair do Aten i przez Stambul do wloskiej Lombardii, konkretnie do centrali obslugujacej wybrzeza jeziora Como, gdzie sygnal zostal potrojony... -Rozdzielili sygnal? - jeknal Pryce. - To pewnie dalsze trasowanie bylo diabla warte? -Niezupelnie. Jak mowilem, sygnal poszedl w trzy rozne strony, ale najsilniejszy dotarl do Groningen w Holandii. Tu slad sie urwal, lecz nasi eksperci sa przekonani, ze dalej poszedl tradycyjnymi laczami do jednego z trzech miast, Utrechtu, Amsterdamu badz Eindhoven. -To trzy bardzo duze miasta, Frank. -Wiem o tym. Od ktorego chcielibyscie zaczac poszukiwania? Powiadomie nasze placowki, by udzielily wam wszelkiej pomocy. -Ja niczego nie mam zamiaru rozpoczynac! - wrzasnal Scofield. - Tylko Pryce zostaje na placu boju, a w dodatku podejmie akcje dopiero wtedy, gdy mu na to pozwole! -Daj spokoj, Bray - mruknal dyrektor pojednawczym tonem. - Nie wciagalbym cie na nowo do pracy w terenie, nawet gdyby mialo od tego zalezec moje zycie. Nie wspomne juz, ze po czterdziestu latach malzenstwa odeszlaby ode mnie zona. Chyba wiesz, jak wielkim darzy cie podziwem? -Przekaz Janie moje pozdrowienia. Zawsze uwazalem ja za znacznie madrzejsza i bardziej interesujaca od ciebie. Lecz jesli naprawde sie spodziewasz, lajdaku, ze wroce do agencji, to bedziesz musial spelnic moje warunki. -Porozmawiamy po zakonczeniu akcji. -Nic z tego, "Szparooki". To fakt, ze nie moge sie rownac z obecnymi fachowcami, ale przez ploty dam jeszcze rade przeskakiwac jak dawniej. -Czego zadasz? -Nadzoru nad cala operacja. -Co takiego? -Tylko ja znam dobrze organizacje, osobiscie uczestniczylem w likwidacji jej kierownictwa. Ale jeszcze przed tym... Armagedonem obaj z Taleniekowem zapoznalismy sie z jej strukturami, ze sposobem myslenia i pokretna ideologia przywodcow, ich fanatyzmem i bezwzglednym dazeniem do podporzadkowania sobie calego swiata... Nie mozesz mnie teraz wylaczyc z gry, Frank. Nie pozwole na to! Jestem ci potrzebny! -Ale nie do prowadzenia akcji w terenie - oznajmil stanowczo wicedyrektor CIA. -W porzadku. Sam zdaje sobie sprawe z ograniczen wynikajacych z mego wieku. Nie mysl jednak, ze zapewnie ci otwarta droge. -Co rozumiesz przez otwarta droge? -Do diabla, niedawno musialem to samo wyjasniac twojemu wyslannikowi. Czyzbys i ty, Frank, nie znal dawnego zargonu agentow terenowych? -Raczej niewiele mialem z nim do czynienia, Bray. O co zatem chodzi? -Jesli twoi chlopcy znajda sie w klopotach, bede mial prawo interweniowac wedlug wlasnego uznania. -Nie moge na to przystac, chocby dlatego, ze przez klopoty mozesz rozumiec cos zupelnie innego niz cala reszta. -A gdyby twoj chlopak zostal zabity? -No coz... - Shields na chwile zawiesil glos. - Na razie nie bralem tego pod uwage. -Powinienes jednak liczyc sie z taka ewentualnoscia. -Skonczcie z tym wreszcie! - krzyknal Pryce. - Potrafie sie zatroszczyc o siebie, Frank. -Tylko mi nie odstawiaj tu bohatera, mlodziencze - ostudzil go Scofield. - Tacy najczesciej odchodza ze sluzby z dziesiatkami odznaczen, ale niesionych za trumna. -W porzadku, Brandon. Co wiec zamierzasz robic? - odezwal sie Shields. -Razem z Antonia bedziemy chcieli wrocic na te wyspe, o ile nic sie tu nie zmieni, lecz na razie jestesmy zmuszeni przeniesc sie na twoje terytorium. -Serdecznie zapraszam. Dysponuje wystarczajacymi funduszami, zeby was ugoscic. -Rety, czuje sie tak, jakbym ciagle rozmawial z emisariuszem matarezowcow. Zaproponowal mi kilka milionow dolarow, zebym zniknal bez sladu gdzies w rejonie poludniowego Pacyfiku. -Ja nie bede az tak hojny, ale dostaniesz kilka atrakcyjnych lokalizacji. Oczywiscie, mowie wylacznie o zakamuflowanych lokalach agencji. -W takim razie zabieramy sie do pracy, "Szparooki". Czas nagli. -Niech was wszyscy diabli! - ryknal Cameron, tylko na tyle odsunawszy sluchawke od ust, by jego okrzyk byl w pelni zrozumialy na drugim koncu linii. - Nie zaliczam sie do twoich starych kumpli, "Szparooki", ale to nie znaczy, ze masz mnie wylaczyc z tej akcji! To ja odnalazlem tego sukinsyna na bezludnej wyspie i nie dam sie teraz odstawic na boczny tor! -Nikt nie zamierza cie odstawiac, mlodziencze - oznajmil spokojnie Scofield. - Bedziesz sie musial zajac tym wszystkim, w czym nie mam zadnej wprawy, a chodzi przeciez o wazne zadania. Zrozum, ze w tym rownaniu z wieloma niewiadomymi wystepuje pewien czynnik, ktorego ani ty, ani nikt z waszyngtonskiej centrali w pelni nie pojmuje. Co prawda, Pasterz zniknal z tej ziemi, ale jego krucyfiks pozostal. I to jest klucz do rozwiazania zagadki. -O jakim Pasterzu mowisz, do cholery? -Zrelacjonuje ci wszystko szczegolowo we wlasciwym momencie. Czterokondygnacyjna kamienica z szarego kamienia stojaca nad brzegiem kanalu Keizersgracht w Amsterdamie byla widocznym dowodem wielkiej prosperity holenderskiego portu na przelomie wiekow. Ciezkie wiktorianskie meble, ktore zaskakiwaly delikatnoscia ksztaltow, stanowily dziedzictwo rodziny oplywajacej w dostatki. Na scianach wysoko sklepionych pomieszczen wisialy bezcenne gobeliny flamandzkich i francuskich mistrzow, waskie okna ocienialy welurowe zaslony, a swiatlo sloneczne przesaczalo sie przez najdelikatniejsze koronkowe firanki. Posrodku tylnej sciany budynku usytuowano winde, ktorej zdobiona mahoniem i mosiadzem klatka mogla pomiescic piec osob. Lecz aby dojechac na trzecie pietro trzeba bylo wystukac specjalny kod na nowoczesnej tablicy cyfrowej. Byl on zmieniany codziennie, a uzycie niewlasciwej kombinacji blokowalo mechanizmy windy i zmienialo klatke w wiezienie. Zatem kazdy, kto zechcialby sie dostac na najwyzsze pietro, nie znajac szyfrowego kodu, zostalby uwieziony w windzie i musial spokojnie czekac na pomoc z zewnatrz. Kazda kondygnacja kamienicy przeznaczona byla do odrebnych celow. Niemal caly parter zajmowal obszerny salon ze stojacym na honorowym miejscu wielkim fortepianem Steinwaya. Urzadzano tu popoludniowe spotkania przy herbacie, wytworne przyjecia, prywatne recitale czy okolicznosciowe odczyty. Na pierwszym pietrze, na ktore mozna bylo tez wejsc po schodach, miescila sie olbrzymia jadalnia na szesnascie osob, biblioteka polaczona z gabinetem, a na jej tylach duza kuchnia. Na drugim pietrze, poza wspaniala sypialnia i lazienka gospodarza, rozmieszczono trzy pokoje goscinne, takze wyposazone w oddzielne lazienki. Wyzej nie mial wstepu nikt obcy. Schody konczyly sie na podescie drugiego pietra, a sciana oklejona elegancka tapeta nie pozwalala sie nawet domyslac, ze kiedys prowadzily dalej. Gdyby nawet ktorys z gosci poznal przypadkiem kombinacje cyfr, umozliwiajaca wjazd na ostatnie pietro, z pewnoscia po wyjsciu z windy przezylby olbrzymie zaskoczenie. Wielka sale dalo sie porownac jedynie ze sztabowym centrum dowodzenia. Cala sciane frontowa zajmowala gigantyczna, podswietlona od tylu mapa swiata, na ktorej w roznorodnym rytmie zapalaly sie i gasly kolorowe lampki. Przed mapa stalo szesc stanowisk komputerowych, po trzy z kazdej strony podestu, na ktorym, jak monarcha na tronie, spoczywala niezwykla jednostka centralna rozbudowanego systemu elektronicznego. Poza ta prawdziwa wystawa najnowoczesniejszego sprzetu, wobec ktorej wyposazenie trzech nizszych kondygnacji robilo wrazenie anachronicznego, uderzal jeszcze jeden element: sala pozbawiona byla okien. Z zewnatrz cale pietro kamienicy wygladalo normalnie, lecz od srodka okna zamurowano, podobnie jak schody, a duza sale rozjasnial jedynie blask podswietlonej mapy oraz jarzeniowe lampki stojace przy poszczegolnych terminalach komputera. Niezwykly byl takze widok szesciu mezczyzn siedzacych przed monitorami, ktorzy w niczym nie przypominali pogodnych i energicznych mlodych ludzi zazwyczaj obslugujacych tego typu sprzet. Wszyscy byli w srednim wieku i sredniej budowy ciala, a ich skupione miny sugerowaly, ze sa to swietnie prosperujacy biznesmeni, zyjacy w dobrobycie, lecz nadmiernie oddani sprawom sluzbowym. W Amsterdamie bylo wlasnie pozne popoludnie, choc dawalo sie to ocenic jedynie na podstawie wskazan duzego niebieskiego zegara wiszacego nad mapa. Wszystkie komputery byly wlaczone i szumialy cicho, a mezczyzni tkwili z dlonmi przesuwajacymi sie nad klawiaturami oraz wzrokiem przeskakujacym z ekranow na gigantyczna mape i z powrotem, na ktorej migajace punkciki oznaczaly miejsca, skad przekazywano w danej chwili jakies informacje. Przez boczne drzwi wkroczyl do sali Jan van der Meer Matareisen. Podszedl szybko do centralnego biurka i usiadl przed komputerem. Wcisnal kilka klawiszy, po czym zapatrzyl sie na ekran. Niespodziewanie zapytal po holendersku ostrym, brzmiacym metalicznie glosem: -Numer piaty! Jaki nadszedl ostatnio komunikat z Karaibow? Bo ja tu nie znalazlem niczego, absolutnie niczego, co moglbym przeczytac. -Wlasnie mialem go panu przeslac, meneer - odezwal sie wyraznie podenerwowany, lysiejacy technik ze stanowiska piatego. - Oprocz licznych zaklocen, ktore skomplikowaly odszyfrowanie, wiadomosc nadano w pospiechu i nie dotarla w calosci... -Jak brzmiala? Szybko! -Nasz pilot meldowal, ze zostal namierzony przez radary bazy w Guantanamo. Zszedl tuz nad ocean, zaczal kluczyc i wylaczyl nadajnik. Mial sie skierowac na poludnie. -Dokad? -Nie wiadomo. Dodal tylko, co nie jest dla mnie w pelni jasne, ze nawiaze... nietypowy kontakt, kiedy juz bedzie bezpieczny. -Nietypowy - wtracil operator ze stanowiska szostego, stojacego najblizej na prawo od Matareisena - oznacza zapewne, ze sprobuje wyladowac na terenie ktorejs z naszych firm i zlozyc meldunek za jej posrednictwem. -Gdzie moze ladowac? -Najblizszy osrodek znajduje sie w Kolumbii, w Barranquilli - odparl technik ze stanowiska drugiego, blyskawicznie przebieglszy palcami po klawiaturze. - Drugi w Nikaragui, a trzeci na Bahamach, chociaz tam nie jest zbyt bezpiecznie. Wladze z Nassau scisle wspolpracuja z Amerykanami. -Chwilke, meneer! - zawolal NUMER PIATY. - Mam komunikat! Z Caracas! -swietny wybor - przyznal Matareisen. - Mamy bardzo prezna filie w Wenezueli. Jesli filia mozna nazwac grupe przemyslowcow z zarzadow najwiekszych wenezuelskich spolek naftowych, dodal w myslach. -Jak brzmi komunikat? -Wlasnie trwa rozszyfrowywanie. -Szybciej! -Juz mam. "Argonauci u Neptuna. Zadnych spadkobiercow. Raport wkrotce". -Doskonale. Wysmienicie! - zawolal przywodca organizacji, wstajac zza biurka. - Prosze zanotowac, ze musze specjalnie wynagrodzic pilota. Zatopil kuter wraz ze wszystkimi przebywajacymi na pokladzie... Teraz moge juz sporzadzic wlasny raport. To rzeklszy, energicznym krokiem skierowal sie z powrotem do bocznego przejscia. Przylozyl dlon do wmontowanej w sciane tabliczki sensorowej, a gdy glosno stuknal elektryczny zamek, Matareisen uchylil szybko drzwi i zniknal za nimi. Szesciu technikow jednoczesnie wydalo westchnienie ulgi. -Myslicie, ze kiedykolwiek poznamy tajemnice tamtego pokoju? - zapytal szeptem NUMER TRZECI, usmiechajac sie ironicznie. -Dobrze nam placi za to, bysmy szanowali jego sekrety - odparl tak samo szeptem pierwszy. - Podobno w prywatnym gabinecie ma sprzet jeszcze lepszy od tego, choc ten to ostatni krzyk techniki. -Wiele razy dawal do zrozumienia, ze nie musi sie przed nikim tlumaczyc - wtracil drugi. - Wiec niby dla kogo pisze ten swoj raport? -Ktoz to wie? - odezwal sie NUMER TRZECI. - Lecz skoro tu jest tylko centrum lacznosci, to w glownej sali operacyjnej powinno stac dwadziescia lub trzydziesci komputerow, zatem pomieszczenie musi byc co najmniej tak samo duze jak to. -Dajmy spokoj domyslom, koledzy - rzekl pojednawczo pierwszy. - Kazdy z nas jest teraz bogatszy, niz kiedykolwiek przedtem mu sie marzylo, totez powinnismy bez pytania akceptowac warunki pracy. Jesli o mnie chodzi, za nic nie chcialbym wrocic do poprzedniej firmy, bo choc zarabialem tam niezle, to jednak moja pensja w ogole nie da sie porownac z tym, co placi Heer van der Meer. -Jestem tego samego zdania - oznajmil czwarty. - Odziedziczylem udzialy w kilku szlifierniach diamentow, lecz ponosilem znacznie zawyzone koszty, gdyz nie jestem Zydem. Musialbym sprzedac wszystkie udzialy, gdybym nie podjal pracy w tej centrali. -Wiec tym bardziej nie zawracajmy sobie glowy domyslami - powtorzyl NUMER PIERWSZY. - Cieszmy sie z tego, co mamy. Zaden z nas nie jest juz pierwszej mlodosci, totez za kilka lat bedziemy mogli przejsc na emeryture jako multimilionerzy. -Wcale nie jestem tego pewien - mruknal piaty. - Uwaga! Nastepny komunikat! Tym razem z filii w Stambule. Wszyscy operatorzy spojrzeli na podswietlana mape. -Rozszyfruj - polecil czwarty. - Niewykluczone, ze trzeba go natychmiast dostarczyc van der Meerowi. -To od Orla... -Jak to? Przeciez Orzel jest w Waszyngtonie, to nasza wtyczka w Langley. -Rozszyfruj! -Zaraz, nie tak szybko. To dluzsza wiadomosc... Przez dziewiecdziesiat siedem sekund wszyscy wpatrywali sie z uwaga w technika na stanowisku piatym, ktory wreszcie podniosl oczy znad klawiatury i rzekl: -Ten cyfrowy dekoder potrafi nawet podstawic odpowiednie nazwiska w miejsce falszywych imion... Komunikat brzmi: "Beowulf Agate przezyl. Wraz z Jastrzebiem... czyli Cameronem Pryce'em... nawiazal kontakt z wicedyrektorem Shieldsem. Beowulf i jego kobieta przyleca do Stanow i zostana objeci szczegolna ochrona agencji. Agate ma przejac dowodztwo nad operacja". -Trzeba zaraz powiadomic van der Meera - orzekl czwarty. -Nie wolno nam mu przeszkadzac... -Zrob, jak powiedzialem! Natychmiast! -Czemu ty go nie zawiadomisz? -Zrobie to... Za kilka minut. Moze znow sie pokaze. Tymczasem Matareisen starannie zamknal za soba drzwi prywatnego sanktuarium i obrzucil spojrzeniem pokoj skapany w czerwonawych promieniach zachodzacego slonca, ktore wpadaly przez odsloniete okna. Luksusowo urzadzony apartament nie mial nic wspolnego ze swiatem wyrafinowanej elektroniki, od jakiego oddzielaly go ciezkie drzwi. Staly tu fotele obciagniete aksamitem i duza narozna sofa obita jasnozoltym materialem z welny lamy. sciany pokrywaly eleganckie tapety. Centralne miejsce pod sciana zajmowal kosztowny sprzet audio-wizualny z wielkoekranowym telewizorem. W rogu urzadzono lustrzany barek, na polkach staly najdrozsze gatunki whisky i brandy. Bylo to miejsce wypoczynku czlowieka otaczajacego sie luksusem. Van der Meer stanal na wprost wysokiego lustra w zloconej ramie. -To znowu ja, panie Guiderone - powiedzial glosno po angielsku. - Przynosze dobre wiesci. -Jakies nowiny, ktorych jeszcze nie znales przed kwadransem? - zapytal gosc takze po angielsku, ale z amerykanskim akcentem, znamionujacym jednak czlowieka doskonale wyksztalconego. -Wlasnie odebralem depesze? -Cos waznego? -Dotyczy Beowulfa Agate'a. -Aha, czyli najbardziej przebieglego wieprza na tym swiecie... - Niewidoczny mezczyzna zachichotal krotko. - Zaraz wyjde, rozmawiam przez telefon... Wlacz satelitarna transmisje z Belmont Park w Nowym Jorku. Ja rowniez sie spodziewam wspanialych nowin. Obstawilem konie biegnace w pierwszej i trzeciej gonitwie. Matareisen usluznie wykonal polecenie. Na wielkim ekranie telewizora ukazaly sie boksy startowe, a w nich szarpiace sie nerwowo araby i zdenerwowani, skupieni dzokeje. Po chwili Julian Guiderone stanal w drzwiach sypialni. Byl to starszy, dobrze trzymajacy sie mezczyzna slusznego wzrostu, ubrany w prazkowana sportowa koszule z wloskiego jedwabiu, szare flanelowe spodnie i pantofle Gucciego. Na pierwszy rzut oka trudno bylo ocenic jego wiek. Z pewnoscia nie byl mlody, blond wlosy mial gesto poprzetykane siwizna, ale szczupla, pociagla twarz utrudniala wszelkie oceny - jej rysy zdawaly sie nadzwyczaj harmonijne i proporcjonalne, a nieliczne ciemniejsze plamki na jasnej cerze mogly byc pozostaloscia opalenizny, co czesto sie zdarza, gdy turysci z polnocy nieostroznie wystawiaja sie na promienie tropikalnego slonca. Jedynym elementem przykuwajacym uwage postronnych obserwatorow bylo lekkie utykanie Guiderone'a na lewa noge. -Uwielbiam ten sport - rzekl. - Zostane tu jeszcze przez trzy dni, a wyjade o tej samej porze, o ktorej sie zjawilem, okolo czwartej nad ranem. Badz wiec laskaw wylaczyc na ten czas systemy alarmowe. -Czy ktos inny przybedzie w najblizszym okresie? -Tylko za twoim pozwoleniem. Doskonale rozumiem, ze masz wlasne plany, a wydarzenia zaczynaja nabierac coraz wiekszego tempa. -Nie dopuszcze jednak, by cokolwiek sprawilo panu niedogodnosc, panie Guiderone. -Przestan traktowac mnie w ten sposob, van der Meer. Ty tu dowodzisz, to twoja operacja. Za dwa lata skoncze siedemdziesiatke i w zadnej mierze nie nadaje sie do tej pracy. Jestem tylko twoim doradca. -Ale panskie rady sa dla mnie nieocenione. - Matareisen sklonil lekko glowe. - Pamietam pana z czasow, kiedy bylem jeszcze malym chlopcem. Nic sie nie moze rownac z panskim doswiadczeniem. -Niemniej tylko ty, van der Meer, mozesz dokonac czegos, na co ja nie mialem szans. Mowiono mi, ze mimo dystyngowanego zachowania i raczej niepozornego wzrostu potrafisz zamienic swe rece i nogi w smiercionosna bron, inaczej mowiac, jestes w stanie pokonac o wiele potezniejszego od siebie przeciwnika w ciagu paru sekund... Za swojej mlodosci zdobywalem szczyty Matterhornu i Eigeru, lecz dzisiaj zapewne nie zjechalbym nawet po trasie narciarskiej dla poczatkujacych. -Wszelkie moje zalety intelektualne oraz fizyczne i tak nie moga sie rownac z panskim doswiadczeniem. -Watpie w to, ale dziekuje za komplement. -Prosze mi opowiedziec o Scofieldzie, czlowieku znanym jako Beowulf Agate - rzekl cicho Matareisen. - Wykonywalem panskie polecenia bez pytania, lekcewazac, jesli wolno mi sie tak wyrazic, kazde ryzyko. Ale ciekawosc nie daje mi spokoju. Nazwal go pan najbardziej przebieglym wieprzem na tym swiecie. Z jakiego powodu? -Bo cale zycie obracal sie wsrod swin, a ostatecznie przechytrzyl innego wieprza, swojego bliskiego kolege, ktory wydal na niego rozkaz smierci, "wyrok za zdrade", gdyz chyba tak brzmi oficjalne modus operandi. -Jeszcze bardziej pobudzil pan moja ciekawosc! Amerykanie probowali go zabic? -Owszem, ale dowiedzial sie o wszystkim i uknul plan zemsty. Tak sprytnie odwrocil role, ze stal sie wrecz nietykalny. -Jak tego dokonal? -Zaszantazowal wszystkie inne wieprze, ktorym wiernie sluzyl przez dwadziescia piec lat. -Nie do wiary! -Oswiadczyl, iz posiada dokumenty bedace dowodem, ze doszczetnie skorumpowalismy najwazniejsze instytucje rzadowe i zamierzalismy wyniesc wlasnego czlowieka na urzad prezydenta Stanow Zjednoczonych, co zreszta bylo zgodne z prawda. Bo gdyby nie Beowulf Agate i Waz, udaloby nam sie dokonac najwiekszego przewrotu w dziejach ludzkosci. -Waz? -To pseudonim Taleniekowa, sowieckiego agenta wywiadu... Nic wiecej nie musisz wiedziec o tamtych wydarzeniach, van der Meer. Waz zginal zasluzenie, teraz zas musimy wykonac ten wyrok, jaki na Beowulfa Agate'a przed laty wydali jego koledzy. -Juz to zrobilismy. Wlasnie odebralem wiadomosc. Kuter Alfa zostal zatopiony, a Scofield przebywal na jego pokladzie. Poszedl na dno, panie Guiderone. -Gratuluje, van der Meer! - wykrzyknal rozpromieniony doradca organizacji Matarese'a. - W pelni zaslugujesz na godnosc, jaka odziedziczyles. Musze przedstawic te wspaniala nowine radzie z Bahrajnu. Jesli Scofield rzeczywiscie posiadal jakies dokumenty, zdobedziemy je. Grozby znieslawionego zdrajcy juz nam nie przeszkodza, bez trudu sobie z nimi poradzimy. Doskonala robota, Matareisen. Nic ci teraz nie przeszkodzi w realizacji planu. Na jakim jestes etapie? Co zostalo do zrobienia? -Mozemy juz przystapic do otwartych dzialan w Europie, na Bliskim Wschodzie i w Stanach Zjednoczonych. Trwaja jeszcze poufne spotkania z naszymi ludzmi zasiadajacymi w roznych radach nadzorczych, ale wszyscy sa zdania, ze pokonalismy cala liczaca sie konkurencje. Mamy w rekach glowne atuty. -To brzmi wspaniale - przyznal Guiderone. - Nie zapominaj jednak, ze musisz miec za soba wszystkich. -Nie przewiduje wiekszych klopotow. Jesli jakichs firm nie da sie wykupic, a bez przerwy trwaja procesy fuzji, to doprowadzimy je albo do ruiny, poprzez naszych ludzi na gieldach oddzialywujac na ceny akcji, albo do bankructwa, zamykajac linie kredytowe w kontrolowanych przez nas bankach. W pewnym momencie zaaranzujemy zapasc finansowa naszych gigantycznych korporacji, sztucznie zawyzajac koszty produkcji i zmniejszajac wydajnosc, co bedzie musialo wplynac na swiatowy rynek finansowy. -Brawo! - mruknal siwowlosy doradca, z wyraznym uznaniem spogladajac na Holendra. Po chwili dodal ciszej: - I wtedy powstanie chaos. -W krotkim czasie zapanuje wszedzie - przyznal Matareisen. - Zacznie sie od masowych zwolnien i gwaltownego wzrostu bezrobocia, a pozniej... -I to na calym swiecie rownoczesnie! - przerwal mu Guiderone. - Regionalne kryzysy zsumuja sie w globalny krach, zarowno ekonomiczny, jak i spoleczny. Co dalej? -To oczywiste. Banki. Obecnie kontrolujemy badz mamy wiekszosc glosow z zarzadach ponad trzystu bankow europejskich, w tym szesnastu brytyjskich, gdyz je traktujemy nieco inaczej. Utrzymujemy tez bliskie kontakty z wybranymi bankami Izraela i panstw arabskich, skrzetnie wykorzystujac ich wzajemna zadawniona wrogosc. Ale tam mozemy mowic jedynie o pewnych wplywach, a nie o pelnej kontroli, gdyz szczegolnie w Arabii Saudyjskiej i emiratach banki sa nadzorowane przez panujace rodziny. -A w Ameryce? -Ostatnio nastapil wazny przelom. Jeden z naszych najbardziej zaufanych ludzi, wziety adwokat z Bostonu, panskiego rodzinnego miasta, jesli sie nie myle, prowadzi zaawansowane negocjacje w sprawie wlaczenia kilku najwazniejszych bankow z Nowego Jorku i Los Angeles do jednej z zarzadzanych przez nas europejskich korporacji. Wlaczajac regionalne filie tychze bankow, mamy szanse uzyskac nadzor nad osmioma tysiacami roznych firm kredytodawczych w calych Stanach. -Przy czym kredytodawcza dzialalnosc tych bankow interesuje cie najbardziej, zgadza sie? -Oczywiscie. -A potem? -Wystarczy tylko postawic kropke nad i, panie Guiderone. Osiem tysiecy instytucji, ktore w sposob ciagly kredytuja prace ponad dziesieciu tysiecy srednich i duzych przedsiebiorstw w wiekszych miastach niemal wszystkich stanow, mowi chyba samo za siebie. -Bedziesz mogl zagrozic tym przedsiebiorstwom zamknieciem linii kredytowych i dyktowac im swoje warunki, Matareisen. -Wcale nie zamierzam uciekac sie do grozb. -Nie? -Podejmiemy jednostronna decyzje. Wszystkie linie kredytowe zostana natychmiast zamkniete. W Los Angeles ustanie produkcja filmow i programow telewizyjnych, studia przestana dzialac. W Chicago stana wszystkie zaklady przetworstwa spozywczego, najwieksi handlarze nieruchomosci utraca fundusze operacyjne. Ale najbardziej ucierpi Nowy Jork. W pierwszej kolejnosci zbankrutuje caly przemysl odziezowy, ktory dziala wylacznie na kredytach. Mocno odczuja to rowniez wlasciciele hoteli, prowadzacy zarazem domy wypoczynkowe i kasyna gry w New Jersey. Ich inwestycje sa takze w calosci finansowane z kredytow bankowych. Jak odetniemy im zrodlo pieniedzy, nie beda mieli niczego. -Zapanuje powszechne szalenstwo. Protesty i strajki obejma cale miasta, poglebi sie chaos. -Oceniam, ze najdalej w ciagu pol roku rzady stana sie calkowicie bezradne wobec rosnacego lawinowo bezrobocia. Parlamenty, kongresy, zrzeszenia i wszystkie luzne federacje znajda sie w obliczu katastrofy. Caly swiatowy rynek ogarnie zapasc, kiedy ludzie wyjda na ulice, by sie domagac pracy i chleba. -Jesli chodzi o scislosc, van der Meer, beda nawet walczyc o kawalek chleba. Mowisz wiec, ze twoi ludzie sa juz przygotowani? -Ma sie rozumiec. Robie to przeciez dla nich, jak rowniez dla poszczegolnych rzadow, ktore juz wkrotce nie beda sie mogly bez nich obejsc wobec coraz powszechniejszej nedzy. -Jestes prawdziwym geniuszem, van der Meer! Odwaliles kawal znakomitej roboty, i to w bardzo krotkim czasie. -To wcale nie bylo takie trudne, meneer. Bogaczom tego swiata zalezy wylacznie na pomnazaniu swego bogactwa, natomiast pospolstwo pragnie jedynie tego, aby tamci wykorzystali bogactwo do zapewnienia miejsc pracy. Ten konflikt jest uwarunkowany historycznie. Wystarczy tylko przeniknac do jednej lub drugiej warstwy, a najlepiej do obu, i przekonac je rownoczesnie, ze, jak to mowia Amerykanie, zostaly wyrolowane. Wladze bylych krajow komunistycznych usilowaly pobudzic ducha przedsiebiorczosci w robotniczych masach, ktore wcale nie byly tym zainteresowane. W kapitalizmie jest odwrotnie, rzady probuja naklonic przedsiebiorcow do dzialan na rzecz biedoty, podczas gdy ci nie odczuwaja zadnych wiezow z ogolem spoleczenstwa. My zastosujemy obie metody rownoczesnie. -I w ten sposob zdobedziecie wladze - dokonczyl Guiderone. - Wlasnie o takiej sytuacji marzyl stary Barone di Matarese. To jedyna droga. Nie przewidzial tylko mozliwosci zdobycia wladzy, chcial sie ograniczyc do gospodarki, miedzynarodowej finansjery. -Zyl w zupelnie innych czasach, wiele sie zmienilo. Obecnie trzeba przejac wladze. Nastepcy Matarese'a juz to rozumieli... Moj Boze! Naprawde organizacja byla bliska wyniesienia swego czlowieka na urzad prezydenta Stanow Zjednoczonych? -Niewiele brakowalo - odparl Guiderone, sciszajac nagle glos. - Wynik wyborow byl prawie z gory przesadzony. Bog jeden wie, jak malo nas dzielilo od celu. - Odwrocil sie twarza do okna, za ktorym niebo szybko ciemnialo, i po chwili dodal przez zacisniete zeby: - Gdyby tylko ten czlowiek nie zostal zdradzony przez najsprytniejszego wieprza na swiecie. -Ktoregos dnia, jesli nie bedzie pan mial nic przeciwko temu, chcialbym uslyszec szczegolowa relacje z tamtych wydarzen. -Nikomu nie powinienem o tym opowiadac, nawet tobie, chociaz cenie cie niepomiernie. Bo gdyby prawda wyszla na jaw, jestem przekonany, iz zaden rzad nie moglby juz uzyskac zaufania mas, ktorymi mialby kierowac. Moge ci tylko powiedziec, van der Meer, zebys dalej konsekwentnie realizowal swoj plan. Postepujesz slusznie. -Bardzo wiele dla mnie znaczy ta aprobata, panie Guiderone. -To dobrze. - Elegancko ubrany starzec odwrocil sie z powrotem do Matareisena. - Bo jesli ty jestes wnukiem barona di Matarese, ja jestem synem Pasterza. To wyznanie porazilo van der Meera niczym grom z jasnego nieba. Przez kilka sekund nie mogl wydobyc z siebie glosu. -Nie do wiary! - szepnal w koncu, patrzac na swego goscia oczyma rozszerzonymi z podziwu. - Krazyly wiesci, ze zostal pan zabity... -Postrzelili mnie tylko, ale jak widzisz, zyje - zakomunikowal rowniez szeptem Guiderone, z lekkim usmiechem przyjmujac oslupienie Holendra. - Chcialbym jednak, aby to byla tajemnica, ktora zabierzesz ze soba do grobu. -Oczywiscie! Ma sie rozumiec! Ale przeciez... Rada z Bahrajnu musi znac prawde. -Alez tak, to jasne. Czesto odwiedzam Bahrajn, lecz prawde powiedziawszy, ja sam jestem cala rada, reszta to bezwolne marionetki. Zatrzymaj to jednak dla siebie, van der Meer. Dobrze ci radze. Z interkomu wbudowanego w sciane dolecialo basowe brzeczenie. Guiderone zrobil zdziwiona mine, spojrzal z ukosa na Matareisena, po czym rzekl ostro: -Sadzilem, ze nie wolno im zaklocac twojego spokoju. -Widocznie zaszlo cos bardzo waznego. Nikt nie wie o panskiej obecnosci w moim domu, a te prywatne pomieszczenia sa dzwiekoszczelne. Na scianach i podlodze ulozono warstwe izolacyjna o grubosci dwudziestu centymetrow. Nie umiem powiedziec, jakim sposobem... -Lepiej odpowiedz na to wezwanie, glupcze! -Tak, oczywiscie. Potrzasnawszy glowa, jak czlowiek wybudzony nagle z glebokiego snu, van der Meer podszedl szybko do interkomu i chwycil sluchawke. -O co chodzi?! Mowilem przeciez, iz pod zadnym pozorem... - urwal nagle, wysluchujac widocznie przekazywanej wiadomosci. Po chwili zbladl wyraznie, odwiesil sluchawke i obrocil sie powoli do Juliana Guiderone. - Odebrali komunikat od Orla - rzekl ledwie slyszalnym tonem. -Z Waszyngtonu? Co sie stalo? -Scofield przezyl bombardowanie. Jest wlasnie w drodze do Stanow. Towarzyszy mu jego kobieta i agent Pryce. -Zabijcie go! Zabijcie ich wszystkich! - ryknal z wsciekloscia syn Pasterza. - Jesli Scofield przezyl bombardowanie kutra, teraz rzuci sie na nas niczym rozwscieczony niedzwiedz, taki jak ten, od ktorego wszystko sie wtedy zaczelo. Koniecznie trzeba go unieszkodliwic. Postaw w stan gotowosci wszystkich swoich ludzi w Ameryce! Musza go zabic, nim zdola mi przeszkodzic po raz drugi! -Panu?... - Tym razem oszolomienie Matareisena bylo wyraznie zabarwione panicznym lekiem. Jego spojrzenie na podobienstwo blyskawicy wwiercalo sie w oblicze Guiderone'a. - A wiec to pan byl nasza ostateczna bronia! To pan mial zostac prezydentem Stanow Zjednoczonych! -Realizowalem precyzyjny plan. Wydawalo sie, ze nic juz nie moze mnie zatrzymac. I wtedy pojawil sie ten wieprz! -To dlatego podrozuje pan w scislej tajemnicy, posluguje sie kilkoma roznymi paszportami... Teraz rozumiem... -Bede wobec ciebie calkiem szczery, van der Meer. Mamy nieco odmienne spojrzenie na pojecie odpowiedzialnosci. Nikt juz nie poszukuje czlowieka, ktory wedlug oficjalnych danych zginal trzydziesci lat temu. Ale ten czlowiek, a raczej powstaly wokol niego mit, pozostaje wciaz zywy dla ludzi oddanych naszej sprawie. Moze wiec powstac zza grobu, aby poprowadzic ich do zwyciestwa. Moze na nowo przybrac ludzka postac, byc ucielesnieniem bostwa, ktoremu oni znowu zaczna sluzyc, sluchac go i wykonywac polecenia. -Juz bez leku przed grozba ujawnienia - wtracil Holender, uwaznie spogladajac w oczy amerykanskiego doradcy, jakby nagle ogarnely go jakies watpliwosci. -Ty masz do spelnienia inna role - ciagnal syn Pasterza. - Dzialasz w scislej tajemnicy, nigdy nie beda mieli okazji ciebie wysluchac czy zobaczyc. Czyz mozesz powiedziec, kim sa twoi zolnierze? Ty ich nie znasz, wydajesz jedynie rozkazy. -Bo moja dzialalnosc ma zupelnie odmienny charakter - zaprotestowal Matareisen. -Jak nalezy to rozumiec, do diabla? -Ja steruje ludzmi, a nie paraduje przed nimi. Nie jestem gwiazda filmowa, lecz mozgiem pracujacym z dala od motlochu. Doskonale pan o tym wie. -Dlaczego tak musi byc? Z powodu pieniedzy, ktorymi obracasz? -Dosyc tego! Beze mnie oni sami nic nie zdzialaja! -Lepiej sie dobrze zastanow, drogi przyjacielu. Jesli bedziesz zanadto piescil dzikie zwierze w klatce, ono zacznie ci okazywac wrogosc. Takie jest prawo natury. Zamiast je ciagle uglaskiwac, sprobuj sie wczuc w jego sytuacje. Sluchaj glosow tych, ktorymi sie otaczasz. -Pan swoje sprawy zalatwia po swojemu, panie Guiderone, a ja bede postepowal wedlug wlasnego uznania. -Tylko nie probuj mi wchodzic w droge, van der Meer. VII Wykorzystywany przez agencje dom nad zatoka Chesapeake byl poprzednio wlasnoscia jednej z najbogatszych rodzin tej czesci stanu Maryland. Zostal wydzierzawiony za symbolicznego dolara rocznie, a niezwykla umowa najmu doszla do skutku tylko dlatego, ze wladze skarbowe zgodzily sie umorzyc olbrzymia sume zaleglych podatkow, powstala na skutek zakwestionowania wielu bezprawnych odpisow od dochodow. W ten sposob wladze wygraly nie tylko bitwe, ale i cala wojne, gdyz realne koszty uzyskania takiej posiadlosci, czy to wykupienia terenu od wlascicieli, czy przeprowadzenia generalnego remontu ktorejs z podupadajacych rezydencji, bylyby bez porownania wyzsze.Oprocz domu w sklad majatku wchodzila duza stajnia, rozlegle tereny hipiczne oraz podmokle laki, bedace w zasadzie trzesawiskami zasilanymi przez liczne strumienie. Przed frontonem pamietajacego jeszcze wojne domowa budynku ciagnal sie wypielegnowany trawnik, opadajacy lagodnie ku prywatnej przystani, ktorej drewniany pomost wychodzil daleko w glab zatoki. Ale jej spokojne wody bywaly zdradzieckie, poniewaz Atlantyk niekiedy przyganial az tutaj wysokie fale. Na przystani stala przycumowana drewniana lodz rybacka oraz niewielka motorowka, a kilkadziesiat metrow od pomostu kolysal sie zakotwiczony dziesieciometrowy jacht. Ponadto, ukryte przed wzrokiem ciekawskich w duzej szopie na przystani, znajdowaly sie dwa slizgacze typu Chris-Craft, rozwijajace predkosc do czterdziestu wezlow. -Bedziecie miec do dyspozycji nawet jacht, gdybyscie nie mogli zrezygnowac z przyzwyczajen - oswiadczyl Frank Shields, ktory przywital cala trojke po wyladowaniu wojskowego odrzutowca na lotnisku Glen Burnie. -To prawdziwe cudo! - wykrzyknal nieco pozniej Bray, kiedy wysiadl z samochodu przed domem i spojrzal na przystan. - Nie wiem tylko, czy wypoczynek na wodzie to najlepszy pomysl w naszej sytuacji. -Moze nie jest to najbezpieczniejsze, ale w kazdej z okolicznych posiadlosci znajduje sie co najmniej jeden jacht, zatem wzbudzalibyscie podejrzenia, gdybyscie na nim nie plywali. -Byloby tak samo podejrzane, gdyby jacht stal tam przez caly czas na kotwicy - dodal Pryce. -No wlasnie - przyznal dyrektor. - Mozecie wyplywac na krotko, zachowujac pewne srodki ostroznosci. -Na przyklad jakie, panie Shields? - spytala Antonia. -Godzine przed podniesieniem kotwicy zawiadomicie dowodce ochrony i podacie mu dokladna trase wycieczki. Bedziecie obserwowani z brzegu. Ponadto dwoch uzbrojonych agentow poplynie z wami. -Widze, ze pomyslales o wszystkim, "Szparooki". -Zalezy mi, zebys czul sie tu jak w domu i zapomnial o klopotach, Brandon - odparl dyrektor, obrzucajac Scofielda piorunujacym spojrzeniem, jakby tym sposobem chcial go zmusic, aby przestal wreszcie uzywac obrazliwego przezwiska. -Wziawszy pod uwage bagniska rozciagajace sie na polnocy i pluton najlepszych goryli agencji wzmocniony kompania doborowych komandosow, ze nie wspomne o systemie alarmowym, jakiego nie powstydziliby sie w Fort Knox, nie wierze, aby ktokolwiek zdolal sie do nas przebic. -Nie ufam nikomu. -A skoro juz mowa o bezpieczenstwie, to jakie postepy zanotowales w sledztwie dotyczacym wtyczki matarezowcow? -Zadnych. Wlasnie dlatego nikomu nie ufam. Okazalo sie, ze Shields osobiscie opracowal dokladny rozklad zajec, harmonogram zmian warty i sposoby lacznosci z centrala w Langley. Gdyby zaszla koniecznosc przesylania jakichkolwiek dokumentow, ich oryginaly i kopie mialy byc sporzadzone na specjalnie holograficznie znakowanym papierze, ktorego nie dalo sie powielic na zadnym powszechnie dostepnym sprzecie. W dodatku ciemne paski na tym papierze byly czule na swiatlo lampy blyskowej, totez kazda proba sfotografowania dokumentow powodowala, ze na oryginale pozostawaly zolte smugi. Czlonkowie ochrony mieli rozkaz nosic wszelkie dokumenty oraz instrukcje przy sobie i nie rozstawac sie z nimi pod zadnym pozorem. Co zrozumiale, nikomu nie wolno bylo tez opuszczac posesji i chocby z tej przyczyny w sklad oddzialu, poza dowodca, wchodzili wylacznie kawalerowie badz agenci rozwiedzeni. Nikogo rowniez nie dziwilo, iz przebieg kazdej rozmowy telefonicznej mial byc rejestrowany na magnetofonie. Frank Shields nie chcial niczego zostawiac przypadkowi. Mimo podjecia nadzwyczajnych srodkow nie udalo sie dotad wpasc na trop wtyczki dzialajacej w kregach najwyzszego dowodztwa CIA. Sprawdzono szczegolowo akta osobowe calego personelu, poczawszy od samego dyrektora, a skonczywszy na sprzataczkach i nocnych strozach. Po wielokroc analizowano stany prywatnych kont bankowych, tryb zycia pracownikow i nawet najmniej znaczace przyzwyczajenia, ktore mogly sie wydac podejrzane. Zespol dochodzeniowy dzialal pod silna presja, pragnac jak najszybciej odegnac zlowieszcze widmo nastepcy Aldricha Amesa. Denerwujaco na wszystkich wplywal fakt, ze szczegoly zdradzieckiego procederu poszukiwanego szpiega byly trzymane w scislej tajemnicy nawet przed ekipa sledcza. Szczegolnie deprymujace bylo to, ze teraz, po zakonczeniu zimnej wojny, kiedy nie traktowano juz wywiadu sowieckiego jak najwazniejszego przeciwnika i nie bylo tez zadnej organizacji terrorystycznej, ktora skierowalaby swoja dzialalnosc przeciwko strukturom agencji, specjalisci nie dostali nawet klucza do prowadzenia poszukiwan. sledztwo mialo charakter bardzo ogolnikowy, szukano czegokolwiek, co moglo budzic podejrzenia. Przede wszystkim kazano im zwracac uwage na dziwne przyzwyczajenia i zachowania, glownie wsrod najlepiej wyksztalconej kadry. Pasje i zainteresowania wymagajace funduszy wiekszych od realnych dochodow, przynaleznosc do klubow czy stowarzyszen, w ktorych oplaty wykraczaly poza mozliwosci agentow, luksusowe samochody badz droga bizuterie noszona przez zony lub kochanki pracownikow, dzieci uczeszczajace do drogich, prywatnych szkol. Szukac mieli zatem wszystkiego, co chocby z pozoru odbiegalo od normy. -Prosze nam dac jakiekolwiek wskazowki - zaoponowal jeden z oficerow ekipy dochodzeniowej. - Przy tak malo sprecyzowanym obszarze poszukiwan mozemy zaliczyc do podejrzanych co najmniej polowe kadry kierowniczej firmy. Jedni utrzymuja kochanki, co samo w sobie nie jest niczym niezwyklym, inni wykorzystuja swoje sluzbowe stanowiska, zeby potajemnie dogadac sie z dyrektorami prywatnych szkol, handlarzami nieruchomosci badz dealerami luksusowych aut. Wielu za duzo pije, choc pewnie i siebie moglbym zaliczyc do tej grupy, tyle ze jeszcze w zaden sposob sie nie skompromitowalem. Czego mamy wiec szukac? Prosze nam dac przynajmniej metna wskazowke. -Nie moge tego zrobic - oznajmil stanowczo Shields. -W takim razie powiem ci szczerze, Frank, ze gdyby ktos inny zarzadzil takie dochodzenie, a nie ty, natychmiast poszedlbym do dyrektora i zameldowal, iz prawdopodobnie odjelo ci rozum. -Obawiam sie, ze gdyby nawet dyrektor przyznal ci racje, i tak polecilby dalej wykonywac moje rozkazy. -Czy zdajesz sobie sprawe, iz na liste podejrzanych moze trafic trzysta czy czterysta osob, ktore na przyklad maja klopoty z zawiazaniem krawata? -Nic na to nie poradze. -To jakies szalenstwo, Frank. -Bo i szukamy prawdziwego szalenca. Bez watpienia mamy w agencji wtyczke, a jest to ktos, kto doskonale sobie radzi ze sprzetem komputerowym i ma dostep do najbardziej poufnych materialow... -Zatem mozemy zawezic grono podejrzanych do jakichs stu piecdziesieciu ludzi - rzekl oschle agent sledczy. - Zakladajac, rzecz jasna, ze w obsludze sprzetu nie pomaga mu ktos inny... Do diabla, zaczelismy od samej gory i juz teraz moge ci zareczyc, ze w scislym kierownictwie pionow nie ma nikogo, kto nie zostalby przeswietlony na wszelkie mozliwe sposoby. -W takim razie zajmijcie sie teraz kierownikami poszczegolnych wydzialow. Trzyosobowy zespol dochodzeniowy podjal przerwana prace, mimo ze w swoim gronie coraz powazniej rozpatrywal ewentualnosc choroby umyslowej wicedyrektora. Juz kilkakrotnie wybuchaly glosne afery zwiazane z paranoja szefow wywiadu. Najbardziej drastyczne i dobrze udokumentowane przypadki obejmowaly Edgara Hoovera z FBI oraz niejakiego Caseya, ktory w trakcie pelnienia obowiazkow dyrektora pionu kontrwywiadu CIA przystapil do tworzenia wlasnej siatki agentow niezaleznych od nikogo poza nim, ani od centrali w Langley, ani od prezydenta badz czlonkow Kongresu. Ale oprocz nie spotykanych dotad metod prowadzenia sledztwa nic nie wskazywalo na to, by Frank Shields padl ofiara jakichs urojen. A udowodnila to juz pierwsza noc, ktora Pryce wraz ze Scofieldem i jego zona spedzili w domu na wschodnim wybrzezu stanu Maryland. Cameron raz i drugi poruszyl sie niespokojnie w lozku, po czym otworzyl szeroko oczy. Przez chwile usilowal dociec, co go obudzilo. Wreszcie uzmyslowil sobie, ze slyszal jakis metaliczny chrobot, odnosil rowniez wrazenie, iz na krotko rozblyslo swiatlo. Obrocil glowe w kierunku przeszklonych drzwi balkonowych. Zajal pokoj na pierwszym pietrze trojkondygnacyjnego budynku, podczas gdy Scofield i Antonia wybrali sobie sypialnie pietro wyzej, dokladnie nad nim. Teraz byl jednak pewien, ze slyszal delikatne skrobanie, a mimo zamknietych powiek jego oczy na chwile porazil jakis odblask, na przyklad snop swiatla z reflektora znajdujacego sie na jachcie, ktory plynal po zatoce. Ale byla to tylko jedna z wielu mozliwosci. Przeciagnal sie i ziewnal szeroko. Rozlegla polac wody za oknem, odbijajacej watly blask ksiezyca ukazujacego sie od czasu do czasu zza chmur, przywiodla mu na mysl zdarzenia z wyspy Outer Brass 26, ktora opuscili zaledwie dwanascie godzin temu. Na swoj sposob bylo to zabawne, pomyslal, usmiechajac sie i siadajac w lozku. Zwykly smiertelnik zapewne postrzegal prace oficera wywiadu jako nie konczace sie pasmo heroicznych dokonan i wydarzen, z ktorych mozna bylo ujsc z zyciem jedynie dzieki niezwyklym umiejetnosciom. Taki stereotyp dodatkowo utrwalaly tanie filmy i powiesci sensacyjne. Tylko jeden aspekt zgadzal sie z rzeczywistoscia: podczas pracy w terenie rzeczywiscie trzeba sie bylo nieraz wykazac swietnym wyszkoleniem, ale podobne sytuacje wystepowaly wrecz sporadycznie, niemniej nadchodzily nieoczekiwanie i stanowily chwile niezwyklego stresu oraz wysilku. A i niosly ze soba strach. Ktos kiedys powiedzial, ze naczelnym zadaniem pletwonurkow jest utrzymanie sie przy zyciu. Cam, ktory bardzo lubil nurkowac, otwarcie drwil z tej tezy do czasu, gdy pewnego razu podczas wakacji w Europie, na Costa Brava, znalazl sie ze swoja owczesna dziewczyna w samym centrum wielkiej gromady mlodych rekinow mlotoglowych. Nadal jednak twierdzil stanowczo, ze naczelnym zadaniem agenta wywiadu jest unikanie wszelkich drastycznych sytuacji, jesli tylko to mozliwe, przy jednoczesnym scislym trzymaniu sie rozkazow. Lecz jesli owe rozkazy pochodzily od czlowieka o zbyt bujnej wyobrazni, podsycanej filmami i powiesciami sensacyjnymi, wowczas nalezalo je zlekcewazyc. Ich wykonanie musialo otwierac perspektywe osiagniecia znaczacych rezultatow przy dajacym sie zaakceptowac stopniu ryzyka. Poza tym byla to taka sama praca, jak wiele innych. I podobnie jak w innych zawodach wciaz trzeba sie bylo liczyc z mozliwoscia porazki, a dla agenta wywiadu obejmowalo to rowniez strach przed smiercia. Cameron zas nie mial najmniejszego zamiaru rozstawac sie z zyciem, zwlaszcza gdyby mialo to wylacznie dopomoc w karierze jakiegos gryzipiorka z centrali. Ponownie rozlegl sie cichy chrobot. Dolatywal z zewnatrz, z balkonu. Zatem wcale mu sie to nie snilo. Co moglo byc zrodlem halasu? Straznicy patrolowali cala posesje, nie wylaczajac terenow zielonych wokol domu. Nikt nie dalby rady przemknac sie niepostrzezenie w poblize budynku. Pryce pospiesznie wysunal sie spod koldry, chwycil pistolet oraz latarke, ktore wczesniej przezornie polozyl na nocnym stoliku, i podkradl sie do szerokich, dwuskrzydlowych drzwi wychodzacych na waski balkon. Ostroznie otworzyl jedna ich czesc, wychylil sie na zewnatrz i spojrzal ponad barierka w dol. Nie musial nawet zapalac latarki. Od razu zauwazyl dwie ciemne, nieruchome sylwetki ludzi lezacych na trawie. Kaluze krwi zlowieszczo polyskiwaly w blasku ksiezyca, a wygiete daleko do tylu glowy obu straznikow zostaly niemal odciete od tulowi. Ktos bez zadnych skrupulow poderznal im gardla! Pryce wlaczyl latarke i szybko skierowal snop swiatla w gore. Po gladkim murze budynku wspinal sie intruz w czarnym stroju pletwonurka, wyposazony w duze przyssawki na dloniach i kolanach. Siegal wlasnie do poreczy balkonu sypialni Scofielda, kiedy padlo na niego swiatlo. Blyskawicznie oderwal prawa reke od muru, siegnal do pasa, wyciagnal pistolet maszynowy i otworzyl ogien. Cameron dal nura z powrotem do swego pokoju. Pociski z loskotem spadly na balkon, kilka odbilo sie rykoszetem od metalowej balustradki. Zabrzeczalo tluczone szklo, kule zaryly sie w oklejonej kosztowna tapeta scianie. Pryce czekal cierpliwie. Kiedy wreszcie w zapadlej ciszy rozlegl sie cichy trzask wymienianego magazynka, wyskoczyl znowu na balkon i oddal pare strzalow do odzianej na czarno postaci. Intruz szarpnal sie konwulsyjnie i po chwili zwisl bezwladnie, przyklejony do sciany budynku przyssawkami. Kilka minut pozniej trupa spuszczono na ziemie i ulozono na trawie obok dwoch zamordowanych agentow. Nie znaleziono przy nim zadnych dokumentow. -Mam zamiar pobrac jego odciski palcow - oznajmil posepnie dowodca ochrony, ubrany w pstrokaty kombinezon wojsk desantowych. - Szybko sie dowiemy, co to za sukinsyn. -Nie warto sie trudzic, mlodziencze - odparl Scofield. - Kiedy sciagniecie mu rekawice, przekona sie pan, ze ma calkiem gladka skore na palcach, prawdopodobnie wytrawiona jakims kwasem. -Niemozliwe! -Mowie powaznie. Oni zawsze postepuja w ten sposob. Jesli placi sie maksymalna stawke, mozna wynajac najlepszego zabojce, czyli takiego, ktorego nie da sie zidentyfikowac. -Zawsze pozostaje badanie stomatologiczne... -Podejrzewam, ze dokladna analiza wykazalaby kilka lipnych plomb czy falszywych mostkow, w dodatku robionych gdzies za granica. Jestem przekonany, ze koroner potwierdzi te obawy. -Tak dobrze zna pan metody zabojcow? To kim pan jest, do cholery? -Kims, kogo ma pan jedynie ochraniac, pulkowniku. Do tej pory nie spisal sie pan najlepiej, prawda? -Nie potrafie zrozumiec, jak ten lajdak przedostal sie az do budynku. -To wylacznie kwestia doskonalego wyszkolenia, jak sadze. Dopisalo nam szczescie, ze agent Pryce, ktory jest rownie wspaniale wyszkolony, ma bardzo lekki sen. Chociaz to zapewne takze jeden z elementow tegoz wyszkolenia, prawda? -Daj spokoj, Bray - wtracil pojednawczo Cameron, krazacy nerwowo wokol gromadki ochroniarzy stojacych w kregu swiatla nad trzema cialami. - To prawda, ze dopisalo nam szczescie, ale tez i ten czlowiek-pajak wcale nie byl tak dobrze wyszkolony, jak twierdzisz. Narobil tyle halasu, ze obudzilby nawet zdrowo wstawionego bosmana. -Dzieki, chlopcze - mruknal zaklopotany pulkownik. -Nie ma za co - rzekl niemal odruchowo Pryce. - Panskie pytanie daje wiele do myslenia. Jak ten lobuz przedostal sie az pod dom, ominawszy straze? A przede wszystkim jak pokonal trzesawiska, bo nie mogl tutaj dotrzec inna droga. -Wokol budynku nasi chlopcy byli rozstawieni co dziesiec metrow - wtracil szef ochroniarzy CIA. - Caly teren jest oswietlony reflektorami, z ktorych kazdy daje po trzydziesci lumenow. Od strony przystani dodatkowo rozciagnelismy drut kolczasty. Nie wierze, aby mogl sie tamtedy przesliznac. -Ale pozostaje jeszcze droga dojazdowa - powiedziala trzydziestoparoletnia kobieta z oddzialu marines. Byla ubrana w ciemne dzinsy i czarna skorzana kurtke lotnicza, spod znoszonej furazerki z polyskujacymi insygniami wysuwaly sie niesforne kosmyki blond wlosow. - Glowna brama posiadlosci jest otwierana elektrycznie, mimo to ustawilismy sto piecdziesiat metrow od niej stalowa barierke zagradzajaca przejazd oraz budke wartownicza, w ktorej trzyma straz dwoch zolnierzy. -Jak wyglada teren po obu stronach drogi? - zapytal Cameron. -Ciagna sie tam bagna - wyjasnila kobieta. - Droga poczatkowo biegla po zwyklej ziemnej grobli, ktora niedawno wzmocniono zelbetowym zbrojeniem, siegajacym do dwoch metrow w glab walu. Teraz szosa bardziej przypomina pas startowy lotniska. -Zelbetowe zbrojenie grobli? -Owszem. Zastosowano sprezony cement do wypelnienia nierownosci nasypu. -Ach tak, rozumiem, panno... -Podpulkownik Montrose, panie Pryce. -Zna pani moje nazwisko? -Bylo wymienione w rozkazie, dotyczacym ochrony obiektu ze szczegolnym uwzglednieniem... - urwala nagle. -Reszta jest jasna - powiedzial Cameron, chcac w ten sposob rozladowac klopotliwa sytuacje. -Podpulkownik Montrose jest moim zastepca - dodal lekko urazonym tonem dowodca komandosow. -Dwoje pulkownikow na czele kompanii marines? - zdziwil sie Pryce. -Moze przypominamy komandosow, lecz nie jestesmy oddzialem marines - wyjasnila kobieta, zdejmujac furazerke i energicznym ruchem glowy rozsypujac wlosy. - Tworzymy jednostke SSR. -Coz to za rodzaj wojsk? -Sily Szybkiego Reagowania - wtracil Scofield. - Tyle nawet ja wiem, mlodziencze. -Milo mi, ze dysponujesz tak rozlegla wiedza, staruszku. A gdzie sie podziala Antonia? -Zabrala jednego z chlopcow agencji i wyruszyla na lowy. -Na jakie znow lowy? - spytala zaniepokojona Montrose. -Nie wiem. Moja ukochana czasami zdobywa sie na calkowita niezaleznosc. -Podobnie jak ja, panie Scofield! Nie pozwole na zadne indywidualne wycieczki, zwlaszcza w towarzystwie naszych zolnierzy. -Te protesty sa raczej bezprzedmiotowe, pani... pulkownik. Moja zona doskonale odczytuje slady, robila to juz wielokrotnie. -Jestem pelna uznania dla zdolnosci panskiej zony, prosze jednak wziac pod uwage, ze odpowiadam za cala sluzbe ochrony. -Niechze pani nie przesadza. - Cameron znowu wzial na siebie role rozjemcy. - Co prawda chlopcy z agencji nie nosza mundurow, ale to takze niezli specjalisci. Moge cos powiedziec na ten temat, bo sam jestem jednym z nich. -Panska zawodowa ambicja mnie nie interesuje, panie Pryce. Naszym pierwszoplanowym zadaniem jest zbrojna ochrona obiektu. -To ci dopiero twarda sztuka - mruknal Bray. -Moze mnie pan nawet nazwac suka, panie Scofield. To niczego nie zmieni. -Skoro pani tak twierdzi... -Dosc! - syknal Pryce. - Powinnismy zgodnie wspoldzialac zamiast sie klocic. -Chcialam tylko wyjasnic nasze stanowisko, przedstawic stan zabezpieczenia obiektu i, nie bez powodu, naswietlic sile tego oddzialu. -Pozwole sobie tego nie komentowac - mruknal Pryce, ruchem glowy wskazujac rozciagniete na trawie ciala. -Nadal nie rozumiem, jak on sie mogl przedostac na teren - zabral glos pulkownik. -No coz, wiemy na pewno, ze nie mial leku wysokosci, a tacy ludzie z reguly nie boja sie tez nurkowania - odparl Scofield. -Co chcesz przez to powiedziec, do cholery? - spytal Pryce. -Powtarzam tylko powszechnie akceptowana opinie psychologow, ktorzy twierdza, ze ogol spadochroniarzy rowniez doskonale sie czuje pod woda. Ma to cos wspolnego z upodobaniami do zmniejszonej grawitacji. Pamietam, ze gdzies czytalem na ten temat... -Bardzo dziekuje, Bray. Chcialbym jednak wiedziec, co proponujesz. -Dokladnie sprawdzic teren wokol przystani. -Ten teren jest sprawdzany doslownie na okraglo - oznajmila stanowczo Montrose. - Uznalismy to za jedno z najwazniejszych zadan. Patrole nie tylko kontrolowaly obszar do kilometra od przystani, ale w dodatku robily co jakis czas wypady w glab ladu. Naprawde nikt nie mogl sie przedostac od strony morza. -Zabojca na pewno rowniez o tym wiedzial, prawda? - odezwal sie Scofield. - Powinien przyjac to za pewnik. -Raczej tak - przyznala pani pulkownik. -Czy zdarzyly sie jakies falszywe alarmy w ciagu ostatnich godzin? -Prawde mowiac, tak, ale zaden z wypadkow nie budzil watpliwosci. Najpierw na teren posiadlosci weszla grupka dzieci z sasiedztwa, bawiacych sie nad brzegiem morza, pozniej paru pijaczkow, ktorzy pomylili droge powrotna po jakiejs libacji, wreszcie rybacy zamierzajacy skrocic sobie droge do domu. Wszystkich intruzow zatrzymano i wylegitymowano. -Czy informowala pani pozostale patrole o kazdym z tych zajsc? -Oczywiscie. Musielismy sie zabezpieczyc na wypadek, gdyby trzeba bylo udzielic wsparcia. -Zatem wasze szczelne linie ochrony trzykrotnie byly poddane probie, zgadza sie? A w tym samym czasie w innym miejscu mogly zostac, celowo badz nieumyslnie, spenetrowane. -To zbyt daleko idace uogolnienie i wedlug mnie... calkiem nieprawdopodobne. -Na pewno, pulkowniku Montrose? - zapytal Brandon. - Jestem innego zdania. -Co pan chce przez to powiedziec? -Nic nie chce powiedziec. Po prostu probuje ustalic fakty. Na granicy kregu rozjasnianego przez reflektor zakolysal sie krazek swiatla latarki i dolecial stamtad okrzyk Antonii: -Znalezlismy, kochany! Odkopalismy ukryty sprzet! Zona Scofielda wraz z towarzyszacym jej agentem szybko zblizyli sie do gromadki zasepionych czlonkow ochrony i cisneli na trawe przyniesione rzeczy: butle sprezonego powietrza wraz z maska pletwonurka, cisnieniowa latarke ze szklem kobaltowym, wodoszczelna krotkofalowke oraz pletwy. -To wszystko lezalo zagrzebane w mule na skraju bagien, na wysokosci bramy wjazdowej - wyjasnila. - Byl dobrze poinformowany, ze tylko tamtedy moze sie przedostac na teren posiadlosci. -A skad pani to moze wiedziec? - wycedzila Montrose. - Kto moglby go o tym poinformowac? -Z daleka widac, ze przystan i jej okolice sa dobrze strzezone. Wzdluz bagien duzo rzadziej chodza patrole, wiec jest to najlepsze miejsce do przeprowadzenia akcji dywersyjnej. -Jakiej akcji? -Chodzi ci o te sama metode, ktorej uzyl Taleniekow, zeby sie wydostac z Sewastopola, i o ktorej nam pozniej opowiadal? - zapytal Scofield. - Mam racje, kochanie? -Pamiec cie nie zawodzi, moj drogi. -Dlaczego "moj drogi"? Czyzbym cos pomylil? -Tylko przeoczyles pewien szczegol. Co zrobil Wasyl, zeby pokonac Dardanele? -Wlasnie zastosowal akcje dywersyjna. Umiescil w kajucie na kutrze falszywa scianke, za ktora urzadzil sobie kryjowke. Rosjanie ja odkryli i wpadli we wscieklosc, gdyz nikogo tam nie bylo. -Doskonale, Bray. Teraz sprobuj wykombinowac analogiczny wybieg na ladzie. -Jasne! Trzeba odwrocic uwage przeciwnika od obiektu, po czym zasygnalizowac obiektowi najwlasciwszy moment! -Wlasnie do tego wykorzystali krotkofalowki. -Jestes nieoceniona, skarbie! -O czym wy mowicie, do diabla? - przerwala im ostro Montrose. -Proponuje, by jak najszybciej odnalazla pani tych pijaczkow, ktorzy niby przypadkiem pomylili droge - odezwal sie Pryce. - Zapewne warto by rowniez sprawdzic rybakow. -Po co? -Poniewaz jeden z tych mezczyzn, a moze nawet wiecej, mialo przy sobie krotkofalowke nastrojona na te sama czestotliwosc co ta, lezaca obecnie u pani stop. Podpulkownik Leslie Montrose, corka generala i absolwentka akademii West Point, mimo oschlego, typowo wojskowego stylu bycia, w gruncie rzeczy byla dosc mila osoba. Tak przynajmniej ocenil Cameron Pryce po rozmowie z dowodca ochrony, pulkownikiem Everettem Bracketem, kiedy zasiedli przy kuchennym stole nad kawa, aby przeanalizowac nocne wydarzenie, podczas gdy Montrose zajela sie wydawaniem dalszych rozkazow swoim podwladnym. Bracket zaczal od blizszego przedstawienia siebie i swojej zastepczyni, ktora, jak przyznal z pewnym ociaganiem, nie bez sprzeciwu zaakceptowal na tym stanowisku. -Prosze mnie zle nie zrozumiec, panie Pryce, nie mam nic przeciwko kobietom. Bardzo ja lubie, nawet mojej zonie przypadla do serca, ale twierdze stanowczo, ze Sily Szybkiego Reagowania to nie miejsce dla kobiet. -A co o tym sadzi panska zona? -Powiedzmy, ze nie w pelni sie ze mna zgadza. A jeszcze glosniej protestuje moja siedemnastoletnia corka. Lecz zadna z nich ani razu nie brala udzialu w jakiejkolwiek akcji. Ja bylem na wojnie i dlatego smiem twierdzic, ze to nie jest miejsce dla kobiet. Podczas prowadzenia dzialan zawsze sie trzeba liczyc z mozliwoscia dostania sie do niewoli, a ja za zadne skarby swiata nie chcialbym widziec mojej zony czy corki w roli wieznia. -Zapewne wiekszosc mezczyzn przyznalaby panu racje, pulkowniku. -Pan rowniez? -Oczywiscie, chociaz ja takze nigdy dotad nie zostalem zaatakowany we wlasnym kraju, na ojczystej ziemi. Doswiadczyli tego Zydzi i w ich armii sluzy zdecydowanie wiecej kobiet. Podobnie jest u Arabow, gdzie kobiety stanowia wrecz trzon oddzialow pomocniczych i obrony cywilnej, a w ugrupowaniach terrorystycznych pelnia nawet kierownicze funkcje. Dlatego tez wcale nie jestem pewien, czy obaj szybko nie zmienilibysmy zdania, gdyby oddzialy wroga wyladowaly na plazach Kalifornii czy Long Island. -Nie sadze, abym wowczas zmienil zdanie. -Byc moze zmusilaby pana do tego postawa kobiet. Ostatecznie to wlasnie one, kobiety i matki, wyprowadzily ludzkosc z jaskin, dzieki nim przetrwalismy epoke lodowcowa. Wsrod zwierzat samice sa o wiele bardziej agresywne, szczegolnie, gdy cos zagraza ich potomstwu. -Zdumiewasz mnie, chlopcze. Skad u ciebie takie skojarzenia? -W mlodosci interesowalem sie antropologia, pulkowniku... Zauwazylem, ze Montrose nosi taka sama furazerke jak pan, ma jednak inne insygnia. Jak to mozliwe? -Pozwolilismy jej na to w drodze wyjatku. -Nie rozumiem. Przeciez baseballista druzyny Jankesow pod zadnym pozorem nie wlozy czapki bostonskich Czerwonych Skarpet. -Nosi insygnia eskadry, w ktorej sluzyl jej maz. -Co takiego? -Byl pilotem mysliwskim, zostal zestrzelony nad Basra podczas "Pustynnej Burzy". Podobno w ostatniej chwili sie katapultowal, lecz jego nazwisko nigdy sie nie pojawilo w oficjalnych wykazach jencow. Prawdopodobnie nie zdolal sie uratowac. -Ale od tamtego czasu minelo kilka lat - zdziwil sie Pryce. - I mimo to ona nie zrezygnowala z dalszej sluzby? -Nawet nie chciala o tym slyszec. Razem z zona probowalismy ja do tego namowic, naklonic do rozpoczecia nowego zycia. Ze swoimi umiejetnosciami bez klopotow moglaby znalezc dobra prace w dziesiatkach roznych firm, bo musi pan wiedziec, ze oprocz klasycznego wojskowego wyszkolenia ukonczyla kursy zarzadzania i obslugi komputerow. Co zreszta bardzo pomoglo jej w karierze, gdyz szybko dochrapala sie stopnia majora, ale bez dodatkowych specjalnosci nie awansowalaby wyzej. -I tak bardzo mnie dziwi, ze nie chciala niczego zmienic w zyciu prywatnym - zauwazyl Cameron. -Ma pan racje. Zapewne moglaby osiagnac bardzo wiele. W sluzbie cywilnej obracalaby sie wsrod mlodych, przystojnych mezczyzn, bez watpienia takze niezle sytuowanych. Mialaby okazje zawrzec liczne znajomosci, jesli wie pan, o co mi chodzi. -To oczywiste. I nigdy nie przyszlo jej to do glowy? -Odrzucala wszelkie sugestie, prawdopodobnie z powodu syna. -To ma takze syna? -Owszem. Urodzil sie niespelna dziewiec miesiecy przed tym, jak ona i Jim uzyskali dyplomy West Point. Leslie uwaza, ze to komiczny zbieg okolicznosci. Teraz chlopak ma czternascie czy pietnascie lat i darzy uwielbieniem zmarlego ojca. Moim zdaniem Montrose sie obawia, ze gdyby zrezygnowala ze sluzby, syn zaczalby nia gardzic. -Ale podczas realizacji takiego zadania jak obecnie nawet nie moze sie z nim zobaczyc. Gdzie jest chlopak? -W jednej z prywatnych szkol w Nowej Anglii. Jim pochodzil z bogatej rodziny, a ojciec Leslie byl generalem. Zreszta dzieciakowi nie trzeba tlumaczyc, z czym sie wiaza obowiazki sluzby wojskowej. -To zrozumiale. -Niezupelnie. Moja corka zawsze bedzie miala do mnie takie czy inne pretensje. -Ale pan nie zginal bohaterska smiercia - rzekl Pryce - totez corka nie musi pana wspominac z uwielbieniem. -Sam to pojmuje, wole jednak pozostac wsrod zywych. -Naprawde Montrose nie mogla sobie nikogo znalezc w wojsku, kto bylby w stanie zastapic jej meza? W koncu jest jeszcze mloda. -Mysli pan, ze razem z zona nie probowalismy jej naraic kandydata? Trzeba bylo widziec te parady mlodych oficerow, przewijajacych sie przez nasz dom... Leslie konczyla kazde spotkanie uprzejmym "dobrej nocy", po mesku sciskala naszemu wybrancowi dlon i na tym poprzestawala. A jesli pan probuje wybadac grunt dla siebie, moze sie pan nie trudzic. To prawdziwie wyzwolona kobieta. -Niczego nie probuje wysondowac dla siebie, pulkowniku. Po prostu wole znac ludzi, z ktorymi przychodzi mi wspolpracowac. -Na pewno dostal pan do wgladu szczegolowe akta personalne wszystkich dwudziestu siedmiu osob z mojej kompanii. -W ciagu pieciu dni, jakie spedzilem na Karaibach, niewiele mialem okazji do zmruzenia oka, a przez ostatnie dwie doby bylem caly czas na nogach. Nawet nie zajrzalem do waszych akt. -Nie znajdzie pan tam niczego podejrzanego. -Nie mam co do tego watpliwosci. W tej samej chwili w drzwiach kuchni stanela pulkownik Montrose, wobec czego ich dyskusja natychmiast sie urwala. -Wszystko zostalo zabezpieczone. Wyznaczylam ponadto dodatkowe patrole wzdluz przystani. -Po co? - zapytal Cameron. -Poniewaz wlasnie tamtedy powinien sie wycofywac zabojca. -Co pani podsunelo taki wniosek? - rzekl nieco ostrzejszym tonem Pryce. -Jest to jedyna logiczna droga ewakuacji z dobrze strzezonej posiadlosci. -Ewakuacji? Chyba chodzi pani o ucieczke. -Oczywiscie. W kazdym razie bagna beda teraz pod stala obserwacja. -To bezcelowe. Sama pani wczesniej powiedziala, ze teren w odleglosci kilometra od przystani byl dokladnie patrolowany, oswietlony i strzezony przez elektroniczny system bezpieczenstwa. Czy naprawde sadzi pani, ze napastnik o tym nie wiedzial? -Do czego pan zmierza, panie Pryce? - spytala rozzloszczona kobieta. - Sadzi pan, ze zaplanowal inna droge ucieczki? -Owszem. Mogl sie wycofac ta sama droga, ktora sie tu dostal. Wszak pani Scofield odnalazla zagrzebany w mule sprzet pletwonurka. Radzilbym skontrolowac uwaznie teren na zachod od najblizszej drogi, prowadzacej wzdluz wybrzeza z polnocy na poludnie. Tylko prosze nie robic halasu, na wypadek, gdyby faktycznie ktos tam czekal na powrot zabojcy. Co zrozumiale, samochod powinien stac ze zgaszonymi swiatlami, bo inaczej bysmy go stad zauwazyli. -Przeciez to smieszne! Zabojca nie wykonal swego zadania, lezy martwy. -Doskonale o tym wiemy, pani pulkownik - przyznal Cameron. - Ale skoro w waszych szeregach nie ma zdrajcy, ktory pozostawalby w stalej lacznosci radiowej... -To absolutnie wykluczone! - wykrzyknal Bracket. -Jestem o tym przekonany. Zatem jesli nikt nie przekazal wiadomosci, to lacznik na pewno jeszcze nie wie, ze zabojca zginal, i wciaz na niego czeka... Prosze sie tym zajac, Montrose. To rozkaz. Minela prawie godzina. Bracket tymczasem zasnal przy stole, oparlszy glowe na rekach. Cameron co kilkanascie minut ochlapywal sobie twarz nad zlewem zimna woda, az w koncu mial mokry caly kolnierzyk koszuli. Wreszcie drzwi otworzyly sie z trzaskiem i Montrose wtargnela do kuchni, dyszac ciezko z wyczerpania. -Rzeczywiscie czekal tam samochod - oznajmila cicho. - Gorzko zaluje, ze nie uwierzylam panu od razu. -Dlaczego? - zapytal dumny z siebie Pryce, podnoszac sie z krzesla. -Bo zginal jeden z naszych ludzi. -Jasna cholera! - ryknal Cameron, budzac tym okrzykiem Bracketa. -Prowadzilam oddzial i zapewne to ja bym zginela, gdyby kapral nie zepchnal mnie z drogi. Uratowal mi zycie, a sam zostal trafiony. To byl jeszcze chlopiec, najmlodszy podoficer pod moja komenda. Zginal bohaterska smiercia. -Strasznie mi przykro. -Kim sa ci ludzie, panie Pryce? - zapytala stanowczo Montrose, ledwie sie powstrzymujac od wybuchu. -Pare osob nazwalo ich wcielonymi diablami - mruknal Cam, podchodzac do niej. Leslie nie wytrzymala. Pochylila nisko glowe i zaczela szlochac. Pryce probowal ja przytulic, lecz wyprostowala sie szybko, dumnie uniosla glowe i spogladajac na niego spod przymruzonych powiek, wycedzila: -Trzeba ich za wszelka cene powstrzymac! -Wiem o tym. Cameron odsunal sie o krok i zerknal przez ramie. Oslupialy Bracket powoli opadl z powrotem na krzeslo. THE INTERNATIONAL HERALDTRIBUNE (strona tytulowa) ZADZIWIAJACE POSUNIeCIE GIGANTOW PRZEMYSLU LOTNICZEGO PARYZ, 30 WRZEsNIA Wspolne oswiadczenie, ogloszone jednoczesnie w Londynie i Paryzu, o polaczeniu British Aeronauticals oraz Compagnie du Ciel w jedno konsorcjum wywolalo olbrzymie poruszenie wsrod specjalistow przemyslu lotniczego w Europie i Stanach Zjednoczonych. Fuzja tych dwoch przedsiebiorstw, dysponujacych wrecz nieograniczonymi funduszami, majacych zapewnione wieloletnie kontrakty z prywatnymi i panstwowymi przewoznikami, powiazanych z olbrzymia siecia podwykonawcow oraz majacych dostep do nowo otwierajacych sie rynkow taniej sily roboczej, prowadzi do utworzenia najwiekszego i najbardziej wplywowego potentata na rynku. Doradcy finansowi po obu brzegach Atlantyku sa zgodni, ze Sky Waverly, gdyz taka nazwe obralo konsorcjum, od chwili narodzin staje sie niewzruszonym gigantem calego przemyslu lotniczego. Cytujac slowa Clive'a Lawesa, komentatora ekonomicznego londynskiego "Timesa", "bedzie to firma wybijajaca na werblu tempo, w rytm ktorego pomaszeruja wszyscy pozostali konkurenci". Konsorcjum przyjelo swa nazwe ku czci sir Davida Waverly'ego, zalozyciela brytyjskiej firmy Waverly Industries, ktora ponad cwierc wieku temu zostala wykupiona przez kompanie anglo-amerykanska. Nie potwierdzone jeszcze szczegoly zawartej umowy, takie jak zmiany cen akcji poszczegolnych udzialowcow oraz prawdopodobny sklad rady nadzorczej spolki, publikujemy na stronie 8. Nasi fachowcy oceniaja perspektywy likwidacji dublujacych sie wydzialow konsorcjum oraz mozliwosci wzrostu zatrudnienia. Ich opinie mozna sparafrazowac czesto cytowanym zdaniem ze znanego amerykanskiego filmu z lat piecdziesiatych: "Prosze zapiac pasy, przed nami odcinek szczegolnie wyboistej drogi". VIII Na wschodnim wybrzezu Marylandu bylo wczesne przedpoludnie. Slonce stalo w polowie wysokosci swej drogi do zenitu, a jego oslepiajace promienie wzbudzaly tysiace odblaskow na lekko sfalowanej powierzchni zatoki. Pryce dolaczyl do Scofielda i jego zony, ktorzy siedzieli na przestronnej werandzie wychodzacej na przystan. Zolnierze pelniacy sluzbe w domu zebrali sie wlasnie przy sniadaniu, ale czesc uczestnikow nocnych patroli spala jeszcze w najlepsze w oddanych im do uzytku trzech luksusowo urzadzonych domkach goscinnych.-Siadaj, Cameron - zaprosila go Antonia. - Nalac ci filizanke kawy? -Nie, dziekuje. - Pryce ruszyl w kierunku stolika, na ktorym stal dzbanek i puste naczynia. - Sam sie obsluze. -Brzydko z twojej strony - mruknal Bray. - Przez ciebie jeszcze moja polowica nabierze kiepskich obyczajow. -Chyba nie mowisz tego powaznie, prawda? - baknal niezbyt wyraznie Cameron, bardzo zmeczony. - Skadze! Jest zdecydowanie za wczesna pora na to, abys mowil powaznie. -Wcale nie jest tak wczesnie, dochodzi dziesiata. Gdzie sie podziala reszta? -Nie mam pojecia. Nawet nie zdazylem sie z nikim blizej zapoznac. -Nie przesadzaj, znamy juz dwoje pulkownikow i tego faceta, ktory wczoraj w nocy, a raczej dzis nad ranem towarzyszyl Antonii. No i lacznika Shieldsa, co patrzy na mnie takim wzrokiem, jakbym byl tredowaty. -Frank bez watpienia wiele mu o tobie opowiadal. - Pryce podszedl z filizanka kawy do stolika i usiadl. -Pulkownik Bracket i podpulkownik Montrose zajmuja dwa pokoje w zachodnim skrzydle, po sasiedzku z sypialnia Eugene'a Denny'ego, wyslannika dyrektora Shieldsa. A facet, ktory mi towarzyszyl, jak sie wyraziles, kochany, zamieszkal na naszym pietrze, w glebi korytarza... Bede miala do niego dosc blisko, gdy twoje chrapanie wybudzi mnie ze snu. -No prosze! - wykrzyknal z usmiechem Bray. - Kiedy sie bierze duzo mlodsza zone, Cam, to trzeba pilnie uwazac, zeby jak kwoka nie zaczepiala kazdego kogucika, jaki jej wpadnie w oko. Im mlodszy, tym lepszy. -Za to mialbys okazje wybierac jajka z kurnika. -Wyjatkowo nie mam ochoty na jajka. Zreszta w kolko powtarzasz, ze mi szkodza. -Kto parzyl to swinstwo? - przerwal im Pryce. -A co? Podejrzewasz, ze kawa jest zatruta? -Moze nie bezposrednio, lecz rozpatrujac geometryczny rozklad linii prawdopodobienstwa... -Rety! Co za jezyk?! -Juz ci wyjasniam - odparla Antonia, zdumiewajaco dobrze poinformowana. - Cala nasza zywnosc pochodzi ze stolowki w Langley, gdzie jest hermetycznie pakowana. smiglowiec dostarcza ja w zaplombowanych pojemnikach dwa razy dziennie, o szostej i osiemnastej... -Rzeczywiscie, slyszalem terkot wirnika - przerwal jej Cam - sadzilem jednak, ze to zwiad powietrzny albo wizyta jakiejs szychy... Skad tak wiele wiesz, Toni? -Bez skrepowania o wszystko pytam. -I chyba dobrze ci to idzie. -Nauczylam sie od Braya. Powtarzal, ze jesli czlowiek znajdzie sie w sytuacji pasywnej, w roli uciekiniera czy biernego obserwatora, powinien zawsze zadawac pytania: grzecznie, nie natarczywie, jakby faktycznie powodowala nim zwykla ciekawosc. Twierdzil tez, ze kobiety robia to znacznie lepiej, wiec przyjelam te role na siebie. -Moglem sie tego domyslic. Niestety, w ten sposob wystawiasz sie na odstrzal. Scofield zachichotal. -Na drugi raz zastanow sie dobrze, zanim palniesz cos podobnego. - Spowaznial szybko. - Slyszalem juz o tym kapralu, ktory zginal przed switem. Zbiry nie przebieraja w srodkach. -Od kogo o tym slyszales? -Od pulkownika Bracketa. Przyszedl na gore, zeby przekazac Denny'emu zle wiesci, i dyskusja przerodzila sie w glosna wymiane wzajemnych oskarzen. Obudzili mnie i Toni, totez wlaczylismy sie do rozmowy. -O co sie oskarzali? -Takie tam, nic waznego. -Nie jestem pewien. -Daj temu spokoj, Cam - powiedziala Antonia. - Denny nie stanal na wysokosci zadania, jak to sie mawia u was w Ameryce. -Jakie rzucal oskarzenia? -Koniecznie chcial wiedziec, na czyj rozkaz Montrose zabrala samochod i opuscila teren posiadlosci - rzekl Scofield. - A Bracket usilowal mu wyjasnic, ze jako zastepca dowodcy kompani SSR nie musiala czekac na niczyje rozkazy, a zwlaszcza na jego zgode. -Krotko mowiac, udzielil jej pelnego poparcia - dodala Antonia. -Ale sklamal - oznajmil Pryce. - To ja wydalem taki rozkaz, wykorzystujac swoj autorytet doswiadczonego pracownika terenowego agencji, zdolnego do blyskawicznej analizy sytuacji. Niestety, moje podejrzenia okazaly sie sluszne... Mowicie wiec, ze Denny zachowywal sie niegrzecznie? Za kogo on sie uwaza? -Za nadzwyczajnego lacznika dyrektora Shieldsa, ktory pod nieobecnosc przelozonego ponosi pelna odpowiedzialnosc za wszystko, co sie dzieje na terenie tej posiadlosci - oznajmil stanowczym tonem mezczyzna stojacy w przejsciu na werande: sredniego wzrostu, szczuply i lysawy, lecz o przyjemnych rysach, tonujacych znaczna jak na jego wiek lysine, oraz miekkim, lagodnym glosie. Po chwili dokonczyl: - A z ta odpowiedzialnoscia wiaze sie tez olbrzymi autorytet. -Widze, ze nie tylko nie umiesz stanac na wysokosci zadania, Denny - rzekl zlowieszczo Cameron, wstajac od stolika i ruszajac w jego strone. - Ty w ogole nie dorosles do jakiejkolwiek wysokosci! Posluchaj mnie, tepy gryzipiorku. Jakos nie slyszalem, bys skladal rownie autorytatywne oswiadczenia w ciagu nocy, kiedy martwy zabojca znalazl sie na trawie obok dwoch zolnierzy zarznietych niczym wieprzki. Nawet sobie nie przypominam, abym cie tam widzial! -Bylem tam, panie Pryce, co prawda krotko, gdyz nic juz nie moglem zdzialac wobec zaistnialej sytuacji. Uznalem jednak, iz powinienem niezwlocznie powiadomic o wszystkim dyrektora Shieldsa. Rozmawialismy dosc dlugo przez telefon, probujac ustalic mozliwe zrodlo przecieku. Bralismy pod uwage nawet zaloge smiglowca... Dyrektor zjawi sie tu w poludnie. -Chcecie sprawdzic zaloge helikoptera? - wtracil Brandon. -Tak. -Wiec na jakiej podstawie, wedlug jakich doswiadczen, osmielasz sie kwestionowac moje rozkazy i decyzje dowodcow Sil Szybkiego Reagowania? - ciagnal Cameron. -To chyba oczywiste. Zgineli nasi ludzie. -To sie zdarza, Denny. Nawet jesli mnie czy tobie sie to nie podoba, takich wypadkow nie sposob uniknac. -Posluchaj, Pryce. Moze faktycznie troche za bardzo mnie ponioslo... -Wreszcie zaczynasz mowic z sensem. -Zrozum jednak, ze powinienem tu wszystko nadzorowac, dbac o wasze bezpieczenstwo. Tymczasem juz pierwszej nocy... Poczulem sie jak idiota, jakbym nie dorosl do tego zadania. -Niczemu nie zdolalbys zapobiec i wszyscy swietnie to wiemy - mruknal pojednawczo Cameron, ruchem reki zapraszajac agenta, by usiadl z nimi przy stole. -Zapewne nie moglbym ani uratowac tych dwoch zolnierzy, ani powstrzymac platnego zabojcy, wydawalo mi sie jednak, ze smierc kaprala byla juz calkiem niepotrzebna. Gdybym tylko wiedzial o planowanej wyprawie... -To co bys zrobil? - Pryce znowu przybral ostrzejszy ton. -Mozna bylo to zalatwic inaczej. Zakladajac, ze ktos czeka na powrot zabojcy na starej drodze Chesapeake... -Wykrztus to wreszcie. Nie zawiadamiasz przez telefon rodzicow tego mlodego kaprala o jego smierci. -No coz, rozwazalem pierwszoplanowa sytuacje ze zbioru hipotetycznych... -On wyraza sie jeszcze smieszniej od ciebie - przerwal Scofield. -Bo to jezyk Shieldsa, ale przebywalem wystarczajaco dlugo wsrod tych pajacow, zeby ich rozumiec - odparl Cam. - Zatem jakie hipotetyczne sytuacje rozwazales, panie analityku? Bo wszak jestes analitykiem, prawda? -Jestem. Otoz ja bym wyslal zakamuflowany woz z uzbrojona obsada od polnocnego wylotu tej drogi. Byc moze zdolaliby zaskoczyc przeciwnikow od tylu. -Jaki woz?! Z jaka obsada?! - wrzasnal Pryce, pochylajac sie groznie nad siedzacym kolega. -Jest tam posterunek. Wartownicy zmieniaja sie co osiem godzin. -Czemu, do kur... Dlaczego nikt nam o tym nie powiedzial?! -Jestem oswojona z takim slownictwem, Cameron - powiedziala cicho rownie rozzloszczona Antonia. - I musze przyznac, ze niepotrzebnie ugryzles sie w jezyk, bo tego rodzaju przeklenstwa same cisna sie na usta... Panie Denny, dlaczego nikt nam nie powiedzial o istnieniu wysunietego posterunku? -Na milosc boska, nie mialem obowiazku wszystkiego relacjonowac. Spedzalismy tu dopiero pierwsza noc. Skad moglem przypuszczac, ze cokolwiek tak szybko sie wydarzy? -A powinienes byl zakladac nawet najgorsze - oznajmil stanowczo Scofield mentorskim tonem. - To nie twoj blad, tylko Shieldsa. Zreszta zdarzylo mu sie to nie po raz pierwszy. Warunkiem wstepnym kazdej akcji w terenie jest szczegolowe poinformowanie jej uczestnikow o dostepnych mozliwosciach. Bezwzglednie nalezalo to zrobic. Nie zostawiac niczego przypadkowi, nie uwzgledniac wariantow, o ktorych nie wszystkim sie mowi, w ogole nie dopuszczac okazji do jakichkolwiek przeoczen. Rozumiesz to, synu? -Podejrzewam, ze istnieja jednak odstepstwa od tej reguly. -Wiec przedstaw mi choc jedno, sukinsynu! -Przestan, Bray - wtracila Antonia, kladac dlon na ramieniu meza. -Nie przestane, chce uslyszec odpowiedz. Slucham, panie analityku. -Sam pan powinien znac takie odstepstwa, panie Scofield - mruknal niezbyt pewnym glosem Denny. - Od dawna wspolpracuje pan z dyrektorem Shieldsem. -Masz na mysli czynnik L? -Owszem - przyznal niemal szeptem lacznik agencji. -A coz to jest takiego, na Boga? - zapytal Pryce. -No, wreszcie we wlasciwym kontekscie odwolales sie do Najwyzszego - odparl Brandon. - Czynnik L wywodzi sie z Pisma swietego, jesli wierzyc Ojcu Shieldsowi Niepokalanemu, uwaznemu badaczowi Biblii. L to skrot od lewitow, ktorych prawa opisano w Piecioksiagu, a scislej mowiac w Ksiedze Kaplanskiej, trzeciej ksiedze Starego Testamentu. Przynajmniej tyle pamietam. -O czym ty mowisz, Bray? - zdziwila sie Antonia. -Shields zawsze uwazal, ze rozwiazan wszystkich ludzkich problemow i wyjasnienia tajemnic nalezy szukac w Biblii. Nie chodzi nawet o aspekty religijne, lecz o interpretacje opisanych tam zdarzen, zarowno historycznych, jak i mitycznych. -Czyzby Frank byl fanatykiem religijnym? - spytal oslupialy Cameron. -Tego nie wiem, sam go o to zapytaj. Nie ulega jednak watpliwosci, ze swietnie zna Biblie. -A o co chodzi z tymi lewitami, czy raczej czynnikiem L? -Da sie go strescic jednym zdaniem: Nie ufaj najwyzszym kaplanom, gdyz moga sie okazac szczurami. -Powtorz! - jeknal Pryce, spogladajac na siwowlosego kolege takim wzrokiem, jakby mial przed soba nawiedzonego maniaka. -Nie jestem pewien, czy zdolam to odpowiednio przedstawic. Otoz w Starym Testamencie najwyzsza wladza kaplanska przypadla w udziale synom lewity o imieniu Aaron, jesli dobrze pamietam. Sprawowali niepodzielne rzady w swiatyni i narzucali swe prawa innym. Znalazlo sie jednak paru gnanych ambicja krewniakow, ktorzy nie zostali dopuszczeni do tego ekskluzywnego bractwa. Spreparowali jakies falszywe dokumenty rodowe i na ich podstawie utworzyli wlasny klub. W ten sposob zyskali wplywy polityczne, a ich glos liczyl sie o wiele bardziej niz vox populi. -Zartujesz? - syknal przez zeby Pryce, spogladajac na niego ze zloscia. - Przeciez to zwyczajna religijna mistyka! -Niezupelnie - wtracil Denny. - Pan Scofield tylko w zarysie przedstawil fakty, ale pozbawil je kontekstu. -Wiec o co tu chodzi? - zwrocil sie do niego Cameron. - Tylko krotko. -Otoz faktycznie kilku lewitow, potomkow Lewiego, synow Aarona, zostalo powolanych na najwyzszych kaplanow swiatyni jerozolimskiej, siedliska owczesnej wladzy. I jak to bywa z osrodkami wladzy, plenila sie tam korupcja, rzeklbym, ze nieznaczna w porownaniu z dzisiejszymi standardami. Niemniej wykorzystywali ja ci, ktorzy chcieli wprowadzic jakiekolwiek zmiany w skostnialych prawach, czesto calkiem uzasadnione. Ostatecznie, wlasnie wykorzystujac korupcje kaplanow, jak zostalo to opisane w dalszej Ksiedze Liczb, wladze w swiatyni jerozolimskiej przejal fanatyk nie bedacy synem Aarona, ktory nastepnie zostal okrzykniety zdrajca. -Dzieki za wyjasnienia, ksiezulku - rzekl Pryce gardlowym glosem. - Nadal jednak nie rozumiem, co to ma wspolnego z nasza sytuacja. -Ma tyle wspolnego - warknal Scofield, z trudem hamujac irytacje - ze wicedyrektor Shields nie jest pewien, czy moze mi w pelni zaufac. -To prawda? - Cameron ponownie zwrocil sie do lacznika. -Wyobraz sobie, mlodziencze - ciagnal Bray - ze z biblijnego punktu widzenia "Szparookiego" ta posiadlosc jest swiatynia Chesapeake i w przeciwienstwie do tego, co wy obaj o sobie myslicie, zdaniem dyrektora zaden z was nie dysponuje wystarczajacym autorytetem do skutecznego zakonczenia tej operacji. Tylko ja moge ja poprowadzic. I taki tez byl warunek, jaki postawilem Shieldsowi. Mozesz to sprawdzic, Denny. -Zostalem zapoznany z panskimi warunkami, panie Scofield, i w najmniejszym stopniu nie chcialbym w nie ingerowac. -To zrozumiale. scisle wykonujesz rozkazy Franka, zatem moglbym dac sobie glowe uciac, ze ow dodatkowy zbrojny oddzial byl trzymany w pogotowiu na wypadek, gdybym okazal sie zdrajca i postanowil wysadzic caly ten dom w powietrze, razem ze swoja zona. -Chyba przesadziles, Bray - zaprotestowala Antonia. -I tak samo moglbym dac sobie uciac glowe - ciagnal rozgoryczony Brandon - ze straznicy przy bramie otrzymali rozkaz natychmiastowego powiadomienia centrali, jeslibym zechcial opuscic teren posiadlosci, do czego formalnie mam pelne prawo, skoro dowodze operacja. -Przeciez to nie mialoby zadnego sensu, kochanie... -A jednak! Nie zapominajmy o czynniku L, czyli tym lewickim belkocie. Wybrano mnie najwyzszym kaplanem swiatyni, ale trzeba brac pod uwage mozliwosc, ze okaze sie szczurem. Czyz nie tak, panie analityku? -Rozpatrywano wiele roznych wariantow... -Gowno prawda! Gdyby bylo inaczej, to czy nie zostalbym poinformowany o istnieniu dodatkowego posterunku? Oczywiscie, bo moglyby zaistniec takie okolicznosci, w ktorych musialbym podejmowac decyzje sam, bez twojego udzialu... Ten cholerny "Szparooki", wierzac w swoja pokretna logike, wolal sie zabezpieczyc! -Musielismy sie liczyc z ewentualnoscia zmasowanego ataku na te posiadlosc. -I dlatego wystawiono kilkuosobowy posterunek poza jej granicami?! - ryknal rozwscieczony Beowulf Agate. - Matko Boska! Za kogo ty mnie bierzesz? -Wykonuje tylko rozkazy, prosze pana. -Wiesz co, synu? Slysze ten frazes juz po raz drugi w ciagu ostatnich dwoch dni i moge ci odpowiedziec dokladnie to samo, co tamtemu sukinsynowi, ktorego cisnalem na pozarcie rekinom. Nie ze mna taka gadka! -Uspokoj sie, Bray - zagadnal Pryce. - Moze w koncu Frank mial racje... Mowie o tej ewentualnosci zmasowanego ataku. -Nie badz dzieckiem. Gdyby rzeczywiscie bral pod uwage taka mozliwosc, poza terenem czekalaby cala brygada. "Szparooki" chcial sie jedynie zabezpieczyc przed moimi nieprzewidywalnymi akcjami. I musze przyznac, ze przeczuwal pismo nosem. -Czyzbys planowal wiec jakies dzialania na wlasna reke? - zapytal oslupialy Cameron. -Naprawde nie rozumiem po co, kochanie... -Bo w tej epoce wymyslnej elektroniki nie sposob sie stad z kimkolwiek skontaktowac. Nie moglem wziac ze soba ani krotkofalowki, ani telefonu, bo zgodnie z moimi obawami musielismy wszyscy przejsc przez bramke detektora. Zatem wchodzil w rachube tylko potajemny kontakt osobisty. Po calym tym zamieszaniu ze zbirem, ktory chcial mnie wykonczyc... Nawiasem mowiac, dziekuje, ze go unieszkodliwiles, Cam. W kazdym razie doszedlem do tego samego wniosku, co ty. Postanowilem zaczekac, az Toni usnie, i wymknac sie swoim sposobem, to znaczy bez samochodu i bez alarmowania strazy przy bramie. Kiedys byla to moja specjalnosc. -To prawda, panowie - przyznala Antonia, czule sciskajac dlon meza. - W Europie, kiedy tropili nas platni zabojcy, obudzilam sie ktoregos ranka i ujrzalam Brandona i Taleniekowa spokojnie popijajacych kawe. Dreczacy nas od dluzszego czasu problem, czyli faceci z karabinami snajperskimi, nagle zostal definitywnie rozwiazany. Nic wiecej nie chcieli mi powiedziec na ten temat. -Nie jestem pewien, czy mozna tamta sytuacje porownac z tym, co sie zdarzylo ostatniej nocy - oswiadczyl Pryce. -Dlaczego nie? - zdziwil sie byly as wywiadu. - Jedyna roznica polega na tym, ze Frank nieco mi utrudnil dotarcie do celu. Nie zamierzalem jednak potajemnie sprzymierzyc sie z matarezowcami, ktorzy, jak otwarcie wyznalem to "Szparookiemu", chcieli mi zaplacic miliony dolarow za znikniecie ze sceny. Chcialem ich po prostu wystrzelac, czy tez, gdyby mi starczylo cierpliwosci, wziac lobuzow zywcem. -Czemu wiec powiedziales, ze Frank slusznie zwachal pismo nosem? - zapytal Pryce. -Poniewaz w tych okolicznosciach moglem tylko uczynic albo jedno, albo drugie. Shields zawsze starannie zabezpieczal sobie tyly. -Gdyby jednak zalozyc, ze faktycznie przeszedles na ich strone, to teraz odkrycie prawdy byloby dla ciebie doskonala wymowka do tego, zeby go sprzatnac! -Alez nic podobnego - odparl Scofield. - Tak czy inaczej, kiedy zjawi sie tu w poludnie, nawrzucam mu jedynie do sluchu i nic wiecej. -Dlaczego? -Pozwol, ze posluze sie przykladem sprzed trzydziestu lat. Bylem wowczas na placowce w Pradze i do wspolpracy wyznaczono mi czlowieka, ktorego uwazalem wtedy za prawdziwego geniusza, najlepszego informatora z Moskwy, jaki kiedykolwiek dla nas pracowal. Pewnego wieczoru mialem sie z nim spotkac po raz pierwszy nad Weltawa. Zaledwie na kilka minut przed wyjsciem z pokoju odebralem telefonicznie pilna wiadomosc z Langley, a dokladnie od Franka Shieldsa. Rozszyfrowalem ja szybko. Glosila: "Wyslij podstawionego czlowieka, ale nikogo z naszych, najlepiej miejscowego handlarza narkotykow. Pozostan w ukryciu". W ten sposob biedny kokainista zginal od kul przeznaczonych dla mnie. Dowiedzialem sie pozniej, ze Frank Shields tak sprytnie zaaranzowal pulapke, iz podwojny agent musial sie zdemaskowac. A moj genialny informator z Moskwy okazal sie najemnikiem KGB. -Sadzisz, ze teraz dyrektor chce wciagnac w analogiczna pulapke ciebie? - zdziwil sie Pryce. - Godzisz sie na to? -Nie mam wyboru. Shields ma w pelni uzasadnione obawy. Ostatecznie po tylu latach sluzby dostalem od rzadu tylko premie, ktorej wystarczylo na zakup jachtu i skromna emeryture. Moglem sie pokusic i przyjac propozycje matarezowcow. -Przeciez dyrektor zna cie od wielu lat. -Dobrze znac mozna jedynie samego siebie, Cam. Nawet najblizszemu przyjacielowi nie nalezy bezgranicznie ufac, nie majac pewnosci, jak zareaguje w konkretnej sytuacji. Czy mozesz powiedziec, ze znasz mnie albo Toni? -Na milosc boska, przegadalismy sporo godzin, wiele razem przeszlismy. Naprawde ci ufam. -Bo jestes jeszcze mlody, przyjacielu. Uwazaj jednak, bo zaufanie zeruje na optymizmie, a to pojecie ze swiata zjaw. Nigdy nie zdolasz mu nadac trojwymiarowej postaci, chocbys najbardziej sie staral. -Ale od czegos trzeba zaczac - odparl Pryce, smialo spogladajac Scofieldowi w oczy. - A wracajac do tej opowiesci o lewitach, o najwyzszym kaplanie, ktory okazal sie szczurem... jak mam to odniesc do naszej rzeczywistosci? -Witaj w naszym swiecie, Cam. Pewnie sadziles, ze juz stoisz w nim mocno na nogach, tymczasem dopiero zaczales swa droge do piekla. A nie jest to takie samo pieklo, jakie zna szanowny pan Denny, bo on, podobnie jak "Szparooki", zasiada tylko przed komputerem i podejmuje calkiem abstrakcyjne decyzje, czasami sluszne, czasami nie, lecz zawsze abstrakcyjne, bo komputery nie moga zastapic konfrontacji zywych ludzi. Nie potrafia nawet porozumiewac sie miedzy soba. -Jesli dobrze pamietam, ten temat juz przerabialismy - rzekl Cameron. - Chodzi mi o wydarzenia ostatniej nocy, ktorych nigdy nie zapomne. Co z nich wynika? -No coz, pewnie trzeba zaczac od tego, ze fakty nie ukladaja sie liniowo, bo nic nigdy nie porusza sie prosta droga. A skoro juz jestesmy w swiecie geometrii, to mamy zapewne pek prostych biegnacych we wszystkich kierunkach, z ktorych metoda zawezania prawdopodobienstwa... -Mowilem o ostatniej nocy, o tym, co sie wydarzylo dzis nad ranem! -Jesli oczekujesz ode mnie klarownej odpowiedzi, to jej nie uzyskasz. "Szparooki" bedzie tu za godzine, jego spytamy. -Za to ja moge odpowiedziec - wtracil lacznik agencji. - Dyrektor Shields zamierza potajemnie przeniesc nas wszystkich do innej posiadlosci w Karolinie Polnocnej. -A to jest jedyna rzecz, ktorej na pewno nie zrobi! - wycedzil Scofield. -Dlaczego? Nasza kryjowka zostala zdemaskowana... -Co do tego masz racje, ale ja wolalbym juz, aby miejsce naszego pobytu zostalo oficjalnie podane w gazetach... Nie, zreszta niech zostanie objete tajemnica, tak bedzie lepiej. W kazdym razie trzeba ulatwic dotarcie do nas wszystkim tym, ktorzy nie powinni o niczym wiedziec. -Mowie powaznie. Dyrektor polecil przez telefon, zebysmy zaczeli sie pakowac... -Wiec przyslij dyrektora do mnie, a ja mu polece, zeby zmienil rozkazy. Czyzbyscie jeszcze nie wiedzieli, ze pszczoly zawsze sie zlatuja do plastra miodu? Tak glosi stare korsykanskie przyslowie. THE WALL STREET JOURNAL (strona tytulowa) TRZY MIeDZYNARODOWE BANKI TWORZA ZRZESZENIE NOWY JORK, 1 PADZIERNIKA Kolejnym dowodem na postepujace umiedzynaradawianie instytucji finansowych jest ogloszone dzis powstanie zrzeszenia trzech poteznych, doskonale wszystkim znanych bankow: Universal Merchants z Nowego Jorku, dzialajacego po obu stronach Pacyfiku Los Angeles Bank oraz madryckiego Banco Iberico, najwiekszego banku w Hiszpanii i Portugalii, majacego swoje filie w calym regionie srodziemnomorskim.Powolano wspolny miedzynarodowy zespol prawnikow, ktory podzielil zakres odpowiedzialnosci czlonkow zrzeszenia w celu maksymalizacji zyskow w poszczegolnych rejonach wplywow. Dzieki zastosowaniu najnowszej technologii, umozliwiajacej dokonywanie transferow pienieznych poprzez ogolnoswiatowa siec lacznosci, powstal zupelnie nowy model bankowosci, niemalze "drugi renesans", zgodnie ze slowami Benjamina Wahlburga, autorytetu w dziedzinie finansow i powszechnie szanowanego nestora Wall Street, powolanego na stanowisko rzecznika prasowego utworzonego konglomeratu o nazwie Universal Pacific Iberia. "Wkraczamy w ere spoleczenstwa bezgotowkowego, calkowite wycofanie pieniedzy z obiegu pozwoli zaoszczedzic miliardy dolarow na calym swiecie", mowil Wahlburg na konferencji prasowej. "Magnetyczne karty bankowe, z ktorych dane przesyla sie droga satelitarna, juz dzis pozwalaja regulowac wiekszosc rachunkow i dokonywac roznych operacji finansowych. Zrzeszenie Universal Pacific Iberia chce byc w czolowce bankow wprowadzajacych ten drugi renesans i w tym celu pragnie zainwestowac olbrzymie fundusze w dalszy rozwoj urzadzen elektronicznych". Fachowcy oceniaja, ze UPI, dysponujace olbrzymia siecia tysiecy filii, stanie sie najwieksza instytucja finansowa w Stanach Zjednoczonych, rejonie Pacyfiku i poludniowej Europie, od Lizbony po Stambul. Niepokoj licznych obserwatorow rynku miedzynarodowego budza kwestie kontroli nad operacjami prowadzonymi przez tak olbrzymie zrzeszenie. W odpowiedzi na liczne pytania Wahlburg oswiadczyl: "Skuteczna kontrola jest wylacznie kwestia wewnetrznej reorganizacji. Zaden odpowiedzialny ekonomista czy bankier nie moze sadzic inaczej". Helikopter zatoczyl obszerny luk nad posiadloscia i miekko osiadl na trawie. Zaledwie Frank Shields wyskoczyl ze srodka, mruzac oczy od jaskrawego slonca - przez co odnosilo sie wrazenie, ze calkiem je zamknal - posypaly sie na niego glosne uragania obu agentow, Scofielda i Pryce'a. Na szczescie wiekszosc niezbyt parlamentarnych epitetow utonela w glosnym terkocie wirnika i zanim dyrektor podszedl do oczekujacych go ludzi, glownie Scofieldowi zabraklo juz tchu w piersi. -Skoro sam doszedles do tego, co mna powodowalo, to czemu okazujesz zdziwienie, nie mowiac juz o rozpierajacej cie wscieklosci? - zapytal. -To chyba najbardziej idiotyczne pytanie, jakie kiedykolwiek padlo z twoich ust, "Szparooki"! - ryknal as wywiadu. -Czemu tak sadzisz? -Przestan mnie zasypywac pytaniami! -Zaraz, przeciez to twoja wlasna metoda prowadzenia rozmowy, Brandon. Spojrz na to zreszta z mojej strony. Jezeli sie domysliles, iz moge uwzglednic czynnik L, i wziales to pod rozwage, to znaczy, ze jestes czysty, a ja nie musze sie zastanawiac, czy czegos nie przeoczylem. -Twoje podejrzenia wzbudzila oferta zlozona mi przez matarezowcow, zgadza sie? Miliony dolarow i przytulne ranczo... -Zapewne chcieli cie tylko wysondowac, co nie zmienia faktu. Ostatecznie cwierc wieku temu sam wymusiles na prezydencie premie dla siebie. Zgadles, moje podejrzenia wzbudzila ta oferta. -Skad jednak mozesz wiedziec, ze jej nie przyjalem? -Bo wtedy nie opowiadal bys o wszystkim Denny'emu, a juz na pewno nie tak szczegolowo. -Przechodzisz samego siebie. -Naprawde? Przypomnij sobie Prage. A gdzie jest Denny? -Kazalem mu siedziec w domu, dopoki sie z toba nie rozmowie, bo w koncu to ja dowodze cala operacja. Mam zatem prawo wydawac rozkazy, prawda? -No to rozmowiles sie juz ze mna, Brandon? - rzekl ostro dyrektor, zbywajac milczeniem jego pytanie. -Skadze. Musisz sobie wybic z glowy pomysl przeniesienia nas do Karoliny. Nigdzie sie stad nie ruszymy. -Jestes spalony. Matarezowcy wiedza, ze przezyles nalot na kuter, znaja miejsce twojego pobytu, latwo moga sie tez domyslic, po co wrociles do Stanow. Nie spoczna, dopoki cie nie wykoncza. -Powiedz mi, "Szparooki", z jakiego powodu chca mnie zalatwic? -Z tego samego, dla ktorego ja postanowilem cie odnalezc, to znaczy faktow i nazwisk zapisanych w twojej pamieci. Wstepny raport sprzed lat zawieral same ogolniki, a cytujac twoje slowa, wiesz na temat matarezowcow znacznie wiecej, niz ktokolwiek inny po naszej stronie. -I co stoi na przeszkodzie, abym ci spisal wszystko, co pamietam? -Nic, ale sa odpowiednie przepisy, a ponadto chodzi tu o prawdziwa potege, ludzi bardzo bogatych i wplywowych, majacych rozlegle znajomosci wsrod politykow. -I co z tego? -To, ze pisemne oswiadczenie czy nawet zeznanie zabitego dawnego asa wywiadu, w polaczeniu z jego aktami personalnymi, zawierajacymi mnostwo przykladow niesubordynacji, dezinformacji i notorycznego oklamywania przelozonych, nie nalezy do tego typu materialow, jakie chcialbym zaprezentowac w sadzie, nie mowiac juz o komisji kongresowej. -Wiec podrzyj moje akta. Spal je. To stare dzieje, ktore maja niewiele wspolnego z obecna sytuacja. -Chyba zbyt dlugo zyles w izolacji, Agate. Mamy lata dziewiecdziesiate. Teraz akt personalnych nie przechowuje sie w kartonowych teczkach, lecz na dysku komputera, i ma do nich dostep kazdy kierownik wydzialu w naszej agencji, znajacy odpowiednie haslo. Mozesz byc jednak pewien, ze dotychczas do twoich akt zagladali nieliczni. -Krotko mowiac, nie chcesz miec trupa, ktorego nie da sie zaciagnac na przesluchanie, natomiast w archiwum sa wylacznie raporty o koniecznych dzialaniach, jakie podjal na wlasna reke niesubordynowany, krnabrny agent? -Dokladnie tak. Poza tym jedynie ty mozesz utkwic matarezowcom oscia w gardle. - Shields urwal, spojrzal na ludzi wysypujacych sie z helikoptera, ktorzy zaczeli rozmawiac przed dziobem maszyny, po czym ruchem reki nakazal Scofieldowi i Pryce'owi oddalic sie od smiglowca. - Posluchaj, Brandon - zaczal cicho, kiedy znalezli sie kilkanascie metrow dalej. - Wiem, ze Cameron omowil juz z toba wiele spraw, lecz sporo zostalo jeszcze do wyjasnienia. Ja tez mam mnostwo pytan. Lecz nim zaczniemy cokolwiek planowac, chcialbym okreslic jasno podstawe naszej wspolpracy. Nie moze byc miedzy nami zadnych tajemnic. -No prosze. Czyzby "Szparooki" zamierzal otworzyc przede mna swoja dusze? - zagadnal ironicznie Bray. - Sadzilem, ze miedzy nami, dinozaurami, nie ma juz zadnych tajemnic, do ktorych warto by wracac. -Mowie powaznie, Brandon. Przedstawie ci szczegolowo wnioski, do jakich doszedlem, przez co byc moze poczujesz sie odrobine pewniej i pozbedziesz skrupulow w kwestii wyjawienia calej prawdy. -Nie moge sie doczekac. -Kiedy przed laty wycofales sie z czynnej sluzby, pozostalo tak wiele pytan i watpliwosci, ktorych nie raczyles zbyc nawet jednym slowem... -Mialem ku temu wazne powody - odparl rownie cicho Scofield. - Tym pajacom przyjmujacym moje zeznania zalezalo przede wszystkim na wszczeciu od nowa calego piekla i skopaniu mi tylka za nawiazanie wspolpracy z Taleniekowem. Nie uzywali innych okreslen niz "wrog" i "komunistyczny zabojca", wiec chyba sam rozumiesz, ze nie bylem w stanie im czegokolwiek wyjasnic. Dla nich Wasyl byl ucielesnieniem wszelkiego zla szerzonego przez KGB, a nawet cale imperium sowieckie. Nikogo nie obchodzila prawda. -Mylisz sie, Brandon. Nie obchodzila tylko tamtych zapalencow. Reszta trzymala geby na klodke, bo nie wierzyla w te bzdury o twojej zdradzie. -To czemu nikt z was sie wtedy za mna nie wstawil? Kiedy relacjonowalem, jak Taleniekow potajemnie uciekal ze Zwiazku Radzieckiego, bo koledzy wydali na niego wyrok smierci, gadano w kolko o "sprytnej pulapce" i "podwojnym agencie", jakby nic nie moglo wykraczac poza utarte schematy myslowe. -Ale powinienes sobie zdawac sprawe, ze gdybys wowczas zeznal cala prawde, Taleniekow zapewne przeszedlby do historii jako szaleniec, ktory poprzez swoja dzialalnosc doprowadzil oba supermocarstwa nad krawedz wojny atomowej. -Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi, "Szparooki". -Na pewno rozumiesz. W zadnym oficjalnym komunikacie nie mogla pojawic sie wzmianka o tym, iz uniemozliwiles przejecie wladzy w Stanach Zjednoczonych czlowiekowi kierujacemu najgrozniejsza bodaj organizacja na swiecie, nie liczac nazistow. Co gorsza, nie chodzilo o szalonego komuniste w rodzaju Hitlera, lecz o szanowanego czlowieka, o ktorym szeroko rozprawiano we wszystkich kregach politycznych, czyli o syna Pasterza. -Jakim sposobem... - zajaknal sie Scofield i spojrzal szybko na Pryce'a, lecz ten energicznie zaprzeczyl ruchem glowy. Brandon zwrocil sie ponownie do dyrektora: - Skad o tym wiesz? Ani razu nie wspomnialem o synu Pasterza. Facet zginal w gronie swoich najwierniejszych zwolennikow. Zatailem prawde nie tylko ze wzgledu na Taleniekowa. Mozesz mi wierzyc badz nie, ale drugim powodem bylo dobro naszego kraju. Bo przeciez nasz system wladzy, caly ustroj demokratyczny zostal zwyczajnie wystawiony na posmiewisko. Wiec skad sie o tym dowiedziales? -Znow zadzialal czynnik L, przyjacielu. Pamietasz, jak kiedys ci o nim szczegolowo opowiadalem? -Tak. Powiedziales wtedy: "Zawsze przygladaj sie dokladnie najwyzszemu kaplanowi, gdyz pod ta dostojna szata moze sie kryc podly szczur". To jednak nie wyjasnia... -Dokonczmy nasza rozmowe na wodzie. Obawiam sie, ze i tutaj moze siedziec jakis zakamuflowany szczur uzbrojony w elektroniczne urzadzenia podsluchowe... Ludzie, ktorzy ze mna przylecieli, to oddzial z brygady antyterrorystycznej, wyposazony w najnowoczesniejszy sprzet i specjalizujacy sie w wykrywaniu wszelkiego rodzaju pluskiew. -Tak podejrzewalem, "Szparooki". Ciesze sie, ze w koncu zaakceptowales niektore metody pracy terenowej. -Twoje uznanie i mnie gleboko raduje. THE ALBANY TIMES-UNION (sekcja ekonomiczna, strona 2.) NIEUCHRONNA KONSOLIDACJA RYNKU ENERGETYCZNEGO ALBANY, 2 PADZIERNIKA Stale zwiekszajace sie zapotrzebowanie na energie elektryczna i narastajace protesty przeciwko dalszemu wzrostowi cen zmusily dwa duze przedsiebiorstwa, majace swoje centrale w Toronto i Miami, do podjecia blizszej wspolpracy. Bezposrednia przyczyna wszczecia negocjacji stala sie realna grozba, ze bostonska filia Standard Light and Power, zaopatrujaca w prad zarowno dzielnice mieszkalne, jak i zaklady przemyslowe oraz urzedy, zacznie masowo tracic klientow na skutek lawinowego wzrostu cen. Zaczelo sie od kilku duzych przedsiebiorstw i osrodkow badawczych, ktore otwarcie protestujac przeciw monopolistycznemu wyzyskowi, zagrozily przeniesieniem sie do sasiednich stanow. Eksperci ocenili, ze najprawdopodobniej w ich slady pojda wyzsze uczelnie i drobni wytworcy, skutkiem czego Boston stanie sie istnym gettem nedzarzy, a Massachusetts stanem o najwyzszym wskazniku bezrobocia.Zapytany o zdanie w tej sprawie Jamieson Fowler, wiceprezes Standard Light and Power, odparl krotko: "Produkcja energii jest kosztowna, a sytuacja pogarsza sie z roku na rok. Czy mozna temu jakos zaradzic? Oczywiscie, dysponujemy sprawdzonym rozwiazaniem, jakim sa elektrownie jadrowe. Tylko ze nikt nie chce miec takiej elektrowni nawet w odleglosci kilkudziesieciu kilometrow od swego domu, a nie wierze, by inne stany chetnie nam udostepnily do tego celu pustynie. Zostaje nam wiec laczenie przedsiebiorstw w duze sieci pod wspolnym zarzadem, bo tylko tak mozna zmniejszyc koszty wlasne produkcji". Bruce Ebersole, prezes Southern Utilities, podzielil optymizm Fowlera: "Na polaczeniu wzbogaca sie tez nasi akcjonariusze, a sa to glownie ludzie starsi. Moge rowniez obiecac polepszenie naszych uslug, poniewaz zmniejszenie kosztow stworzy szanse na unowoczesnienie urzadzen. Jestem dobrej mysli. Podpisana umowa wplynie na poprawe jakosci wszystkiego, od wielkich turbin, po zarowki swiecace w naszych domach". Zapytany o perspektywe zwolnienia z pracy w energetyce tysiecy ludzi, Ebersole oswiadczyl: "Opracujemy programy przekwalifikowania zwalnianych pracownikow". Czlowiek ukryty w polmroku zalegajacym szope na przystani i ostroznie spogladajacy przez lornetke zza uchylonych drzwi, z niepokojem sledzil trase slizgacza krazacego po wodach zatoki. Trzech pasazerow pograzonych bylo w rozmowie, a siedzacy przy sterze Scofield czesto obracal glowe to w strone Pryce'a, to znow dyrektora Shieldsa. Podpulkownik Leslie Montrose wyjela z wewnetrznej kieszeni kurtki telefon komorkowy, bez pospiechu wystukala trzynastocyfrowy numer i uniosla aparat do twarzy. -Krag Vecchio - odezwal sie w sluchawce meski glos. - Rejestruje. -Trzy glowne obiekty zorganizowaly konferencje na wodzie, poza zasiegiem naszych urzadzen. Nie wszczynac zadnej akcji, dopoki sytuacja sie nie wyjasni. -Przyjalem. Informacja zostanie przekazana do centrali londynskiej. Przy okazji chce poinformowac, ze zamowiony sprzet powinien dotrzec na miejsce okolo osiemnastej. Paczka od pani syna przeszla wszystkie kontrole i jest juz na pokladzie samolotu. IX Silnik slizgacza pracowal na biegu jalowym, lodz kolysala sie lekko na falach zatoki Chesapeake.-Nadal tego nie rozumiem, Frank - rzekl Scofield siedzacy przy prawej burcie, odwracajac sie do dyrektora. - Ani razu nie wspomnialem o Pasterzu. Zadna wzmianka o nim badz jego synu nie mogla sie pojawic w raportach. Nie bylo o czym mowic, skoro ci ludzie nie zyli. -Po masakrze w posiadlosci Appleton House na przedmiesciach Bostonu odnaleziono fragmenty notatek. Wiekszosc ulegla calkowitemu spaleniu, lecz analiza laboratoryjna ocalalych szczatkow pozwolila ujawnic pseudonim Pasterz. Pozniej korsykanski wydzial Interpolu przeslal nam dokumenty niejakiego Guiderone. Zakladamy, ze to wlasnie on poslugiwal sie tym pseudonimem. -I co dalej? -Rozpoczalem systematyczne poszukiwania. Z innego uratowanego fragmentu zapiskow udalo sie odczytac fragment: "gdyz jest on synem...", powtarzajacy sie az dwukrotnie na jednej stronie. Rozszyfrowano tez zdanie: "Musimy scisle wykonywac..." Teraz juz rozumiesz, Brandon? -Tak - przyznal polglosem Scofield. - Wraz z Taleniekowem poruszalismy sie tym samym tropem. Ale jak ty na to wpadles? -Przez wiele miesiecy krazyly rozmaite spekulacje, az w koncu udalo mi sie pozbierac fakty do kupy. -Co cie naprowadzilo na slad? -Jeszcze raz dopomogl mi czynnik L. Zalozylem, ze najwyzszy kaplan jest szczurem. -Mozesz to powtorzyc? -Wsrod zabitych tamtego popoludnia byl rowniez gosc honorowy zgromadzenia w Appleton Hall, autentyczny spadkobierca fortuny Appletonow, podobno jakims cudem odnaleziony przez nowych wlascicieli posiadlosci. -Od poczatku wiedziales, kto jest wlascicielem majatku - bardziej oznajmil niz zapytal Scofield. -Niezupelnie, tylko sie domyslalem. Lecz owym honorowym gosciem byl senator Joshua Appleton Czwarty, glowny kandydat na urzad prezydenta Stanow Zjednoczonych. Na dobra sprawe nikt nie watpil w jego sukces wyborczy. Uchodzil za najpopularniejsza postac na naszej scenie politycznej. Niewiele brakowalo, aby zostal przywodca najpotezniejszego mocarstwa na swiecie. -I co? -W rzeczywistosci ten czlowiek wcale nie pochodzil z rodu Appletonow, byl uzurpatorem. Nazywal sie Julian Guiderone i byl synem Pasterza, wyniesionego do szlacheckich godnosci przez barona Guillame'a de Matarese'a. -Ja o tym wszystkim wiedzialem. Ale jak ty odkryles prawde? -Posluzylem sie twoimi metodami, Brandon. Jesli pozwolisz, cofne sie teraz i przedstawie ci droge mojej dedukcji krok po kroku. -Zamieniam sie w sluch - odparl Scofield. - Zaluje, ze Toni nie ma z nami. -A gdzie ona jest? - wtracil Pryce, oparty o przeciwlegla burte slizgacza. -Pewnie znow zadaje pytania - zbyl go Bray. - Dalej, Frank. Opowiadaj wszystko po kolei. -Otoz po pierwsze, znajac cie, zalozylem, ze przybrales jakas falszywa tozsamosc, zeby znalezc sie blizej centrum wydarzen. Jak sie pozniej okazalo, mialem racje. Twoj podrobiony identyfikator przedstawial cie jako doradce senatora Appletona. Pozniej przyjalem, ze w celu zdobycia informacji skontaktowales sie ze stara matka Appletona mieszkajaca przy Louisburg Square i cierpiaca na zaburzenia psychiczne. -Byla alkoholiczka, przez wiele lat trzymano ja w izolacji od swiata - wyjasnil Scofield. -Tego tez sie dowiedzialem. Pozostawala w nie zmienionym stanie prawie dwa lata pozniej, kiedy ja odwiedzilem. -Zajelo ci to az dwa lata? -Skoro nie chciales mi pomoc... Zaczne od tego, ze nawet nie pamietala twojej wizyty, ale kiedy juz mialem sie pozegnac, osadzila mnie na miejscu zdaniem, ktore jakims cudem przedarlo sie przez wieczny mrok spowijajacy jej umysl. Powiedziala: "Na szczescie pan nie chce ogladac pokoju mego syna". Domyslilem sie, ze jestem na dobrym tropie, bo tym drugim gosciem, ktory ogladal pokoj, musiales byc ty. -Wiec na pewno zrobiles to samo. -Zgadza sie. I wtedy kobieta potwierdzila moje domysly, oswiadczajac, ze nawet tam nie wchodzila od czasu wizyty poprzedniego przyjaciela syna. -Myslalem, ze Appleton zginal - zagadnal Pryce. -Prawdziwy Appleton nie zyl od dluzszego czasu. Zapil sie na smierc. -Znalazles tam cos ciekawego? - spytal Scofield. - Jak pamietam, rzucal sie w oczy duzy zbior pamiatek, fotografii, plakatow i proporczykow zeglarskich. Ale wszystko to spreparowano, gdyz Appleton nigdy nie mieszkal przy Louisburg Square. Z wojny koreanskiej trafil do szpitala, a po wyjsciu zamieszkal w majatku na wsi. -Nie uprzedzaj faktow, Brandon. W kazdym razie wspomniales o zdjeciach. Nie wiem, czy minela minuta od mojego wejscia do pokoju, gdy staruszka podbiegla do sciany i zaczela wrzeszczec, ze brakuje jednej fotografii. Powtarzala w kolko, iz chodzi o "ulubiona pamiatke Josha". -No prosze, "Szparooki", szybko trafiles na kolejny trop. Z pewnoscia wziales staruche w obroty i dowiedziales sie, ze brakuje zdjecia Appletona w towarzystwie najblizszego przyjaciela. Stali oparci o reling jachtu. Obaj mniej wiecej tego samego wzrostu, imponujacej budowy ciala, przystojni, swiezo upieczeni maturzysci. Sprawiali wrazenie bardzo bliskich kuzynow. -Nawet wiecej, rodzonych braci, jesli wierzyc pani Appleton. Byli nierozlaczni do czasu, az jeden poszedl na wojne, a drugi zdezerterowal i uciekl do Szwajcarii. - Shields siegnal do kieszeni i wyjal malenki notatnik o pozolklych, wymietych kartkach. - Wyciagnalem go z dna mojego biurka. Chcialem miec pewnosc, ze w rozmowie z toba nie pomyle dat i nazwisk. Na czym skonczylismy? -Mowiles o fotografii - odparl szybko Cameron - a raczej o wielu zdjeciach na scianie pokoju. -Ach tak - mruknal dyrektor, wertujac notatnik. - Po powrocie z wojny koreanskiej Appleton podjal studia prawnicze. Ktoregos dnia znalazl sie w karambolu na Massachusetts Turnpike. Omal nie zmarl w drodze do szpitala. Mial liczne zlamania, duzy krwotok wewnetrzny, pokiereszowana twarz. Rodzina wynajela najlepszych specjalistow, zajmowali sie nim dzien i noc, ale wszystkie ich starania spelzaly na niczym. Stad tez twoje nastepne posuniecie, Brandon, bylo dla mnie oczywiste. Udales sie do Massachusetts General Hospital, a scislej mowiac do jego archiwum. Prowadzaca je wowczas kobieta jest juz na emeryturze, ale swietnie cie pamieta. -Czyzbym przysporzyl jej klopotow? -Nie, lecz jako szef doradcow senatora Appletona obiecales jej przeslac pismo z osobistymi podziekowaniami czlowieka majacego wkrotce zostac prezydentem. Nigdy go nie otrzymala, dlatego ciebie pamieta. -Cholera, nawet nie mialem kiedy do niej napisac - powiedzial Scofield. - Mow dalej. Spisales sie naprawde doskonale. -Otoz w archiwum szpitalnym nie znalazles niczego szczegolnie interesujacego. Byla tam jedynie spisana medycznym zargonem osiemdziesieciostronicowa dokumentacja wykonanych zabiegow. A tobie potrzebne byly nazwiska. Kobieta odeslala cie do dzialu kadr, wtedy juz calkowicie skomputeryzowanego, dysponujacego zapisami z wielu lat. -Na szczescie trafilem tam na ciemnoskorego praktykanta, potrafiacego obslugiwac ten sprzet. Bez jego pomocy bylbym jak dziecko we mgle. Studiowal na akademii, a w szpitalu dorabial na zycie. To zabawne, lecz jego nazwisko ulecialo mi z pamieci. -Zaluj. Nazywa sie Amos Lafollet, zrobil juz doktorat i jest jednym z autorytetow w dziedzinie medycyny atomowej. Kiedy w koncu do niego dotarlem, poprosil mnie, bym cie spytal przy pierwszej okazji, czy podoba ci sie dedykacja w jego pierwszej ksiazce. -Nie mialem nawet pojecia, ze napisal ksiazke. -Po spotkaniu kupilem jeden egzemplarz. To specjalistyczna pozycja omawiajaca nastepstwa chorob popromiennych. Chcesz wiedziec, jak brzmiala ta dedykacja? Przepisalem ja do notatnika. -Slucham. -"Szlachetnemu nieznajomemu, ktory o nic nie pytajac, zaoferowal bardzo wiele i dopomogl w karierze poczatkujacego lekarza, owocujacej niniejsza ksiazka"... Calkiem niezle, wziawszy pod uwage, ze ten szlachetny nieznajomy przez cale zycie nie uslyszal tylu cieplych slow nawet od swojej matki. -Moja matka byla gleboko przeswiadczona, ze jestem gangsterem albo oszustem. Wrocmy do Bostonu. -Jak sobie zyczysz. - Shields przerzucil pare kartek. - Otoz doktor Lafollet, podowczas praktykant obslugujacy komputery w szpitalnym dziale kadr, ujawnil, ze dwaj lekarze zajmujacy sie Appletonem zostali zastapieni przez innych, przy czym jeden z nich wkrotce potem zginal, a nazwisko drugiego zostalo wymazane ze wszystkich akt. -Nie zapominaj o pielegniarkach, Frank - dodal cicho Scofield, zerkajac na dyrektora z ukosa. - Dla mnie to bylo najwazniejsze odkrycie. -Zgadzam sie z toba - przyznal Shields. -Co sie stalo z pielegniarkami? - zapytal Pryce. -Prawdopodobnie na polecenie rodziny personel szpitala zastapily trzy prywatne pielegniarki, ktore cztery dni po wyjsciu cudem ozdrowialego Appletona zginely w tajemniczym wypadku podczas wycieczki lodzia. Joshua powrocil do rodzinnego majatku, wystawionego juz wtedy na sprzedaz. Kupil go zas stary, nadzwyczaj zamozny bankier, niejaki Guiderone, stary przyjaciel rodziny, ktory doskonale znal jej sytuacje finansowa. -Powiedz to otwarcie, "Szparooki". Upewniles sie wtedy, ze Nicholas Guiderone jest Pasterzem. -Ty sam nie mogles jeszcze tego wiedziec na pewno, Brandon, przeczuwales jedynie, ze wpadles na trop kolosalnego spisku. Naprawde liczyly sie tylko nazwiska tych dwoch odsunietych lekarzy, z ktorych jeden juz nie zyl, a drugi przeszedl na emeryture. Nazywal sie Nathaniel Crawford. Zmarl jakies pietnascie lat temu, ale zdazylem sie z nim jeszcze skontaktowac. On takze cie pamietal, gdyz telefon od ciebie bardzo go zaniepokoil. Oswiadczyl, ze przywolales z zapomnienia dawne koszmary. -W ogole nie powinien sie zadreczac. Postawil wlasciwa diagnoze, nic nie wiedzial o oszustwie. Jego pacjent, Joshua Appleton Czwarty, zgodnie z przewidywaniami zmarl w szpitalu. -Byli przy tym obecni obaj wynajeci lekarze i co najmniej jedna sposrod zabitych pozniej pielegniarek - dodal Shields. - Trudno mi dokladnie odtworzyc zarowno twoj sposob myslenia, jak i bieg wydarzen, w kazdym razie zdolales namowic mlodego Amosa Lafolleta, zeby polecial do Waszyngtonu i zdobyl zestaw starych zdjec rentgenowskich. -Wtedy wszystko dzialo sie tak szybko, ze ja sam tego nie pamietam dokladnie - rzekl Bray, nakierowujac slizgacz dziobem do wiatru. - Taleniekow i Toni zostali wzieci jako zakladnicy, nie mialem czasu na ukladanie szczegolowych planow. Po czesci dzialalem w ciemno, ale nic juz nie bylo w stanie mnie powstrzymac. -Przyznasz jednak, ze proba zdobycia zdjec rentgenowskich potwierdza, iz miales wowczas skonkretyzowane podejrzenia, choc mogly sie one jeszcze wydawac malo prawdopodobne. -Owszem - mruknal zapatrzony w fale Scofield, jakby przed oczyma stanely mu nagle obrazy z przeszlosci. - Chodzilo o zdjecia dentystyczne zrobione przed laty w roznych miejscach. Wierzylem, ze powinny sie znajdowac w archiwach i nikt ich stamtad nie usunal. -Ale zdobyles tylko jeden zestaw, a musiales go porownac z innym, prawda, Brandon? -To oczywiste. - Bray obrocil sie z powrotem w strone dyrektora. - A skoro tak daleko zaszedles moimi sladami, totez zapewne sam juz sie domyslales, o czyje zdjecia mi chodzi. -Jasne, lecz ja tez nie mialem na nic dowodu, bo pierwszy zestaw zabrales ze soba. Jeszcze w dziecinnym pokoju domu przy Louisburg Square dowiedzialem sie, ze Appleton i jego najblizszy przyjaciel uczeszczali razem do Akademii Andover. Ty tam pojechales i odnalazles dentyste, wychodzac z zalozenia, ze mieszkajacy z dala od domu przyjaciele zapewne leczyli sie u tego samego specjalisty. W kazdym razie przekonales go, aby ci udostepnil przeswietlenia obu chlopcow. -I w ten sposob poznales cala prawde. - Scofield w zamysleniu pokiwal glowa. - Dobra robota, Frank. Mowie calkiem szczerze. -Zyskales wreszcie swoj towar przetargowy, ktory posluzyl ci do uwolnienia Taleniekowa i Antonii. -Jaki znow towar przetargowy? - zdziwil sie Cameron. -Otoz zdjecia rentgenowskie stanowily dowod, iz gosciem honorowym w Appleton House wcale nie byl senator Joshua Appleton Czwarty, lecz podszywajacy sie pod niego bliski przyjaciel, niejaki Julian Guiderone, syn Pasterza, ktory wkrotce mial sie przeprowadzic do Bialego Domu. -Matko Boska! - jeknal Pryce. - A wiec ty wcale nie zartowales, Bray! -Mam rozumiec, mlodziencze, ze dopiero teraz uwierzyles Frankowi, choc wczesniej opowiadalem ci to samo? -Nie, ale Frank wyjasnil wiele szczegolow, ktore ty pominales milczeniem. -Powiedzmy. - Scofield znowu popatrzyl na Shieldsa. - Crawford wyjasnil ci, kim byl jeden z lekarzy, jacy zastapili ich przy Appletonie? -Owszem, podal mi nawet jego nazwisko. Chodzi ci zapewne o znanego chirurga plastycznego ze Szwajcarii, prowadzacego prywatna klinike dla najbogatszych. Czy wiesz, ze i on zginal, gdy nawalily hamulce i jego samochod spadl z wysokiego nasypu niedaleko Villefranche? Stalo sie to trzy dni po powrocie chirurga z Bostonu do Europy. -Nie rozumiem, dlaczego matarezowcy czekali az trzy dni. -A domniemany Julian Guiderone, ktory uciekl do Szwajcarii, nie chcac brac udzialu w wojnie koreanskiej, zginal podczas jazdy na nartach w poblizu wioski Col du Pillon, gdzie ze wzgledu na swoje zamilowanie do Alp zostal pochowany. -Zgadza sie. Przeczytalem o tym w bibliotece mikrofilmow, w ktorejs z gazet sprzed cwierc wieku. Ciekaw jestem, kogo naprawde wsadzili do trumny. A moze zakopali ja pusta? -Nie sadze, aby bylo po co rozkopywac stary grob, o ile takowy rzeczywiscie istnieje. -Tak samo jak nie ma teraz sensu rozgrzebywanie calej tamtej sprawy, Frank. Nie ma juz Guiderone'a, zarowno Pasterz, jak i jego syn zgineli. Trzeba szukac innego dojscia do obecnego kierownictwa organizacji. -Wcale nie jestem pewien, czy masz racje, Brandon - oznajmil Shields, wpatrujac sie w zdumiona mine Scofielda. - W swoim raporcie, o ile ten skrot mozna nazwac raportem, napisales, ze senator Appleton, czyli w rzeczywistosci Guiderone, zginal podczas strzelaniny w Appleton Hall... -Bo i tak bylo! - wybuchnal Bray. - Wlasnorecznie ukatrupilem tego sukinsyna! Zabilem go z wlasnego pistoletu, strzelajac przez wybite okno. -Pierwsze slysze. -Nie pamietam juz, czy tego nie pominalem. Wam przeciez zalezalo tylko na znalezieniu potwierdzenia falszywych twierdzen, musialem sie wiec bardzo kontrolowac. -Mniejsza z tym. W kazdym razie napisales, ze Appleton upadl do kominka, na plonace drwa... -Bo tak naprawde bylo! -Policja zjawila sie w posiadlosci juz po paru minutach, Brandon. W kominku nie lezal zaden trup. Znaleziono slady na obmurowaniu, jakby wywleczono stamtad cos ciezkiego, a wszedzie dokola walaly sie strzepy popalonych ubran, ktorych analiza wykazala, ze zostaly zgniecione, co pozwala wnioskowac, iz ogien na nich wczesniej zaduszono pod cisnieniem. Wedlug mojej oceny, na podstawie ekspertyzy laboratorium policyjnego, Julian Guiderone wcale nie zginal. -To niemozliwe!... A nawet gdyby tak bylo, to jakby sie wydostal z posiadlosci? -Tak samo jak ty i Antonia. Panowalo straszne zamieszanie, padaly serie z broni automatycznej, na trawnikach wybuchaly jakies ladunki, prawdopodobnie podlozone przez ciebie. Nikt nie panowal nad sytuacja. Przesluchalem wszystkich policjantow i strazakow bioracych udzial w akcji. Jeden z czlonkow brygady antyterrorystycznej przypomnial sobie, jak z terenu wyjezdzalo spanikowane malzenstwo, pan i pani Vickery, ktorzy oswiadczyli, ze byli goscmi na przyjeciu. Podobno ukryli sie w garderobie, a kiedy strzelanina przycichla, wybiegli kuchennymi drzwiami i wskoczyli do swego samochodu. -I co z tego? -Twoja siostra nosi po mezu nazwisko Vickery. -Naprawde jestes niezly, "Szparooki". -Dziekuje za komplement, ale wracajmy do rzeczy. Otoz jakis czas pozniej wyjezdzal inny samochod, a straznikom opowiedziano podobna bajeczke. Prywatnym ambulansem wywozono poranionego goscia, lecz ten nie trafil do zadnego szpitala... Wszystko wskazuje wiec na to, ze Julian Guiderone, syn Pasterza, wyszedl calo z opresji. Totez teraz nie ma nikogo innego na swiecie, kto by bardziej pragnal wziac na celownik oslawionego Beowulfa Agate'a. -To nadzwyczaj interesujace, Frank. Obaj jestesmy mniej wiecej w tym samym wieku, obaj nalezymy juz do minionej epoki i obaj pragniemy tego, czego nie zdolalismy kiedys osiagnac. Jemu zalezy na bezgranicznej wladzy, do ktorej ja mu zastapilem droge, a mnie na calkowitym spokoju, ktorego nie moge znalezc przez niego. - Scofield zawiesil glos i popatrzyl na Pryce'a. - Podejrzewam, ze wczesniej czy pozniej staniemy sie calkowicie uzaleznieni od ludzi wydajacych nam rozkazy. Roznica polega na tym, ze ja w pelni ufam memu zwierzchnikowi. -Sadze, ze nie bez istotnych powodow - odparl Cam. - Moge powiedziec tylko tyle, ze postaram sie dac z siebie wszystko. -Lepiej, zebys sprobowal dac jeszcze wiecej, synu. LOS ANGELES TIMES ZASKAKUJACE POROZUMIENIEEUROPEJSKICH I AMERYKAnSKICH FIRM BRANZY ROZRYWKOWEJ LOS ANGELES, 9 PADZIERNIKA swiat staje sie coraz mniejszy, dzieki nowoczesnym technologiom pozwalajacym blyskawicznie przekazywac informacje drogami satelitarnymi i naziemnymi sieciami kablowymi. Nikt nie potrafi ocenic, do czego to doprowadzi, niemniej w dniu dzisiejszym cztery najwieksze wytwornie filmowe, majace rowniez udzialy w wielu stacjach telewizyjnych, oglosily wspolnie o swoim przystapieniu do korporacji Continent-Celestial, motywujac to posuniecie checia rozszerzenia udostepnianej gamy programow informacyjnych i rozrywkowych. Szerokie rzesze aktorow, scenarzystow, producentow i rezyserow z prawdziwym entuzjazmem przyjely ten krok, ktory powinien znacznie poszerzyc mozliwosci zatrudnienia dla fachowcow z branzy filmowej. Zwiazkowcy radza juz teraz zaczac sie uczyc jezykow obcych. Korzysci plynace z zawartego porozumienia sa oczywiste, nikt jednak nie wie, w jakim kierunku pojdzie dalszy rozwoj calej branzy.Szerzej czytaj na stronie 2. Byla za dziesiec czwarta nad ranem, kiedy Julian Guiderone polaczyl sie telefonicznie z Amsterdamu ze swoim czlowiekiem w Langley. -Linia jest zabezpieczona? - spytal. -Oczywiscie - odparl pracownik CIA. - Dzieki staraniom naszej dyrekcji moglem sie zaopatrzyc we wlasny skrambler. -Doskonale. Wyjezdzam za kilka minut, odezwe sie z Kairu. -A nie z Bahrajnu? -Tam wroce najwczesniej za trzy tygodnie. Musze zalatwic pare spraw z naszymi arabskimi przyjaciolmi... Naszymi, a nie ich. -W takim razie zycze powodzenia - rzekl Amerykanin. - Wszyscy bardzo liczymy na pana. -To dobrze, ale powinniscie tez miec zaufanie do Amsterdamu. On swietnie sobie radzi. -Bardzo mnie to cieszy. Dopiero po czterech dniach Scofield spotkal sie sam na sam z Pryce'em w jadalni. -To wszystko do niczego nie prowadzi! - syknal rozzloszczony Cameron, odstawiajac filizanke z kawa. -A ja sadzilem, ze zmierzasz prosta droga do celu - odrzekl z usmiechem Bray, przypalajac cienka brunatna cygaretke. - Przynajmniej w kontaktach z urocza pania pulkownik. -Mowiac szczerze, wylecialo mi to z glowy. -Mimo to czesto ja widujesz... -Nie ja ja, tylko ona mnie, a to pewna roznica - odparl gniewnie Cameron. - Kiedy tylko ruszam w strone bramy, ona wyrasta jak spod ziemi. Ide sie przejsc po plazy, ona juz tam jest. Wybieram sie na ladowisko, zeby zobaczyc, co nam tym razem dostarczono, a ona wylania sie dziesiec metrow przede mna. -Widocznie zagiela na ciebie parol, mlodziencze. Toni twierdzi, ze jestes calkiem do rzeczy. -Moze i jestem, ale mi nie wmawiaj, ze slyszales to od Antonii. -W ogole nie bierzesz pod uwage, ze ona moze byc toba zainteresowana jak kobieta mezczyzna? -W zaden sposob nie dala mi tego odczuc. Nasze rozmowy ograniczaja sie do wymiany zdawkowych uprzejmosci. Odnosze wrazenie, ze ona mnie pilnie obserwuje, jakby wciaz nie byla pewna, kim naprawde jestem. Dla mnie to sie nie trzyma kupy. -I tu sie mylisz - rzekl Scofield, wypuszczajac klab aromatycznego dymu. - Wczoraj oficjalnie zwrocila sie do pulkownika Bracketa, by ten wyjednal u Shieldsa zgode na jej wglad w twoje akta personalne. Ty, co oczywiste, miales o niczym nie wiedziec. -Nadal nic nie rozumiem. -Albo chce cie zaciagnac do oltarza, mlodziencze, albo uwaza cie za informatora przeciwnikow. -Wolalbym juz to drugie. Wojskowy testosteron tej pani moglby oglupic niejednego generala. Nagle ponad szmer rozmow toczonych przy sasiednich stolikach wybil sie rozdzierajacy, nieludzki wrzask. Lacznik dyrektora Shieldsa, Eugene Denny, poderwal sie z miejsca, przyciskajac dlonie do gardla, i po chwili runal na ziemie, wijac sie w konwulsjach i spazmatycznie wierzgajac nogami. Kilka sekund pozniej siedzacy razem z nim pulkownik Bracket takze zlapal sie prawa reka za szyje, lewa usilujac schwycic krawedz stolika. On takze padl na podloge i pociagnal za soba obrus. Rozlegl sie brzek tluczonych naczyn. Pryce i Scofield natychmiast rzucili sie w tamtym kierunku. Z sasiedniej kuchni wybiegl zolnierz pelniacy tam sluzbe. Cameron szybko ukleknal i przytknal palce do szyi Bracketa, a nastepnie Denny'ego. -Moj Boze! Oni nie zyja! - zawolal, zrywajac sie na nogi. - Musieli zostac otruci! Oslupialy mlody zolnierz schylil sie po rozbity talerz. -Nie dotykaj tego, synu! - ostrzegl go szybko Scofield. Obejrzal uwaznie porozrzucane na podlodze porcje. Obaj mezczyzni jedli to samo, jajka na miekko, gdyz kawalki talerzy byly upstrzone smugami nie scietego zoltka. -Kto wiedzial, ze lubisz jajka? - zapytal polglosem Pryce. -Pewnie wszyscy, ktorych tu widujesz. Toni w kolko mnie przed nimi ostrzega, a nie szepcze mi tego na ucho. Staram sie unikac jajek od czasu, kiedy konowal z Miami oswiadczyl, ze poziom cholesterolu w mojej krwi przekroczyl trzysta jednostek. -Wiec dzis rano nie zamawiales jajek? -Zamawiales? Czyzbys jeszcze nie zauwazyl, ze mamy tu bufet? Tam, pod sciana, na podgrzewaczu, stoja rondle. W pierwszym jest jajecznica, w drugim parowki, a w trzecim jaja gotowane. -No to nie jadles dzis jajek na sniadanie? -Nie, jadlem wczoraj... Balem sie, ze Toni mnie nakryje. -Zabezpieczcie kuchnie! - rozkazal Pryce zolnierzowi w bialym fartuchu. -Po co? Przeciez tutaj i tak niczego nie przyrzadzamy, wszystkie potrawy sa dostarczane w zaplombowanych pojemnikach, jajka takze. Ten, kto pelni dyzur, musi jedynie trzymac sie instrukcji. -Jakich instrukcji? -Serwowania dan. To nic trudnego, kazdy moglby to robic z zamknietymi oczyma. Ostatecznie co mozna zrobic z jajkami, poza wlozeniem ich do wrzatku? -Zatruc sie nimi, przyjacielu - rzekl Scofield. - Dlatego zabezpieczcie kuchnie, i to juz! Jedno z dwoch przysylanych zwykle opakowan z jajkami stalo nadal w lodowce, w ktorej oprocz niego bylo jeszcze pare kartonow mleka, pakowane prozniowo kostki sera i bateria puszek z napojami. -I co o tym sadzisz? - zagadnal Cam. - Moze przyczyna zatrucia nie byly jajka? -Moze nie - mruknal Bray, po czym zwrocil sie do pelniacego sluzbe zolnierza: - Co mowia wasze instrukcje o przygotowywaniu jajek? -Wisza tam, po lewej, przypiete nad stolem kuchennym, ale moge panu zacytowac z pamieci punkt po punkcie. Do jajecznicy nalezy wybic szesc jaj do rondelka, wymieszac z pol szklanki mleka oraz mala porcja masla i wstawic do podgrzewacza. A jesli maja byc gotowane, to do podgrzewacza wstawia sie garnek z szescioma jajami zalanymi woda. Trzeba je tylko co jakis czas sprawdzac. -Sprawdzac? -To znaczy podmieniac, w zaleznosci od tego, jak wszyscy przychodza na sniadanie. Gdy zrobia sie za twarde, a skorupka delikatnie zzolknie, nalezy je wyjac z wody i wlozyc nastepne. -Jak czesto to robicie? -Rzadko. Ci, ktorzy lubia jajka na miekko, zazwyczaj przychodza najwczesniej... Boze, nie mam pojecia, jak moglo do tego dojsc. -Nikomu o tym nie mowcie. Jasne? - rzekl Scofield stanowczym tonem. -Oczywiscie, ale... Prosze wybaczyc, to niewykonalne! Wiesci i tak blyskawicznie sie rozejda po calym terenie, nikt nie zdola temu zapobiec. -Wiem o tym, synu. Pragne sie jedynie przekonac, czy przedostana sie poza granice posiadlosci. Dlatego trzymajcie jezyk za zebami. -Nadal nic z tego nie rozumiem. -I nie musisz. A teraz wloz to drugie opakowanie jaj do zlewu i przygotuj w szklance troche mydla rozprowadzonego w cieplej wodzie. Kiedy zolnierz wykonal polecenie, Bray poczal kolejno zanurzac jajka w roztworze, silnie nimi potrzasac, po czym unosic do swiatla. Na czubku kazdego z nich tworzyla sie niewielka banka powietrza, lecz otwory w skorupkach byly zbyt male, aby je dostrzec golym okiem. -Niech mnie kule bija - syknal Pryce, przygladajac sie jajkom. -Jak widzisz, wszystkie zostaly spreparowane. Ta metoda wpuszczania trucizny zostala wynaleziona na dworze Borgiow w polowie pietnastego wieku, tyle ze wtedy stosowano mniej subtelne techniki. Nakluwano produkty iglami i cierpliwie czekano, az plyn przeniknie do srodka. Zatruwano tak pomidory, jablka, sliwki, a przede wszystkim pomarancze, ktore trzymano w roztworach trucizn po kilka dni. -Cierpliwosc poplaca - mruknal ironicznie Cameron. -Do spreparowania tych jaj uzyto najcienszych dostepnych na rynku igiel od strzykawek. Podobna metode stosuja prestidigitatorzy, ktorzy robia zastrzyki z jakiejs substancji powodujacej blyskawiczne scinanie sie bialka, dzieki czemu mozna bez przykrych konsekwencji obrzucac sie takimi jajami. Na swoj sposob to nawet dosc zabawne, prawda? -Ani troche mi nie do smiechu - burknal Pryce. - Skoro teraz niepodzielnie kierujesz ta operacja, powiedz mi, co zamierzasz robic. -To oczywiste. Kaze zamknac kuchnie w Langley i objac scisla operacja wszystkich pracownikow. Komputer w posiadlosci nad zatoka Chesapeake wydrukowal nastepujaca wiadomosc: "Zakwestionowane produkty zostaly dostarczone przez firme Rockland Farms z Rockport w stanie Maryland, ktora uzyskala staly kontrakt na dostawy po dokladnym przeanalizowaniu przez CIA obowiazujacych w niej norm produkcyjnych. Pracownicy bufetu i kuchni z centrali w Langley, zatrudnieni od wielu lat, sa okresowo sprawdzani przez wlasciwe sluzby agencji. scisla obserwacja wydaje sie bezcelowa. Podjeto intensywne dochodzenie". THE BALTIMORE SUN (dzial gospodarczy, strona 3.) ROCKLAND FARMS SPRZEDANE ROCKPORT, 10 PADZIERNIKA Rockland Farms, jeden z glownych amerykanskich producentow drobiu, najwieksza firma tej branzy na Wschodnim Wybrzezu, zostaly sprzedane miedzynarodowej spolce dystrybucyjnej Atlantic Crown Limited, majacej filie na calym swiecie. Jeremy Carlton, rzecznik prasowy Atlantic Crown, powiedzial w oficjalnym komunikacie:"Poprzez wchloniecie Rockland Farms nasza firma zdecydowanie poszerzy game towarow oferowanych klientom w wielu krajach swiata. Zarzad spolki od dluzszego czasu planowal uzupelnienie listy produktow eksportowanych ze Stanow Zjednoczonych o wszelkiego typu wyroby drobiarskie, co jest w pelni zrozumiale, jesli wziac pod uwage gwaltowna ekspansje placowek szybkiej obslugi. Nasza miedzynarodowa siec ekspedycyjna umozliwi blyskawiczna dystrybucje swiezych produktow do placowek handlowych. W imieniu zarzadu spolki chcialbym zlozyc serdeczne podziekowania rodzinie Bledso, poprzedniemu wlascicielowi Rockland Farms, ktora wykazala wiele dobrej woli podczas negocjacji i rozsadnie wybrala oferte Atlantic Crown. Bedziemy rzetelnie dbali o zachowanie wspanialej rodzinnej tradycji i dobrego imienia firmy na rynku drobiarskim". W komunikacie nie ujawniono szczegolow transakcji, a poniewaz obie firmy sa spolkami cywilnymi, przepisy prawa nie nakladaja takiego obowiazku na zadna ze stron. Mozna sie jedynie domyslac, ze kontrakt opiewal na olbrzymia sume, gdyz wchloniecie Rockland Farms umozliwi Atlantic Crown zajecie jednej z czolowych pozycji na swiatowej liscie miedzynarodowych korporacji zajmujacych sie produkcja, eksportem i dystrybucja zywnosci. Tonacy w polmroku gabinet obszernego domu na przedmiesciach Rockport w niczym nie przypominal innych tego typu pomieszczen w rozrzuconych po sasiedzku posiadlosciach multimilionerow przemyslu spozywczego, wznoszacych swoje "farmy" z dala od rzeczywistych miejsc produkcji, bedacych zwykle zrodlem przykrych zapachow. Mimo ze w tej czesci Marylandu rzadko zdarzaly sie zimne jesienne wiatry, w kominku buzowal ogien, a blask plomieni napelnial gabinet licznymi poruszajacymi sie cieniami. Rozwscieczony mezczyzna wpadl do srodka jak blyskawica i stanal nad starcem siedzacym w wozku inwalidzkim. -Jak mogles to zrobic, dziadku?! Od lat z uporem odrzucalismy oferty Atlantic Crown! To zwyczajne sepy, ktore beda wykupywac jedna firme po drugiej, dopoki nie stana sie monopolista i nie zaczna dyktowac wlasnych warunkow calej branzy spozywczej! -To ja jestem wlascicielem firmy, a nie ty - syknal staruszek w odpowiedzi, na krotko odrywajac maske tlenowa od twarzy. - Jak umre, bedziesz mogl robic, co ci sie zywnie spodoba, lecz na razie jeszcze ja podejmuje decyzje. -Ale dlaczego to zrobiles? -Zysk ze sprzedazy zostanie uczciwie podzielony miedzy wszystkich czlonkow rodziny. -Dobrze wiesz, ze nie o to mi chodzi. Dlaczego sprzedales firme tym bezwzglednym krwiopijcom? -Nie mialem wyboru, chlopcze. Piecdziesiat lat temu spolka, noszaca obecnie nazwe Atlantic Crown, poparla swymi funduszami mlodego wizjonera. Majatek, poszerzony o pieniadze lichwiarzy i roznych innych ciemnych typkow, posluzyl tym neofickim agronomom do wykupienia ponad czterech tysiecy hektarow najlepszych ziem uprawnych. Bog mi swiadkiem, ze wlasnie ten wizjoner mial racje, a nie ja. -Chcesz powiedziec, ze postawiono ci ultimatum? -Cos w tym rodzaju. W ocienionej ciezkimi welurowymi zaslonami sali posiedzen zarzadu Atlantic Crown, mieszczacej sie w przybudowce na dachu wiezowca firmy w Wichita, w stanie Kansas, spotkali sie dwaj mezczyzni. Starszy, zasiadajacy u szczytu stolu konferencyjnego, ubrany w elegancki dwurzedowy ciemny garnitur, rzekl cicho: -Teraz musimy sie zajac przemyslem miesnym. Takie dostalem polecenie z Amsterdamu. -Do tego celu beda nam potrzebne dodatkowe fundusze - odparl finansista bedacy bez marynarki, w jasnoblekitnej koszuli ze zlotymi spinkami u mankietow. - To chyba oczywiste. -Dostaniemy pieniadze - ucial krotko dyrektor naczelny. - Na razie bardzo mnie niepokoi ta sprawa jaj, ktore mielismy wyslac do posiadlosci nad zatoka Chesapeake. Zajales sie tym? -Zespol prowadzacy negocjacje w Rockport zatroszczyl sie o wszystko. Towar zaladowano w zaplombowanych pojemnikach na poklad helikoptera. -Doskonale. Musimy dalej tak samo dokladnie wykonywac naplywajace instrukcje. X Ponad zatloczonymi ulicami Kairu zdawal sie unosic ciezki odor potu tysiecy ludzi, ktorzy mimo dokuczliwego upalu spieszyli gdzies w swoich sprawach. Co chwila rozlegal sie ogluszajacy klakson auta, wpadajacy na siebie przechodnie pokrzykiwali donosnie w dziesiatkach roznych jezykow i dialektow. Nie mniej rzucalo sie w oczy zroznicowanie tlumow: dlugie szaty Arabow kontrastowaly z garniturami europejskich biznesmenow oraz dzinsami i bawelnianymi koszulkami turystow, z burnusami szly w zawody wszelkiego typu panamy, stetsony badz czapeczki baseballowe. W pewnym sensie Kair przypominal kociol wszystkich ras i narodowosci, choc nadal liczebnie przewazali Arabowie stanowiacy wiekszosc mieszkancow Egiptu. Tu zas, w stolicy kraju olbrzymich kontrastow i kolebce legend, bez przerwy mity scieraly sie z rzeczywistoscia.Julian Guiderone, ubrany w aba, thobe oraz ghotra, w duzych okularach przeciwslonecznych, szedl powoli zatloczonym bulwarem Al.-Barrani, uwaznie wypatrujac umowionego znaku. Dostrzegl go w koncu: niebieska lilie na bialej choragiewce zdobiacej witryne sklepu jubilerskiego. Zatrzymal sie przed wystawa i przypalajac papierosa zerknal uwaznie na boki, zeby sprawdzic, czy nie jest sledzony. Ale przechodnie mijali go obojetnie, nikt nie zwracal na niego wiekszej uwagi. Spotkanie, ktore mialo sie odbyc w sali na pietrze nad sklepem, nioslo ze soba spore niebezpieczenstwo. Absolutnie nikt nie wiedzial, jakie sprawy beda omawiane. Nawet najblahsze plotki mogly bowiem zniweczyc caly plan. Zadowolony z wynikow obserwacji zdusil obcasem niedopalek i wszedl do sklepu, zawczasu przykladajac do piersi dlon z rozcapierzonymi trzema palcami. Sprzedawca dwukrotnie kiwnal glowa i bez slowa wskazal mu przejscie za kontuarem, zakryte czerwona welwetowa zaslona. Julian odpowiedzial lekkim skinieniem glowy, dal szybko nura za zaslone i ruszyl schodami na gore. Jak zwykle w takich sytuacjach poczul zlosc na swoja niesprawna noge, ktora znacznie spowalniala jego ruchy. Wyjrzal na korytarzyk pierwszego pietra, w ktorym znajdowalo sie troje drzwi, i dostrzeglszy blekitna naklejke na mosieznej klamce, poszedl wolniej w tamtym kierunku, przytrzymujac sie poreczy schodow. Zatrzymal sie na chwile przed drzwiami i blyskawicznie sprawdzil swoja bron ukryta pod luznymi szatami. Na prawym biodrze mial w kaburze lekki pistolet automatyczny kalibru 6,35 mm, natomiast z lewej strony do pasa przytroczyl granat gazowy, ktory po odbezpieczeniu i rzuceniu o sciane eksplodowal chmura niezwykle toksycznej substancji, zdolnej blyskawicznie zabic kazdego, kto wciagnalby ja do pluc. Wreszcie Guiderone siegnal do klamki, otworzyl drzwi i stanal w przejsciu, obrzucajac uwaznym spojrzeniem pokoj. Wokol stolu siedzialo czterech mezczyzn w strojach beduinow, z pozoru mocno zniszczonych od podrozowania przez pustynie, z muslinowymi woalami skrywajacymi ich twarze. Julian nie potrzebowal tego rodzaju kamuflazu, nawet zalezalo mu na tym, aby wszyscy obecni dobrze zapamietali oblicze syna Pasterza - to oblicze, ktore powinno ich przesladowac az do ostatniego tchnienia, do niespodziewanej smierci mogacej nadejsc w kazdym momencie, gdyby odwazyli sie go zdradzic. -Dzien dobry, panowie - rzekl, po czym wszedl glebiej i usiadl na krzesle stojacym najblizej drzwi. - Mam nadzieje, ze wszyscy razem i kazdy z osobna dokladnie sprawdziliscie zabezpieczenie tego pokoju. -Nie ma tu niczego oprocz stolu i krzesel - odparl Arab zajmujacy miejsce naprzeciw niego, ktorego ghotra ozdobiona byla zlotym brokatem, co symbolizowalo status przywodcy. - Nasi podwladni skontrolowali podloge i sciany, szukajac wszelkiego typu urzadzen podsluchowych. -A nie sprawdziliscie sami siebie? Pod tymi pustynnymi strojami mozna ukryc bardzo wiele rozmaitych przedmiotow. -Czasy sie zmienily - zabral glos mezczyzna siedzacy po jego lewej stronie - lecz wsrod nas obowiazuja nadal stare prawa plemienne. Za zdrade trzeba zaplacic glowa, a wyrok jest wykonywany powoli krotkim sztyletem. Zaden z nas nie chcialby stac sie katem innego i wszyscy doskonale o tym wiemy. -Ta zwiezla odpowiedz w zupelnosci mi wystarczy. Przystapmy zatem do rzeczy. Ustalilismy, zeby nie robic zadnych notatek, podejrzewam wiec, ze macie dla mnie ustne raporty. -Zgadza sie - odparl trzeci uczestnik spotkania, siedzacy najdalej od drzwi. - Obawiam sie tylko, ze wszystkie zabrzmia podobnie, gdyz mamy do przekazania takie same wiesci... -Powinnismy sie streszczac - wpadl mu w slowo ostatni Arab, zajmujacy miejsce na prawo od Juliana. - Za glowe kazdego z nas wyznaczono nagrode, chcielibysmy wiec maksymalnie skrocic nasz pobyt w miescie. Moze w takim razie zlozymy wspolny raport, uzupelniajac tylko pewne szczegoly geograficzne. -Doskonaly pomysl - zgodzil sie syn Pasterza. - Pozwolcie tylko, ze na poczatku pochwale wasz nienaganny akcent. Mowicie po angielsku znacznie lepiej od wielu moich rodakow. -Jestesmy narodem nadzwyczaj szeroko wyksztalconych poliglotow - rzekl z duma Arab noszacy insygnia przywodcy. - Niemniej rozni nas wiele. Na przyklad ja ukonczylem studia prawnicze w Cambridge i specjalizowalem sie w zakresie prawa miedzynarodowego, tak bardzo popularnego wsrod moich islamskich braci. -Ja zas jestem lekarzem, ukonczylem chicagowska Akademie Medyczna i przez pewien czas praktykowalem w Stanford. Kazdego roku w Chicago dyplomy odbiera ponad stu muzulmanow - dodal pospiesznie drugi, siedzacy po prawej. -Ja jestem specjalista z historii sredniowiecza. Ukonczylem studia uniwersyteckie w Niemczech, a pare lat temu uzyskalem tytul doktorski w Heidelbergu - wtracil rownie ochoczo trzeci. -No coz, nie moge sie pochwalic tak znakomitymi osiagnieciami - powiedzial z ociaganiem czwarty. - Jestem za to pragmatykiem. Mam dyplom inzyniera elektryka i przez wiele lat pracowalem dla roznych firm, krajowych i zagranicznych, budujacych obiekty zarowno panstwowe, jak i prywatne. Marze o tym, by kiedys moc wrocic do ojczyzny i tam zaczac budowac dla moich rodakow. -To naprawde fascynujace - mruknal z aprobata Guiderone, wodzac spojrzeniem po czterech dumnych Arabach. - Nalezycie wiec do elity Bliskiego Wschodu, mimo ze powszechnie nazywaja was terrorystami. -Zdecydowanie bardziej wolimy znacznie precyzyjniejsze okreslenie "bojownicy o wolnosc" - zaoponowal przywodca. - Ruch Hagganah czy Ugrupowanie Sterna znalazly dla siebie liczne grono obroncow na Zachodzie, lecz my nadal w izolacji realizujemy wlasne cele i bedziemy kontynuowac walke, mimo ze wielu sposrod tych, ktorzy powinni byc naszymi sprzymierzencami, potajemnie wchodzi w uklady z wrogami. Do konca pozostaniemy buntownikami. -Tamci dobrze sie zastanowia nad przystapieniem do negocjacji, kiedy rozpetamy wojne - dodal jego sasiad. - Czy nie mozemy jednak jak najszybciej przystapic do sprawy? -Oczywiscie - zgodzil sie Guiderone. - Jesli tak bardzo zalezy wam na czasie, to czekam na obiecane raporty. -Jestesmy winni to panu jako jednemu z najszczodrzejszych ofiarodawcow... Otoz nasze oddzialy stale cwicza w dwudziestu czterech obozach, rozrzuconych od Jemenu po doline Baaka, bez wyjatku urzadzonych w glebi pustyni lub w niedostepnych gorach, by uniemozliwic wrogom ich infiltracje. Nauczylismy sie wiele z akcji Zydow na lotnisku Entebbe: precyzja dzialania jest kluczem do sukcesu. Totez w znacznej mierze dzieki panskim finansom zbudowalismy instalacje militarne nie tylko pod piaskami pustyn, lecz rowniez pod woda. Oddzialy cwicza z najbardziej doswiadczonymi instruktorami, zajecia prowadza takze specjalisci z zakresu wywiadu wojskowego i przemyslowego oraz sabotazu. Kiedy nadejdzie godzina walki, nasi ludzie wyrusza rownoczesnie, a efekty takiego dzialania beda musialy przejsc do annalow historii. -Jest pan bardzo pewny siebie, przyjacielu - rzekl Guiderone, potakujaco kiwajac glowa. - Siegnijmy do konkretow. Czy mozemy zaczac od towarzysza siedzacego naprzeciw pana? -Z najwieksza przyjemnoscia - odparl byly lekarz z Chicago, wlasciciel ekskluzywnej posiadlosci i prywatnej kliniki w Kalifornii. - Cele moich oddzialow znajduja sie w Kuwejcie, Iraku oraz Iranie, z czego wynika, ze brak jakichkolwiek uprzedzen moze swiadczyc wylacznie o naszej uniwersalnosci. Dziesiec tysiecy wysadzonych w powietrze szybow naftowych zaowocuje pozoga, przy ktorej kleska kuwejcka musi sie wydac lichym ogniskiem. -Moi ludzie skoncentruja sie na polach saudyjskich, od Ad-Dawadimi po Asz-Szadre, nie mowiac o szybach na polnoc od Unajzy - dodal szybko inzynier elektryk. - Nie zapomnimy tez o tankowcach czekajacych w glebi Zatoki Perskiej oraz zakotwiczonych przy nabrzezach dziesiatkow portow, od Al.-Kiranu po Matrah oraz Maskat... -A wiec obejmuje to rowniez Emiraty, prawda? -Oczywiscie. Zaden sultan do tej pory niczego nie przeczuwa. -Ja zajme sie portami wybrzeza wschodniego - rzekl specjalista od historii sredniowiecznej, wodzac rozplomienionym wzrokiem po swoich kolegach - od Bandar-e Daylam na polnocy az do Bandar-e Abbas w ciesninie Ormuz. Tak samo jak szyby wiertnicze, podpalone zostana olbrzymie zbiorniki portowe, zawierajace miliony ton ropy. -Dla siebie zostawilem rozlegle instalacje przeladunkowe Izraela - odezwal sie szejk beduinow, hardo spogladajac w oczy siedzacego naprzeciw niego syna Pasterza - oraz setki statkow kotwiczacych w Tuilkarm, Tel Awiwie czy Rafah. Wierze, iz uda mi sie wszystko, a wiec urzadzenia portowe, magazyny i sasiadujace z nimi fabryki zbrojeniowe, wysadzic w powietrze rownoczesnie. Ci przekleci syjonisci zerwaliby wszelkie traktaty, byle tylko zapelnic swoje skarbce szekelami. Polozymy temu kres i bedziemy z radoscia obserwowac, jak w bankach Jerozolimy i Tel Awiwu narasta panika. -Jest pan tego calkowicie pewien? -Nie nazywalbym sie Al.-Kabor Hassin, co oznacza, jak panu zapewne wiadomo, ze jestem protektorem Hassynidow, od ktorych imienia wy zapozyczyliscie nazwe dla skrytobojcow. Nie mozna bowiem przecenic potegi smierci. -To bardzo budujace, choc troche zanadto melodramatyczne - rzekl lagodnie Julian, smialo wsuwajac prawa dlon pod luzna pole szaty. - I wierzy pan, protektorze rodu skrytobojcow, iz nadchodzi godzina panskiego triumfu? -Oczywiscie! Bedzie nia ostateczne zwyciestwo nad znienawidzonym Izraelem! -I nie moze tego zapewnic nikt oprocz pana? -Moje oddzialy sa gotowe. Nie bedzie mrokow nocy przez dlugie miesiace! Ogien ogarnie wszystko, od Zatoki Perskiej po Kair, rozswietlajac arabska kraine niczym drugie slonce. Zapanuje wszedzie na Bliskim Wschodzie! To musi byc dzien mojego triumfu! -Czyjego triumfu, Al.-Kabor Hassinie? - powtorzyl cicho Guiderone. -Naszego, nas wszystkich! Ale przede wszystkim mojego, bo to ja jestem najwyzszym przywodca! -Tego sie wlasnie obawialem. To rzeklszy, syn Pasterza wyszarpnal zza pazuchy pistolet i oddal szybko dwa celne strzaly, ktore z powodu malego kalibru broni rozbrzmialy wyjatkowo cicho. Al-Kabor Hassin runal na podloge. Z dwoch dziur w jego czole pociekla krew. Pozostali trzej Arabowie poderwali sie z miejsc, w niemym oslupieniu spogladajac na goscia z Ameryki. -Mogl zniszczyc nas wszystkich - oznajmil Julian - poniewaz chcial dzialac wylacznie we wlasnym imieniu. Nigdy nie nalezy ufac przywodcy, ktory obwoluje sie naczelnym wodzem bez wzgledu na okolicznosci. Moglo go zdradzic zbyt wysokie mniemanie o sobie i wlasnej pozycji w waszym ruchu. -Co mamy zrobic z trupem? - spytal rzeczowo inzynier elektryk. -Wywiezcie go na pustynie, zeby zajely sie nim scierwojady. -A co potem? - rzekl lekarz z Kalifornii. -Odnajdziecie jego zastepce i przyslecie go do mnie. Wybadam czlowieka i jesli ocenie, ze nadaje sie na dowodce, wyjasnie mu, iz przemeczony Al.-Kabor Hassin doznal niespodziewanie ataku serca. To nie bedzie trudne. -Poza tym nic sie nie zmienia, jak sadze? - zagadnal historyk. -To zrozumiale - odparl Guiderone. - Al.-Kabor mial racje, mowiac, ze w calym regionie srodziemnomorskim przez wiele miesiecy nie zapadnie mrok, gdyz noce beda rozswietlac tysiace plomieni. Musimy spotegowac przerazenie, maksymalnie nasilajac terror. Dodam, ze podobna sytuacja zapanuje na wybrzezach Morza Polnocnego, gdyz rownoczesnie inne oddzialy wysadza instalacje naftowe w Szkocji, Norwegii oraz Danii. Kiedy zas ognie przygasna, na swiecie zapanuje nieopisany chaos. Wowczas my przejmiemy kontrole... poprzez racjonalne, systematyczne dzialania. Bo tylko my bedziemy do tego zdolni. -Kiedy ma to nastapic wedlug panskiego planu? -W pierwszym dniu nowego roku - oznajmil syn Pasterza. - Juz dzis mozemy rozpoczac odliczanie. Cameron Pryce energicznie zapukal do pokoju Scofieldow na pietrze. Bylo dopiero wpol do szostej rano, totez otworzyla mu Antonia we flanelowej pizamie, z widocznym trudem tlumiac ziewniecie. Zaprosila go do srodka, zdawkowo przeprosiwszy za swoj ubior. -Wloze tylko szlafrok i zaraz obudze tego starego zrzede. Nastawie takze kawe, bo bez niej potraktuje cie gorzej niz szorstko. -Nie rob sobie trudu, Toni... -Mozesz mi wierzyc, ze kawa bedzie mu niezbedna - odparla kobieta. - Lepiej, zeby o tak wczesnej porze sprowadzala cie naprawde wazna sprawa. -Jest wazna. -W takim razie siadaj, tylko zatkaj sobie uszy do czasu, az sciagne go z lozka i posadze nad goraca kawa. Pryce poszedl za nia w glab apartamentu. -Gorzej niz szorstko? - spytal podejrzliwie. -Wyobraz sobie ryczacego potwora. Przywyklismy do trybu zycia w tropikach, Cam, gdzie wstaje sie najwczesniej o dziesiatej. -Nie wiem, czy ci juz mowilem, ze perfekcyjnie opanowalas angielski. -To dzieki Brayowi. Kiedy zdecydowalismy sie zamieszkac razem, przywiozl mi caly worek ksiazek i kaset, od elementarza po rozmowki dla zaawansowanych. On skonczyl Harvard, lecz twierdzi, ze teraz moja wymowa jest lepsza niz jego. Chyba ma racje, bo juz nieraz zwrocilam uwage, ze miewa klopoty jezykowe, chociazby z imieslowami przyslowkowymi. -Rety, ja takze nie wiem, co to takiego - przyznal Cameron, siadajac przy stoliku, na ktorym stal ekspres do kawy. - Jesli sie nie obrazisz, to skorzystam z okazji, zeby zaspokoic swoja ciekawosc. Co bylo przyczyna, ze... zdecydowaliscie, aby zamieszkac razem, jak sama sie wyrazilas? -Zapewne powinnam odpowiedziec, ze milosc. - Antonia odwrocila sie tylem do stolika i popatrzyla na Camerona z usmiechem. - I tak tez bylo, zrodzilo sie miedzy nami szczere uczucie, lecz oprocz tego polaczylo nas cos jeszcze. Brandon byl wtedy w kropce, polowali na niego zarowno wyslannicy agencji, jak i wrogowie, jedni i drudzy goraco pragneli jego smierci. Lecz zaden z nich, ani on, ani Taleniekow, nawet nie pomyslal, aby pojsc na jakikolwiek kompromis i probowac ratowac wlasna skore. Obaj poswiecili sie calkowicie walce z matarezowcami, ktorych zdazyli juz dobrze poznac. Bo tylko oni znali cala prawde, Cameron. Ludzie sprawujacy wladze albo sie bali wystepowac przeciwko organizacji, albo byli przez nia skorumpowani. Tylko Bray i Wasyl nie mieli najmniejszych watpliwosci. Kiedy Taleniekow oddal zycie, umozliwiajac nam ucieczke, znalazlam sie pod opieka prawdziwego giganta, czlowieka bezwzglednego i obracajacego sie w swiecie zbrodni, a jednak czulego i troskliwego, ktory byl gotow poswiecic mi reszte swoich dni. Czyz moglam go nie pokochac? Moglam nie darzyc go podziwem? -Nie zrobil na mnie wrazenia mezczyzny, ktoremu imponuje podziw kobiety. Wydawalo mi sie, ze jest mu to obojetne. -To tylko poza. Bray instynktownie odrzuca wszystko, co moze mu przypominac dawne zle czasy, jak sie wyraza o tamtych dniach, kiedy decydujace znaczenie miala bron: albo pierwszy pociagniesz za spust, albo uprzedzi cie przeciwnik. -Ale tamte czasy minely, Toni. Zimna wojna sie skonczyla. Nikt teraz nie ocenia spraw w tych kategoriach. -Bray wciaz miewa koszmary senne. Widuje w nich twarze osob, ktorych musial pozbawic zycia. Nielatwo sie od tego uwolnic. -Gdyby ich nie zabil, sam by zginal. On chyba rowniez zna te maksyme? -Na pewno. Ale jego dreczy niepotrzebna smierc mlodych fanatykow. Byli zbyt mlodzi i zbyt glupi na to, by poniesc tak drastyczne konsekwencje wlasnych czynow. -Mowisz jednak o zabojcach, Antonio. -Co nie zmienia faktu, ze byly to jeszcze dzieci. -No coz, nie czuje sie na silach, aby rozwiazywac problemy Braya. Zreszta nie po to tu przyszedlem. -Wlasnie. Coz waznego sprowadza cie o tak wczesnej porze? -Wolalbym, zebys jednak obudzila tego ryczacego potwora. Zaoszczedzimy w ten sposob czas i nie bede musial sie powtarzac. Jesli mam byc szczery, wolalbym nie siedziec u was za dlugo, na wypadek gdyby ktos mnie obserwowal. -Mowisz powaznie? - zdziwila sie Toni, spogladajac na niego z ukosa. -Jak najbardziej - odparl Pryce posepnym tonem. Piec minut pozniej z sypialni wyszedl Scofield, a za nim Antonia. Oboje byli w szlafrokach - ona w snieznobialym, frotowym, on zas w bardzo starym, wzorzystym, w paru miejscach naderwanym. -Gdybysmy zamieszkali w porzadnym hotelu, i ja mialbym nowy szlafrok - burknal. - O co chodzi, synu? Lepiej, zeby to byla naprawde wazna sprawa, bo inaczej postawie cie do raportu, czy jak tam ci wojskowi idioci to nazywaja. A gdzie jest kawa? -Siadaj, kochanie. Zaraz podam. -Mow, Cam. Nie wstawalem dobrowolnie z lozka o tej porze od czasu, kiedy w Sztokholmie pewna mloda dama pomylila pokoje hotelowe, choc bez trudu otworzyla swoim kluczem drzwi do mojego. -Samochwala - wtracila Antonia, stawiajac na stoliku dwie filizanki z kawa. -A ty sie nie napijesz? - zapytal Pryce. -Dziekuje, wole herbate. A w takiej sytuacji... -Moze bysmy przeszli w koncu do rzeczy? - huknal Scofield. - Slucham, mlody czlowieku. -Pewnie pamietasz, jak ci mowilem, iz moim zdaniem pulkownik Montrose uwaznie mnie obserwuje? -Jasne. Bylem przekonany, ze zagiela na ciebie parol. -Co zreszta od poczatku wykluczalem. Mozesz mi wierzyc lub nie, ale potrafie sie zorientowac, czy nie jestem w takiej sytuacji jak ty w Sztokholmie. Kiedy w ubieglym tygodniu, po smierci Bracketa, Montrose objela dowodztwo komandosow, doszedlem do wniosku, ze najwyzsza pora odwrocic nasze role. Spadla na nia spora odpowiedzialnosc, nie mogla wiec dalej poswiecac az tyle uwagi mnie, zwlaszcza ze jest sluzbistka i bardzo jej zalezy na wysokiej ocenie szefow z Pentagonu. -Dlatego zaczales ja sledzic, zgadza sie? - Brandon pochylil sie nizej nad stolikiem, a w jego oczach zaplonely dziwne blyski. -Owszem. Zachowywalem maksymalna ostroznosc i chodzilem za nia tylko po zmroku. W ciagu tego tygodnia dwukrotnie, po raz pierwszy o trzeciej w nocy, a dzisiaj o czwartej pietnascie nad ranem, pani pulkownik wymykala sie ze swego pokoju i znikala w szopie na przystani. Wisi tam tylko jedna, slaba zarowka nad zacumowanym slizgaczem, pewnie dlatego Montrose nie bala sie zapalac swiatla. Podkradalem sie do malenkiego okienka i zagladalem do srodka. Za kazdym razem rozmawiala z kims krotko ze swego telefonu komorkowego. -Cos takiego! - wykrzyknal Brandon. - Przeciez rozmowy z komorkowca mozna przechwycic zwyklym prostym skanerem mikrofalowym! W naszej branzy aparatow komorkowych mozna uzywac tylko w ostatecznosci. -Mnie tez to uderzylo - przyznal Pryce. - W dodatku od razu skojarzylem, ze nie liczac nas obu, takie telefony ma tylko ona i Bracket. -Zgadza sie. A wszystkie lacza naziemne sa kontrolowane z rozkazu Franka Shieldsa. Ciekawe, do kogo dzwonila? -Wykorzystalem swoja pozycje oficera CIA i wczoraj po poludniu wybralem sie samotnie do Easton, tlumaczac, ze chce kupic troche czasopism. -Nie rozumiem tylko, po diabla przywiozles caly stos "US News and World Report" oraz gazet finansowych. Doskonale wiesz, ze tego nie czytuje. -Przykro mi, ale nie bylo "Penthouse'a" ani "National Enquirera", nie dostalem tez zadnych komiksow. Zreszta wcale nie chodzilo mi o prase, chcialem zyskac jedynie pretekst do wyjazdu. Z miasta zadzwonilem do Franka i poprosilem go, by sprawdzil, z jakimi numerami laczono aparat komorkowy Montrose. To zaden problem, bo w centralach komorek wszystkie rozmowy sa oddzielne rozliczane. Kazal mi czekac przy aparacie i juz po minucie uzyskalem odpowiedz. -Do kogo dzwonila? - spytal niecierpliwie Scofield. -I to jest najsmieszniejsze. Do nikogo. -Przeciez sam ja widziales... -Owszem, to samo powiedzialem dyrektorowi. Shields kazal mi zaczekac po raz drugi, wreszcie zdobyl zaskakujaca informacje. Otoz nikt nie korzystal z telefonu Montrose, za to trzy razy dzwoniono z aparatu pulkownika Bracketa. -Cholera! - syknal Bray. - Jesli mieli takie same modele, Montrose mogla je bez klopotu podmienic. -Tylko po co? - wtracila Antonia. -To oczywiste, kochanie. Zeby chronic wlasny tylek. Nie mogla przewidziec, ze Bracket zginie otruty, a jego aparat... to znaczy ten, ktory pulkownik nosil przy sobie, odleci wraz ze zwlokami do Langley. -I tu cie zaskocze - rzekl Cameron. - Telefon nie zostal zabrany. Frank przypuszczal, ze skoro my dwaj pierwsi znalezlismy sie przy zwlokach Bracketa i Denny'ego, aparat musial zabrac ktorys z nas. -Ale zaden tego nie zrobil. Cos podobnego nawet nie przyszlo mi do glowy. -Mnie rowniez. -Zatem mamy na terenie jeden bezpanski telefon komorkowy. Niech tak na razie zostanie. -Frank zdecydowal tak samo. Beda na biezaco kontrolowali prowadzone z niego rozmowy. -Zdradz wreszcie, do kogo Montrose dzwonila. -Najciekawszy jest ostatni rozmowca. -No? -Centrala Bialego Domu. Pani pulkownik dzwonila do Waszyngtonu. Jeden po drugim, w odstepach dwudziestominutowych, na amsterdamskim lotnisku Schiphol wyladowalo siedem prywatnych samolotow. Pasazerowie byli kolejno prowadzeni do oczekujacych limuzyn przez muskularnych lokajow, ktorych juz raz mieli okazje widziec w posiadlosci niedaleko Porto Vecchio nad Morzem Tyrrenskim. Zawieziono ich do eleganckiej czterokondygnacyjnej kamienicy nad kanalem Keizersgracht, plynacym przez najbogatsza dzielnice miasta. Wreszcie siedmioro potomkow barona di Matarese'a spotkalo sie w przestronnej jadalni na pierwszym pietrze. Wystrojem bardzo przypominala ona analogiczne pomieszczenie w Porto Vecchio. Wokol dlugiego owalnego stolu z tropikalnego drewna, wypolerowanego do polysku, staly co poltora metra krzesla, jak gdyby wlasciciel chcial w ten sposob dac gosciom poczucie intymnosci. Brakowalo jednak krysztalowych miseczek z kawiorem, zamiast nich na stole lezaly notatniki i drogie posrebrzane dlugopisy. Niemniej wszelkie notatki mialy pozostac w tym pokoju, a po zakonczeniu spotkania ulec spaleniu. Kiedy wszyscy spadkobiercy barona zajeli miejsca, do jadalni wkroczyl Jan van der Meer Matareisen i usiadl przy szczycie stolu. -Ciesze sie, ze na naszej drugiej konferencji widze cale towarzystwo w komplecie - zaczal. - Nie moglo sie stac inaczej, skoro wszyscy doskonale sie spisaliscie. -Wielkie nieba, przyjacielu! Rzeklbym, ze odnieslismy krociowe zyski - odezwal sie Anglik. - Nasze inwestycje przyniosly niebywale profity. -Moja firma brokerska polaczyla sie z wieloma innymi, rozsianymi po calym kraju - oznajmila z entuzjazmem blondynka z Kalifornii. - Od poczatku lat osiemdziesiatych nikt nie widzial tak blyskawicznie ekspandujacego przedsiewziecia. To wrecz niewiarygodne. -Ale tez i nie potrwa dlugo - ostudzil ja Matareisen. - Dostaniecie wiadomosc, kiedy nalezy przystapic do sprzedazy swoich firm. I wtedy bedziecie musieli uczynic to jak najszybciej, bo zaraz potem nastapi wielki krach. -Nie sposob sobie tego wyobrazic, kolego - odparl Amerykanin z Nowego Orleanu. - Moje firmy handlu nieruchomosciami i kasyna prosperuja az za dobrze. Nie wierze, by moglo sie cokolwiek zmienic. -Po przystapieniu do miedzynarodowej korporacji nasze banki przynosza olbrzymie zyski - dodal adwokat z Bostonu. - Stajemy sie nie tylko krajowym, ale swiatowym potentatem ekonomicznym. Nic nie moze nas powstrzymac. -To tylko pozory - odrzekl spokojnie van der Meer. - Uczestniczycie w realizacji gigantycznego planu i nie mozecie sie wylamywac. Otrzymacie polecenia, komu nalezy sprzedac firmy, a musze dodac, ze nie beda to najbardziej korzystne oferty kupna. -Zamierza pan dyktowac warunki nawet skarbnikowi Watykanu? - zdziwil sie kardynal. -Oczywiscie, Wasza Eminencjo. Przede wszystkim jest pan spadkobierca Matarese'a, a dopiero potem duchownym. -Bluznierstwo - mruknal cicho kardynal, spogladajac na Matareisena spod przymruzonych powiek. -Tylko realizm, ojczulku. Czyzbys wolal, zeby ten sam skarbnik zostal dokladnie poinformowany o twoich finansowych machlojkach, o ekskluzywnej posiadlosci nad jeziorem Como, nie wspominajac o pomniejszych dobrach doczesnych? -O co w tym wszystkim chodzi? - zdziwil sie Portugalczyk. - Dlaczego mamy sprzedac firmy, skoro naplyna niezbyt korzystne oferty? Masz nas za idiotow? -Zdazyliscie sie wystarczajaco wzbogacic, choc moze oczekiwaliscie znacznie wiecej. Nadchodzi jednak taka koniecznosc... -Mowisz strasznie na okraglo, senhor! -Bo w koncu tworzymy krag, czyz nie tak? Krag Matarese'a. -Prosze mowic jasniej! O co tutaj chodzi? -Jak juz powiedzialem, otrzymacie polecenia, zeby sprzedac swoje firmy mniej doswiadczonym i niezbyt bieglym w prowadzeniu interesow nabywcom. -Sacrebleu! - wybuchnal paryzanin. - Przeciez to nonsens! Dlaczego mielibysmy oddawac doskonale prosperujace firmy takim osobom? -Przede wszystkim, mon ami - odrzekl spokojnie finansista z Amsterdamu - chodzi tu o ludzi, ktorzy blyskawicznie sie bogaca i marza o wejsciu do wielkiego swiatowego biznesu, chociaz sie do tego nie nadaja. Historia miedzynarodowej finansjery zna wiele podobnych wypadkow, na przyklad slynnych gigantow z Tokio. Oferowali coraz wyzsze ceny za kompleksy studiow filmowych w Los Angeles, a kiedy wreszcie weszli w ich posiadanie, okazalo sie, ze nie maja zielonego pojecia, jak nimi pokierowac. -To jakies piramidalne bzdury! - jeknal przedsiebiorca z Nowego Orleanu. -Nieprawda, on ma racje - rzekl cicho kardynal, bez przerwy wbijajac wzrok w twarz Holendra. - Wierzy w zbawienne dzialanie kryzysu. Jesli nastapi zachwianie systemu ekonomicznego, rozwscieczone masy zaczna szukac innego rozwiazania i zapoczatkuja wielka przemiane. -Brawo, ojczulku. Masz jednak pewne pojecie o strategii. -To tylko realizm, nic wiecej. A moze powinienem mowic o wiarygodnosci? -Te pojecia coraz czesciej stosuje sie wymiennie, prawda? -Chyba tak. W kazdym razie teoretycy filozofii mieli racje. Ziarno zostalo zasiane, kiedy wiec przystapimy do zbiorow? -Wszystkie dzialania musza byc scisle skoordynowane, a zdarzenia nastepowac po sobie w okreslonej kolejnosci. Jedno jest tylko pewne: amerykanska i europejska gospodarka juz teraz stoi na krawedzi przepasci, gdyz zdobycze techniki drastycznie redukuja zapotrzebowanie na ludzka sile robocza, nic natomiast nie jest w stanie przywrocic zachwianej rownowagi. Nasza bolaczka jest to, ze nowoczesne technologie nie pomnazaja miejsc pracy, lecz je ograniczaja. -Teoretycznie wszystko sie zgadza - zauwazyl Anglik, marszczac brwi. - Zatem jaki jest twoj... nasz pomysl na uzdrowienie sytuacji? -Dobrowolna konsolidacja mas i przekazanie wladzy w rece tych, ktorzy w przeciwienstwie do obecnie rzadzacych beda potrafili ozywic przedsiebiorczosc. Klarowny system polityczny, przyciagajacy bogatych, wyksztalconych i ambitnych, oraz scisle okreslony system podzialu dobr dla tych mniej zdolnych, ktorzy z ochota, a jeszcze lepiej z entuzjazmem, popra nowe struktury panstwowe. -I co dalej? - rzekl ironicznie bostonczyk. - Czterodniowy tydzien pracy i dla kazdego darmowy telewizor, bedacy jednoczesnie nadajnikiem systemu monitorowania spoleczenstwa? -Wspolczesna technologia otwiera nadzwyczaj szerokie mozliwosci, prawda? Nie chce jednak wybiegac zbyt daleko w przyszlosc. Najpierw trzeba doprowadzic do ekonomicznego chaosu, by w ogole zyskac sposobnosc do budowy takiego systemu. -W takim razie powtorze moje pytanie - odezwal sie kardynal. - Kiedy mamy przystapic do zbierania zniwa? -Za niecale trzy miesiace, choc wiele jeszcze zalezy od innych zdarzen. I nalezy to zniwo zebrac, nim dla wszystkich stana sie oczywiste jego dalsze konsekwencje. Powiedzmy, najpozniej w ciagu osiemdziesieciu dni. Zrobimy nasze wlasne "W osiemdziesiat dni dookola swiata". W mlodosci bardzo lubilem te powiesc. -Pryce! - wrzasnal Scofield, pedzac wielkimi susami przez rozlegly trawnik opadajacy ku przystani. Cameron przystanal i odwrocil sie. Spacerowal wokol domu z rekoma ostentacyjnie wcisnietymi do kieszeni, ale w rzeczywistosci wcale nie lazil w kolko bez celu. Wypatrywal kogos, kto moglby sie kryc na terenie posiadlosci i w dodatku mialby przy sobie zaginiony aparat komorkowy. -Nie pedz tak! Spokojnie! - zawolal na widok lapiacego spazmatycznie oddech Brandona. - W twoim wieku nie powinno sie juz uprawiac sprintu. -Jestem w rownie doskonalej formie jak ty, chlopcze! -Wiec do czego jestem ci potrzebny? -Zamknij sie wreszcie! - huknal Bray, ocierajac dlonia pot z czola. - Posluchaj. Chodzi mi o te pisma, ktore przywiozles z Easton. Zaczalem je przegladac... -Juz tlumaczylem, ze nie bylo zadnych komiksow. -Zamkniesz sie czy nie? Od jak dawna to trwa? -Niby co? -Te masowe fuzje, scalanie firm, wykupywanie drobniejszych przedsiebiorstw przez wielkie korporacje, laczenie calych galezi przemyslu. -Od jakichs dwudziestu, trzydziestu lat. Moze troche dluzej. -Przestan robic ze mnie wariata! Pytam, kiedy ostatnio sie to zaczelo na tak wielka skale. Tydzien temu? Dwa miesiace? -Nie mam pojecia - odparl Cam. - Nie sledze na biezaco wydarzen gospodarczych, niezbyt mnie interesuja. -A szkoda, bo jestem pewien, ze to robota matarezowcow. -Co takiego? -To ich strategia! Mamy Korsyke i Rzym, Paryz, Londyn, Amsterdam i... tak, na pewno Moskwe! To jest ten sam trop, po ktorym wraz z Taleniekowem dotarlismy kiedys do centrali w Bostonie. Jeszcze na wyspie mowilem ci, ze trzeba rozpoczac sledztwo od sprawdzenia ofiar zamachow, ich rodzin, przyjaciol, adwokatow. Znalezc wszelkie powiazania... -Wciaz nad tym pracuje. Frank Shields przydzielil mi kilku szperaczy i ci teraz sprawdzaja kontakty tego wloskiego gracza w polo, ktory kupil ekskluzywna posiadlosc na Long Island, hiszpanskiego naukowca otrutego w Monako oraz angielskiej arystokratki slynacej z dzialalnosci filantropijnej, zamordowanej przez drugiego meza w Londynie. Frank obiecal, ze jesli nie znajda niczego ciekawego w ciagu paru najblizszych dni, przerzuci mnie wojskowym transportem do Wielkiej Brytanii. -To moze wyraze sie nieco dosadniej - odrzekl Scofield. - Badz uprzejmy wetknac sobie to wszystko gdzies i przyjrzec sie wreszcie faktom, ktore ci podtykam pod nos. -Slucham? -Mowie o notatkach w prasie, o tym calym finansowym belkocie, o geniuszach finansjery przewalajacych gruba forse, zeby zgarnac jak najwieksze zyski. Skoro dostales paru ludzi, to nakieruj ich na sprawdzenie tych wszystkich firm, zarowno krajowych, jak i zagranicznych... Masz wyszczegolnione nazwiska, a jestem pewien, ze glebsza analiza ujawni znacznie wiecej szczegolow. Latwiej bedzie odkryc dalsze tropy... -Mowisz powaznie? -Jak cholera. Tknelo mnie, gdy ujrzalem w ktorejs gazecie nazwisko Waverly'ego. Od razu poczulem smrod, a mozesz mi wierzyc, ze jest to taki smrod, ktory porazi nas wszystkich. -Jesli masz racje, co dla mnie wcale nie jest jeszcze pewne, zaoszczedzilibysmy mnostwo czasu. -Zawsze prosciej jest chodzic na skroty, prawda? -To oczywiste, o ile droga na skroty wiedzie do celu. -Na pewno wiedzie, Cam. W tej sprawie nie moge sie mylic. Mialem z tym do czynienia, kiedy ty jeszcze nie potrafiles napisac swego imienia palcem na piasku. -Zaraz skontaktuje sie z Frankiem. Ciekaw jestem jego reakcji. -Daruj sobie - mruknal Brandon. - Sam do niego zadzwonie z bezposredniego aparatu. Nie masz wystarczajacej sily przekonywania. Poza tym nadal ja kieruje ta operacja. -Sadzilem, ze mnie zleciles sprawdzanie informacji i szukanie dojscia - zaprotestowal Pryce. - Jesli tak stawiasz sprawe, to po co gnales jak szalony przez trawnik, probujac pobic rekord na szescdziesiatke? -Tylko sie mnie nie czepiaj. We wszystkim, co robie, jest jakis cel. - Scofield chwycil go pod ramie, zawrocil i pociagnal w kierunku domu. - Wybawie cie z klopotu obijania sie po calej Europie na slepo, a poza tym bede wciaz mial na ciebie oko i mogl ciagle sluzyc ci rada. -Juz wolalbym kogos innego w tej roli, chocby kaczora Donalda. Miewa doskonale pomysly i zdecydowanie latwiej byloby z nim wytrzymac. Zaden z mezczyzn rozmawiajacych na trawniku posiadlosci nad Zatoka Chesapeake nie mogl wiedziec, ze dokladnie w tym samym czasie z prywatnego ladowiska nieopodal Havre de Grace w Marylandzie startowal wlasnie na poludnie helikopter typu Black Hawk, oznakowany tak samo jak maszyna, ktora dostarczano im zapasy z Langley. Roznica polegala tylko na tym, ze zamiast zaplombowanych pojemnikow w ladowni, przeznaczonych dla garstki pilnie strzezonych i ukrywajacych sie ludzi, unosil pod brzuchem szesc poltonowych bomb, majacych posluzyc do wykonania misji zorganizowanej na rozkaz finansisty z Amsterdamu. XI -No to wiesz juz wszystko, "Szparooki"... Przepraszam, zapomnialem, ze rozmowa jest rejestrowana. To wszystko, dyrektorze Shields, najwspanialszy analityku wywiadu od czasu, kiedy Gajusz Oktawiusz zlecil Krassusowi odnalezienie Spartakusa.-W porzadku - odparl cicho Shields spietym glosem. - Przejawy twojej lekkomyslnosci sa zawsze mile witane w chwilach stresu. Czy moglbys dac mi teraz do aparatu oficera Pryce'a? -Nie powie ci nic innego, Frank. Chyba sam nie zdazyl sie jeszcze w tym polapac. - Scofield przysiadl na krawedzi lozka w swoim pokoju i zerknal na Camerona stojacego przy oknie. - Wyglada mi na to, ze wciaz ma watpliwosci, ktorych ja juz sie dawno pozbylem. -Musze mu jednak cos przekazac, Brandon. Materialy na temat trzech osob, ktorych sprawdzenie zarzadzil, zostana dostarczone smiglowcem dzis o osiemnastej. -Na ile sa kompletne? -Wygrzebalismy wszystko, co sie dalo w tak krotkim czasie. Sa tam dane o ich rodzinach, przyjaciolach, sasiadach, wspolpracownikach, aktywach i pasywach prowadzonych interesow. Zawdzieczamy je glownie Interpolowi i kolegom z Londynu. -Z pewnoscia bedzie ci za to bardzo wdzieczny, ale teraz sytuacja sie troche zmienila. Zagon swoich ludzi do sprawdzania tych informacji, ktore ci podalem. -Czy moglbys jednak dac do telefonu Pryce'a? - powtorzyl Shields. Cameron. podszedl szybko, wzial sluchawke i stanal bokiem przy lozku. -Slucham, Frank. -Powiedzialem Brandonowi, ze sa juz te materialy, o ktore prosiles. Zostana dostarczone smiglowcem o osiemnastej, zaloga ma ci je przekazac do rak wlasnych. -Aha, pewnie za to mam byc wdzieczny. Dzieki, przejrze je wieczorem. Czy masz cos nowego w sprawie tajemniczych telefonow pulkownik Montrose do centrali Bialego Domu? -Utrzymuja, ze nie laczyli zadnych rozmow. Podobno ani razu nie padlo nawet jej nazwisko. -To klamstwo. -Ale telefonistka w Bialym Domu nie ma obowiazku notowac danych rozmowcow, przelacza tylko linie. Wciaz nad tym pracujemy... Co myslisz o teorii Braya dotyczacej ostatnich fuzji przedsiebiorstw? -Nie sposob zaprzeczyc, ze za tymi spekulacjami faktycznie moze sie cos kryc, wez jednak pod uwage, iz wciaz obowiazuja przepisy ustawy antytrustowej, a nad wszelkimi fuzjami czuwaja odpowiednie komisje, na przyklad handlu, gospodarcza badz bezpieczenstwa narodowego. Podejrzewam, ze gdyby rzeczywiscie mialy miejsce jakies podejrzane transakcje czy chocby naciski na negocjujace strony, zostalyby ujawnione. -Niekoniecznie - odparl Shields. - Grube finansowe ryby maja na swe uslugi zastepy najlepszych prawnikow, z ktorych kazdy potrafi tyle zdzialac w ciagu godziny, ile nam zajeloby z miesiac. Doskonale wiedza, za ktore sznurki pociagnac, kogo przekupic, a komu zaproponowac przelot sluzbowym odrzutowcem. Byc moze przesadzam i korupcja nie jest az tak wielka, jak by stad wynikalo, lecz z pewnoscia szerzy sie bardziej, niz to powszechnie wiadomo. -Tak. A my sie musimy uczyc skakac przez ploty. -Dobrze to ujales. Zadecyduj teraz, czy mamy powiedziec o swoich watpliwosciach twojemu staruszkowi. -Staruszkowi? Wydawalo mi sie, ze jestescie mniej wiecej w tym samym wieku. -Jesli mam byc szczery, jestem nawet poltora roku starszy, tylko mu o ty nie mow. Dawniej, kiedy nie mial jeszcze smialosci nazywac mnie "Szparookim", zwracalem sie do niego per "Junior". Pewnie czul sie przez to wazniejszy. Teraz juz sam sie przekonales, ze czesto faktycznie zachowuje sie po szczeniacku. -Mimo to chcialbym, zeby chlopcy sie zajeli jego domyslami. Poza tym mamy dane z Europy, z pewnoscia cos sie w nich znajdzie. Porozmawiamy jutro, dyrektorze Augustusie Spartakusie, czy jak tam on cie nazwal. Cameron z powrotem przekazal sluchawke Scofieldowi, mowiac: -Sprawdzimy twoje podejrzenia, Bray. Moze cos z nich wyniknie. -Z gory przepraszam, jesli sie myle. Nie twierdze, ze zjadlem wszystkie rozumy. Przyznam jednak, ze nie pamietam, kiedy ostatni raz musialem przepraszac za bledne sugestie, co chyba swiadczy, ze zazwyczaj intuicja mnie nie zawodzi. Agencyjny black hawk byl mniej wiecej w polowie drogi nad zatoke, kiedy pierwszy oficer zwrocil sie do pilota: -Hej, Jimbo, czy ten korytarz powietrzny nie jest zastrzezony dla nas? -Pewnie ze jest. Wykonujemy po dwa przeloty dziennie. Centrala musiala powiadomic wszystkie okoliczne lotniska, panstwowe i prywatne. Nasza misja jest scisle tajna, poruczniku. Nie zdazyl pan tego jeszcze odczuc? -W tej chwili jednak cos mi sie zdaje, iz ostrzezenia nie wszedzie dotarly. -Jak mam to rozumiec? -Spojrz na ekran radaru. Jakas maszyna idzie zbieznym kursem. Jest juz nie dalej, niz trzysta metrow na zachod od nas. -Cholera! Widze go juz golym okiem. Gdzie jestesmy? Zaraz sie polacze z Langley. -Kwadrat dwanascie osiemnascie, nieco na zachod od Wysp Taylora. Zwykle gdzies tu skrecalismy na polnoc. -Niemozliwe! - wykrzyknal pilot, spogladajac przez boczna szybe. - To ktorys z naszych! Widze litery SOA... Leci prosto na nas!... Nie, zszedl troche w bok. Dalej... Jezu! Maja oznakowanie identyczne z naszym!... Niech pan oglosi alarm! Sprobuje go zmusic do... Nie zdazyl nic wiecej powiedziec. Potezna eksplozja w jednej chwili rozerwala smiglowiec na strzepy. Ognista kula na niebie szybko zgasla, a plonace szczatki maszyny pospadaly do morza, zostawiajac za soba spiralne smugi dymu. Operator z centrum kontroli lotow w Langley zmarszczyl brwi, spogladajac na ekran radaru. Pospiesznie wcisnal pare klawiszy, powiekszajac wyswietlany obraz, po czym zawolal do kierownika zmiany: -Bruce, co sie dzieje?! -Gdzie? - zapytal lysiejacy mezczyzna w okularach, unoszac glowe znad rozlozonych na biurku papierow. -Stracilem z oczu "Spokojnego Konia". -Co takiego? Dostawe nad Chesapeake? Wyskoczyl zza biurka i podbiegl do stanowiska operatora. -Nie, przepraszam. Wszystko w porzadku - baknal tamten. - Juz go mam. Widocznie napiecie siadlo na chwile. Przepraszam. -Jak jeszcze raz podniesiesz taki alarm, dostane ataku serca. Boze, "Spokojny Kon"... Sadzac po szumie, jaki po raz kolejny podnosza te lobuzy w Kongresie, dyrekcja pewnie znow nie zaplacila rachunku za prad. W ciagu kilkunastu nastepnych minut na posterunkach policji w Prince Frederick, Tilghman, Choptank River i na Wyspach Taylora odebrano lacznie siedemdziesiat osiem zgloszen, a zapewne drugie tyle osob sie nie dodzwonilo. Podekscytowani rozmowcy donosili o tajemniczym rozblysku na niebie, bedacym zapewne efektem wybuchu na pokladzie jakiegos samolotu. Szybko sprawdzono te wiadomosc w okolicznych punktach kontroli lotow, lecz nie uzyskano potwierdzenia informacji o zadnym wypadku. Komendant z Prince Frederick polaczyl sie nawet z centrala bazy lotniczej Andrewsa, najwiekszego na Wschodnim Wybrzezu lotniczego kompleksu wojskowego i rzadowego. Ale rzecznik prasowy, ugrzeczniony i kulturalny, nie odpowiedzial wprost na zadne jego pytanie. Oznajmil jedynie, ze nic nie wie o jakichkolwiek eksperymentach wojskowych w atmosferze, choc nie moze obecnie zaprzeczyc, iz takowe nie byly prowadzone. Dluzsza przemowe zakonczyl stekiem frazesow o tym, ze wojsko rzetelnie informuje opinie publiczna na temat prowadzonych prob z nowymi typami uzbrojenia oraz badan z zakresu prognozowania pogody. -Ten idiota nie powiedzial nic konkretnego - burknal komendant do dyzurujacego sierzanta po odlozeniu sluchawki. - Mozna sie tylko domyslac, ze eksplodowal ktorys z balonow meteorologicznych. Przekaz te wiadomosc zainteresowanym posterunkom i wracaj do miesiecznego sprawozdania. Poobijana lodz rybacka z Choptank River, wyposazona w silnik malej mocy, ktory na wolnych obrotach pieczolowicie mlocil wode za rufa, powolutku plynela w glab Zatoki Chesapeake. Dwaj starsi amatorzy wedkarstwa w podniszczonych, zaplamionych kurtkach, ktorzy siedzieli przy przeciwleglych burtach, ze znudzeniem wpatrywali sie w splawiki dryfujace po bokach lodzi, jakby nie wierzyli juz w mozliwosc natrafienia na jeszcze jedna wyglodniala rybe. Dodatkowo ciazyla im swiadomosc, ze na polu namiotowym u ujscia rzeki ich zony zapewne rozpalaly juz ognisko i szykowaly ruszt w nadziei, ze malzonkowie wroca na kolacje z obfitym polowem. Obaj mezczyzni prowadzili wspolnie warsztat samochodowy, od wielu lat tak samo wyprawiali sie na ryby dwa razy w tygodniu, a ich zony byly siostrami. Powodzilo im sie nie najgorzej, poniewaz wlasciciele posiadlosci nad zatoka jezdzili eleganckimi samochodami, ktorych naprawy musialy drogo kosztowac, im natomiast zapewnialy w miare stale dochody. Totez szczegolnie cenili sobie te regularne wypady na pole namiotowe, kiedy to siostry mialy mnostwo czasu na plotki, a oni mogli sie oderwac od ciezkiej pracy, zabierajac ze soba na lodz szesciopuszkowe opakowania piwa. -Spojrz tylko, Al! - zawolal mezczyzna siedzacy przy sterze. -Co sie stalo. -Tam cos plywa! -Gdzie, Sam? - zapytal Al, rozgladajac sie dokola. -No tam, po prawej. -Aha, widze. A tam dalej jest jeszcze cos. -Faktycznie. Podplyne blizej. Sam skierowal lodz w strone dziwnych obiektow i po chwili zawolal: -Niech mnie diabli! To przeciez wojskowe kamizelki ratunkowe! -Wyciagnij te blizsza, a potem wykrec w lewo, to wylowie druga. Wkrotce obie kamizelki znalazly sie w lodzi. -Rety! Calkiem nowe! - wykrzyknal Sam. - Maja emblematy lotnictwa wojskowego. Musza kosztowac ze sto albo i dwiescie dolarow. -Juz predzej trzysta - poprawil go Al. - Sa produkowane po dziesiec dolcow od sztuki, a wojsko je kupuje po trzy stowy. Slyszales o tej ostatniej aferze z dostawami piorunsko drogich desek klozetowych i mosieznych kranow? -Tak, slyszalem. -No to juz wiesz, na co ida placone przez nas podatki. -A teraz mamy okazje choc troche wyrownac rachunki. Przydadza nam sie takie kamizelki, co nie? -Jasne. Plywamy od tylu lat i nawet nie pomyslelismy, zeby je kupic. - Al uniosl znalezisko i zaczal je dokladnie ogladac w blasku zachodzacego slonca. -Bo nigdy ich nie potrzebowalismy. Ta stara lajba jest tak bezpieczna, jak cementowa lawka w parku. -Na cementowej lawce zaraz bys poszedl na dno, chlopie. -Zatrzymamy je sobie. Kiedy wyplywalismy z Choptank, slyszalem w oddali terkot helikoptera. Kamizelki musialy chlopcom wypasc z maszyny. -Cos ty! - zaoponowal Al. - Nasi lotnicy maja rozkaz co jakis czas pozbywac sie sprzetu, zeby kupic nowy i dac kolesiom zarobic, jak z tymi deskami i kranami. Gdzies czytalem, ze jest to praktykowane od dawna. -W glowie mi sie to nie miesci. Do cholery, jestem patriota. Sluzylem w marynarce, a ty nawet walczyles na Pacyfiku, na tym atolu, co to nigdy nie moge zapamietac jego nazwy. -Eniwetok, chlopie. Tam to bylo goraco... -Wiec jak? Zatrzymamy je sobie, prawda? -Czemu nie. -Fajnie. A teraz sprobujmy cos jeszcze zlowic, bo piwo sie juz konczy - powiedzial Sam. Nikt nie wiedzial, co sie stalo. Nagle rozpetalo sie istne pieklo. smiglowiec dostawczy z Langley normalnie opadal ku ziemi, zolnierze czekali juz wokol ladowiska, kiedy niespodziewanie maszyna wykrecila w lewo, a z karabinkow pokladowych posypal sie grad kul. Paru komandosow padlo zakrwawionych, zabitych badz rannych. Trwalo to jednak krotko. Rownie nagle helikopter podskoczyl wyzej i zakrecil w prawo, jakby pilot szukal innego celu. Nikt jednak nie mial juz watpliwosci, ze jest nim wielki dom gorujacy nad przystania. smiglowiec powoli zatoczyl kolo, a nastepnie pochylil dziob, przygotowujac sie do nastepnego ataku. Ogluszajaca kanonada poczatkowo wprawila Scofielda i Pryce'a w oslupienie, lecz zaraz skoczyli obaj do okna wychodzacego na poludnie, skad dobiegal nie milknacy terkot karabinow i przerazliwe wrzaski ludzi. -Matko Boska! - krzyknal Scofield. - Przylecieli po nas! -Niemozliwe! Przeciez... - instynktownie zaczal Cameron. - Jezu! Co sie stalo, do cholery?! -Nie badz idiota! - huknal Brandon. - On tylko zostal tak pomalowany, zeby wygladal jak "Spokojny Kon". To kolejny atak. Wiejemy! -Nie tedy! - zatrzymal go Pryce. - Przez balkon. -Co? -Biegnie tamtedy rynna. Nie wiadomo, ile nam zostalo czasu. Dasz rade? -O to sie nie martw, chlopcze. Musimy jeszcze odnalezc Toni. Scofield z rozmachem otworzyl przeszklone drzwi, wyskoczyl na waski balkonik, przerzucil nogi przez balustradke i bez wiekszego namyslu zaczal zjezdzac po rynnie. Dobiegajacy znad budynku terkot smiglowca przybieral na sile, pilot zatoczyl kolo i szykowal sie do ostrzelania domu. -Bomby! - wrzasnal Pryce, ktory zdazyl przelotnie rzucic okiem w gore. - Zaraz je zrzuci! -To sie dopiero zacznie pieklo... -Najpierw musi wejsc troche wyzej, zeby jego nie dosiegly plomienie. Cameron zaczal blyskawicznie zsuwac sie po rynnie, szybko przekladajac rece i zerkajac w dol, zeby nie nadepnac Brayowi na palce. Zjezdzali niczym dwa pajaki po gladkiej scianie i kiedy zeskoczyli na trawe, smiglowiec zaczal sie powoli wznosic. -Na razie schowaj glowe w ramiona i trzymaj sie blisko sciany! - zawolal Pryce. - Bedzie musial zrobic dwa lub trzy podejscia, zeby zrzucic caly ladunek. -Tyle to i ja zdazylem wykombinowac - warknal Scofield. - Jak zniknie za budynkiem po zrzuceniu pierwszych bomb, bedziemy mieli okazje przeskoczyc przez trawnik... Musze odnalezc Toni! -Nie wiesz, dokad mogla pojsc? -Mowila cos o szopie na przystani... -To niezly pomysl - przerwal mu Pryce. - Jesli nie bedzie innego wyjscia, wskoczymy na slizgacz i poplyniemy zygzakiem przez zatoke. -Tez mi odkrycie - baknal Bray. - Uwazaj! Podchodzi! To, co teraz nastapilo, bylo prawdziwym koszmarem. Wybuch zmiotl niemal cale gorne pietro budynku. Buchnely plomienie, kleby dymu przeslonily niebo, dokola posypaly sie odlamki murow. -Teraz! - krzyknal Cameron. - Do szopy! Mamy co najmniej czterdziesci sekund, zanim przed drugim podejsciem znow wyloni sie od poludnia. Przygieci do ziemi pobiegli przez trawnik, nie zwazajac na terkot karabinow pokladowych smiglowca. Po drugim wybuchu grunt zatrzasl im sie pod nogami. Gnali niemal na slepo, krztuszac sie od dymu i kurzu. Dopadli wreszcie do sciany szopy, przystaneli i popatrzyli za siebie. -Slyszales? - wysapal zalzawiony Brandon. -Tylko martwy by nie slyszal! Chcialbym dopasc tego sukinsyna i wymierzyc mu pistolet prosto miedzy oczy! -Nie o to mi chodzilo. -A o co? -Terkot automatow. Nasi chlopcy musieli sie pozbierac i otworzyli ogien do helikoptera. -Niewiele to juz pomoze zabitym. -Niestety. - Scofield smetnie pokiwal glowa, po czym krzyknal: - Toni! Zajrzyjmy do srodka, moze ona tam jest. Antonia rzeczywiscie byla w szopie, lecz scena, jaka ujrzeli od wejscia, osadzila ich obu na miejscu. Stala w odleglym kacie, obok palika, do ktorego przywiazywano slizgacz, i mierzyla z pistoletu w pania pulkownik Leslie Montrose. Ta trzymala w dloni aparat komorkowy, ale innego typu od tych, w jakie wyposazyla ich agencja. -Pamietalam, Pryce, co mowiles o tajemniczych rozmowach prowadzonych przez nia z tej szopy, i postanowilam wszczac wlasne dochodzenie... Reszte wyjasnien zagluszyla kolejna seria ogluszajacych wybuchow. -Wlasnie reszta zburzonego domu zostala zamieniona w ruine, Montrose - syknal doprowadzony do wscieklosci Cameron. - Stad przez telefon kierowalas atakiem? Ilu swoich zolnierzy skazalas na smierc, suko?! -Uzyskacie wyjasnienia... jesli zajdzie taka koniecznosc - odparla calkowicie opanowana Montrose. -I to zaraz! - huknal Scofield, wyciagajac bron z kabury. - W przeciwnym razie zarobi pani kulke w leb. Wspolpracuje pani z wrogami! -No coz, z pozoru moze to tak wygladac... -Wczesniej dzwonila pani do Bialego Domu! - wrzasnal Pryce. - Kto jest tam pani lacznikiem, wtyczka w gabinecie prezydenta i zdrajca? -Nikt, kogo byscie znali. -Wiec lepiej, zebysmy go zaraz poznali, bo poprosze kolege, by sie nie wahal ani minuty. -Zapewne powinien pan... -To oczywiste, ze powinienem! Jestes zwykla szmata! Gadaj, suko! -Chyba nie mam wyboru... -Zadnego! -Moj lacznik, jak po pan okreslil, jest czlowiekiem zaprzyjaznionym z prezydentem, autorytetem w sprawach tajnych operacji. Zajmuje eksponowane stanowisko w sluzbie panstwowej... -Jakie stanowisko? W jakiej sluzbie? -Otoz wrogowie, jak ich pan nazwal, porwali mojego syna. Uprowadzili go sprzed szkoly w Connecticut. Przekazali wiadomosc, ze go zabija, jesli nie bede wykonywala ich rozkazow. Kolejny, jeszcze silniejszy wybuch wstrzasnal cala szopa i pomostem. Trzy szyby w okienku roztrzaskaly sie na kawalki, okruchy szkla zasypaly slizgacz. Przez powstala dziure ich oczom ukazal sie jakims cudem ocalaly jaskrawoczerwony balon przywiazany na sznurku do poreczy balkonu na pietrze, zapewne napelniony helem, bo kolyszacy sie szeroko wsrod klebow dymu. Od razu stalo sie jasne, ze ow balon mial naprowadzic zabojcow na cel. Zatem Beowulf Agate musial byc pilnie sledzony, poniewaz szpieg matarezowcow dokladnie wiedzial, w ktorym pokoju znajduje sie dawny agent na kilka minut przed atakiem. XII Godzine pozniej smiglowce zabraly zabitych i rannych. Agenci federalni otoczyli teren szczelnym kordonem, nie dopuszczajac nawet oslupialych przedstawicieli lokalnych wladz. Inni spisywali zeznania mieszkancow sasiednich posiadlosci, nazbyt jednak oddalonych, aby ludzie mogli cokolwiek zaobserwowac, chociaz byli przerazeni odglosami wybuchow i serii z broni maszynowej. Wszystkie od wstepu zaklasyfikowano jako scisle tajne, mimo ze niewiele mogly dopomoc w dalszym sledztwie. Cztery posesje juz nastepnego dnia wystawiono na sprzedaz, choc przedstawiciele CIA zapewniali, ze prowadzona nad zatoka "operacja" zostala zakonczona.Zgodnie z zapisami stacji radarowych falszywy "Spokojny Kon" po zniszczeniu obiektu skierowal sie na polnoc wzdluz wybrzeza, lecz mniej wiecej nad Bethany Beach w stanie Delaware skrecil na wschod i nad oceanem zniknal z ekranow radarowych. Wkrotce informacje te potwierdzila rowniez wieza kontroli bazy lotnictwa morskiego Patuxent River w Nanticoke, na poludniowy wschod od Wysp Taylora. Sluzby ochrony granic zasygnalizowaly jedynie nie potwierdzona wiadomosc o zauwazeniu jakiegos szybko poruszajacego sie obiektu, uciekajacego w strone otwartego oceanu. Specjalisci zgodzili sie w ocenach, ze musiala to byc dokladnie zaplanowana akcja nieznanego ugrupowania terrorystycznego. Podejrzewali, ze na Atlantyku czekala jednostka plywajaca, ktora wziela na poklad zaloge helikoptera. W maszynie zas prawdopodobnie podlozono ladunek wybuchowy i jej szczatki spoczely na dnie morza. Matarezowcy zawsze dzialali z godna podziwu precyzja. Frank Shields nerwowo chodzil u boku Scofielda po zdewastowanej posiadlosci. Szczegolnie przygnebiajace wrazenie sprawialy dymiace ruiny jeszcze do niedawna pieknego budynku. Kolumnada frontonu zostala starta niemalze w proch, a potrzaskane fragmenty ram okiennych i drzwi walaly sie nawet dwiescie metrow od domu, sila eksplozji odrzucone na odleglosc dwoch boisk pilkarskich. -To wyglada jak pole bitwy regularnych armii - zauwazyl posepnym tonem Bray. - Tyle tylko, ze nie mielismy nawet pojecia, iz znajdujemy sie w stanie wojny. Lajdaki!... A to wszystko przeze mnie! Nigdy sobie nie wybacze, ze moj upor doprowadzil do czegos takiego... - Glos uwiazl mu w gardle. -Nie sadze, abys mogl temu zapobiec, Brandon... -Tylko nie probuj mnie pocieszac, Frank, bo to ja sie sprzeciwilem twojemu projektowi przeniesienia nas w inne miejsce. Jestem upartym, tepym oslem, do ktorego nie dociera, ze powinien wreszcie skonczyc z wydawaniem rozkazow! Zbyt dlugo odpoczywalem, zeby teraz kierowac taka operacja. -Wcale nie probuje cie pocieszac i nie mam najmniejszego zamiaru zdejmowac z ciebie ciezaru odpowiedzialnosci - rzekl ostro dyrektor. - Daje ci jedynie do zrozumienia, iz niczemu nie zdolalbys zapobiec. -Jak mozesz tak mowic? -To samo by sie stalo w kazdym miejscu, do ktorego bym was przeniosl... Oni znaja wszystkie nasz tajemnice, Bray, nie wylaczajac tresci tajnych raportow, sposobow utrzymywania lacznosci czy poufnych instrukcji przekazywanych pracownikom terenowym. -Skad o tym wiesz? -Kiedy ogloszono alarm i dotarla do mnie wiadomosc, co sie tu wydarzylo, natychmiast zadzwonilem do sekcji ochrony z awantura, dlaczego tym razem nie zapewnili naszemu smiglowcowi normalnej oslony. Bo do tej pory dwa razy dziennie korytarza powietrznego strzegly mysliwce. -Co sie wiec stalo? - zapytal rozzloszczony Scofield. - Do cholery, nawet tutaj slyszelismy huk przelatujacych mysliwcow. Przez nie kazdego dnia o szostej rano Toni zrywala sie z lozka. Gdzie sie podzialy tym razem? -Szef ochrony oswiadczyl, ze normalnymi kanalami sluzbowymi dostal tajna informacje, iz tego wieczoru "Spokojny Kon" nie wystartuje z powodu awarii maszyny. -Kto mogl przeslac taka informacje? -Na pewno nie zrobilem tego ja, Brandon. -W takim razie ktos z twojego biura. -Jeszcze nie rozumiesz? Mogl to zrobic ktokolwiek. Wlasciwe pytanie brzmi: jak gleboko do nas przenikneli? -Przeswietl caly swoj personel! - ryknal rozwscieczony Bray. - Wezwij kazdego na wyczerpujace przesluchanie! Przeciez nie mozesz tego puscic plazem! Poczuj sie tak, jakby te bomby podlozono pod twoim biurkiem. Osmiu ludzi zginelo, a czterech w ciezkim stanie walczy o zycie w szpitalu. Musisz zadzialac, Frank! Ja nie mam takich mozliwosci. Do pioruna, to twoja dzialka! -Owszem, moja. I mozesz byc pewien, ze podejme wlasciwe kroki, bo tak samo jak ty czuje sie za wszystko odpowiedzialny. W dodatku nie kieruje mna slepy upor i podswiadome pragnienie zalatwienia kazdej sprawy na wlasny sposob. -Co?... - Scofield przystanal i po chwili ze spuszczona glowa polozyl dlon na ramieniu dyrektora. - Masz racje, "Szparooki". W pelni sobie na to zasluzylem. -To jasne. -I jestem wsciekly jak sto diablow! -Ja rowniez, Brandon - odparl cicho Shields, spogladajac uwaznie na agenta. - Taka czystka w agencji, jaka proponujesz, zaowocuje tylko tym, ze przeciwnicy zejda glebiej do podziemi, natomiast powstala atmosfera zagrozenia jedynie im ulatwi dalsza dzialalnosc. Nie zapominaj, ze miedzy skloconymi bardzo latwo siac dalsze niesnaski. -Chryste... - jeknal Brandon, ruszajac dalej. - To wlasnie jeden z tych powodow, dla ktorych zawsze wolalem niebezpieczna robote w terenie od spokojnej pracy analityka. Jednego nie potrafie zrozumiec. Jezeli tak bardzo zalezy im na usunieciu mnie ze sceny, to czemu nie zaangazuja strzelca wyborowego? Kulka w leb to najprostsze i najszybsze rozwiazanie, polaczone z minimalnym ryzykiem i maksymalnymi szansami powodzenia. W dodatku wiadomo, ze na terenie posiadlosci rowniez maja swoja wtyczke. Tego czerwonego balonu nie przywiazal do poreczy swiety Mikolaj. -Oczywiscie. Masz zarazem odpowiedz na swoje pytanie. Ten, kto to zrobil, doskonale zdawal sobie sprawe, ze ty, Antonia i Pryce bardzo rzadko pozostajecie poza bezposrednia ochrona. -Naprawde? -Jasne. Staralismy sie wziac pod uwage niemal kazde mozliwe wasze posuniecie. Nie przypuszczasz chyba, ze poswiecilbym tyle wysilkow i zaangazowal tylu ludzi, nie mowiac juz o funduszach, zeby calkowicie pozostawic was samym sobie. -Wiec jak to sie stalo, ze niczego nie zauwazylem? Uszlo to rowniez uwagi Toni i Camerona. A przeciez zadne z nas nie jest amatorem. -Podzielilismy caly teren na sektory i zapewnilismy lacznosc radiowa. Dajmy na to, sierzant powiadamial przez krotkofalowke kaprala: "Bomba"... czyli ty, "opuszcza sektor szosty, przejmijcie go w siodmym". Reszty mozesz sie chyba domyslic. -Obserwacja na zmiane - przytaknal Scofield. - "Brazowy sedan skreca z Osmej Alei, przejmijcie sledzenie przed skrzyzowaniem z ulica Czterdziesta Szosta". -Dokladnie tak. To szczegolnie wydajna taktyka. -Stare metody zawsze sa najskuteczniejsze, Frank. Tylko o czym my rozmawiamy, do cholery? Siedzimy po sama szyje w gnoju i analizujemy sytuacje niczym starzy akademicy. -Bo to pozwala nam zachowac jasnosc mysli, Brandon. W kazdej sytuacji musimy myslec logicznie. -To moze przestanmy wreszcie myslec, a zacznijmy dzialac, juniorze. -Jesli nawet toleruje "Szparookiego", to z pewnoscia nie pozwole sie nazywac juniorem. Jak juz mowilem Pryce'owi, jestem od ciebie starszy. -Naprawde? -O osiemnascie miesiecy i jedenascie dni, chlopcze... A skoro jestes z mysleniem troche na bakier, powiedz mi, co zamierzasz robic. -Przede wszystkim trzeba podsumowac nasza sytuacje - zaczal rzeczowo Scofield. - Najpierw mlody kapral zginal tuz poza terenem, a wynajety zabojca usilowal po cichu sprzatnac Toni i mnie. Pozniej Bracket i Denny zostali otruci, choc z pewnoscia trucizna takze byla przeznaczona dla mnie. Wreszcie zbombardowano cala posiadlosc, kierujac sie znacznikiem przywiazanym do balkonu przez ukrywajacego sie nadal szpiega. No i jest jeszcze ta Montrose, kontaktujaca sie telefonicznie z Bialym Domem. Nie sadzisz, ze to wszystko uklada sie w logiczna calosc? -A wiec jednak postanowiles cokolwiek przemyslec - zauwazyl ironicznie Shields bez cienia usmiechu. - Co sie tyczy pulkownik Montrose, mozesz o niej zapomniec. Jest czysta, tylko smiertelnie przerazona. Sam nie wiem, jak w takim stresie moze normalnie wykonywac swoje obowiazki. Z pewnoscia bez przerwy zadrecza sie losem syna. -W jaki sposob nawiazala kontakt z gabinetem prezydenta? -Przez Bracketa. Utrzymywala bliskie kontakty z pulkownikiem i jego zona. Kiedy jej syn zniknal ze szkoly, porwany, jak zakladamy, przez matarezowcow, byla bliska zalamania nerwowego. Nie miala sie do kogo zwrocic o pomoc, a juz z pewnoscia nie do zbiurokratyzowanej hierarchii wojskowej. Jesli wierzyc pani Bracket, ktora obecnie sama przezywa ciezkie chwile, Montrose odnosila sie ze szczegolnym zaufaniem do jej meza, kolegi z akademii i w pewnym sensie mentora. -To brzmi wiarygodnie - przyznal Bray, potakujac ruchem glowy. Znajdowali sie nieopodal ladowiska, na ktorym zwykle siadal "Spokojny Kon". - Dlatego wtajemniczyla we wszystko Bracketa, ktorego znala jeszcze z West Point i traktowala jak serdecznego przyjaciela. To jednak nie wyjasnia, jak dotarla do Bialego Domu. -Bracket wczesniej rozpoczal studia w Yale, a w akademiku mieszkal w jednym pokoju z Thomasem Cranstonem... -Znam to nazwisko - przerwal mu Scofield. - Cranston pracowal kiedys w wywiadzie, jesli mnie pamiec nie myli. -Byl cholernie dobry i robil blyskawiczna kariere, bo w uzupelnieniu rozlicznych talentow doskonale umial sie sprzedac. Gdyby zostal w Langley, pewnie dochrapalby sie dyrektorskiego stolka, a ja musialbym wykonywac jego polecenia. -Zadziwiasz mnie, "Szparooki". Jemu tez nigdy nie zazdrosciles? Czy w tym twoim sflaczalym ciele nie ma zadnych normalnych ludzkich kosci? -Nie moze byc mowy o zazdrosci, gdy czlowiek odczuwa satysfakcje z tego, ze wykonuje dobrze robote, na ktorej sie zna. Cranston odszedl z agencji do pracy w jednym z tych zespolow mozgowcow finansowanych przez miedzynarodowe organizacje naukowe. Stamtad mial juz tylko jeden krok do swiata wielkiej polityki. Obecnie jest szefem komitetu doradczego prezydenta do spraw bezpieczenstwa narodowego. -Zatem Bracket skontaktowal Montrose wlasnie z nim. -Zgadza sie. Przyznasz zreszta, ze w jej sytuacji bylo to calkiem logiczne i uzasadnione posuniecie. Nie chciala sie zwracac o pomoc do zadnych sluzb federalnych, zapewne tak samo infiltrowanych jak my, bo wowczas nigdy nie odzyskalaby syna. -Ale w jaki sposob Cranston moze jej pomoc? -Tego nie wiem. Podejrzewam, ze w tajemnicy przekazal komus sprawe prywatnymi kanalami. -Komu? -Nie mam pojecia. -Warto by sie tego dowiedziec. -Umowilem sie juz na prywatne spotkanie z Cranstonem. Mam nadzieje, ze wyjda na jaw jakies fakty, ktore do tej pory kancelaria prezydenta trzymala w tajemnicy przed nami. -Czyzbyscie nie dzialali po tej samej stronie barykady? - zapytal Scofield, podnoszac glos. -Czasami kieruja nami sprzeczne interesy. -To bez sensu! -Masz racje, ale sprawy wygladaja tak, jak wygladaja. -Dajmy temu spokoj. W kazdym razie chcialbym uczestniczyc w tej rozmowie, razem z Antonia i Pryce'em. Ostatecznie jestesmy fachowcami. -Na to moge przystac - zgodzil sie Shields. - Trzeba jednak zachowac tajemnice wobec Montrose. Cranston bardzo sie obawia jej emocjonalnego podejscia do rzeczy. -To oczywiste... Przejdzmy teraz do wydarzen na rynku finansowym, tych wszystkich fuzji, scalania i wykupywania przedsiebiorstw, prowadzacych do tworzenia monopoli. W tym zakresie chyba moge byc pomocny, bo choc nie mam komputera w glowie, to wciaz pamietam wiele nazwisk przyjaciol i znajomych ludzi z kregu Matarese'a, jak rowniez sprzeciwiajacych sie im firm konkurencyjnych, ktore wowczas zostaly polkniete badz zrujnowane. Potrzebne mi tylko uaktualnione informacje, rodowody obecnych spolek, ich wzajemne powiazania. To bardzo wazne. Slaba strona organizacji Matarese'a jest jej kazirodczy charakter, elitarnosc oparta na wiezach krwi i wspomagana szantazem. Jesli nawet podstawowe fakty utrzymywane sa w scislej tajemnicy, mam nadzieje, ze zdolam zidentyfikowac stare powiazania. -Nasi analitycy dostarcza ci wszelkich zadanych materialow. Pierwsza porcja powinna nadejsc w ciagu paru najblizszych dni. Przesle ci je poczta kurierska do Karoliny Polnocnej. -Masz tam druga podobna kryjowke? -Niezupelnie. Przeniose was do cholernie drogiego kompleksu rzadowego w gorach, w pasmie Great Smokies. Jakos sie tam urzadzicie za pieniadze podatnikow. -Zaczekaj! - Scofield zastygl w pol kroku i zapatrzyl sie na jakis kawalek blachy lezacy na trawie. Po chwili podniosl go i obejrzal. - To fragment oslony z black hawka, ktory zbombardowal te posiadlosc. -Skad ci to przyszlo do glowy? - zdziwil sie Shields. -Kiedy zolnierze odzyskali zimna krew i zdolali sie przegrupowac, przy drugim lub trzecim podejsciu smiglowca otworzyli do niego ogien. Zapewne pociski oderwaly ten fragment oslony. Zreszta nie moze to byc nic innego - wyjasnil, silnie pocierajac kciukiem blache. -Dlaczego tak uwazasz? -Jest pokryty calkiem swieza farba. Wyslij ten kawalek do zakladow Sikorskiego, moze uda im sie na tej podstawie zidentyfikowac numer seryjny maszyny. -Niezbyt pojmuje, do czego zmierzasz, Brandon. -Mamy szanse na wyjasnienie przynajmniej tej jednej zagadki. -Jakiej? -Black hawk, ktory przeprowadzil atak, zostal przez matarezowcow przemalowany tak, by przypominal "Spokojnego Konia". W zakladach Sikorskiego powinni na podstawie dokumentacji wyjasnic, kto w ciagu ostatnich szesciu tygodni wynajal lub kupil model MH-60 do zadan specjalnych. -Sadzilem, ze nie interesujesz sie szczegolami technicznymi. -Antonia lubi zadawac pytania. Jeden z zolnierzy Sil Szybkiego Reagowania rozpoznal typ helikoptera. Cameron Pryce z Antonia zajeli sie pakowaniem rzeczy osobistych zabitych i rannych, gdyz Scofield nie mial do tego zupelnie serca. Po zakonczeniu niewdziecznego zadania dolaczyli do Brandona i Shieldsa, ktorzy wciaz dyskutowali na terenie ladowiska. Wkrotce podeszla do nich takze pulkownik Montrose. -Podczas przeprowadzki do Karoliny Polnocnej bedziecie eskortowani przez cztery mysliwce F-16, dwa z przodu i dwa z tylu - oznajmil dyrektor, kiedy cala czworka zlozyla juz swoje bagaze na podlodze smiglowca. Shields zasiadl w kabinie, wraz z dwoma pilotami. Reszta zajela miejsca w przedziale towarowym: Scofield obok zony, a naprzeciwko nich Pryce oraz Montrose. Tych dwoje bylo szczegolnie usztywnionych, jakby zadne nie wiedzialo, jak powinno sie zachowac. Dopiero po paru minutach lotu Cameron odezwal sie pierwszy: -Bardzo pania przepraszam... Za wszystko... -Ja rowniez - odparla chlodno kobieta. - Czy naprawde pozwolilby pan koledze mnie zabic? -Nie umiem odpowiedziec. Sadzilem, ze jest pani odpowiedzialna za ten atak z powietrza... Chyba rzeczywiscie bylem gotow to zrobic. Zgineli ludzie, inni zostali ranni. W takich okolicznosciach reagowalem impulsywnie. -Potrafie to zrozumiec. Na panskim miejscu zapewne reagowalabym podobnie. -Wiec czemu, do diabla, nie powiedziala nam pani wczesniej o swojej sytuacji? -Nie moglam tego zrobic. Dostalam taki rozkaz. -Od kogo? Od Thomasa Cranstona? -Wie pan juz o jego roli? Tak, Tom Cranston polecil mi zachowac wszystko w tajemnicy. Podobnego zdania byl jego zwierzchnik, prezydent. -Ale dlaczego? -Poniewaz Cranston nie ufa kierownictwu CIA w zakresie prowadzenia potajemnych dochodzen. I wyglada na to, ze jego obawy sa w pelni uzasadnione, prawda? -Moj serdeczny przyjaciel, ktory siedzi teraz w kabinie pilotow, naprawde cierpi z tego powodu. Nic jednak nie moze na to poradzic. -Oni sa wszedzie, panie Pryce! Bez wzgledu na to, do czego zmierzaja, maja dojscia do najwyzszych szczebli wladz. A dla nas sa nie tylko nieuchwytni, lecz nawet nierozpoznowalni! -I pani nie wie, z kim mamy do czynienia? -Wiem tylko tyle, ile przez telefon przekazali mi rozmowcy z Kairu, Paryza i Stambulu w sprawach dotyczacych bezposrednio mego syna. Jak pan by sie zachowal na moim miejscu? -Chyba dokladnie tak samo. Szukalbym kontaktu z kims z samej gory, pomijajac opieszalych i nieudolnych urzednikow sredniego szczebla. -Wiem od Cranstona, ze istnieja kanaly omijajace wszelkie instytucje wywiadowcze, ktorymi przedostaja sie takie grozby. Nikt z nas o tych kanalach nie ma zielonego pojecia. Jestem matka i pragne odzyskac syna. Jego ojciec zginal, wiernie sluzac ojczyznie, tylko ja mu zostalam. Dlatego bylabym gotowa poswiecic nawet zycie, byle tylko odzyskal wolnosc. W dodatku jestem zolnierzem i nie boje sie ryzyka, moge wiec posunac sie nawet do ostatecznosci, wypelniajac powinnosc wobec dziecka. Moze wlasnie dzieki takiej postawie udalo mi sie zajsc wysoko. Natomiast pan, panie Pryce, jest agentem doszczetnie skorumpowanej instytucji, ktora wolalabym omijac z daleka na drodze do odzyskania syna. Zreszta oboje z mezem poswiecilismy juz wystarczajaco wiele naszym wladzom! -Czy moge pani cos zaproponowac? - zapytal cicho Cameron, starajac sie uspokoic rozemocjonowana kobiete. -Wyslucham wszelkich propozycji, jesli tylko zyskam przekonanie, ze pochodza one od osoby, ktora jest po mojej stronie. -Ja jestem po pani stronie, Montrose. Podobnie jak Frank Shields czy Scofieldowie. -Nie watpie, choc musze brac pod uwage wasze ograniczenia. -Jak mam to rozumiec? -Macie wlasne obowiazki i dazycie do realizacji wlasnych celow, wsrod ktorych dosc wazna role odgrywa reputacja. Dla mnie natomiast jedynym celem jest obecnie odzyskanie syna. -Nie widze tu jednak zadnej sprzecznosci - odparl Cameron lagodnym tonem. - Nie chce sie tez spierac, lecz pozwole sobie zauwazyc, ze nad zatoka wrecz wzorowo wywiazywala sie pani ze swoich obowiazkow. Zatem poza odzyskaniem syna nadal licza sie dla pani inne cele zyciowe. -Tom Cranston wyraznie powiedzial Bracketowi, ze te dwie sprawy moga byc ze soba powiazane. Tylko dlatego zgodzilam sie wziac udzial w waszej operacji. -Moga byc ze soba powiazane? To pani nic wiecej nie wie? -No coz, nikt nie raczyl mi udzielic jakichkolwiek wyjasnien, poza tym, ze tajemnicze ugrupowanie terrorystyczne obralo sobie za cel was obu, a szczegolnie pana Scofielda. -I nie pytala pani o nic wiecej? - syknal ze zloscia Pryce. - Prosze mi wybaczyc, ale to zwyczajne mydlenie oczu. Ogolnikowy frazes... -Nie pytalam, wystarczyl mi ten frazes, poniewaz gleboko wierze w koniecznosc przestrzegania hierarchii sluzbowej. Doskonale znam jej niedomagania, lecz zapewniam, ze ma ona znacznie wiecej zalet. A przekazywanie informacji osobom niepowolanym czy chocby tylko niekompetentnym moze byc skrajnie niebezpieczne. -To tez tylko frazes. -Na starym plakacie z czasow drugiej wojny swiatowej widnialo haslo: "Dlugie jezyki zatapiaja nasze okrety". -Dotyczy to takze tych, ktorzy sluza na okretach? -Kazdy powinien wiedziec tylko tyle, ile wymagaja tego okolicznosci. -I nigdy nie dotarlo do pani, ze jesli przekaze sie jakas informacje tylko jednemu kapitanowi z calej eskadry, moze to doprowadzic do kolizji jego okretu z innym? -Zawsze trzeba sie liczyc z podobnymi konsekwencjami... Do czego pan zmierza, panie Pryce? -Jest pani jedna z glownych postaci wsrod nas, pulkowniku, ale nie zna pani calego obrazu sytuacji i w tym sek. Powinna sie pani domagac wtajemniczenia, zwlaszcza po smierci Bracketa, a mowiac scisle, po jego zamordowaniu. Byl przeciez pani przyjacielem, i to bliskim. Na pani miejscu po prostu wpadlbym w szal. -Tego rodzaju emocje usuwam na bok, panie Pryce. Prosze nie zapominac, ze wczesniej stracilam meza. A co do wscieklosci, to nie jest mi obca. Co zatem chce mi pan zaproponowac, bo chyba od tego zaczal pan rozmowe? -Pani natomiast potwierdzila moje obawy. -Slucham? -Otoz hierarchia sluzbowa, w ktora tak slepo pani wierzy, zostala wlasnie odstawiona na boczny tor. Wkrotce ma sie odbyc spotkanie pomiedzy mna, Scofieldami a Cranstonem, zorganizowane z inicjatywy Shieldsa. Ale pani nie wezmie w nim udzialu. -Co takiego? - zaskoczona kobieta popatrzyla na niego spod przymruzonych powiek. -Uwazam, iz powinna byc pani obecna przy tej rozmowie - wtracil szybko Cameron. - Powtarzam, jest pani jedna z czolowych postaci w naszym gronie, dlatego tez powinna pani wiedziec o wszystkim, a nie zadowalac sie jedynie ogolnikowymi frazesami. Wlasnie zbyt scisle trzymanie sie hierarchii sluzbowej prowadzi czasem do takiego spietrzenia tajemnic, ze nie wie lewica, co robi prawica. Prosze mi uwierzyc na slowo, wielokrotnie mialem do czynienia z podobnymi sytuacjami. Dlatego moim zdaniem powinna pani uczestniczyc w naradzie. -Lecz chyba niewiele moge w tym celu zrobic - oznajmila Montrose lodowatym tonem. - Jezeli podsekretarz Cranston podjal taka decyzje, zapewne mial ku temu konkretne powody. -Ale niezbyt wazne. Obawia sie o pani stan emocjonalny. Krotko mowiac, boi sie, ze pani nie wytrzyma nerwowo. -Bzdura. -Jestem podobnego zdania. Dlatego tez za jeszcze wieksza bzdure uwazam chec wyeliminowania pani z gry. -Wiec sadzi pan, ze powinnam sie czynnie wlaczyc do waszej operacji? -To zalezy, co powiedzieli pani przez telefon porywacze. Zdolala pani nagrac choc jedna rozmowe? -Nie. Za kazdym razem dzwonil ktos innym, zawsze jednak slyszalam ostrzezenie, iz rozmowa jest monitorowana przez specjalne urzadzenie elektroniczne i jesli wykryje ono podsluch badz polaczenie z magnetofonem, wyciagniete zostana surowe konsekwencje. Pamietam dokladnie przebieg tych rozmow, zreszta na biezaco robilam notatki, ktore pozniej ukrylam w swoim domu. -Ale Cranston zna te zapiski? Pokazala mu pani kopie kartek z notatnika? -Nie. Tylko szczegolowo zrelacjonowalam wszystkie rozmowy. -I to mu wystarczylo? -O nic wiecej nie pytal. -Zatem jest nie tylko sluzbista, ale zwyklym idiota - oznajmil Pryce. -Uwazam go za nadzwyczaj blyskotliwego i urzekajacego mezczyzne. -Co wcale nie tlumaczy, dlaczego zachowal sie jak skonczony idiota. Nie rozumiem, czemu uwaza go pani za blyskotliwego. Ostatecznie to on zdecydowal, zeby wyeliminowac pania z dyskusji w sprawach dotyczacych bezposrednio pani syna. -Powtarzam, iz zapewne mial ku temu wazne powody - odparla z naciskiem Montrose. - Jakze wiec moglabym sie przeciwstawiac jego opinii? -Faktycznie pani sluzbowa postawa jest bez zarzutu. Nie mam pojecia, jak reagowali pani rodzice w analogicznych sytuacjach, za to swietnie znam powody, dla ktorych ja nigdy nie informowalem mojej matki, ojca, braci czy siostr, dokad sie wybieram i co zamierzam robic. Naprawde nie chce pani uczestniczyc w tym spotkaniu? -Calym sercem... -No to sprawa zalatwiona - potwierdzil szybko Cameron. - Bede tylko musial sie uciec do drobnego szantazu. -Nie rozumiem. Jakiego szantazu? -Powiem Shieldsowi, ze ja i Scofieldowie odmawiamy jakichkolwiek dyskusji pod pani nieobecnosc i naklonie go, zeby porozmawial z Cranstonem. -Pojdzie na to? -Po pierwsze, obaj nas potrzebuja, a po drugie, co wazniejsze, warto sprawdzic, dlaczego Cranston nie chcial od pani zadnych dowodow, nie prosil o te notatki. Ten fakt powinien dac wiele do myslenia zarowno Shieldsowi, ktory jest przeciez analitykiem, jak i Scofieldowi, staremu wydze wszelkiego rodzaju tajnych operacji. -A pan nie uwierzylby mi na slowo? -W zadnym wypadku. -Dlaczego? Szczegolowo zrelacjonowalam kazda rozmowe, z pewnoscia niczego nie pominelam. -Czesto wiele mozna wywnioskowac na podstawie analizy slownictwa, akcentu badz nietypowych zwrotow uzywanych przez rozmowce - oznajmil fachowym tonem Pryce. Po chwili dodal ciszej, jakby sam do siebie: - Moim zdaniem Cranston jest typowym geopolitycznym strategiem, jak Kissinger, totez nie ma zadnego doswiadczenia operacyjnego. A kazdy las tworza drzewa. Widocznie Cranston nalezy do tych genialnych projektantow terenow zielonych, co to nie potrafia odroznic prawdziwego drzewa od sztucznego pnia naszpikowanego tona materialow wybuchowych... Musi byc pani obecna na tym spotkaniu, pulkowniku. I tak tez sie stalo. Na pokladzie wojskowego turbosmiglowca, ktory wystartowal z bazy Andrews o piatej rano, znajdowalo sie tylko dwoch pasazerow: podsekretarz Thomas Cranston oraz wicedyrektor CIA Frank Shields. Cel ich podrozy stanowilo prywatne lotnisko niedaleko Cherokee w Karolinie Polnocnej, dziesiec kilometrow na polnoc od kompleksu wypoczynkowego Peregrine View, polozonego u stop pasma gorskiego Great Smokies. Zaden z mezczyzn nie palil sie specjalnie do tego, aby juz w trakcie lotu poruszac sprawy, ktore mialy byc przedmiotem narady zaplanowanej na siodma, totez wywiazala sie dosc luzna rozmowa. -Jak wam sie udalo przejac tak wspaniale polozony osrodek? - zapytal podsekretarz. -Inwestorzy ze zbytnim rozmachem zbudowali prawdziwe sanktuarium dla najbogatszych milosnikow golfa, zapomniawszy o tym, ze najbogatsi mieszkancy tej czesci stanu sa juz za starzy na to, by spacerowac po stromych gorskich sciezkach i cieszyc sie rozrzedzonym powietrzem. - Shields zachichotal. - Kiedy wiec widmo bankructwa zajrzalo im w oczy, agencja odkupila gotowy kompleks za pol ceny. -Chyba powinienem zwrocic uwage komisji kongresowej na wasze inwestycje. Wyglada na to, ze niezle zarabiacie na lokatach pieniedzy z budzetu. -Zawsze warto wykorzystywac nadarzajace sie okazje, panie sekretarzu. -Jak tam jest? -To bardzo elegancki osrodek, odizolowany od swiata. Wystarczy jedynie pare osob obslugi, a uksztaltowanie terenu pozwala ograniczyc liczebnie sluzby ochrony. Jeszcze nie tak dawno w Peregrine View uzyczalismy schronienia sowieckim dysydentom, ktorzy z zamilowaniem trenowali golfa. -Te typowo kapitalistyczna gre? -Wiekszosc z nich uwazala, ze jest tam znacznie przyjemniej niz w eleganckich waszyngtonskich restauracjach, zazwyczaj odwiedzanych przez agentow KGB. -To prawda. Sam widzialem raporty dotyczace wydatkow na ochrone dysydentow przebywajacych w miescie. Ale tamte czasy minely... Gdzie mamy sie spotkac? -W domku numer cztery. Stoi jakies czterysta metrow ponad dnem doliny, wiec dojedziemy tam wozkiem elektrycznym. -Nie bedzie mi potrzebna maska tlenowa? -Nie w panskim wieku. Ja to co innego. Uczestnicy spotkania rozsiedli sie wygodnie w saloniku domku letniskowego. Scofield zajal miejsce obok zony, a na lewo od nich zasiadl Pryce z pulkownik Montrose, ktora wyjatkowo byla ubrana po cywilnemu, miala na sobie ciemna marszczona spodnice i biala jedwabna bluzke. Naprzeciwko nich, w glebokich fotelach, usiedli Shields oraz podsekretarz Cranston. Byl on mezczyzna sredniego wzrostu, dosc korpulentnym, o rysach przypominajacych dobroduszne oblicza posazkow Berniniego - zaokraglonych i harmonijnych, przywodzacych na mysl doswiadczonego profesora akademii, ktory o wielu rzeczach juz slyszal i do wszystkiego odnosi sie sceptycznie. Jego duze oczy, dodatkowo powiekszone przez grube szkla okularow, spogladaly z lagodnoscia czlowieka pragnacego zrozumiec oponenta, a nie dazacego do konfrontacji. -Po tym, jak twoi przyjaciele z agencji chorem na mnie nakrzyczeli, musze sie przyznac do bledu i jeszcze raz przeprosic - rzekl Cranston do Montrose. -Tom, nie podejrzewalam nawet, ze spotkasz sie z takim przyjeciem... -Inne przyjecie w ogole nie wchodzilo w gre, panienko! - wtracil ze zloscia Brandon. -Nazywam sie Leslie Montrose i jestem pulkownikiem armii Stanow Zjednoczonych, a nie jakas tam panienka! -Ale nie jest pani oficerem wywiadu, podobnie jak pani gogusiowaty przyjaciel! Na Boga, przeciez spisala pani dokladnie przebieg kazdej rozmowy z porywaczami, a ten pajac nie zechcial nawet przeczytac notatek! -Pozwole sobie przypomniec, panie Scofield - odparla Montrose stanowczym tonem musztrujacego sierzanta - ze mowi pan o podsekretarzu, osobistym doradcy prezydenta Stanow Zjednoczonych. -Nie szkoda pani nabijac sobie glowy tymi wszystkimi tytulami, stopniami i godnosciami? Moze i jest podsekretarzem, ale ja nie zrobilbym z niego sekretarza nawet mojego kota. -Wystarczy, Brandon - upomnial go dyrektor. -Uspokoj sie, Bray - dorzucil Pryce. -Kochanie, juz raz przedstawiles swoje stanowisko - poparla go Antonia. -Wlasnie, dajmy temu spokoj - oznajmil z przymilnym usmieszkiem Cranston. - Agent Scofield ma pelne prawo byc na mnie rozwscieczony. Kazdy uczy sie na wlasnych bledach, a jak to zostalo juz podkreslone, ani nie bralem nigdy udzialu w operacjach wywiadowczych, ani tez nie mam zamiaru pouczac nikogo, kto ma w tej dziedzinie doswiadczenie. Zakres moich obowiazkow calkowicie rozni sie od waszego, totez rozumiem, ze niezbyt moge wam pomoc w wykonywaniu codziennych zadan. -W takim razie skupmy sie na planach taktycznych - burknal Brandon przez zeby. -Wroce jednak do kwestii spornej, agencie Scofield, i sprobuje zrobic drugie podejscie, jak to sie okresla w gwarze sportowej. -Po co? - zdziwil sie Cameron. -Otoz nie tylko zapoznalem sie z notatkami Leslie... pulkownik Montrose, lecz w dodatku wprowadzilem ich tekst do komputera, dzieki czemu moglem wykorzystac funkcje automatycznego przeszukiwania zapisow. Moj dawny, godzien najwyzszego szacunku kolega, obecny tutaj Frank, podpowiedzial mi, na co zwracac uwage, mialem wiec ulatwione zadanie i moglem, za zgoda autorki notatek, przeprowadzic szczegolowa analize rozmow. -Juz to widze - mruknal zjadliwym tonem Scofield. - Ciekawe, co wspolnego ma to "drugie podejscie" z "pierwszym obejsciem". -Przestan wreszcie, Brandon - rzekl ostro Shields, pochylajac sie w fotelu. -Nic na to nie poradze, "Szparooki". Takie gadki piekielnie dzialaja mi na nerwy. -Mialem zaledwie kilkanascie lat, kiedy pan odszedl ze sluzby, agencie Scofield. Czytalem panski raport z ostatniej akcji i musze przyznac, ze bylem krancowo rozgoryczony. Byc moze to pozwoli panu nabrac do mnie choc odrobiny zaufania. -Zabrzmialo to przekonujaco - rzekl nieco spokojniej Bray. - W porzadku, zaufam panu, choc sam nie wiem z jakiego powodu. Zatem co wyniklo z tej analizy notatek? -W komunikatach, jakie porywacze przekazali telefonicznie pulkownik Montrose, powtarzaja sie dwa sformulowania. Co prawda, nie brzmia dokladnie tak samo w kolejnych rozmowach, ale zbieznosc jest oczywista. -Co to za sformulowania? - zapytal Scofield. -Otoz pani pulkownik... -Mozesz mi mowic po imieniu, Tom - przerwala Montrose. - Wszyscy obecni wiedza, ze jestesmy przyjaciolmi, a w tych okolicznosciach uzywanie stopni wojskowych wydaje sie troche niezreczne. Ostatecznie to nie odprawa. -Mozemy przysiac, ze nie slyszelismy, jak zwracacie sie do siebie po imieniu - wtracil ochoczo Pryce, posylajac lekki usmiech siedzacej obok kobiecie, ktora przyjela to z widocznym zaklopotaniem. - Prosze mowic dalej, panie podsekretarzu. -W porzadku. Zatem Leslie odebrala lacznie siedem telefonow dotyczacych jej syna. Dwa pierwsze ostrzezenia nadeszly z Holandii, z Wormerveer oraz Hilversum, zakladam wiec, ze dzwoniono z Amsterdamu. Nastepnie telefonowano z Paryza, Kairu, Stambulu i dwukrotnie ze Stanow, z Chicago oraz Sedgwick w stanie Kansas. Jak stad widac, wybrano punkty rozsiane niemal po calym swiecie. W kazdym wypadku chodzilo przede wszystkim o zastraszenie matki. Nie wiadomo jednak, kim byli rozmowcy i z jakiego kregu sie wywodzili. Kolejno przedstawiali dosc szczegolowe instrukcje zadanych dzialan, dodajac oczywiscie, ze jesli nie zostana one wykonane, chlopiec umrze straszliwa i... powolna smiercia. -Matko Boska! - szepnela Antonia, spogladajac z podziwem na Montrose. -Jakie slowa sie powtarzaja? - zapytal Shields. -Pierwsze wspomniane sformulowanie wystepuje w kazdej rozmowie. Otoz zadania mialy byc spelnione "z maksymalna precyzja". Drugie natomiast wiaze sie scisle z grozba usmiercenia zakladnika. -"Grozba usmiercenia" brzmi prawie niewinnie, Tom - dodala Leslie. - Chodzilo dokladnie o tortury, jakim ma zostac poddany moj syn. -Masz racje - przyznal Cranston, unikajac spojrzenia Montrose. - W kazdym razie znow napotkalem okreslenie powtarzajace sie od samego poczatku, od pierwszego telefonu z Wormerveer w Holandii... -Skoro juz o tym mowa, na jakiej podstawie pan sadzi, ze dzwoniono z Amsterdamu? - odezwal sie Scofield. -Wyjasnie to pozniej. -Wiec co to za okreslenie? - spytal zniecierpliwiony Shields, ktory sluchal z tak wytezona uwaga, ze oczy mial prawie calkiem zamkniete. -"Zachowac spokoj". Tego potocznego angielskiego wyrazenia uzyl nawet Holender telefonujacy z Amsterdamu. -Rzeklbym, ze chodzi o zwykly, u nas uzywany na co dzien termin, ktory wcale nie musi byc znany obcokrajowcom - wtracil Pryce. - Przepraszam, prosze mowic dalej. -Drugi Holender, dzwoniacy z Hilversum, powiedzial: "Pamietaj, ze masz zachowac spokoj". W rozmowach z Paryza oraz Kairu takze powtarzalo sie sformulowanie "zachowac spokoj". Wreszcie mezczyzna ze Stambulu rzekl: "To bardzo wazne, abys pozostala spokojna". Nie sadzicie, ze to zdumiewajace zapozyczenie z tureckiego brzmi dosyc dziwnie? -Nie nalezy stad jeszcze wnioskowac, iz mowil rodowity Turek - odezwal sie Beowulf Agate. - Co dalej? -Natomiast podczas rozmow ze Stanow padly okreslenia: "Nie wolno ci tracic spokoju" oraz "Tylko spokojnie, pani pulkownik, bo stanie sie cos zlego". Montrose zamknela oczy, jakby wracala pamiecia do telefonicznych ostrzezen. Po chwili zaczerpnela gleboko powietrza i wyprostowala sie na krzesle. -Sprobujmy to podsumowac - rzekl Scofield, ktory przelotnie zerknal na Leslie i zaraz przeniosl wzrok na urzednika z Bialego Domu. - Zapewne pan ma najwieksze doswiadczenie w wyciaganiu wnioskow, zatem sluchamy. -Moim zdaniem wszyscy rozmowcy mieli spisane instrukcje, ktore odczytywali przez telefon, niezaleznie od tego, skad dzwonili. Leslie opisala mi ze szczegolami roznice brzmienia ich glosow i odmienne akcenty, co wydaje sie oczywiste. Uwazam jednak, ze niezbyt naturalne jest uzycie sformulowania "z maksymalna precyzja". Uderza mnie rowniez powtarzajace sie w roznych kontekstach okreslenie "zachowac spokoj". -W pelni sie zgadzam z Tomem - dodal Shields. - A co wy o tym myslicie? -Takze jestescie zdania, ze "zachowac spokoj" to czesto spotykane, potoczyste angielskie sformulowanie? -Oczywiscie - odparl zniecierpliwiony Brandon. - I co z tego? -Nikogo z was ono nie razi, brzmi bardzo swojsko... -To nie ulega watpliwosci - przyznal Pryce. - Panskim zdaniem mozna stad wysnuc jakis wniosek? -Nasuwa sie sam - odparl Cranston. - Instrukcje musialy byc pisane przez rodowitego Amerykanina, prawdopodobnie zajmujacego wysoka pozycje wsrod matarezowcow. -Kogo? - spytala zaskoczona Montrose, pochylajac sie do przodu. -Tak sie nazywa ta organizacja, Leslie - wyjasnil podsekretarz. - Ludzie, ktorzy porwali twojego syna, tworza Krag Matarese'a. Przygotowalem dla ciebie teczke z materialami, z ktorych wiekszosc pochodzi od obecnego tu pana Scofielda. Matarezowcy dobrze go znaja pod pseudonimem Beowulf Agate. Montrose odwrocila glowe w strone Braya i otworzyla usta, jakby chciala cos powiedziec, lecz przerwal jej Frank Shields: -Pojmuje, do czego zmierzasz, Tom. Twoim zdaniem instrukcje zostaly napisane przez czlowieka stojacego bardzo wysoko w organizacyjnej hierarchii. -Z pewnoscia nikt inny nie mial dostepu do pelnych informacji, nie mowiac juz o tym, ze nawet nie powinien wiedziec, jaka role pelni pulkownik Montrose. -A jesli i Brandon sie nie myli, to wsrod kierownictwa organizacji zakamuflowanego gdzies tu, w Stanach, jest rodowity Amerykanin, wtajemniczony we wszystkie plany, autor slow odczytywanych przez telefon... Skad dzwonili po raz ostatni? -Z Sedgwick w stanie Kansas. -Grupa analitykow na prosbe Braya zbiera obecnie materialy dotyczace szeregu przedsiebiorstw z Illinois oraz Kansas. - Wicedyrektor wstal energicznie z fotela i podszedl do telefonu stojacego na biurku. -Nie wiem, czy ten trop dokadkolwiek nas zaprowadzi, lecz w kazdym razie jest od czego zaczac, Frank - rzucil za nim Cranston. -Czy ktos moze mi wreszcie wyjasnic, o co w tym chodzi? - wycedzila Montrose, podrywajac sie z krzesla. - Jakie materialy? Co za Krag Matarese'a? -Prosze najpierw zapoznac sie z raportami, pani pulkownik - rzekl lagodnym tonem Scofield, kladac nacisk na stopien wojskowy Leslie, jakby chcial w ten sposob zatrzec zle wrazenie po uzytym wczesniej okresleniu "panienka". - Kiedy je pani przeczyta, Toni i ja chetnie udzielimy wszelkich dodatkowych wyjasnien, jesli zajdzie taka potrzeba. -Dziekuje. Na razie chcialabym jednak wiedziec, co to ma wspolnego z porwaniem mojego syna. -Bardzo wiele - rzekl cicho Beowulf Agate. XIII Wykupiony od bankrutujacej firmy gorski osrodek wypoczynkowy Peregrine View w niczym nie przypominal posiadlosci nad Zatoka Chesapeake, jesli nie liczyc tego, ze i tutaj ochraniala ich jednostka Sil Szybkiego Reagowania oraz gromada agentow CIA, uzupelnionych o kompanie Oddzialow Specjalnych Gamma z pobliskiego Fortu Benning, ktora wrocila niedawno z Bosni. Zolnierzom powiedziano tylko, ze maja strzec grupy pracownikow roznych ambasad zatrzymanych w celu zlozenia wyjasnien, a poniewaz rzeczeni dyplomaci moga byc obiektem zainteresowania obcych sluzb wywiadowczych, nalezy ich otoczyc szczegolna opieka. Zreszta wojskowym specjalistom nie trzeba bylo niczego wiecej tlumaczyc. Oddzialy Gamma zazwyczaj braly udzial w podobnych operacjach i wykonywaly niezbyt precyzyjne, ogolnikowe rozkazy.Tak wiec calkowicie zmienil sie personel, gdyz wszystkich uczestnikow operacji nad Zatoka Chesapeake wzieto pod scisla obserwacje. Zmienily sie takze warunki pobytu i teraz prowiant dowozono samochodem z pobliskiego miasteczka Cherokee, co przyjete zostalo z olbrzymia ulga, poniewaz nikogo juz wczesnym switem nie zrywal z lozka glosny terkot ladujacego helikoptera. Niemniej utrzymana zostala lacznosc lotnicza, a male samoloty kurierskie dostarczaly na prywatne lotnisko w Cherokee materialy zamowione przez Scofielda, ktore nastepnie dowozono do osrodka samochodem. W stertach papierow znajdowaly sie zarowno sprawozdania finansowe firm, jak i wszelkiego typu korespondencja, poczawszy od tekstow przemowien czlonkow zarzadu, a skonczywszy na poufnych raportach - krotko mowiac wszystko, co tylko dalo sie uzyskac, czy to metodami formalnymi, czy tez w zamian za lapowke. Po kilku dniach w saloniku pietrowego domku zajmowanego przez Brandona i Antonie, oznaczonego numerem szostym, pietrzyl sie juz stos kartonowych pudel. Po sasiedzku, a wiec w domkach numer piec i siedem, zamieszkali Pryce oraz pulkownik Leslie Montrose. Frank Shields i Thomas Cranston powrocili do swoich zajec odpowiednio w Langley i Waszyngtonie, pozostawali jednak w stalym kontakcie, przekazujac sobie informacje bezposrednia kodowana linia telefoniczna lub za posrednictwem telefaksu. A pracy mieli az nadto, cala czworka dlugimi godzinami przesiadywala nad papierami, az do chwili, kiedy oczy zaczynaly ich piec ze zmeczenia. Najtrudniejsze do analizy okazaly sie sprawozdania finansowe, zawierajace dziesiatki zestawien liczbowych, tabel i wykresow, w dodatku opisanych typowym ekonomicznym zargonem. Czesto pojawialy sie zapisy w rodzaju: "Projekt M-113 - zarzucony. Patrz rozdzial 17 raportu rocznego z dodatkowymi wyjasnieniami w rozdzialach 28 i 36". Wiele czesci, glownie dotyczacych szczegolowych aspektow prowadzonej przez firmy dzialalnosci, nie mialo nawet nic wspolnego z ekonomia, totez ich tresc stanowila dla czytajacego istna chinszczyzne. Mimo to dla Scofielda jedna rzecz dosc szybko stala sie jasna: wszelkie fuzje i transakcje przeprowadzono w dosc karkolomny sposob, zazwyczaj balansujac na granicy przepisow prawa, ale zawsze tak, by nie dalo sie udowodnic zadnych machinacji. -O tym cholernym projekcie M-113 nie ma nawet slowa wyjasnienia - jeknal poirytowany Bray. - A co gorsza, jest to w pelni dopuszczalne w tego rodzaju sprawozdaniach. -Nie zdolalem sie przez to przegryzc - rzekl Cameron. - Ty cos rozumiesz? -Tak. Wszedzie widac wplyw handlowej zasady wolnej reki, daleko wykraczajacej poza maltuzjanskie prawa ekonomii. -Mozesz powtorzyc? - odezwala sie Leslie. -Chodzi o wspolzawodnictwo - wyjasnil Scofield. - Wedlug tej reguly do czasu podpisania umowy konkurujace ze soba przedsiebiorstwa nie powinny sie nawet domyslac planow drugiej strony. -A co to ma wspolnego z prawami maltuzjanskimi? -Regula zelaza, brazu i zlota, mlodziencze. Zelazo zawsze bedzie chcialo byc brazem, braz bedzie marzyl, zeby zostac zlotem, a zloto zapragnie zgarnac caly majdan dla siebie i wypiac sie na reszte. Zgadnij, kto w naszym wypadku jest zlotem. -Matarezowcy - wypalil Pryce. -Dobry Boze, pod zadnym pozorem nie staraj sie na sile dopasowac faktow do wstepnej tezy. Zapamietaj to sobie. Co jednak wcale nie wyklucza, ze faktycznie chodzi o matarezowcow. -Jaka firme omawiacie? - zapytala Antonia, siedzaca z olowkiem nad kartka papieru. -Caly czas te sama korporacje, Atlantic Crown z siedziba w Wichita w stanie Kansas. -Do pelniejszej analizy nie wystarczy nam to jedno sprawozdanie finansowe, Bray - zauwazyl Cameron. -Dopiero zaczalem, synu. Kiedy natkne sie na cos podejrzanego, bede juz wiedzial, czego szukac dalej. Dziwi mnie, ze musze ci tlumaczyc tak proste rzeczy. -Wybacz, kochany. - Antonia przeciagnela sie na krzesle. - Ja jednak musze sobie zrobic krotka przerwe. Tkwimy nad tym od paru godzin i coraz trudniej jest mi skupic uwage. -Nie cierpie przerw - dodala Leslie, machnawszy trzymanymi w dlonmi dokumentami - lecz w pelni sie zgadzam. Ostatnio musialam po kilka razy czytac kazde zdanie, zeby wylowic jego sens. -Slabeuszki - mruknal Scofield, ziewajac szeroko. - Niemniej przyznaje, ze ten pomysl nie jest calkiem od rzeczy. Bede mial okazje zrobic sobie drinka. -Lepiej sie troche zdrzemnij, skarbie. Chodz, odprowadzisz mnie na gore. -Zwierze - odparl Bray, puszczajac oko do Pryce'a i Montrose. - To prawdziwa nie zaspokojona dzikuska. Jak zwykle nie moze sie doczekac, kiedy wreszcie pojdziemy do sypialni. -To takze forma relaksu - powiedziala rzeczowo Leslie. - Kazdy ma swoje ulubione sposoby na odzyskanie sil, prawda? -Nie wierz w te bzdury, moja droga - odrzekla Antonia. - Psy nie dlatego ganiaja za samochodami, ze chcialyby nimi pojezdzic. -Otaczaja mnie sami faryzeusze - oznajmil Scofield, podnoszac sie z miejsca. Ziewnawszy po raz drugi, wzial Toni pod reke i ruszyl w kierunku schodow. -Moze wreszcie mi sie uda choc troche cie poskromic, zarozumialcze - powiedziala Antonia, zalotnie krecac biodrami. -Za bardzo na to nie licz, skarbie. Wkrotce oboje znikneli na schodach i w saloniku na krotko zapadla cisza. -Urzekajaca para - odezwala sie w koncu Montrose. -Ja uwielbiam, a jego nie znosze - przyznal szeptem Cameron. -Chyba nie mowisz tego serio? -Pewnie ze nie - przytaknal Pryce. - On ma wiecej faktow nabitych w dziesieciu szarych komorkach, niz ja w calym pustym lbie. Bral udzial w takich akcjach, z ktorych tylko najlepsi mieli szanse wyjsc calo. -Ale teraz wydaje sie bardzo zaniepokojony. -Bo nie ma zadnej kontroli nad biegiem wydarzen. Obwinia siebie za wszystko, choc nie ma ku temu zadnych powodow. -To normalna cecha ludzkiego charakteru. Kazdego z nas dreczy poczucie winy, a jego przedmiot jest silnie uzalezniony od przekonan. -Nie moge sie z tym zgodzic, pulkowniku. Owszem, miewamy watpliwosci, ale poczucie winy powinno dreczyc jedynie tych, ktorzy faktycznie maja cos zlego na sumieniu. -Siegamy do podstaw filozofii, panie Pryce? -Mielismy sobie mowic po imieniu, nie pamietasz? Uzgodnilismy to... Leslie. -Czasami lepiej jest zachowac dystans. -Dlaczego? -Po prostu czuje sie troche niezrecznie. Jestes bardzo sympatyczny, Cam... ale ja mam inne sprawy na glowie. scislej mowiac, jedna sprawe. -Chodzi o twojego syna? -Oczywiscie. -Mozesz mi wierzyc, ze ja rowniez sie o niego martwie. Montrose popatrzyla na niego z ukosa. -Wierze - odparla cicho i zamknela oczy. - Ale to jednak nie to samo, prawda? -To zrozumiale - przyznal Pryce. - Nie chodzi wszak o mojego syna. Na co masz ochote? -Chcialabym sie przejsc, zaczerpnac swiezego powietrza. Aromatyczny dym z tych cygaretek, ktore pali Brandon, jest dosc przyjemny, ale w wiekszym stezeniu dziala otepiajaco. -To powiedz mu, zeby przy tobie nie palil albo sie przynajmniej ograniczyl. -Jakzebym smiala? On na swoj sposob jest rownie przejety, co ja, jesli wiec palenie pozwala mu sie odprezyc, jakos to zniose. -Wyglada na to, ze sama nigdy nie palilas - zagadnal Pryce, wstajac z krzesla. -Mylisz sie. Oboje z Jimem rzucilismy palenie. Kontrolowalismy sie nawzajem, a kiedy zginal, mialam straszna ochote znow siegnac po papierosy. W kazdym razie nigdy nie palilam przy moich zolnierzach, ale po kryjomu rowniez probowalam w ten sposob uspokajac nerwy. -No to chodzmy na ten spacer. - Cameron ruszyl w strone wyjscia. -Chyba o czyms zapominamy - powiedziala Leslie, kiedy Pryce otworzyl przed nia wzmocnione stalowa blacha drzwi domku letniskowego. - Zdaje sie, ze nam, slabym kobietom, nie wolno samotnie wychodzic na spacer. Jesli pamietam, dyrektor polecil, aby zawsze towarzyszyl nam ktorys z silnych, odwaznych mezczyzn, najlepiej z oddzialu Gamma. -Mam przeczucie, ze kazda z was, slabych kobiet, w razie koniecznosci jednym ruchem rozmazalaby napastnika na scianie. -Delikatnie to ujales. -Ruszaj, madralo. Montrose zasmiala sie niezbyt pewnie, ale zarazem poczula, ze nagle zniknela gdzies spora czesc towarzyszacego jej stale napiecia. Ruszyli bez pospiechu wznoszaca sie stopniowo alejka wysypana bialym zwirem, co w zalozeniu mialo z pewnoscia ulatwic spacery ludziom starszym i umozliwic przejazdzki elektrycznymi wozkami golfowymi. Na lewo odchodzila sciezka zbiegajaca nad brzeg sadzawki, wokol ktorej rozciagalo sie glowne, szesnastodolkowe pole golfowe. Zamontowana posrodku sadzawki pompa elektryczna wyrzucala wode w powietrze, a jej kropelki pieknie opalizowaly w promieniach slonca. Natomiast droga w prawo prowadzila pod gore, w kierunku zagajnika rozdzielajacego dwa trudniejsze pola dziewieciodolkowe. -Dokad idziemy? Do krynicy mlodosci czy pierwotnej dzungli? - zapytal Pryce. -Koniecznie do lasu. Nie wierze, aby pompowane w kolko bloto moglo ozywic jakiekolwiek wspomnienia z mlodosci, ktore pozostaly jeszcze w naszej pamieci. -Rety, ostatecznie to nie takie stare wspomnienia. Jesli ja moglem zrezygnowac z wozka inwalidzkiego, to ty mozesz zapomniec o siwiznie swoich wlosow. -Nie kpij, bo naprawde juz sie jej troche zebralo. Chyba nie przygladales mi sie zbyt uwaznie. -I nadal wole tego nie robic. -Dziekuje - rzekla z usmiechem Leslie, skrecajac na sciezke wiodaca pod gore. - Wciaz nie zmieniles zdania o Tomie Cranstonie? -Nie bardzo - przyznal z ociaganiem Cameron. - Wydaje mi sie zbyt ugodowy, za szybko zmienia zdanie. Wedlug mnie to nienaturalne dla kogos uwazanego za nadzwyczaj bystrego. Mowiac szczerze, nie mam podstaw, aby mu ufac. -Przesadzasz. Tom po prostu nalezy do tych osob, ktore nie boja sie przyznac do popelnionych bledow. Wez chociazby sprawe aparatow komorkowych, przez ktore sie porozumiewalismy. -Nie wiem, o czym mowisz. -Cranston przyslal mi dodatkowy telefon, maskujac go jako paczke od syna. W srodku znalazlam karteczke, ktora kazal mi spalic zaraz po przeczytaniu. Ale jej tresc dobrze pamietam: "Boze, calkiem zapomnialem, ze agencja rejestruje przebieg wszystkich rozmow prowadzonych ze sluzbowych aparatow. Przepraszam. Od tej pory korzystaj wylacznie z tego telefonu". -Wiec po co zabralas aparat komorkowy Bracketa? -Niczego nie zabieralam. -Frank wysledzil, ze do Bialego Domu telefonowalas z aparatu Bracketa, a nie z wlasnego. -Wyglada wiec na to, ze Everett pomylkowo je zamienil w drodze nad Zatoke Chesapeake. W helikopterze wyjal oba aparaty z pudelka, sprawdzil stan naladowania baterii i podal mi jeden z nich. -Nie wiedzial, ze kazdy jest inaczej zaprogramowany i przypisany do wlasciciela? -Raczej nie zwrocil na to uwagi. Everett nigdy sie nie troszczyl o drobiazgi. Zreszta jakie to ma teraz znaczenie? -Kolejna slepa uliczka. -Nie rozumiem. -Od poczatku tej operacji wciaz sie zapedzamy w jakies slepe uliczki - wyjasnil Pryce. - Nie mowie nawet o tych, ktore sami sobie stwarzamy. Nadal jednak pozostaje aktualne bardzo wazne pytanie: Gdzie sie podzial aparat komorkowy Bracketa? Zniknal bez sladu. -Pewnie lezy gdzies na dnie zatoki - odparla Leslie. - Ten, kto ukradl telefon, z pewnoscia szybko sie go pozbyl. W koncu byl to trefny towar, wszystkie rozmowy monitorowano... -To jeszcze wyjasnij, w jakim celu ktos mialby go krasc. -Moze po to, zeby przeszmuglowac aparat za brame, przeprogramowac i sprzedac na czarnym rynku. A moze zwedzil go ten szpieg, chcac podsluchiwac nasze rozmowy? W takim wypadku na pewno tez sie go szybko pozbyl, kiedy po bombardowaniu zarzadzono scisla obserwacje i przesluchanie calego personelu. -Moze, jesli, gdyby... Nadal bladzimy w slepej uliczce. -Zmienmy temat. Czy sadzisz, ze Scofieldowi... to znaczy Brandonowi uda sie odnalezc cos podejrzanego w papierach? -Mowisz konkretnie o tej korporacji, Atlantic... cos tam? -Atlantic Crown. W telewizji ciagle pojawiaja sie ich reklamy, w dodatku tylko w najciekawszych kanalach i w godzinach najwiekszej ogladalnosci. -Z raportow wynika, ze niczego nie sprzedaja, prowadza jedynie jakies projekty badawcze. A wracajac do twojego pytania, uwazam, ze jesli Bray cokolwiek odnajdzie, bedzie to na pewno smierdzaca sprawa. Nagle za ich plecami rozlegl sie okrzyk. Jeden z zolnierzy oddzialu pedzil ku nim zwirowana alejka. -Goscie Trzy i Cztery! Gosc Numer Jeden od dluzszego czasu probuje sie z wami skontaktowac telefonicznie. -Dobry Boze, zostawilam torebke w saloniku. -A ja polozylem aparat na stole. -Jest wsciekly jak diabli - wyjasnil zolnierz, z trudem lapiac oddech po krotkim, lecz wyczerpujacym biegu. - Prosi, zebyscie natychmiast wracali do... bazy operacyjnej, jak sie wyrazil. -To okreslenie z dawnych czasow - rzekl Cameron. -Wiem, co to oznacza, prosze pana, ale nie jestesmy na terenie zagrozonym atakiem wroga. -Mniejsza z tym. -Wracajmy! - rzucila Leslie. Scofield dreptal nerwowo przed wygaslym kominkiem, natomiast Antonia siedziala przy stole i trzymala w dloni arkusz jakiegos dokumentu przeslanego faksem. -Nie po to nas wyposazono w aparaty komorkowe, zebym musial kazac zolnierzom was szukac po calym terenie. Jasne? - rzekl surowo Brandon, kiedy tylko Pryce i Montrose staneli w drzwiach. -Masz racje. Przyznaje sie do popelnienia zarzucanej mi zbrodni - odparl Cameron. - Moze jednak nie urzadzajmy tu drugiego procesu Savonaroli. Dlaczego przerwales nam przyjemny spacer? -Przepraszam, Brandon. Zapomnielismy o koniecznej ostroznosci - dodala Montrose. -Mam nadzieje, ze nie w kazdym wzgledzie. -Wypraszam sobie! - zaprotestowala Leslie. -Lepiej sie zamknij, moj drogi - wtracila zlowieszczo Antonia, posylajac Brayowi ostre spojrzenie - i daj sobie spokoj z aluzjami. -Dobrze, juz dobrze... Tydzien temu nad zatoka tlumaczylem ci, zebys zrezygnowal z analizowania kontaktow osob pomordowanych za granica i skupil sie na tym, co mamy pod samym nosem, pamietasz? -Owszem, choc nie przypominam sobie, bym slepo zgodzil sie wykonac twoje polecenie. Uzgodnilem z Frankiem Shieldsem, ze tylko czasowo zajmiemy sie sprawdzaniem twoich sugestii. -W kazdym razie wycofuje sie z tego, czyli, mowiac jezykiem pani pulkownik, odwoluje wczesniejszy rozkaz. -Dlaczego? -Agenci londynskiego MI-5 odnalezli poufne notatki w zamknietej szufladzie w gabinecie meza tej angielskiej arystokratki, ktory zabil zone i zniknal bez sladu. Ze wzgledow bezpieczenstwa nie zgodzili sie przeslac ich nam telefaksem, przekazali tylko wiadomosc, ktora pobudzila moj apetyt. Pokaz mu to pismo, Toni. Cam wzial z rak kobiety arkusz wydruku i pospiesznie przebiegl go wzrokiem. Dokumenty odnalezione w zamknietej szufladzie biurka wskazuja, ze Gerald Henshaw, zaginiony maz zamordowanej lady Alicji Brewster, gromadzil kompromitujace materialy na temat swoich wspolpracownikow. Wedlug zeznan obojga kilkunastoletnich osieroconych dzieci lady Brewster, Henshaw ostatnio naduzywal alkoholu, a po pijanemu czesto wyglaszal dziwne, nadzwyczaj kontrowersyjne sady. Proponujemy, abyscie przyslali na miejsce doswiadczonego oficera operacyjnego wraz z psychologiem, specjalista od zachowan nieletnich. Pragniemy utrzymac tajemnice i nie angazowac fachowcow z Londynu. Pryce bez slowa przekazal dokument Leslie. Ta przeczytala wiadomosc i powiedziala cicho: -Tam zapewne nie jest potrzebny psycholog, tylko czula, kochajaca matka, taka jak ja. XIV Odrzutowiec dyplomatyczny wyladowal na Heathrow i podkolowal do wejscia dla VIP-ow, gdzie na Pryce'a i Montrose czekal sir Geoffrey Waters, szef komorki bezpieczenstwa wydzialu MI-5. Brytyjski oficer wywiadu byl sredniego wzrostu, barczysty i mimo przekroczonej piecdziesiatki odznaczal sie gestymi ciemnymi wlosami, tylko na skroniach lekko posiwialymi. Roztaczal wokol siebie atmosfere dobrotliwego wujaszka, a jego niebieskie, zywe oczy zdawaly sie mowic: "Bywalem w swiecie i niejedno widzialem, ale nic z tego nie wynika". Wojskowa zaloga odrzutowca wystawila na zewnatrz skromny bagaz pasazerow, skladajacy sie tylko z dwoch malych walizek, a sir Waters ruchem reki nakazal kierowcy wstawic go do bagaznika sluzbowego wozu, wielkiego austina.-Sir Geoffrey Waters, jak sie domyslam - powiedziala Leslie, ktora jako pierwsza wysiadla z samolotu. -Witam w Zjednoczonym Krolestwie, pani Montrose. Bagaz panstwa jest juz w samochodzie. -Bardzo dziekuje. -Sir Geoffrey? - rzekl Cameron, zatrzymujac sie obok Leslie i wyciagajac reke na powitanie. - Nazywam sie Pryce, Cameron Pryce. Wymienili uscisk dloni. -Niemozliwe! - rzekl z usmiechem zaskoczony Anglik. - Nigdy bym sie nie spodziewal pana we wlasnej osobie. Wiele o panu czytalem, panska teczka w naszych archiwum ma z piec centymetrow grubosci, a nie o centymetry tu przeciez chodzi. -Niczego nie da sie juz zachowac w tajemnicy... Z kolei panskie akta u nas, sir, waza co najmniej dwa kilogramy, choc przyznam, ze nie wazylem ich dokladnie. -Ach, te kolonialne maniery! Wlasnie za to podziwiam Amerykanow! Ale jedna rzecz chyba udalo mi sie zachowac w sekrecie. Prosze mnie nie tytulowac "sir", gdyz nie mam zadnych praw poslugiwac sie arystokratycznym tytulem, a uzywam go wylacznie w celu dodania sobie godnosci wobec obcych. -Mowisz podobnie jak nasz wspolny, dobry znajomy. -O wlasnie. Jak sie miewa Beowulf Agate? -Tak samo przypomina dzikiego wilka jak dawniej. -To doskonale... Prosze za mna, czeka nas mnostwo pracy, ale najpierw powinniscie wypoczac po uciazliwej podrozy. U nas dochodzi osiemnasta, podczas gdy za oceanem nie minelo jeszcze poludnie, totez roznica czasu z pewnoscia takze daje sie wam we znaki. Kierowca przyjedzie po was jutro o osmej rano. -Gdzie zamieszkamy? - spytala Montrose. -Moj falszywy tytul lordowski ma swoje przywileje. Zdobylem dla was apartament w hotelu "Connaught" przy Grosvenor Square, moim zdaniem zarezerwowany dla najwazniejszych gosci. -I pewnie oplacony ze specjalnych funduszy - wtracil Pryce. -Apartament? - zdziwila sie Leslie, zerkajac na Watersa. -Mozesz sie nie obawiac, moja droga. Sa tam dwie oddzielne sypialnie. Zrobilem rezerwacje na niejakiego Johna Brooksa i panne Joan Brooks, rodzenstwo. Gdyby ktokolwiek sie dopytywal, w co szczerze watpie, to przybyliscie na wyspy w celu uregulowania formalnosci spadkowych po waszym wuju. -Kto prowadzi sprawe? - zapytal szybko Cameron. - Czyli kto jest wykonawca testamentu? -Firma Braintree and Ridge z Oxford Street. Wielokrotnie korzystalismy wczesniej z ich pomocy. -Bardzo sprytnie, Geoffreyu. Wyrazy uznania. -No coz, mam nadzieje, ze w ten sposob odwdziecze sie za pewne przyslugi z waszej strony... Bardzo prosze do samochodu. -Czy moge o cos zapytac? - odezwala sie Montrose, powstrzymujac obu mezczyzn. -Oczywiscie. O co chodzi? -Wierze, ze czeka na nas wspanialy apartament, Geoffreyu, ale podrozowalismy z zachodu na wschod, a nie odwrotnie. Jak sam zauwazyles, u nas nie minelo jeszcze poludnie. Wcale nie jestem zmeczona... -Juz wkrotce poczujesz zmeczenie, moja droga - przerwal jej szef komorki bezpieczenstwa. -Mozliwe, lecz na razie wolalabym bezzwlocznie przystapic do pracy. Z pewnoscia znasz powody. -Tak, znam. Chodzi o twojego syna. -Czy nie moglibysmy zaczac od razu, dajmy na to, po godzinnej przerwie? -Nie zglaszam sprzeciwu - wtracil pospiesznie Pryce. -Wasza propozycja to jak najpiekniejsza muzyka dla moich starych uszu. Zrobmy wiec tak. Zadnych dokumentow nie wolno wynosic poza nasze biuro, totez przyjedziecie do mnie. Samochod zabierze was sprzed hotelu... powiedzmy, o wpol do osmej. Gdybyscie byli glodni, mozna zamowic przekaski do pokoju, chociaz obawiam sie, ze obiad nie wchodzi juz w rachube. -Widze, ze owe specjalne fundusze sa dosc pokazne - zauwazyl z usmiechem Cameron. - Po powrocie do Waszyngtonu bede musial szczegolnie serdecznie podziekowac Frankowi Shieldsowi. -Shieldsowi? Staremu "Szparookiemu"? To on nadal jeszcze tkwi za biurkiem? -Dlaczego znow mam wrazenie, ze slucham na okraglo tej samej peknietej plyty? Rzym, godzina siedemnasta. Julian Guiderone, ubrany w elegancki ciemny garnitur z salonu przy Via Condotti, skrecil z brukowanej Due Marcelli i ruszyl po Schodach Hiszpanskich w kierunku ocienionego markiza wejscia do slynnego hotelu "Hassler-Villa Medici". Podobnie jak na kairskim bulwarze Al Barrani zatrzymal sie przed witryna sklepowa i udajac, ze jest calkowicie pochloniety przypalaniem zlotego dunhilla, ukradkiem rozejrzal sie po rozleglych schodach opiewanych przez Byrona. Wypatrywal nieznajomego czlowieka, ktory zjawilby sie niespodziewanie za nim, lecz na jego widok szybko odwrocil wzrok. Nikogo takiego jednak nie zauwazyl, totez po chwili ruszyl dalej. Zanurkowal pod szkarlatna markize. Przeszklone drzwi automatycznie rozsunely sie przed nim i wkroczyl do wykladanego marmurami lobby. Skrecil w lewo, w kierunku szeregu polyskujacych mosiadzem dzwigow. Zwrocil uwage, ze kilkoro hotelowych gosci oczekujacych na winde odwrocilo glowy w jego strone. Tym sie jednak nie martwil, zdazyl przywyknac do zaciekawionych spojrzen. Zdawal sobie sprawe, ze nawet mimo woli roztacza wokol siebie atmosfere wyzszosci, autorytetu czlowieka dobrze urodzonego, bogatego i wyksztalconego. W pewnym stopniu nawet sie z tego cieszyl. Przyjechala winda. Wsiadl do niej jako ostatni i szybko wcisnal guzik czwartego pietra. Przepusciwszy na nizszych kondygnacjach dwoch innych gosci, znalazl sie w koncu na wylozonym grubym dywanem korytarzu i stanal przed mosiezna tabliczka, wskazujaca droge do pokojow o okreslonych numerach. Ten, do ktorego zmierzal, znajdowal sie na samym koncu korytarza, po prawej, a klamke oznakowano kawalkiem niebieskiej folii samoprzylepnej. Czterokrotnie zapukal do drzwi, w myslach odmierzajac sekundowe przerwy miedzy kolejnymi uderzeniami. Szczeknal otwierany zamek i Guiderone wszedl do pokoju. Byl to duzy, elegancki apartament, o scianach pokrytych pastelowymi tapetami przedstawiajacymi scenki rodzajowe ze starozytnego Rzymu. Dominowaly na nich przyjemne odcienie zlota, bieli, czerwieni i blekitu, a tloczone desenie wyobrazaly to wyscig chartow wokol Koloseum, to najslynniejsze rzymskie fontanny, to znow wspaniale rzezby Michala Aniola i jemu wspolczesnych artystow. Posrodku salonu, na szesnastu krzeslach ustawionych w czterech rzedach, siedzieli sami mezczyzni zwroceni twarzami do niewielkiej mownicy. Dosc znacznie roznili sie wiekiem, od niespelna trzydziestu do szescdziesieciu kilku lat, a pochodzili z calej Europy oraz Stanow Zjednoczonych i Kanady. Wszyscy obecni byli w jakis sposob zwiazani z dziennikarstwem. Oprocz kilku znanych reporterow i redaktorow znalezli sie tu wlasciciele, doradcy finansowi czy tez czlonkowie rad nadzorczych wielkonakladowych czasopism. I wszyscy tez, w taki czy inny sposob, byli szantazowani przez syna Pasterza, udzielnego przywodce organizacji Matarese'a. Guiderone dostojnym krokiem przemierzyl sale, wszedl na mownice i odczekal, az zapadnie calkowita cisza. Dopiero wtedy usmiechnal sie i zaczal: -swietnie zdaje sobie sprawe, ze nie przybyliscie tu z wlasnej woli, kierowani zainteresowaniem, lecz pod przymusem. Zywie jednak goraca nadzieje, ze zdolam odmienic wasze nastawienie, szczegolowo wyjasniajac przyswiecajace mi cele. Nie jestem zadnym potworem, panowie. Wrecz przeciwnie. Z laski opatrznosci zostalem obdarowany niezmierzonym bogactwem i moge was zapewnic, ze o wiele bardziej wolalbym sie poswiecic swoim upodobaniom, dogladac wlasnych interesow, zajmowac sie moimi konmi, druzynami sportowymi czy hotelami, niz dalej wytyczac szlaki rewolucji ekonomicznej, majacej posluzyc ogolnemu dobru. Jestem jednak zobligowany... Pozwolcie, ze zadam wam pytanie retoryczne. Ktoz inny, jak nie czlowiek dysponujacy nieograniczonymi funduszami, nie zmuszony do starania sie o ciagle podnoszenie wlasnego poziomu zycia i nie obarczony zadna odpowiedzialnoscia za prowadzenie jakichs interesow, moglby obiektywnie ocenic finansowe choroby, ktore trapia wspolczesna cywilizacje? Twierdze, ze tylko taki czlowiek jest zdolny do obiektywizmu, poniewaz nie kieruja nim zadne niskie pobudki. Nie ma nic do zyskania, za to wiele do stracenia, choc na dluzsza mete owo ryzyko wydaje sie minimalne... Zatem, panowie, stoi przed wami niczym nie skrepowany, calkowicie neutralny sedzia, a moze raczej arbiter. Lecz do wypelnienia mojej wizjonerskiej misji potrzebuje waszej pomocy. Wierze, iz moge na nia liczyc. Oczekuje wiec raportow. Nie musicie wymieniac nazwisk, jedynie tytuly waszych czasopism. Zacznijmy od lewej strony i pierwszego rzedu. -Jestem glownym doradca inwestycyjnym manchesterskiego "Guardiana" - odezwal sie niezbyt pewnym glosem wyraznie skonfudowany Anglik. - Zgodnie z sugestiami przygotowalem dlugofalowa prognoze sytuacji ekonomicznej, oparta na przewidywanych stratach finansowych mojej gazety w najblizszym dziesiecioleciu. Okazalo sie, ze potrzebny jest olbrzymi dodatkowy kapital, znacznie przekraczajacy kwoty brane pod uwage przez kierownictwo "Guardiana". Nie mamy innego wyjscia, jak szukac poteznego, bogatego sponsora... badz tez sprzedac tytul innemu wydawcy. - Ekonomista na chwile zawiesil glos, po czym dodal: - W scislej tajemnicy zorganizowalem narade z moimi kolegami z redakcji "Independent", "Daily Express", "The Irish Times" oraz edynburskiego "Evening News". Tym razem zamilkl na dobre, zwiesiwszy glowe. -"Le Monde", redakcje z Paryza, Marsylii i Lyonu, et tout de France - zaczal jego sasiad, Francuz. - Wszyscy z pierwszego rzedu zajmujemy sie sprawami finansowymi, powiem wiec krotko, ze postapilem dokladnie tak samo, jak kolega z Anglii. Wyniki prognoz mowia same za siebie. Zwiekszajaca sie inflacja i rosnace szybko ceny papieru wkrotce zmusza nas do podejmowania stanowczych krokow, przede wszystkim w kierunku konsolidacji. Moge dodac, ze ja rowniez sekretnie porozumialem sie z doradcami ekonomicznymi "France Soir", "Le Figaro" oraz paryskiego "Heralda", ktorzy potwierdzili moje wnioski. -Sytuacja wszedzie jest podobna - wtracil lysiejacy Amerykanin. - Postep techniczny, a glownie masowa komputeryzacja odcisnely swe pietno na przemysle poligraficznym. Juz dzis jedna drukarnia moze obsluzyc szesc tytulow bez wplywu na jakosc wydawanych gazet, a jutro bedzie obslugiwala ich szesnascie. Wielu moich kolegow z "The New York Times", "The Washington Post", "Los Angeles Times" i "The Wall Street Journal" tylko czeka na jakis silniejszy bodziec, zeby zmienic prace. -Moze pan poszerzyc te liste o wydawany w Toronto "Globe and Mail" oraz "Edmonton Journal" - dodal czwarty ekonomista, mlody Kanadyjczyk, ktorego roziskrzone spojrzenie swiadczylo, iz czuje sie zaszczycony zaproszeniem do grona najwiekszych fachowcow swojej profesji. - Po powrocie z Europy wybieram sie na zachod, na wstepne negocjacje z wlascicielami "Winnipeg Free Press" i "Vancouver Sun". -Panski entuzjazm jest godzien najwyzszej pochwaly - orzekl syn Pasterza. - Prosze tylko pamietac, ze wszelkie rozmowy musza na razie pozostac scisla tajemnica. -Oczywiscie, to w pelni zrozumiale. -Dalej mamy panow z drugiego rzedu - ciagnal Guiderone - przedstawicieli zarzadow znanych miedzynarodowych wydawnictw, a wiec "The New York Times", "Guardian", rzymskiego "Il Giornale" oraz niemieckiego "Die Welt". O ile mi wiadomo, obecnie jestescie panowie tylko szeregowymi czlonkami rad nadzorczych, w gruncie rzeczy wykonawcami polecen. Mozecie mi jednak wierzyc na slowo, ze juz niedlugo wasz status gruntownie sie zmieni, przede wszystkim z powodu silnego wsparcia moralnego. Kazdy z was stanie sie jedna z czolowych postaci waszych redakcji. Zgodzicie sie ze mna? Z drugiego rzedu nie padlo ani jedno slowo protestu. W tym gronie kazdy z czterech wydawcow wolal trzymac fason, glownie przez wzglad na swoja dalsza kariere. -Natomiast w trzecim rzedzie zebraly sie prawdziwe motory napedowe redakcji, jak mawiaja Amerykanie, serca i dusze poszczegolnych gazet, czyli sami dziennikarze. Wlasnie ci ludzie kraza po ulicach miast i miasteczek, przemierzaja gminy i prowincje wlasnych krajow, zeby potem umiescic wlasne nazwisko na pierwszej stronie, pod krzykliwym naglowkiem, ktory dotrze do czytelnikow na calym swiecie. -Moze nam pan oszczedzic tego patosu - wtracil starszy Amerykanin o dudniacym glosie i pooranej zmarszczkami twarzy, swiadczacej o wielu nieprzespanych nocach i zamilowaniu do whisky. - Wszystko jest dla nas jasne. Pan dostarczy material, my go opiszemy. Nie mamy specjalnego wyboru, jesli nie chcemy znow byc goncami w naszych redakcjach. -W pelni sie z tym zgadzam, meneer - dodal reporter z Holandii. - Jak mawia stare przyslowie, madrej glowie dosc dwie slowie. -C'est vrai - dorzucil paryzanin. -Czysta prawda, das stimmt! - poparl ich Niemiec. -Alez, panowie, skad u was to negatywne nastawienie? - odparl Guiderone, z wolna krecac glowa. - Tylko dwoch sposrod was znam osobiscie, lecz reputacja calej czworki jest niezaprzeczalna. Nalezycie do czolowki swojego zawodu, wasze slowa przemierzaja kontynenty i oceany z szybkoscia impulsow elektronicznych, a kiedy pojawiacie sie przed kamerami telewizyjnymi, jestescie przedstawiani jako najwieksze autorytety, najwybitniejsi przedstawiciele czwartego stanu. -I cholernie bym chcial, zeby tak pozostalo - rzekl cynicznie Amerykanin. -Nie ma sie czego obawiac, jesli nadal bedziecie rzetelnie opisywali biezace wydarzenia... oczywiscie, zawsze podkreslajac pozytywne aspekty zjawisk i minimalizujac wszelkie reakcje negatywne, jakie moga sie pojawic na progu nowej epoki. W koncu powinnismy byc realistami i wspierac dalszy rozwoj naszych krajow ojczystych, a nie spychac je w przepasc. -Panskie slowa sa obficie zakropione bromem, meneer - rzekl z usmiechem Holender. - Faktycznie wytrawny z pana polityk. -Z pewnoscia to efekt wplywu znacznie potezniejszych umyslow od mego, a nie tylko maniera wystudiowana dla wlasnych potrzeb. -Co wiecej, monsieur - wtracil paryzanin - jest pan autsajderem trzymajacym w garsci wszystkie sznurki. -Wy zas jestescie nadzwyczaj utalentowanymi i wiarygodnymi dziennikarzami. Wszelkie wasze uchybienia, o ktorych wolalbym jak najszybciej zapomniec, sa niczym wobec ogromnych umiejetnosci... Przejdzmy wreszcie do panow zasiadajacych w czwartym rzedzie, pelniacych szczegolnie wazna role w naszym przedsiewzieciu. Oto jest wsrod nas czterech wydawcow najwazniejszych swiatowych czasopism, ktorzy poprzez rozmaite formy wlasnosci maja wplyw na tresc ponad dwustu gazet europejskich i amerykanskich. Wasza wladza jest wrecz nieograniczona, panowie. To wy ksztaltujecie opinie wysoko rozwinietych spoleczenstw, wasze poparcie badz tez jego brak moze wynosic na urzedy lub obalac politykow. -To zbytnie uproszczenie - zauwazyl gruby, siwowlosy Niemiec, pod ktorym krzeslo zlowrogo trzeszczalo. - Moze i tak bylo przed nastaniem ery telewizji, lecz obecnie politycy kupuja sobie programy telewizyjne. Ta metoda ksztaltuje sie teraz opinie spoleczne. -Tylko do pewnego stopnia, mein Herr - zaoponowal syn Pasterza. - Usiluje pan zaprzac bardzo mocnego rumaka do leciutkiego powozu. Telewizja zawsze bedzie sie ustosunkowywala do opublikowanych przez pana tekstow, a to dlatego, ze pan ma czas na refleksje, ktorego brak reporterom. W telewizji wszystko dzieje sie blyskawicznie i ciagle zmienia, totez wiekszosc redaktorow, chocby tylko w celu unikniecia kompromitacji, musi powtarzac panskie opinie, nawet za cene zdystansowania sie od tresci platnych reklamowek politykow. -On ma racje, Gunther - przyznal drugi Amerykanin, ktory jakby dla kontrastu ze swoim cynicznym ziomkiem byl ubrany w elegancki ciemny garnitur. - Jakze czesto slyszy sie w telewizji zapowiedz: "Obejrza teraz panstwo platne wystapienie przedwyborcze" albo: "Nadalismy dyskusje polityczna zrealizowana przez komitet wyborczy takiego a takiego kandydata badz przez biuro prasowe takiego a takiego senatora". -I co z tego? Nie bardzo widze zwiazek... -Chodzi o to, ze nadal, jak przed laty, glowny ciezar formowania opinii spoczywa na nas - wyjasnil trzeci biznesmen, poslugujacy sie nienaganna angielszczyzna. -Ufam, ze tak bedzie zawsze - dodal ostatni mezczyzna w czwartym rzedzie, Wloch w wytwornym, dwurzedowym garniturze. -W takim razie powtorze to, co mowilem do panow z drugiego rzedu, przedstawicieli rad nadzorczych - rzekl Guiderone, obrzucajac uwaznym spojrzeniem siedzacych na koncu wlascicieli wydawnictw. - Wszyscy zdajemy sobie sprawe, ze nie macie obecnie wielkiego wplywu na tresc artykulow publikowanych w waszych gazetach, ale ta sytuacja sie wkrotce zmieni. Dzieki procesom, ktorych szczegolow znac nie musicie, zostaniecie wyniesieni do pozycji, kiedy wasze opinie traktowane beda jak proroctwa. -A to oznacza - wtracil otyly Amerykanin w niezbyt gustownie dobranym do garnituru krawacie - ze bedziemy musieli rozpowszechniac w naszych gazetach panskie osady i realizowac sugestie. -Sugestie to chyba nie najlepsze slowo - odparl syn Pasterza - dopuszcza bowiem mozliwosc wlasnej interpretacji. Zdecydowanie bardziej wole porady, gdyz z nich mozna jedynie korzystac... lub nie. Na kilka sekund zapadla martwa cisza, wreszcie elegancki Wloch mruknal z wyraznym rozbawieniem: -Jasne. Jesli z nich nie skorzystamy, stracimy wszystko. -Nie uciekam sie do zadnych grozb, jedynie pozostawiam panom furtke wyboru przeciwnej mozliwosci... Uwazam nasze spotkanie za skonczone. Nikt wiecej nie zabral glosu. Wszyscy jednoczesnie, jakby chcac czym predzej opuscic sale wypelniona nieznosnym odorem, wstali z miejsc i ruszyli do wyjscia. Jednym z ostatnich wychodzacych byl mlody, przepelniony entuzjazmem Kanadyjczyk. -Chwileczke, MacAndrew - odezwal sie Guiderone, kladac dlon na jego ramieniu. - Teraz, gdy wypelnilismy ten nieprzyjemny obowiazek, moze napilibysmy sie czegos razem w barze na dole? Mamy wspolnych znajomych w Toronto, o ktorych chcialbym z panem porozmawiac. - Tu wymienil kilka nazwisk. -Oczywiscie, prosze pana! Z najwieksza przyjemnoscia! -Doskonale. Spotkamy sie za piec minut, bo wczesniej musze jeszcze skorzystac z telefonu. Prosze, zajmij dla nas stolik w glebi sali. -Jak pan sobie zyczy. W rzeczywistosci wymienione nazwiska jedynie mgliscie sie kojarzyly mlodemu Kanadyjczykowi, lecz zrobilo na nim spore wrazenie, ze starszy dzentelmen zna az tylu jego rodakow. Zaniepokoilo go tez, ze wsrod wyszczegolnionych osob padlo rowniez nazwisko jego bylej zony, z ktora wiazaly sie nieprzyjemne wspomnienia. -Z przykroscia odebralem wiadomosc o twoim rozwodzie - zaczal Julian. -To ja jestem wszystkiemu winien. Kierowala mna chorobliwa ambicja, zaczynalem coraz gorzej traktowac zone. Po zrobieniu na uniwersytecie McGilla doktoratu w dziedzinie zarzadzania i finansow myslalem wylacznie o swojej karierze. Dostawalem wiele ofert pracy, lecz zadna mnie nie zadowalala, dopoki nie otrzymalem propozycji z pewnej znanej montrealskiej firmy inwestycyjnej, wiazacej sie z tak wysokimi zarobkami, jakich gdzie indziej nie osiagnalbym pewnie przez wiele lat. -Rozumiem. I tak to sie zaczelo... -Niestety. Wowczas... -Wybacz mi, moj chlopcze, ale skonczyly mi sie kubanskie cygara - przerwal mu Guiderone. - Czy bylbys tak uprzejmy i kupil mi paczke w sklepiku obok recepcji? Prosze, oto dziesiec tysiecy lirow. -Oczywiscie, prosze pana. Z najwieksza przyjemnoscia. Kanadyjczyk szybko wstal od stolika i wyszedl z baru. Syn Pasterza wyjal z kieszeni malenka fiolke i ukradkiem wsypal jej zawartosc do szklaneczki swego rozmowcy, po czym przywolal kelnera. -Prosze przekazac memu koledze, ze wyszedlem do telefonu i niedlugo wroce. -Si, signore. Julian Guiderone nie wrocil jednak, w przeciwienstwie do Kanadyjczyka. Mlody MacAndrew zaczal sie uwaznie rozgladac po sali w poszukiwaniu swego dystyngowanego rozmowcy, a gdy nigdzie go nie dostrzegl, wypil resztke swego trunku jednym haustem. Trzydziesci cztery sekundy pozniej glowa opadla mu bezwladnie na blat stolika, a rozszerzone oczy sie zeszklily. Tymczasem syn Pasterza zbiegl po Schodach Hiszpanskich, skrecil w Via Due Marcelli i wszedl do biura American Express. Na jego zakodowana wiadomosc juz czekano w Amsterdamie. Technicy pospiesznie odszyfrowali tekst: "Nasz kanadyjski przyjaciel stal sie zrodlem klopotow, ogarniety entuzjazmem zaczal zbyt wiele mowic. Problem zostal rozwiazany. Jade na kolejne spotkanie". Po wyslaniu depeszy cofnal sie do skrzyzowania z Via Condotti i wszedl do slynacego na caly swiat centrum handlowego. Ale nie zamierzal niczego kupowac, chcial tylko spokojnie zebrac mysli nad filizanka capuccino. Spadkobiercy Matarese'a osiagneli juz znacznie wiecej niz jakakolwiek inna elitarna organizacja na swiecie. Kontrolowali cale galezie przemyslu, firmy spedycyjne i zaopatrzeniowe, film i telewizje, a teraz takze gazety. Nic juz nie moglo ich powstrzymac. Wszystko bylo na najlepszej drodze, aby juz wkrotce cala planeta znalazla sie pod ich wplywami. Liczyl sie tylko zysk. Wystarczylo przeniknac do jakiegos srodowiska i zaczac zjednywac sobie ludzi, czy to obietnicami, czy grozbami. Ktoz mogl sie im oprzec? W ten sposob powstawaly fortuny, profity rosly wrecz niewyobrazalnie, a na dodatek klasy nizsze zgodnie wspoluczestniczyly w ich wypracowywaniu - w mysl zasady, ze lepszy wrobel w garsci niz golab na dachu. Pozostawal jeszcze problem warstw najubozszych, niewyksztalconych i odrazajacych pasozytow zdrowego spoleczenstwa. Czyz nie nalezalo sie z nimi rozprawic tak, jak to czyniono w osiemnastym i dziewietnastym wieku? Poddac ich przymusowej resocjalizacji. To przeciez proste, z takiego procederu wyrosla potega Stanow Zjednoczonych. Tylko czy na pewno? Czy nie wchodzily tu w gre jeszcze inne czynniki? Zaluzje w oknach jasno oswietlonej neonowkami sali w siedzibie wydzialu MI-5 brytyjskiego wywiadu byly zamkniete, choc o tej porze, o dziesiatej wieczorem, nie zachodzila potrzeba odcinania sie od jaskrawego swiatla slonecznego. Ale od czasu zimnej wojny, kiedy to w gmachu po drugiej stronie ulicy odkryto kilka stanowisk obserwacyjnych, wyposazonych w aparaty fotograficzne z teleobiektywami, obowiazywal calkowity zakaz otwierania zaluzji. Zgodnie z obietnica, o wpol do osmej po Pryce'a i Montrose zajechal przed hotel "Connaught" sluzbowy samochod, a juz kwadrans pozniej znalezli sie w gmachu sluzb wywiadowczych. Z kubeczkami kawy w dloniach, w ktora przezornie zaopatrzyl ich Geoffrey Waters, zasiedli nad notatkami znalezionymi w biurku Geralda Henshawa, w posiadlosci Brewsterow przy Belgrave Square. W wiekszosci byly to luzne kartki z notesow pokryte ledwie dajacymi sie odcyfrowac, sporzadzanymi napredce zapiskami. W przeciwienstwie do stylu pisma niemal wszystkie byly pieczolowicie poskladane we czworo, jakby przedstawialy jakas szczegolna wartosc i zamierzano je dobrze ukryc przed postronnymi ludzmi. -Rozumiecie cos z tego? - zapytal Waters, kiedy przyniosl Cameronowi drugi kubeczek goracej kawy. -Zaczelismy od rzeczy oczywistych - rzekl Pryce. - Nie ma zadnych powtarzajacych sie skrotow czy okreslen, a wiec nie stosowano jakiegos zunifikowanego kodu. Nie znalezlismy tez niczego, co by od razu rzucalo sie w oczy, a wiec tresc notatek musiala miec znaczenie tylko dla ich autora. Niestety, z tego samego powodu ich rozszyfrowanie nie bedzie latwe. -Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie - wtracila Leslie - ale czy probowaliscie zastosowac wszystkie znane wam metody deszyfrowania? -Owszem, i to do etapu przegrzewania komputerow - odparl Geoffrey, siadajac przy debowym stoliku. - Stosowalismy szyfry liczbowe z ciagow arytmetycznych i geometrycznych, leksykalne oraz alfabetyczne, oparte na synonimach i antonimach, zarowno z akademickiej angielszczyzny, jak i na podstawie potocznych wyrazen idiomatycznych, czy nawet wulgaryzmow. Wiemy, ze Henshaw nie znal zadnych jezykow obcych. -To pewne? - zapytal Cameron. -Tak twierdza dzieci. Zreszta bylo to jedno z niewielu pytan podczas przesluchania, ktore wywolalo ich rozbawienie. Same, jak przystalo na potomstwo bogatej arystokratycznej rodziny, wiele podrozowaly po swiecie i znaja swietnie francuski. Zeznaly, ze za kazdym razem, kiedy chcialy wymienic jakies uwagi w obecnosci ojczyma, przechodzily na francuski, co doprowadzalo Henshawa do wscieklosci, a tym samym sprawialo im satysfakcje. -W kazdym razie niektore z tych notatek sa smiesznie proste do rozszyfrowania - oznajmil Pryce, siegajac po jedna z odlozonych na bok kartek. - Prosze spojrzec, tu mamy zapis: "MAST/V/APR/TL/PFL". -I co to ma oznaczac? - spytala szybko Montrose. -To zwykle skroty z zastosowaniem prymitywnych anagramow. "Amsterdam via Paryz, telefon w portfelu". To prawdopodobnie wyjasnia, dlaczego wiekszosc z tych kartek byla tak metodycznie skladana. Musialy sie zmiescic w portfelu. -Nie sadzisz, ze to dosc naciagane tlumaczenie? - spytala Leslie. -Doszlismy do tego samego wniosku - odezwal sie Waters. - Zreszta sklaniaja ku temu pewne analogie. Spojrz na to, moja droga. - Szef sekcji odnalazl w stosie wlasciwa kartke i podsunal ja Montrose. - Tego na gorze nie udalo nam sie rozszyfrowac, a mamy tu kolejno: "NG - ST - OH". Natomiast ponizej widnieje zapis: "CY - BK - NU - PFL". -Chodzi o konto bankowe - wyjasnil szybko Cameron. - CY to prawdopodobnie skrot wysp Kajmanow. Numer konta, jak i numer telefonu do Amsterdamu, wlasciciel trzymal w portfelu. -Dokladnie tak. Potwierdzasz nasze podejrzenia. -Skoro to takie oczywiste, to czemu nie zapisal notatek pelnymi zdaniami? -Sami sie nad tym glowimy - rzucil poirytowany Waters. - Niektore skroty sa smiesznie proste, inne w ogole nie daja sie rozszyfrowac. Wierzcie mi, ze gdyby takie same kody zastosowali tworcy "Enigmy", nasz wywiad wojskowy sleczalby nad nimi do dzisiaj. -Przeciez Cam juz na poczatku ocenil, ze notatki byly przeznaczone wylacznie do wlasnej wiadomosci piszacego. -Zgadza sie. Wlasnie dlatego sa dla nas nieczytelne, bo wiekszosc skrotow byla znana jedynie ich autorowi. -Tak to jest z amatorami - zauwazyl Pryce. - Nie stosuja sie do zadnych regul... I nadal nie wiecie, gdzie Henshaw zniknal? -Nie mamy o nim zadnych wiesci, jakby sie zapadl pod ziemie. -To zle wrozy. - Cameron wstal, przeciagnal sie, podszedl do okna i wyjrzal na zewnatrz, rozchylajac palcami listewki zaluzji. - A z drugiej strony nawet specjalnie nie dziwi. -Co chcesz przez to powiedziec? - spytala Leslie. -Nie znaleziono zwlok. Scofield utrzymuje, ze jesli matarezowcy musza kogos sprzatnac bez angazowania najemnych zabojcow, robia to skrycie i nie zostawiaja sladow. -Wiec twoim zdaniem Henshaw nalezal do organizacji Matarese'a? -Byl pewnie malo znaczacym pionkiem. Na podstawie twoich informacji, Geof, mozna wnioskowac, ze byl za glupi, aby zajac wazniejsze miejsce w ich hierarchii. Lecz jego zabojca, o ile faktycznie Henshaw zostal zabity, z pewnoscia odznaczal sie sprytem. Mam prawo podejrzewac, ze wszystko odbywa sie w mysl zasady: "Jesli juz trzeba to zrobic, nalezy powierzyc sprawe ludziom odpowiedzialnym, aby nie zostaly zadne slady". -Uzasadnione podejrzenie - przyznal Waters. - Jak, wedlug ciebie, powinnismy dalej ukierunkowac sledztwo? -Zakladam, ze juz sprawdziliscie wszystkich jego krewnych, przyjaciol, sasiadow, spadkobiercow, wspolpracownikow, lekarzy i tak dalej. -Szczegolowo. Lady Alicja i jej pierwszy maz, Daniel, nalezeli do spolecznej elity, umiejetnie wykorzystywali swoje bogactwo i status dla powszechnego dobra. Z naszych akt wynika, ze byli ludzmi nadzwyczaj szczodrymi i godnymi szacunku. -Ale wszystko sie zmienilo po jego smierci, kiedy na scene wkroczyl Henshaw - powiedziala Montrose. -Niestety, tak. Na poczatku zostal przyjety do rodziny, ale szybko stracil zaufanie. Pojawily sie plotki na temat jego sklonnosci do naduzywania alkoholu, a zdawaly sie je potwierdzac policyjne raporty o kilku stluczkach samochodowych. Lady Alicja musiala placic coraz wyzsze rachunki, z kilku eleganckich pubow wplynely skargi, odmowiono Henshawowi wstepu do tych lokali. Wreszcie doszlo do najgorszego. Lady Alicja umiescila meza na wysokim stanowisku w zalozonym przed siebie Wildlife Association, on zas sprzeniewierzyl fundusze organizacji. W tej sprawie rowniez opieramy sie jedynie na pogloskach, lecz moge sie zalozyc, ze sa prawdziwe, a chodzilo zapewne o niebagatelna sume. -Ktora znajduje sie obecnie w banku na Kajmanach - dodal Pryce. -Tez tak podejrzewam. -Jestem tego prawie pewien, Geof. Trudno bedzie jednak odzyskac te pieniadze, nawet gdybysmy znali numer konta. -I na to znalazlyby sie sposoby, ale sledztwo zostalo zamkniete. Tuz przed smiercia lady Alicja przekazala organizacji czek na dwa miliony funtow. Jej dzieci wolalyby teraz odzyskac te pieniadze, lecz zarazem nie chca burzyc wizerunku szczodrej fundatorki, za jaka uchodzila ich matka. -Skoro juz o tym mowa, Geoffrey - zagadnela Leslie - to naszym nastepnym krokiem powinna byc rozmowa z dziecmi lady Alicji. Mozemy sie z nimi zobaczyc? -Oczywiscie. Przebywaja w miescie, w opustoszalym domu przy Belgrave Square. Musze was jednak przestrzec, ze sa strasznie rozgoryczone. Byly bardzo zwiazane z matka, nie wiec dziwnego, ze szczegolnie chlopak reaguje teraz jak rozjuszony tygrys. Maja do czynienia z roznego rodzaju sepami, dalekimi krewnymi, watpliwymi wierzycielami Henshawa i cala masa dziennikarzy z prasy brukowej. Znacie tych pismakow, zainteresowanych wylacznie tania sensacja, kobiecymi biustami i wulgarnymi plotkami. -Naprawde chlopak reaguje jak rozjuszony tygrys? - zdziwila sie Leslie. - Jesli dobrze pamietam, ma dopiero siedemnascie lat. -Ale wyglada na dwadziescia i odznacza sie sylwetka zawodowego rugbysty. W dodatku przejal sie rola opiekuna mlodszej siostry i ostatnio w parku blyskawicznie poradzil sobie z trzema dziennikarzami, ktorzy ja dopadli. Nasi chlopcy nie mogli wyjsc z podziwu, jakim sposobem udalo mu sie skrepowac wszystkich trzech, a nastepnie hojnie obdzielic kopniakami. Dwoch ma zlamane rece, a trzeci... ze sie tak wyraze, powazne klopoty z kroczem. -W takim razie trzeba sie bedzie miec na bacznosci - rzekl Cameron. - Moze warto nawet zaopatrzyc sie w metalowy ochraniacz pilkarski. -W rozmowach z nami byl bardzo uprzejmy. Mowiac szczerze, oboje sa mili i sympatyczni, tylko sfrustrowani. -I pewnie trzeba sie pilnowac, aby jeszcze bardziej nie wytracic ich z rownowagi, Geof. -Mniej wiecej. Pamietajcie, ze chlopak trenuje zapasy. Slyszalem, ze zdobyl nawet jakis medal w rozgrywkach regionalnych w polnocnej Anglii. -Coraz bardziej mi sie podoba - odparla Leslie. - Moj syn rowniez trenuje zapasy. Ma dopiero pietnascie lat, ale przez dwa lata z rzedu zdobywal mistrzostwo w miedzyszkolnych zawodach juniorow. -To juz drugi motylek w mojej kolekcji - mruknal Pryce. - Siatka robi sie troche za ciezka, ale chyba jeszcze dam rade... No wiec kiedy bedziemy mogli sie z nimi spotkac? -Jutro. Juz je uprzedzilem o waszej wizycie, musimy jedynie ustalic godzine. XV Roger i Angela Brewster czekali na nich w saloniku na parterze rezydencji przy Belgrave Square. Poranne slonce, ktore wlewalo sie do srodka przez olbrzymie, lukowato sklepione okna, pozlacalo antyczne meble i gustowne obrazy wiszace na scianach. W obszernym pokoju panowala aura luksusu, niemal kazdy element wyposazenia zdawal sie mowic: "Rozluznij sie, zapomnij o troskach, znalazles sie w przyjaznym otoczeniu, gdzie fotel jest tylko fotelem, a sofa sofa".Geoffrey Waters jako pierwszy wkroczyl do salonu, Leslie i Cameron staneli za nim w przejsciu. Pojawienie sie szefa sekcji wywiadowczej wywolalo niezwykly efekt. -Sir Geoffrey! - zawolala dziewczyna, podrywajac sie z fotela i ruszajac w jego kierunku. -Dzien dobry, sir Geoffreyu - powiedzial uprzejmie chlopak, zatrzymujac sie obok siostry i wyciagajac dlon na powitanie. -No prosze! Czyzbym wyrazil sie niezbyt jasno? Nie przywitam sie z toba, Roger, jesli nie przestaniesz mnie wreszcie tytulowac. -Przepraszam, Geoffreyu - poprawil sie szybko mlody Brewster. -A ty, dziecino? - Waters zwrocil sie do dziewczyny. - Pozwole ci sie nawet cmoknac w policzek, jesli bedziesz tak uprzejma. -Jak sobie zyczysz... Geoffreyu. - Pocalowala delikatnie Watersa, jakby byl jej ojcem, po czym zapytala stojacych z tylu dwoje nieznajomych: - Powiedzcie sami, czyz on nie jest przeuroczy? -Na starosc nie ma rady, moja droga, ale to nie znaczy, ze starsi ludzie musza sie zachowywac jak starcy. Pozwolcie, ze przedstawie wam dwoje moich nowych wspolpracownikow. Pulkownik Montrose z Armii Stanow Zjednoczonych oraz agent specjalny Pryce z Centralnej Agencji Wywiadowczej. Wymienili krotkie, uprzejme pozdrowienia. -Nie rozumiem - zaczal Roger - dlaczego smierc naszej matki, a raczej jej zabojstwo, zainteresowalo armie amerykanska? -To nie ma nic do rzeczy - odparla Leslie. - I tak poprosilabym was o spotkanie, nawet gdybym musiala w tym celu wziac urlop czy tez zrezygnowac z dalszej sluzby. Ludzie odpowiedzialni za smierc waszej matki porwali mojego syna. Twierdza, ze go zabija, jesli nie bede wykonywala ich rozkazow. -Dobry Boze! - wykrzyknela Angela. -To straszne - rzekl jej brat. - Jak sie z pania skontaktowali? -Dostawalam instrukcje przez telefon za posrednictwem osob trzecich i poslusznie wykonywalam ich polecenia podczas ostatniej misji, lecz juz od trzech tygodni nie mam zadnych wiesci. Do tej pory w zasadzie tylko mnie sprawdzali, chcieli wiedziec, gdzie stacjonujemy, jak silna jest ochrona, jakim dysponuje uzbrojeniem... Dowiedzielismy sie pozniej, ze maja rowniez swoja wtyczke w centrali CIA, a wiec z pewnoscia sprawdzali uzyskiwane ode mnie informacje. -I nie wiadomo, kiedy skontaktuja sie po raz kolejny? - zapytala Angela. -Nie. Moga to zrobic w kazdej chwili... - Leslie smetnie spuscila glowe. - Nawet spodziewam sie wkrotce wiadomosci. Pewnie ktos zadzwoni z budki i poda numer telefonu, pod ktory mam sie zglosic, tam zas odbiore nagrane na tasmie rozkazy. Nie mogli mnie namierzyc w ciagu ostatnich pieciu dni, bo cala druzyna ochrony zostala wymieniona i dokladnie sprawdzona, ale dzis rano w Langley celowo rozpowszechniono informacje o miejscu mego pobytu. Zatem porywacze musza juz wiedziec, ze jestem w Londynie. -I to pani nie przeraza? - zapytala oszolomiona Angela Brewster. -Z pewnoscia bylabym o wiele bardziej przerazona, gdyby sie ze mna nie skontaktowali. -Jak mozemy pani pomoc? - wtracil Roger. -Opowiedzcie nam wszystko na temat Geralda Henshawa - odezwal sie Pryce - i sprobujcie odpowiedziec na nasze pytania. -Zlozylismy juz szczegolowe wyjasnienia na policji i w wydziale MI-5. Powiedzielismy wszystko. -Chcialabym to jednak uslyszec od was, Angelo - odparla Montrose. -Zrob to, moje dziecko - dodal Waters. - Jestesmy tylko ludzmi, czasami kazdemu zdarza sie o czyms zapomniec. Poza tym mam nadzieje, ze nasi nowi znajomi wylowia cos podejrzanego w waszej relacji. Zaczeli opowiesc od slabostek Henshawa, naduzywania alkoholu, sklonnosci do flirtow, trwonienia pieniedzy, ktore dostawal od zony badz wykradal, aroganckiego stosunku do sluzby, objawiajacego sie zwlaszcza pod nieobecnosc lady Alicji, ciaglego oklamywania rodziny w sprawie swoich wyjazdow czy zajec. Lista tego rodzaju grzeszkow zdawala sie bez konca. -Dziwie sie, ze wasza matka tak dlugo z nim wytrzymala - oznajmil Cameron. -Musialby pan osobiscie znac Geralda Henshawa, zeby to zrozumiec - odparla cicho Angela, starannie dobierajac slowa. - Mama nie byla glupia, po prostu przymykala oko na wiele rzeczy, ktore dostrzegali wszyscy naokolo. A on starannie ukrywal przed nia swe prawdziwe oblicze. -To jedno wychodzilo mu naprawde wspaniale - dodal Roger. - Przy niej byl ujmujaco szarmancki. Przed pierwszych pare lat nawet lubilem tego drania, chociaz Angela od poczatku go nie znosila. -Bo my, kobiety, jestesmy znacznie bystrzejsze w tym wzgledzie. -Daj sobie spokoj z mitami, siostrzyczko. W pierwszym okresie on naprawde byl mily dla mamy. -Tylko ja sobie urabial, nic wiecej. -Sadzilem, ze oboje przez wieksza czesc roku byliscie wowczas w swoich szkolach - odezwal sie Pryce. -To prawda, w ciagu ostatnich szesciu lat przyjezdzalismy do domu tylko na wakacje i ferie, a czasem na weekendy. Zreszta nie zawsze razem. Ale i tak mielismy niejedna okazje, zeby zrozumiec, co tu sie dzieje. -Widziales zatem wystarczajaco wiele, zeby zmienic zdanie o ojczymie? - ciagnal Cameron. -Oczywiscie. -Od czego sie to zaczelo? - wtracila Leslie. - Kiedy zaakceptowales punkt widzenia siostry? -Gdy tylko pojalem to wszystko, o czym wczesniej opowiadalismy. -Zakladam jednak, ze odbywalo sie to stopniowo. To znaczy, ze nie ogarnales calej podlej natury Henshawa od razu. Cos musialo zapoczatkowac te zmiane nastawienia. Mlodzi Brewsterowie popatrzyli na siebie wymownie, po czym Angela powiedziala: -Zaczelo sie od telefonu z warsztatu naprawy samochodow w Saint Albans, prawda, Rog? Pamietasz? Zadzwonili wtedy, zeby przekazac, iz jaguara mozna juz odebrac. -Zgadza sie - dodal jej brat. - Wlasciciel sadzil chyba, ze rozmawia z Gerrym. Oznajmil stanowczo, ze nie przyjmie ani czeku, ani zaplaty karta kredytowa, tylko musi dostac gotowke do reki. -Dlaczego? - Pryce spojrzal na Watersa, ktory zrobil zdziwiona mine i lekko pokrecil glowa. -Jak sie pozniej dowiedzialem, byla to juz jedenasta naprawa w ciagu poltora roku. Gerry z mama byli wowczas w Brukseli, na festynie zorganizowanym przez Wildlife Association, totez pojechalem bentleyem mamy do Saint Albans, zeby sie rozmowic z wlascicielem warsztatu. I ten mi powiedzial wprost, ze nie chce byc wiecej odsylany do glownego ksiegowego organizacji, ktory nie tylko ociaga sie z platnoscia rachunkow za naprawe auta, lecz jeszcze kwestionuje zasadnosc pokrywania kosztow z organizacyjnych funduszy. -To wyjasnia, dlaczego tak stanowczo domagal sie zaplaty gotowka - przyznala Montrose. - Firmy ubezpieczeniowe zadaja fachowej wyceny kosztow kazdej naprawy. -Wlasnie to mi dalo do myslenia. Gerry ani razu nie zglosil stluczki i nie korzystal z polisy ubezpieczeniowej. -Wiele osob tak postepuje, zeby nie tracic ulg za jazde bezwypadkowa - wyjasnil Cameron. -Slyszalem o tym, prosze pana, ale w tej sprawie bylo cos jeszcze. Zaniepokoilo mnie, ze Gerry odstawial woz do warsztatu w Saint Albans i zadal ekspresowej naprawy. Mogl przeciez skorzystac z uslug firmowej stacji jaguara w Londynie, tym bardziej ze wczesniej auto bylo przez wiele lat obslugiwane wlasnie w punkcie serwisowym. -Pewnie zalezalo mu na tym, zeby wasza matka sie nie dowiedziala o stluczce. -Doszedlem do tego samego wniosku, panie Pryce. Ale mama nie byla slepa, a trudno nie zauwazyc braku samochodu przez kilka dni. Zwlaszcza ze chodzilo o czerwonego jaguara, zazwyczaj parkujacego przed domem. Gerald prawie nigdy nie zadawal sobie trudu, zeby wstawic woz do garazu. -Rozumiem. Wiec co, w takim razie, krylo sie jeszcze za ta sprawa? -Otoz tamtego dnia rachunek za naprawe wozu opiewal na dwa tysiace szescset siedemdziesiat funtow. -Niemal trzy tysiace?! - wykrzyknal oslupialy szef bezpieczenstwa MI-5. - Musial prawie doszczetnie rozbic jaguara! -Nic jednak na to nie wskazywalo. Na rachunku wyszczegolniono tylko wymiane i malowanie zderzaka, oraz... standardowa obsluge, co oznacza niewiele ponad mycie, odkurzanie i wymiane oleju. -Tylko tyle? - zdziwil sie Waters. - To jakim cudem rachunek opiewal prawie na trzy tysiace funtow? -Prawie caly koszt byl wyszczegolniony pod haslem "uslugi rozne" - wyjasni Roger. - Musze jeszcze dodac, ze gdy zglosilem sie po samochod, wlasciciel warsztatu byl bardzo zdziwiony, iz Gerry nie przyjechal osobiscie. Prawdopodobnie nawet nie wymienilby zadanej sumy przez telefon, gdyby nie byl przekonany, ze rozmawia z moim ojczymem. -I nie wyjasnil, o jakie "uslugi rozne" chodzilo? - zapytal Cameron. -Nie. Kazal mi sie z tym zwrocic do... "mojego staruszka". -I zaplaciles mu, tak jak zadal, gotowka? - wtracila Leslie. -Tak. Zalezalo mi na odebraniu samochodu. Mama wiele wtedy podrozowala po swiecie, totez zalozyla awaryjne konto dla mnie i Angeli. Pojechalem wiec do banku, wypisalem czek i wrocilem do Saint Albans, majac nadzieje, ze wynajme kogos z warsztatu, zeby przyprowadzil bentleya do Londynu. -Zamierzales opowiedziec o wszystkim mamie? - spytala Montrose. -Najpierw chcialem uslyszec wyjasnienia Gerry'ego. -I uzyskales je? -Owszem, choc jeszcze bardziej daly mi do myslenia. Bez pytania wyplacil trzy tysiace funtow, co mnie zaszokowalo, poniewaz nigdy wczesniej nie mial przy sobie pieniedzy. Przy tym oznajmil wspanialomyslnie, ze moge zatrzymac reszte jako wynagrodzenie za klopoty. Wreszcie przykazal, abym o niczym nie mowil mamie, gdyz to ona jest odpowiedzialna za zepsucie jaguara, a on chce jej oszczedzic zmartwien. -Jak wasza mama mogla byc odpowiedzialna? - zdziwil sie Waters. -Otoz to! Gerry powiedzial, ze mama wybrala sie jaguarem do wiejskiej rezydencji i pojechala z pusta miska olejowa, a w dodatku nabrala niewlasciwego paliwa, przez co trzeba bylo wymieniac caly silnik. -I ty przyjales takie wyjasnienie? -Skadze! Mama nienawidzila tego wozu, kupila go specjalnie dla Gerry'ego, spelniajac jego odwieczne marzenie. Nawet nie chodzilo jej o marke, lecz o kolor. Twierdzila, ze czerwony samochod jest wyzywajacy, jak palce umazane krwia. Od poczatku znalem jej zdanie. -Dlaczego nie wspomniales o tym ani slowem podczas skladania zeznan? -Ten temat w ogole nie byl poruszany, Geoffreyu. Nikt nas nie pytal o takie szczegoly postepowania Henshawa. -A w jaki sposob dowiedzieliscie sie o pozostalych grzeszkach? Ostatecznie jeden rachunek za naprawe samochodu nie jest az tak bardzo znaczacy. -Rog sie wowczas wsciekl na Gerry'ego - wyjasnila Angela. - Powiedzial mi o wszystkim, choc wczesniej pomijal takie sprawy milczeniem. Orzekl wtedy, ze dzieje sie cos bardzo niedobrego. Przyznalam mu racje, gdyz od dawna sie tego domyslalam. Poszlismy razem do naszego kuzyna, adwokata z Regent Street, i poprosilismy go, aby zechcial sie blizej przyjrzec uczynkom Gerry'ego. -Dopiero wtedy cale jego lotrostwo wyszlo na jaw - dodal Roger. - Poznalismy nazwiska i adresy kobiet, z ktorymi romansowal, dowiedzielismy sie o pijackich libacjach, awanturach i bijatykach, skargach naplywajacych z ekskluzywnych restauracji i prywatnych klubow. Wiele wczesniejszych plotek znalazlo potwierdzenie. -Powiedzieliscie o swoim odkryciu mamie? - zapytal Pryce, spogladajac uwaznie w twarze rodzenstwa. -Nie od razu - rzekl Roger. - Probowalismy go zrozumiec. Gerry byl lobuzem i szachrajem, ale mama czula sie przy nim szczesliwa. Bardzo mocno przezyla smierc ojca, przez pewien czas wraz z Angela zywilismy obawy, iz moze nawet odebrac sobie zycie. -Az wreszcie pojawil sie w jej zyciu ten przeklety aktor - dodala jego siostra. - Wysoki, przystojny, szarmancki, o znakomitych referencjach, ktore pozniej okazaly sie w calosci sfalszowane. W pewnym sensie przywrocil mamie zycie. Nie chcielismy burzyc tego ukladu. -Przepraszam, ze wam przerywam - odezwal sie Geoffrey Waters - ale przechodzimy juz do spraw, ktore szczegolowo zrelacjonowaliscie podczas przesluchania. Do tej pory nic was nie uderzylo? -Jasne, owe "uslugi rozne" - przyznal Cameron. - Dwa tysiace szescset funtow za wymiane zderzaka? Koniecznie musimy to sprawdzic w warsztacie w Saint Albans. -Oho, znow daje o sobie znac blyskotliwosc mieszkancow kolonii - rzekl z usmiechem szef sekcji bezpieczenstwa MI-5. Saint Albans Motor Works okazalo sie niewielkim prywatnym warsztatem w przemyslowej czesci miasta. Stuk mlotkow, warkot narzedzi elektrycznych i glosny syk powietrza ze sprezarki swiadczyly dobitnie o rodzaju uslug swiadczonych w garazu. Wlasciciel warsztatu okazal sie niskim, ruchliwym czlowieczkiem w poplamionym smarami kombinezonie, a glebokie ciemne bruzdy znaczace jego czolo i policzki byly dowodem, iz zarabia on na zycie ciezka fizyczna praca. Mial okolo czterdziestki i nazywal sie Alfred Noyes. -Och, tak, pamietam wizyte tego mlodzienca, jakby to bylo wczoraj. Zaskoczyl mnie wtedy, bo spodziewalem sie jego ojca. -A wiec sadzil pan, ze samochod odbierze Gerald Henshaw, ojczym chlopaka? - powtorzyl z naciskiem Waters, chowajac do kieszeni sluzbowa legitymacje. -Oczywiscie, prosze pana. Taka byla miedzy nami umowa, bez ograniczen, jesli rozumie pan, co mam na mysli. -Nie rozumiem - odrzekl Pryce, ktory zostal przedstawiony jako amerykanski konsultant dowodztwa brytyjskiego wywiadu. - Prosze to wyjasnic, panie Noyes. -Nie chcialbym miec z tego powodu zadnych klopotow. Naprawde. Ostatecznie nie zrobilem nic zlego. -Prosze wyjasnic. Co to byla za umowa bez ograniczen? -No wiec jakies dwa lub trzy lata temu przyszedl do warsztatu pewien facet i oswiadczyl, ze ma dla mnie nowego klienta, kogos z najwyzszych sfer, uwiklanego w konflikty rodzinne. Sporo prominentow postepuje w ten sposob, zeby... -O co chodzilo w tej umowie? -Nie bylo w niej nic nielegalnego, nigdy bym sie nie zgodzil na udzial w podejrzanej sprawie. Po prostu swiadczylem zawodowa grzecznosc czlonkom znamienitej rodziny, nic wiecej. Przysiegam na grob mojej matki, ze nie bylo to niezgodne z przepisami. -Zawodowa grzecznosc, panie Noyes? -Nie inaczej, w koncu rzecz dotyczyla zwyklej przyslugi. Umowa byla taka, ze ilekroc on bedzie mial jakies klopoty z tym czerwonym jaguarem, zadzwoni do mnie, a ja natychmiast wysle na wskazane miejsce woz techniczny i zabiore auto do warsztatu. -Chodzilo o stluczki, prawda? -Kilkakrotnie, ale nie zawsze. -Naprawde? - Geoffrey Waters zmarszczyl brwi. - Nie zawsze? -Oczywiscie, prosze pana. Henshaw to przewrazliwiony czlowiek, byl... jak hipochondryk, ktory po pierwszym kichnieciu biegnie do lekarza. Rozumie pan? -Nie za bardzo. Czy moglby pan to wyjasnic? -Twierdzil, na przyklad, ze cos glosno stuka w silniku, podczas gdy nie dzialo sie nic zlego. Innym razem przeszkadzalo mu skrzypienie opuszczanej szyby, ktorego my nie slyszelismy, a byc moze chodzilo tylko o bebnienie deszczu o dach. Mowie wam, panowie, ze zaliczalismy go do najmniej przyjemnych klientow, ale zgodnie z umowa zawsze wysylalismy pomoc drogowa i zabieralismy woz do warsztatu, gdyz bez ociagania podpisywal wszystkie rachunki. -Skoro juz o tym mowa - wtracila Leslie Montrose, stojaca tuz obok Camerona - podobno mial pan jakies klopoty z platnoscia rachunkow Henshawa, z ksiegowym zajmujacym sie finansami Brewsterow. -Mowi pani o urzednikach z Westminster House? Nie nazwalbym tego klopotami, madam. Oni wykonuja swoja prace, podobnie jak ja. To fakt, ze opozniali przelewy, ale z tym daloby sie przezyc. Mam dobrze prosperujaca firme i nie narzekam. Ostatecznie wczesniej czy pozniej wszelkie naleznosci byly regulowane, pan Henshaw nie mial u mnie zadnych dlugow. -Jak sie nazywal ten czlowiek, ktory przed trzema laty przedstawil panu Henshawa jako nowego klienta? - zapytal Waters. -Nie pamietam. Jesli wymienil nazwisko, to ulecialo mi z glowy. Powiedzial, ze jest przedstawicielem jakiegos lokalnego banku handlowego, reprezentujacego interesy pana Henshawa. -A co to za bank? -Chyba nawet nie podal jego nazwy. -I nie zastanowilo pana, dlaczego nie kazal przesylac sobie wszystkich rachunkow za naprawy, skoro jest przedstawicielem banku nadzorujacego interesy Henshawa? -Ach nie, te sprawe postawil bardzo jasno. Nie zyczyl sobie, aby opinia publiczna wiazala dzialalnosc jego firmy z nazwiskiem Henshawa. -I nie wydalo sie to panu dziwne? -Moze troche... Ale powiedzial tez, jak pamietam, ze w bogatych rodzinach czesto otacza sie tajemnica sprawy jednego ze wspolmalzonkow lub dzieci. Wiadomo, ze czasami tacy ludzie czerpia zyski z udzialow w jakichs podejrzanych trustach badz z olbrzymich odpisow podatkowych, o czym zwykli smiertelnicy nie maja zielonego pojecia. -I co pan robil, zgodnie z ta umowa bez ograniczen? -Wykonywalem wszelkie zlecenia pana Henshawa, majacego podobno wolna reke w dysponowaniu funduszami zarzadzanej przez siebie organizacji... Przyznaje, ze kilka razy musialem wystawiac rachunki za nic, ale z drugiej strony ponosilem dodatkowe koszty za wyjazdy mechanikow i wozu pomocy drogowej. Cala ta sytuacja byla troche nietypowa, ale tez nie na co dzien ma sie do czynienia z klientami pokroju Henshawa czy rodzina Brewsterow. Czesto pisali o nich w gazetach, to naprawde ludzie z najwyzszych sfer... -Przejdzmy do sprawy zasadniczej, panie Noyes - powiedziala stanowczym tonem Leslie. - Chcielismy uzyskac wyjasnienia w sprawie owych "uslug roznych", za ktore Roger Brewster musial zaplacic gotowka. O ile pamietam, koszt tych uslug wyniosl okolo poltora tysiaca funtow. -Dobry Boze, wiedzialem, ze ta sprawa wyjdzie wczesniej czy pozniej. Prosze mi wierzyc, ze bylem wsciekly jak cholera... Niech mi pani wybaczy, madam. Ale musialem czekac na zaplate za to zlecenie prawie poltora roku! Henshaw obiecywal, ze ureguluje naleznosc gotowka, a ja wiedzialem, ze jesli wysle rachunek do urzednikow z Westminster, nie dostane ani grosza i nigdy wiecej nie zobacze klienta. W koncu tak mnie to wkurzylo... Prosze wybaczyc... -Niech pan mowi dalej. -Bylem wsciekly, dlatego powiedzialem Henshawowi przez telefon... bo myslalem, ze rozmawiam z Henshawem... ze tym razem nie oddam mu jaguara, jesli nie ureguluje dlugu. -Co to bylo za zlecenie? - dopytywala sie Montrose. -Prosze wybaczyc, ale obiecalem, ze nigdy nikomu tego nie zdradze. Geoffrey Waters ponownie siegnal do kieszeni i podetknal Noyesowi pod nos swoja legitymacje. -Sadze, ze jednak powinien nam pan powiedziec prawde, bo moze zostac oskarzony o zbrodnie przeciwko Koronie. -Ja?! O zbrodnie?! Jestem czlonkiem gwardii cywilnej... -Rozwiazano ja juz kilka lat temu. -O co chodzilo? - rzekl ostro Pryce. -No dobra, nie chce miec klopotow z wywiadem... Jakies dwa lata temu Henshaw oswiadczyl, ze chcialby miec w samochodzie idealny schowek, najlepiej mala komore pod podloga, ktora od spodu przypominalaby fabryczna oslone jakichs czesci podwozia. Poprosilem, zeby wstawil woz do warsztatu na tydzien, lecz on sie uparl, ze robota musi byc zrobiona w ciagu dwoch dni. Moi ludzie dwoili sie i troili, zwlaszcza ze Henshaw zazyczyl sobie dodatkowo, by nie umieszczac zadnego zamka, bo specjalna kasetka pancerna zostanie zamontowana w innym warsztacie. Nie mam najmniejszego pojecia, po diabla byla mu potrzebna ta skrytka. -Czy widzial pan jeszcze kiedykolwiek tego przedstawiciela banku nadzorujacego interesy Henshawa? - zapytal Cameron. -Jego nie, ale pare razy pojawiali sie inni urzednicy banku. -Po co? -Kiedy sciagalismy jaguara do naprawy, przyjezdzali pozniej, aby sprawdzic, czy wszystkie usterki zostaly usuniete. Prosze mi wierzyc, ze czulem sie ponizony, podobnie jak w sprawie tej dodatkowej skrytki. Ostatecznie moj warsztat cieszy sie nalezna reputacja, wykonujemy fachowe naprawy. -Czy panscy mechanicy zostawiali tych przedstawicieli banku sam na sam z jaguarem? -Nie wiem, zazwyczaj mialem inne, pilniejsze zajecia. -Dziekuje, panie Noyes - rzekl Geoffrey Waters. - Bardzo nam pan pomogl. Korona z pewnoscia to doceni. -Dzieki Bogu. Czerwony jaguar stal w obszernym garazu na tylach posiadlosci przy Belgrave Square. Roger Brewster zdjal z gornej polki wielka skrzynke z narzedziami po zmarlym ojcu. Znajdowal sie wsrod nich nawet palnik acetylenowy. Pryce rozlozyl na masce plany montazowe, ktore pozyczyl od Noyesa, natomiast Roger zajal sie wyrzucaniem gratow z bagaznika. -Czesto siadalem tam, na lawce, i godzinami sie przygladalem, jak ojciec pracuje przy samochodzie - rzekl. - Nie wiem, czy byl dobrym mechanikiem, lecz wiele rzeczy mu swietnie wychodzilo, bo wkladal w prace mnostwo serca. Tu jest - oznajmil, wyjmujac gumowa wykladzine i odslaniajac dno bagaznika. - Niech pan obrysuje kreda zarys schowka, zebym go lepiej widzial przez szkla spawacza. -Na pewno nie chcesz, abym ja sie tym zajal? - spytal Cameron, podchodzac z kreda w jednej dloni i planami w drugiej. -Nie. Z kilku powodow. Po pierwsze, chcialbym sie osobiscie przekonac, co ten sukinsyn tam ukryl. A po drugie, nabierze to innej wymowy, jesli sam sie dobiore do schowka, i to za pomoca narzedzi ojca. Energicznie przystapil do pracy, zapalil palnik i zaczal wycinac prostokat narysowany kreda na dnie bagaznika. Kiedy skonczyl, polal rozgrzany metal woda z pojemnika, a w gore buchnely kleby pary. Nastepnie huknal pare razy mlotkiem w podloge, wreszcie odciety fragment z brzekiem wyladowal na betonowej posadzce. Dal nura pod samochod i szczypcami wyciagnal spod spodu prostopadloscienna metalowa skrytke. Ich oczom ukazalo sie malenkie pokretlo z czarno-biala tarcza zamka szyfrowego. Pryce odczytal numer wydrukowany na planach montazowych z warsztatu w Saint Albans, dostarczonych przez producenta kasetki pancernej, manchesterskie zaklady Vault and Safe Company. Wkrotce zawartosc skrytki znalazla sie ulozona w rownym rzadku na brzegu stolu. Skladalo sie na nia pare weksli o przedluzonych terminach platnosci - z ktorych najstarszy nosil date sprzed siedmiu tygodni, czyli z dnia morderstwa lady Alicji - cztery rozne klucze, prawdopodobnie od lokali zajmowanych przez kochanki Henshawa, plik nieaktualnych czekow podroznych i kilka dalszych kartek z notatnika z szyfrowanymi zapiskami, o tresci znanej jedynie ich poszukiwanemu, zapewne juz niezyjacemu autorowi. -Znow te cholerne skroty! - syknal Waters. - Nadal nie wiemy niczego konkretnego. -Wiemy przynajmniej, w jaki sposob porywacze oplacali przyszlego morderce lady Alicji - powiedzial Pryce. - Zalatwili mu stala obsluge w zwyklym, nie rzucajacym sie w oczy warsztacie samochodowym na obrzezach Londynu, nalezacym do rzetelnego, acz niezbyt rzutkiego fachowca, pozostajacego pod silnym wrazeniem klienteli z wyzszych sfer. -To dosc oczywisty wniosek, niemniej na uwage zasluguje fakt, ze ten niezbyt rzutki Noyce zgodzil sie jednak z nami wspolpracowac. Nie wierze bowiem, aby cokolwiek zatail. -Nie zostawiles mu wiekszego wyboru, Geof - wtracila Montrose. -Ale dzieki temu poznalismy jedynie techniczna strone utrzymywanej lacznosci, nadal jednak nie mamy zadnych sladow. Ani nazwisk, ani adresow czy czegokolwiek, co ukierunkowaloby dalsze sledztwo. Cale to znalezisko nie jest warte funta klakow. -Niestety, masz racje - przyznala Leslie. - Zgadza sie tez, ze Noyce swiadomie zapewne niczego nie tail, lecz niepokoi mnie pewna obserwacja. -Jaka? - spytal Cameron. -Kilkakrotnie powtarzal, ze ma dobrze prosperujaca firme, cieszy sie niezla reputacja i jakos wytrzymywal opoznienia w uregulowaniu rachunkow... -Ja slyszalem cos wrecz przeciwnego - przerwal jej Roger Brewster. - Dlugo mi narzekal, ile to ma klopotow, bo musi czekac na pieniadze klientow, podczas gdy za czesci trzeba placic gotowka. Omal nie wycalowal mnie po rekach, kiedy zaczalem odliczac banknoty. -To mi sie wydaje o wiele bardziej prawdopodobne - powiedziala Montrose. - Gdyby rzeczywiscie mial tak dobrze prosperujacy interes, z pewnoscia wybudowalby sobie nowy garaz. Ostatecznie byly tam tylko trzy stanowiska i widzialam jedynie dwoch mechanikow, co ewidentnie przeczy jego zapewnieniom. -Moze klamal tylko po to, zeby zrobic na nas wrazenie - rzekl Pryce. - Nie zapominaj, ze wczesniej Geoffrey podetknal mu pod nos legitymacje sluzbowa. -I tak cos mi tu nie pasuje. Z pelnym uznaniem mowil o ksiegowych z Westminster nadzorujacych finanse Brewsterow. Stwierdzil, ze wykonywali jedynie swoje obowiazki. Wiec czemu przedtem w rozmowie telefonicznej tyle narzekal na ich opieszalosc? -Chcial wymusic na kliencie przyspieszenie zaplaty - mruknal w zadumie Waters. - Co ci tu nie pasuje? -Zazwyczaj takie rozmowy wygladaja nieco inaczej, Geoffrey. Po smierci meza musialam sobie sama radzic z naprawami auta, stad wiem, ze mechanicy samochodowi sa szczegolnie agresywni. Nikt mnie nie przekona, ze w Anglii zachowuja sie inaczej niz u nas. -Nie potraktuj tego jak wyraz dyskryminacji plciowej - rzekl Pryce - ale moim zdaniem odnosza sie zdecydowanie bardziej agresywnie do kobiet niz do mezczyzn, co wynika prawdopodobnie stad, ze ich zdaniem kobiety sa dyletantkami w sprawach motoryzacji. -Wcale nie o to mi chodzi. Kiedy Jim nie wrocil z Azji, nasz wspolny znajomy z urzedu skarbowego podjal sie prowadzic moje sprawy finansowe do czasu, az stane na wlasnych nogach. A poniewaz kilkakrotnie przenoszono mnie z jednej bazy do drugiej, uporzadkowanie wszystkiego zajelo mu prawie rok... -Do czego zmierzasz, Leslie? -W tym czasie mialam kilka stluczek. Raz zajechalam komus droge, zajeta wlasnymi myslami, kiedy indziej za pozno zahamowalam, wjezdzajac tylem na parking. Joe Gamble, ten znajomy z urzedu skarbowego, powiedzial pozniej, ze najtrudniej mu bylo uregulowac platnosci za naprawe samochodu. Najpierw nie mogl uzgodnic terminu spotkania z inspektorem firmy ubezpieczeniowej, a pozniej musial sie targowac z wlascicielami warsztatow, ktorzy wystawiali horrendalnie zawyzone rachunki i w dodatku domagali sie natychmiastowej zaplaty, klnac przy tym jak szewcy. -Moja droga - rzekl powoli Waters. - Nadal nie pojmuje, jakiej dalekiej analogii dopatrzylas sie w tym wypadku. -Tu nie chodzi o analogie, lecz o niekonsekwencje, ewidentna sprzecznosc. -Jaka? -Wyrazny szacunek, z jakim Noyce wypowiadal sie o ksiegowych rodziny Brewsterow. Przeciez oni regularnie opozniali przelewy, kwestionowali sumy na wystawianych przez niego rachunkach, a on mowi z uznaniem: "ci ludzie wykonywali tylko swoje obowiazki". -Powtorze swoj wczesniejszy wniosek, ze niezbyt rzutkiemu Alfiemu przede wszystkim zalezalo na tym, by nie stracic takiego klienta jak Henshaw. -Ten niezbyt rzutki Alfie wcale nie jest tak glupi, jak sadzisz, Geoffrey - odezwal sie Pryce. - Mial umowe bez ograniczen, ktora zalatwil mu nieznajomy, rzekomo pracownik banku. Dopoki bez sprzeciwu wykonywal wszelkie polecenia, mogl sie nie martwic grozba utraty klienta. Nie watpie, ze zostalo mu to powiedziane wprost. -O czym wy dyskutujecie? - wtracila Angela Brewster. - Nic z tego nie rozumiem. -Ani ja - przyznal jej brat. -Jak dobrze znacie tych ksiegowych z Westminster House? - zapytala Leslie. - Z kim macie tam kontakt? Rodzenstwo popatrzylo na siebie, robiac zdziwione miny. -Kilka lat temu poszlismy z mama do biura, gdyz musielismy podpisac pare dokumentow - odpowiedziala Angela. - Przyjal nas szef firmy, niejaki Pettifrogge. Zapamietalam to nazwisko, bo wydalo mi sie wtedy niezwykle. Moge stwierdzic tylko tyle, ze wszyscy byli tam dla nas bardzo mili i uprzejmi. -Henshaw takze byl wtedy z wami w biurze? - spytal Waters. -Nie. Pamietasz, Angela? Mama powiedziala nam po wyjsciu na ulice, ze nie widzi potrzeby, abysmy o tej wizycie informowali Gerry'ego. -Tak, pamietam. Chodzilo o poufne dokumenty. -Poufne? - zainteresowal sie Cameron. - Czego dotyczyly? -Przeniesienia kilku tytulow wlasnosci na wypadek... - Roger na chwile zawiesil glos. - Nie czytalem dokladnie wyszczegolnionych warunkow. -Za to ja czytalam - dodala Angela. - Na kilku stronach byly wypunktowane skladniki majatkowe, takie jak obrazy, meble i rozmaite sprzety domowe, ktore mialy pozostac wlasnoscia rodziny Brewsterow i nie wolno ich bylo wynosic z terenu posiadlosci bez zgody mojej, Roga oraz wykonawcow testamentu mamy. Pryce gwizdnal pod nosem. -A to oznacza, ze pan Gerald Henshaw zostal wczesniej wydziedziczony. -Niezupelnie - orzekla stanowczo dziewczyna. - W testamencie znalazla sie klauzula, ze w wypadku, gdyby nie dalo sie ustalic miejsca pobytu mamy w ciagu czterdziestu osmiu godzin od chwili jej znikniecia, dom ma zostac zapieczetowany i nie wolno niczego tu zmieniac. -W ten sposob pojecie rodzicielskiej troski zyskalo nowy wymiar - mruknal Cam. -Po prostu mama duzo wczesniej nabrala podejrzen co do prawdziwej natury swego czarujacego adoratora - dodala Angela. -Tak czy inaczej - odezwal sie Waters - nie podano wam nazwiska konkretnego pracownika firmy z Westminster House, z ktorym moglibyscie sie skontaktowac w razie koniecznosci? -Nie, ale po smierci mamy kilku z nich rozmawialo z nami - wyjasnil Roger. - Raz nawet odwiedzil nas osobiscie szef biura, tenze Pettifrogge, choc raczej zalezalo mu tylko na zlozeniu kondolencji. To czlowiek starej daty, przestrzegajacy konwenansow. Szefem ekipy, ktora sprawdzala spis inwentaryzacyjny, byl niejaki Chadwick. Przedstawil sie jako wicedyrektor firmy, nadzorujacy zarowno prywatne sprawy mamy, jak i finanse Wildlife Association. -W taki razie uwazam, ze w nastepnej kolejnosci powinnismy odwiedzic Westminster House. Co o tym sadzicie? - zapytal szef bezpieczenstwa wydzialu MI-5. Westminster House, siedziba firmy, od ktorej wziela ona swoja nazwe, byl wspaniale odrestaurowana, osiemnastowieczna, waska i strzelista szesciokondygnacyjna kamienica z brunatnego piaskowca, stojaca przy Carlisle Place. Duza mosiezna tablica zawieszona na prawo od glownego wejscia glosila: WESTMINSTER HOUSE SPOLKA ZALOZONA W 1902 ROKU USLUGI ROZRACHUNKOWE Juz sam wyglad tego gmachu nasuwal wniosek, iz wlasciciele spolki musza byc spadkobiercami wielopokoleniowej dynastii fachowcow, rownie bogatych jak ich klienci. Mogl o tym rowniez swiadczyc fakt, ze w burzliwych kregach finansowych Londynu firma przetrwala w wyraznie doskonalej kondycji prawie cale stulecie. Nic wiec dziwnego, ze otaczala ja aura niemal bezgranicznej odpowiedzialnosci za powierzone sprawy, odgrodzone od swiata zewnetrznego poteznym murem tradycji.Ale dokladnie w tym samym czasie, kiedy Waters, Pryce i Montrose wyruszali wozem sluzbowym w kierunku Carlisle Place, w owym murze pojawil sie nagle tak gigantyczny wylom, ze spolka Westminster House musiala sie stac przedmiotem roznorodnych spekulacji. Kiedy tylko na polecenie Geoffreya kierowca skrecil z Victoria Street w Carlisle Place, wszystkich porazil niecodzienny widok. Przed Westminster House staly dwa wozy policyjne oraz karetka pogotowia z wlaczonymi kogutami na dachach. Cala trojka wyskoczyla z samochodu i ruszyla biegiem w strone tlumu zgromadzonego przed wejsciem do siedziby firmy. Szef wywiadowczej sluzby bezpieczenstwa bezceremonialnie rozepchnal gapiow i wyjmujac legitymacje sluzbowa, pociagnal za soba Leslie i Camerona ku stojacemu w drzwiach policjantowi. -MI-5, sekcja bezpieczenstwa! - zawolal z daleka. - To sprawa wagi panstwowej! Prosze przepuscic mnie i moich wspolpracownikow. Wewnatrz panowala napieta atmosfera, gromada przerazonych ksiegowych, sekretarek i archiwistek byla niemal bliska histerii. Przeciskajac sie miedzy nimi, Geoffrey Waters stanal w koncu przed poteznie zbudowanym mezczyzna w ciemnym garniturze, wygladajacym na kogos z kierownictwa firmy. -Nazywam sie Waters i jestem oficerem wydzialu MI-5, w sluzbie Korony. Co tu sie stalo? -Boze! To straszne... -Co sie stalo?! - zawtorowal Cameron. -Potworne! Nie do wiary! -Co takiego?! -Brian Chadwick, nasz wicedyrektor, popelnil wlasnie samobojstwo! -Policja! - ryknal Waters, rozgladajac sie dookola. - Natychmiast zaplombowac gabinet zabitego! XVI Bahrajn, godzina czternasta W wykladanej alabastrem willi nad brzegiem Zatoki Perskiej pietnastoletni mlodzieniec siedzial przy biurku w bialej sali o zakratowanych oknach. Wyjatkowe to bylo wiezienie, gdyz oprocz sypialni mial do wlasnej dyspozycji lazienke, mogl ogladac telewizje i zadac dostarczenia dowolnej ksiazki lub czasopisma. Nazywal sie James Montrose Junior, ale wszyscy wolali na niego Jamie. Pozostawiono mu dosc duza swobode. Po ogrodzonym murem terenie mogl sie poruszac bez ograniczen, choc tylko w towarzystwie straznika. Wolno mu bylo korzystac z basenu kapielowego i przyrzadu treningowego do gry w tenisa, a jedynie brak partnera przekreslal szanse na rozegranie normalnej partii. Mogl tez zamawiac dowolne potrawy. Lecz mimo luksusowych warunkow doskwieralo mu poczucie, ze jest wiezniem. Nie mial prawa odwiedzic stolicy archipelagu, Manamy, ani zadnej innej turystycznej atrakcji Bahrajnu. Pozbawiono go tez mozliwosci komunikowania sie ze swiatem zewnetrznym. Jamie Montrose byl silnie zbudowany i duzy jak na swoj wiek, co odziedziczyl po rodzicach. Nalezal tez do grona chlopcow cichych i zamknietych w sobie, jakich czesto sie spotyka w rodzinach wojskowych. Zapewne wynikalo to z koniecznosci ciaglych zmian miejsca pobytu i przenoszenia sie z jednego miasta do drugiego, co pociagalo za soba brak przyjaciol i ustawiczne wysilki w celu dostosowania sie do nowego otoczenia. Ale u syna Leslie Montrose wybijala sie ponadto pewna cecha, bedaca rzadkoscia wsrod jego rowiesnikow z wojskowych rodzin. Wedlug statystyk olbrzymia wiekszosc z nich zywi gleboka pogarde do takiego stylu zycia i nie odnosi sie ze specjalnym szacunkiem do ojca, gdyz to on zazwyczaj pelni sluzbe mundurowa. W przeciwienstwie do nich James Montrose niemalze z nabozna czcia wypowiadal sie o swoim niezyjacym ojcu. Jego uwielbienie nie przejawialo sie jednak w slepym holdowaniu militaryzmowi czy chocby wyolbrzymianiu licznych przeciez zalet sluzby wojskowej. Jamie utrzymywal, iz kazdy czlowiek musi dokonac wyboru swej drogi zyciowej po szczegolowym przeanalizowaniu wlasnych slabych i mocnych stron. Pod tym wzgledem chlopak zaliczal sie do uwaznych obserwatorow, ktorzy dokladnie zbadaja wszelkie aspekty, zanim na cokolwiek sie zdecyduja. Zwlaszcza ostatnie lata, juz po smierci ojca, nauczyly go ostroznosci i zwiezlosci w wypowiadaniu wlasnych sadow, choc nie mozna mu bylo zarzucic braku zdecydowania. Tylko sprawial wrazenie nadzwyczaj spokojnego chlopca o stoickim podejsciu do zycia, w gruncie rzeczy byl bardzo bystry i zdecydowany w dzialaniu. -James! - dobiegl zza zamknietych drzwi pokoju meski glos. - Nie masz nic przeciwko temu, abym wszedl? -Wejdz, Amet - odparl Montrose. - Wciaz tu jestem, bo nie dam rady wiecej wygiac krat niz na pare centymetrow i za zadne skarby nie moge sie przez nie przecisnac. Do saloniku wszedl szczuply wysoki mezczyzna w eleganckim ciemnym garniturze i tradycyjnym arabskim turbanie na glowie. -Widze, ze nadal dopisuje ci dobry humor - rzekl z charakterystycznym akcentem mieszkanca Bliskiego Wschodu, ktory uczyl sie w Wielkiej Brytanii. - Bylbys wspanialym towarzyszem, gdyby nie te... paskudne okolicznosci, bo chyba tak sie mowi. -Raczej koszmarne. Nie moge nawet zadzwonic do mamy. Nie wiem, gdzie ona jest i jak sie czuje. Nie mam nawet pojecia, co jej o mnie przekazano. To nie jest juz paskudna sytuacja, Amet, lecz diabelnie denerwujaca. -Nie doznales jednak zadnego uszczerbku, prawda? -Co przez to rozumiesz? - Jamie wstal zza biurka i zaczal nerwowo chodzic po pokoju. - Zostalem uwieziony w tym kraju Ali Baby! Warunki sa wspaniale, lecz nie zmienia to faktu, ze jestem wiezniem! Czy kiedykolwiek sie dowiem, o co tu naprawde chodzi? -Przeciez wiesz, James, ze twoja matka wykonuje teraz scisle tajna, nadzwyczaj niebezpieczna misje. Zostales umieszczony pod nadzorem tylko po to, aby nic cie nie stalo, a izolacja od swiata ma wykluczyc te ewentualnosc, ze wrogowie poznaja miejsce twego pobytu. Mozesz mi wierzyc, mlody czlowieku, iz twoja matka jest nam za to bardzo wdzieczna. Jej nie trzeba tlumaczyc, jak realna jest grozba, ze cos ci sie przytrafi. -W takim razie pozwolcie, by sama mi to powiedziala. Wystarczylaby krotka rozmowa telefoniczna, list... Cokolwiek! -Nie wolno nam podejmowac takiego ryzyka. Ona to doskonale rozumie. -Ty cos przede mna ukrywasz, Amet. - Montrose podszedl blizej i stanal na wprost Araba. - Moglbys mnie we wszystko wtajemniczyc i zaufac, ze i ja zrozumiem powage sytuacji. Sadzisz, ze nie jestem do tego zdolny? Kiedy wezwal mnie dyrektor szkoly i oswiadczyl, iz z powodu spraw najwyzszej wagi panstwowej mam sie natychmiast udac w towarzystwie agenta federalnego na lotnisko Kennedy'ego, od razu sie domyslilem, ze chodzi o jakas tajna operacje, do ktorej przydzielono mame. Tylko rzucilem okiem na legitymacje sluzbowa czlowieka czekajacego na mnie w Waszyngtonie, poza tym nie zadawalem zadnych pytan. -I nadal nie powinienes o nic pytac. Wychowywales sie w rodzinie wojskowej, musisz zdawac sobie sprawe z wagi hierarchii sluzbowej, zwlaszcza w wypadku tajnych operacji zwiazanych z bezpieczenstwem panstwa. -Doceniam ja, lecz tylko wtedy, gdy w pelni rozumiem okolicznosci. Na razie cala ta akcja to dla mnie czyste szalenstwo. Dobrze znam mame i wiem, ze nigdy by na cos takiego nie poszla. W kazdym razie powinna mnie uprzedzic i odpowiednio nastawic. -Nie bylo na to czasu, James. Zostala przydzielona do tej operacji w ostatniej chwili i dostala rozkaz zachowania scislej tajemnicy, zanim jeszcze zdazyla sie spakowac. Mam nadzieje, ze rozumiesz, co w tym wypadku oznacza scisla tajemnica wojskowa. -Tak, rozumiem, bo i mnie to dotknelo. Zadnego kontaktu ze swiatem. Ale wyjasnij mi jedna rzecz. Dlaczego uslyszalem w sluchawce, ze nie ma takiego numeru, gdy zadzwonilem z lotniska do pulkownika Bracketa? A pozniej, kiedy polaczylem sie z centrala, uslyszalem, ze jego nazwisko nie figuruje w spisie abonentow i nie moge uzyskac polaczenia? Powtarzam: O co tu naprawde chodzi? -Sprobuj odwolac sie do Boga i poszukac wyjasnienia w Biblii. Jego wyroki sa niezbadane. -Ale nie szalone! -To jednostronna ocena, jak zwykliscie mawiac w Ameryce. Nie moge odpowiedziec na twoje pytanie. -Lepiej, zeby ktos mi jednak wszystko wyjasnil. - Jamie popatrzyl gniewnie na stojacego przed nim Araba, pelniacego wazna funkcje w kierownictwie organizacji Matarese'a. -Czy to grozba, chlopcze? Montrose nie odpowiedziala. Pracownicy z biura koronera zabrali zwloki Briana Chadwicka z Westminster House. Mimo ze otwor po kuli w prawej skroni oraz pistolet w zacisnietych palcach zdawaly sie potwierdzac hipoteze o samobojczej smierci, otrzymali polecenie przeprowadzenia szczegolowej sekcji zwlok. Nikt nie umial odpowiedziec na pytanie, z jakich powodow cieszacy sie wspaniala reputacja i oplywajacy we wszelkie dostatki czterdziestolatek postanowil sie targnac na swoje zycie. Ale juz pobiezne ogledziny ciala przez policyjnego patologa przyniosly wstepne wyjasnienie. Chadwick zostal zamordowany. -Na skorze prawej dloni nie ma nawet sladow chloranu potasu, czyli, jak sie to powszechnie blednie okresla, pozostalosci prochu strzelniczego - oznajmil koroner. - Ponadto wykrylismy rozlegly uraz z tylu glowy, u podstawy czaszki, ktorego charakter moze swiadczyc, iz zabity padl ofiara wprawnego zabojcy. Najpierw zostal ogluszony, pozniej zastrzelony, a dopiero na koncu wetknieto mu bron do reki. -To raczej prymitywny sposob, nie pasujacy do wprawnego zabojcy, nie sadzi pan? - zapytal Pryce, siedzacy po przeciwnej stronie stolu konferencyjnego w sali posiedzen dowodztwa MI-5, dokad koroner zostal wezwany w trybie pilnym. -Ma pan racje - przyznal patolog - ale i to da sie wyjasnic. Podejrzewam, ze morderca dzialal w najwyzszym pospiechu i nie mial czasu na precyzyjniejsze pozorowanie samobojstwa. Chce jednak podkreslic, ze kieruje sie jedynie domyslami. -Czyzby dostal zlecenie w ostatniej chwili i musial dzialac blyskawicznie? - zdziwila sie Leslie. -Na to wyglada. -Krotko mowiac, sugeruje pan, ze morderca wiedzial o planowanej przez nas rozmowie z Chadwickiem? Nie moge w to uwierzyc. - Pryce pokrecil glowa. - Przeciez o naszym zamiarze wiedzialo tylko rodzenstwo mlodych Brewsterow. -No coz, tego nie potrafie wyjasnic - odparl patolog. -Zaczynam miec podejrzenia - odezwal sie Waters. - Nikt z nas nie wzial pod uwage pewnej, dosc oczywistej ewentualnosci. -Jakiej, Geof? -Dysponujemy specjalistycznymi urzadzeniami, lecz nawet nie przyszlo nam do glowy, ze w domu lady Alicji moze byc zainstalowany podsluch. Angela Brewster wyjrzala przez wizjer, po czym otworzyla drzwi. -A gdzie jest twoj brat, moja droga? - zapytal Waters. -Pojechal z Colemanem do sklepu z urzadzeniami alarmowymi... -Cos sie stalo? - wtracila pospiesznie Leslie. -Nie. Coleman wpadl na jakis pomysl i doszedl do wniosku, ze nalezy zmienic system alarmowy w domu, a przynajmniej jego czesc. -Kto to jest Coleman? - zapytal Cameron. -Zapomnialem wam o nim powiedziec. -To nasza zlota raczka - wyjasnila Angela. - Pracuje u nas od dawna, to znaczy od, kiedy pamietam. Przyjaznil sie z ojcem, sluzyl pod jego dowodztwem w stopniu sierzanta podczas wojny domowej w Emiratach w latach piecdziesiatych, po ktorej obaj z tata zostali odznaczeni Krzyzami Honorowymi. -Czym sie zajmuje? - spytala Montrose. -Jak juz mowilam, prawie wszystkim. Odwozil nas do szkol, robil mamie zakupy. Glownie nadzorowal sprzataczki przychodzace dwa razy w tygodniu i mial piecze nad instalacjami technicznymi. Wiele razy slyszalam, jak tlumaczyl hydraulikom badz elektrykom, ze powinni cos robic zupelnie inaczej niz robia. -Wyglada mi na typowego angielskiego sierzanta, Geoffrey. -To dosc specyficzna kasta. Moim zdaniem wlasnie podoficerom zawdzieczamy wiekszosc militarnych sukcesow od poczatku osiemnastego wieku, wylaczajac wszystkie rewolucje wyzwolencze w koloniach, ktore probowano tlumic calkowicie bez ich udzialu... Zgadzam sie z toba. Coleman to typowa zlota raczka, czlowiek malomowny i spokojny, probujacy zapomniec o nieuchronnym uplywie czasu. I tak swietnie sie trzyma jak na swoj wiek. -Mieszka na terenie posiadlosci, Angelo? - zapytal Pryce. -Tylko, gdy nikogo nie ma w domu. Zajmuje wowczas jeden z pokoi goscinnych. Ma jednak swoje mieszkanie niedaleko stad. Latwo sie z nim skontaktowac, gdyz rodzice przeciagneli odrebna linie telefoniczna. Jesli ktos z nas go potrzebuje, wystarczy zadzwonic, a Coleman zjawi sie po kilku minutach. -A to znaczy, ze jest dosc niezalezny, prawda? -Owszem. Tata powtarzal, iz powinnismy to uszanowac. -I mial racje - przyznal Cameron. - Kazdy czlowiek musi miec wlasne zycie... Jak po smierci waszego ojca ukladaly sie stosunki miedzy Colemanem a Henshawem? -Coley chyba nienawidzil ojczyma, ale ze wzgledu na lojalnosc wobec mamy niczego po sobie nie okazywal. Rzadko sie zjawial, kiedy Gerry przebywal w Londynie... Dam wam przyklad, ktory moim zdaniem dobitnie swiadczy o pogardzie, z jaka Coley odnosil sie do naszego czarujacego adoratora. Ktorejs niedzieli, jakies pol roku temu, kiedy przyjechalam do Londynu na weekend, bylam sama w domu. Roger zostal w internacie, mama poszla do kosciola... - dziewczyna zawiesila glos, jakby nabrala obaw, czy powinna opowiadac dalej. -Co wtedy zaszlo, Angelo? - odezwala sie Leslie. -Gerry zszedl do salonu w samych slipach. Byl strasznie skacowany, a w barku w bibliotece na gorze skonczyla sie whisky. Zaczal sie miotac po kuchni i... chyba zareagowalam zbyt gwaltownie, ale rozzloscil mnie, bo przeklinal na glos, no i... byl prawie nagi. W kazdym razie zadzwonilam po Coleya. Powiedzialam, zeby przyszedl jak najpredzej. -I przyszedl? - zaciekawil sie Waters. -Najdalej po dwoch minutach. Tymczasem Gerry niemal dostal furii, bo w barku na dole rowniez nie znalazl whisky. Wrzeszczal na mnie i wyzywal od najgorszych. Co zrozumiale, na widok Coleya natychmiast sie uspokoil, zaczal udawac milego. Ale starego Colemana nie latwo oszukac. Stanal miedzy nami i powiedzial, czego nie zapomne do konca zycia... - Angela urwala na moment, po czym wyprezyla piers i teatralnie basowym glosem, nasladujac yorkshirski akcent, zacytowala: - "Jest pan nieodpowiednio ubrany do salonu, sir, i szczerze radze, zeby sie pan opamietal. Zapewniam, ze niepotrzebna mi zadna bron, bo i tak skutki moga byc zalosne, a przynajmniej sprawie sobie olbrzymia przyjemnosc na koniec sluzby w tym domu..." Myslalam, ze pekne ze smiechu. Henshaw wykonal w tyl zwrot, zadarl dumnie glowe i chwiejnym krokiem poszedl z powrotem na gore. -Czy ty lub Coleman powiadomiliscie o tym zdarzeniu mame? - zapytal oficer MI-5. -Zdecydowalismy wspolnie, zeby tego nie robic. Coley dodal tylko, ze jesli kiedykolwiek podobna sytuacja sie powtorzy, mam go niezwlocznie wezwac. -A gdyby nie bylo go w domu? - wtracila Montrose. -Ma przywolywacz sprzezony z aparatem telefonicznym, dzialajacy w promieniu piecdziesieciu kilometrow. Zreszta jesli Coley wybiera sie gdzies dalej, nie zostawia nas na lasce losu. -To znaczy? -Ma tu, w Londynie, dwoch przyjaciol, takze z dawnej omanskiej brygady taty. Obaj sa juz na emeryturze, lecz wedlug slow Coleya zachowali doskonala forme. Jeden z nich byl konstablem sredniego szczebla, drugi pracowal w Scotland Yardzie. -To rzeczywiscie doskonale o nich swiadczy. -Tez tak uwazam. -Jakich zmian chce Coleman dokonac w systemie alarmowym? - odezwal sie Pryce. -Wspominal cos o kamerach wideo w naszych pokojach. Ale na razie, moim zdaniem, chcial przede wszystkim wraz z Rogerem obejrzec schemat instalacji. -Nic wiecej nie mowil? - spytal Waters. -Nie orientuje sie za bardzo w zargonie technicznym. Odnioslam jednak wrazenie, ze Roger podchwycil jego pomysl, bo chodzil w kolko i mamrotal pod nosem, co nieczesto mu sie zdarza. Rozlegl sie dzwonek u drzwi. Szef sekcji bezpieczenstwa wyjasnil pospiesznie: -To pewnie ekipa z mojego biura. Wezwalem ja telefonicznie z samochodu i poprosilem o jak najszybsze przybycie. -Jaka ekipa? - zdziwila sie Angela. - Czy cos sie stalo? -Nie chcielismy cie niepokoic, moja droga - odezwala sie Leslie, poslawszy znaczace spojrzenia obu mezczyznom. - Byc moze to falszywy alarm, ale pewne fakty wskazuja wyraznie, ze w waszym domu znajduje sie urzadzenie podsluchowe. -Moj Boze! -Wpuszcze ich - rzekl Waters, ruszajac do drzwi. -Prosze wylaczyc alarm! - zawolala za nim dziewczyna. - Trzeba wystukac na klawiaturze kod dwiescie trzynascie i odczekac pare sekund. -Rozumiem. Anglik postapil zgodnie z instrukcja i wpuscil do srodka trzech mezczyzn. Dwaj niesli kilka roznych przyrzadow elektronicznych, trzeci dzwigal czarna walizeczke. -Zaczniemy od garazu - oznajmil Waters, prowadzac ekipe techniczna w kierunku bocznego przejscia z glownego holu. - Wlasnie tam rozmawialismy. Prosze tedy... Idziecie? - zwrocil sie do trojki stojacej przy schodach. -Oczywiscie, Geof - odparl Cameron, przepuszczajac przodem Angele Brewster oraz Montrose. -Jak to mozliwe? - spytala dziewczyna. - Jak ktos mogl wejsc do domu i umiescic tu... pluskwe? -Jesli rzeczywiscie zostal zalozony podsluch, to zapewne jest wiecej niz jeden mikrofon - rzekl Pryce. -To potworne! Gorsze niz czytanie czyjegos pamietnika! Swoj trzymam pod kluczem. Na dziesiate urodziny tata zamowil dla mnie maly sejf wpuszczony w sciane. Moge dowolnie zmieniac ustawienie zamka szyfrowego. -Kiedy ja bylam w twoim wieku - zagadnela Leslie - rowniez trzymalam swoj pamietnik w ukryciu. Brat wiecznie go szukal, zeby poznac moje sekrety. -Ma pani starszego brata? -Mlodszego, a to znacznie gorsze. Ciagle musialam go miec na oku, a i tak wiele razy udalo mu sie zepsuc mi randke. Cameron skwitowal to chichotem, ktory rozbrzmial nienaturalnie glosno na waskich schodach. -Nawet nie wiedzialem, ze masz brata - powiedzial szeptem. -Przeciez czytales moje akta personalne. -Zwracalem uwage tylko na twoje kwalifikacje, nie interesowaly mnie powiazania rodzinne. -Dziekuje. -Czy twoj brat wie, co sie stalo? -Emory to wspanialy chlopak, lecz nie zaliczam go do grona osob, do ktorych sie zwracam z wlasnymi klopotami. -Naprawde? -Ma strasznie dlugi jezyk i przejawia wiecej odmiennych nastrojow, niz moglbys naliczyc kresek na skali termometru. Jest najmlodszym z grona profesorskiego w Berkeley. Wiekszosc czasu spedza z zona. Wedruja z plecakami po gorach, wyposazeni w komplety dziel Mozarta i Brahmsa oraz nowe nagrania angielskich madrygalow. Teraz juz rozumiesz? -Brzmi interesujaco. Maja dzieci? -Jeszcze sie nie zdecydowali, a to przeciez trudna decyzja, w ktorej podjeciu moze dopomoc jedynie dalsze zwlekanie. -Teraz rozumiem. Technicy z wydzialu MI-5 szybko przystapili do pracy w garazu. Najstarszy z nich ruszyl powoli wzdluz zewnetrznej sciany, wskazujac wybrane miejsca dwom pozostalym, ktorzy wodzili przed nia urzadzeniami przypominajacymi starego typu aparaty telefoniczne zaopatrzone w sterczace na boki dipole anten. Wpatrywali sie uwaznie we wskazniki i co pewien czas podawali na glos odczyty, a szef ekipy zapisywal je w notesie. Kiedy po raz kolejny na jednej z anten zatanczyly niebieskawe iskry, technik pokrecil glowa i rzekl: -Za duzo tu oksydowanego metalu. Wreszcie po osmiu minutach zmudnego sprawdzania z glosniczka aparatu rozleglo sie kilka urywanych piskow. Technik trzymal go na wprost sciany, na ktorej byla zawieszona duza drewniana tablica z kolkami, a na nich wisialy rozmaite narzedzia. -Zdejmijcie cala tablice, chlopcy - polecil Waters. Tamci szybko pozdejmowali narzedzia, ukladajac je na pobliskim stole, odkrecili cztery duze sruby, zdjeli tablice ze sciany i postawili ja na posadzce, oparlszy o kolo jaguara. Kilkakrotnie szczegolowo sprawdzili sciane za tablica, lecz urzadzenie niczego nie zasygnalizowalo. -Czysto - orzekl w koncu dowodca ekipy. -Musi gdzies byc pluskwa - odparl szef sekcji bezpieczenstwa. - Przeciez pierwsze wskazania nie wziely sie z powietrza, prawda? -Nie, to zrozumiale. -Sprawdzcie narzedzia - podsunal Pryce. - Kolejno, jedno po drugim. Minute pozniej odnalezli mikrofon przymocowany do trzonka ciezkiego gumowego mlotka, zapewne nie uzywanego w ogole badz tylko sporadycznie podczas prostych, domowych napraw. -Ian, przywiozles swoja magiczna czarna skrzynke? - zwrocil sie Waters do dowodcy ekipy technicznej. -Oczywiscie, sir Geoffreyu. Szybko otworzyl przyniesiona walizeczke i wyjal z niej urzadzenie przypominajace duzy miernik elektryczny z ekranem cieklokrystalicznym. Postawil go na podlodze garazu, po czym wyjal z walizeczki i podlaczyl do aparatu czujnik w postaci kwadratowej siatki tworzacych regularna szachownice pretow. -Co to jest? - zainteresowala sie Leslie. -Skaner kierunkowy, prosze pani - wyjasnil. - Nie jest tak dokladny, jak bysmy sobie tego zyczyli, ale i tak mamy z niego wiele pozytku. Siatka czujnika, odwzorowana na ekranie skanera, reprezentuje obszar w promieniu dwustu metrow, co zazwyczaj obejmuje zasieg nadajnika. Wystarczy umiescic znaleziona pluskwe posrodku siatki i uruchomic sekwencyjny skaner, a ten poda nam w przyblizeniu lokalizacje odbiornika sygnalu emitowanego przez nadajnik pluskwy. Jak juz mowilem, pomiar nie jest zbyt dokladny, lecz pozwala na okreslenie miejsca z dosc duzym przyblizeniem. -Niewiarygodne - orzekla Montrose. -Dziwi mnie, ze nie widziala pani wczesniej takiego skanera - odparl Ian. - Opracowalismy jego prototyp wspolnie z waszymi sluzbami wywiadowczymi. -U nas ze wszystkiego robi sie tajemnice - wtracil Cameron. - Czasami az do przesady. -Zaczynam pomiary. Technik umiescil wymontowana pluskwe posrodku sondy, uniosl aparat na wysokosc piersi i wcisnal klawisz. Po ekraniku dwukrotnie przebiegl wkolo promien rozblyskujacy jasniejszymi i ciemniejszymi punkcikami, az pozostala tylko blyszczaca jaskrawo kropka w lewym gornym rogu. -I co to oznacza? - zapytala Montrose, odsuwajac sie nieco w bok, by umozliwic dostep zainteresowanej Angeli. - Jak interpretujecie te wskazania? -Ustawilem siatke sondy zgodnie z kierunkiem wskazan kompasu, zainstalowanego tu, pod ekranem - wyjasnil Ian. - Stad tez mozemy odniesc szczegoly pojawiajace sie na ekranie do planu najblizszej okolicy. -To znaczy budynkow w okolicy Belgrave Square? - spytala Angela. -Zgadza sie, prosze pani. - Wskazujac palcem poszczegolne czesci ekranu, technik objasnil: - Gdzies tu bedzie Grosvenor Crescent, tutaj Chesham Place, a swiecacy punkt, ktory odpowiada lokalizacji odbiornika instalacji podsluchowej, to jeden z domow przy Lowndes Street. -Lowndes?! - wykrzyknela dziewczyna. - Alez tam wlasnie mieszka Coley! Niebo nad Bahrajnem pociemnialo, mullowie glosnymi okrzykami wypedzali ostatnich wiernych z minaretow. Nadeszla pora udania sie na spoczynek, a dla najbogatszych godzina rozpoczecia wieczornych zabaw. Jamie Montrose bezszelestnie zsunal sie z lozka i szybko ubral. Zapalil lampke na biurku, podszedl do ciezkich stalowych drzwi, zaczerpnal gleboko powietrza i kilkakrotnie uderzyl w nie piescia. -Pomocy! - zawolal. - Niech mi ktos pomoze! -Co sie stalo, paniczu James? - odpowiedzial czlowiek czuwajacy na korytarzu. -Kim jestes? -To ja, Kalil. Co sie stalo? -Nie wiem. Strasznie boli mnie brzuch. Wezwijcie lekarza... Od godziny przewracam sie na lozku, ale bol nie przechodzi. - Mocniej zacisnal palce na ciezkiej hantli, ktorej uzywal do codziennych cwiczen gimnastycznych, i przywarl plecami do sciany za drzwiami. - Pospieszcie sie, na milosc Boska! Mam wrazenie, ze zaraz umre! Drzwi otworzyly sie gwaltownie, straznik wpadl do srodka, lecz stanal w pol kroku, nie dostrzeglszy nikogo przed soba. Odwracal juz glowe, kiedy silny cios trafil go w podstawe czaszki. Arab padl bez czucia na podloge. -Wybacz, Kalil - szepnal mlody Montrose. - Moj tata uznalby to za konieczna dywersje. Pochylil sie i blyskawicznie przeszukal lezacego. Wyjal mu z kieszeni jakies papiery zapisane po arabsku i wyciagnal z kabury rewolwer, starego colta kalibru 11,4 mm. Kiedy w portfelu znalazl gruby plik banknotow, od razu sobie przypomnial, co mowil mu Amet, nadzorca luksusowego wiezienia: "Nie probuj nawet przekupywac tutejszych straznikow, James. Sa bardzo dobrze oplacani, w naszych warunkach moga sie zaliczac do najbogatszych". Bez namyslu wetknal pieniadze do kieszeni. Nastepnie przeciagnal cialo blizej lozka, szybko porwal przescieradlo na pasy i za ich pomoca zwiazal nogi i rece oraz zakneblowal nieprzytomnego. W koncu zgasil lampke na biurku. Ostroznie wykradl sie na korytarz, zamknal za soba drzwi i przekrecil wielki mosiezny klucz tkwiacy w zamku. Ruszyl smialo w kierunku doskonale mu juz znanego, lukowato sklepionego przejscia prowadzacego na zewnatrz. Z obserwacji, jakie prowadzil po nocach przez zakratowane okno, wiedzial, ze terenu pilnuja dwaj straznicy uzbrojeni w karabinki automatyczne i pistolety noszone w kaburach przy pasie. Nie mieli mundurow, a ich tradycyjne biale stroje arabskie i turbany na glowach pozwalaly latwo sledzic kazdy krok warty zorganizowanej na wzor wojskowy. Straznicy chodzili pod samym murem, spotykali sie gdzies w polowie wschodniej i zachodniej granicy posiadlosci, gdzie zawracali i ruszali w przeciwna strone. Pomalowana na bialo arkada, przy ktorej przyczail sie Montrose, wychodzila na wschodnia czesc terenu, slabo oswietlona blaskiem padajacym z okien budynku. Jamie przykucnal u wylotu korytarza i zaczekal, az wartownicy pojawia sie w zasiegu wzroku. Ci, jak zawsze, spotkali sie w polowie dlugosci muru, w miejscu rowno oddalonym od dwoch wiecznie zamknietych bram posiadlosci, prowadzacych na polnoc i poludnie. Ale tym razem przystaneli na dluzej, przypalili papierosy i wdali sie w pogawedke. Chlopaka ogarnela panika. Cios, jakim pozbawil przytomnosci olbrzymiego Kalila, w zadnym wypadku nie mogl usmiercic Araba, zreszta nie bylo koniecznosci nikogo zabijac. Lecz tym samym straznik mogl sie lada moment ocknac i podniesc alarm. Z pewnoscia wiezy nie stanowily dla niego wiekszej przeszkody, wystarczylo mu przewrocic krzeslo, stluc szklanke czy nawet zwalic telewizor ze stolika. Montrose z rosnacym niepokojem obserwowal straznikow, modlac sie w duchu, by jak najszybciej podjeli przerwana marszrute. Tamci jednak stali bez ruchu, smiejac sie cicho z jakiegos dowcipu. Jamie poczul, ze zaczyna sie intensywnie pocic, zarowno ze zdenerwowania, jak i ze strachu. Doskonale wiedzial, ze w krajach arabskich obowiazuja znacznie surowsze prawa niz gdzie indziej na swiecie, a w dodatku najdotkliwsze kary wymierza sie wlasnie cudzoziemcom... No i czym sie przejmujesz? - zganil siebie w myslach. W koncu ten areszt domowy wladze amerykanskie musialy zorganizowac w porozumieniu z emirem Bahrajnu! Zaraz jednak znow przypomnial sobie liczne watpliwosci, jakie nie dawaly mu spokoju od kilku dni. Wiele faktow swiadczylo o tym, iz straznicy nie mowia mu prawdy. Byl pewien, ze gdyby rzeczywiscie powod odizolowania stanowila scisle tajna operacja wagi panstwowej, uczestniczaca w niej matka jakims sposobem dalaby mu o tym znac, chocby w najbardziej lakoniczny sposob. Inne rozwiazanie w ogole nie miescilo mu sie w glowie, dlatego wlasnie uwazal, ze dzieje sie cos strasznie dziwnego. Stalo sie! W zamknietym pokoju cos grzmotnelo, po chwili zza uchylonego okna dolecialy na zewnatrz stlumione jeki i mamrotania. Zaraz tez glosno zabrzeczalo tluczone szklo lub porcelana, wreszcie trzasnelo pekajace drewno krzesla czy stolika. Obaj wartownicy ruszyli biegiem w kierunku wychodzacego na wschodnia strone okna, a Jamie wstrzymal oddech, nagle ogarnelo go przerazenie. Ale nie rozblyslo swiatlo, widocznie straznicy nie mieli latarek. Rozlegly sie okrzyki po arabsku. Jeden z wartownikow wskazal polnocna brame. Drugi puscil sie pedem w przeciwna strone, lecz na szczescie minal arkade, pod ktora kucal przyczajony wiezien. Nagle caly teren wokol budynku zalaly potoki swiatla z reflektorow. Pod wschodnim murem wciaz jednak nie bylo nikogo. Taka szansa mogla sie juz nigdy nie powtorzyc. Jamie w kilku susach pokonal otwarty teren, wybil sie z calej sily i w panice zaczal wspinac na trzymetrowy mur, wbijajac palce w szczeliny miedzy slabo spojonymi kamieniami. Chwycil sie wreszcie gornej krawedzi i szybko podciagnal, kiedy spostrzegl w oslupieniu, ze cale dlonie ma zakrwawione. Szczyt muru nie tylko byl zabezpieczony odlamkami tluczonego szkla, ale w dodatku przeciagnieto wzdluz niego drut kolczasty. Zawahal sie na moment. Co by w tej sytuacji zrobil ojciec? - przebieglo mu przez mysli. Niespodziewanie znalazl sie w kregu jaskrawego swiatla, straznicy namierzyli uciekiniera wiszacego wciaz na murze. Jamiemu panika dodala sil. Blyskawicznie oparl stope na krawedzi muru, odepchnal sie z calej mocy i przelecial ponad ostrym szczytem niczym skoczek wzwyz nad poprzeczka. Nie zdazyl sie jednak obrocic w powietrzu i upadl bokiem, bolesnie wybijajac sobie ramie. Zagryzl zeby, zeby stlumic mimowolny jek, lecz szybko uprzytomnil sobie, ze nawet zlamana reka to i tak niezbyt wygorowana cena za odzyskanie wolnosci. Poderwal sie z ziemi i pognal przed siebie, a po paru minutach dotarl do waskiej bocznej drogi. Postanowil tu zaczekac na jakis samochod. Dwa auta sie nie zatrzymaly, ominawszy go lukiem, dopiero jako trzecia stanela taksowka. Kierowca zagadal do niego po arabsku. -Nie rozumiem, prosze pana - rzekl Montrose, cedzac slowa. - Jestem Amerykaninem... -Amerikain?! - wykrzyknal tamten. - Ty... Amerikain? -Tak! - Jamie energicznie pokiwal glowa, szczesliwy, ze tamten rozumie choc pare slow po angielsku. - Czy jest tutaj... konsulat albo ambasada amerykanska? -H'ambassi Amerikain! - odparl Arab, usmiechajac sie od ucha do ucha i rytmicznie kiwajac glowa jak podekscytowany kurczak. - Szalk Isa... Manamah! -Ambasada? -Tak... Tak... -Prosze mnie tam zawiezc! - Montrose wyciagnal z kieszeni plik banknotow, pokazal je kierowcy i wskoczyl na tylne siedzenie. -Aiyee Amerikain! - ochoczo zakrzyknal tamten, wrzucil pierwszy bieg i ruszyl dalej droga. Po szesnastu minutach jazdy i przebyciu trzech dlugich mostow dotarli do stolicy archipelagu. Jamie owinal zakrwawione dlonie polami koszuli, lecz nie czul juz bolu, ciekawie wygladal przez okno na to calkiem egzotyczne dla niego miasto. Najpierw mineli pograzone w mroku biedniejsze dzielnice, niemal calkiem wyludnione, lecz wkrotce dotarli do jasno oswietlonego srodmiescia, gdzie witryny sklepow kusily bogactwem roznorodnych towarow, a z glosnikow plynely arabskie piosenki. Tu po ulicach krecilo sie sporo osob, gdzieniegdzie panowal nawet scisk, a ku olbrzymiej radosci chlopaka wsrod tubylcow przewijali sie takze amerykanscy lotnicy i marynarze. -H'Ambassi Amerikain! - oznajmil kierowca, wskazujac palcem obszerna rozowo-biala posiadlosc przy alei Szalk Isa. Jamie z radoscia obrzucil spojrzeniem brame wjazdowa, lecz natychmiast zrzedla mu mina. Przed wejsciem stali czterej mezczyzni w arabskich strojach, po dwoch z kazdej strony wielkiej, bogato zdobionej drewnianej furty. Mieli postawe wartownikow, choc przeciez nie mogli nimi byc, gdyz na calym swiecie amerykanskich placowek dyplomatycznych strzegli zolnierze piechoty morskiej. A jesli nawet ktoras ambasada wystawiala patrole na zewnatrz terenu, to na pewno nie najmowala do tego celu tubylcow. Byloby to wbrew wszelkiej logice. Jamie bywal przeciez za granica i nie mial co do tego zadnych watpliwosci. Zatem istnialo tylko jedno wytlumaczenie: ci czterej musieli nalezec do strazy z posiadlosci za miastem! -Jedz dalej! - zawolal do kierowcy, jedna dlon zaciskajac na jego ramieniu, druga zas pokazujac jasno oswietlona aleje przed nimi. - Tam, gdzie jest wiecej ludzi! Do... sklepu! -Aiyee! Sklepu! Zakupi! Z dlonmi owinietymi gaza, ktora niemal cudem udalo mu sie kupic w pierwszej napotkanej aptece, Montrose bez pospiechu wedrowal wraz z tlumem turystow przez slynna handlowa dzielnice Manamy, Az-Zahran. Wreszcie zauwazyl w oddali spacerujacego oficera marynarki, w rozpietej pod szyja letniej koszuli mundurowej. Poznal po dystynkcjach porucznika, zwrocil tez uwage na srebrzyste skrzydelka zdobiace jego kieszonke na piersi. Dumnie wypieta piers i sprezysty krok tamtego przywiodly Jamiemu na mysl niezyjacego ojca. Ruszyl za nim. Czarnoskory oficer, wysoki i szczuply, wcale nie okazal sie takim sluzbista, na jakiego poczatkowo wygladal - z szerokim usmiechem zasalutowal grupce podchmielonych marynarzy, ktorzy widocznie odkryli meline rozprowadzajaca nielegalnie alkohol, a nastepnie w kilku slowach kazal im znikac z ulicy, gdzie w kazdej chwili mogl sie pojawic patrol. Tamci bez wahania poszli za jego rada. Osmielony tym zdarzeniem, Jamie Montrose podszedl blizej i zawolal glosno, zeby przekrzyczec panujacy dokola zgielk: -Panie poruczniku! Moge zamienic z panem kilka slow? -Jestes Amerykaninem? - zdziwil sie tamten. - A co sie stalo z twoimi rekoma, chlopcze? -Wlasnie o tym chcialem z panem rozmawiac. Potrzebuje pomocy. XVII Cameron Pryce chodzil nerwowo po salonie, omal nie depczac po palcach siedzacym na sofie Leslie oraz Angeli.-Do diabla! Wzieli nas pod lupe! - wykrzykiwal. - A my zapedzamy sie w slepe uliczki i krazymy w kolko, jak powiedzialby Scofield. -O co ci chodzi, Cam? - zapytala Montrose. Pryce chcial juz odpowiedziec, lecz w tej samej chwili na schodach rozlegly sie kroki zbiegajacego Geoffreya Watersa. -Jasna cholera! Niech to szlag trafi! - wykrzyknal tamten. -Masz zamiar mnie przedrzezniac? Co sie stalo? -Caly dom jest nafaszerowany mikrofonami! Rownie dobrze moglismy transmitowac nasze dyskusje w BBC, a jeszcze lepiej w ktorejs z lokalnych stacji filmowych. -Czy mozesz mowic jasniej? -Wystarczy podsumowac. Jedna pluskwa w garazu, trzy w tym salonie, dwie w jadalni i po jednej w kazdym pozostalym pomieszczeniu!... Przepraszam, w bibliotece na gorze takze byly dwie. -To obrzydliwe! - oswiadczyla Angela. -Zainstalowanie tak duzego systemu podsluchowego musialo zajac sporo czasu - podsunela Leslie. -I trzeba to bylo wykonac po kryjomu - dodal Pryce. - Ten, kto rozmieszczal pluskwy, musial miec pewnosc, ze nie zostanie przylapany na goracym uczynku. - Zatrzymal sie nagle i zwrocil do Angeli: - Od smierci matki oboje z bratem mieszkaliscie w internatach, prawda? -Po pogrzebie zostalismy w Londynie przez dwa tygodnie, musielismy zalatwic formalnosci testamentowe i spadkowe oraz spotkac sie z krewnymi. Poza tym wpadalismy tu na weekendy. Rog przyjezdzal po mnie i wracalismy samochodem, tak jak wczoraj. -Agent specjalny Pryce zmierza do tego, moja droga - wtracil Waters - ze podczas waszej nieobecnosci domem opiekowal sie sierzant Coleman. Mam racje? -Tak - powiedziala cicho Angela, spuszczajac nisko glowe. -No to chyba juz wiemy, kto mogl bezpiecznie zainstalowac tak duzy system podsluchowy. Tego czlowieka trzeba jak najszybciej przewiezc na Old Bailey. Z prawdziwa przyjemnoscia powiadomie Scotland Yard. Szef sluzby bezpieczenstwa ruszyl w strone telefonu. -Zaczekaj, Geof! - rzekl ostro Cameron. - To ostatnia rzecz, jaka powinnismy uczynic w tej sytuacji. -To ty zaczekaj, kolego. Jedyna osoba, ktora mogla zalozyc tutaj podsluch, jest Coleman, a chyba nie musze ci przypominac, ze w swietle prawa popelnil przestepstwo. -Zdecydowanie lepiej wziac go pod scisla obserwacje niz pakowac za kratki. -Nie wiem, co chcialbys w ten sposob osiagnac. -Juz to mowilem, kiedy byles na gorze - oznajmil stanowczo Pryce. - Przeciwnicy znaja kazde nasze posuniecie, co uniemozliwia zdobycie chocby szczatkowej odpowiedzi na pytanie, po ktora wraz z Leslie przylecielismy do Londynu. Nadal nie wiemy, z jakiego powodu matka Angeli zostala zamordowana. Co ja laczylo z organizacja Matarese'a? -Z czym? -Pozniej ci to wyjasnie, moja droga - odparla Montrose. -Nie zgadzam sie z tym - rzekl Waters. - Szczegolowo odtwarzajac wszystkie zdarzenia musimy znalezc wyjasnienie. Trzeba sie tylko uzbroic w cierpliwosc, kolego. Uwazam, ze nie mamy innego wyjscia. -Cos jednak wciaz nam umyka - mruknal Cameron, krecac glowa. - Nie mam pojecia, o co chodzi, ale czuje, ze cos przeoczylismy... Moze nalezaloby sie cofnac do rozmowy ze Scofieldem na Brass 26... -Na czym? -Przepraszam. Taka nazwe nosi wyspa, na ktorej po raz pierwszy go spotkalem. -Wielce znaczaca nazwa - zauwazyla Leslie. - I co ci wtedy powiedzial? -Ze przede wszystkim jest nam konieczny jak najpelniejszy obraz zycia lady Alicji. Powinnismy sie skontaktowac z jej prawnikami, bankierami, lekarzami i sasiadami, stworzyc szczegolowy rys psychologiczny. A glownie przesledzic wszelkie operacje finansowe. -Moj drogi! - zaczal z namaszczeniem szef sekcji bezpieczenstwa. - Czy sadzisz, ze do twojego przyjazdu siedzielismy jak na szpilkach i ze zdenerwowania obgryzalismy paznokcie? Zgromadzilismy bardzo obszerne akta lady Alicji, obejmujace te wszystkie rzeczy, o ktorych przed chwila wspomniales. -Wiec dlaczego nic o tym nie mowiles? -Bo mielismy wazniejsze sprawy, jesli sobie przypominasz. I obaj bylismy przekonani, ze ta droga na skroty dojdziemy do szukanych wyjasnien. -Na skroty? Czyzbys ustalal to ze Scofieldem? -Nie rozmawialem z nim od wielu lat, lecz chyba wszyscy szukamy takich skrotow, prawda? -Nie zaliczylabym do nich sporzadzania profili psychologicznych - wtracila Leslie. - Do tego potrzeba mnostwo czasu, a sprawa mojego syna kaze sie nam spieszyc. Prawdopodobnie mysle egoistycznie, ale... nic na to nie poradze. -Nikt nie moze pani za to winic - odparla Angela Brewster. -I nikt tego nie robi - przyznal Waters. - Masz racje, Cam, lepiej bedzie wziac tego lajdaka pod scisla obserwacje, metodami klasycznymi i elektronicznymi. Biorac pod uwage tempo, jakiego ostatnio nabraly wypadki, mozemy sie spodziewac, ze Coleman doprowadzi nas do swych zwierzchnikow. -A gdyby sie zorientowal i probowal wymknac twoim ludziom, powiadomimy Scotland Yard. Od strony drzwi wejsciowych dolecialy cztery krotkie pisniecia systemu alarmowego. Ktos otwieral drzwi. -To pewnie Rog i Coley - powiedziala Angela. - Obaj znaja kod otwierajacy drzwi... Nie wiem, co powiedziec, jak postapic. Co mam robic? -Zachowuj sie naturalnie - odparla Montrose. - Nic nie mow, poza zwyklymi slowami powitania. Podejrzewam, ze glownie Coleman bedzie mowil. Ma wszak sporo do wyjasnienia. W przejsciu pojawil sie Roger Brewster. Niosl w rekach duze kartonowe pudlo, ale chyba niezbyt ciezkie. -Witam wszystkich - rzekl, ostroznie stawiajac bagaz na podlodze. -Jak wam poszlo, Rog? - spytala z ociaganiem Angela. - Gdzie jest Coley? -Odpowiedz na drugie pytanie brzmi: wstawia bentleya do garazu, a na pierwsze: doskonale. Stary Coley to szczwany lis, o czym do tej pory nie wiedzialem. Wszyscy obecni w salonie wymienili znaczace spojrzenia. -Co chcesz przez to powiedziec, mlodziencze? - zapytal Waters. -Wkroczyl do siedziby firmy pokorny jak owieczka, dokladnie obejrzal schemat naszej instalacji i dowiedzial sie tego, na czym mu zalezalo: Czy da sie tak rozbudowac system, by sygnalizacja alarmowa byla rowniez odbierana na Lowndes Street. Jak nalezalo sie spodziewac, nie wymaga to wiekszych przerobek. -W czym wiec przejawil sie jego spryt? - spytal szybko Pryce. -W pewnym momencie zmienil sie w rozwscieczonego tygrysa, jakby gral glowna role w ekranizacji "Doktora Jekylla i pana Hyde'a". Juz podczas jazdy szczegolowo wyliczal mi niedomagania naszej instalacji. Kiedy wiec w firmie nie wspominal o tym ani slowem, pomyslalem, ze tylko chcial sie przede mna pochwalic swa wiedza. Ostatecznie w kazdej instalacji mozna znalezc slabe punkty. -Ale nie byly to tylko przechwalki? -Skadze! Wyciagnal z kieszeni notatnik, porownal swoje zapiski ze schematem i stanowczo zazadal rozmowy z kierownikiem firmy. -Czego dotyczyly te watpliwosci? - zapytal Waters, ktory w mistrzowski sposob udawal niewzruszony spokoj. -Orzekl, ze w trakcie instalacji popelniono kilka bledow z przylaczeniami roznych sygnalow. Chodzilo o to, ze komputer w naszym systemie zapisuje daty i godziny wlaczenia oraz wylaczenia alarmu, jak rowniez kazde jego uruchomienie. -I co z tego, braciszku? -Otoz Coley twierdzi, ze parokrotnie wychodzil z domu, zapisujac sobie godzine wlaczenia alarmu, lecz pozniej nie mogl znalezc stosownego zapisu w komputerze. Tlumaczyl wiec, ze skoro sa luki w zapisach, to rownie dobrze mogloby nie zostac zarejestrowane na przyklad wlamanie do domu. -A co na to kierownik zakladu? -Niewiele mial do powiedzenia, pani Montrose, Coley nie chcial sluchac jego pokretnych tlumaczen. Probowal nam wmowic, iz Coleman musial pomylic godziny albo wystukal niewlasciwy kod na tabliczce, ten jednak orzekl, ze to bzdury. -Jakbym slyszal sierzanta armii brytyjskiej, Geof - mruknal Cameron. -Calkowicie sie z toba zgadzam - odparl Waters. - A co masz w tym pudelku? -Dwa nastepne kartony zostawilem przed drzwiami. Zaraz je przyniose. -Ale co w nich jest? -Coley wam to lepiej wyjasni, bo ja nie wszystko rozumiem. Roger zawrocil do holu, lecz omal sie nie zderzyl w przejsciu ze starszym mezczyzna dzwigajacym dwa pudla. Oliver Coleman, emerytowany sierzant Krolewskich Fizylierow, byl niezbyt wysoki, acz mocno zbudowany, muskularny, o poteznych barach i masywnym karku. Mial na sobie elegancki garnitur, ale jego prezna sylwetka nie pozostawiala watpliwosci, ze byl kiedys zawodowym zolnierzem. Twarz przecinaly mu glebokie zmarszczki, a po ledwie widocznych sladach w krociutko obcietych siwych wlosach dalo sie zauwazyc, ze kiedys byly plomieniscie rude. Mimo to z jego spojrzenia wyzierala jakze typowa dla sluzacych pokora. Wyzszy od niego o glowe Roger w porownaniu z Colemanem sprawial wrazenie nieujarzmionego zywiolu. -Przepraszam, chlopcze - rzekl do mlodego Brewstera, ktory uskoczyl mu z drogi. - Dzien dobry, sir Geoffreyu. - dodal uprzejmym tonem, z bardzo wyraznym yorkshirskim akcentem. - Zauwazylem na podjezdzie furgonetke i od razu sie domyslilem, ze to z panskiego biura. -Po czym poznales? Przeciez woz nie jest oznakowany. -Chyba jednak powinniscie wymalowac na drzwiach jakies napisy, na przyklad "Dostawy ryb" albo "swieza zielenina". Ciemnoszare furgonetki bardzo sie wyrozniaja. Nietrudno je rozpoznac. -Zapamietam to sobie... Pozwol, ze ci przedstawie moich nowych wspolpracownikow, sierzancie. Pulkownik Montrose z armii Stanow Zjednoczonych i specjalny agent CIA, Cameron Pryce. -Dzieci juz mi mowily o panstwa przyjezdzie - rzekl Coleman, podchodzac do Leslie. -Milo mi, sierzancie. - Montrose uniosla sie z sofy i wyciagnela reke. -Zasalutowalbym pani, ale odszedlem ze sluzby przed wielu laty. - Po mesku uscisnal jej dlon. - Ciesze sie, ze moge pania poznac. Dzieci bardzo dobrze sie wyrazaly... o obojgu panstwa. - Coleman przywital sie z Cameronem. - To prawdziwy zaszczyt, agencie Pryce. Rzadko sie u nas widuje ludzi z panskiej firmy. -Prawde mowiac, nie jestem agentem specjalnym, taki tytul nosza jedynie starsi inspektorzy FBI, sierzancie. Lecz do tej pory moje tlumaczenia jakos nie dotarly do sir Geoffreya. -Prosze mi mowic Coley, panie Pryce. Wszyscy mnie tak nazywaja. -Roger obiecal nam, ze wyjasnisz, co znajduje sie w tych pudlach. -Z przyjemnoscia. Otoz musi pan wiedziec, ze ostatnio dokladnie zapisywalem godziny mojego wejscia i wyjscia... -O tym juz slyszelismy. Wiemy, ze porownywales zapiski z notesu z danymi komputera. Co zatem planujesz? -No wiec nabralem podejrzen jakies dziesiec dni temu. Ktoregos ranka pojechalem do Kent, w sprawach osobistych, a kiedy wrocilem wieczorem, spostrzeglem ze zdumieniem, ze na swiezo zasadzonej grzadce azalii tuz przy sciezce sa jakies slady. Znalazlem nawet kilka urwanych platkow, jakby ktos lazil miedzy kwiatami. Poczatkowo to zlekcewazylem, przyszlo mi do glowy, ze listonosze, dostawcy czy domokrazcy czesto nosza jakies duze pakunki. -Cos cie jednak zaniepokoilo, skoro zaczales zapisywac godziny wlaczenia i wylaczenia alarmu, zgadza sie? - zapytal Pryce, uwaznie wpatrzony w twarz starego zolnierza. -Oczywiscie, prosze pana. Zapisywalem kazde moje wyjscie i powrot do domu. Czasami nie bylo mnie tylko pare minut, gdy na przyklad robilem drobne zakupy, ale kiedy indziej przyczajalem sie za rogiem i nawet przez godzine obserwowalem dom, zeby zyskac pewnosc, czy nikt sie tu nie kreci. -Nikogo jednak nie zauwazyles - podsunal Cameron. -Nie, prosze pana, ale wpadlem na pewien pomysl. Szczerze mowiac, przyszlo mi to do glowy dopiero w ostatni czwartek. Otoz podnioslem sluchawke i zakaslalem glosno podczas wybierania numeru, a nastepnie umowilem sie ze znajomym na spotkanie w Regent's Park w samo poludnie. Dorzucilem pare glupich zdan, jakby chodzilo o jakis szyfr, i szybko sie rozlaczylem. -To stara sztuczka lacznosciowcow z okresu ostatniej wojny - rzekl Pryce. - Sprawdzali w ten sposob wszelkie podejrzenia, czy przypadkiem komunikaty radiowe nie sa przechwytywane przez wroga. -Zgadza sie, prosze pana. -Reszty moge sie chyba domyslic. Pojechales do Regent's Park i zauwazyles samochod, ktory cie sledzi. Poszedles wiec na spacer i zidentyfikowales lazacych za toba ludzi... -Trafil pan w sedno! Tymczasem na schodach pojawila sie trzyosobowa ekipa techniczna z wydzialu MI-5, ktora skonczyla sprawdzanie pokoi na pietrze. Ian, dowodca grupy, zajrzal do salonu i obwiescil: -Znalezlismy jeszcze dwie na tarasie, sir Geoffreyu. -Coley! Tylko popatrz! - zawolal Roger Brewster. -O co chodzi, chlopcze? -Spojrz na sprzet tych ludzi! Dokladnie takie same przyrzady wypozyczyles ze sklepu swego kolegi na Strandzie! -Masz racje, Roger. Widze, ze przyjaciele z wywiadu nas uprzedzili. Wyglada na to, ze nie tylko ja nabralem podejrzen. -Co przez to rozumiesz, Coleman? -Mam na mysli instalacje podsluchowa, sir Geoffreyu. Doszedlem do wniosku, ze w calym domu musza sie znajdowac pluskwy. Znalazlem na to potwierdzenie. -Owszem, a my znalezlismy pluskwy - przyznal z ociaganiem Waters dziwnie bezbarwnym glosem. - To dosc niezwykly zbieg okolicznosci, nie uwazasz? -Nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi. -Cos mi sie zdaje, ze powinnismy rowniez dokladnie sprawdzic twoje mieszkanie, Coleman. -Po co? Koncowka systemu alarmowego zostanie tam zainstalowana dopiero za kilka dni. -Bardziej interesuja nas te urzadzenia, ktore juz tam sa. -Jakie urzadzenia? -Nie oszukasz mnie, kolego. Przyznaje, ze dajesz dzisiaj wysmienite przedstawienie, lecz zapewne nie znasz ostatnich osiagniec technicznych w dziedzinie wykrywania podsluchu. -Nie mam najmniejszego pojecia, o czym pan mowi - odparl Coley, wyraznie poczerwieniawszy ze zlosci. -Otoz namierzylismy, ze odbiornik calej zalozonej tu sieci znajduje sie w budynku przy Lowndes Street. Ty zas tam mieszkasz. Czy musze ci wyjasniac dalej? -Jesli sugeruje pan to, czego zaczynam sie domyslac, to bez wzgledu na panski stopien i zajmowane stanowisko jestem gotow rzucic sie panu do gardla. -Szczerze bym to odradzal - rzekl spokojnie Waters, spogladajac katem oka na przyjmujacych czujna postawe technikow. - Nic bys nie osiagnal, staruszku. -Ale moze choc raz zdazylbym ci przylac w morde, lobuzie! Brygadier Daniel Brewster byl najlepszym dowodca, jakiego w zyciu spotkalem. Byl ponadto moim serdecznym przyjacielem, ktorego poswiecenie mialem okazje poznac w gorach Maskatu, kiedy to uratowal mi zycie, gdyz bandyci porzucili mnie na pustyni. Przysiaglem sobie wowczas, ze bede wiernie sluzyl jemu i jego rodzinie do konca mych dni. Jak wiec smiesz teraz kalac pamiec o nim tymi wyssanymi z palca bzdurami?! -Twoje godne podziwu wystepy zaczynaja mnie powoli nuzyc, Coleman. -A twoje insynuacje coraz bardziej burza mi krew w zylach, sir dupku zoledny! -Uspokojcie sie obaj - zabral glos Pryce. - To wszystko mozna w prosty sposob wyjasnic... Sierzancie, czy masz jakies obiekcje przeciwko temu, zeby ludzie sir Geoffreya sprawdzili twoje mieszkanie? -Nie. Oczywiscie, ze nie. Gdyby od poczatku przedstawiono mi sprawe po ludzku, zgodzilbym sie od razu. -Kiedy po raz ostatni tam byles? - zapytal wyraznie skonfudowany Waters. -Niech policze - mruknal Coleman. - Dzieci przyjechaly wczoraj wieczorem, a do tej pory spalem na gorze. Wpadlem do siebie jakies trzy lub cztery dni temu, zeby odebrac listy. Zapisy w pamieci komputera, o ile takowe istnieja, musza to potwierdzic. -Widzicie? Wszystko da sie zalatwic - rzekl pojednawczo Cameron, zwracajac sie do szefa sekcji bezpieczenstwa. - Wez od niego klucze, Geof, i wyslij tam swoich ludzi. -No coz, zareagowalem zbyt gwaltownie, Coley, stary przyjacielu. Ale musisz zrozumiec, ze dowody swiadczyly przeciwko tobie. -Lowndes to wcale nie taka mala uliczka. Poza tym ja rowniez stracilem panowanie nad soba. Powinienem bardziej liczyc sie ze slowami wobec zwierzchnikow. Przepraszam. -Nie ma o czym mowic. Ja takze cie przepraszam. -Nie przesadzaj, Coley - odezwal sie Roger Brewster. - Wszyscy tu lubimy sir Geoffreya, ale on nie jest twoim zwierzchnikiem. Pelni sluzbe cywilna, a i ty jestes juz zwyklym cywilem. -To prawda! - przyznala Angela. -Zasluzenie dostalem po nosie - odparl wyraznie rozpromieniony Waters. - Zreszta nie po raz pierwszy. Niemniej, pomijajac sprawe wykrycia instalacji podsluchowej, nie posunelismy naszego sledztwa nawet o krok. -Nie powiedzialbym tego, sir - rzekl Coleman. - Nie mialem okazji wyjawic prawdy, ale rozpoznalem jednego z tych facetow, ktorzy lazili za mna po Regent's Park. Jest technikiem w firmie zakladajacej systemy alarmowe i jesli dobrze pamietam, ma na imie Wally czy Waldo, albo jakos podobnie. -Natychmiast to sprawdz, Geof! - zawolal Cameron. - Wyslij tam swoich ludzi. Niech namierza tego czlowieka i zbiora o nim wszelkie dostepne informacje. Niespodziewanie zapiszczal telefon komorkowy Watersa, jakby byl jakims cudem sprzezony z trescia rozmow prowadzonych w domu przy Belgrave Square. Szef sekcji MI-5 wyjal go pospiesznie, wcisnal klawisz i przylozyl aparat do ucha. -Waters - rzucil krotko, sluchal przez pare sekund, po czym rzekl: - Wlasnie mialem do ciebie dzwonic, Mark, choc w zupelnie innej sprawie. - Wyciagnal z kieszeni notes, usiadl przy stoliku i zapisal kilka podyktowanych przez telefon wiadomosci. - Powtorz, prosze... i przeliteruj nazwiska... Ach, wiec to ten sam czlowiek, o ktorym juz zbierales informacje? Doskonale. Niedlugo sie zobaczymy. A teraz przejdzmy do tej drugiej sprawy. - Pospiesznie wydal polecenia dotyczace tajemniczego Wally'ego badz Waldo, technika z firmy instalujacej systemy alarmowe. - Sprawdzcie go, ale w scislej tajemnicy - powtorzyl i wylaczyl aparat, po czym wstal i zwrocil sie do Camerona: - Nawiasem mowiac, agencie Pryce, chyba bedziemy mogli umiescic w naszych leksykonach haslo: "Dzien wykorzystania podwojnego skrotu". -Czy moglbys sie wyrazac po ludzku, Geof? -To taka parabola jezykowa... Otoz pewien wysoki urzednik Foreign Office, jeden z tych, ktorzy wiedza co nieco o naszej operacji, zadzwonil do mojego asystenta i przekazal interesujaca wiadomosc. Pamietasz te trzy osoby, ktore zginely mniej wiecej rownoczesnie z lady Alicja i miedzy ktorymi bardzo chcialbys znalezc jakies powiazania? -Oczywiscie. Chodzi o francuskiego milionera zastrzelonego na jachcie, hiszpanskiego lekarza otrutego w Monte Carlo oraz wloskiego gracza polo zamordowanego na Long Island. Do tej pory w zaden sposob nie moglismy powiazac ze soba tych zbrodni. -Ujawnione zostaly nowe fakty. Otoz ten Hiszpan otruty w Monte Carlo byl znanym naukowcem i pochodzil z bogatej madryckiej rodziny. Podczas przegladania danych zapisanych w jego komputerze na uniwersytecie odnaleziono kilka depesz, swiadczacych jednoznacznie, ze utrzymywal blizszy kontakt z Alicja Brewster, mieszkajaca w Londynie przy Belgrave Square. -Jak on sie nazywal? - spytal szybko Roger. -Juan Garcia Guaiardo. -Znam to nazwisko! - wykrzyknela Angela. -Pamietasz, skad, moja droga? - Waters usiadl z powrotem przy stoliku, obrociwszy sie w strone dziewczyny. -Nie jestem pewna. Zdaje sie, ze kilkakrotnie podczas naszego pobytu w domu, kiedy spotykalismy sie w jadalni, mama rzucala mimochodem, iz wlasnie dowiedziala sie od Guaiardo, ale zaraz milkla, jak gdyby speszona, i szybko odwracala wzrok. Tylko raz sie zapomniala i powiedziala cos w rodzaju: "Trzeba ich koniecznie powstrzymac". -Nigdy nie wyjasnila, o co chodzi? - zaciekawil sie Pryce. -Nie - odparl za siostre Roger, w zamysleniu przygryzajac wargi. - Trzeba pamietac, ze po smierci ojca mama ciezko pracowala, moim zdaniem zbyt ciezko. Czasami chodzila niezwykle spieta i rzucala rozne urywane fragmenty zdan, ktore dla nas nie mialy zadnego sensu. -Ale to, co przed chwila uslyszelismy od twojej siostry, ma bardzo gleboki sens - odparl Cameron. - Czy wasza mama pracowala na komputerze? -Tak. Stoi na biurku w jej gabinecie - powiedziala Angela. -Czyzby przyszlo ci do glowy to samo, co i mnie, Cam? - zagadnela Leslie. -Niewykluczone... A gdzie jest gabinet waszej mamy? -Prosze za mna. - Dziewczyna wstala szybko i skierowala sie ku schodom, a za nia ruszyli wszyscy pozostali. Gabinet lady Alicji byl urzadzony w dziwnym polaczeniu staroswieckiego komfortu ze wspolczesna wydajnoscia. Wykuszowe okno dzielilo pomieszczenie na dwie silnie kontrastujace ze soba czesci. Po lewej staly siegajace sufitu regaly z ksiazkami, dluga sofa i olbrzymie, obijane skora fotele oraz malenki stolik do kawy z nocna lampka. Ta czesc nasuwala skojarzenie z przytulnym domowym zaciszem. Naprzeciwko niej, jakby po drugiej stronie frontu, stal polyskujacy biela plastiku masywny i piekielnie drogi koszmar, produkt najnowszej technologii. Posrodku przypominajacego lodowisko blatu pietrzyl sie wysoki komputer z wielkim monitorem, a dalej drukarka, dwa telefaksy oraz rozbudowana konsola telefoniczna z automatyczna sekretarka, obslugujaca co najmniej cztery niezalezne linie. Okreslenia typu "bezosobowa" i "lodowato zimna" wydawaly sie jeszcze zbyt malo dosadne dla okreslenia wystroju tej czesci gabinetu. -Geof - odezwal sie Pryce, obrzuciwszy wzrokiem caly pokoj. - Skontaktuj sie jeszcze raz z przyjacielem z Foreign Office i zapisz daty, kiedy przesylane byly depesze elektroniczne miedzy Guaiardo a lady Alicja. -Jasne... Jestes pewien, ze poradzisz sobie z tym sprzetem? -Raczej tak. -To dobrze, bo ja sie w ogole na tym nie znam. -Ja rowniez moge pomoc - powiedziala Montrose. - Armia wyslala mnie na kurs komputerowy na Uniwersytecie Chicagowskim. Moja znajomosc tych maszyn wykracza ponad przecietna. -W takim razie ty siadaj przed klawiatura, zapewne nie mam sie co z toba rownac. -Nie mozna byc ekspertem od wszystkiego, agencie Pryce. Musze sie tylko zapoznac z konfiguracja systemu. Po osmiu minutach probowania roznych wariantow, zerkania to na ekran, to do instrukcji obslugi, to znow na kartke z notatnika z wypisanymi datami nawiazywania lacznosci, Leslie oznajmila: -Mamy szczescie, bo dostep do tej korespondencji nie zostal w zaden sposob zabezpieczony. Znalazlam juz depesze z Madrytu, teraz poszukam, czy nie wyslano na nie odpowiedzi. Po chwili cicho zaszumiala drukarka i wnet na stole lezalo siedem arkuszy z tekstami roznej dlugosci. Cztery z nich stanowily depesze nadeslane z Madrytu, trzy inne byly odpowiedziami przekazanymi z Londynu. Ulozone w kolejnosci chronologicznej zawieraly nastepujace tresci: Madryt, 12 sierpnia. Droga kuzynko. Uzyskalem dostep do starych kart lekarskich, gromadzonych od 1911 roku, i sprawdzajac nazwiska pierwotnych czlonkow organizacji udalo mi sie zidentyfikowac spore grono zyjacych potomkow. Bardzo pomogl mi fakt, ze osoby pierwotnie tworzace krag pochodzily wylacznie z arystokratycznych rodow, totez nie bylo klopotu z odtworzeniem ich genealogii. Londyn, 13 sierpnia. Najdrozszy Juanie. Dzieki Bogu, ze nadal prowadzisz poszukiwania. Musisz sie jednak spieszyc. Dotarly do mnie wiesci znad jeziora Como, od kuzynow Scozzich, spadkobiercow dawnej spolki Scozzi-Paravacini, ze naciski przybieraja na sile. Madryt, 20 sierpnia. Droga Alicjo. Wykorzystalem moj sekretny fundusz rodzinny i zatrudnilem najlepszych prywatnych detektywow, udostepniwszy im tylko szczatkowe informacje. W rezultacie wyeliminowalem az 43 osoby z mojej listy. Pewnie uda mi sie wykluczyc jeszcze wiecej. Zyskalem pewnosc, ze nie mialy one ze soba zadnych kontaktow, a analiza brzmienia ich glosow nagranych podczas rozmow telefonicznych potwierdza, ze o niczym nie wiedzialy. Londyn, 22 sierpnia. Szukaj dalej, moj drogi. I ja odbieram naciski z Amsterdamu, lecz do tej pory stanowczo odrzucalam wszelkie propozycje. Londyn, 23 sierpnia. Najdrozszy Juanie. Naciski z Amsterdamu staly sie nie do zniesienia, jestem zasypywana grozbami. Dzieci o niczym nie wiedza, ale wynajelam ochroniarzy, aby w tajemnicy, bez rzucania sie w oczy, czuwali nad ich bezpieczenstwem. Madryt, 29 sierpnia. Najdrozsza kuzynko. Zdarzenie w Estepona, podczas ktorego zginal Mouchistine i czterech jego adwokatow, to prawdziwa kleska. Nie wiem, kto konkretnie sie za tym kryje, ale nie mam juz watpliwosci, ze zorganizowali to M, gdyz Antoine Lavalle, kamerdyner Mouchistine'a, dokladnie powtorzyl ostatnie slowa swego pana, ukierunkowujace podejrzenia. Prawnicy z Paryza, Rzymu, Berlina i Waszyngtonu byli zapewne tylko przypadkowymi ofiarami zamachu. Zastanawia mnie jednak, czy nadal zamierzali scisle wykonywac polecenia Mouchistine'a i czego one dotyczyly. Utknalem w martwym punkcie. -Cholera! - wykrzyknal Roger, przeczytawszy przedostatnia depesze. - Tak podejrzewalem! Ostatnio krecilo sie wokol mnie trzech czy czterech osilkow. Pojawiali sie jak spod ziemi o najrozniejszych porach dnia i tak samo znikali. Widywalem ich wszedzie, w czytelni, pubie i na boisku. Raz dopadlem jednego z nich i zapytalem, czemu za mna lazi. Udawal niewiniatko, tlumaczyl pokretnie, ze reprezentuje miejscowy klub sportowy i zajmuje sie rekrutacja nowych zawodnikow. -Ja rowniez ich zauwazylam, braciszku - dodala Angela. - Jednego chyba nawet wpedzilam w klopoty, zameldowalam na posterunku, ze lazi za mna prawdopodobnie jakis zboczeniec. Wiecej go juz nie widzialam, ale zastapili go inni. Wtedy doszlam do wniosku, ze mama sie o nas martwi i najela ochroniarzy. -Dlaczego o niczym mi nie powiedzialas? -Bo jestes w goracej wodzie kapany, Rog. Bylam pewna, ze mama miala wazne powody, aby tak postapic. Monte Carlo, 29 sierpnia. Zamordowanie Giancarla Tremonte'a, ostatniego meskiego potomka rodu Scozzich, jest dowodem, ze M nie zawahaja sie przed niczym. Chca usunac nas wszystkich. Uwazaj na siebie, kochana kuzynko. Nikomu nie ufaj. -Wreszcie cos wiadomo o powiazaniach! - wykrzyknal Waters. - Moj Boze, oni wszyscy byli ze soba spokrewnieni, byli bliskimi kuzynami! Jak moglismy to przeoczyc? Po raz kolejny zapiszczal telefon komorkowy Watersa. Szef sekcji bezpieczenstwa wyjal go szybko i wlaczyl. -Slucham. Musial odbierac zle wiesci, gdyz twarz mu sie stopniowo wyciagala, pozniej zas doszlo do tego zmarszczenie brwi i grymas zasmucenia. Wreszcie Anglik zamknal oczy, westchnal glosno i powiedzial: -Zgadzam sie. Pewnie niewiele z tego wyjdzie, ale szukajcie dalej. Sprobujcie zidentyfikowac czlowieka, ktory mu towarzyszyl w Regent's Park. - Wylaczyl telefon, schowal go do kieszeni i obrocil sie do pozostalych. - Zwloki niejakiego Wallace'a Esterbrooka, znanego pod imieniem Wally i zatrudnionego w Trafalgar Guardian Company, zostaly dzis po poludniu wylowione z Tamizy. Dwie dziury po kulach z tylu glowy jednoznacznie wskazuja na morderstwo. Czas przebywania zwlok w wodzie okreslono z duzym przyblizeniem na czterdziesci osiem godzin. -A wiec zastrzelono go w czwartek w nocy badz w piatek rano - rzekl Coleman. - Moj Boze, wszystko pasuje. -Co pasuje? - zapytal Pryce. -Tam, w parku, na krotka chwile nasze spojrzenia sie zetknely. Musial wiedziec, ze go rozpoznalem. -A jak zareagowal ten drugi facet, ktory byl razem z nim? - zainteresowal sie Cameron. -Trudno mi powiedziec. Odnioslem wrazenie, ze popatrzyl szybko na mnie, potem na niego. -Musicie go zidentyfikowac, Geof! XVIII Brandon Alan Scofield, znany tez pod pseudonimem Beowulfa Agate'a, znalazl sie w dobrze sobie znanej sytuacji, w ktorej wciaz rzadzily reguly, jakie spamietal sprzed cwierc wieku. Ponownie przeistoczyl sie w skrzyzowanie wlamywacza z dzikim kotem tropiacym swe ofiary w calkowitych ciemnosciach, w doskonale zamaskowanego wytrawnego zabojce wypatrujacego celu, chociaz tym razem zabojstwo wchodzilo w rachube tylko w ostatecznosci. Przede wszystkim nalezalo sprobowac porwania ofiary.W celu zachowania pozorow, jak rowniez umozliwienia Scofieldowi lacznosci z reszta grupy, Antonia pozostala w Peregrine View u stop Great Smoky Mountains. Wszelkie informacje od przebywajacych w Europie Montrose i Pryce'a miala mu natychmiast przekazywac dzieki rewelacyjnym mozliwosciom telefonii komorkowej. Postawila tylko jeden twardy warunek: po przedostaniu sie do Wichity Bray musial regularnie co osiem godzin meldowac jej o swoich postepach. Przyrzekla mu, ze jesli sie spozni o dwie godziny, ona natychmiast powiadomi Franka Shieldsa i powie mu cala prawde. Scofield usilowal protestowac, lecz Antonia byla nieugieta: -Masz wrocic caly i zdrow, ty zdziecinnialy idioto! Niby co mialabym robic na Brass 26 bez ciebie? Tak wiec Beowulf Agate wybral sie do Wichity w stanie Kansas, gdzie miala swoja siedzibe podbijajaca swiat spolka Atlantic Crown. Byl przekonany, ze to wlasnie ktos z kierownictwa firmy spisywal polecenia dla szantazowanej Leslie Montrose, ktore nastepnie odczytywali przez telefon podstawieni ludzie z Amsterdamu, Paryza, Kairu, Stambulu i Bog wie skad jeszcze. Wszystko wskazywalo na to, ze ow czlowiek zajmuje czolowe miejsce w hierarchii organizacji Matarese'a, on zas postanowil go zidentyfikowac. Zegar wmontowany w deske rozdzielcza wynajetego wozu pokazywal 2:27 w nocy. Gigantyczny parking przed siedziba firmy byl prawie calkiem pusty, tylko pare aut stalo w jaskrawo oswietlonej jego czesci, a wymalowane na drzwiach napisy "Sluzba Ochrony" nie pozostawialy zadnych watpliwosci co do ich przeznaczenia. Bray przyjal to z szerokim usmiechem. Za jego czasow sowieci byli znacznie ostrozniejsi, zawsze uzywali nie oznakowanych wozow. Wyciagnawszy z pochwy dlugi noz mysliwski, Scofield otworzyl drzwi auta, wysunal sie na chodnik i po cichu zamknal je za soba. Ostroznie podkradl sie do oswietlonej czesci placu i systematycznie podziurawil opony wszystkich samochodow patrolowych. Nastepnie podbiegl do bocznego wejscia i przyjrzal sie dokladnie panelowi sterowania systemu alarmowego, ktory, jak na to liczyl, okazal sie wrecz prymitywnie prosty. Widocznie Atlantic Crown, wzorem wielu innych nazbyt troszczacych sie o wlasny majatek firm, calkowicie polegalo na przesadnie rozbudowanych ukladach elektronicznych, liczac zarazem na to, ze wlamania moga zdarzyc sie wszedzie, tylko nie w tym budynku. Dlatego zatrudniano najlepszych agentow ochrony, placac im krociowe wynagrodzenia, podczas gdy z pozoru niezawodny system alarmowy dla kogos znajacego sie na rzeczy nie przedstawial zadnej zapory, wlascicielowi zas przysparzal tylko klopotow, nie wspominajac juz o dodatkowych kosztach. Scofield wyjal z kieszeni miniaturowy lom i bez wiekszych klopotow zerwal pokrywe panelu, po czym przyswiecajac sobie miniaturowa latarka, obejrzal polaczenia plytki drukowanej. Mial ochote rozesmiac sie w glos, gdyz rozszyfrowanie wyprowadzen czujnikow bylo dziecinna igraszka. Mial do czynienia z systemem, kosztujacym dobre kilka tysiecy dolarow, a w gruncie rzeczy nie zabezpieczajacym niczego. Niech zyja wiesniacy zatrudnieni do montazu ukladow elektronicznych! - pomyslal, wodzac promieniem latarki po wychodzacych z plytki przewodach. Roznily sie kolorami: czerwony, bialy, dwa niebieskie, dalej pomaranczowy, bialy i znow niebieski. Robota dla amatorow. Bray wyjal z kieszeni szczypce i bez namyslu przecial wszystkie niebieskie kabelki, nastawiajac jednoczesnie ucha na jakiekolwiek podejrzane odglosy. Lecz nadal panowala cisza. Nikt nie zauwazyl usterki systemu alarmowego w calym wschodnim skrzydle budynku. -Teraz nawet starcy moga sie dostac do srodka - mruknal do siebie Brandon. Wystarczylo mu tylko pare sekund pracy dobrym wytrychem przy zamku, zeby otworzyc drzwi. W korytarzu panowal polmrok, palace sie tylko lampki kontrolne jarzeniowek rozsiewaly szarawy blask. Bray nie mogl skorzystac z windy, totez zaczal sie rozgladac za klatka schodowa. Znalazl ja w koncu i ruszyl na gore. Biurowiec Atlantic Crown mial siedemnascie pieter, a Bray musial sie dostac na szesnaste. Czul sie dziwnie radosny i podniecony. Co zrozumiale, odczuwal rowniez strach, ale jego traktowal jak starego znajomego. Wiedzial zreszta, ze lek jest mu niezbedny do hamowania podniecenia, gdyz zbyt dlugo nie bral udzialu w zadnej operacji. Szybko jednak powrocily stare nawyki, nie trzeba mu bylo powtarzac, aby wlozyl obuwie na grubej gumowej podeszwie tlumiace odglos krokow czy zabral ze soba komplet wytrychow, olowkowa latarke, namagnesowany stetoskop do zamkow kas pancernych, pojemnik gazu obezwladniajacego, miniaturowy aparat fotograficzny, automatyczny pistolet Hecklera Kocha kalibru 6,35 mm, oczywiscie z tlumikiem, oraz stalowa garote. Wczesniej skrocil wlosy i przystrzygl brode, ponadto zaopatrzyl sie w wojskowy kombinezon majacy mnostwo kieszeni. Niepomiernie cieszylo go, ze za cale to wyposazenie zaplacil Frank Shields ze swoich specjalnych funduszy, nie majac bladego pojecia, do czego zostanie ono wykorzystane. -Nie pozwole ci prowadzic zadnej akcji w terenie! - oznajmil przez telefon. - Zgodziles sie na to, kiedy zawieralismy nasza umowe. -Nie zamierzam prowadzic zadnej akcji, "Szparooki" - odparl spokojnie Agate. - Myslisz, ze jestem tak lekkomyslny jak ty? Znam swoje mozliwosci i dokladnie wiem, na co mnie stac, mimo ze jestem sporo mlodszy od ciebie. -Zaledwie poltora roku, Brandon. Wiec po co ci ten sprzet? -Musze sprawdzic pewien trop, ktory moze nam wiele wyjasnic. -To nie jest odpowiedz na moje pytanie. -W porzadku, musze byc z toba szczery, choc przyjmij do wiadomosci, ze nie zdradze ci wszystkiego. Odnowilem stara znajomosc z dawnym agentem Stasi, bezwzglednym sukinsynem, poszukiwanym przez sluzby specjalne paru krajow oraz Interpol. Nie znajdziesz o nim wzmianki w zadnym moim raporcie, wiec oszczedz sobie trudu. Ale wczesniej korzystalem juz z jego pomocy i musze to zrobic teraz. -Ile bierze? -Dwa tysiace za dobe plus wydatki. W dodatku zazadal premii w wysokosci stu tysiecy, jezeli uda mu sie znalezc cos cennego. -To bardzo wygorowane zadania, lecz skoro twierdzisz, ze warto zaryzykowac, moge na to przystac. Zdarzalo nam sie placic wyzsze honoraria. Wydziele na twoje potrzeby specjalny fundusz w Banku Komercyjnym Nowej Szkocji. To maly, lokalny bank nie majacy zadnych powiazan. Popros o rozmowe z wiceprezesem, niejakim Wisterem. On wszystko zalatwi. Wstepnie przeznacze na twoje cele dziesiec tysiecy. -Ciesze sie, iz z finansami nie bedzie klopotow, "Szparooki". Moj kontakt ostrzegl, ze jesli wykopiemy mu grob, zaplacimy znacznie wyzsza cene. Jak sie wyrazil, nie ma zadnych krewnych, ktorym bylby winien choc jedna marke, totez niczego nie ryzykuje, podejmujac z nami wspolprace. -Zdaje sie, ze ten lobuz jest cholernie pewny siebie. -Owszem. Ale to prawdziwy fachowiec. Cholera, pomyslal Scofield, z trudem lapiac oddech na podescie pietnastego pietra - trzeba bylo naciagnac szparookiego Shieldsa na piec albo nawet dziesiec razy wiecej! Ten fikcyjny agent Stasi okazal sie tak inspirujacy, ze Brandon prawie sam uwierzyl w jego istnienie. Nie ulega najmniejszej watpliwosci, myslal teraz, energicznie rozluzniajac obolale miesnie nog - potajemna umowa z naszym genialnym Niemcem bedzie musiala zostac zweryfikowana. Zwlaszcza nalezalo znacznie zwiekszyc wysokosc premii za skuteczne zakonczenie akcji. Ale w tej chwili trzeba bylo ja na dobre rozpoczac. Uwazne przejrzenie materialow dotyczacych firmy Atlantic Crown, zarowno tych zdobytych legalnie, jak i wykradzionych, pozwolilo na wytypowanie dwoch nazwisk, Alistaira McDowella, dyrektora naczelnego, oraz Spiro Karastosa, skarbnika i dyrektora finansowego spolki. Korespondencja ich autorstwa wykazywala wiele niemalze automatycznych podobienstw, tak w zakresie slownictwa fachowego, jak i wyrazen potocznych. Wedlug opinii fachowca, analizujacego dobor slow i konstrukcje zdan, kazdy z tych mezczyzn mogl byc autorem polecen przekazywanych pulkownik Montrose, matce porwanego Jamesa. Odnalezienie gabinetow podejrzanych dyrektorow oraz szczegolowe poznanie rozkladu zajec pracujacych noca sprzataczek nie przedstawialo wiekszych trudnosci. Obaj mezczyzni zajmowali sasiadujace ze soba i polaczone dodatkowym przejsciem pomieszczenia na szesnastym pietrze, a personel sprzatajacy, ktory sprawiedliwie dzielil miedzy siebie poszczegolne czesci biurowca, w przyblizeniu wchodzil do nich miedzy pierwsza a pierwsza pietnascie w nocy, przy czym sprzatniecie obu gabinetow zajmowalo okolo czterdziestu minut. Krotki rekonesans ujawnil ponadto, ze na czas pracy na danym pietrze sprezynowe zamki drzwi wychodzacych na boczna klatke schodowa byly blokowane, zeby umozliwic sprzataczce wyniesienie smieci. Pozniejszy wybor jednej z kobiet i przekonanie jej, ze drobna przysluga nie wplynie zle na jej opinie, a wrecz przeciwnie, spotka sie z pisemna pochwala, okazal sie trywialnie prosty. Kilka studolarowych banknotow pomoglo jej podjac decyzje, by na prosbe nie znanego jej dotad pracownika zarzadu zakleila tasma samoprzylepna zapadke sprezynowego zamka drzwi. Zgodzila sie rowniez zostawic po sobie otwarte drzwi gabinetu dyrektora McDowella, z usmiechem przyjmujac tlumaczenie, iz koledzy z zarzadu postanowili zrobic szefowi niespodzianke i noca ozdobic jego pokoj urodzinowymi balonikami oraz zostawic na biurku tace ze sloiczkiem kawioru i butelka szampana. Nie miala nic przeciwko temu, tym bardziej ze starszy mezczyzna, ktory poprzedniego dnia zaczepil ja na parkingu przed budynkiem, byl niezwykle sympatyczny i nosil jeden z najdrozszych eleganckich garniturow. W dodatku zaplacil jej tyle, ze mogla bez trudu wyzywic za to cala rodzine przez nastepne pol roku. Beowulf Agate usmiechnal sie, pomyslawszy, ze z dawnych lat pozostal mu olbrzymi dar przekonywania. Z drugiej strony kiedys zapewne ucieklby sie do prostszych i szybszych, lecz zarazem ryzykowniejszych metod. Ale w jego wieku nalezalo przede wszystkim zachowac ostroznosc. Gdyby zawsze tak postepowal, byc moze uniknalby dwoch ran postrzalowych w ramie, trzech w nogi, a takze rany cietej brzucha, ktorej wygojenie zajelo kilka tygodni. Trudno zreszta bylo snuc tego typu porownania, skoro teraz nie dalby rady przeskoczyc przez poltorametrowy parkan, a i z metrowym mialby klopoty, zakonczone co najmniej lupaniem w krzyzu. Po raz kolejny energicznie rozluznil miesnie nog i ruszyl na koncowy etap wedrowki po schodach. Zgodnie z obietnica zamek drzwi byl zablokowany. Scofield na palcach pokonal ostatnie stopnie i podkradl sie do wejscia. Dobrze wiedzial, ze bezgranicznie ufni w skutecznosc systemu alarmowego urzednicy nie zdecydowali sie na zainstalowanie kamer wideo w korytarzach. Straznicy regularnie robili obchody, lecz tylko znudzonym wzrokiem omiatali drzwi gabinetow, potwierdzali swoja obecnosc poprzez przekrecenie specjalnego kluczyka w skrzynce kontrolnej systemu alarmowego, po czym ruszali dalej. Brandon ostroznie uchylil drzwi na centymetr i wyjrzal na korytarz, lecz blyskawicznie zamknal je z powrotem. Straznik szedl wlasnie w tym kierunku, obracajac w palcach klucz, a skrzynka czujnika wisiala tuz obok wyjscia na klatke. Spiety do granic, odsunal sie szybko i przywarl plecami do sciany, przytrzymujac drzwi koniuszkami palcow. Zagryzl zeby i wstrzymal oddech, zeby nie jeknac z bolu w prawej dloni. Uslyszal wreszcie zgrzyt kluczyka wkladanego do skrzynki, a nastepnie oddalajace sie powoli kroki straznika. Ponownie uchylil ostroznie drzwi, tylko na tyle, by zablokowac je lewa dlonia, i pochuchal na obolale palce prawej. Straznik stal w drugim koncu korytarza, przy szybie windy, ktorej drzwi zaraz sie rozsunely i mezczyzna w mundurze zniknal Scofieldowi z oczu. Ten otarl pot z czola i przesliznal sie na pograzony w polmroku korytarz. Sprzataczka skonczyla tu juz prace, panowala niczym nie zmacona cisza. Bray ruszyl szybko przed siebie i po chwili stanal przed drzwiami z wielka mosiezna tabliczka z grawerowanym napisem: ALISTAIR MCDOWELL DYREKTOR NACZELNY Gabinet znajdowal sie dokladnie w polowie dlugosci korytarza. Drzwi od sasiednich pomieszczen dzielila dosc duza odleglosc, co sugerowalo, ze nie jest to zwykly gabinet, lecz caly apartament. Scofield ostroznie siegnal do klamki, majac nadzieje, ze usluzna sprzataczka i w tym punkcie wywiazala sie z potajemnej umowy. Nie spotkal go zawod. Drzwi uchylily sie po cichu, a Bray ponownie nastawil ucha, czy nie rozlegnie sie jakis sygnal alarmowy. Nadal jednak panowala cisza, totez wszedl szybko do srodka, zamknal drzwi za soba i zapalil miniaturowa latarke. Obszedl pokoj dookola, kierujac waski strumyk swiatla ku podlodze, a nastepnie zaciagnal ciezkie story w czterech duzych oknach. Teraz mogl bezpiecznie zaczac poszukiwania.Alistair McDowell musial byc dumnym mezem i ojcem, gdyz ewidentnie chcial to wszystkim udowodnic. Na polyskliwym blacie olbrzymiego biurka oraz na polce najblizszego regalu stalo co najmniej dwadziescia rodzinnych fotografii oprawionych w srebrne ramki. Przedstawialy glownie trojke dzieci na roznym etapie rozwoju, od niemowlat spoczywajacych na rekach matki do kilkunastoletnich wyrostkow, uwiecznionych w towarzystwie rodzicow w najrozniejszych sytuacjach, od becikow, strojow do pierwszej komunii po kostiumy kapielowe, od piaskownicy poprzez trojkolowe rowerki, rakiety tenisowe, konie, az po motorowki. Ta swoista wystawa obejmowala skrocona historie dostatniego zycia bogobojnego czlowieka, epatujacego miloscia do wlasnej rodziny, spoleczenstwa, Kosciola i ojczyzny, ktory zbieral owoce pracy w przemysle: bogactwo, szczescie i stabilizacje. Klasyczny przyklad amerykanskiego stylu zycia. Lecz jesli podejrzenia Scofielda mialy okazac sie sluszne, tenze Alistair McDowell nalezal takze do czolowki ludzi zmierzajacych do zniszczenia owego stylu zycia, a raczej do zarezerwowania go dla elity wybrancow, na ktorych mialy pracowac rzesze poddanych, a moze nawet niewolnikow. Dwie szuflady biurka byly zamkniete na klucz, ale choc bez trudu daly sie otworzyc wytrychem, Bray nie znalazl w nich niczego interesujacego, moze poza terminarzem. Wyjal szybko miniaturowy aparat fotograficzny i na klatkach superczulego filmu utrwalil oddzielnie kazda jego stronice. Zajelo mu to kwadrans. Ruszyl nastepnie na obchod calego apartamentu. Zaskoczyl go widok sypialni urzadzonej na prawo od gabinetu. Po przeciwnej stronie znajdowala sie sala konferencyjna, umeblowana z elegancka prostota. Podczas ogledzin jego uwage przykulo pare rzeczy wymagajacych dokladniejszego zbadania. Pierwsza z nich byl scienny sejf ukryty za szeregiem grubych, oprawionych w skore woluminow prawniczych. Owe specjalistyczne ksiazki takze zainteresowaly Braya, bo niezaleznie od umiejetnosci McDowella w dziedzinie zarzadzania, nie byl on przeciez wykwalifikowanym prawnikiem. Scofield szybko doszedl jednak do wniosku, ze opasle tomiska sluzyly tylko wywieraniu wrazenia na klientach, nie mowiac juz o tym, ze idealnie nadawaly sie do zakrycia umieszczonego za nimi sejfu. Kiedy zas otworzyl wytrychem drzwi z pozoru kryjace szafe wnekowa, dokonal kolejnego odkrycia: znajdowala sie za nimi alkowa mieszczaca nowoczesny komputer. Stalo przed nim male plastikowe krzeselko, a ograniczona przestrzen sugerowala, ze z ukrytego stanowiska mogla korzystac w danym momencie tylko jedna osoba. Trzecim interesujacym obiektem byla masywna, czteroskrzydlowa komoda z mahoniu, nad ktora wisiala reprodukcja starego angielskiego obrazu przedstawiajacego scene mysliwska, jakby dekorator wnetrz usilowal w ten sposob zamaskowac, ze zapomnial o wpuszczeniu gigantycznego mebla w sciane. Kolejne odkrycie bylo jeszcze bardziej zagadkowe. W odleglym rogu gabinetu stala zabytkowa, recznie zdobiona szafka na akta z czeresniowego drewna, a na niej drogocenna, porcelanowa pozytywka. Bray oszacowal cene samego mebla na jakies trzydziesci tysiecy dolarow. Jego oslupienie wzbudzila zawartosc srodkowej czesci komody zamykanej na drzwiczki, ktorych zamek takze dal sie latwo otworzyc wytrychem. Stalo tam kolejne urzadzenie elektroniczne, ale nie majace nic wspolnego z komputerem i przeznaczone tylko do jednego konkretnego celu. Rozpoznal je od razu, zaledwie obrzuciwszy spojrzeniem staromodna klawiature i cztery grube cylindry, podczas pracy obracajace sie z rozna szybkoscia do czasu, az zadanie zostalo wykonane, a szyfr zlamany. Byl to bowiem skomplikowany dekoder, dzialajacy na tych samych zasadach co oslawiona Enigma, maszyna szyfrujaca uzywana przez Niemcow do kodowania rozkazow przesylanych podczas drugiej wojny swiatowej. To urzadzenie roznilo sie od pierwowzoru nowoczesnym dodatkiem pochodzacym z techniki komputerowej, jakim byl ekran niewielkiego monitora zainstalowanego na szczycie masywnej obudowy. Ow dekoder natychmiast przypomnial Scofieldowi dni spedzone w Londynie, kiedy to po nawiazaniu blizszej wspolpracy z wywiadem brytyjskim z prawdziwa fascynacja wysluchal historii zlamania przez Anglikow zasad dzialania Enigmy. Jeden z nowych znajomych urzadzil mu nawet wycieczke do osrodka badawczego w Oksfordzie, gdzie nadal pracowano nad unowoczesniona wersja maszyny szyfrujacej, wykorzystywanej glownie do celow szkoleniowych i badawczych. -Wpisz slowo "aardvark" - polecil mu wowczas mlody oficer MI-5 o nazwisku Waters. Gdy Bray to uczynil, na monitorze pojawila sie natychmiast transkrypcja: ODWAL SIe, TUMANIE. -Widze, ze nasi mlodzi adepci sztuki szyfrowania postanowili zaprezentowac swiatu swoje osobliwe poczucie humoru - rzekl z usmiechem Geoffrey. - W takim razie sprobuj szczescia ze zdaniem: "Daleko pada jablko od jabloni". Scofield z pietyzmem wystukal tekst na klawiaturze i tym razem maszyna odpowiedziala w bardziej cywilizowany sposob: SPOTKANIE W STUTTGARCIE ZGODNIE Z USTALENIAMI. -Wlasnie taki komunikat przechwycilismy w ubieglym tygodniu. Komunistyczny szpieg w naszym Foreign Office przeslal go do centrali Stasi w Berlinie Wschodnim. -I co zrobiliscie? -Pozwolilismy mu wyjechac do Stuttgartu, skad juz nie wrocil. Jeden z naszych chlopcow po tamtej stronie muru doniosl Stasi, ze to podwojny agent. Brandon odnalazl wlacznik i uruchomil dekoder nalezacy do Alistaira McDowella. Bez zastanowienia wpisal slowo "aardvark", lecz na ekranie wyswietlil sie komunikat: BRAK DANYCH. No coz, przynajmniej ten amerykanski produkt nie jest tak wulgarny, pomyslal. Wpisal wiec zdanie: "Daleko pada jablko od jabloni". Cylindry zaczely sie obracac, lecz zaraz stanely, a na monitorze zablysnela odpowiedz: DANE NIEWYSTARCZAJACE. Doszedl do wniosku, ze drzewa i padajace jablka musialy juz zniknac ze slownikow szyfrantow. Ponownie wyjal aparat i zrobil kilka zdjec urzadzenia, majac nadzieje, ze na ich podstawie uda mu sie zidentyfikowac producenta dekodera. Nie mial watpliwosci, iz nalezy go szukac jedynie wsrod przedsiebiorstw realizujacych najscislej tajne zlecenia instytucji wojskowych i wywiadowczych. Widocznie sporzadzono kilka egzemplarzy wiecej, o ktorych zamawiajacy nie mial najmniejszego pojecia. Bray przeszedl do szafki na akta, wlaczyl stojaca obok lampe i przysunal sobie krzeslo. Mebel zawieral cztery szuflady, zaczal wiec od najnizszej, zawierajacej akta podzielone na siedem grup oznaczonych literami od T do Z. Szybko sie przekonal, ze ich przegladanie wymaga nie tylko cierpliwosci, ale i wielkiego zaciecia. Wiekszosc listow i notatek McDowella dotyczyla zyskow rzeczywistych i potencjalnych, strategii rynkowych i budzetow, dopuszczalnych profitow oraz sposobow ich zwiekszania. Tylko niewielka czesc obejmowala sprawy mniejszego kalibru, byly to przemowienia pisane na spotkania klubow rotarianskich, posiedzenia izb handlowych czy konferencje organizowane przez zrzeszenia i cechy, jak rowniez bardzo ogolnikowe listy do politykow badz nieco konkretniejsze, do dyrektorow prywatnych szkol (co wskazywalo, ze latorosl dyrektora wcale nie byla tak idealna, jak chcialby tego ojciec). Oddzielna grupe stanowily pisma od prezesa rady nadzorczej, najczesciej omawiajace jakies negocjacje badz ustalajace strategie dalszych rozmow, z najwazniejszymi punktami grubo podkreslonymi na czerwono. Brandona szybko zaczely piec oczy, odczuwal narastajaca irytacje. Dotarl w koncu do akt pod litera R, gdzie nieoczekiwanie znalazl teczke zatytulowana "Rownania Grup Ilorazowych". Coz to moglo oznaczac? O jakie znowu rownania tu chodzilo? W teczce znajdowalo sie piec folialow z odrecznie zapisanymi kartkami, pokrytymi kolumnami liczb badz zawierajacymi jakies dziwaczne symbole i wzory. Bray w zaden sposob nie mogl sie w tym polapac, lecz instynkt wyostrzony przed wieloma laty kazal mu sie miec na bacznosci. Te rownania musialy cos znaczyc dla samego McDowella, choc prawdopodobnie dla nikogo wiecej. W przeciwnym razie bylyby do tego materialu dolaczone wyjasnienia i komentarze. Tu jednak nie zadano sobie trudu umieszczenia chocby jednej wskazowki. Scofield wiedzial tylko tyle, ze iloraz to pojecie matematyczne, ale nigdy nie slyszal o jakichkolwiek grupach ilorazowych. Rozejrzal sie po gabinecie i jego wzrok padl na opasly slownik jezyka angielskiego, stojacy na najnizszej polce regalu. Idac z nim do biurka, zerknal na okna, zeby sie upewnic, czy story sa szczelnie zaciagniete, po czym wlaczyl silna lampke biurowa. Szybko odnalazl wlasciwa strone w slowniku i odczytal haslo: Iloraz - wynik dzielenia; liczba wskazujaca, ile razy jedna wartosc miesci sie w drugiej. Tuz ponizej znalazl: Ilorazowa grupa - zbior elementow tworzacych spojna wewnetrzna podgrupe w danej grupie. I tym razem instynkt agenta wywiadu go nie mylil. Brandon sfotografowal wszystkie zapisane kartki umieszczone w obwolutach, zaczynajac z wolna pojmowac ukryty sens tych z pozoru niewinnych zapiskow, ktory mogl doprowadzic do rozszyfrowania hierarchicznej struktury organizacji Matarese'a. Przejrzal do konca akta zebrane w czeresniowej szafce, ale nie znalazl wiecej niczego interesujacego, chociaz niektore materialy go rozbawily. Dyrektor McDowell skrzetnie gromadzil wszelkie rachunki zony, obejmujace zarowno wydatki na jej stroje, jak i artykuly zywnosciowe, przy czym wszystkie pokwitowania byly opisane, a szczegolnie kosztowne zakupy, jak chocby te potwierdzone jednym rachunkiem ze sklepu z wytwornymi alkoholami, znaczyly wielkie czerwone wykrzykniki. Owa buchalteria pozostawala w jawnej sprzecznosci z wizerunkiem kochajacej sie, bogobojnej rodziny, jaki sugerowaly zdjecia w srebrnych ramkach. A wiec nawet w dostatnim zyciu McDowellow nie wszystko szlo jak po rozach. Brandon z ulga zamknal ostatnia szuflade i wrocil do alkowy ze stanowiskiem komputerowym. I tu wlaczyl lampke, zeby w jej blasku dokladniej przyjrzec sie calkiem obcemu dla niego sprzetowi elektronicznemu. Ani troche nie znal sie na komputerach, totez po namysle wyjal aparat komorkowy i zadzwonil do osrodka Peregrine View. -Miales nawiazac kontakt ponad godzine temu! - ofuknela go poirytowana Antonia. - Gdzie jestes, do diabla? -Tam, gdzie nie spodziewal sie mnie zaden amator. -Wracaj natychmiast! -Jeszcze nie skonczylem - zaoponowal Scofield. - Zostal mi do zbadania komputer i sejf... -Wlasnie ze skonczyles! - wykrzyknela Toni. - Cos sie wydarzylo. -Co? -Kilka godzin temu dzwonil Frank Shields. Jest w kropce, nie wie, co robic. -"Szparooki"? Przeciez on zawsze jest pewien swego. -Ale nie tym razem. Chce sie z toba naradzic. -Niech mnie diabli... Ostatecznie ukonczylem podstawowke, wiec moze mi powiesz, co sie stalo? -Skomunikowalo sie z nim dowodztwo wywiadu marynarki. Syn Leslie podobno uciekl porywaczom i znajduje sie teraz na pokladzie okretu w amerykanskiej bazie wojskowej w Bahrajnie. -Na Boga, to wspaniala wiadomosc! Roztropny chlopak. -I w tym wlasnie sek, Bray. Przeciez to jeszcze dziecko. Dlatego Frank nabral podejrzen, ze zastawiono pulapke. -Jezu! Ma ku temu jakies przeslanki? -Jesli wierzyc oficerowi, ktory zaopiekowal sie chlopcem, on nie chce z nikim rozmawiac, tylko z matka. Nie chce widziec nikogo z ambasady, wywiadu czy nawet Bialego Domu. Pragnie jedynie rozmawiac z matka, a ponoc ostrzegal, ze bez trudu rozpozna ja po glosie. -Cholera! - syknal Scofield, nieostroznie uderzajac palcami w klawiature komputera. W tej samej chwili w calym budynku zaterkotaly ogluszajaco dzwonki alarmowe. Bray spojrzal z wyrzutem na maszyne, jakby mial przed soba nietykalna swietosc, ktora nagle dostala ataku histerii, po czym wrzasnal do sluchawki: -Musze sie stad wynosic! Powiedz "Szparookiemu", ze zadzwonie do niego z budki, bo to chyba bezpieczniejsze od aparatu komorkowego. Niech przygotuje aparat do zaklocania podsluchu. I zycz mi szczescia, staruszko! Wybiegl na korytarz, zamknal drzwi gabinetu i pognal w lewo, ku tej samej klatce schodowej, ktora sie dostal na gore. Naparl ramieniem na ciezkie, ognioodporne drzwi i szybkim ruchem zerwal kawalek tasmy samoprzylepnej blokujacej zamek sprezynowy. Niemal w tej samej chwili rozlegly sie podniecone glosy straznikow na korytarzu. Bray przystanal i nastawil ucha. Dotarlo do niego, ze nikt nie zna kodu blokujacego system alarmowy zainstalowany w gabinecie dyrektora. Zapewne inne pomieszczenia na pietrze mogly pozostac otwarte na osciez, z wyjatkiem gabinetu dyrektora, jak rowniez polaczonego z nim pokoju Karastosa, dyrektora finansowego. Zaklal pod nosem, przypomniawszy sobie, ze nawet nie zajrzal do gabinetu znajdujacego sie po przeciwnej stronie sali konferencyjnej, nie mowiac juz o sejfie ukrytym za ksiazkami prawniczymi. Teraz nie mialo jednak sensu biadanie nad zaprzepaszczona szansa, trzeba bylo faktycznie uciekac z biurowca i zadzwonic do Shieldsa. Jezu, co za wspanialy dzieciak z tego Montrose'a - pomyslal. Otrzezwily go wykrzykiwane polecenia dowodcy strazy dobiegajace zza drzwi: -Sprawdzcie klatki schodowe! Ja zadzwonie do "Big Maca" i wyciagne od niego szyfr do wylaczenia tego pieprzonego alarmu! Co by bylo, gdyby wybuchl pozar? Czyzby ten idiota wolal, zeby jego gabinet splonal, niz ktokolwiek tam wszedl? -A moze lepiej wywazyc te cholerne drzwi? -Sa obite blacha. Poza tym sukinsyn obciazylby nas kosztami naprawy. Zatem nie tylko w rodzinie McDowella brakowalo idealnej harmonii, podobnie rzecz sie miala w jego firmie. Schody! W gmachu o ksztalcie litery T znajdowaly sie trzy klatki schodowe. Ilu straznikow pelnilo teraz sluzbe i ktore schody mogli zabezpieczac w pierwszej kolejnosci? Do diabla, chyba wystarczylo ich, zeby sprawdzic wszystkie rownoczesnie! Brandon pognal na dol po betonowych stopniach najszybciej jak potrafil, zakrecajac na podestach w takim pedzie, ze ledwie mogl sie utrzymac poreczy. Zadyszany i zlany potem, na miekkich nogach dotarl do bocznego wejscia, ktorym przedostal sie do budynku. Przystanal na chwile, spazmatycznie lapiac oddech, po czym szybko obciagnal wojskowy kombinezon. Nagle kilka pieter ponad nim rozlegly sie glosne kroki zbiegajacego w dol czlowieka. Brandon nie mial wyboru, musial wyjsc na parking, mimo ze zdawal sobie sprawe, iz teren wokol biurowca jest juz zapewne bacznie obserwowany. Nie byo nawet czasu, zeby cos wymyslic. Rzeczywiscie natknal sie na straznika. Mezczyzna w granatowym mundurze zauwazyl go wychodzacego z bocznych drzwi i ruszyl biegiem w te strone. -Hej, ty! - zawolal grubas w srednim wieku, siegajac do kabury. -Co za: "Hej", prostaku?! - wrzasnal Beowulf Agate, az echo odbilo sie od sasiednich budynkow. - Tak mozesz wolac na zlodziejaszkow! Jestem pulkownikiem specjalnej jednostki bezpieczenstwa Gwardii Narodowej, nazywam sie Chaucer, a ta firma realizuje tajne kontrakty dla rzady. Jestesmy podlaczeni do systemu alarmowego. -Co? Kim pan jest? - zapytal oslupialy straznik. -Dobrze slyszales! Organizujemy tu patrole, poniewaz Atlantic Crown wytwarza pewne chemikalia na potrzeby wojska. -Przeciez alarm wlaczyl sie nie dalej jak piec minut temu... -Nasze wozy patrolowe sa w poblizu przez cala dobe. Mamy ten gmach na oku. -Nic nie wiedzialem... -Moi ludzie obstawili juz caly kompleks. Biegnij do wejscia w polnocno-wschodnim skrzydle. To juz sprawdzilem. Zaraz sciagne tu dwoch gwardzistow. - Scofield ruszyl energicznie przed siebie, ale zatrzymal sie, odwrocil i zawolal: - Przekaz swoim kolegom, zeby nie wychylali nosa na zewnatrz, bo moj patrol moze otworzyc ogien! -Dobry Boze! Brandon wyjechal z Wichity bocznymi drogami, zatoczyl luk i dotarl do autostrady numer 96 w pewnej odleglosci od miasta. Mial nadzieje znalezc szybko jakas budke telefoniczna, najlepiej w odludnym i ciemnym miejscu. Natknal sie na plastikowa muszle przy obskurnym, pokrytym obscenicznymi napisami i rysunkami przystanku autobusowym. Wrzucil monete i polaczyl sie z centrala, lecz operator z nocnej zmiany guzdral sie tak, ze Scofield zdazylby w tym czasie doleciec do Waszyngtonu i osobiscie porozmawiac z wicedyrektorem CIA. Wreszcie w sluchawce rozlegl sie glos Shieldsa: -Gdzie jestes, Brandon? -Tak, gdzie zyto nie rosnie i bawoly nie rycza, "Szparooki". Jest czwarta nad ranem, ale z tego, co moge dojrzec, wokol mnie rozciagaja sie jedynie pustkowia Kansas. -Rozumiem. Mam wlaczony koder, wiec zapewne nikt nie zdola namierzyc, dokad dzwonisz. -To raczej niewykonalne. -W porzadku. Nie wymieniaj tylko zadnych nazwisk, zostaw to mnie. -Jasne. -Po pierwsze, czy znalazles cos interesujacego? -O czym ty mowisz? -Antonia wyznala mi, ze wybrales sie na lowy, totez wolalem juz nie pytac o szczegoly, ty klamliwy draniu. -W takim razie odpowiem na pytanie. Tak, wydaje mi sie, ze cos mam. Powiedz wreszcie, co jest z tym zaginionym elementem. -Nie podoba mi sie ta sprawa, Bray. Chlopak pozostaje pod opieka oficera, pilota sluzacego w naszej bazie w Bahrajnie. -I nie chce rozmawiac z nikim oprocz naszej wymusztrowanej damy, jak mi powiedziala Toni. Co ci sie nie podoba? -Jesli skontaktuje go z matka, niewykluczone, ze bedzie to oznaczalo wyrok smierci dla obojga. Moze nie wiesz, ale Bahrajn jest najlepiej rozwinietym sprzetowo krajem Bliskiego Wschodu. Tamtejsi specjalisci potrafia przechwytywac radiowe komunikaty nie gorzej od naszych. Nie moge podejmowac takiego ryzyka zdemaskowania miejsca pobytu matki i syna. -W takim razie zaczekaj na moj powrot. Mam pewien pomysl. Przyslij po mnie sluzbowy odrzutowiec. -Dokad, na milosc boska? -A skad ja mam to wiedziec? Jestem na autostradzie, jakies dwadziescia kilometrow od Wichity. -No to wracaj do miasta i zadzwon do mnie z lotniska. Powiem ci, z kim masz sie skontaktowac. Julian Guiderone, syn Pasterza, siedzial przy stoliku w kawiarni przy rzymskiej Via Veneto, delektujac sie wyborna kawa ze smietanka, kiedy zapiszczal telefon komorkowy w wewnetrznej kieszeni marynarki. Wlaczyl go i rzucil do sluchawki: -Pasterz. -Wichita spalona - zakomunikowal rozmowca z Amsterdamu. - Nie wiemy jeszcze, do jakiego stopnia. -Ktos ocalal? -Nasi ludzie. Nie bylo ich wtedy w biurze. -McDowell i Karastos? -Zgadza sie. Spali w swoich domach. Nie mieli z tym nic wspolnego. -Zlikwidujcie ich obu i wyczysccie gabinety. XIX Lotniskowiec USS "Ticonderoga" byl olbrzymi, w tym istnym plywajacym miescie znajdowaly sie odpowiedniki rozmaitych sklepow, przychodni lekarskich, restauracji (zwanych tu mesami), sal gimnastycznych, biur oraz roznych pokoi sypialnych, jedno-, dwuosobowych, jak i zbiorczych. Korytarzy, schodkow i wszelkiego rodzaju zaulkow bylo tu wiecej niz na przedstawionej w telewizyjnym serialu "Star Trek" futurystycznej wizji Chinatown w San Francisco. Im glebiej zapuszczalo sie pod gorny poklad, tym mniej ludzi sie spotykalo, lecz tym wiecej trzeba bylo pokonac drabinek i lukow oraz omijac wszelkiego rodzaju ladowni. Dwoje ludzi przemykalo niepostrzezenie labiryntem nisko sklepionych korytarzy. Pierwszy z nich, wysoki czarnoskory oficer, szedl z pochylona glowa, by nie rozbic jej o biegnace pod sufitem kable i rury. Drugi, znacznie mlodszy, muskularny nastolatek, mial na dloniach swieze opatrunki.-Pospiesz sie - mruknal porucznik Luther Considine, ktorego letnia bluza mundurowa byla wymieta i poplamiona. -Dokad idziemy? - zapytal podekscytowany Jamie Montrose. -Tam, gdzie zaden oficer wachtowy ani jego wierne psy cie nie znajda. Dotarli do ciezkich stalowych drzwi opatrzonych napisem: NIEUPOWAZNIONYM WSTeP WZBRONIONY. Considine wyjal z kieszeni klucz, przekrecil go w zamku i odciagnal drzwi. Weszli do niewielkiej, pomalowanej na bialo kajuty. Stal tu dlugi stol z kilkoma skladanymi krzeselkami. Na prawej scianie wisial zwijany ekran, na stojaku po lewej stal rzutnik do slajdow. -Gdzie jestesmy? - spytal chlopak. -W sali odpraw pilotow wytypowanych do tajnych misji. -Skad mial pan klucz, poruczniku? -Szef sluzb wartowniczych na okrecie byl dowodca mojej eskadry, dopoki naczalstwo nie zdecydowalo, ze jest za sprytny albo za slepy, zeby dalej latac. Zajmujemy wspolna kajute. Nietrudno bylo go przekonac, ze umowilem sie na randke z ciemnoskorym aniolem zbawienia. -To milo z jego strony. -Gadka szmatka. Wybawilem go z opresji w kasynie na Rodos. Jak wcisne ten klawisz, na zewnatrz zapali sie napis: "Nie wchodzic". -Nie wiem, jak panu dziekowac. -Nie musisz, Jamie. Wystarczy, ze dokladnie zrelacjonujesz swoje przygody. Tylko pamietaj, jesli wpuszczasz mnie w maliny, bede musial za to slono zaplacic. -Przysiegam, ze powiedzialem szczera prawde... -Wierze ci - przerwal mu szybko pilot, spogladajac na niego uwaznie. - Cala ta historia wydaje mi sie niewiarygodna, ale jestes mlody, a twoj ojciec byl pilotem, przez wielu uwazanym za najlepszego w naszej formacji. Nie widze powodu, dla ktorego mialbys klamac. Klopot w tym, ze kapitan, zatwardzialy formalista dowodzacy tym plywajacym miastem, jest przekonany, ze uciekles z mojej kajuty i zaszyles sie jak mysz pod miotla, podczas gdy oficerowi wywiadu bardzo zalezy na tym, zebys szczerze porozmawial z Waszyngtonem. -Nic z tego! - syknal mlody Montrose. - Jak sam sie pan wyrazil, ja tez zostalem wpuszczony w maliny. -Nie ma sprawy. Cofnijmy sie do samego poczatku. Co ci powiedzieli ci dwaj gogusie z rzadu, ktorzy odbierali cie na lotnisku Kennedy'ego? -Niewiele... Oznajmili, ze moja mama zostala przydzielona do jakiejs scisle tajnej operacji i w celu uniemozliwienia wszelkich przeciekow musza mnie na jakis czas... "zgarnac ze sceny". -Wylegitymowali sie?... Mniejsza z tym, mogli miec podrobione papiery. W kazdym razie ty im uwierzyles? -No coz, byli uprzejmi i sympatyczni. Wydawali mi sie zmartwieni, jakby im bylo zal, ze dostali takie niewdzieczne zadanie. A poza tym wsadzili mnie na poklad samolotu bez biletu, kontroli paszportowej i tych wszystkich formalnosci. -O nic wiecej nie pytales? -Zadawalem mnostwo pytan, lecz oni wiedzieli niewiele wiecej ode mnie. -Przypomnij sobie, czego sie jeszcze od nich dowiedziales. -Oznajmili, ze polece do Paryza, co oczywiscie sam wczesniej przeczytalem na tablicy odlotow. Uprzedzili jednak, ze tam bede sie musial przesiasc, lecz nie znali ostatecznego celu podrozy. Powiedzieli tylko, ze na Orly odbierze mnie dwoch innych agentow, ktorzy sie o wszystko zatroszcza. -Nic nie mowili na temat twojej matki i wykonywanej przez nia tajnej operacji? -O niczym nie wiedzieli i chyba tak bylo naprawde. Zapytalem, czy moge skorzystac z telefonu, wiec zaprowadzili mnie do automatu. Najpierw zadzwonilem do domu, ale nikt nie odbieral, nie zglosila sie nawet automatyczna sekretarka. Potem probowalem sie skontaktowac z bliskim przyjacielem i zarazem przelozonym mamy, ale wlaczyla sie operatorka z centrali i przekazala, ze ten numer zostal zmieniony, a nowego nie ma jeszcze w ksiazce. Wtedy przyszlo mi do glowy, ze faktycznie chodzi o jakas scisle tajna operacje wielkiej wagi. Ale o tym wszystkim juz panu mowilem, poruczniku. -O telefonach nie wspomniales ani slowem. Wrocimy jeszcze do tej rozmowy, bo mam przeczucie, ze za twoja historia cos sie kryje, tylko jeszcze nie wiem co. -Naprawde niczego nie pominalem, poruczniku. -Daj sobie spokoj z tym porucznikiem, Jamie. Na imie mi Luther, a przy nastepnym spotkaniu moge juz byc zwyklym majtkiem. Dla czarnego droga od pilota klasy Top Gun do popychadla z wiadrem i scierka jest bardzo krotka. Nie naleze do najgorszych, lecz Powellowi wystarczy jeden ruch reki, zeby odeslac mnie do szorowania pokladow. -Nie wierze, aby istniala jeszcze segregacja rasowa... Luther. -Och, uwielbiam takie teksty z ust bialych liberalow. Czemu nie wybrales jakiegos schludnego bialego oficera, zeby zaczepic go na ulicy? Jest w mojej eskadrze taki jeden kutas, ktory nienawidzi kazdego, kto ma chocby jedna plamke na butach. Podkablowal kucharza za to, ze mial fartuch zabrudzony tluszczem. -To mnie pewnie tez by wydal, prawda? -Jak dwa i dwa to cztery. Powiedz mi jeszcze o tych telefonach. Przypomnij sobie dokladnie, co ci mowila operatorka o zmianie numerow. -Chcialem zadzwonic do pulkownika Everetta Bracketa. Konczyl West Point razem z mama, potem rodzice bardzo sie zaprzyjaznili z nim i jego zona. Wielokrotnie wciagal mame do wykonywanych przez siebie zadan. -Jakie to byly zadania? -Bracket to szycha w wywiadzie piechoty morskiej, a mama ukonczyla specjalny kurs nowoczesnej elektroniki, obejmujacy prace z komputerami i cala reszta wyszukanego sprzetu. Pozniej dostala przydzial do sekcji G-Dwa, a moim zdaniem wuj Ev maczal w tym palce. -Z jakiego powodu mogl ja wybrac do tej scisle tajnej i pewnie niebezpiecznej operacji? -Nie mam pojecia. Po smierci ojca Bracket probowal mi go zastapic i moim zdaniem pod zadnym pozorem nie wciagnalby mamy w niebezpieczna sytuacje. Dlatego to wszystko nie trzyma sie kupy. -Dobra. Posluchaj mnie uwaznie, Jamie. Sprobuj sobie przypomniec, kiedy dokladnie otrzymales wiadomosc z Waszyngtonu. Kiedy dyrektor szkoly poinformowal cie, ze masz sie stawic na lotnisku Kennedy'ego w Nowym Jorku? -To bylo w piatek, ale nie pamietam daty. Szykowalem sie juz do wyjazdu na weekend. -A teraz przypomnij sobie jeszcze, kiedy po raz ostatni, przed tamtym piatkiem, rozmawiales z mama. -Pare dni wczesniej, w poniedzialek lub wtorek. To byla zwykla rozmowa, o moich ocenach, jedzeniu, pogodzie i tak dalej. -I przez te trzy dni nie kontaktowales sie juz z mama? -Nie bylo powodu. -Mozemy wiec zakladac, ze i ona w tym czasie nie probowala sie z toba skontaktowac. -Na pewno nie dzwonila. -Skad mozesz byc pewien? -Na lotnisku w Paryzu powiedzialem tym dwom agentom, ze chcialbym zadzwonic do mojego bliskiego kuzyna, ktory mieszka we Francji. Zaprotestowali, ale ja nalegalem. Odnioslem wrazenie, iz przede wszystkim chca zalatwic sprawe po cichu. W kazdym razie zaprowadzili mnie do automatu, a potem wisieli mi nad glowa, kiedy rozmawialem. -I co? -Mialem karte telefoniczna, taka, co umozliwia nawet polaczenia miedzynarodowe, i pamietalem dobrze numer centrali szkoly... -Zartujesz? - przerwal mu Considine. -Ani troche. Niech pan nie zapomina, poruczniku, ze moj ojciec byl oficerem, ciagle przenosilismy sie z jednego miasta do drugiego. Wiekszosc moich znajomych z wczesnego dziecinstwa mieszka do dzisiaj w Wirginii, bo tam sie urodzilem. -No dobra. Zadzwoniles wiec do szkoly, a nie do zmyslonego kuzyna. -Wcale go nie zmyslilem. Kevin jest duzo starszy ode mnie i naprawde studiuje na Sorbonie. -Co za imponujaca rodzinka. W kazdym razie zadzwoniles do szkoly, prawda? -Oczywiscie. W centrali akurat dyzurowala Olivia, nasza praktykantka. Zdazylismy sie wczesniej... blizej zaprzyjaznic. -Aha, rozumiem. No i co? -Poznala mnie po glosie. Zapytalem, czy nie bylo zadnych wiadomosci od mamy. W szkolnej centrali zapisuje sie wszystkie rozmowy, totez Olivia szybko sprawdzila i powiedziala, ze mama nie dzwonila. Zaczalem szybko gadac, jakbym rzeczywiscie rozmawial z Kevinem, a potem odwiesilem sluchawke. Nie mialem jeszcze okazji, zeby przeprosic za to Olivie. -Kapuje - mruknal Considine, w zamysleniu drapiac sie po glowie. - Ale to jeszcze jeden telefon, o ktorym mi wczesniej nie mowiles. -Chyba zapomnialem. Dalej juz pan wszystko wie. Przywiezli mnie do tego wielkiego domu za trzema mostami, okolonego murem i pilnowanego przez uzbrojonych straznikow. Nie wolno mi sie bylo z nikim kontaktowac. Siedzialem sam w wielkim pokoju o zakratowanych oknach. -Owszem, znam historie twojej wiekopomnej ucieczki - rzekl pilot. - Jestes twardym dzieciakiem. Gleboko porozcinales sobie dlonie, lecz to cie nie odstraszylo. -Nie wiem, czy jestem twardy. Myslalem tylko o tym, zeby sie stamtad wydostac. Moj nadzorca... mial na imie Amet, lecz ochrzcilem go nadzorca... Otoz powtarzal mi w kolko to samo, jak dziurawa plyta, a brzmialo to bardzo malo przekonujaco. Nie wierzylem, ze przez tyle dni nikt nie potrafi zlokalizowac mamy i zorganizowac chocby najkrotszej rozmowy telefonicznej. Oszukiwali mnie! -Nie ulega jednak watpliwosci, ze starannie wszystko zaplanowali, co do minuty. - Considine usmiechnal sie smutno i wstal od stolu. -Jak mam to rozumiec? -Jesli mowisz prawde, a na razie nie mam podstaw, zeby ci nie wierzyc, to porywacze musieli za wszelka cene wywiezc ciebie z kraju przed rozpoczeciem owej scisle tajnej operacji, w ktorej uczestniczy twoja matka. Nawiasem mowiac, ta operacja to chyba jedyna rzecz zgodna z prawda, jaka ci zdradzili porywacze. -Nie rozumiem, Luther. - Jamie zmarszczyl brwi. -Tylko to jedno w ich wyjasnieniach ma jakikolwiek sens - odparl pilot, spogladajac na zegarek. - Widocznie twoja matka jest zaangazowana w akcje skierowana przeciwko tym scierwom, ktore cie porwaly. I wszystko wskazuje, ze to operacja duzego kalibru. -Skad taki wniosek? -Porwanie to powazna sprawa, a uprowadzenie syna wysokiego oficera zwiazanego z dzialaniami w zakresie bezpieczenstwa narodowego to wrecz wkladanie glowy pod topor. Jak mowiles, zgarneli cie ze sceny, tyle ze umiescili na innej, ich wlasnej. -Ale po co? -Zeby miec haka na twoja matke. - Considine podszedl do drzwi. - Wroce za kilka godzin. Odpocznij, sprobuj sie troche przespac. Zostawiam wlaczony napis ostrzegawczy, wiec nikt nie powinien ci przeszkadzac. -Dokad idziesz? -Wystarczajaco dokladnie opisales mi dom, w ktorym cie uwieziono, zamierzam wiec urzadzic sobie mala wycieczke na terytorium Bahrajnu. Domyslam sie, gdzie to jest, zreszta niewiele tu terenow zabudowanych tak bogatymi rezydencjami. Zabiore ze soba polaroida z calym pudelkiem wkladow. Moze dopisze nam szczescie. Julian Guiderone odpoczywal na pokladzie swojego leara 26 w drodze do posiadlosci w Bahrajnie, prawdziwej stolicy jego finansowego imperium. On zas lubil ow emirat, a zwlaszcza obowiazujacy tam styl zycia. Co prawda, Manama w zadnej mierze nie mogla sie rownac z Paryzem czy Londynem, lecz jesli gdziekolwiek na swiecie obowiazywaly w calej rozciaglosci prawa wolnego rynku, to chyba tylko w Bahrajnie. Dominowala tam zasada absolutnej swobody, funkcjonujaca nie tylko w ekonomii czy handlu, ale dotyczaca wszelkich aspektow zycia, jesli sie tylko nalezalo do warstwy najbogatszych. Julian mial w Bahrajnie spore grono znajomych - nie uznawal ich za przyjaciol, gdyz w jego pojeciu przyjazn stanowila jedynie zawade - totez rozmyslal teraz nad ewentualnoscia zorganizowania kilku przyjec, na ktore chcial zaprosic przedstawicieli rodziny panujacej, a przede wszystkim miejscowych bankierow i potentatow naftowych. Rozwazania przerwal mu natretny brzeczyk przywolywacza. Guiderone wyjal go z kieszeni, popatrzyl na wyswietlacz i zmarszczyl brwi ze zdumienia. Telefonowano z obszaru oznaczonego numerem kierunkowym 31, czyli z Holandii. Numer abonenta byl falszywy, on jednak dobrze wiedzial, ze tylko jedna osoba z tamtego rejonu, a konkretnie z Amsterdamu, moze go poszukiwac: Jan van der Meer Matareisen. Siegnal szybko po sluchawke telefonu wbudowanego w podreczny pulpit i wybral numer. -Obawiam sie, ze mam bardzo zle wiesci, prosze pana. -Wszystko jest wzgledne. To, co dzisiaj wydaje sie bardzo zle, jutro moze byc naszym blogoslawienstwem. Co sie stalo? -Przesylka, ktora dostarczylismy na Bliski Wschod przez Paryz, zniknela. -Co takiego?! - Guiderone usilowal poderwac sie z miejsca, lecz pas utrzymal go w fotelu, gleboko wpijajac mu sie w brzuch. - Chcesz powiedziec, ze stracilismy te... paczke? - Zabraklo mu tchu w piersi, totez blyskawicznie rozpial pas bezpieczenstwa. - Szukaliscie jej? Na pewno wszystko sprawdziliscie? -Oddelegowalem do tego najlepszych ludzi. Ani sladu. -Szukajcie dalej! - Syn Pasterza wzial kilka glebszych oddechow, probujac odzyskac panowanie nad soba. - Tymczasem... - zaczal powoli, goraczkowo zbierajac mysli -...wynajalem lodz, wystarczajaco duza, wiec wyczysccie ja dokladnie. I zwolnijcie cala zaloge, bez wyjatku, po czym przeprowadzcie lodz do naszej omanskiej przystani, do Maskatu. Szejk dobierze sobie odpowiednich ludzi. -Zrozumialem. Jeszcze dzisiaj wydam stosowne polecenia. -Tylko, na milosc boska, odszukajcie te paczke! - Guiderone cisnal sluchawke na miejsce, wychylil sie z fotela i wrzasnal: - Pilot! -Slucham, signore - dolecial meski glos zza otwartych drzwi przepierzenia odleglego zaledwie o dwa metry. -Ile mamy paliwa? -Prawie pelne zbiorniki. Jestesmy w powietrzu dopiero dwadziescia dwie minuty, signore. -Wystarczy na lot do Marsylii? -Z pewnoscia, signore. -W takim razie zmien plan lotu i zawracaj. -Jak pan sobie zyczy, signor Paravacini. Brzmienie tego nazwiska, pochodzacego z zapomnianych kronik organizacji Matarese'a, nasunelo Julianowi skojarzenie, ze u wielu osob wzbudza ono strach. Firma Scozzi-Paravacini, utworzona przez malzenstwo spadkobiercow obu rodzin, przed laty zostala wchlonieta przez potezniejszych konkurentow, lecz Guiderone do tej pory w niektorych rejonach swiata wykorzystywal nazwisko niezyjacego Wlocha. Wiedzial, ze legendy umieraja bardzo wolno, zwlaszcza te zrodzone ze strachu. Co prawda, hrabia Scozzi znajdowal sie wsrod pierwszych zrekrutowanych przez barona di Matarese na poczatku wieku, ale szybko stal sie postacia bez znaczenia. Pozniej, w celu ratowania resztek rodzinnego majatku, wydal corke za potomka bogatych i bezwzglednie zwalczajacych konkurencje Paravacinich. W ciagu nastepnych lat dobra Scozzich i Paravacinich, ktorych rodowe majatki sasiadowaly ze soba nad brzegiem jeziora Como, tego wloskiego internazionale lago a celebre, uwspolnily sie do tego stopnia, ze nie sposob bylo ich odroznic, co niekiedy wprowadzalo wiele zamieszania. Wreszcie kilku pracownikow dawnych firm Scozzich zostalo zamordowanych w tajemniczych okolicznosciach i choc powszechnie sadzono, ze to sprawka Paravacinich, niczego nie dalo im sie udowodnic. W koncu znaleziono zwloki jednego ze spadkobiercow Scozzich wyrzucone przez wody jeziora na brzeg. W oficjalnym raporcie jako przyczyne smierci podano utoniecie, ale malo kto wiedzial, ze policjanci z niewielkiego Bellagio, zapewne w obawie przez zemsta niezwykle wplywowych Paravacinich, ukryli fakt, iz na piersi trupa, dokladnie na wysokosci serca, znajdowala sie malenka kluta rana, jakby od rapieru. Nie wyciszylo to jednak plotek, a podejrzenia jeszcze sie nasilily, kiedy jedyny meski potomek Paravacinich wybral sluzbe koscielna, zostal ksiedzem blisko powiazanym z dostojnikami watykanskimi. Zaczeto szeptac, ze w tych okolicznosciach nie da sie przeprowadzic normalnego sledztwa. Ale rodzina Scozzich, idac za rada swych avvocato, pozostalosci rodzinnego majatku sprzedala innej wloskiej rodzinie, Tremontow, znanej nie tylko z bogactwa, ale takze z szerzenia mieszanych, judaistyczno-chrzescijanskich zasad moralnych. Nazwisko Tremonte pierwszy raz pojawilo sie na ustach wszystkich, kiedy doszlo do slubu blyskotliwego wloskiego Zyda z piekna katoliczka arystokratycznego pochodzenia. Przedstawiciele obu wyznan zaprotestowali przeciwko temu mezaliansowi, lecz zwierzchnicy Kosciolow szybko wyciszyli glosy oburzenia. Niemniej, rozmyslal Julian Guiderone, legenda Paravacinich do dzis byla zywa w regionie srodziemnomorskim, a szczegolnie we Wloszech. Powszechnie uwazano, ze z potomkami tego rodu lepiej nie zadzierac, bo moze sie to bardzo zle skonczyc. On zas wykorzystywal chetnie te legende do wlasnych celow. A co do rodziny Tremonte i gloszonej przez nia filozofii swietszej od wszelkich swietosci, to smierc mlodego gracza polo powinna oslabic jej antypatie do idei Matarese'a. Bo skoro, jak sadzono, byla to rowniez sprawka Paravacinich, nalezalo pogodzic sie z losem i nie szukac zemsty. Ale najbardziej go niepokoila, wrecz doprowadzala do szalenstwa kwestia nieznosnego swadu, jaki bil od tego najwiekszego wieprza swiata, Beowulfa Agate'a, ktory znowu sie pojawil na widowni, podobnie jak cwierc wieku temu. To on zarzadzal wszelkie dzialania skierowane przeciwko nim, to on zaszczepial w umyslach innych ludzi swe chorobliwe podejrzenia. Trzeba go bylo powstrzymac, usunac na zawsze, zorganizowac druga zmasowana akcje, na wzor tej nieudanej znad zatoki Chesapeake. Dlatego tez Guiderone postanowil wydac z Marsylii stanowczy rozkaz: Zabic Alana Brandona Scofielda za wszelka cene! Mysliwiec F-16 wyladowal na niewielkim lotnisku w Cherokee, dziesiec kilometrow na polnoc od Peregrine View. Na zmeczonego Scofielda czekal tu juz sluzbowy woz agencji, ktory szybko dowiozl go do dawnego ekskluzywnego uzdrowiska, gdy szczyty pasma Great Smoky Mountains ozlocily sie w pierwszych promieniach wschodzacego slonca. Bray nie byl nawet specjalnie zaskoczony, kiedy tuz po przywitaniu sie z Antonia uslyszal dolatujacy z kuchni glos Franka Shieldsa -Mam nadzieje, ze choc troche sie zdrzemnales w samolocie! Bo ja nie zmruzylem nawet oka. Ten cholerny pilot turbosmiglowca chyba specjalnie wprowadzal maszyne w kazda dziure powietrzna, jaka napotkal na trasie z bazy Andrews do Cherokee. - W drzwiach kuchni pojawil sie wicedyrektor CIA z wielkim kubkiem parujacej kawy. - Domyslam sie, ze i ty masz ochote na kawe. -Ja sie tym zajme, Frank - wtracila pospiesznie Toni. - Ty zas mozesz do woli na niego wrzeszczec, w pelni na to zasluzyl. - Mijajac dyrektora w przejsciu, dodala: - Usmaze mu jajecznice. Narobil tylko zamieszania, a ja bylam idiotka, ze mu na to pozwolilam. -Pewnie zdajesz sobie sprawe - zaczal siwowlosy analityk, wchodzac glebiej do saloniku i obrzucajac krytycznym spojrzeniem przepocony wojskowy kombinezon Scofielda - ze naprawde powinienem na ciebie nawrzeszczec. Po co ci, do cholery, te ciuchy? Zatrudniles sie jako statysta w kolejnej czesci "Rambo"? -Spelnily swoje zadanie, "Szparooki". Gdybym byl w garniturze, pewnie bym siedzial teraz w kansaskim areszcie. -Wierze ci na slowo, nie chce sluchac zadnych wyjasnien. Wolalbym sie nie tlumaczyc za ciebie... Zakladam, ze juz wydales te dziesiec tysiecy, ktore przeznaczylem do twojej dyspozycji. -Dopiero przystapilem do wydawania tego, co z nich zostalo. Jak zobaczysz, co przywiozlem do domu Babci Gaski, sam przyznasz, ze moj stary znajomy ze Stasi zasluguje na swoje sto kawalkow. -Wszystko jest kwestia interpretacji, Brandon, takze materialy zdobyte podczas akcji zwiadowczej. -Znow ten zargon... -Zacznijmy jednak od poczatku - przerwal mu Shields z bardzo powazna mina. - Co zrobic z mlodym Montrose'em? Kiedy przedstawilem ci moje obawy, powiedziales, ze masz pewien pomysl. Jaki? -Rozwiazanie jest proste. Mowiles, ze chlopak pozostaje pod opieka oficera, pilota marynarki. To prawda? -Tak. Syn Leslie zaczepil go na ulicy w Manamie. To pilot z lotniskowca "Ticonderoga", dowodca eskadry, niejaki Luther Considine, cieszacy sie doskonala reputacja. Wedlug dowodcy lotniskowca jest prawdziwym asem, pierwszym kandydatem do awansu. -To znaczy, ze nasz chlopak niezle trafil. -Na to wyglada. -W takim razie sprobuj dogadac sie z nim - rzekl Scofield. -Nie rozumiem. -Jesli chlopak ma do pilota zaufanie, porozum sie bezposrednio z Considine'em. Zagraj z nim w otwarte karty, bo nie ma innego wyjscia. Poza tym trzeba powiadomic Leslie, ze jej syn wydostal sie na wolnosc i nic mu juz nie zagraza. To trzeba uczynic koniecznie. -Na pewno, gdyby nie pojawil sie pewien problem. Otoz Jamesa juniora nie mozna nigdzie znalezc. Zniknal bez sladu. -Co takiego? -Taka przynajmniej dostalem ostatnio wiadomosc. Prowadza poszukiwania, sa prawie pewni, ze nie schodzil z pokladu okretu, ale nie moga go znalezc. -Czy byles kiedykolwiek na lotniskowcu, "Szparooki"? -Jezu, chyba zartujesz! Oczywiscie, ze nie bylem. -No to wyobraz sobie miasteczko wielkosci Georgetown spuszczone na wode. Chlopak mogl sie tak zaszyc, ze nie znajda go przez wiele dni czy nawet tygodni, zwlaszcza jesli bedzie zmienial kryjowki. -Przeciez to smieszne! Musi cos jesc, spac, korzystac z ubikacji... Wczesniej czy pozniej ktos go zauwazy. -Nie jestem tego pewien. A jesli bedzie korzystal z czyjejs pomocy, dajmy na to zaprzyjaznionego oficera? -Chcesz powiedziec... -Na pewno warto sprobowac, Frank. Dawno temu sie nauczylem, ze piloci tworza dosc osobliwe srodowisko, co wynika pewnie z nadmiaru stresow, jakie musi wywolywac zamkniecie w niewielkiej przestrzeni kabiny mysliwca znajdujacego sie kilometry nad ziemia, z dala od ludzi. W dodatku ojciec Jamesa tez byl wysmienitym, odznaczonym orderami pilotem... co prawda, posmiertnie... W kazdym razie nie mamy nic do stracenia, "Szparooki". Skontaktuj sie z Considine'em i pogadaj z nim szczerze. W swiecie wysoko rozwinietej techniki wojskowej nic nie jest doskonale, glownie dlatego, ze gdy jakis produkt osiaga doskonalosc, natychmiast konstruuje sie nie mniej doskonale urzadzenie o przeciwnym dzialaniu. Ale skrambler transmisji satelitarnych uchodzil za niezawodny, przynajmniej jeszcze przez jakis czas. Dzialal na zasadzie precyzyjnego zgrania nadajnika i odbiornika, ktore w zgodnym rytmie bez przerwy zmienialy czestotliwosc fali nosnej transmisji droga radiowa. Nie baczac na pewne ryzyko, ktore jednak istnialo mimo niezawodnosci sprzetu, postanowiono przekazac dobre nowiny zatroskanej matce, gdyz moglo to wplynac na powodzenie calej operacji. Dlatego tez Luther Considine zostal wezwany pilnie do kajuty lacznosci na rozmowe, ktora umozliwila blyskawiczna instalacja odpowiedniego sprzetu w Peregrine View oraz anteny przekaznikowej na szczycie Clingmans Dome, najwyzszego szczytu w pasmie Great Smokies. -Porucznik Considine? - rozlegl sie w sluchawkach glos mezczyzny przebywajacego tysiace mil od Zatoki Perskiej i Bahrajnu, gdzie kotwiczyl lotniskowiec "Ticonderoga". - Nazywam sie Frank Shields i jestem wicedyrektorem Centralnej Agencji Wywiadowczej. Dobrze mnie pan slyszy? -Doskonale, panie dyrektorze. -Postaram sie przedstawic sprawe zwiezle. Panski mlody przyjaciel nie chce rozmawiac z zadnym przedstawicielem wladz, za co zreszta trudno go winic. Zbyt dlugo byl oklamywany, z pozoru wlasnie w imieniu naszego rzadu. -Zatem wszystko, co mi wyznal, to prawda! - zawolal pilot z wyrazna ulga w glosie. - Tak sie domyslalem. -Prawdopodobnie ani troche pana nie oklamal - przyznal Shields - niemniej, ze wzgledow bezpieczenstwa, nie mozemy spelnic jego prosby i skontaktowac go bezposrednio z osoba, ktorej glos chcialby uslyszec. Moze bedzie to wykonalne za pare dni, kiedy zorganizujemy jakis pewniejszy sposob nawiazania lacznosci, ale nie teraz. -To mu sie raczej nie spodoba. Na jego miejscu nie przyjalbym takiego tlumaczenia. -Czy wie pan, gdzie on jest obecnie? -Oficjalnie nie wiem. Jak brzmi nastepne pytanie? -To nie pytanie, tylko prosba, poruczniku. Niech go pan spyta o jakas rzecz, detal czy zdarzenie, ktore zadana osoba bez trudu zidentyfikuje. Rozumie mnie pan? -Jesli tylko go spotkam, przekaze panska prosbe, dyrektorze. -Bede czekal, poruczniku. Oficer lacznosciowy na panskim statku wie, jak sie ze mna skontaktowac. Niemniej zna jedynie numer telefonu, nasza rozmowa pozostaje calkowicie poufna. -Do uslyszenia, panie dyrektorze. Mam nadzieje, ze zdolam jakos pomoc. Considine zdjal z glowy sluchawki i wyszedl z kajuty. -Posluchaj mnie, Jamie - rzekl pilot, przysuwajac sobie druga skrzynke po owocach i siadajac naprzeciwko chlopca w prawie pustej ladowni. - Wierze temu facetowi. Mowil troche zanadto napuszonym tonem, ale wszystko uklada sie w sensowna calosc. To wielka szycha wywiadu, wiec wcale sie nie dziwie, ze musi brac pod uwage rozne aspekty. -Nie wiem, o co ci chodzi, Luther. -Obawia sie, ze to moze byc pulapka. Powiedzial, iz doskonale rozumie powody, dla ktorych chcesz sie skontaktowac z matka, poniewaz zbyt dlugo byles oklamywany w imieniu amerykanskich wladz. Kilkakrotnie nadmienil, ze musi zadbac o wzgledy bezpieczenstwa, nim zaaranzuje twoja rozmowe z mama. Wyglada na to, ze mysli jednoczesnie o bezpieczenstwie was obojga. -Krotko mowiac, ma obawy, ze jestem wtyczka, zostalem podstawiony na wabia. -Dokladnie tak... Skad znasz takie slownictwo? -Wiele razy przysluchiwalem sie rozmowom wujka Eva z mama. Oboje sluza w sekcji G-2, lecz dosc czesto byli delegowani do innych zadan kontrwywiadowczych. -Matko Boska... - mruknal Considine z podziwem w glosie. - Mowilem ci juz wczesniej, ze widocznie twoja mama bierze udzial w jakiejs powaznej operacji, ale teraz widze, ze to cos znacznie wiekszego i powazniejszego, niz mi sie poczatkowo wydawalo. Pewnie chodzi o scisle tajna akcje na skale miedzynarodowa. Dobry Boze, Jamie, wreszcie rozumiem, dlaczego nasz oficer wywiadowczy byl odsylany z twoja sprawa najpierw do centrali wywiadu marynarki Waszyngtonie, pozniej do sekcji wywiadu w Departamencie Stanu, wreszcie do biura Thomasa Cranstona w Bialym Domu, glownego doradcy prezydenta w sprawach bezpieczenstwa narodowego. Jesli pamietasz, to wlasnie Cranston obiecal wstawic sie za toba osobiscie u Wujka Sama. -Nigdy nie spotkalem prezydenta, ale znam dobrze moja mame. Na pewno rozpoznalbym jej glos, a przynajmniej zorientowal sie, czy to naprawde ona. -Wlasnie takiego potwierdzenia oczekuje od ciebie Shields. Chce poznac jakis szczegol znany wylacznie twojej mamie. Rozumiesz? Jest z nia w kontakcie i gdy tylko ona potwierdzi, ze to na pewno ty, bedziesz mogl z nia porozmawiac. To rozsadna prosba, biorac pod uwage, ze sprawa rozgrywa sie w najwyzszych kregach rzadowych. Zgodz sie, Jamie. Opowiedz mi o jakims szczegole. -W porzadku, niech pomysle. - Mlody Montrose wstal ze skrzyni i zaczal chodzic po ladowni z kata w kat. - Juz mam. Kiedy bylem maly, mialem najwyzej dwa lata, rodzice kupili mi pluszowa zabawke, malego baranka. Nawet rogi mial miekkie, zeby dziecko nie moglo sobie zrobic krzywdy. Po latach, kilka miesiecy po smierci ojca, mama sprzedala dom i musielismy sie przeprowadzic. Chciala uciec od wspomnien o tacie, jakie nekaly ja w starym domu, rozumiesz? No wiec robilismy razem porzadki na strychu i w ktoryms pudle mama znalazla tego baranka. Powiedziala: "Popatrz, to twoj Malcomb". Niczego nie pamietalem, dziwaczne imie z niczym mi sie nie kojarzylo. Ale mama opowiedziala mi o wszystkim, jak to ojciec sie zasmiewal, kiedy wymyslilem dla baranka imie Malcomb, ktorego nawet nie umialem dobrze wymowic. Podobno wzialem je z jakiegos filmu rysunkowego dla dzieci. W kazdym razie zapamietalem tego baranka, bo mamie kojarzyl sie z przyjemnymi wspomnieniami. -I wlasnie je mam przekazac? - zapytal Luther. - Imie pluszowego baranka? -Nic innego nie przychodzi mi do glowy, a sadze, ze pluszowej zabawki o dziwacznym imieniu nie moglby wymyslic ktos podstawiony. -Moze to wystarczy. Powiedz mi jeszcze, czy przejrzales zdjecia, ktore ci przynioslem? -Tak. Zaznaczylem dwa najbardziej podejrzane domy. Nie jestem pewien, ale chyba bylem wieziony w jednej z tych dwoch posiadlosci. Chlopak ostroznie siegnal do kieszeni, nie chcac urazic swej pokaleczonej dloni. Po chwili wyciagnal plik zdjec z polaroida i podal je pilotowi. -Przyjrze sie im po odprawie. Niestety, bede cie musial znowu przeniesc, kiedy wroce. -Dokad? -Na razie do kajuty oficerskiej. Moj skrzydlowy wyprosil trzydniowa przepustke do Paryza, bo jego zona przylatuje tam na tydzien. Jest projektantka mody albo czyms w tym rodzaju. Natomiast pilot, ktory z nim mieszka, lezy w szpitalu na odre... Wyobrazasz sobie? Na odre! Tylko patrzec, jak przyjdzie nam latac z dwunastolatkami. -Ja mam pietnascie lat, a juz wylatalem jedenascie godzin z instruktorem. Niedlugo wystartuje sam, Luther! -No to mnie pocieszyles. Na razie. Leslie Montrose zostala wprowadzona za oszklone przepierzenie w wielkiej bialej sali, az po sufit zapelnionej rozmaitym sprzetem elektronicznym. Zewszad polyskiwaly zielonkawo ekrany monitorow, swiecily na czerwono lampki i wyswietlacze cyfrowe. Na dziesieciu stanowiskach pracowali specjalisci z dziedziny lacznosci. Bylo to centrum informacji miedzynarodowej wydzialu MI-6, odbierajace i przekazujace komunikaty z calego swiata. Leslie usiadla przed skomputeryzowana konsola telefoniczna i zdezorientowana popatrzyla na trzy aparaty w roznych kolorach: zielony, czerwony i zolty. Zaraz jednak z niewidocznego glosnika rozlegl sie kobiecy glos: -Prosze podniesc sluchawke zielonego aparatu. Zaraz przelacze rozmowe. -Dziekuje - powiedziala Montrose, odczuwajac coraz silniejszy dreszcz podniecenia. Palce jej drzaly, kiedy siegala po sluchawke, obawiala sie bowiem najgorszego. Niepewnie rzekla do mikrofonu: - Tu oficer oddelegowany do Londynu... -W porzadku, Leslie - przerwal jej Shields. - Mozesz sobie darowac te litanie. -Frank? -Nasi przyjaciele twierdza, ze ich sprzet jest tak niezawodny, iz mozemy sie czuc, jakbysmy rozmawiali w cztery oczy posrodku Alaski. -Trudno mi sie wypowiadac na ten temat. W kazdym razie przezywam nieznosna hustawke uczuc od chwili, kiedy Geof Waters mi zakomunikowal, ze mam sie zglosic do centrum lacznosci. Nie powiedzial jednak, iz bede rozmawiala z panem. -Bo sam tego nie wiedzial, a jesli rzeczywiscie jest honorowym Etonczykiem, to nie bedzie cie o nic pytal, chyba ze sama mu powiesz prawde. -Na milosc boska, co sie stalo, Frank?! - syknela konspiracyjnym szeptem zdenerwowana kobieta. - Cos sie przydarzylo mojemu synowi? -Chyba mam dla ciebie nowiny, Leslie, ale najpierw musze ci zadac pytanie. -Nie chce odpowiadac na zadne pytania. Co z moim dzieckiem? -Czy mowi ci cokolwiek imie Malcomb? -Malcomb? Nie znam nikogo takiego! Co to kretynskie imie? -Prosze sie uspokoic, pulkowniku, i zastanowic przez chwile... -Nie musze sie zastanawiac, do diabla! - wykrzyknela bliska histerii Montrose. - Kim jest ten cholerny Malcomb i co ma wspolnego z moim synem? Nie znam i nigdy nie spotkalam nikogo... - urwala nagle i wstrzymala oddech, odsunawszy nieco sluchawke od twarzy. Zapatrzyla sie rozszerzonymi oczyma w biala sciane za szklanym przepierzeniem, a gdy wreszcie zdolala zlapac powietrze, szepnela: - Moj Boze... - i szybko przysunela z powrotem sluchawke. - To imie pluszowego baranka, takiej zabawki dla malych dzieci! Jamie ochrzcil go Malcombem, zaczerpnal to imie z jakiegos filmu animowanego... -Zgadza sie, Leslie - potwierdzil Shields, ktory takze odetchnal z ulga szesc tysiecy kilometrow dalej, w uzdrowisku u podnoza Great Smoky Mountains. - Chodzi o dziecieca zabawke, ktora przelezala w zapomnieniu wiele lat, az do czasu... -Kiedy znalezlismy ja w pudle na strychu! - wykrzyknela podekscytowana Montrose. - To ja ja znalazlam, a Jamie nie mogl sobie przypomniec, wiec mu opowiedzialam! To informacja od Jamie'ego! Miales wiadomosci od mojego syna! -Niezupelnie. W kazdym razie jest bezpieczny. Uciekl porywaczom, a to nie lada wyczyn dla chlopca w jego wieku. -Bo on jest wspanialym chlopakiem! - potwierdzila uszczesliwiona do szalenstwa matka. - Moze nie ma najlepszych ocen z biologii czy laciny, ale jest swietnym zapasnikiem! Czy juz ci mowilam, ze odnosil sukcesy w zawodach zapasniczych? -Tak, wiemy o tym. -Och, Boze... Chyba zaczynam plesc od rzeczy - mruknela nieco skonfudowana. - Przepraszam, Frank, ale nie moge sie opanowac. Zaraz sie porycze. -Nie bedzie w tym niczego niezwyklego, Leslie. -Gdzie on jest? Czy moge z nim porozmawiac? -Obecnie przebywa w naszej bazie wojskowej na Bliskim Wschodzie... -Na Bliskim Wschodzie? -Nie moge jednak ryzykowac, umozliwiajac wam bezposredni kontakt. W zaden sposob nie da sie tam zainstalowac odpowiedniego sprzetu, ktory zagwarantowalby nam bezpieczna lacznosc. Mam nadzieje, iz zrozumiesz, ze ci, ktorym Jamie uciekl, prowadza poszukiwania na szeroka skale. A trudno zakladac, ze nie maja w swoich szeregach takich specjalistow od przechwytywania komunikatow jak nasi. -Rozumiem to, Frank. Skonczylam kurs komputerowy. -Pryce mowil mi o twoich umiejetnosciach. -Nawiasem mowiac, jest bardzo troskliwy. Uparl sie, ze przyjdzie tu ze mna, chociaz wiem, ze wraz z sir Geoffreyem mieli inne plany, wybierali sie na partyjke pokera do klubu Watersa. Zreszta w pelni sobie na to zasluzyli. -Czy powiedzialas mu juz, gdzie naprawde sluzysz? Nadal uwaza cie za pulkownika Sil Szybkiego Reagowania, a nie wysokiego oficera sekcji G-2? -Chyba sie czegos domysla, bo patrzyl na mnie podejrzliwie, kiedy pracowalam na komputerze w posiadlosci przy Belgrave Square. Nie jestem wcale pewna, czy to dla niego stanowi az tak wielka roznice. -Moze i nie, w kazdym razie nie lubi, jak cos sie przed nim ukrywa. Jest niemal rownie bezkompromisowy, jak przed laty Beowulf Agate. -Do tej pory tego nie zauwazylam. Daj znac Jamie'emu, ze wiem o wszystkim, dobrze? -Oczywiscie, tylko przedstaw mi cos takiego jak Malcomb, zeby byl pewien, ze to wiadomosc od ciebie. -W porzadku... Powiedz mu, ze dostalam list od nauczyciela biologii. Niech sie lepiej przylozy do nauki, bo nie pozwole mu uprawiac zapasow. Leslie wyszla z centrum lacznosci wydzialu MI-6 na dlugi korytarz, w ktorym znajdowaly sie tylko dwie osoby. Przy stoliku obok schodow siedzial uzbrojony straznik, a w odleglym koncu przy oknie czekal na nia Cameron Pryce. Z mocno bijacym sercem Montrose skinela glowa straznikowi, po czym, usmiechnieta od ucha do ucha, ruszyla prawie biegiem. Zarzucila Cameronowi rece na szyje i szepnela do ucha: -Wiadomosc od Jamie'ego! Uciekl, jest bezpieczny! -To wspaniale, Leslie! - wykrzyknal Pryce, zaraz jednak dodal ciszej: - Cudownie! Bardzo sie ciesze. - Wykorzystujac okazje, objal ja i przytulil do siebie. - Kto dzwonil? - spytal szeptem. -Frank Shields. Otrzymal informacje juz jakis czas temu, ale musial sie upewnic, ze to prawda. Jamie naprawde uciekl! -Pewnie jestes bardzo szczesliwa. -Bezgranicznie... - Nagle jakby przypomniala sobie, ze jest pulkownikiem armii Stanow Zjednoczonych, spuscila glowe, odsunela sie nieco od niego i mruknela z zaklopotaniem: - Ja... Przepraszam, Cam. Zachowuje sie jak dziecko. -Wlasnie dlatego, ze twojemu dziecku nic juz nie grozi. - Nie wypuszczal jej jednak z objec. Delikatnie uniosl jej brode ku gorze i szepnal: - Dlaczego placzesz, Leslie? -To lzy szczescia, przyjacielu. -Raczej ulgi. -Tak, pewnie masz racje... Jeszcze przez chwile stali tak, patrzac sobie w oczy, wreszcie Cameron z ociaganiem odsunal sie na dlugosc ramion. -Dziekuje, przyjacielu - powiedziala Leslie. -Za co? Ze przyszedlem tu z toba? A jak moglbym w tej chwili byc gdzie indziej? -Za to rowniez, lecz chodzilo mi glownie o co innego... Przed chwila mialam straszna ochote... cie pocalowac. -Rzeczywiscie zachowuje sie pani jak dziecko, pulkowniku. -I wlasnie za to ci dziekuje. Nie wykorzystales okazji... Pryce usmiechnal sie szeroko i zdjal rece z jej ramion. -Potraktowalem cie ulgowo, ale na twoim miejscu nie wyciagalbym zbyt daleko idacych wnioskow. Nie jestem trzydziestoszescioletnim mnichem. -I ja nie jestem trzydziestoszescioletnia zakonnica... Choc w zasadzie przez kilka ostatnich lat zylam jak w klasztorze. -Zatem proponuje podejsc do tej lamiglowki jak na specjalistow wywiadu przystalo. -Obawiam sie, ze mnie to nie dotyczy. -Nie musisz udawac, znam prawde od czasu naszego pobytu nad Zatoka Chesapeake. -Jaka prawde? -Ze razem z Bracketem pracowalas w sekcji G-2. -Co takiego? -Nalezysz do wojskowej elity, podobnie jak koledzy Watersa z tutejszego Wydzialu Specjalnego MI-5. Dlatego przenosisz sie ciagle z miejsca na miejsce i otrzymujesz wciaz nowe zadania. Co zrozumiale, musisz miec odpowiednie przeszkolenie. -Skad sie o tym dowiedziales, na milosc boska? -Kilka razy sie zdradzilas. Myslisz jak agent wywiadu i wyrazasz sie podobnie. Poza tym nie wierze, aby dowodztwo armii wyslalo nawet najlepszego oficera Sil Szybkiego Reagowania na specjalne kursy komputerowe na Uniwersytecie Chicagowskim. Bo i po co? Zeby biegal z laptopem wzdluz linii frontu? -To naprawde zabawne - przyznala Montrose, spogladajac na niego z tajemniczym usmieszkiem. - Zaledwie piec minut temu Frank pytal mnie, czy juz ci powiedzialam prawde, a ja odparlam, ze nie, lecz moim zdaniem cos podejrzewasz po moim wlamaniu sie do komputera przy Belgrave Square. To nie ma juz wiekszego znaczenia, ale ciekawa jestem, czy faktycznie na tej podstawie domysliles sie prawdy? -Nie, to bylo o wiele prostsze. Zawsze wyrazalem poglad, ze wbrew opinii niektorych bubkow z Langley pion operacyjny CIA i dowodztwo sekcji G-2 w wielu sprawach powinny scisle ze soba wspolpracowac. A prawdy dowiedzialem sie od starego przyjaciela z Arlington, ktorego poprosilem o informacje na temat ciebie i Bracketa. Kiedys w Moskwie, na jakims prospekcie, ktorego nazwy juz nie pamietam, uratowalem mu zycie, totez mial wobec mnie dlug wdziecznosci. Leslie zasmiala sie perliscie, az siedzacy przy stoliku straznik obrzucil ich uwaznym spojrzeniem. -Agencie Pryce - wyrecytowala Montrose - czy nie uwazasz, ze powinnismy cofnac troche tasme i zaczac jeszcze raz? -To swietny pomysl, pani pulkownik. Proponuje wykasowac ostatnie zapisy i wrocic do tych podziekowan, ale tym razem podczas obiadu w dobrej restauracji. Mam do dyspozycji pewien fundusz operacyjny agencji, wiec ja funduje. -Ale mimo wszystko nie powinnam ci ufac? -Ani troche. To musialo jeszcze zostac na tasmie. XX Frank Shields poinformowal swa sekretarke, z ktora pracowal od dziewietnastu lat, ze bedzie nieosiagalny przez dwa dni i nikomu nie wolno zdradzac miejsca jego pobytu, nawet dyrektorowi generalnemu agencji.-Powiadomie pana przez Denver, gdyby nastapilo jakies trzesienie ziemi - oznajmila kobieta, doskonale obeznana z charakterem niespodziewanych znikniec szefa. - Zadzwonie rowniez do panskiej zony i przygotuje ja na te nieobecnosc. Jak sie domyslam, chce pan, bym wyslala rozkaz przygotowania samolotu do Montrealu? Nie musiala dodawac, ze przelot ma byc scisle tajny, a wszelkie slady po nim zatarte, kiedy tylko pilot wroci z Cherokee do bazy Andrews. -Jak zwykle myslisz o wszystkim, Margaret - pochwalil ja wicedyrektor. - Choc wydaje mi sie, ze powinnas jeszcze sprawdzic zabezpieczenie linii do Denver. -Juz to zrobilam, panie dyrektorze. Nie wykryto zadnych intruzow. Bede dzwonila przez Kolorado, ale panski przywolywacz wyswietli numer linii do Denver. -Czasami odnosze wrazenie, ze powinnas pracowac w sekretariacie starego. -Przeniose sie, jesli otrzymam stosowne polecenie. -Wcale bym tego nie chcial, twierdze jedynie, ze jestes niezastapiona... Aha, Maggie, przekaz Alice, ze jest mi naprawde strasznie przykro z powodu dzisiejszego wyjazdu. Przyjezdzaja dzieci z wnukami na wspolny obiad, pewnie bedzie wsciekla z tego powodu. -Ten obiad ma sie odbyc dopiero w najblizszy weekend - sprostowala sekretarka. - Do tego czasu powinien pan wrocic. -Skad wiesz? -Alice dzwonila wczoraj i prosila mnie o zapisanie tego w panskim terminarzu. Nie chcialabym zostac zmuszona do pelnienia roli negocjatora, wiec prosze mnie nie zawiesc i wrocic na czas. -Postaram sie. -Bardzo prosze. -Chyba powinienem potraktowac to jak rozkaz. Nastepnie zorganizowal telefoniczna konferencje z Geoffreyem Watersem i przedstawicielami brytyjskich wydzialow MI-5 oraz MI-6, ktorej tematem byl najbezpieczniejszy sposob wydostania syna Leslie Montrose z Bliskiego Wschodu. "Ticonderoga" wyplywal wlasnie na swoj rutynowy patrol wzdluz wybrzezy Zatoki Perskiej, od Bandar-e Charak az po Al-Wakrah. Ustalono wiec, ze kiedy samoloty wystartuja do lotu rekonesansowego, jeden z mysliwcow, zatankowany do pelna, odlaczy sie od eskadry i wezmie kurs na baze Royal Air Force w okolicach Loch Torridon, w Szkocji. Pilotem mysliwca mial byc porucznik Luther Considine, a pasazerem James Montrose junior. Kiedy wiadomosc ta dotarla do Jamie'ego, wykrzyknal z entuzjazmem: -Super! Szkoda tylko, ze ten palant od biologii napisal do list do mamy. Chce mnie usadzic. Ostatecznie wyladowal w objeciach matki w malenkiej wiosce pietnascie kilometrow na polnoc od Edynburga. Geoffrey Waters osobiscie zatroszczyl sie o odpowiedni sprzet lacznosci, wybral miejsce spotkania i wyznaczyl trzech agentow MI-5, ktorzy odebrali na lotnisku amerykanskiego pilota i jego pasazera, po czym przewiezli ich w poblize Edynburga. Tamtejszy hotelik zostal w calosci wynajety przez wladze, a wlascicielom kazano zamknac lokal zarowno dla turystow, jak i miejscowej klienteli, na czterdziesci osiem godzin, liczac od chwili przybycia panny Joan Brooks oraz jej brata, Johna - czyli Leslie Montrose i Camerona Pryce'a. Waters pozostal w Londynie, gdyz Shields z kolei zorganizowal telefoniczna konferencje z Brandonem Scofieldem na temat materialow zdobytych przez Beowulfa Agate'a w Wichita. Pryce znalazl dodatkowy powod, aby towarzyszyc Montrose w wyprawie do Szkocji. Otoz Considine mial przywiezc ze soba dwie fotografie domow znad Zatoki Perskiej, ktore Jamie wytypowal jako prawdopodobne miejsca jego przetrzymywania przez porywaczy. W dodatku pilot postaral sie o mozliwie wszelkie dostepne informacje na temat wlascicieli tych dwoch posesji, co wcale nie bylo latwe. Arabscy urzednicy z Bahrajnu nie chcieli udzielac zadnych informacji na temat najbogatszych ziomkow. Tak wiec trojstronna konferencja polaczyla centrale wywiadowcza w Londynie z dawnym osrodkiem wypoczynkowym u stop Great Smoky Mountains oraz mala szkocka wioska pod Edynburgiem. Jej uczestnikom zalezalo na wymianie zdobytych informacji, ktore uwazali za swa jedyna bron przeciwko wszechobecnej organizacji Matarese'a, blyskawicznie wcielajacej w zycie swa zaborcza strategie. A to, ze sprawy nabieraly coraz wiekszego tempa, dla wszystkich bylo juz oczywiste. THE WASHINGTON POST (strona tytulowa) IZBA REPREZENTANTOW WSZCZYNADOCHODZENIE W SPRAWIE STRATEGII ZWIAZKOWZAWODOWYCH WASZYNGTON, 23 PADZIERNIKA Ku powszechnemu zaskoczeniu, Komisja Antytrustowa Izby Reprezentantow skierowala swa uwage, poswiecona dotad wylacznie przedsiebiorcom, na dzialalnosc organizacji robotniczych. Zaniepokojenie politykow budza ujemne wplywy, jakie najwieksze centrale zwiazkowe za posrednictwem dziesiatek tysiecy swoich czlonkow wywieraja na rozwoj ekonomiczny naszego kraju. THE BOSTON GLOBE (strona tytulowa) ELECTRO-SERVE LACZY SIe Z MICRO WARE BOSTON, 23 PADZIERNIKA Przemyslem elektronicznym wstrzasnela wiadomosc o polaczeniu sie firm Electro-Serve i Micro Ware, dwoch najwiekszych producentow komputerow, skutkiem ktorego bedzie natychmiastowa redukcja o trzydziesci tysiecy miejsc pracy. Specjalisci z Wall Street przyjeli to z entuzjazmem, mnoza sie jednak glosy sprzeciwu. THE SAN DIEGO UNION-TRIBUNE (strona 2.) REDUKCJA BAZY MARYNARKI WOJENNEJ: TYSIACE LUDZI ZNAJDA SIe BEZ PRACY SAN DIEGO, 24 PADZIERNIKA Waszyngtonski Departament Marynarki Wojennej podal do wiadomosci, ze planowane jest drastyczne zmniejszenie liczebnosci wojsk w bazie marynarki w San Diego. Ponad czterdziesci procent personelu ma zostac przeniesione do innych baz, wiekszosc pracownikow cywilnych straci zatrudnienie. Znaczna czesc terenow wojskowych w okolicach Coronado bedzie sprzedana na licytacji indywidualnym uzytkownikom. Wypadki nabieraly tempa, lecz nadal nikt w sektorze panstwowym czy prywatnym nie zdawal sobie z tego sprawy. A jesli nawet cos podejrzewal, zachowywal to wylacznie dla siebie. Latwo mozna bylo przewidziec przebieg spotkania Leslie Montrose z synem. Pani pulkownik natychmiast zalala sie lzami na widok zabandazowanych dloni chlopca, natomiast Jamie zanurkowal w jej objecia z mina wyrazajaca olbrzymia dume i bezgraniczna ulge, jak tez odrobine zmieszania wywolanego zywiolowa reakcja matki. Pryce trzymal sie w stosownej odleglosci, na poly ukryty w mrocznym kacie wyludnionego hotelowego baru. W koncu Leslie uwolnila wyraznie zaczerwienionego syna, wysiakala nos, zaczerpnela kilka glebszych oddechow i powiedziala: -Jamie, pozwol ze ci przedstawie pana Pryce'a, Camerona Pryce'a, z Centralnej Agencji Wywiadowczej. -Kolega po fachu, co, mamo? Milo mi pana poznac. - Chlopak z ochota odsunal sie od matki. -I ja sie bardzo ciesze z tego spotkania, Jamie - odparl Cam, wychodzac z cienia. - Przyjmij moje gratulacje. Dokonales niezwyklego wyczynu. Uscisneli sobie dlonie. -To wcale nie bylo takie trudne, prosze pana, zwlaszcza po tym, jak juz przeskoczylem przez mur. Najgorzej, ze jego szczyt byl naszpikowany tluczonym szklem i drutem kolczastym. Leslie az jeknela z wrazenia. -Wtedy pokaleczyles sobie rece? - spytal Cameron. -Tak. Ale rany szybko sie goja. Lekarz z lotniskowca troskliwie sie mna zajal... A gdzie jest Luther? -W pokoju. Rozmawia przez telefon z przedstawicielami MI-5 oraz MI-6. -Rozumiem. - Chlopak rozejrzal sie dookola, po czym rzucil ze zloscia: - Czy ktos moze mi wreszcie wyjasnic, co sie dzieje? Z jakiej przyczyny powstalo tyle zamieszania? Te wszystkie klamstwa, moje porwanie, zakaz kontaktow z mama, nagle zmiany numerow telefonow? A przede wszystkim dlaczego mnie oklamywano? -Wraz z twoja mama odpowiemy na kazde twoje pytanie, jesli tylko bedziemy umieli. W pelni sobie na to zasluzyles. -Wiec zacznijmy po kolei - orzekl James. - Najpierw chcialbym wiedziec, gdzie jest wujek Ev... To znaczy pulkownik Everett Bracket. -Dlugo sie zastanawialam, jak ci to powiedziec, skarbie - zaczela Leslie, podchodzac do syna - ale szczerze mowiac, nie chce mi to przejsc przez gardlo. -Jak mam to rozumiec, mamo? -Everett bral udzial w naszej operacji. CIA poprosilo dowodztwo wywiadu wojskowego o zbrojna ochrone. Ev liczyl na to, ze zajme sie lacznoscia komputerowa, do ktorej on nie mial glowy. I wtedy zaczelam odbierac przerazajace telefony z calego swiata. Nie wiedzialam, co robic. Przekazano mi, ze zostales uprowadzony i jesli nie bede scisle wykonywala rozkazow, porywacze poddadza cie torturom i zamorduja w okrutny sposob. Ev byl pewien, ze ma to zwiazek z jego tajna misja. -Jasna cholera! - syknal Jamie przez zeby. - I co bylo dalej? -Zdolalam sie pozbierac do kupy, choc to wcale nie bylo latwe. Everett bardzo mi pomogl. Zadzwonil do Toma Cranstona, swojego starego przyjaciela z Bialego Domu, i ten rozkazal, abysmy zachowali sprawe w scislej tajemnicy. On sam mial sie tym zajac na szczeblu rzadu. Pozniej w posiadlosci nad Zatoka Chesapeake nastapil caly szereg strasznych wydarzen, w koncu doszlo do regularnej bitwy. Mniejsza o szczegoly, w kazdym razie Everett zginal. -Jezu! Nie wierze! -Niestety, to prawda - wtracil Cameron. -Niech to piorun strzeli! Wujek Ev! -Po raz drugi musialam zbierac w sobie wszystkie sily, Jamie. Agent Pryce nawet nie zauwazyl, jak gleboko to przezylam. Od tej pory osobiscie utrzymywalam kontakt z Tomem Cranstonem. -Twoja matka byla bardzo dzielna - potwierdzil Cameron z uznaniem w glosie. - Gdyby wczesniej zaznajomila mnie ze swoja sytuacja, byc moze sprawy potoczylyby sie nieco inaczej. -Jakie sprawy? - zapytal ostro chlopak. -Wszystko ci wyjasnie, ale to dluga opowiesc. Dlatego proponuje wrocic do tej rozmowy jutro rano. Wszyscy mamy za soba ciezkie przezycia, a szczegolnie ty, mlodziencze. Powinnismy odpoczac. Zgoda? -To prawda, ze jestem zmeczony, ale czuje, iz te zagadki nie dadza mi zasnac. -Czekales na wyjasnienia prawie trzy tygodnie, Jamie, wiec poczekaj jeszcze pare godzin. Naprawde musisz sie porzadnie wyspac. -Co ty na to, mamo? -Cam ma racje. Przezylismy wiele nerwow. Po odpoczynku bedzie ci latwiej wszystko zrozumiec. -Cam? To jestescie az tak ze soba zaprzyjaznieni, mamo? W Peregrine View Scofield, Frank Shields i Antonia spotkali sie przy duzym stole w jadalni, pokrytym dziesiatkami zdjec. Z negatywu, naswietlonego przez Braya w siedzibie Atlantic Crown, w trybie pilnym zrobiono odbitki, przy czym przez godzine miejscowy zaklad fotograficzny byl zamkniety i strzezony przez zolnierzy z jednostki Gamma. -To sa zapiski z terminarza Alistaira McDowella - wyjasnil Brandon, wskazujac dwa rzedy zdjec ukazujacych stronice z odrecznie zapisanymi nazwiskami i datami spotkan. -Przesle je faksem mojej sekretarce, zeby technicy potajemnie sprawdzili wymienione tu osoby. Moze znajdziemy cos podejrzanego. -A co to jest, Bray? - spytala Toni. - Wyglada na jakies rownania... matematyczne lub fizyczne. -Nie mam pojecia. Znalazlem te kartki w teczce zatytulowanej "Rownania Grup Ilorazowych". Zawsze podejrzewalem, ze jak ktos nie umie zakodowac informacji pod postacia zwyklych, z pozoru nie znaczacych slow, to ucieka sie do rozmaitych hieroglifow i ciagow cyfr, choc te od razu kojarza sie z szyfrem. W kazdym razie odnioslem wrazenie, iz autor notatek nie chcial ich wprowadzac do komputera. -Bo komputery potrafia dosc dlugo przechowywac informacje - wtracil Shields, przygladajac sie uwaznie rownaniom na zdjeciach. - Nawet jesli dane zostana wykasowane, specjalisci niekiedy potrafia je odtworzyc. -Tak mi sie zdawalo - potwierdzil Bray. - Papiery mozna spalic, ale maszyne trzeba by przetopic. -To nie sa rownania matematyczne ani fizyczne - ciagnal dyrektor - lecz chemiczne. Co zreszta pasuje do wyksztalcenia McDowella. -Moglbys nam to wyjasnic, "Szparooki"? -McDowell jest inzynierem chemikiem, ukonczyl MIT z wyroznieniem, obecnie szykuje sie do obrony doktoratu. Jeszcze zanim zrobil dyplom, fama o jego zdolnosciach rozeszla sie szeroko, totez Atlantic Crown natychmiast zaproponowalo mu prace, obiecujac jednoczesnie wszelkie fundusze na kontynuacje podjetych badan naukowych. -To dosc dziwne, ze z pozycji mlodego naukowca przeskoczyl tak szybko na stanowisko dyrektora naczelnego, nie sadzisz, Frank? - odezwala sie Toni. -Trzeba przyznac, iz zrobil oszalamiajaca kariere. Ale tez i bardzo szybko wykazal sie sporym talentem organizacyjnym. Wykorzystal przyznane mu fundusze na gruntowna reorganizacje struktury firmy, stal sie niemalze dyktatorem, lecz w ten sposob zwielokrotnil zyski. Nic dziwnego, ze zarzad mianowal go dyrektorem naczelnym. -A jednak za tymi literami, cyframi i innymi znaczkami musi sie kryc jakas informacja, "Szparooki". Czuje to przez skore. -Mozliwe, ze masz racje, Brandon. Wysle to naszym specjalistom z zakresu chemii. Przekonamy sie, czy cos znajda. -Powinny tu byc zaszyfrowane nazwiska, nazwy firm, krajow... -Rownie dobrze wzory moga dotyczyc nowych produktow, na przyklad srodkow konserwujacych - odparl spokojnie Shields. - Na razie jednak pojde za twoim instynktem. -A po co robiles te zdjecia? - zapytala Antonia, pokazujac siedem kolejnych fotografii. -Te cztery przedstawiaja stara maszyne szyfrujaca ukryta w zabytkowej komodzie z pozytywka, a te trzy komputer. Pomyslalem, ze uda sie na tej podstawie zidentyfikowac producenta sprzetu i od niego wyciagnac jakies informacje. -Juz teraz moge ci powiedziec, ze to komputer firmy Electro-Serve, ktora i nas zaopatruje - wyjasnil dyrektor. - Mamy z nimi umowe, wiec gdyby sie okazalo, ze to taki sam sprzet, jaki na podstawie kontraktu jest wytwarzany dla potrzeb wywiadu, to spolka musialaby wyplacic wielomilionowe odszkodowanie. -Ale najpierw trzeba by zaciagnac kierownictwo firmy do sadu, a ci ludzie nigdy sie na to nie zgodza. -W znacznym stopniu masz racje - przyznal z wahaniem Shields. - Ty znasz ich lepiej niz ktokolwiek inny. Wiec jak z nimi postepowac? -Nalezy uzyc ich wlasnej broni, panie dyrektorze - odparl stanowczo Beowulf Agate. - Zadnych dochodzen, sadow czy przesluchan przed komisjami senackimi lub kongresowymi. Musimy sie z nimi rozprawic bez skrupulow. Poznac nazwiska, powiazania i obszary wplywow. Dowiedziec sie, ile lbow ma ta Meduza, ktora wypluwa na swiat robactwo, a pozniej poodrabywac je metodycznie, jeden po drugim. -To fikcja, Brandon. -Nieprawda, Frank. Tu chodzi o zwyklych smiertelnikow, takich samych ludzi, z jakimi mielismy do czynienia cwierc wieku temu. Wraz z Taleniekowem rozszyfrowalismy ich plany, wiec damy rade powtorzyc to teraz z Pryce'em... Totez lepiej przystap do dzialania i dostarcz nam mozliwie najwiecej informacji. -Najpierw powiedzmy sobie wyraznie, ze nie zrobisz niczego bez mojej osobistej zgody. -Takiego punktu nie bylo w naszej umowie, Frank. Przypominam ci, ze to ty sie do mnie zwrociles, a nie odwrotnie. Wiele razy pomstowales na luki w raportach, wiec uwierz mi, ze i tym razem bedzie podobnie. Zadzwonil telefon stojacy na bocznym stoliku. Shields odwrocil sie szybko i podniosl sluchawke. -Tak? - rzucil, po czym sluchal w milczeniu przez pol minuty, wreszcie odparl: - Dziekuje. - Odlozyl sluchawke, popatrzyl na Scofielda z powazna mina i rzekl: - Wyglada na to, ze masz o dwa lby swojej Meduzy mniej do scinania. Alistair McDowell i Spiro Karastos zgineli wczoraj wieczorem w wypadku samochodowym. Prowadzil Karastos. Widocznie zderzyli sie z wielka ciezarowka, bo auto zostalo dokumentnie zmiazdzone. -Widocznie?! - krzyknal zdumiony Scofield. - To szczegoly nie sa jeszcze znane?! -Sprawca uciekl z miejsca wypadku. Policja... -Trzeba zabezpieczyc ich gabinety! - wrzasnal Brandon. - Zamknac je na klucz i ustawic straznikow w korytarzu! Musimy dokladnie sprawdzic tamten sprzet elektroniczny. -Za pozno - odparl cicho Shields. - W ciagu godziny od wypadku oba pokoje zostaly pieczolowicie wyczyszczone. -Na czyje polecenie? -Zarzadu spolki. Wyglada na to, ze po smierci ktoregos z czlonkow kierownictwa Atlantic Crown natychmiast oproznia sie zajmowany przez niego gabinet. -Po co? - jeknal Scofield, z trudem lapiac powietrze. -W dzisiejszych czasach wszyscy sie boja szpiegostwa przemyslowego... Ataki serca, nieszczesliwe wypadki czy samobojstwa takze nie naleza do rzadkosci. Wcale sie nie dziwie, ze w podobnych sytuacjach firmy przede wszystkim troszcza sie o swoje dobra. -Nie do wiary! Policja nie wszczela sledztwa? -A popelniono jakies przestepstwo? Wypadek zdarzyl sie na skrzyzowaniu bocznych drog, bez swiadkow. Tylko na podstawie rozrzuconych szczatkow wraka odtworzono jego prawdopodobny przebieg. Wszystko wskazuje, ze byla to zwykla kraksa. -Obaj dobrze wiemy, ze to nieprawda. -Calkowicie sie z toba zgadzam, zwlaszcza wziawszy pod uwage szybkosc, z jaka oczyszczono gabinety dyrektorow. Mozna nawet wnioskowac, ze ow wypadek zdarzyl sie w najbardziej stosownym momencie. -Jasne. A skoro juz istnieja takie podejrzenia, to chyba policja ma pelne prawo zamknac i zaplombowac siedzibe firmy w celu zabezpieczenia ewentualnych dowodow przestepstwa. -Chyba samo dzialanie zarzadu spolki jest juz takim dowodem. To bylo umyslne zabojstwo upozorowane na wypadek. -Skad takie przypuszczenia, Frank? - odezwala sie Toni. -Bo jeszcze zanim policja i sanitariusze odjechali z miejsca domniemanego wypadku, z gabinetow dyrektorow usunieto juz wszelkie sprzety i materialy. -W ciagu godziny... - Scofield powtorzyl wczesniejsze slowa Shields. - Masz racje. Zadnym sposobem zarzad Atlantic Crown nie mogl sie tak szybko dowiedziec o wypadku. -Wiek nieco przytepil twoj umysl, Brandon. Przeciez to bylo oczywiste od poczatku. -Naprawde? W takim razie trzeba sie dowiedziec, dokad wywieziono te sprzety oraz materialy. -I kto wydal takie polecenie - podsunela Antonia. - Jak rowniez kto bezposrednio nadzorowal te blyskawiczna akcje. -Trzy podstawowe pytania - rzekl Shields. - Natychmiast zaczne szukac na nie odpowiedzi. -A te moga byc bardzo interesujace - syknal ciagle rozzloszczony Scofield. Sir Geoffrey Waters uwaznie wysluchal nagranej relacji porucznika Luthera Considine'a, po czym kazal ja przepisac, wydrukowac i przeslac faksem do Szkocji w celu sprawdzenia i podpisania przez autora. Nie czekal jednak na odpowiedz. Szybko uzyskal informacje, ze tylko przy sporej dawce dobrej woli mozna okreslic historie praw wlasnosci dwoch wytypowanych posiadlosci nad Zatoka Perska jako burzliwe i zagmatwane. Ale przewijaly sie w nich wylacznie nazwiska adwokatow, reprezentantow i nazwy roznych firm, od lokalnych korporacji po miedzynarodowe konglomeraty. Od wielu lat oba domy nie nalezaly do zadnej konkretnej osoby znanej z nazwiska. Nawet chetni do wspolpracy urzednicy z Bliskiego Wschodu nie potrafili wylowic interesujacych faktow z calej masy ogolnikowych i zawoalowanych dokumentow. Wedlug ich relacji wszelkie umowy najmu byly przesylane telefaksami, a pieniadze przelewano z tajnych kont w tak odleglych miastach, jak Madryt, Lizbona, Londyn czy Bonn. Dla nich istotne bylo tylko to, ze regularnie uiszczano oplaty. Ale wsrod nadeslanych wyjasnien znalazl sie jeden zastanawiajacy szczegol. Otoz pewien prawnik z Bahrajnu, reprezentujacy miejscowa firme brokerska, w ramach honorarium uzyskal dodatkowo prawie milion dolarow. Wyszlo na jaw, ze urzednik nadzorujacy transfer pieniedzy jakoby pomylil sie o jedno zero. W kazdym razie tenze prawnik, zapewne nie chcac wchodzic w konflikt z surowymi przepisami prawa, natychmiast zameldowal o dziwnej pomylce zarowno swoim przelozonym, jak i przedstawicielowi firmy sygnujacej umowe najmu. A bylo to drobne towarzystwo holdingowe z Amsterdamu. Z Amsterdamu! Wysoki i szczuply, lysiejacy mezczyzna wstal od swego stanowiska w Centrum Obrobki Danych Cyfrowych Centralnej Agencji Wywiadowczej i zaczal energicznie masowac sobie skronie. Po chwili wyszedl zza przepierzenia i stanal obok kolegi pracujacego przy sasiednim komputerze. -Czesc, Jackson - rzekl slabym glosem. - Cholera, znow mam migrene. Jezu, dluzej tego nie wytrzymam. -Wyjdz na korytarz, Bobby. Przez ten czas zajme sie twoja robota. Naprawde powinienes sie zglosic do lekarza. -Juz bylem. Powiedzial, ze musze unikac stresow. -To pomysl o zmianie pracy. Ostatecznie wcale nie tak trudno znalezc podobna, za to lepiej platna robote. -Kiedy mnie sie tu podoba. -Chrzanisz. Na razie idz i sie przewietrz, dopilnuje twojej maszyny. Bobby Lindstrom wyszedl do glownego holu, lecz zamiast rzeczywiscie zaczerpnac swiezego powietrza, skierowal sie do szeregu automatow telefonicznych. Wrzucil do szczeliny kolejno cztery cwiercdolarowki i nakrecil siedem zer. Kiedy w sluchawce rozleglo sie piec krotkich sygnalow, wybral kolejny numer, tym razem zlozony z osmiu zer. Po chwili skrzekliwy, mechaniczny glos zapowiedzial: -Rejestracja wlaczona. Prosze mowic. -Tu Orzel. Rozszyfrowalem abonenta lacznosci telefonicznej DD-2. Nasz cel znajduje sie w Karolinie Polnocnej, w osrodku PV. Postepowac zgodnie z rozkazami z Marsylii. Koniec. Noc byla bardzo ciemna, watly blask ksiezyca tonal we mgle splywajacej z gor w doliny. Na drodze prowadzacej zakosami ku Peregrine View niespodziewanie pojawily sie swiatla reflektorow. Kiedy samochod zblizyl sie do masywnego zelaznego szlabanu przegradzajacego waska szose biegnaca przez las, wartownik rozpoznal rzadowego brazowego sedana. Dwie wojskowe choragiewki widoczne nad przednimi blotnikami swiadczyly jednoznacznie, ze jest to sluzbowy woz generalski. Kierowca zatrzymal sie przed posterunkiem, a straznik wyszedl z budki i zajrzal przez uchylona szybe. Auto prowadzil major, obok siedzial general, natomiast z tylu jechalo dwoch kapitanow. -General Lawrence Swinborn, chlopcze - przedstawil sie oficer, wyjal z teczki dokumenty, pochylil sie w strone kierowcy i wyciagnal je do wartownika. - Tu sa odpowiednie przepustki z centrali CIA oraz sztabu generalnego. -Przykro mi, panie generale - odparl sierzant z jednostki Gamma - lecz wszelkie dokumenty musza do nas wplynac na dwanascie godzin przed przybyciem gosci. Nie moge pana przepuscic. Bedzie pan musial sie cofnac piecdziesiat metrow i zawrocic na tamtej polance. -Bardzo zaluje, sierzancie - odparl general, kiwnawszy glowa. Kapitan siedzacy z lewej strony szybko dobyl pistoletu z tlumikiem i strzelil wartownikowi prosto miedzy oczy. Na widok padajacego kolegi drugi wartownik wyskoczyl z budki i rzucil sie zygzakiem w kierunku lasu, lecz juz po kilku krokach padl na ziemie z dwoma dziurami w plecach. -Wysiadac - rozkazal mezczyzna w mundurze generala. - Wciagnijcie ciala miedzy drzewa i podniescie szlaban. -Tak jest! -Majorze, prosze zgasic swiatla. -Juz sie robi. Lawrence... Calkiem sympatyczne imie. -Mam nadzieje, ze nie bedziecie musieli nikomu o tym mowic. Szlaban zostal podniesiony, obaj kapitanowie zajeli z powrotem swoje miejsca i woz powoli ruszyl dalej. Niespodziewanie z gestej mgly wylonil sie trzeci straznik. Stanal oslupialy i z niedowierzaniem popatrzyl na samochod. -Co to jest, do cholery?! - wykrzyknal. - Kim jestescie? -Kontrola z Pentagonu, zolnierzu - odparl general. - Chyba potraficie rozroznic dystynkcje? -Nic nie widze przez te przekleta mgle, ale nie dostalem zadnych rozkazow. -Oto nasze przepustki, kapralu. Juz raz byly sprawdzane. Jestem general Lawrence Swinborn. -Nic mnie to nie obchodzi. Ostrzegam, ze mamy polecenie strzelac do kazdego pojazdu, o ktorego pojawieniu sie nie zostalismy uprzedzeni. -Widocznie cos wam umknelo, zolnierzu. Gdzie mozemy znalezc dowodce warty? Nie mam ochoty legitymowac sie co pare krokow. Barczysty, poteznie zbudowany kapral z oddzialu Gamma obrzucil podejrzliwym spojrzeniem brazowy samochod i siedzacych w nim ludzi. Powoli odsunal sie o krok, siegajac prawa reka do kabury, lewa zas unoszac do twarzy wojskowa krotkofalowke. Dostrzegl kolbe pistoletu wystajaca spod poly munduru rozpartego na tylnym siedzeniu kapitana. -Obawiam sie, ze to nie panski interes. Pochylil sie blyskawicznie, rzucil na ziemie i przetoczyl przez ramie. W tej samej chwili nad glowa ze swistem przelecialy mu pociski z broni nieznajomego. Wrzasnal do mikrofonu: -Obcy samochod w sektorze trzecim! Jestesmy pod obstrzalem! -Plan B! - rzucil mezczyzna podajacy sie za generala Swinborna. Cala czworka wysiadla na lewa strone auta i zaczela pospiesznie sciagac mundury. Kapral, ranny w noge, zdolal w podskokach skryc sie miedzy drzewami i zaczal ich stamtad ostrzeliwac. Samochod oslonil jednak przybyszow przed kulami i wkrotce wszyscy czterej wylonili sie zza niego w takich samych panterkach, jakie nosili zolnierze jednostki Gamma. -Rozdzielmy sie! - nakazal falszywy general. - Obiekt zajmuje pierwszy domek po prawej, jakies dwiescie metrow dalej. Przedrzemy sie lasem. Nastapily minuty chaosu, zamieszania i pomylek. Mgle miedzy drzewami rozciely snopy swiatla latarek, ale zolnierze traktowali mundury polowe jako pierwsze oznaki tozsamosci, totez na ich widok opuszczali bron. I konczylo sie to dla nich tragicznie. Uslyszawszy pierwsze pojedyncze odglosy strzelaniny, Scofield natychmiast zgasil wszystkie swiatla w domku i nakazal Antonii oraz Shieldsowi ukryc sie w mrocznej sypialni. Z podrecznego arsenalu wybral dwa pistolety automatyczne MAC-10, po czym uzbroil w nie zone i dyrektora agencji, nakazujac im bez pytania otworzyc ogien, gdyby ktokolwiek pojawil sie w drzwiach lub za oknem pokoju. -Co ty planujesz, Bray? - zapytala Antonia. -Wreszcie mam okazje skupic sie na tym, w czym jestem dobry, staruszko - odparl Scofield. Przebiegl przez kuchnie i tylnymi drzwiami wypadl na zewnatrz. Mial przy sobie klasycznego kolta kalibru 11,43 mm z szescioma zapasowymi bebenkami i byl ubrany w maskujacy kombinezon oddzialow Gamma. Pospiesznie dal nura miedzy drzewa. Bezszelestnie przekradal sie niczym dzika pantera w kierunku wartowni na szosie, dopoki instynkt mu nie podpowiedzial, ze napastnicy sa gdzies blisko. Lecz nawet ten drobny wysilek dal o sobie znac bolem miesni. Brandon nie mial juz tej sprawnosci, co przed laty, ale na szczescie wladal wciaz doskonalym wzrokiem i sluchem. Bez trudu wylowil wiec trzask suchej galazki pod czyims butem, a nastepnie szelest zeschlych lisci. Blyskawicznie rzucil sie do pobliskiego wykrotu i kilkoma ostroznymi ruchami nagarnal na siebie nieco zeschnietego podszycia. Szybko tez zrozumial, dlaczego bandyci nie zostali do tej pory unieszkodliwieni. Miedzy drzewami dostrzegl trzy skradajace sie sylwetki w panterkach i beretach zolnierzy oddzialow specjalnych. Bez trudu jednak rozpoznal obcych po dlugosci wlosow. Posklejane kosmyki wystawaly im spod beretow nad uszami, podczas gdy zolnierze oddzialu Gamma strzegacego osrodka Peregrine View byli ostrzyzeni bardzo krotko, niemal do golej skory, zwlaszcza po bokach i z tylu glowy, gdzie skora poci sie obficie w chwilach wysilku badz stresu. Roznica fryzur nie byla wielka, lecz jednak zauwazalna. Po chwili z lasu wylonil sie czwarty mezczyzna. -Krzyknalem, ze ruszam w pogon za napastnikami - rzekl cicho i zachichotal. - I w ten sposob poslalem tutejszych skautow w strone sektora siodmego, czyli najdalszego zakatka strzezonego terenu. Nasze cele powinny sie znajdowac w najblizszym domku... Musimy je zniszczyc! Ruszamy! Scofield niepostrzezenie uniosl rewolwer i oddal dwa strzaly, powalajac dwoch intruzow na ziemie. Wyskoczyl z dolu i dal nura za najblizsza kepe krzewow, odlegla o dziesiec metrow od miejsca, z ktorego otworzyl ogien. Zaraz tez powietrze rozciely serie z broni maszynowej, lecz kule zaryly sie w grubej warstwie sciolki lub trafily w pnie drzew. -Gdzie on jest? - zapytal histerycznym szeptem dowodca grupy. -Nie wiem - odparl drugi z napastnikow. - Ale trafil Grega i Willie'ego. -Zamknij sie! Zadnych imion!... Musi gdzies tu byc. -Gdzie? -Pewnie za tamta kepa krzakow. -Jakos nie strzela... Moze dostal? -Moze. Nie warto ryzykowac. -Jesli sie tam ukryl, dostanie za swoje. Obaj mezczyzni skoczyli do przodu, ponownie siekac las strugami pociskow. Ale dosc szybko sie zatrzymali i nastala cisza. Wykorzystujac moment ich dekoncentracji, Scofield podniosl kamien wielkosci piesci i rzucil go na lewo od zabojcow. Znow zaterkotaly automaty. Bray zas czekal na to, co musialo nastapic. Wytezajac wzrok, dostrzegl przez mgle, ze jeden z obcych opuscil pistolet. Wyczerpala mu sie amunicja i musial zmienic magazynek. Szybko wiec wymierzyl w drugiego, nacisnal spust i wyskoczyl z kryjowki. -Rzuc bron! - krzyknal, wylaniajac sie przed oslupialym czlowiekiem, ktory w prawym reku trzymal automatyczny pistolet, a w lewym zapasowy magazynek. - Rzuc to! - powtorzyl Brandon, odciagajac kurek rewolweru i przyjmujac postawe strzelecka. -Matko Boska! To ty, prawda? -Szokujaca logika. Tak, to ja. Dla ciebie moglbym nawet byc absolwentem Harvardu, bo to i tak nie ma znaczenia. -Sukinsyn! -Czyzbys sie przedstawial? A moze zrobiles drobny blad? Moze chciales powiedziec: syn Matarese'a? Tamten powoli, wrecz niedostrzegalnie zaczal zblizac trzymany magazynek do automatu. Nagle dziwacznie uniosl prawa noge i potrzasnal nia energicznie. -Tylko spokojnie! - rzucil Scofield. - Jeszcze jeden ruch, a zostanie z ciebie napis na nagrobku. -To przez te cholerna noge. Zdretwiala mi od biegania po lesie. -Nie mam zamiaru sie w kolko powtarzac, lotrze! Rzuc bron! -Juz! Chwileczke! - Obcy przycisnal automat do nogi, krzywiac sie niby z bolu. - Musze tylko rozluznic miesnie, bo nawet nie dam rady stanac na nodze. -W tej materii musze ci przyznac racje, lobuzie. Ciarki potrafia byc tak dokuczliwe... Matarezowiec wykonal nagle zwrot na piecie, blyskawicznie zaladowal magazynek i odbiwszy sie z jednej nogi wyskoczyl w powietrze, kierujac bron w strone Scofielda. Ten jednak byl szybszy. Nacisnal spust, zabojca grzmotnal o ziemie i znieruchomial. -Niech to szlag! - zaklal pod nosem Beowulf Agate. - A juz mialem nadzieje, ze wezme cie zywcem, gnido. Godzine pozniej w Peregrine View znowu zapanowal spokoj. Zabitych spakowano, a dyrektor otrzymal liste nazwisk, zeby wyslac zawiadomienia do rodzicow. Zaden z poleglych nie byl jednak zonaty, do tej akcji wybierano wylacznie kawalerow. Scofield opadl ciezko na krzeslo. -Mogles tam zginac, do cholery! - wyskoczyl na niego Shields. -Ryzyko zawodowe, "Szparooki". Najwazniejsze, ze nie zginalem. -Ale ktoregos dnia noga ci sie powinie, siwowlosy glupcze - mruknela Antonia, szybko podeszla do meza i przytulila do piersi jego glowe. -Cos sie wyjasnilo, Frank? -Owszem. Dostalem wiadomosc z Wichity. Sprzet i wszystkie papiery z gabinetow McDowella i Karastosa spakowano do skrzyn i wyslano liniami KLM do Amsterdamu. Slyszysz? Do Amsterdamu! XXI Smukly citroen przedzieral sie powoli wzdluz nabrzezy portu w Marsylii, gdyz wedrujace pasma mgly i siekacy deszcz ograniczaly tej nocy widocznosc do czterdziestu metrow. Na niewiele zdawaly sie reflektory, poniewaz swiatla grzezly bezsilnie w gestej, prawie namacalnej srodziemnomorskiej mgle, ktora sprawiala, ze woz jak gdyby posuwal sie w tunelu o mlecznobialych scianach. Julian Guiderone w napieciu wygladal przez szybe.-Tu jest caly szereg identycznych magazynow! - zawolal do kierowcy, przekrzykujac bebnienie deszczu o karoserie. - Masz latarke? -Oui, monsieur Paravacini. Jak zawsze. -To poswiec przez szybe. Szukam numeru czterdziestego pierwszego. -Ten jest trzydziesty siodmy. Zatem juz niedaleko, monsieur. Kilkadziesiat metrow dalej zauwazyli drzwi oswietlone gesto odrutowana lampa ze slaba zarowka. -Stoj! - rozkazal syn Pasterza, nadal poslugujacy sie budzacym groze nazwiskiem Paravaciniego. - Zatrab dwa razy, krotko. Kierowca wykonal polecenie i po chwili sasiednie wrota powedrowaly ku gorze, ukazujac jaskrawo oswietlona przestrzen wielkiej hali. -Mam tam wjechac? -Tylko na minute, zebym zdazyl wysiasc - odparl Guiderone. - Potem wycofaj i zaparkuj naprzeciwko. Kiedy wrota otworza sie ponownie, wjedziesz po mnie. -Jak pan sobie zyczy, monsieur. Julian wysiadl z samochodu, rozejrzal sie dookola po wyludnionym betonowym magazynie i skinal glowa kierowcy. Ten szybko wycofal woz na zalewana strugami deszczu uliczke. Wrota powoli sie za nim zamknely. Guiderone cierpliwie stal w miejscu, wiedzac, ze nie bedzie musial dlugo czekac. I tak tez bylo. Z zacienionego kata wylonil sie pospiesznie van der Meer. Jego ziemistoblada cera wyjatkowo harmonizowala z szaroscia scian. -Witam pana serdecznie. -Matko Boska! Czlowieku! - wycedzil syn Pasterza. - Ufam, ze miales szczegolnie wazkie powody, zeby sciagac mnie na to odludzie w srodku nocy. Dochodzi czwarta nad ranem, a ja mam za soba dwa nadzwyczaj meczace dni. -Nie bylo innego wyjscia. Otrzymalem takie informacje, ktore musze przekazac osobiscie, zeby wysluchac panskiej opinii w sprawie dalszej strategii. -Tutaj? W tym zimnym, wilgotnym, betonowym grobowcu? -Prosze za mna, do biura. W kazdym z tych nalezacych do mnie magazynow kazalem urzadzic wygodne pomieszczenie biurowe. Moge jeszcze dodac, ze rowniez szesc pobliskich stanowisk przeladunkowych jest moja wlasnoscia, a pieniadze z ich wynajmu starczaja na pokrycie wszystkich biezacych wydatkow. -Chcesz zrobic na mnie wrazenie? - zdziwil sie Julian, idac za Holendrem w kierunku odleglego o trzydziesci metrow przeszklonego biura. -Prosze wybaczyc, panie Guiderone. Chcialbym bez przerwy slyszec wyrazy panskiej aprobaty, gdyz jest pan dla mnie niezastapionym przewodnikiem. -Moze nim bylem, ale teraz powinienes mnie traktowac wylacznie jak konsultanta. Weszli do niewielkiego pomieszczenia zastawionego rozmaitym sprzetem elektronicznym. Guiderone rozsiadl sie na obitej czarna skora kanapie, Matareisen zajal miejsce przy biurku. -Pomowmy wiec o twojej strategii. Chcialbym jak najszybciej wrocic do hotelu. -Pragne, aby pan wiedzial, ze trzy i pol godziny temu i ja spalem jeszcze smacznie w moim amsterdamskim mieszkaniu przy Keizersgracht. Zostalem jednak zmuszony do obudzenia pilota i natychmiastowego przylotu do Marsylii. -I coz cie tu przygnalo? -Musimy zmienic nasz harmonogram dzialan. -Dlaczego? Nie jestesmy jeszcze w pelni przygotowani! -Prosze mnie wysluchac do konca. Zdarzylo sie cos, czego nie uwzglednilismy w dotychczasowych planach. Mamy powazne klopoty. -Beowulf Agate - rzekl syn Pasterza bezbarwnym glosem. - Kiedy wreszcie uslysze, ze on nie zyje?! - ryknal ogluszajaco. -Niestety, prawdopodobnie wciaz zyje. Z tego, co zdolalismy ustalic, wynika, ze zespol specjalny nie zdolal wykonac zadania. Wszyscy zgineli. -Czy ja dobrze slysze? - wycedzil syn Pasterza, ktory nawet najmniejszym gestem nie zdradzil swego oburzenia, tylko jego wzrok jak blyskawica wbijal sie w twarz Holendra. -Mnie rowniez z trudem przychodzi zachowac spokoj, choc jestem nie mniej rozwscieczony od pana. Wyglada na to, ze Scofield mimo zaawansowanego wieku zachowal dawna sprawnosc. Z informacji przekazanej przez Orla wynika, ze wlasnorecznie zastrzelil czterech naszych ludzi. -Wieprz! Cuchnacy wieprz! - warknal z obrzydzeniem Guiderone. -Niestety, to nie jedyny powod, dla ktorego chcialem przedyskutowac nasza taktyke - rzekl cicho Matareisen z napieciem w glosie. - Wiemy, ze to rowniez Scofield wlamal sie do biura McDowella w Wichita, zagadka pozostaje tylko to, co tam znalazl. Ale juz sam fakt, ze wybral McDowella, jest wielce wymowny, a w polaczeniu z najswiezszymi informacjami z Londynu... -Cos sie stalo w Londynie? - wycedzil lodowatym tonem syn Pasterza. -Kazalem zalozyc podsluch w domu przy Belgrave Square. -To bylo konieczne? -Owszem. Lady Alicja bardzo agresywnie reagowala na moje propozycje, powtarzajac, ze Krag Matarese'a nigdy nie byl i nie bedzie elementem jej zycia. Oznajmila wprost, ze zna wielu, ktorzy mysla podobnie i dlatego poswiecili swa energie oraz majatek idei naprawiania wszelkiego zla, jakie przynioslo swiatu bogactwo ich przodkow. Wlasnie dzieki podsluchowi udalo nam sie dotrzec do tego playboya, Giancarla Tremonte'a, spadkobiercy Scozzich, ktory zamierzal zorganizowac miedzynarodowa akcje przeciwko nam. -Ale zginal podczas gry w polo i nie znaleziono zabojcy. Wiec o co chodzi? -Po tym wydarzeniu kierownictwo Centralnej Agencji Wywiadowczej nawiazalo kontakt z panskim wrogiem, Beowulfem Agate'em. A on wie o nas znacznie wiecej niz ktokolwiek inny. Nie umiem sobie wyjasnic, z czego to wynika. W kazdym razie zostal zrekrutowany. -Cuchnacy wieprz! - powtorzyl Guiderone z odraza. -Takze z tego powodu postanowilem nie likwidowac instalacji podsluchowej w domu lady Alicji. Na szczescie udalo sie skompromitowac tego idiote, jej meza, ktory najpierw ukradl pare milionow funtow, a pozniej zabil zone. Stanowil dla nas zagrozenie, przynajmniej do pewnego stopnia, totez musielismy sie go pozbyc. Zdolalismy jednak zrobic to bez sladow. -Doskonala akcja - pochwalil go Julian. - Ale co z tym podsluchem przy Belgrave Square? -Zostal wykryty. -To bylo do przewidzenia. Sluzba Brewsterow to ludzie doswiadczeni i dobrze oplacani za to, zeby mysleli o wszystkim. Wystarczylo jedno potkniecie i caly wasz sprzet wyladowal w koszu na smieci. My zas doznalismy powaznego uszczerbku. -Sprawa nie przedstawiala sie az tak prosto, ale moge pana zapewnic, ze dokladnie zatarlismy wszelkie slady. Czlowiek, ktory zakladal instalacje, zostal wyeliminowany, jego posterunek odbiorczy przy Lowndes Street oczyszczony, a wszystkie tasmy usuniete. -Jeszcze raz pochwalam twoja skutecznosc - odrzekl syn Pasterza, ktory przed cwierc wiekiem byl zaledwie o krok od zajecia miejsca w Bialym Domu. - Ale jestem pewien, ze to nie wszystko. Nie przyleciales tu w srodku nocy z Amsterdamu, zeby zaimponowac mi swoimi poczynaniami. - Guiderone zamilkl na chwile, a w jego oczach znow pojawily sie zlowieszcze blyski. - Wspomniales na poczatku o koniecznosci zmiany naszego harmonogramu, czemu stanowczo sie sprzeciwilem. Zbyt wiele mamy jeszcze do zrobienia, a trzeba precyzyjnie skoordynowac wszelkie dzialania. Kazda zmiana planow moglaby tylko wprowadzic zamieszanie. -Z calym szacunkiem, ale nie moge sie z tym zgodzic. Dzieki panskim niepomiernym wysilkom, przy moim skromnym udziale, najwazniejsze figury sa juz na swoich miejscach w calej Europie, Ameryce i regionie srodziemnomorskim. Powinnismy uderzyc, dopoki jeszcze dysponujemy wielkim impetem, a nie pojawily sie nieoczekiwane klopoty. -O jakich klopotach mowisz? Chodzi ci o tego chlopaka, mlodego Montrose'a? -Owszem. Zniknal bez sladu - odparl szybko Holender. - Ale nie przywiazuje do tego faktu zbyt wielkiej wagi. Bo i coz stracilismy? Posluszenstwo zatroskanej matki, ktora i tak niewiele mogla dla nas uczynic? Przebywa obecnie w Londynie, wraz ze wspolpracownikiem Scofielda, niejakim Pryce'em, cieszacym sie godna pozazdroszczenia reputacja. Przekreslenie ich dzialan nie stanowi powazniejszego problemu. W ciagu najblizszych dni oboje zostana zabici. A dla nas tylko to ma znaczenie. -Dlaczego tak uwazasz? Nie protestuje przeciwko ich usunieciu, ale odnosze wrazenie, ze cos przede mna ukrywasz. -Prosze mi wybaczyc, ale to "cos" jest calkiem oczywiste. -Uwazaj, Matareisen. Nie zapominaj, z kim rozmawiasz. -Przepraszam, lecz... z calym szacunkiem, musze jasno okreslic swoje stanowisko. Otoz nie znamy przyczyn zdemaskowania McDowella, ale jakims sposobem Scofield musial sie dowiedziec o jego roli. Sprzet i dokumenty z gabinetu McDowella zostaly juz przewiezione do Europy. Analiza spektrograficzna wykazala, ze papiery byly przegladane. Znalezlismy odciski palcow na dekoderze. A i do komputera Agate probowal sie wlamac, poniewaz to wlasnie uruchomilo system alarmowy w biurowcu. Skad mozemy jednak wiedziec, czy wykradl jakies informacje? -A mial szanse cokolwiek odkryc? - spytal cicho Guiderone. - McDowell byl ostrozny i przebiegly, totez podejrzewam, ze nigdy nie zostawial w biurze niczego, co mogloby nas zdemaskowac. Nie miesci mi sie to w glowie. -Ja jednak mam obawy, ze strzezony i zabezpieczony gabinet w siedzibie Atlantic Crown mogl sie przyczynic do uspienia jego czujnosci. W malzenstwie mu sie nie ukladalo, zona pila coraz wiecej, a miala ku temu wazne powody. Prosze jednak zrozumiec, ze boje sie glownie tej niepewnosci. -Przyznaje, ze sa powody do niepokoju, ale to jeszcze nie znaczy, ze musimy zmieniac caly harmonogram. Osiagniecie celu zapewni nam jedynie precyzyjne skoordynowanie dzialan, bo tylko w takim wypadku zapasc ekonomiczna doprowadzi do katastrofy. Na razie wszystko idzie zgodnie z planem, wiec tym bardziej nie widze koniecznosci wprowadzania zmian. -No to sprobuje wyrazic moje obawy jasniej - mruknal sfrustrowany przemyslowiec z Amsterdamu. - Ma pan racje, ze nie wszystko wyjawilem, gdyz do tej pory takze uwazalem, ze skoro wszystko idzie zgodnie z planem, nie ma potrzeby pana niepokoic. Dopiero teraz, gdy sie dowiedzialem o zabiciu przez Scofielda wszystkich czlonkow naszej grupy specjalnej, doszedlem do wniosku, ze nadeszla pora sie z panem rozmowic. -I przekonac mnie do wprowadzenia zmian? -Nie inaczej - przyznal tamten lagodnym tonem. -W takim razie musisz znalezc powazniejsze argumenty - oznajmil Guiderone, nieco zdegustowany przebiegiem tej rozmowy. - Osiagnales naprawde bardzo wiele, ale chyba sporo musiales przede mna zataic, jesli teraz jestes az tak bardzo zaniepokojony. Trudno cie zreszta o cokolwiek obwiniac. Mimo wszystko musisz sie w koncu zdobyc na szczerosc. Slucham. -Nie chodzi mi o jedna konkretna sprawe, lecz wydzwiek kilku zastanawiajacych faktow... Wrocmy do akcji na Morzu Karaibskim, kiedy to szwedzki kapitan kutra zdolal uciec przed bombardowaniem. Udalo mu sie przez Tortole dotrzec do Portoryko... -Wiem o tym - przerwal zniecierpliwiony Guiderone. - Przeslales mu pieniadze, zeby mogl wrocic samolotem do Amsterdamu. Juz raz mi o tym mowiles. -Nie dotarl jednak na miejsce. W samolocie zostal rozpoznany przez jakiegos szwedzkiego biznesmena i na lotnisku Heathrow czekala juz na niego policja. Odeslano go do Sztokholmu, gdzie czeka obecnie na rozprawe pod zarzutem udzialu w zamachu na Olofa Palmego. -No coz, nie dopisalo mu szczescie, lecz nie rozumiem, co to ma wspolnego z nami. -Na pewno sprobuje sie dogadac z prokuratorem, bo poprzez ujawnienie naszych tajemnic zyska szanse na zlagodzenie wyroku. -Przeciez niewiele wiedzial... -Wystarczajaco duzo. Wykonywal rozkazy i moze podac kilka nazwisk oraz adresow. -Rozumiem. Co dalej? -Tuz przed likwidacja posterunku nasluchowego przy Lowndes Street nasz informator przekazal wiadomosc, ze Pryce, Montrose oraz jakis wysoki oficer brytyjskiego MI-5 jada do Westminster House... -Do firmy zarzadzajacej finansami i majatkiem Brewsterow - znow wtracil niecierpliwie syn Pasterza. - Jesli sobie przypominasz, w paru wyjatkowych sytuacjach skorzystalem z pomocy tego samego ksiegowego, ktory sluzyl lady Alicji, niejakiego Chadwicka. Spotkalem sie z nim kilkakrotnie, lecz niewiele zdolalem sie dowiedziec. -I z tego tez powodu musielismy go zlikwidowac - rzekl Matareisen bezbarwnym glosem. - Nie mialem pojecia, o czym pan z nim rozmawial, ale zdawalem sobie sprawe, ze stanowi on potencjalnie bardzo grozne zrodlo przecieku. Na szczescie nasz czlowiek zdazyl wykonac zadanie i zabrac teczke opatrzona panskim nazwiskiem z gabinetu Chadwicka. -Jestes przekonany, ze bylo to konieczne? -Otoz na jednym z dokumentow znalezlismy odreczny dopisek Chadwicka, mniej wiecej nastepujacej tresci: "Pan Guiderone przejawia niezwykle zainteresowanie rodzina Brewsterow z Belgravii. Bez watpienia to kolejny amerykanski nowobogacki karierowicz..." -Przeklety lajdak - mruknal Julian, usmiechajac sie krzywo. Zaraz jednak spowaznial i rzekl: - Po raz kolejny wyrazam podziw dla skutecznosci twoich dzialan, jestem ci za to bardzo wdzieczny. Rzeczywiscie postapilem lekkomyslnie i podjalem niepotrzebne ryzyko... Ale caly czas mowisz o swojej niepewnosci, wyrazasz obawy, ktore przeciez wcale nie musza doprowadzic do sytuacji, w ktorej musielibysmy zmieniac nasze plany. -Lecz te obawy sa calkiem uzasadnione, a owo uzasadnienie wprowadza drobna roznice do punktu wyjscia dalszych rozwazan, panie Guiderone. -W kazdym razie nie jest to pewnosc, zmuszajaca do zmiany rozpoczetych juz i trwajacych operacji. Chodzi mi szczegolnie o rejon Zatoki Perskiej, obszar srodziemnomorski i wybrzeza Morza Polnocnego, czyli o strategie majaca doprowadzic do krachu paliwowego na swiecie, przyjacielu. Przyznasz, ze ten plan nosi znamiona... Gotterdammerung! Trudno w nim cokolwiek odmienic. Musialbys przytoczyc znacznie silniejsze argumenty. -Postaram sie o to, jesli poswieci mi pan jeszcze kilka minut cierpliwosci. -Slucham. -Nieuchronny krach finansowy w Europie i Ameryce bedzie sprzyjal naszym zamierzeniom, dokladnie tak, jak planowalismy. Najswiezsze prognozy ekonomiczne mowia nawet o likwidacji osiemdziesieciu milionow miejsc pracy, co takze podziala na nasza korzysc, gdyz przywrocenie stabilizacji i odtworzenie koniunktury... -Musi nam tylko wyjsc na dobre, bez dwoch zdan! Najwazniejsza jest opinia spoleczna, fakty maja drugorzedne znaczenie. Musimy przejac kontrole nad gospodarka, a nastepnie nad rzadami szescdziesieciu dwoch krajow, w tym siedmiu najbardziej rozwinietych panstw. Dopiero wtedy dopniemy swego! Plan Matarese'a zostanie wcielony w zycie! A wszystko w zgodzie z przepisami prawa, czy raczej obok nich, biorac pod uwage prawnicza teorie kontinuum przestrzennego. Nic nas nie powstrzyma! -Pan chyba nadal mnie nie rozumie, panie Guiderone! - wykrzyknal Matareisen. - Nie dostrzega pan oczywistych zagrozen? -Jakich zagrozen? Mowimy o realizacji planu rownie donioslego, jak poszukiwanie Arki Przymierza! O jedynym wyjsciu dla calej ludzkosci! -Blagam, zeby przeanalizowal pan fakty, ktore uznaje pan za drugorzedne! -O czym ty gadasz, do diabla? -Za posrednictwem mojego kuzyna z Lizbony, czlowieka o olbrzymich wplywach, pelnego poswiecenia... -Tego, ktory czerpie zyski z calego ruchu turystycznego na Azorach? -Tego samego. Przypomne, ze to wlasnie on w Monte Carlo wyeliminowal jednego z naszych najwiekszych wrogow, doktora Juana Guaiardo. -Wiem. No wiec co z nim? -Otoz pozostaje w scislym kontakcie z wieloma sprzedajnymi urzednikami wladz hiszpanskich, glownie figurantami dawnego rezimu generala Franco, majacymi rowniez dojscia do madryckiej centrali wywiadu. Moj kuzyn nie byl pewien, co to moze oznaczac, uznal jednak za konieczne przekazac mi faksem dzis po poludniu... a raczej wczoraj... materialy, jakie wpadly mu w rece. Nie byly, niestety, kompletne, niemniej okazaly sie zatrwazajace... -Co to za materialy, Matareisen? Wykrztus wreszcie z siebie! -Staram sie tylko dobrac odpowiednie slowa... -No to sie pospiesz! -Otoz doktor Guaiardo, o czym nie wiedzielismy, i ta Angielka z rodu Brewsterow, nie mniej przeciwna naszej idei, byli ze soba spokrewnieni, nawet blisko, i pozostawali w scislym kontakcie. -No to Armada w koncu zdobyla jakies konkrety. I co z tego? -Doktor Guaiardo, majacy charakter badacza, przeniosl swe zainteresowania z nauk medycznych na inna dziedzine. Zajmowal sie nie czym innym, jak kolekcjonowaniem drzew genealogicznych ludzi tworzacych pierwotny Krag Matarese'a, gromadzeniem nazwisk, nazw firm i korporacji, wyszukiwaniem wszelkich powiazan. Pieczolowicie rejestrowal zwiazki malzenskie wybranych rodow i stad, poprzez ujawnianie koligacji, sporzadzil w koncu liste najwazniejszych karteli. -Och, moj Boze... - szepnal z przejeciem syn Pasterza, unoszac rece do twarzy. - Twierdzisz, ze sporzadzil liste... Do jakiego stopnia kompletna? -Tego nie wiem. Jak juz mowilem, moj kuzyn nie byl pewien... -Mniejsza z tym! - przerwal mu Guiderone, oddychajac ciezko. - I tak zgromadzenie materialu dowodego musi zajac wiele miesiecy czy nawet lat. A jakiekolwiek sledztwo co krok grzezloby w martwym punkcie. W dodatku najpierw musialyby zostac sformulowane konkretne zarzuty. -Chyba nie musze panu mowic, ze stanowi to jednak bardzo realna grozbe. Nawet mgliste podejrzenie o realizacje gigantycznego planu zmierzajacego do wywolania swiatowego kryzysu, o tworzenie wielkiej miedzynarodowej organizacji, staloby sie poczatkiem naszej kleski, zniweczeniem naszych dzialan, panie Guiderone! -I znow wszystko przez tego wieprza! - syknal przez zeby syn Pasterza, pochylajac sie do przodu. - Rozprawil sie z platnymi zabojcami i odnalazl nasz osrodek w Wichita! Na Boga, jak do tego doszlo? To znowu on kryje sie za wszelkimi poczynaniami skierowanymi przeciwko nam! "Marblethorpe", niewielki elegancki hotel w nowojorskiej Upper East Side, czestokroc goscil wybitne osobistosci odgrywajace wielka role na arenie miedzynarodowej, a wiec dyplomatow, rekinow finansjery, politykow i mezow stanu, zwykle zaangazowanych w rozmaite, prowadzone potajemnie negocjacje. Wydawal sie wrecz idealny do takich celow - zaprojektowany wlasnie z mysla o zapewnieniu maksymalnej dyskrecji i w calosci sfinansowany przez pewnego multimilionera szukajacego wytchnienia od zatloczonych ulic Manhattanu. W ogole nie bylo w nim pokoi jedno- czy dwuosobowych, tylko wytworne apartamenty, a w hotelowych ksiazkach telefonicznych, po zwyklym spisie niezbednych numerow, nie nastepowaly zadne reklamy i ogloszenia. Kazde pietro podzielono na dwa glowne obszary rozgraniczone klatka schodowa. I choc na osmiu kondygnacjach znajdowalo sie razem szesnascie apartamentow, zaden z nich nie byl dostepny dla zwyklych gosci, a rezerwacje nalezalo przeprowadzac na wiele miesiecy naprzod. -Jest tu boczne wejscie, nie rzucajace sie w oczy i bardzo slabo oswietlone - zakomunikowal Frank Shields, rozsiadlszy sie olbrzymim, obitym bladoczerwonym aksamitem fotelu. Scofield stal przy zabytkowym biurku z epoki krolowej Anny i spogladal z podziwem na biala rozbudowana konsole telefoniczna. Antonia ze zdziwiona mina wyszla z pobliskiej sypialni. -Tu jest naprawde przepieknie, Frank - powiedziala z usmiechem. - Mam nadzieje, ze o polnocy nie pukaja do drzwi panienki lekkich obyczajow. -Raczej nie. Niektorzy goscie badz przyjmowani przez nich ludzie mogliby dostac ataku serca. -A wiec jednak odbywaja sie tu potajemne schadzki? -Tego nie sposob uniknac, moja droga, lecz z pewnoscia nie jest to podstawowa funkcja hotelu "Marblethorpe". Jesli mam byc szczery, czlonkowie rady nadzorczej niechetnie patrza na podobne rzeczy. -No to co sie tu odbywa? -Rzeklbym, ze glownie spotkania miedzy ludzmi, ktorzy z takiego czy innego powodu nie powinni sie ze soba widywac. Ochrone hotelu zalicza sie do najlepszych w sektorze prywatnym. Zreszta nie wystarczy tu zarezerwowac sobie apartament w recepcji, trzeba jeszcze miec odpowiednie referencje. -Jak ty sie wkreciles w ten interes, "Szparooki"? -Agencja ma swego przedstawiciela w radzie nadzorczej. -Doskonale posuniecie. Mimo wszystko odnosze wrazenie, ze kuchennymi drzwiami zakradasz sie do lokalu nalezacego do calkiem innej ligi. Czyzbys w ogole nie musial sie juz rozliczac z agencyjnych funduszy? -Mamy z dyrekcja cicha umowe. W zamian za stala rezerwacje dostarczamy pewnych poufnych danych. -Aha, i w ten sposob placicie za wynajem apartamentu. -Otrzymujemy ponadto informacje, kto sie z kim spotyka. To doskonaly uklad, poniewaz nasze uslugi bywaja nieocenione, a z drugiej strony nie musimy narazac podatnikow na olbrzymie koszty. -Jestes niezlym kretaczem, Frank. -Tylko dlaczego wybraliscie Nowy Jork? - wtracila Antonia. - Zawsze mi sie zdawalo, ze jesli ludzie szukaja dyskrecji, to moga wybierac sposrod setek miejsc poza najwiekszymi miastami swiata. Czy nie jest lepszy domek na wsi badz taka wyspa jak nasza? -Obawiam sie, ze jestes w bledzie, Toni. O wiele latwiej sie ukryc w duzym, rojnym miescie niz gdziekolwiek na prowincji. Wystarczy popytac specjalistow. Wez chocby pod uwage wasza kryjowke na Outer Brass 26. Pryce odnalazl was dzieki wyraznym tropom, ktore znacznie latwiej zatrzec w duzym miescie, na przyklad takim jak Nowy Jork. -Bede musiala to sobie przemyslec - powiedziala z namyslem Antonia. - Tylko po co nas tu sciagnales, Frank? -Brandon ci o niczym nie mowil? -Nie. -Uznalem jego pomysl za doskonaly, a poniewaz mam do dyspozycji ten apartament, chetnie sie zgodzilem. -Na co? - zapytala stanowczo. -Szczegolowo dyskutowalismy na ten temat ostatniego wieczoru w Peregrine View, tyle ze ty poszlas wczesniej spac. -Bo bylam wsciekla jak diabli! Stetryczaly glupiec dobiegajacy siedemdziesiatki postanowil sie osobiscie rozprawic z platnymi mordercami. Przeciez mogles zginac! - zwrocila sie do Brandona. -Ale nie zginalem, prawda? -Przestancie sie wreszcie klocic. -Domagam sie wyjasnien! Po co tu przyjechalismy, Bray? -Jesli sie w koncu uciszysz, to ci wytlumacze, staruszko... Nowy Jork jest olbrzymim centrum miedzynarodowej finansjery, to chyba nie ulega watpliwosci. -I co z tego? -A finanse maja podstawowe znaczenie dla organizacji Matarese'a, pragnacej za ich pomoca przejac kontrole nad gospodarka, do czego najwyrazniej szybko zmierzaja. Ale poza tym jest jeszcze jeden piekielnie dla nich wazny element. Wraz z Taleniekowem mielismy okazje dobrze go poznac, kiedy omal nie zostalismy zabici... -Bylam przy tym, moj drogi. -I dzieki Bogu, staruszko. Na pewno bysmy sobie nie poradzili bez twojej pomocy. Ale chodzi mi o cos, co odkrylismy jeszcze wczesniej, kiedy tylko zaczelismy badac korzenie Kregu Matarese'a na Korsyce. -O czym ty, do diabla, gadasz, Brandon? - wyskoczyl zdumiony Shields. -Daj spokoj, "Szparooki". Przeciez ci o tym opowiadalem. -Ach tak, juz wiem. To faktycznie jeden z glownych powodow naszego przyjazdu do Nowego Jorku... Przepraszam, Toni. Wszystko przez to, ze on jest tak cholernie melodramatyczny, a ja przemeczony. -Wydus to wreszcie z siebie! - krzyknela Antonia. -Otoz w organizacji Matarese'a nawet najwyzej stojacym w hierarchii czlonkom nie sa relacjonowane wszystkie negatywne zdarzenia. Bierze sie to z leku przywodcow przed ujawnieniem wlasnych slabosci, ktore moglyby sie stac przyczyna dekonspiracji. -I co z tego? -Zrozum, ze Wichita jest spalona, stanowi zamkniety rozdzial historii, wygasla plamke na ekranie radaru. Moge jednak postawic cala sume z naszego bahamskiego konta, ze czlonkowie organizacji o niczym nie wiedza. -Jakiego bahamskiego... -Zamknij sie, "Szparooki". Jestes znacznie starszy ode mnie, totez wcale sie nie dziwie, ze nie pamietasz tego, o czym ci wczoraj mowilem. -Aha, rzeczywiscie ostatnie zdanie ulecialo mi juz z pamieci. Konto na Bahamach... Niech mnie kule... -Otoz, moja droga, zamierzam sie przeistoczyc w jednego z nich, przemyslowca i lacznika swiezo przybylego z Amsterdamu, pozornie odgrywajacego wazna role w organizacji. Mam zamiar na kilku potajemnych konferencjach rozpowszechnic wiadomosc o tym, ze Wichita jest spalona, zdekonspirowana. -O kogo ci chodzi? Z kim zamierzasz konferowac? -Z prezesami i dyrektorami spolek, skarbnikami oraz przedstawicielami zarzadow tych wszystkich cudownych kompanii i korporacji, ktore z takim upodobaniem wykupuja ostatnio konkurencyjne przedsiebiorstwa. Przygotowalismy liste trzydziestu osmiu glownych podejrzanych, zarowno stad, jak i z Europy. Ktos powinien sie przestraszyc. -A jesli masz racje, Brandon - wtracil Shields - i ktorys z nich skontaktuje sie z Amsterdamem? -Wowczas powstanie wyrazna rysa na tym krysztale bez skazy, "Szparooki". Rozpowiem wokolo, ze w Amsterdamie moze sie stac to samo, co w Wichita, wiec powinni sie dobrze zastanowic, czy dalej nalezy slepo wykonywac polecenia z centrali. -Pytanie tylko, czy ci uwierza, Bray. -Moja droga, Taleniekow i ja przez lata cwiczylismy umiejetnosci niezbedne w tej robocie. I teraz obaj powinnismy zaczac szerzyc dywersje. Na Boga, to sie nie moze nie udac! W Loch Torridon byl dopiero ranek. Grube, podwojne okna niewielkiej sali jadalnej hoteliku wychodzily na oszronione pola lezace u stop helmiastych wzniesien szkockiego Highlandu. Naczynia po sniadaniu juz zabrano, na stoliku pozostaly jedynie filizanki z kawa i szklanka herbaty. Siedzieli przy nim Leslie Montrose z synem, Cameron Pryce oraz porucznik Luther Considine. Szczegolowe wyjasnienia wlasnie dobiegly konca. -To niewiarygodne! - podsumowal pilot. -Ale taka jest prawda - rzekl Pryce. -Czy na pewno powinienem dac sie w to wszystko wciagnac? - spytal Considine. -Nikt pana nie zmusza. Niemniej otrzymal pan najlepsze z mozliwych referencje, w dodatku od kogos, z kim nawet trudno polemizowac... -Ach, rozumiem - mruknal pilot. - Wstawil sie za mna dyrektor CIA, z ktorym rozmawialem. Shields, jesli mnie pamiec nie myli. -Mialem na mysli kogos zupelnie innego. -Wiec kogo? -Panskiego mlodego przyjaciela, Montrose'a juniora, ktorego wywiozl pan z Manamy. -Jamie? - Considine popatrzyl na chlopaka. - Cos ty o mnie naopowiadal, do diabla? -Bez twojej pomocy, Luther, pewnie bym nadal siedzial uwieziony wsrod piaskow Bahrajnu. Masz pelne prawo wiedziec, z jakiego powodu zostales wciagniety w te cala awanture... Poza tym, gdy pewnego dnia zostaniesz admiralem, mam nadzieje, ze pomozesz mi sie dostac do lotnictwa morskiego i pojsc w slady ojca. -Sam nie wiem, czy mam ci dziekowac, czy raczej zwiewac stad gdzie pieprz rosnie. Ta sprawa znacznie przewyzsza moj maksymalny pulap. Wielkie szychy miedzynarodowej finansjery, ktore w konspiracji zamierzaja przejac kontrole nad gospodarka polowy swiata... -To dopiero poczatek, poruczniku - odezwala sie Leslie. - Pragna rzadzic przekupstwem i strachem. Moj syn i ja odegralismy jedynie role malo znaczacych pionkow, wykorzystanych do proby zlikwidowania czlowieka, ktory doskonale zna historie Kregu Matarese'a i jako jedyny moglby sie przeciwstawic tym planom. -Aha, Krag Matarese'a. Tylko co to oznacza, pani pulkownik? -Organizacja przyjela nazwe od barona di Matarese'a, Korsykanina, ktory rozpropagowal idee powolania miedzynarodowego monopolu finansowego - wyjasnil Pryce. - Pozniej zas stala sie znacznie potezniejsza od sycylijskiej mafii. -Jak juz powiedzialem, to przewyzsza moj maksymalny pulap. -To samo dotyczy nas wszystkich, poruczniku - odparla Leslie. - Nikt z nas nie byl na to przygotowany, nikt nie ma odpowiedniego doswiadczenia. Po prostu robimy co w naszej mocy, aby nie dopuscic do katastrofy, zywiac gleboka nadzieje, iz nasi przelozeni podejmuja sluszne decyzje. Considine z niedowierzaniem pokrecil glowa. -I czym mielibysmy sie teraz zajac? -Czekamy na instrukcje od Franka Shieldsa - rzekl Cameron. -Z Peregrine View? - spytala Leslie. -Nie. Wszyscy przeniesli sie do Nowego Jorku. -Do Nowego Jorku? -Scofield opracowal bardzo obiecujacy plan. Warto sprobowac pewnego wybiegu. Geof Waters w Londynie przygotowuje juz analogiczne dzialania na obszarze Wielkiej Brytanii. -Zaraz, chwileczke! - wykrzyknal czarnoskory porucznik, miotajac na lewo i prawo dzikimi spojrzeniami. - Chcecie, zebym sie w czymkolwiek orientowal, czy nie? Kim jest Scofield, co to za obiecujacy plan i czym sie para tenze Waters z Londynu? -Wyjatkowo szybko przyswaja pan wszelkie szczegoly, poruczniku - powiedziala Montrose. -Jak sie jest dziesiec kilometrow nad ziemia i ma przed nosem wskazania kilkudziesieciu przyrzadow, to trzeba sie w nich blyskawicznie orientowac, madam. -Przeciez mowilem, mamo, ze on ma wielkie szanse zostac w przyszlosci admiralem. -Dzieki, Jamie. Gdyby tak sie stalo, natychmiast otrzymasz przydzial do mlodziezowego centrum dywersji. Zadzwonil telefon zainstalowany specjalnie przez technikow z wydzialu MI-5. Odebral Cameron. -Slucham. -Tu Waters. Wlaczone skramblery na obu koncach linii. Co u was slychac? -Panuje nastroj niedowierzania. A co w Londynie? -Podobnie. Szykujemy sie do realizacji planu Beowulfa Agate'a, ale to jeszcze troche potrwa. Mam tylko nadzieje, ze przeciwnicy nie dowiedza sie o tych zamierzeniach. W kazdym razie ta linia telefoniczna jest calkowicie pewna. -Dobre i to - odparl Cam. - Jakie masz plany wobec nas? Czym mielibysmy sie zajac? -Czy ten amerykanski pilot jest gdzies w poblizu? -Siedzi obok mnie. -Spytaj go, czy umie pilotowac stara dwusilnikowa maszyne smiglowa. Pryce powtorzyl pytanie Watersa, na co Considine odparl z duma: -Potrafie sterowac wszystkim, co umie sie wzniesc w powietrze, moze z wyjatkiem wahadlowca, choc zapewne i z nim bym sobie poradzil. -Slyszales? -Oczywiscie. Bardzo sie ciesze. Za dwie godziny na lotnisku w Loch Torridon wyladuje dwusilnikowy bristol freighter, nieco starszego typu, ale za to doskonale sprawdzony w roznych sytuacjach. Macie wszyscy wejsc na poklad. -Dokad polecimy? -Instrukcje, jakie otrzymacie w zalakowanej kopercie, maja byc otwarte dopiero w powietrzu, dokladnie o wyszczegolnionej godzinie. -Co to za konspiracja, Geof? -Pomysl waszego Beowulfa Agate'a. Ma to cos wspolnego z namiarami stacji radarowych. W Marsylii bylo wpol do szostej rano, nad budzacym sie z wolna do zycia portem wisialo zszarzale niebo. Strumienie pracownikow portowych wlewaly sie przez glowna brame, w porannej ciszy zaczynaly rozbrzmiewac pierwsze odglosy uruchamianych urzadzen. Jan van der Meer Matareisen byl sam w swoim biurze, kiedy niespodziewanie poczucie ogromnej ulgi po rozmowie z Guiderone'em zburzyly alarmujace wiesci z Londynu. -Mozesz jakos wytlumaczyc ten brak kompetencji? - warknal groznie do sluchawki telefonu. -Nie wiem, czy ktokolwiek zdolalby temu zaradzic - odparla Angielka tonem urazonej arystokratki. -Wcale nie jestem tego pewien. -A ja jestem i dlatego wypraszam sobie podobne uwagi. -Mozesz sobie wypraszac, chociaz na twoim miejscu dobrze bym sie nad tym zastanowil. -Jestes niesprawiedliwy wobec mnie, Jan. -Przepraszam, Amando, zbyt wiele mam na glowie... -Moze chcesz, zebym przyleciala do Amsterdamu i pomogla ci sie zrelaksowac? -Nie jestem w Amsterdamie, tylko w Marsylii. -Za duzo podrozujesz, moj drogi. Co robisz w Marsylii? -Musialem sie tu z kims spotkac. -Z Julianem, prawda? O ile wiem, on traktuje Marsylie jak swoj trzeci badz czwarty dom. Za to ja jej nie cierpie. Ludzie, z ktorymi kiedys sie tam naradzaliscie, byli tacy wulgarni. -Blagam, nie przypominaj mi o tamtych wydarzeniach. -Masz racje, to stare dzieje. A z drugiej strony ja niczego przed toba nie ukrywam. Zreszta dzieki temu sie do siebie zblizylismy, kochany. -Jutro lub pojutrze... -Nie pozwol mu sie wodzic za nos, Jan. To bezwzgledny, przerazajacy czlowiek, ktory mysli wylacznie o sobie. -Musi przybierac taka poze i doskonale to rozumiem. Zreszta w pelni go tlumacza ostatnie wypadki. Malo kto by zniosl dwa znaczace niepowodzenia z rzedu. -Nie wiem, o czym mowisz... -Nie musisz - odparl szybko Matareisen, spogladajac na swe rozdygotane dlonie. - Wrocmy do pierwotnego tematu. Co sie stalo? Jakim sposobem Pryce i Montrose mogli zniknac? -Nie powiedzialam, ze znikneli, tylko wyjechali. -Jak? -Samolotem, to oczywiste. Kiedy moj informator z Tower Street doniosl, ze zamieszkali w hoteliku w Loch Torridon, na polnoc od Edynburga, skontaktowalam sie z czlowiekiem nazwanym przez ciebie Londynskim Kontrolerem i przekazalam mu te informacje. Bardzo mi podziekowal i oswiadczyl, ze czekal tylko na ten sygnal. -Jemu nie wolno do mnie dzwonic, kontaktujemy sie tylko przez osoby trzecie. Nie mowil ci o tym? -Oczywiscie, ze mowil. -Wiec co sie stalo, na milosc boska?! -Nie pozwolisz mi nawet niczego wyjasnic, od poczatku tylko krzyczysz. Czuje sie obrazona. Holender zacisnal piesc, wzial gleboki oddech i rzekl spokojniej: -Przepraszam, Amando. Wiec czego sie dowiedzialas od Londynskiego Kontrolera? -To wspanialy facet, nadzwyczaj przebiegly... -Co ci powiedzial? -Kiedy dotarl wreszcie do Loch Torridon, wlasciciel hotelu oznajmil, ze cztery poszukiwane przez niego osoby wlasnie sie wymeldowaly. -Cztery? -Owszem, czworo Amerykanow. Jakas para podajaca sie za rodzenstwo Brooks, czarnoskory oficer marynarki oraz kilkunastoletni chlopak, ktorego na polecenie Brooksow w ogole nie zameldowano. -Matko Boska, to na pewno syn Montrose! Przewiezli go do Szkocji! -O czym ty mowisz? -Mniejsza z tym. Co dalej? -Kontroler dowiedzial sie tez, ze cala czworka pojechala na pobliskie lotnisko. Ruszyl wiec ich sladem i od wartownika przy bramie wyciagnal informacje, ze opisane przez niego cztery osoby godzine wczesniej wsiadly na poklad jakiegos starego dwusilnikowego smiglowca i odlecialy. -A niech to! -I wlasnie przy tej okazji wyszlo na jaw, do jakiego stopnia przebiegly jest twoj czlowiek. Prosil, abym ci przekazala jak najszybciej, ze niemal cudem udalo mu sie poznac trase przelotu owej maszyny z czworgiem Amerykanow na pokladzie. -Dokad leca? - zapytal szybko podniecony Matareisen, ocierajac kropelki potu z czola. -Do Mannheim w Niemczech. -Niemozliwe! - ryknal przerazony Holender. - A zatem postanowili sie rozejrzec w dawnych zakladach Verachtenow i sprawdzic potomkow Woroszyna!... Minelo tyle lat, lecz mimo wszystko pozostaly niezbyt dokladnie zatarte tropy! -Jan?... On jednak nie odpowiedzial, gdyz z wsciekloscia cisnal sluchawke na widelki. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-06 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/