ALISTAIR MACLEAN Zlota Dziewczyna SIMON GANDOLFI Tytul oryginalu Golden GirlPrzelozyl: JULIUSZ Garztecki 1992 Podziekowania Chociaz czytelnikom, ktorzy odwiedzili Belize, geografia kraju moze wydac sie znajoma, Republika Belpan jest tworem czystej wyobrazni. Topograficzne podobienstwa miedzy wymyslonym i realnym sa czysto przypadkowe lub wynikaja z ubostwa wyobrazni; takze wszystkie postacie tej ksiazki sa fikcyjne. Podkreslam to, poniewaz zostala ona napisana w Belize. Belize jest krajem godnym zazdrosci z powodu jego wolnosci rasowej, spolecznej i politycznej, jak rowniez z powodu piekna jego rafy barierowej i lasu deszczowego. Sposrod wielu Belizan, ktorzy okazali mi goscinnosc, chcialbym specjalnie podziekowac Lucy i Mickowi Flemingom, jak rowniez ich personelowi w Chaa Creek, za zapewnienie mi najznakomitszego studia. Gdziez indziej na swiecie moglbym ogladac i sluchac ponad stu roznych gatunkow ptakow z komfortowej werandy przed moim pokojem lub powoli wioslujac w dol rzeki, o brzegach porosnietych deszczowym lasem? Pete Hendrik lezal uspiony na nadmuchiwanym materacu za kokpitem. Ocknal sie na dzwiek budzika. Oba silniki pracowaly rownym rytmem. Choc budzik nastawil osobiscie, sprawdzil tez godzine na swym lotniczym zegarku. Oparlszy sie na lokciu, spojrzal przez otwarte drzwi kokpitu. Zadnych zmian na niebie; blyszczace gwiazdy, jasny ksiezyc, pogoda bezchmurna. Prognoza okazala sie prawidlowa. Pete zaczal swa kariere zawodowa jako drugi pilot transportowcow Air Force w Korei. Teraz wozil kokaine z Kolumbii do Stanow. Nie lubil jej. Zawsze uwazal sie za amatora mocnych trunkow i zawsze nim byl. Nigdy bez przerwy i nigdy w taki sposob, aby to wplywalo na jego zdolnosc pilotowania. Ale uwielbial balangi. Gdyby nie one, moglby latac w sluzbie ktorejs z solidnych firm - Delta, TWA - i przychodzic do pracy w eleganckim niebieskim mundurze ze zlotymi galonami na czapce. Ale solidne firmy nie oplacilyby kosztow jego zon. Pete byl szesc razy zonaty i mial jedenascioro dzieci - od czterolatka w przedszkolu az po trzydziestoszescioletniego prawnika, zatrudnionego w Biurze Obroncow z Urzedu w Nebraska City. Zony byly tym, co wysysalo pieniadze Pete'a i spowodowalo, ze latal dla kolumbijskiego Kartelu Kokainowego - zony i pieriestrojka. W okresie pomiedzy praca dla lotnictwa wojskowego i dla Kartelu, latal glownie dla Air America i innych linii, ktore byly przykrywka dla dzialan CIA; ostatnio do Hondurasu i z powrotem, dokonujac zrzutow dla nikaraguanskich Contras. Z powodu pieriestrojki utracil te prace, a grozilo tez, ze polowa CIA stanie sie zbedna. Wyszla z mody zarowno konfrontacja, jak ludzie, ktorzy z niej zyli. Mial szescdziesiat jeden lat; zbyt wiele, by sypiac skulonym na nadmuchiwanym materacu - uznal Pete podnoszac sie i probujac rozgimnastykowac zesztywniale ramiona. Napelnil dwa kubki kawa z termosu, czarna z podwojnym cukrem. Przecisnawszy sie przez drzwi do kokpitu, najpierw sprawdzil odczyt na przyrzadach, a dopiero potem wcisnal sie na fotel pilota. Zuzycie paliwa czternascie galonow, kurs 358, wysokosc piecset, cisnienie oleju czterdziesci piec, obroty dwa tysiace czterysta, przypuszczalny czas ladowania - wszystko w najlepszym porzadku. Paliwa wystarczy jeszcze na godzine i dziesiec minut lotu, ale tak wlasnie bylo planowane. Zadowolony z wynikow, wreczyl kubek kawy mlodemu drugiemu pilotowi. Pete uwazal szczuplego, ciemnoskorego i mlodego drugiego pilota za lotnika amatora, a w mysli nazywal go Dzieciakiem. Dzieciak potrafil utrzymac sie na zalozonej wysokosci i kursie, ale Pete nie zaryzykowalby zycia, powierzajac mu ladowanie w ciemnosci na nieznanym pasie, oznakowanym swiatlami, blyskajacymi tylko na pare sekund. Dla Pete'a takie ladowania byly po prostu sposobem na zycie. Nie mial pojecia, jak Dzieciak dostal sie do tej roboty. Owszem, lubil prochy i byc moze byl winien pieniadze komus z ulicy albo jeszcze wyzej w hierarchii. Moze tez zwyczajnie chcial zgromadzic kapital. Pete'a to nie obchodzilo. Sam zgodzil sie na jeden kurs, dwadziescia tysiecy dolarow. To wystarczy jego szostej zonie na zaplacenie hipoteki wlasnosciowej mieszkania na Florydzie. A potem bedzie musial juz tylko zarabiac na utrzymanie ich chlopca - dzieki Bogu, ze mieli tylko jednego. I zadnych zon wiecej. Dla numeru szesc byl za stary - w kazdym razie to, a nie jego balangi, okreslila jako powod wyrzucenia go za drzwi. Pete nie lubil kokainy i nie lubil Kolumbijczykow. Jesli cos spieprzyles, linie lotnicze, nawet Air America, wyrzucaly cie na pysk. Kolumbijczycy odstrzeliwali ci leb albo wsadzali noz w plecy. Ale, sprawdzajac mape lotnicza, musial przyznac w mysli, ze dzialali sprawnie. Zaladuj piecset galonow paliwa, na calej trasie przez Meksyk lec nisko, aby gory zaslanialy cie przed radarem, wywal koks z ladowni nad pustynia w Teksasie, zawroc do Belpan na tankowanie, a stamtad prosto do Kolumbii. Trzydziesci szesc godzin i dwadziescia patykow. Szybkie pieniadze. Pete nigdy nie byl w Belpan. Tego rodzaju kraj mozna bylo odwiedzic tylko przez pomylke. Stumilowy, waski pasek nad oceanem, w wiekszosci bagnisty; lancuch gorski odcinajacy pasek od zaplecza Ameryki Srodkowej oraz lancuch piaszczystych wysepek, oslonietych rafa koralowa. Pete nie mogl sobie przypomniec pod jaka nazwa, ale w kazdym razie do poczatku lat szescdziesiatych, Belpan nalezalo do Brytyjczykow. A potem sie go pozbyli. Celem lotu Pete'a byl prywatny pas startowy na jednej z wysepek, planowany czas przylotu godzina 00.25. Jedno niebieskie swiatlo w punkcie przyziemienia, trzy czerwone na koncu pasa. Na podejsciu do ladowania zadnych drzew, moze wiec leciec tuz nad powierzchnia morza. Pelnia ksiezyca. Bez wiatru. Bez klopotow. Dzieciak pokazal w dol na kepe palm stojacych przy smudze piasku i z wielka pewnoscia siebie tknal palcem w mape lotnicza. Pete ani mu nie uwierzyl, ani nie zaprzeczyl. Daleko w przodzie i na zachod widzial rozrzucone swiatla czegos, co musialo byc Belpan City. W Belpan nigdzie indziej nie bylo tyle swiatel. Pod nimi widac bylo nieregularna linie piany na skraju rafy. Za dziesiec minut znajda sie nad wysepka San Paul, a po dalszych pieciu zapali sie niebieskie swiatlo. Jedno okrazenie, i laduj - tak brzmialy instrukcje Pete'a. Jesli nie liczyc zdarzajacych sie od czasu do czasu szalasow rybackich, San Paul bylo pierwsza zamieszkana wyspa na ich trasie przelotu: pol tuzina hotelikow z elektrycznoscia z wlasnych generatorow oraz jakies piecdziesiat domow. Poniewaz hotele wylaczaly generatory o polnocy, przy odrobinie szczescia okaze sie, ze wszyscy sa juz w lozkach. Pete po raz ostatni sprobowal rozgimnastykowac zesztywniale ramiona, po czym zapial pasy i siegnal po okulary. Nie zadal sobie trudu powiedzenia czegokolwiek Dzieciakowi, wystarczylo, ze kiwnal mu glowa i przejal stery. W chwili gdy dokonczyl kawy i poczul, jak reaguje samolot, wysepka San Paul lezala przed nimi, odrobine na lewo. Na plaze wyciagnieto kilka skiffow z przyczepnymi silnikami, okrytymi przed nocna rosa. Byly tez tam swiatla i tlumek tanczacych. Wygladalo to na lubiane przez Pete'a swobodne przyjecie. Gdyby on tam byl i uslyszal samolot, nisko lecacy w strone wyspy Canaka, trudno byloby mu oprzec sie checi porwania skiffa i pomkniecia za nim, by sprawdzic, co robi samolot o tak poznej porze. Ale Pete wiedzial, ze jesli ktorykolwiek z bawiacych sie poplynie na Canaka, wedle wszelkich oznak zostanie tam zastrzelony. Do niego samego strzelano wiecej razy, niz chcialo mu sie liczyc, ze swej strony tez sie nastrzelal, ale zawsze w warunkach wojennych. Zabic jakiegos na pol pijanego dzieciaka z powodu ladunku kokainy, to nie bylo cos, co Pete... Z drewnianego budynku hotelowego na San Paul rozbrzmiewala ku czci pelni Ksiezyca muzyka reggae. San Paul bylo najwieksza z tamtejszych wysp. Wiatr ucichl i pojawila sie plaga Karaibow: chmura malenkich moskitow. W gwarze Belpan nazywano je "niewidymki" i nie byla dla nich zadna przeszkoda siatka przeciw moskitom. Poniewaz zapowiadala sie bezsenna noc, hotelarz rozpalil ognisko ze skorup orzechow kokosowych i przypiekal nad zarem langusty. Wiekszosc jego gosci stanowili studenci amerykanskich college'ow lub swiezo upieczeni absolwenci. Glowna atrakcja Belpan jest rafa; natomiast prymitywne wyposazenie hoteli odstrasza rodzicow mlodych turystow. Rum kosztuje dolara butelka, a bialy rum zmieszany pol na pol ze swiezo wycisnietym sokiem pomaranczowym jest napojem narodowym. Gonjos z Prowincji Poludniowej na stalym ladzie uprawiaja marihuane. Sa potomkami zbieglych niewolnikow; scigaja sie na zaglowych dlubankach, tancza przez wiekszosc nocy i z radoscia pozostawiaja zajmowanie sie polityka Latynosom i Kreolom. Zlota Dziewczyna, piecdziesieciostopowy katamaran z ozaglowaniem, stala na kotwicy po zawietrznej stronie rafy, o pol mili stamtad. Jej smukle, lakierowane kadluby ledwie byly widoczne z plazy. Czternastostopowy, nadmuchiwany szary ponton Zodiak umocowany byl linka do rufy katamaranu, a z tylnych zurawikow zwisal purpurowy motocykl BMW R100 GS Enduro. Zlota Dziewczyna zostala zaprojektowana i zbudowana przez stocznie jachtowa Rod MacAlpine-Downey z prasowanej na zimno sklejki okretowej, jako wyscigowy statek I pelnomorski. Szybkosc katamaranow jest wynikiem ich lekkosci; zwlaszcza dziobom, by uniknac nurkowania, dobry konstruktor stara sie zapewnic szczegolna lekkosc. Na Zlotej Dziewczynie poklad sredniowki, laczacej oba kadluby, konczyl sie o trzy stopy przed centralna nadbudowka. Od tego miejsca az do dziobow kadluby polaczone byly siecia z calowych tasm nylonowych. Lezal na niej, wygodnie rozwalony, mezczyzna, przygladajac sie zabawie na plazy przez lornetke Zeissa. Urodzil sie jako Patrick Mahoney. Mial tez inne nazwiska, ale prawdziwego nie mogl nigdy juz uzyc, poniewaz naraziloby to zycie innych ludzi. Patrick Mahoney zostal zastrzelony w zasadzce w South Armagh - tak w kazdym razie doniosly gazety, wraz ze zdjeciami z jego pogrzebu na cmentarzu Shannon. Padal wowczas taki deszcz, ze twarze zalobnikow byly ledwie widoczne w szarym, zimowym swietle, a do tego na wpol ukryte w podniesionych kolnierzach plaszczy i nisko opuszczonych dla ochrony przed zla pogoda, ociekajacych woda rondach kapeluszy. W Belpan znany byl jako Trent, to nazwisko uznal za wygodne. Liczyl sobie lat trzydziesci piec; ubrany byl w ciemnoniebieskie bawelniane spodnie od pizamy i tego samego koloru podkoszulek. Mial czarne wlosy, dlugie i lekko sfalowane, oraz krotka gesta brode - nawet wyszkolony obserwator mialby trudnosci z opisaniem rysow jego twarzy. Oczy mial ciemne, prawie czarne; cialo elastyczne, z silna muskulatura. Moze w niezbyt stosowny sposob przyozdobil szyje obroza z prawdziwych, czerwonych korali. Katamaran zakotwiczyl tak daleko od brzegu, by uchronic sie przed "niewidymkami". Nad rafa przelala sie nieduza fala, lagodnie kolyszac wielkim katamaranem. Cofajac sie, woda wysysala koral, a jej siorbanie i chleptanie przypomnialo Trentowi, jak jego irlandzki dziadek ssal swoj polkwaterek guinnessa, ukrywszy bezpiecznie sztuczna szczeke w kieszeni kamizelki, obok ciezkiego, zlotego zegarka i srebrnego scyzoryka. Szczeka byla zle dopasowana. Warkot samolotu odwrocil uwage Trenta od plazy. Samolot zblizal sie z poludnia, nisko, kursem rownoleglym do wybrzeza. Trent wiedzial, ze nie ma linii z nocnymi lotami do Belpan City. Zaintrygowany wspial sie na maszt. Z wysokosci siedemdziesieciu stop powinien ujrzec swiatla pozycyjne maszyny. Z samolotami byl dobrze obeznany. W przeszlosci wyczekiwal na trawiastych pasach w ciemnosci, starajac sie uslyszec pomimo ryku silnikow, czy nie nadciaga grozba w postaci mezczyzn i naglego swiatla reflektora, ktory mial go uczynic widocznym w celowniku kalasznikowa. Zblizajacy sie samolot byl dwusilnikowy, lecial powoli. Trent wyobrazil sobie mape. Jedyny pas na wybrzezu, poza lotniskiem Belpan City, zostal zbudowany na wyspie Canaka o piec mil od San Paul przez amerykanskiego miliardera, wlasciciela firmy kosmetycznej. Mieszkal tutaj co roku przez dwa tygodnie, w wielkim bialym bungalowie, postawionym od strony rafy. Prezydent mial maly drewniany domek rekreacyjny przy plazy. W Anglii nazwano by go domkiem z laski krolewskiej, gdyby miliarder wystepowal w roli krolowej brytyjskiej. Zsunawszy sie z masztu, Trent przedostal sie do schowka na zagle, umieszczonego w przedniej czesci lewego kadluba. Wszystkie foki mial tam zwiniete i umocowane w przewiazkach. Wybral lekki latacz i wciagnal go az na sam top masztu, gdzie zawisl w swym oplocie jak dluga, biala kielbasa na tle nocnego nieba. Aby jeszcze bardziej zmniejszyc obciazenie dziobow, Trent uzywal do kotwiczenia nylonowej cumki, z ledwie paroma metrami lancucha przy samej kotwicy dla zabezpieczenia przed przetarciem oraz przycisniecia lapy kotwicy plasko do dna morskiego, by pazury latwiej sie w nim zaglebily. Dla unikniecia brzeku lancucha, Trent wciagal cume tak dlugo, az pokazaly sie pierwsze ogniwa. Przymocowal koniec lancucha do cumy pontonu, odszaklowal lancuch od linki nylonowej i pozwolil zodiakowi oddryfowac. Ostre szarpniecie za line, biegnaca od dolnego liku zagla az do kokpitu, uwolnilo latacz z przewiazu. Latacz jest drugi po spinakerze co do wielkosci i lekkosci w calym ozaglowaniu jachtu. Poza rafa i po wyjsciu spod oslony wyspy, Trent znalazl akurat tyle wiatru, ile potrzeba bylo, aby wypelnic zagiel. Katamaran nabieral szybkosci, a Trent sluchal cichego plusku, dochodzacego od dziobow unoszacych sie nad powierzchnia wody. Z uniesionymi mieczami Zlota Dziewczyna miala zanurzenie dwoch stop. Pomiedzy dotychczasowym kotwicowiskiem i Canaka nie bylo raf tak bliskich powierzchni, nie musial wiec zagladac do mapy. Podwojny rumpel umocowal tasmami z gumy gabczastej, pozwalajac Zlotej Dziewczynie zeglowac swobodnie, sam zas znow wspial sie na maszt. Samolot zrobil pelne okrazenie i znowu znalazl sie na poprzednim kursie. Trent uslyszal, ze pilot przymyka przepustnice silnika dokladnie w chwili, gdy maszyna znalazla sie nad wyspa. W tym momencie ujrzal takze, a przynajmniej tak mu sie wydalo, blysk trzech czerwonych swiatel na Canaka. A potem blysnelo biale swiatlo tak jaskrawe, ze nawet z odleglosci czterech mil prawie oslepilo Trenta. Silniki samolotu zgasly. Rozlegla sie seria uderzen i trzaskow, jakby ciezki mezczyzna, potknawszy sie na nasypie kolejowym, spadl na warstwe suchych galezi i starych puszek. Aby zminimalizowac opor powietrza, faly do podnoszenia zagli biegly na Zlotej Dziewczynie wewnatrz aluminiowego masztu, a kolo topu znajdowaly sie male drzwiczki kontrolne. Trent otworzyl je, zahaczyl palcem o nawoskowana linke i wyciagnal walthera PPK z dwoma zapasowymi magazynkami, zapakowanego do polietylenowej torebki. Przebywszy polowe drogi od kotwicowiska do Canaka, uslyszal, jak w strone stalego ladu ucieka z wyspy pelnym gazem motorowka. Dotarcie do wysepki zajelo mu godzine. Zrzucil zagiel, za burte na rufie opuscil mala kotwice zawozna, bardzo ostroznie, by nie plusnela zanurzajac sie w wodzie; poluzowal cume rufowa i trzymajac na kotwiczce skierowal Zlota Dziewczyne na plaze, tak aby dzioby ledwie dotknely piasku. Wyskoczyl za burte, przeciagnal cume za pien palmy na brzegu, wrocil na poklad i odbil katamaranem na dziesiec stop od plazy. Obawial sie, ze poczuje smrod benzyny. Rzeczywiscie byl, ale bardzo slaby. Samolot musial leciec na resztkach paliwa. Na otwartej przestrzeni, zwlaszcza w nocy, Trent byl bardzo ostrozny. Pobiegl cichym truchtem pod oslona palm wzdluz pasa startowego, z waltherem w dloni, gotowa do zapalenia silna latarka i miniaturowym aparatem fotograficznym w kieszeni. Samolot lezal na drugim koncu pasa, z dziobem wbitym miedzy dwa drzewa. Skrzydla lezaly z tylu, oderwane uderzeniem o pnie, co wyhamowalo szybkosc maszyny i utrzymalo kadlub w pozycji poziomej - pilot albo mial wielkie szczescie, albo byl niezwykle sprawny. A moze jedno i drugie, pomyslal Trent. Odczekal jeszcze piec minut w cieniu, nasluchujac, z pistoletem opuszczonym wzdluz boku. Potem obszedl samolot od przodu i ujrzal pilota - ciemny ksztalt za roztrzaskanym wiatrochronem. Drzwi w prawej burcie, prowadzace do kabiny towarowej, byly otwarte. Wspial sie do srodka. Wiekszosc przestrzeni od drzwi do ogona zajmowal zbiornik paliwa. Od niego w strone dzioba biegl pret z zebrowki, do ktorego przymocowano szereg stalowych pojemnikow, dwukrotnie wiekszych od butli sprezonego powietrza, uzywanych przy nurkowaniu z akwalungiem. Przez zascielajace poklad szczatki Trent pobrnal do kokpitu. W jego drzwiach lezal w kaluzy krwi mlody, ciemnowlosy mezczyzna, zapewne drugi pilot. W swietle latarki Trent dostrzegl odlamek szkla, wbity gleboko w szyje mlodzienca. Szklo przecielo tetnice. Sila bezwladnosci cisnela pilota do przodu, na drazek sterowy; ciemie mial roztrzaskane od zderzenia z wiatrochronem. Ulozywszy cialo na fotelu, Trent znowu zapalil latarke i w jej swietle ujrzal szeroka, miesista twarz z nieco obwislymi policzkami, zmiazdzonym nosem i oczami wyblaklymi od slonca i uzywania alkoholu. Krotko przyciete wlosy zalane byly krzepnaca krwia. Awanturnik z barow - pomyslal Trent, zobaczywszy pokryte bliznami knykcie dloni - po szescdziesiatce, zbyt stary do takiej roli. Znal tego czlowieka - nie osobiscie, ale jako typ: jeden z Byczych Starych Chlopow. Piloci w sluzbie towarzystw naftowych, w aerofoto, pracujacy dla Air America lub zatrudniani w malenkich, poloficjalnych operacjach, jakie umialy sobie wydumac najpaskudniejsze z wydzialow CIA. Zycie Trenta bardzo czesto zalezalo od wspolpracy z nimi, a z tych doswiadczen wyniosl przekonanie, ze Bycze Stare Chlopy nie staja sie Byczymi Starymi Chlopami praktykujac nocne ladowania z odpietymi pasami bezpieczenstwa. Pochyliwszy sie nad nieboszczykiem oswietlil latarka rozbity wiatrochron. W miejscu w ktore pilot uderzyl glowa, obluzowal sie maly kawalek szkla. Trent otworzyl swoj noz bosmanski i wywazyl odlamki z oprawy, uwazajac, by nie zabrudzic ich krwia. Do jednego z nich przylepil sie platek czegos srebrnoszarego. Trent wytarl noz do czysta, zeskrobal platek, znalazl tablice nawigacyjna pilota i potarl platek o czyste miejsce na mapie. Zostawil szara kreske. Kieszenie pilota byly puste, a w kokpicie nie bylo innych dokumentow, niz mapy lotnicze poludniowych Stanow Zjednoczonych, Meksyku i Ameryki Srodkowej. Drugi pilot rowniez mial puste kieszenie. Trent przyjrzal sie uwazniej ranie jego gardla. Sfotografowal obu nieboszczykow, a potem przecisnal sie na powrot do ladowni i zbadal stalowe pojemniki. Bylo ich pietnascie, wszystkie z przykrecanymi pokrywami i wazace po jakies dwadziescia kilo. Trent otworzyl jeden, zanurzyl zwilzony palec w bialym krystalicznym proszku wewnatrz i potarl nim dziaslo. Natychmiastowa utrata czucia w tym miejscu oraz smak wystarczyly mu w zupelnosci. Piec kilogramow stali, reszta kokaina. Pietnascie razy pietnascie, dwiescie dwadziescia piec kilo. Trzy i pol miliona dolarow w hurcie, trzynascie po podzieleniu na gramy i w sprzedazy ulicznej. Trent zamknal pojemnik i podkoszulkiem wytarl swe odciski palcow. Zeskoczywszy na ziemie obejrzal piasek w poszukiwaniu sladow stop. Byly jego wlasne, wyrazne, i to wszystko. Z pistoletem gotowym do strzalu zanurzyl sie na sto jardow miedzy drzewa, robiac kolo. Wreszcie natrafil na slady, ktorych oczekiwal. Jeden czlowiek, mocno obciazony, dwukrotnie przeszedl z plazy i z powrotem. Slady rozdzielaly sie o jakies piecdziesiat jardow od samolotu. Trent poszedl wzdluz lewego. Konczyl sie w glebi ladu o sto jardow od konca pasa startowego. Cofnawszy sie, podazyl prawym odgalezieniem. To samo, z jedyna roznica, ze konczyly sie wsrod drzew w odleglosci szescdziesieciu Trenta ogarnela zimna, przejmujaca wscieklosc. Poszedl srodkiem pasa, szukajac sladow poslizgu w miejscu, gdzie samolot zetknal sie z ziemia. Zmierzyl krokami odleglosc od sladow do plazy. Sto pietnascie jardow, ladowanie bliskie doskonalosci, jak przystalo na labedzi spiew Byczego Starego Chlopa. W osiemnascie minut pozniej Trent podniosl kotwice, zrzucil i zwinal zagiel, i wlozyl walthera z powrotem do skrytki. Z kokpitu prowadzila zejsciowka do wielkiej, jasnej i przewiewnej nadbudowki na pokladzie sredniowki. Na prawo od schodkow stal stol z mapami morskimi. Przednia czesc salonu wypelniala ogromna, polksiezycowata kanapa z szaroniebieskim obiciem, otaczajaca stol jadalny z politurowanego mahoniu, przymocowany do gniazda masztu. Z salonu prowadzily schody do wnetrza kazdego z kadlubow, gdzie miescily sie dziobowe i rufowe kabiny, kazda z dwiema kojami, umywalka i osobna toaleta. Kabiny prawego kadluba rozdzielal dobrze zaopatrzony kambuz. Symetrycznie, w lewym kadlubie, znajdowal sie prysznic, wielki zlewozmywak, warsztat i magazyn sprzetu fotograficznego. Trent wywolal i porobil odbitki z filmu zrobionego wewnatrz samolotu. Potem wyciagnal spiwor na poklad. Obudzil go ryk zblizajacego sie piecdziesieciokonnego silnika przyczepnego Johnstona. Do Belpan importowano silniki Johnston, Mercury i Yamaha, a Trent szybko nauczyl sie je odrozniac po odglosie rur wydechowych. Otworzyl jedno oko i zaraz je przymruzyl, spojrzawszy na slonce, wznoszace sie nad cienka warstwa porannej mgielki, stojaca nad stalowoblekitnym Morzem Karaibskim. Od strony slonca pojawil sie dwudziestostopowy, bialy, bezpokladowy skiff do polowu langust. Sternik zakrecil kolem sterowym i skiff zakonczyl slizg, przysuwajac sie burta do Zlotej Dziewczyny. Jego fala rufowa, trafiwszy miedzy kadluby katamaranu, wyprysnela w gore, zalewajac Trenta i jego spiwor. Sternik chwycil za reling Zlotej Dziewczyny, utrzymujac skiff z dala od niepokalanego lakieru katamaranu. Byl to mniej wiecej dwudziestopiecioletni Latynos, niski, muskularny, ze sklepiona klatka piersiowa nurka. Codzienne przebywanie na sloncu spalilo jego skore prawie do czerni, a sol morska wybielila konce jego ciemnych wlosow na blond. Blyszczace czarne oczy i szeroki usmiech wskazywaly, ze byl zadowolony z siebie, zachwycony calym swiatem i tym wszystkim, co mu moze przyniesc przewidywalna przyszlosc. Trent zazdroscil mlodemu marynarzowi jego pewnosci siebie. Otarlszy sol z oczu, odezwal sie po hiszpansku: -Carlos, pewnego dnia wpadniesz na mnie od strony slonca, a ja ci odstrzele leb. Trent mowil z kastylijskim akcentem i nieco zbyt precyzyjnie, biorac pod uwage, ze jego glos dochodzil ze spiwora o piatej rano, w pewnym oddaleniu od wybrzeza Ameryki Srodkowej. Marynarz nazwal go maricon i oswiadczyl: -Vega, zarobimy sobie na sniadanie... Majac rozlozone na dnie oceanu dwiescie pulapek na langusty, Carlos zarabial o wiele wiecej niz koszt sniadania. Wydatki mial minimalne: samochodu nie posiadal, bo na San Paul nie bylo szosy, a gdyby nawet byla, to nie mialby dokad nia pojechac. Nowe dzinsy, jedne szorty, kilka podkoszulkow - i to wszystko na cale szesc miesiecy sezonu polowow. Byl wlascicielem dwoch mieszkan wlasnosciowych w Miami i w polowie zaplacil juz za trzecie. Trent, nurkujac swobodnie, pomogl mu oprozniac pulapki - podnoszenie ich zabraloby dwa razy tyle czasu. O dziesiatej skonczyli robote. Trent chcial ponownie rzucic okiem na Canaka przy swietle dziennym, ale nie chcial tez zwracac na siebie uwagi, podplywajac tam Zlota Dziewczyna. Wobec tego poprosil o wypozyczenie skiffa, obiecujac go odstawic do nabrzeza Spoldzielni Rybackiej. Gdy Carlos wyladowywal tam langusty, Trent przespacerowal sie do baru Jimmy'ego, gdzie spotykali sie wszyscy na San Paul. Po drodze musial obejsc czterech mlodych Amerykanow, siedzacych posrodku sciezki i, jak sie zdawalo, dyskutujacych, co zrobic z reszta dnia. Jimmy, Kreol po piecdziesiatce, zaczynal tyc z braku wysilku fizycznego. Polowy langust dostarczyly mu srodkow na wybudowanie baru i restauracji, a nad hangarem na lodzie nadbudowal dziesiec pokoi z lazienkami, ktore nawet od czasu do czasu dzialaly. Zarowno bar, jak restauracja prosperowaly, a Jimmy sprowadzil ze Stanow odtwarzacz video, na ktorym pokazywal filmy fabularne - pirackie kopie, przegrywane przez tesciowa kuzyna, ktora wyszla za maz za lekarza i mieszkala w poludniowej Kalifornii. Z honorariow za te czynnosc tesciowa oplacala swe brydzowe przegrane. Doszedlszy do sredniego wieku, Jimmy zmienil zainteresowania z wyspiarskiego przedsiebiorcy na plazowego filozofa. Trent znalazl go siedzacego na lezaku pod palma, przed frontem baru. Nieco wczesniej Jimmy zaczal zwijac papierosa z zawartosci lezacego mu na kolanach kapciucha, w ktorym jednak nie bylo tytoniu. Przylizawszy cztery bibulki z podgumowanym brzegiem polaczyl je w calosc, ale nastepnie albo wyczerpal cala energie, albo przeszkodzila mu w dalszych czynnosciach nowa mysl. Myslenie bylo glownym zajeciem Jimmy'ego. Cala reszta zajmowala sie jego zona i czworo dzieci. Trent przysiadl, oparlszy sie plecami o sciane, i zaczal czekac, az Jimmy powroci stamtad, gdzie w tej chwili przebywal. Wreszcie Jimmy odezwal sie. -Slyszales, ze tej nocy na Canaka rozbil sie samolot? Powiedzieli o tym w radiu o dziewiatej. Trent odparl, ze lowil na oceanie. -A co zlowiles? - spytal Jimmy. -Wyciagalismy langusty z mlodym Carlosem - odparl Trent. Jimmy stracil zainteresowanie ta sprawa. Na wyspie San Paul langusty byly tansze od kurzych jaj i znacznie latwiej bylo na nie trafic. -Trent, moj chlopcze, jesli trafia sie okonie morskie, to je przynies. Trent obiecal, ze tak zrobi. Ryby lowione kusza dla restauracji Jimmy odliczal z jego rachunku barowego. Jimmy pokazal palcem na drewniane molo. -Prezydent lowi tam ryby. Cholerny matros zapomnial, co mial go zabrac. Trent spytal, czy prezydent ma odplynac na wyspe Canaka i Kreol potwierdzil skinieniem glowy. -Moglbym go zawiezc skiffem mlodego Carlosa - powiedzial Trent. Jimmy z roztargnieniem pomacal trawke w swym kapciuchu. A potem potrzasnal glowa, jakby oganial sie przed muchami. -Trent, moj chlopcze, no nie wim, ale ten tam czlowiek powiada, ze prezydent wacha sie z Colombianos. - Podniosl lezaca na piasku gazete i cisnal Trentowi na kolana. Byl to Belpan Independent, cztery strony zamazanego druku, ale i tak najlepsza gazeta w Belpan. Ona i Belpan Times. Trent slyszal, ze w ostatnich dwoch miesiacach obie zmienily wlascicieli. Przeczytal artykul, ktory nalezal do klasyki rodzaju: najpierw obelzywe przypuszczenia, rozbudowane nastepnie w oskarze nie, ze prezydent jest na liscie plac kolumbijskich handlarzy kokaina, pozwalajac im na tankowanie paliwa na pasach startowych w dzungli Belpan i na glownej szosie. W zeszlym tygodniu dwusilnikowy de havilland otter, wyladowany kokaina, zwalil sie do przepustu podczas nocnego ladowania na nie ukonczonym odcinku nowej szosy, biegnacej przez nie zaludniona, polnocna czesc kraju. A obecna, kolejna katastrofa na wyspie Canaka doleje oliwy do ognia w chwili, gdy Belpan zbliza sie do wyborow parlamentarnych i prezydenckich. Trent zwrocil gazete Jimmy'emu i powedrowal w strone przystani. Czterech mlodych Amerykanow siedzacych na sciezce zmienilo sie w pieciu, przesuneli sie tez o pare jardow, by pozostac w cieniu. Jeden z nich powiedzial "czesc", co Trent uznal za mniej wiecej stosowne. Prezydent Republiki Belpan zblizal sie do siedemdziesiatki. Kreol, ze znacznie wieksza domieszka krwi czarnej niz bialej, byl wysokiego wzrostu i szczuply, choc z malenkim brzuszkiem, siwowlosy i lysiejacy na czubku glowy. Nosil dlugie spodnie khaki, taka sama koszule, okragle okulary w stalowej oprawce i niebieskie plocienne pantofle bez sznurowadel. Lowil ryby na wedke z wlokna weglowego, zarzucajac muszke lekko jak piorko na nieruchoma wode, z ktorej wystawaly czarnymi trojkatami pletwy ogonowe ryb, plynacych przez plycizne. Trent pomyslal, ze starszy pan wyglada na zmartwionego; ale moglo go martwic to, ze ryby nie dawaly sie zlowic lub ze jego marynarz zapomnial go zabrac. Trent uznal, ze Belpan jest jedynym krajem na swiecie, gdzie osobisty marynarz prezydenta moze o nim zapomniec. Byl to tez jedyny znany mu kraj, ktorego prezydent mogl lowic ryby z konca publicznego molo lub chodzic po trotuarach stolicy w poszukiwaniu taksowki, bez goryla z ochrony osobistej. Mloda kobieta - starsza nastolatka lub mloda dwudziestolatka - siedziala na molo przygladajac sie. Z jasniejsza cera niz prezydent, miala taka sama jak on szczupla budowe, choc bez jego brzuszka. Wargi miala pelne i pieknie wykrojone, oczy ogromne. Bujne wlosy, zaczesane w kopiasta fryzure afro i podwiazane zlozona czerwona apaszka; a do tego dzinsy z obcietymi nogawkami i opalacz w kolorze apaszki. Patrzyla na prezydenta takim wzrokiem, jakby byl on najwspanialszym czlowiekiem na swiecie, a jego obrona nalezala do jej obowiazkow. Trent przeszedl spacerkiem wzdluz molo i uklonil sie. -Dzien dobry, panie prezydencie. Starszy pan obejrzal sie zdziwiony, prawdopodobnie tym, ze rozpoznal go cudzoziemiec -Trent, sir. Jimmy z baru powiedzial mi, ze moze pan potrzebowac podwiezienia na wyspe Canaka. -Jest pan Anglikiem... -Brytyjczykiem, sir - sprostowal Trent. Starszy pan odpowiedzial usmiechem cieplym, milym i pelnym zrozumienia, przypominajac Trentowi jego wlasnego ojca. Napiecie, ktore najpierw wyczul u prezydenta, rozproszylo sie. -Celt? -Tak, sir. -My takze stanowimy wielka mieszanke rasowa, mister Trent. - Starszy pan skierowal wzrok w strone dziew czyny. - Moja wnuczka studiuje politologie i ekonomike w Londynskiej Szkole Ekonomicznej. Ach - przerwal ujrzawszy trzydziestostopowa, blekitna motorowke, oplywajaca przyladek. - Z opoznieniem, lecz nie zapomniany. Serdeczne dzieki za ofiarowana mi pomoc... Trent podejrzewal, ze starszemu panu potrzeba o wiele wiekszej pomocy, niz oferta ze strony biura posrednictwa pracy co do nowego marynarza osobistego... Dwudziestomilowy pas szykownych hoteli, nocnych klubow, restauracji, domow z wlasnosciowymi mieszkaniami oraz prywatnych rezydencji - jednym slowem Cancun w prowincji Quintana Roo, Meksyk, z punktu widzenia turystyki byl najbardziej odleglym miejscem od wysepek Belpan. Plynacy stamtad Zlota Dziewczyna Trent napotkal niemal idealny wiatr i takiez morze. Przy sredniej szybkosci trzynastu wezlow podroz zabrala mu dwadziescia cztery godziny. Przycumowawszy pewnie katamaran w przystani, Trent wyladowal swoje BMW na nabrzeze, a potem kupil niedzielny numer New York Timesa i znalazl uliczna kafejke, gdzie podawano swiezo mielona kawe. Zerkajac znad gazety zauwazyl idacego w jego kierunku przez promenade wysokiego, szczuplego mezczyzne z szerokimi barami, ubranego w plowy plocienny garnitur. Na szyi mial zawiazany krawat Klubu Krykietowego Marylebone MCC - Marylebone Cricket Club, ekskluzywny klub, uznawany za najwyzszy autorytet w tym sporcie. Na glowie nosil paname, obuty zas byl w wypucowane do polysku brazowe pantofle, wygladajace jak szyte na miare. Przez chwile mierzyl Trenta spojrzeniem chlodnych, szarych oczu - w rzeczywistosci az wyblaklych. Twarz pasowala do oczu: geste szpakowate brwi, nad krotko przycietym wasem blade, zacisniete nozdrza, twarde usta i kwadratowy podbrodek. Wszystko to w nieodparty sposob ujawnialo, ze wlasciciel twarzy reprezentuje mieszanine absolutnej pewnosci swej pozycji spolecznej z niezachwianym poczuciem wladzy, wlasciwym brytyjskim oficerom gwardii lub kawalerii, z urodzenia i zawodu przyzwyczajonym do natychmiastowego i slepego posluszenstwa. Jako syn swego ojca, Trent przez cale dziecinstwo odczuwal lagodna pogarde, ktora darzyli go tacy ludzie. Zlozywszy gazete Trent przeszedl na druga strone promenady i skrecil w pierwsza ulice na prawo. Wychodzila na dwujezdniowa arterie, prowadzaca z Cancun przez most na staly lad meksykanski. Slonce prazylo czarna asfaltowa powierzchnie, a jego zar lamal swiatlo w migoczace fale. Dla pieszych bylo zbyt goraco, nawet samochodow bylo niewiele. Zarzad Autostrad posadzil akacje wzdluz centralnego trawnika i po obu stronach arterii. Niektore z drzew uschly, jeszcze wiecej objadly kozy. Pozostale przy zyciu skarlowacialy i nie dawaly dosc cienia, nawet jak na potrzeby twardych chlopow Majow, poszukujacych miejsca na sjeste. Skreciwszy teraz w lewo, Trent zobaczyl, ze czlowiek w plociennym garniturze zbliza sie po drugiej stronie podwojnej jezdni. Fale goraca przeciely Anglika w pasie na pol, tak ze wygladalo, jak gdyby jego nogi kroczyly dumnie i niezaleznie od gornej polowy ciala. Trent nie spuszczal go z oczu. Czlowiek zawrocil i przeszedl na jego strone, az skrecil w boczna ulice w kierunku promenady. Trent przyspieszyl kroku, skierowawszy sie w te sama ulice. Anglik obejrzal sie przez ramie, Trent upuscil gazete. Schyliwszy sie, by ja podniesc, zauwazyl, jak Anglik wchodzi przez boczne wejscie do hotelu Rena Victoria - dwunastopietrowej, betonowej wiezy w kolorze pastelowego rozu, tanio wybudowanej, z mysla o zbiorowych wycieczkach, ktore tu mialy konczyc swe trasy. Farbe do fasady tez kupiono tanio. Wrociwszy na promenade, Trent wszedl do hotelu glownym wejsciem. Z trzech wind dzialala tylko jedna. Pojechal nia do baru na szczycie budynku i u sennego barmana zamowil piwo Corona. W dziesiec minut pozniej zjechal na trzecie pietro, nastepnie schodami dla sluzby zszedl na pierwsze. Szczuply Meksykanin w czerwonym podkoszulku pracowicie pokrywal biala farba sciane podestu. W glebi korytarza silniej zbudowany Meksykanin, tym razem w podkoszulku zielonym, kleczal kolo skrzynki narzedziowej, ze srubokretem w reku, udajac, ze cos majstruje przy gniazdku elektrycznym. Gdyby chcial rzucic srubokret i siegnac po pistolet w skrzynce, Trent zdazylby wsadzic mu trzy pociski w czaszke. Trent zastanawial sie, gdzie Anglik ich wynalazl. Jak wiekszosc urzednikow wywiadu, ktorych znal, czlowiek ten musial byc nalogowym czytelnikiem powiesci Johna le Carre i lubowac sie w teatralnych efektach pracy tajnego agenta. Trent nie potrafil oprzec sie pokusie strzelenia do Meksykanina z dwoch palcow, ten zas obdarzyl go szerokim usmiechem i wzruszeniem ramion. Agent zdmuchnal rzekomy dym z koncow palcow i poszedl korytarzem do pokoju 111. Drzwi nie byly zamkniete. Pulkownik Smith, dyrektor nowej jednostki antyterrorystycznej, powolanej przez Wspolnote Europejska, stal o stope od okna, wygladajac przez siatkowe firanki, ktore dzieki calym latom zaniedban i skapstwa dym tytoniowy zabarwil na zoltawy braz. Rzuciwszy Trentowi spojrzenie przez ramie, wskazal gestem jeden z dwoch foteli, krytych kremowozoltym plastykiem, ustawionych po dwoch stronach stolika do kawy. Takim samym popekanym i odlazacym plastykiem pokryto biurko oraz cos, co w planie dekoratora bylo zapewne zaznaczone jako damska toaletka. Zapadniete, podwojne lozko przykryto brudna biala kapa, dywan byl z przeplecionego metalowa nitka draylonu w szkocka krate, w trzech odcieniach brazu. W powietrzu unosil sie zastarzaly zapach tanich kosmetykow i dymu tytoniowego. W swym garniturze z Savile Row [Savile Row - ulica w Londynie, przy ktorej znajduja sie najwytworniejsze zaklady krawieckie; tradycyjny synonim kosztownej elegancji] i krawacie MCC pulkownik wygladal tak nie na miejscu, jak czlonek Ku Klux Klanu w bialym chalacie i kapturze, przywolujacy gestem taksowke na rogu ulicy w Harlemie. Trent wiedzial, ze wszystko to jest zamierzone i obliczone, by irytowac. W pierwszych latach swej sluzby dlugo zastanawial sie nad przyczynami, by wreszcie dojsc do wniosku, ze takie wlasnie wrazenie pulkownik chcial wywierac. Byl bowiem mistrzem manipulowania emocjami innych ludzi. Trent znal go przez cale zycie, a w jego londynskim domu mieszkal od czasu, gdy mial dwanascie lat. Ojciec Trenta i pulkownik Smith sluzyli w tym samym pulku kawalerii - pulkownik z wyroznieniem, natomiast Trent senior zmuszony zostal do zlozenia prosby o dymisje, gdy odkryto powazne, choc nieudolnie dokonane, manko w kasie jego szwadronu - pulki kawaleryjskie nie lubia skandali. -Uwazasz wiec, ze odkryles cos zlego - powiedzial pulkownik tonem spokojnym i pozbawionym jakichkolwiek emocji, procz prawie niedostrzegalnego znudzenia - cechy znamionujacej ludzi nieustannie dzwigajacych odpowiedzialnosc za bezpieczenstwo wspolobywateli. Wszystkie problemy, trafiajace na biurko pulkownika Smitha, byly zle, roznily sie tylko stopniem zagrozenia. -Byc moze to nie nasza sprawa - zaczal ostroznie Trent. - Belpan znajduje sie w amerykanskiej strefie interesow, a rzecz dotyczy narkotykow... albo tez ma wygladac, jakby dotyczyla narkotykow. Czekal na odpowiedz pulkownika, ale ten po prostu kontynuowal przygladanie sie ulicy. Jego milczenie bylo gra, jaka prowadzil z podwladnymi - o tym Trent wiedzial od dawna. -Najpierw samolot laduje na szosie polnoc-poludnie. Zaden z przepustow nie zostal jeszcze zasypany. Obaj piloci martwi, i sto kilo kokainy na pokladzie. - Przemytnicy marihuany mogli pograzyc sie zbyt gleboko we wlasnym swiecie narkotycznych snow, aby sprawdzic stan szosy, ale handel kokaina byl w rekach zawodowcow. - Obejrzalem to miejsce - kontynuowal Trent. - Przepust ma pietnascie stop glebokosci. Pionowe sciany. Nie mieli zadnych szans. Choc ocenial sam siebie, jako czlowieka o nader zywej wyobrazni, Trentowi nie udalo sie wymyslic pretekstu dla odwiedzenia kostnicy, gdzie lezaly ciala. -A potem samolot wiozacy kokaine laduje na jednej z wysepek, gdzie prezydent ma domek plazowy. Pas startowy ma dostateczna dlugosc, ale swiatla ladowania byly umieszczone o sto jardow od jego poczatku, a koncowe o szescdziesiat jardow za daleko, wsrod drzew. Pilot rozpoczyna przyziemienie i ktos oslepia go poteznym reflektorem. On byl prawdziwym zawodowcem. - Trent polozyl na stoliku zdjecie, ktore zrobil pilotowi. - Ame rykanie beda go mieli w kartotekach. Jakims sposobem trafil samolotem miedzy dwa drzewa. Skrzydla go wyhamowaly, wiec przezyl. Podobnie drugi pilot. -Wstrzasajace. - Pulkownik wygladal na tak wstrzasnietego, jak rzeznik, ktoremu zaproponowano pudelko stechlych dorszy. Znowu gra, pomyslal Trent. Na poczatku ich wspolpracy zachowanie pulkownika robilo na nim wrazenie. Teraz mial to w nosie. -Jesli to bylo zamierzone, wykonano blyskotliwie. Watpie, czy byl nawet ogluszony. Trent opisal przebieg wydarzen. Pilot zdal sobie sprawe, ze zostal wystawiony, i tak dlugo, jak siedzi w samolocie, jest latwym celem. Oslepiony swiatlem reflektora, nie mial wiele szans, by rzucic sie do ucieczki. A ucieczka byla jego jedyna szansa. Gdy zeskoczyl na ziemie, ktos zmiazdzyl mu czaszke olowiana rurka. -Byl bardzo doswiadczonym czlowiekiem. Jednym z Byczych Starych Chlopow - powiedzial Trent, przez chwile nie potrafiac opanowac zlosci. Szybko potrzasnal glowa, by zapomniec natretny widok. Pulkownik pochodzil z twardej szkoly, gdzie emocje nalezaly do bezuzytecznych i niebezpiecznych luksusow, szkodliwych z punktu widzenia skutecznosci dzialan, i z tego powodu byly absolutnie zakazane. Morderca uzyl tej samej rurki, by rozbic wiatrochron. -Znalazlem platek olowiu na szkle. Kimkolwiek byl, poderznal takze gardlo drugiemu pilotowi i wepchnal w rane odlamek szkla. Zawodowiec. Wszystko bardzo proste, ale wystarczajace dla zmylenia lokalnej policji. -Czy ich poinformowales? - Pulkownik zachowywal sie odrobine zbyt niedbale, jak gdyby raczej zainteresowany niz zaniepokojony, pomyslal Trent. Teraz Trent ze swej strony odegral scenke milczenia. Pulkownik podszedl do stolu i wzial fotografie. Trent uznal, ze wygral jeden punkt. -Oczywiscie tego nie zrobiles. - Pulkownik wsunal fotografie do skorzanego portfela i powrocil do obserwowania ulicy. - Co masz jeszcze? Trent wzruszyl ramionami. -Takie dziury jak Belpan sa wszystkie jednakowe. Kazdy wracajacy do domu dzieciak z dyplomem z literatury zaklada gazete. Ale sa dwie mniej wiecej powazne. Ostatnio zmienily wlascicieli i oskarzaja rzad, ze jest wmieszany w handel narkotykami. Trent przerwal. Pulkownik nie pochwalal mieszania sie do cudzych spraw, ale tym razem nie bylo innego wyboru. -Tam na wyspach trudno miec kontakty - podjal Trent. - Wobec tego poplynalem do Belpan City i po prosilem przyjaciela, zeby cos sprawdzil. Temat zostal podjety przez Washington Post. New York Times uczynil podobnie, stawiano tez pytania w Izbie Reprezentantow. - Dla Trenta wszystko bylo jasne. - Ktos przygotowuje scenariusz. Pulkownik Smith odwrocil sie twarza do niego. W kacikach jego ust pojawil sie krzywy usmieszek, ktoremu jednak przeczyl nagly wyraz zmeczenia w oczach. To zmeczenie wydalo sie Trentowi podejrzane. Ulica z halasem przemknela ciezarowka. Czekajac, az jej dzwiek ucichnie, pulkownik z wewnetrznej kieszeni wyjal plaska, zlota papierosnice, z niej zas owalnego papierosa "Abdullah". Zapalil go pasujaca do papierosnicy zapalniczka. Papierosnica byla prezentem od ojca Trenta. Jej wydobycie bylo dla niego przypomnieniem - nawet jesli zalozyc, ze nieswiadomym - iz pulkownikowi zawdzieczal ocalenie ojca przed sadem wojennym, przez swoj udzial w dochodzeniu i wplacenie brakujacych funduszow. "Cholerny glupiec poszedlby do wiezienia - powiedzial pulkownik Trentowi w roku, w ktorym ten zdal mature. - Wstrzas zabilby twoja matke". Zamiast tego zginela w trzy tygodnie po smierci meza w katastrofie samochodowej. Pulkownik Smith zatrzasnal papierosnice. -Czemu nie ujales tego na pismie? Trent przypomnial sobie pilota - Byczego Starego Chlopa, ktoremu wnetrznosci skrecily sie ze strachu, gdy oslepil go reflektor, a umyslem wstrzasnelo zaskoczenie, kiedy wlaczywszy swiatla ladowania wbil samolot pomiedzy drzewa. Bezsilna wscieklosc na mysl, ze zostal wystawiony, nie rozumiejac czemu, i brak czasu na zrobienie czegokolwiek innego niz wyskoczenie z maszyny. Przy swiadomosci, ze wydostanie sie z niej i tak mu nie pomoze. Nic nie widzac w nocnych ciemnosciach, wiedzac, ze ktos tam na niego czeka i nie chcac tego wiedziec. Jeszcze nie utraciwszy nadziei, choc zrozumial, ze zadnej nadziei juz nie ma. Trent zastanawial sie, co by pomyslal pulkownik o czolowym swym agencie, ktory stanal po stronie przemytnika kokainy. Jesli w ogole jeszcze jest czolowym agentem? A moze zostal wyslany na zielona trawke? Czy pulkownik uwazal, ze Trent wypalil sie przez trzy lata zycia w podziemiu w Irlandii - wypalany w srodku codziennym strachem, gdy krok po kroku pozyskiwal zaufanie komorki terrorystow, az wreszcie jego odwaga zalamala sie w zasadzce? -Siedem miesiecy na Karaibach i tytul wlasnosci piecdziesieciostopowego katamaranu to kupa pieniedzy, jak na stworzenie nowej tozsamosci - powiedzial Trent. -Czy to jest zazalenie? -Nazwijmy to podejrzeniem. -Zawsze byles podejrzliwy, nawet jako maly chlopiec - odparl chlodno pulkownik. A po chwili, jakby przyszlo mu cos nowego do glowy, dodal: - Czemu, do diabla, musisz nosic te cholerne koraliki wokol szyi? Trent przezyl dzieki swej podejrzliwosci. Przezyl tez dzieki nozowi do rzucania, przymocowanemu za pomoca koralikow miedzy lopatkami. Nie mogl pozbyc sie wyobrazenia oslepionego i spanikowanego pilota, jego skoku z samolotu. Nie mogl tez pozbyc sie mysli o podobienstwie miedzy smiercia pilota i tym, jak sam zostal zdradzony w Irlandii. -Czterech ludzi zostalo zabitych przez zawodowca. Mnie placi sie za ryzyko. Utrzymywanie mnie w pelnej nieswiadomosci jest oczywista glupota. Pulkownik krotko parsknal w udawanym rozbawieniu. -Tu i owdzie zacieralismy twoj trop - przyznal. Wiec o to chodzilo! Trent juz myslal, ze jest wolny od strachu, ktory byl jego nieodlacznym towarzyszem ostatniego roku pobytu w Irlandii. Strachu, ze nie ma nikogo, komu moglby ufac lub oprzec sie na nim; strachu, ze zostal zlozony w ofierze wyzszemu dobru, w ktore juz przestal wierzyc. Wiedzial, ze ow strach i utrata wiary zrobily z niego czlowieka zbednego. I tak strach karmil sie sam soba - strach, ze zostal wystawiony, poniewaz stal sie zbedny. -Przyneta. - Jego usmiech byl niedbaly i sztuczny, wyraz rozbawienia w oczach byl drwina zarowno z pulkownika, jak z samego siebie. Wiedzial, ze dobrze to zagral i otrzymal nagrode w postaci ledwie wyczuwalnego odcienia irytacji w glosie pulkownika. -Jesli sprawia ci przyjemnosc myslenie o sobie, jako o robaku. Pulkownik Smith zdusil papierosa w stojacej na toaletce popielniczce reklamowej piwa Corona. Nastepnie, podjawszy decyzje, zwrocil sie do Trenta, po raz pierwszy tego dnia patrzac mu prosto w oczy. -Mielismy troche nadziei, ze ktos zaproponuje ci maly przemyt broni. Ze przyjmiesz ich propozycje. Upewnij sie, ze dobrze ci zaplaca. I pamietaj - ostrzegl - ze bedziesz musial wyliczyc sie z pieniedzy. Czego nie byl w stanie zrobic ojciec Trenta. Punkt dla pulkownika, pomyslal Trent, gdy ten spojrzal na zegarek. -Oczekuje przybycia Amerykanina. Bedziesz z nim pracowal. Amerykanie sa dobrzy... bardzo dobrzy - powtorzyl z naciskiem pulkownik, odpierajac z gory zarzut, ze naturalne uprzedzenie wobec nouveau riche glownego udzialowca Paktu Atlantyckiego moglo w jakikolwiek sposob wplynac na jego ocene. Nalezal bowiem do tej generacji pracownikow brytyjskich sluzb wywiadowczych, ktora nigdy nie wybaczyla Amerykanom wyrugowania ich z konkurencji po aferze Philby'ego. Ale pulkownika nigdy nie odepchnieto. Wrecz przeciwnie, jego bliskie powiazania z Langley [Langley - siedziba CIA.] staly sie dla niego podstawa wlasnej potegi. Trent zas, do chwili otrzymania przydzialu w Irlandii, byl czynnym narzedziem tych stosunkow. Ale nabral powaznych watpliwosci co do tej sprawy, jeszcze przed swym zadaniem w Irlandii. -Chcialbym miec nieco wiecej informacji. -Do diabla, ja sam nie mam zadnych - warknal pulkownik, nagle dajac upust zlosci. - To nie nasza operacja. Cholerni Komisarze Wspolnoty Europejskiej. Robimy komus przysluge. - Wbil dlonie do kieszeni, jakby chcial sie powstrzymac przed uduszeniem kogos. Byl zbyt stary, by sluzyc nowym panom; popatrzyl wiec groznie na Trenta, jak gdyby ten byl winien, ze zmuszono go do holdu lennego nowym panom: Wspolnocie Europejskiej, pokoleniu Trenta, Paneuropejczykom. - Przemyt broni moze miec, a moze nie miec zwiazku... informacje sa z innego zrodla - dodal, na chwile ujawniajac Trentowi komplikacje, wynikajace z pracy pod nowa, moze nawet sprzeczna co do interesow flaga. - Zachowaj to dla siebie. Meldunki skladasz bezposrednio Amerykaninowi i nikomu innemu. Facet nazywa sie Caspar... ohydne imie. Byl kiedys w Agencji. Obecnie jest w DEA [Agencja - CIA. DEA - Drug Enforcement Agency - sluzba do walki z narkotykami, USA.] Trent mial nadzieje, ze jego przeniesienie do jednostki WE bedzie koncem bezposredniego powiazania z Amerykanami. Zaczely naplywac do niego wspomnienia zadan, jakie dla nich wykonywal z rozkazu pulkownika. Mokre roboty - tak Amerykanie je nazywali. Mokre od krwi. Ale gdy raz sie w to wlazlo, nie bylo drogi odwrotu - a przynajmniej takiej drogi nie znalazl. Przyjaciol mialo sie tylko w swiecie podziemnym, poniewaz tylko oni wiedzieli i rozumieli, co robisz. Tylko z nimi mogles podzielic sie swymi odczuciami i doswiadczeniami, a bez nich byles skazany na izolacje. A ponad wszystko byl dluznikiem pulkownika. Pulkownik ocalil jego ojca od wiezienia, a matke od towarzyskiego piekla, do ktorego wtraciloby ja malzenstwo ze zwyklym kryminalista. Przed ich spotkaniem pulkownik sporzadzil sobie wykres jego mysli i reakcji tak dokladnie, jak Trent wykreslal na mapie kurs przez rafy koralowe, nim podniosl kotwice. Trent zdawal sobie z tego sprawe, ale teraz istnial tez glebszy poziom jego myslenia, ukryty przed przelozonym; mysli, ktore musialy pozostawac ukryte. Usmiechnal sie tak leniwie, jak ktorykolwiek z wczasowiczow w Cancun, umawiajacy sie na randke. -Z Casparem mam sie spotkac tutaj? -Dalej na poludnie - odparl pulkownik. - W Bacalar. Restauracja zwana Cenote Azul. Zjesz tam jutro lunch, a potem udasz sie do fortu. Zwiedzac. Caspar bedzie tam o trzeciej. To jest plus, pomyslal Trent. Spotkanie z kimkolwiek w Cancun, w towarzystwie pulkownika i z dwoma blaznami za drzwiami jako ochrona, byloby rownie tajne, jak nadanie o tym wiadomosci w dzienniku Radia Moskwa dla zagranicy. W przeszlosci pulkownik czesto uzywal Trenta jako przynety. Tej roli Trent nie lubil, bo wydarzenia toczyly sie wowczas poza jego wplywem. Ale w poprzednich wypadkach wiedzial, kogo lub co ma zlapac. Jadac swym BMW z Cancun na poludnie do Bacalar byl nieszczesliwy. Bacalar polozone jest o trzysta szescdziesiat kilometrow od Cancun, droga prosta jak strzala, z krzakami po obu stronach. Procz odgalezien do Chichen-Itza i Merida, jedyne odchodzace od niej przecznice konczyly sie slepo przy takim czy innym kapielisku morskim, sfinansowanym przez optymistycznych inwestorow - optymistycznych, biorac pod uwage talent Meksykan do wywlaszczania. Sledzenie Trenta przez kogos jadacego z przodu czy z tylu byloby tak latwe, jak podazanie za sloniem, wozacym na grzbiecie dzieci wokol malego, miejskiego zoo. Jednym z fenomenow pasa nadbrzeznego prowincji Quintana Roo sa jaskinie, wydrazone w miekkim wapieniu saczaca sie przez tysiaclecia woda. Sklepienia niektorych z nich pozapadaly sie, tworzac jeziora i stawy niezwyklej przezroczystosci, ktorych glebiny zabarwialo na zywy blekit siarczanu miedzi odbijajace sie w wapiennej wodzie niebo. Zgodnie ze swa nazwa restauracja Cenote Azul stala w Bacalar nad brzegiem jednego z takich stawow. Stoly z surowego drewna ocienialo kilka drzew, rosnacych poprzez luzna strzeche. Krzesla byly rownie szorstkie, jak stoly, natomiast menu stanowila mieszanina wszystkiego, co polawia sie w morzu, z roznorodna dziczyzna, ktora wywolalaby ataki nienawisci i zgrozy u kazdego sklonnego do fanatyzmu i braku rozsadku dzialacza ochrony przyrody z Pierwszego Swiata. Tego rodzaju dzialaczy Trent spotykal w Belpan, gdzie zamieszkiwali na stale. Wielu z nich korzystalo ze stypendiow, pozwalajacych im na prowadzenie zycia na poziomie dostepnym jedynie bardzo nielicznym Belpanczykom. Ich widocznym celem bylo zamkniecie miejscowej ludnosci w zoo, gdzie mezczyzn by wykastrowano, a kobiety wy-sterylizowano, przeksztalcajac w ten sposob Belpan w raj dla ekoturystow z Pierwszego Swiata. Program sterylizacji doprowadzilby wreszcie do niedostatku kelnerow i pokojowek. Ale to oznaczaloby wybieganie mysla w przyszlosc, w ktorej dzialacze ochrony przyrody wycofaliby sie juz stamtad, by prowadzic zycie na jednym z uniwersytetow Srodkowego Wschodu, z pelnym komfortem klimatyzacji oraz trzech samochodow na rodzine. Trent przypuszczal, ze ochroniarze denerwuja go, poniewaz ryzykowal zycie broniac systemu, ktory oni uwazali za z gruntu zly. On zas uznawal, ze spoleczenstwo jest niedoskonale, ale i tak najlepsze z oferowanych. Tymczasem jednak, pomimo istnienia ochroniarzy, klienci Cenote Azul swietnie sie bawili. Trent byl tam jedynym cudzoziemcem - Bacalar bylo zbyt odlegle, by interesowac motloch z Cancun. Im starsze bylo pokolenie, ktore reprezentowali, tym mniej ciala pokazywali Meksykanie. Dziadkowie nosili dlugie spodnie od garniturow i koszule z dlugimi rekawami; babcie bluzki z dlugimi rekawami, spodnice, ponczochy i pantofle na wysokich obcasach. Rekawy ludzi w srednim wieku byly krotkie, niektorzy ubrani byli w szorty. Mlodzi, w kostiumach bikini lub majteczkach kapielowych, pomiedzy popijanymi margaritas, wskakiwali i wyskakiwali ze stawu. Bylo samo poludnie, zbyt wczesnie na prawdziwy lunch, ktory musialby sie przeciagnac do poznego popoludnia, ale na kazdym stole znajdowaly sie antojitos: polmiski z malenkimi krewetkami, malze, ceviche, mlode kalamarnice. Trent zamowil potrawe z dzika, poniewaz jej cena zirytuje pulkownika - na wyspach nigdy nie bywalo miesa. Oczekujac na podanie posilku popijal swiezy sok z limony. Dzik okazal sie kruchy i smakowity. Nagle zapanowala cisza. Podniosl wzrok znad talerza. Przy barze stalo szescioosobowe towarzystwo. Jak na Cenote Azul, mezczyzni byli nieco zbyt ordynarni i halasliwi, kobiety nazbyt bezczelne. Mezczyzni zestawili dwa stoly obok miejsca, gdzie siedzial Trent, i wrzasneli, by podano im tequile. Jeden z nich zapytal Trenta, czy jest Amerykaninem, ten odparl, ze Brytyjczykiem. -Brytyjczyk dobry - powiedzial czlowiek i nalal do jego szklanki trzy cale tequili. -Gracias, Senor, salud - powiedzial Trent, pijac tequile. Odmowa moglaby wywolac bojke. Trzy kobiety zrzucily wierzchnia odziez. Wszystkie mialy obfite biusty, szerokie biodra i niewielka falde ciala nad gorna krawedzia majteczek bikini. Chichotaly glosno, podazajac chwiejnym krokiem na zbyt wysokich obcasach w strone stawu. Czlowiek, ktory nalal tequile, rzucil Trentowi zlosliwe spojrzenie. -Ty lubisz meksykanskie kobiety, tak? - Mowil glosno, a inni obecni sluchali. Gdyby Trent przyznal, ze lubi meksykanskie kobiety, obrazilby ich czystosc. Ale gdyby powiedzial, ze nie lubi, odmawialby im tym samym czaru i pieknosci. Wstal z miejsca i odparl tak glosno, by uslyszano go w calej restauracji: -Donos y Donnas, czy skromny irlandzki turysta moze powiedziec, ze Meksyk jest najbardziej urozmaiconym i najpiekniejszym krajem, a jego narod najgoscinniejszym i najuprzejmiejszym. Byloby dla mnie wielkim zaszczytem, gdy byscie przyjeli moje podziekowanie za najwspanialsze wakacje, pozwalajac mi na postawienie wam wszystkim kolejki. Powiedzial "irlandzki", gdyz Irlandczycy byli katolikami i cierpieli ucisk mocarstwa kolonialnego - fakt, ktory w powszechnej opinii oznaczal ich podobienstwo do Latynosow, wierzacych, iz wiekszosc ich nieszczesc jest skutkiem dzialan protestanckiej elity Stanow Zjednoczonych. -Brawo! - zawolal jakis mezczyzna z glebi restauracji, inicjujac w ten sposob ogolny aplauz. Trent podszedl do baru, by zamowic drinki, i rownoczesnie nie zwracajac niczyjej uwagi zaplacic swoj rachunek. Wyslizgnawszy sie tylnymi drzwiami, kopnieciem zapalil silnik, minimalnie otwierajac przepustnice, i po cichu odjechal. Na spotkanie z Casparem w forcie przyjdzie zbyt wczesnie, ale tak wlasnie zamierzal. Cytadela Bacalar miala ksztalt piecioramiennej gwiazdy z kamiennych murow obronnych, otoczonej fosa, a za nia palmami i mangowcami. Z blankow armaty wystawily czarne ryje w strone niewiarygodnie wrecz blekitnej laguny pod niskim pagorkiem, na ktorym stala forteca. Kamienny most, przerzucony nad fosa, prowadzil do dwoch waskich wejsc na dziedziniec wewnetrzny. Dostep do niego zamykaly zelazne wrota. O ledwie dwanascie jardow od mostu, kolo wielkiego mangowca, kepa oleandrow rosla tuz przy parkingu. Trent zaparkowal BMW w cieniu drzewa, stawiajac motor pod takim katem, by natychmiast zostal zauwazony przez kazdego, kto przybedzie tu szosa. Nim wszedl na most, owinal lancuch wokol pnia drzewa, przez oba kola i rame motocykla. Miedzy wejsciami do fortecy spal stary dozorca, dzielac sie cieniem z prawie pusta butelka tequili. Czas na sjeste, a turystow nie bylo. Jedno z wejsc bylo otwarte; na klamce wisiala mosiezna klodka. Trent wsunal ja do kieszeni. Wszedlszy na wylozony kamiennymi plytami dziedziniec nie budzac dozorcy, wspial sie wyzej, skad mial widok na cale wnetrze fortu. Nie spodobalo mu sie to, co ujrzal. Obszedl cala budowle po parapecie fortecznym, poszukujac drzewa, rosnacego blisko muru. Nie bylo zadnego. A ze szczytu fortecy istniala tylko jedna droga: dlugi, ciezki upadek do fosy, z ktorej nie mozna bylo wydostac sie inaczej jak za pomoca drabiny. Powrociwszy do motocykla po wlasna klodke, skryl sie w oleandrach i zaczal czekac. Wyobrazil sobie pulkownika, przegladajacego broszure dla turystow z opisem Jukatanu. Chichen-Itza? Zbyt wielu odwiedzajacych, by miec pewnosc co do identyfikacji oraz bezpieczenstwa. Tulum? To samo. A wiec na poludnie. Ale pulkownik nie zauwazyl niczego, co by mu sie spodobalo, poki nie natrafil na Bacalar z jego fortem, zbudowanym w 1633 roku przez Hiszpanow - a nic nie jest milsze staremu zolnierzowi, niz forteca. Dodaj do tego pare linijek wychwalajacych Cenote Azul i juz slyszysz, jak pulkownik z zadowoleniem pomrukuje do siebie, szukajac dostatecznie sarkastycznego komentarza do spodziewanego rachunku wydatkow Trenta. On zas bedzie mial w pogotowiu wlasny sarkazm. Do fortecy bylo tylko jedno wejscie przez most. Postaw przy nim straznika i masz miejsce do perfekcyjnego morderstwa. Przybyli, jak tego oczekiwal, trzej mezczyzni z restauracji. Kierowca zaparkowal ich VW jette kolo BMW Trenta. Na ich miejscu uszkodzilby motocykl, lecz oni byli zbyt pewni siebie. Z ksztaltu dloni, ktore trzymali zanurzone w kieszeniach, wiedzial, ze maja przy sobie noze. Co znow wskazywalo na nadmierna pewnosc siebie. Noze sa dobre w walce wrecz przy elemencie zaskoczenia, ale bezuzyteczne na dystans i przeciw broni palnej. Trent wiedzial. Przez nieomal pietnascie lat co dzien trenowal uzycie nieduzego, matowo-czarnego noza do rzucania, spoczywajacego w zamszowej pochewce, zawieszonej na karku za pomoca jego obrozy z czerwonych korali. Dwojka mezczyzn weszla do fortu, trzeci pozostal przy wejsciu. Trent odczekal trzy minuty. A potem cicho jak kot przekradl sie przez dziesiec jardow wyasfaltowanego parkingu i most. Schwycil czlowieka od tylu, dlonia na ustach stlumiwszy wrzask i nacisnawszy karotyde na jego szyi. Zadnych zbednych uszkodzen. Dzieki scenie w restauracji jego osobe powiazano by z tymi trzema, a w Meksyku cudzoziemcowi o wiele latwiej bylo dostac sie do wiezienia, niz znalezc przyzwoity befsztyk. Majac Zlota Dziewczyne przycumowana na przystani w Cancun, nie mogl tez przeslizgnac sie przez granice do Belize. Polozyl mezczyzne na ziemi i zamknal zelazne drzwi za pomoca klodki od wlasnego motocykla. Podnioslszy maske jetty wyciagnal palec przerywacza. Odjezdzajac uslyszal, jak dwoch mezczyzn zamknietych w forcie wrzeszczy i wali piesciami w drzwi. Tuz przed wjazdem na glowna szose zjechal z drogi do cytadeli. Konfrontacja okazala sie stanowczo zbyt latwa, by go uspokoic. Pulkownik powiedzial: o trzeciej. Piec minut przed ta godzina w strone fortecy skrecil bialy bronco. Byl w nim tylko kierowca, z pewnoscia Amerykanin: rumiana twarz, obwisle policzki porosniete, do-diabla-z-goleniem, jednodniowa szczecina, zacisniete w zebach cygaro, okulary przeciwsloneczne Raybans, podkoszulek z reklama piwa Budweiser i baseballowa czapeczka z nylonowej siatki, z nazwa toru golfowego na Florydzie. Trent wyszedl z zarosli i dal mu znak do zatrzymania. -Caspar? Agent DEA odrzekl: -Miales byc w forcie. -Nie spodobal mi sie - odparl Trent. - Zawroc do szosy na Cancun. Na czterdziestym piatym kilometrze znajduje sie pleciony szalas, gdzie sprzedaja zimne piwo i tacos. Zaparkuj za szalasem. Pojade tuz za toba. -Piwo ma byc zimne i chce, aby bylo naprawde zimne. Usiedli przy stole, zbitym z desek porzuconych na jakiejs budowie. Niezdarnie spleciona palapa chronila od slonca, ale nie od upalu; tylko klimatyzacja bylaby do tego zdolna. Ale piwo bylo zimne. Caspar pil, pocil sie i czekal, Trent zas popijal wode sodowa. Obaj chcieli sie dowiedziec, co ten drugi wie i co sie dzieje, ale struktura dowodzenia byla skomplikowana. Pulkownik polecil Trentowi zameldowac sie u agenta DEA i pracowac z nim - co nie oznaczalo pracowac dla niego. Przez cale lata Trent nie pracowal dla nikogo, procz pulkownika. Ale i wowczas, wedle nieustannie powtarzanych skarg pulkownika, przez polowe czasu Trent pracowal tylko dla siebie. Wtedy Trent odpowiadal, ze dzieki temu jeszcze zyje. Caspar byl poteznie zbudowany i pomimo brzucha wylewajacego sie nad pasem z wytlaczanej skory, pozostal tez silny. Pozornie wlaczyl sie w sprawe z powodu pilota, zamordowanego na wyspie Canaka - jednego z Byczych Starych Chlopow. Ale to byl tylko pozor. Wystarczyloby zdjac okulary Raybans, by ujrzec pare stalowoblekitnych oczu, zimnych jak lod. Caspar byl przyzwyczajony do wydawania rozkazow, nie do ich sluchania. Nim otrzymal zadanie w Irlandii, Trent dostatecznie czesto pracowal z podobnymi do Caspara, by watpic w jego inteligencje, energie i zdolnosci organizacyjnew pracy terenowej. Caspar nalezal do ludzi zdolnych poprowadzic na gorskiej sciezce szarze przeciw przewazajacym silom, rownie bezwzglednie i skutecznie, jak wyszkolic i dowodzic grupa najemnikow w walce w dzungli. Dzieki niemu i jemu podobnym, Trent miewal zabezpieczone tyly. Wciagali go w trudne sytuacje i wyciagali z nich. I nigdy go nie zawiedli. Nigdy sie nie wahali, nigdy nie spozniali, gdy trzeba bylo porozumiec sie z Langley, by uzyskac dyrektywe z takiego czy innego komitetu - jak to bywalo z brytyjskimi odpowiednikami Caspara. Wreszcie odezwal sie Trent. -Pulkownik powinien ci byl podac, co ja wiem. Obaj zdawali sobie sprawe, ze to oznacza, iz pulkownik mial powiedziec Casparowi tyle, ile sam zechcial na temat wstepnego raportu Trenta. Caspar wyplul na ziemie kawalek cygara i powiedzial: -Wyciagnalem twoje akta. Powiedziano tam, ze od poczatku okazales sie we wspolpracy sukinsynem, ale ze wykonujesz swe zadania. -Dziekuje. Caspar rozesmial sie. -Kaz sie wypchac. Przechodzi moje pojecie, dlaczego taka jednoosobowa maszyna do niszczenia przeciwnikow, jak ty, moze pracowac dla tego nadetego skurwysyna. -On ma swoje dobre strony - odparl Trent. -Ano, coz, to twoj szef. - Pstryknal palcami, by podano mu kolejne piwo. - Chcesz drinka, czy trzymasz sie wody? -Jestem na dwoch kolkach - odrzekl Trent, a agent DEA wzruszyl ramionami. -Rob, jak chcesz. -Pulkownik powiedzial mi, ze mam ci skladac meldunki. -Co oznacza, ze bedziesz mi mowil, co sam zechcesz. Trent uznal, ze klamstwo nie mialoby sensu, wiec nic nie odpowiedzial. -Ale chcesz, bym chronil ci tyly. -To by na pewno pomoglo - odrzekl Trent. A ponie waz byla to prawda, dodal: - Mam przeczucie, ze jestes w tym dobry. Caspar wyszczerzyl zeby. -Nigdy nie bylo na mnie skarg, chyba ze Waszyngton cos spieprzyl, ale i wowczas umialem wyciagnac moich ludzi z klopotow. -Wierze ci. -Dobrze. Wobec tego podam ci numer i czestotliwosc radiowa. Na jednym i drugim bedzie staly nasluch. Jesli zazadasz spotkania, bedzie to o dziesiatej rano lub o dziesiatej wieczorem. Trent to nazwa jakiejs brytyjskiej rzeki, tak? Trent skinal glowa. -Wobec tego "rzeka" oznacza rano, a "strumien" wieczorem. Pojutrze to dzisiaj. Za trzy dni oznacza jutro, i tak dalej. Proste, ale skuteczne. Jeszcze cos? -Nie. -Tylko nie zblizaj sie do cholernej ambasady - ostrzegl go agent DEA. - Jestem tam wylacznie jako doradca. Jakakolwiek akcja wykluczona. Wystarczy, ze cie zobacza, a ja wracam do kraju jako zamiatacz ulic. -Tego bym sobie nie zyczyl - rzekl Trent. Nie chcial takze zostac osamotniony jak ptak na galezi, szczegolnie, ze nie mial pojecia z jakiego drzewa wyrasta ow konar. Jesli Caspar chcial wystepowac jedynie w roli doradcy, Trent zdawal sobie sprawe, ze po pomoc bedzie musial udac sie poza wlasny aparat. Jego nawyk takiego postepowania doprowadzal pulkownika do wscieklosci, ale to go nigdy nie powstrzymalo. Dzieki kontaktom, a takze wiedzy jak i kiedy poslugiwac sie nimi, Trent jeszcze zyl. Ale teraz wspolpracowal z nowa organizacja, byc moze mniej sklonna do odplacania za uslugi, a wiele z jego dawnych kontaktow bylo albo przestarzalych, albo skompromitowanych przez nowe stosunki miedzy USA i ZSRR. Bojownicy Zimnej Wojny wyszli z mody. W sklepie z zabawkami w srodmiesciu Cancun, Trent przejrzawszy polki z tanszym towarem, kupil za piec tysiecy pesos tajwanski czolg. Napedzany bateria czolg strzelal iskrami. Pieciolatek zepsulby go w dziesiec minut. Przy stoisku gotowkowym kupil paczke landrynek i poszedl ulica do stojacej na skrzyzowaniu budki telefonicznej. Drzwi zostawil otwarte, by dochodzil tam halas uliczny, wlozyl do ust dwie landrynki i uruchomil czolg, zanim nakrecil numer. Odezwala sie automatyczna sekretarka. Trzymajac czolg blisko mikrofonu powiedzial: -Czesc, jestem w Cancun. Cztery szwedzkie dziwki chca sie zabawic... potrzebuje pomocy. Moglbys przyleciec? Spotkalbym cie jutro na lotnisku. Odlozyl sluchawke majac pewnosc, ze halas uliczny, dzieciecy czolg oraz landrynki spowoduja, ze identyfikacja wzoru akustycznego jego glosu zabierze przynajmniej dwadziescia cztery godziny. Wyszedlszy na chodnik podarowal czolg szescioletniemu chlopcu Maja, zbyt tym zaskoczonemu, by powiedziec gracias. Amerykanin przybyl porannym lotem American Airlines z Dallas. Byl szczuply, ale szeroki w barach, do szesciu stop brakowalo mu ledwie cwierc cala, blond wlosy nosil przyciete na poldlugo, oczy skrywal za okraglymi okularami przeciwslonecznymi Amari. Ruchy mial swobodniejsze niz polnocni Europejczycy, postawe znamionujaca pewnosc siebie, choc nie arogancje. Ubrany byl w siegajace do pol kolan prawie biale szorty, sportowa koszule Aertex w niebieska krate na bialym tle, indianskie sandaly i paname z szerokimi kresami. Jego bizuterie stanowil plaski zloty zegarek na plociennej bransolecie. W reku mial skorzana teczke grubosci mniej wiecej cala, z daleka smierdzaca pieniedzmi, oraz plaski neseser z niebieskiego gobelinu Yardby, z wytkanym po jednej stronie wizerunkiem slonia. Plaskosc teczki wskazywala, ze jest czlowiekiem zbyt waznym, by nosic wiecej niz niezbedne minimum papierow, neseser Yardby mowil o dobrym guscie i solidnej zamoznosci. Nie wiedzac, z kim ma do czynienia, Trent uznalby go za przedstawiciela starej arystokracji pienieznej Wschodniego Wybrzeza albo handlarza kokainy dla lepszego towarzystwa - byc moze za jedno i drugie. Przy ladzie Budget Amerykanin wynajal volkswagena. Trent odjechal przed nim z parkingu i wyprzedzal go przez pierwsze pol mili. Potem pozwolil mu sie wyprzedzic. Jeszcze pol mili dalej Amerykanin zawrocil na rondzie, skrecil w pierwsza przecznice w lewo i znow w lewo, trafil na kolejne rondo i po raz drugi zawrocil. Skrecil w prawo, przejechal dwiescie jardow i zatrzymal sie. Trent zawrocil w miejscu i wjechal w cien rzucany przez tulipanowiec. Stamtad przygladal sie, jak Amerykanin zamyka na kluczyk volkswagena i spacerowym krokiem cofa sie o piecdziesiat jardow do kawiarni na otwartym powietrzu, trzymajac teczke w rece. W teczce bedzie urzadzenie nagrywajace z wlaczonym zegarem. Trent wolalby, aby Amerykanin pozostawil ja w samochodzie. Przymocowawszy BMW lancuchem do pnia tulipanowca, przespacerowal sie do kawiarni i usiadl kolo Amerykanina. -Dziekuje za przybycie. -Bardzo mi przyjemnie. - Amerykanin zlozyl okulary i wsunal je do teczki, by wlaczyc aparature elektroniczna, po czym polozyl ja na stole miedzy soba i Trentem. Nie probowal tego ukrywac. - Poniewaz mozemy sie znalezc w trudnej sytuacji, prosilbym, abys krotko opowiedzial, gdzie teraz jestes i czemu mnie wezwales. -Jednostka Antyterrorystyczna Europejskiej Wspolnoty Gospodarczej - powiedzial Trent. - Bylem na Karaibach, tworzac sobie, od chwili przeniesienia tam siedem miesiecy temu, nowa tozsamosc. Nasza jednostka jest nowa, a ja jestem tam od niedawna, nie mam wiec zadnych oficjalnych kontaktow i nie znam parametrow dzialan. Trafilem na scenariusz, ktory mi sie nie podoba, a niektorych jego fragmentow nie rozumiem. To jest strefa wplywow Stanow Zjednoczonych. Gdybym pracowal dla mojej starej organizacji, wiedzialbym, ktorymi kanalami sie posluzyc. Pracowalem z Langley. Oficjalnie. Tutaj wspolpracuje z czlowiekiem z DEA, Casparem. Kiedys byl w Agencji. -Zlozyles raport? - spytal Amerykanin. -Tak, i to sie okazalo powaznym bledem. Moj prowa dzacy zwrocil sie na zewnatrz o pomoc i obserwacje. Ktos z tego zespolu musial mnie wystawic. Meksykanie. Musze sie dowiedziec co to za jedni i kto ich przyslal. -Popros twego prowadzacego. -Wskutek meldunku do niego omal mnie nie zabito; zreszta wrocil do Brukseli. -Caspar? -Jest tylko doradca, co oznacza, ze moze pomoc tylko jeden raz. Jesli uzyje go zbyt wczesnie, zostane sam... a nie jestem pewien, czy to ten sam scenariusz. -Dlaczego ja? -Spotkalismy sie na konferencji o miedzynarodowym terroryzmie. W windzie - dodal Trent, do tej pory niepewny, czy to spotkanie bylo przypadkowe, czy zamierzone. - Wypilismy pare drinkow. Wygladalo, ze mamy takie same poglady. Wymienilismy numery telefoniczne. -Kiedy byla ta konferencja? -Nieco ponad rok temu, we Frankfurcie. -Przed twoim przeniesieniem. -Zgadza sie. -I wzywasz mnie pierwszego, gdy wpadles w tarapaty? -A kogo, wedlug ciebie, mialbym wezwac? -W twoim polozeniu? Do diabla, wezwalbym mnie tydzien temu. - Usmiechnal sie i wyciagnal dlon. - Steve... We Frankfurcie nazywal sie Robert i byl ubrany w szary flanelowy garnitur. -Trent - odparl Trent. Steve prowadzil volkswagena po drodze dojazdowej na parking z czterema miejscami, stajac kolo jasnoblekitnego forda i bialego dzipa Cherokee. Dzip mial opuszczony dach, plocienne pokrowce na siedzeniach, ogromne zderzaki i stos sprzetu do swobodnego nurkowania na tylnym siedzeniu. Przez miasto przejechali w milczeniu. Wprowadzajac Trenta do srodka tylnym wejsciem, Steve powiedzial: -Musze to zalatwic przez naszego czlowieka tutaj. Grzecznosc tego wymaga. Bedzie z nim pewien Mex. Trent zauwazyl, ze Steve pozostawil teczke w samochodzie. Wobec tego spotkanie bedzie nieoficjalne. Bawialnia wychodzila na ogrod z tylu domu, otoczony zywoplotem z hibiskusow i ocieniony przez kepe akacji. Umeblowanie wygladalo jak kupione z drugiej reki, typowo dla konspiracyjnych kwater. W pokoju bylo dwoch mezczyzn. Miejscowy przedstawiciel Agencji stal przy wielkim oknie w glebi. Mial nieuksztaltowane rysy twarzy, odpowiednie raczej dla jakiegos licealisty, moze odrobine zbyt zdenerwowanego czekajacym go egzaminem. Wiek:po trzydziestce, wzrost sredni, tusza srednia. Na bialej tenisowej koszulce nosil swiezo odprasowany garnitur z marszczonej indyjskiej bawelny w niebieskie paseczki - jakby nie potrafiac sie zdecydowac, czy ubrac sie wizytowo, czy sportowo. Meksykanin stanowil zupelny z nim kontrast. Lezal rozwalony w fotelu z taka mina, jakby przez dwadziescia najblizszych lat nic nie mialo sie wydarzyc. Byl wielki, bardzo wielki - jak domyslal sie Trent okolo szesciu stop wzrostu - z szeroka twarza Indianina Maja i gestymi czarnymi wlosami, ktore nie znaly grzebienia ni szczotki od czasow jego pierwszej komunii. Ubrany byl w bialy podkoszulek z ostrzegawczym czerwonym napisem na szerokiej piersi: "Przejscie wzbronione pod kara zgwalcenia". Rekawy podkoszulka mial odciete, by pozwolic zmiescic sie bicepsom. Na czarnych spodenkach kapielowych, grozacych peknieciem, jesli poruszy ktorymkolwiek muskulem, swiecily zlote palmy. Na nogach mial gumowe sandaly wielkosci pletw dla nurkow. Przerosniety licealista pozdrowil Steve'a kiwnieciem glowy i powiedzial do Trenta: -Jestem Dick, a ten tam, to Pepito. Moj dobry przyjaciel. Trent watpil, czy sa to ich prawdziwe imiona. -Milo mi was poznac. Dick przeszedl przez pokoj i stanal kolo fotela Meksykanina, by podkreslic, ze on i ten wielki czlowiek reprezentuja te sama strone. -Reprezentuje tutaj Agencje - powiedzial Trentowi. - Steve zadzwonil do mnie z Waszyngtonu, by zorgani zowac to spotkanie. Wobec tego wyciagnalem z komputera twoje akta. Zarobiles sobie na niezgorsza reputacje morder cy do wynajecia. To nie jest cos, co bysmy szczegolnie lubili. Okreslenie niezbyt spodobalo sie Trentowi, ale milczal. Meksykanin usmiechnal sie, aby zrobic cokolwiek. Gdyby byl palaczem, zapalilby papierosa. -Spokojnie, Dick - powiedzial Steve. -Spokojnie! - Niepokoj, wyczuwany w nim przez Trenta nagle wybuchnal. - Nie bylo zezwolenia na to spotkanie. Pakujac mnie w to, narazasz moja cholerna posade. Steve przeszedl przez pokoj i objal Dicka za ramiona w sposob, w jaki Amerykanie wymuszaja bliskosc, zanim ona naprawde zaistnieje. -Moze poczulbys sie lepiej, gdybysmy cie z tego wylaczyli. -Jak jasny gwint, poczulbym sie lepiej - odrzekl Dick. -No to czemuz by tego nie zrobic? - zaproponowal Steve. - Zlozyles meldunek o spotkaniu? -Co ty sobie wyobrazasz? Ze zwariowalem? - spytal Dick. -Swietnie, wobec tego rozegramy to nastepujaco - rzekl Steve. - Jesli ktos zapyta, powiedz, ze pozyczyles mi ten dom. Baw sie dobrze, Dick, i pamietaj, ze jestem twoim dluznikiem. -Zapamietam jak ciezka cholera. - Dick popatrzyl na Meksykanina. - Pojdziesz cos zjesc? Meksykanin nie przestawal sie usmiechac. Dick mial nieco zaklopotana mine. -Ano, to sie jeszcze zobaczymy. Steve odprowadzil go do drzwi, usmiechajac sie i poklepujac go po plecach. Nim wrocil do Trenta, poczekal az odjedzie ford. -Przepraszam cie za to. W Waszyngtonie mamy drobne trudnosci. - Lekkie uniesienie brwi przy tych slowach dawalo do zrozumienia, ze uwaza Trenta za doroslego, ktory wie, co jest grane. - Skonczylo sie zagrozenie ze strony Rosjan, sa wiec kongresmani, ktorzy chca sie dowiedziec, co Agencja robila, gdy Rosjanie byli za grozeniem. Grzebia sie w aktach. Szukaja sobie paru glow do sciecia. Zarabiaja na dobra opinie w TV. A material tylko czeka, by go znalezc - kontynuowal Steve, jak gdyby sadzil, ze Trent z trudem mu uwierzy. - Byc moze to sie zaczelo w epoce Kennedy'ego... no, wiec to byl swiety, z wyjatkiem spraw seksu... ale byl tez troche zapalczywy i mlody i spieszylo mu sie. Negocjacje nie skutkuja, wyeliminujcie tego czlowieka. Ludzie, ktorzy zajmowali sie eliminacja, mieli ogromne poparcie od samej gory, a w Agencji wielkie wplywy. Mamy w Agencji ludzi, ktorzy staja po jednej lub po drugiej stronie. I sa ludzie tacy jak Dick, ktorzy znalezli sie gdzies posrodku. Mila zona, troje dzieci. Sluzbowe mieszkanie, emerytura, ubezpieczenie zdrowotne, uzasadnione perspektywy kariery zawodowej. - Steve wzruszyl ramionami na znak, ze rozumie stanowisko Dicka. - Rozumiesz, co chce powiedziec? Jak dzieci, ktore lubia obozowac w lesie, ale nie chca wychodzic z namiotu po zapadnieciu ciemnosci. Ty sie pojawiasz majac taka opinie i Dick troche sie denerwuje. Pulkownik jest do szpiku kosci bojownikiem Zimnej Wojny, a ty jestes jego chlopcem, wypozyczanym na pol roku prawdziwym bandziorom w Langley. A tu zjawiam sie ja i mowie: Hej, chwileczke, Dick; spotkalem tego czlowieka w windzie i on jest w porzadku. Byl w Irlandii, mial przezycia religijne, jak swiety Pawel spadlszy z konia w drodze do Damaszku. - Usmiechnal sie jeszcze szerzej. - Jezu! Mozna powiedziec, ze teraz j a zaczynam sie zastanawiac, prawda? I j a jestem zdenerwowany. Trent mial przeczucie, ze oczekiwano po nim, iz odpowie usmiechem i oswiadczy, ze rozumie - ale rozumial tylko, ze znalazl sie w samym srodku czegos, czego nie rozumial i co mu sie nie podobalo. Meksykanin wygladal, jakby zasnal. -Pracowalem tylko w terenie - powiedzial Trent. -Chcesz przez to powiedziec, ze nie obchodzi cie polityka wewnatrzbiurowa. - Usmiech Steve'a przybral ton lekkiego zasmucenia. - Nie poczuj sie dotkniety, ale z mojego punktu widzenia to cie troche upodabnia do Dicka. Bo z czym mamy tu do czynienia? Z sytuacja, w ktorej jedni wierza, ze w dowolnym kraju wystarczy zmienic czlowieka stojacego na czele, aby pozbyc sie tamtejszych problemow. Inni z nas sa zdania, ze na dluzsza mete moze to sytuacje tylko pogorszyc. Musimy byc grzecznymi chlopcami, a nie mowic, ze nimi jestesmy. Przestac bawic sie w r e a l p o l i t i k, zaczac zabawe we wspolprace. Zaprzestac prob przekupywania najwyzszych honchos, a zaczac pomagac zwyklym ludziom. My jestesmy fachowcami. My pisujemy sprawozdania. Byc moze nadszedl czas, abysmy zaczeli wywierac troche nacisku. Ale na to potrzeba czasu i mnostwa przekonywania. To nie sprawa moralnosci - zapewnil Trenta, jak gdyby fakt, ze sprawa nie dotyczyla moralnosci, dowodzil, iz jest ona w porzadku. - Tamtego sposobu juz probowano i okazalo sie, ze nie daje wynikow. Kiwnal glowa w strone drzemiacego Meksykanina. -Pepito, ty i ja zajmujemy sie terroryzmem. Lapiemy pare osob, pozwalamy, by inni je zastrzelili dla nas, byc moze sami je zabijamy. W ten sposob tworzymy kolejna paczke meczennikow, a dla siebie kolejna paczke terrorystow. Ale mozemy cos zrobic z przyczynami terroryzmu. Nie twierdze, ze mamy przestac lapac skurwysynow; mowie o dodatkowych, dlugofalowych priorytetach. A to jest mniej wiecej to samo, co mowiles o Irlandii. I dlatego dalem ci numer telefonu. -Tak - powiedzial Trent, poniewaz t o wlasnie wow czas powiedzial i zgadzal sie z punktem widzenia Steve'a. Co nie oznaczalo, by Amerykaninowi ufal albo chcial wlaczyc sie do walki o wladze w aparacie wywiadowczym, co mu Steve w okrezny sposob proponowal. Jesli nie zastawial pulapki. Mogla to tez byc sytuacja albo-albo: zaleznie od wynikow Amerykanin zdecyduje, do ktorej ze stron przylaczyc sie, a Trent znajdzie sie na zielonej trawce. -Tak - powtorzyl, poniewaz Steve ani Meksykanin niczego nie dodali. "Tak" bylo bezpieczne w granicach rozsadku. A poniewaz potrzebowal pomocy, dodal: - Zgadzam sie. -No to swietnie - odparl Steve z radosnym usmiechem. - Pepito i ja jestesmy kawalerami, wiec zdecydowalismy sie zabawic w to i owo - kontynuowal, jak gdyby jego slowa mialy glebokie znaczenie, a nie stanowily zaszyfrowanych bzdur. - Czasami Dick o tym wie, czasami nie. Czy mu mowimy, czy nie, to w jakims stopniu zalezy od tego, co robimy. Musze wracac do kraju, ale Pepito bedzie twoim przewodnikiem. Cancun to jego dzialka. Bedziesz potrzebowal wiecej pomocy, to wrzeszcz. Bedziesz chcial pojawienia sie ciezkiej brygady, to machaj zolta chustka, zeby ci nie odstrzelili tylka. - Cisnal Trentowi kwadrat w kolorze jaskrawej zolcieni. - Jeszcze sie zobaczymy... Steve nie powiedzial, co to za ciezka brygada. Jak dotad wszystko idzie zbyt gladko i czysto, pomyslal Trent. Przez hol przeszedl do frontowych drzwi i patrzyl, jak odjezdza volkswagen. Gdy wrocil do bawialni, Pepito otworzyl jedno oko. Po chwili drugie, usmiechnal sie, wydobyl z fotela i powloczac nogami wyszedl przez tylne drzwi. Podwojne pukniecie palcami w dach dzipa spowodowalo, ze sposrod hibiskusow wypelzl doberman. Pies wskoczyl na tylne siedzenie wozu. Pepito pokazal Trentowi palcem siedzenie obok kierowcy i zapalil silnik. Cofnawszy sie az na droge, podwiozl Trenta do jego motocykla, nie pytajac, gdzie zostal zaparkowany, a potem wskazal palcem w kierunku przystani. Jadac za Pepitem swym BMW, Trent zobaczyl, jak wielki mezczyzna strzela na niby do szczuplego, lecz muskularnego meksykanskiego chlopca, walkoniacego sie u wejscia na nabrzeze, przy ktorym zacumowala Zlota Dziewczyna. Pepito zaparkowal dzipa przy samej schodni. Drugi podobny chlopiec opalal sie lezac na dachu kabiny Zlotej Dziewczyny. Jego slipy byly tak waskie, ze moglyby sluzyc striptizerce za cache-sexe, ale prawa dlon mial przykryta recznikiem kapielowym. Trent przypuszczal, ze pod recznikiem kryje sie pistolet. Nie sadzil, by byl wystawiony na az tak wielkie ryzyko, ale Pepito oczywiscie musial byc tego zdania. W przeciwnym razie nie dalby katamaranowi opieki i ochrony. Obok Zlotej Dziewczyny lezala dwudziestoosmiostopowa lodz do nurkowania z dwoma stukonnymi silnikami Mercury. Pepito wrzucil do niej sprzet do nurkowania, z podrecznej torby wyjal elektroniczny wykrywacz i podspiewujac do siebie, aby w ten sposob wlaczyc wszelkie uruchamiane glosowo mikrofony, omiotl lodz detektorem od dzioba po rufe. Zanim gestem zaprosil Trenta na poklad, uruchomil oba silniki. -Poplyniemy sobie ponurkowac, Senor - odezwal sie frapujaco glebokim glosem. Trent odrzekl, ze tego juz sie domyslil i dodal, ze zastanawia sie, czy ostatecznie beda sie komunikowac piszac na tabliczkach sto stop pod powierzchnia Morza Karaibskiego. -Ostroznosc pozwala przezyc, Senor - powiedzial Meksykanin. - Gringos! - Splunal za burte. - Traktuja polityke z taka powaga, jaka Meksykanin przywiazuje tylko do kochania sie z kobieta. Patrzac, jak Pepito steruje lodzia w strone otwartego morza, Trent pomyslal, ze temu czlowiekowi moze zaufac. -Potrzebuje pomocy - powiedzial. - Wokol mnie duzo sie dzieje, a ja nie wiem, ani co to jest, ani kto za tym stoi. - Jedynym tropem, jaki posiadal, bylo dwoch Meksykanow, stanowiacych ochrone pulkownika Smitha w hotelu Rena Victoria. -Male rybki pojawiaja sie tam, gdzie zeruja duze - zgodzil sie Meksykanin, szczerzac zeby z calkowita pewnoscia siebie. - Znajdziemy ich, Senor. Byla jedenasta w nocy i Cancun szalalo. Patrolujacych chodniki turystow bombardowala ryczaca z barow muzyka; nad dyskotekami blyskaly neony z napisami: "Wejdz tutaj i przynies ze soba forse". Mlodzi chlopcy i dziewczeta krecili tyleczkami, dajac rytualne sygnaly; handlarze narkotykami walkonili sie pod obsypanymi kwieciem drzewami. Wielki Meksykanin krazyl po ulicach, jakby byl wlascicielem tego miasta. W dzipie bylo ich siedmioro: Pepito, Trent, cztery szwedzkie dwudziestolatki oraz doberman. Cztery Szwedki stanowily milczace ostrzezenie dla Trenta, ze Pepito sluchal nagrania wiadomosci, ktora posluzyla Trentowi do wezwania Steve'a. Meksykanin zauwazyl dziewczyny, gdy opalaly sie w toplesach na plazy Isla Mujeres, dokad poplyneli nurkowac. Wbiwszy dziob lodzi w brzeg, Pepito poszedl pospacerowac po plazy i zagarnal wszystkie jak pasterze zaganiajacy owce do owczarni. Na Trencie wrazenie zrobilo przede wszystkim to, ze Meksykanin potrafil odgadnac narodowosc kobiet, patrzac przez lornetke z odleglosci stu jardow. Kolacje zjedli w restauracji, gdzie podawano unowoczesnione, wymyslne dania tradycyjnej kuchni Majow: na pierwsze szyjki langust z rusztu, nastepnie dzikiego indyka w czarnym sosie z prazonego pieprzu, na deser sorbet z mango. Do kazdego dania margaritas - a to przynajmniej pily Szwedki. Trent i Pepito pili na sposob barowych dziewczyn do towarzystwa: margaritas bez alkoholu. Nastepnie rozpoczeli poszukiwania dwoch Meksykanow, ktorzy chronili spotkanie Trenta z pulkownikiem w hotelu Rena Victoria. -Tym ludziom zaplacono - oswiadczyl Pepito. - Teraz beda na miescie. Takie sa zwyczaje tutaj, w Cancun, Senor. Jak dotad odwiedzili tuzin barow i trzy dyskoteki. Margaritas zaczely pozbawiac Szwedki resztek zahamowan. Jedna usiadla na masce dzipa, przodem do kierunku jazdy, obejmujac za soba wiatrochron, zadarlszy spodniczke i rozpiawszy bluzke do pepka. Druga usiadla na kolanach Pepitowi, trzecia na Trencie. Czwarta znalazla sie na stosie zlozonych recznikow miedzy oboma mezczyznami, obejmujac ich za szyje. Ze sposobu w jaki zerkala na Pepita, Trent zyskal pewnosc, ze mloda pani na jego kolanach uznala, iz w tym towarzystwie wyciagnela przegrywajacy los. Status Pepita w Cancun znalazl jeszcze jedno potwierdzenie, gdy dwoch policjantow z pieszego patrolu energicznie zasalutowalo w chwili, kiedy wielki Meksykanin podjechal, by zaparkowac dzipa pod znakiem "Zakaz parkowania" przy dyskotece Clarissa. Dziewczyna siedzaca na kolanach Trenta wmanipulowala sie pod jedno z ramion Meksykanina, co pozostawilo Trenta ze Szwedka na masce oraz ta, ktora siedziala na recznikach. Zasmial sie, poniewaz smialy sie dziewczyny. Nie umial tego robic tak dobrze jak Pepito, ktorego basowy grzmot pobiegl przed nimi az do srodka stroboskopowo oswietlonej dyskoteki, jak preludium tropikalnej burzy. Muzyka byla tego rodzaju, ze kazdy tanczy samotnie. Czarni i Latynosi byli w tym dobrzy, ale biali poruszali sie niezdarnie. Pepito wskazal cos nad glowami tlumu. Trent nie potrafil dostrzec, kogo lub co wskazuje. Meksykanin objal Trenta dlonmi w pasie i podniosl do sufitu, jakby byl workiem luzno wrzuconego gesiego puchu. Pepito wskazywal czlowieka, ktory gral role goryla udajac, ze naprawia gniazdko elektryczne na hotelowym korytarzu przed pokojem pulkownika. Trent pokazal Pepitowi uniesiony do gory kciuk. Meksykanin opuscil go na parkiet i przeszedl przez tlum tancerzy, jakby ich w ogole nie bylo. Powrocil z falszywym elektrykiem, przewieszonym przez ramie jak polowka wieprza w rzezni - z tym tylko wyjatkiem, ze elektryk nie byl martwy, choc wygladal, jakby spodziewal sie nim zostac. Pepito wrzucil go na tylne siedzenie dzipa. Na elektryku polozyl sie doberman, trzymajac zeby o cal od jego gardla. Dwie Szwedki wyszly za nimi z dyskoteki, z takimi minami, jakby nie wiedzialy, jaka graja tu role, ale Pepito usmiechnal sie radosnie i rozlozyl dlonie wielkoscia przypominajace rekawice do baseballu. -Prosze przyjac moje przeprosiny, Senoritas, najpierw zalatwimy malenki interes. A potem mucho przyjemnosci. Trent juz siedzial w dzipie. Pepito posadzil mu jedna z dziewczyn na kolanach, nim zdolala sie sprzeciwic. Druga pocalowal w oba policzki i w usta, sadzajac na recznikach zlozonych miedzy przednimi siedzeniami. Poklepawszy dobermana, wsunal sie za kierownice i gestem przywolal policjanta. Ten wbiegl do dyskoteki i zaraz wypadl, niosac dla dziewczyn nowe margaritas w pollitrowych kubkach-termosach. Policjanci zasalutowali. Dziewczyny zachichotaly, uspokojone tym widokiem - co dowodzilo ich calkowitej ignorancji odnosnie latynoamerykanskich policjantow. -Rozsadnie jest miec swiadkow! - zawolal wesolo po hiszpansku Pepito do Trenta, wyjasniajac w ten sposob, czemu zabral dziewczyny. - Najlepszymi swiadkami sa cudzoziemcy. Moga skladac zeznania zgodne z prawda, ufajac w bezpieczenstwo, jakie zapewnia im wlasny kraj, podczas gdy naszych ludzi latwo sklonic do dania takiego swiadectwa, jakiego potrzebuja ci z najwieksza wladza. Przejechawszy przez groble, Pepito skrecil na podworze za centralnym komisariatem policji Cancun. Wydobywszy wieznia spod dobermana, wprowadzil go do gmachu tylnymi drzwiami. Po kwadransie pojawil sie znowu z zadowolona mina. Powrociwszy do dzielnicy turystow, zatrzymal sie na chwile po nowe margaritas, nastepnie dwujezdniowa magistrala, biegnaca wzdluz wybrzeza, dojechal do miejsca, w ktorym konczyly sie hotele, a zaczynaly rezydencje superbogaczy. Podjechal do kraweznika, na wstecznym biegu wycofal sie miedzy drzewa, zgasil swiatla i zatrzymal sie naprzeciw zelaznej bramy po drugiej stronie magistrali drogowej. -Teraz, Senoritas, ujrzycie kankunska wersje serialu Policjanci z Miami, odegrana specjalnie dla was - powie dzial Pepito. Pokazal gestem palme na lewo od dzipa. - Siadajcie tutaj i popijajcie margaritas, Senoritas. Tylko dziesiec minut i jedziemy do mego domu, gdzie poplywamy sobie w swietle ksiezyca. -Jest pierwsza kwadra i ksiezyc juz zaszedl - zauwazyl Trent. -Romantyczna opowiesc nie musi byc prawdomowna, Senor Trent - pouczyl go Pepito. Wskazal na brame. - Dom czlowieka, ktory dostarczyl twemu pulkownikowi dwoch goryli. Don Roberto Fleming. Urodzony w Lon dynie, Anglia, drugiego lutego 1922, jako Robert Charles Richard French. Cukrzyk. Zwolniony od sluzby wojskowej. Studia wyzsze, dyplom z jezykow nowozytnych. Wstapil do MI 6. Wydzial Ameryki Lacinskiej, szczegolne zainteresowania: Chile, Gwatemala, Argentyna, Urugwaj. Na wczesniejszej emeryturze od 1974. Od chwili przejscia na emeryture w sluzbie roznych towarzystw ubezpieczeniowych jako negocjator w sprawach porwan w calej Ameryce Lacinskiej. Doradca wielu koncernow miedzynarodowych w sprawach bezpieczenstwa osobistego. Dostarcza personelu ochrony osobistej oraz potrzebnego wyposazenia poprzez PSLA Inc., prywatne towarzystwo, zarejestrowane na Kajmanach. Bogaty, stary, zdeprawowany i posiadajacy, w niebezpiecznym stopniu, dobre powiazania. -Czemu wczesna emerytura? - spytal Trent. -Sprzecznosc interesow, Senor. Wiele sprzecznosci interesow. -Wolny strzelec? -Zarowno na rzecz rzadow, jak w sektorze prywatnym, Senor. -Jesli jest az tak dobry, czemu dostarczyl pare wszawych amatorow? - I czemu, pomyslal Trent, napuszczono na niego samego trzech bandziorow w Bacalar? Albo rzekomych bandziorow; kazdy agent z jego doswiadczeniem potrafilby zabic wszystkich trzech, zanim by nawet po mysleli, ze trzeba wysiasc z samochodu. -To jest pytanie, ktore powinnismy postawic Don Robertowi, Senor. - Pepito machnal kawalkiem papieru. - Nakaz przesluchania w zwiazku z usilowaniem morderstwa na cudzoziemskim turyscie. Jestes turysta, Senor. - Pepito usmiechnal sie z zadowoleniem. - Na szczescie ja tez mam dobre kontakty. Moj kuzyn Ricardo jest sedzia. Umowilem sie, ze bedzie na nas czekal w komisariacie policji. Trent chcial wysiasc z dzipa, ale Pepito go powstrzymal. -Zadzwonimy do drzwi, Senor. Don Roberto zatele fonuje do Mexico City. Ricardo jest mlodym sedzia. - Z odrobina smutku w glosie Pepito wyjasnil: - Wsrod jego starszych kolegow znajduja sie tacy, ktorzy uwazaja, ze Ricardo ma nieco awanturnicze usposobienie. Trent podejrzewal, ze jest to cecha rodzinna. -Jesli bedziesz tak uprzejmy, by to dla mnie potrzymac, Senor... Podal Trentowi maly bezkurkowy rewolwer Smith and Wesson kalibru 38, a potem przypial sie pasem samochodowym. Trent zrobil to samo. Pepito wrzucil pierwszy bieg, pomachal reka mlodym Szwedkom i nacisnal gaz do konca. Gdy wjezdzali na srodek jezdni, robili dwadziescia mil na godzine; gdy zderzyli sie z samym srodkiem bramy, czterdziesci. Dzip wyrwal oba skrzydla bramy z betonowych slupow i przejechal po nich. Podjazd zakrecal lagodnym lukiem do palacu w podrabianym hiszpanskim stylu kolonialnym. Szerokie schody prowadzily do wielkich dwuskrzydlowych drzwi z rzezbionego drewna. Byly niskie, stosownie do wieku i jakoby slabego zdrowia Don Roberta. Dzip wjechal na schody, nie przestajac przyspieszac. Zderzakami rozwalil wejscie, a Pepito zatrzymal go poslizgiem w wielkim holu z rozowa marmurowa posadzka. Trent odpial pas bezpieczenstwa i zwalil sie na marmur. Wielki Meksykanin zrobil to samo po drugiej stronie, trzymajac w prawej dloni potezne magnum. Na prawo znajdowal sie gleboki na trzydziesci stop salon. Ciezkie hiszpanskie meble byly autentykami. To samo mozna bylo powiedziec o osiemnastowiecznych portretach angielskiej szlachty, choc nazwiska na tabliczkach pod nimi byly falszywe. Pod oknem stal koncertowy fortepian Bechsteina, na jego blyszczacym korpusie ustawiono fotografie w srebrnych ramkach. Don Roberta nie bylo. Na lewo od holu znajdowala sie jadalnia, udekorowana jeszcze wieksza liczba portretow. Dlugi, waski stol i otaczajace go krzesla z wysokimi oparciami byly warte majatek. Biblioteka pelna byla ksiazek, wygladajacych na czytane. Wspaniale orzechowe biurko bylo osiemnastowiecznej angielskiej roboty, a klubowe fotele obite skora. Nad zupelnie zbednym kominkiem wisial przepiekny pejzaz Canaletta w oryginalnej ramie, ukazujacy fragment Tamizy w Londynie. Wmurowany w sciane sejf byl otwarty, a Don Roberto martwy. Lezal kolo sejfu na czerwonym bucharskim dywanie w ogromnej kaluzy krwi, ktora wyplynela z jego szyi. Krew juz wyschla, ale cialo dzieki klimatyzacji zachowalo swiezosc. Don Roberto byl nieduzym, chudym czlowieczkiem z dlugim nosem, krotko przycietymi szpakowatymi wlosami i wasikiem, waskimi wargami oraz prawie przylepionymi do czaszki uszami. Pod kaszmirowym szlafrokiem mial jedwabna pizame w paski - wszystko dla oslony przed chlodem klimatyzacji; na stopach czerwone aksamitne ranne pantofle z wyszytym herbem. Trent znal go jako Richarda Fallona. Sluzyl jako kontakt Trenta z pulkownikiem i ludzmi z Langley. Chociaz, wedle tego, co powiedzial Pepito, Don Roberto porzucil sluzbe panstwowa w roku 1974. Od chwili skierowania do Irlandii w osiemdziesiatym siodmym, Trent go nie spotkal. Przysiadlszy kolo zwlok, Pepito najpierw podniosl powieki Don Roberta, a potem prawa reke, by zbadac staw lokciowy. -Ubieglej nocy? -Prawdopodobnie. Obaj wiedzieli, jak Don Roberto zostal zabity. Sposob byl niecodzienny. Trent siegnal reka po swoj zawieszony na plecach noz. Meksykanin wsunal klinge do rany w szyi Don Roberta. Pasowala absolutnie. Popatrzyl na Trenta. -Nieprzyjemnosc, Senor. -Tak. -Zeszlej nocy byl pan sam. -Tak. -Nie przesluchuje pana - wytknal mu Pepito. Wstawszy powoli rozejrzal sie po pokoju. -Panskie odciski palcow sa tutaj, Senor... -Tak - powiedzial Trent. Szklanka, ksiazka, kawalek papieru - wszystkie nie do rozpoznania, poniewaz nie mial pojecia, dlaczego zostal wrobiony, ani kto to zrobil. Dlatego tez nie byl w stanie dociec, z jakiego okresu jego przeszlosci pochodzily podrzucone tu dowody. Dwuosobowy zespol goryli doprowadzil go do Don Roberta. Oni ze swej strony byli powiazani z trzema bandziorami z Cenote Azul - wszystko to stanowilo kolejne ogniwa lancucha, ukutego, by powiazac go z morderstwem. Na chwile nawiedzil go obraz pilota. Byczego Starego Chlopa, oslepionego reflektorem, wyskakujacego z samolotu w ciemnosc... Powiedzial: - Tak. Tak. Tak. Tak - i usmiechnal sie do Meksykanina, z wysilkiem oswobadzajac sie od wizji pilota i zmuszajac do przemowienia. -Przykro mi, Pepito. Bede wygladal na kretyna, ale nie rozumiem, co tu sie, u diabla, dzieje. Na litosc boska, jestem tajnym agentem. I pracuje dla nowej organizacji. Nie jestem dosc wazny, aby ktos zabijal czlowieka tylko po to, by mnie wrobic. Moze w przeszlosci... ale nawet wowczas... - Nie mogl w to uwierzyc. - Nie, to sie po prostu nie trzyma kupy... -Dla ciebie - poprawil Pepito. - Trzyma sie dla tego, kto zabil Don Roberta. Jak ci powiedzialem, Senor, Don Roberto zjednywal sobie poteznych przyjaciol. Beda zagniewani. -Na mnie - rzekl Trent. -Oraz na mnie, Senor - powiedzial Pepito bez cienia usmiechu. - Jesli sprobuje cie oslaniac, nasza wspolna dzisiejsza dzialalnosc zostanie zinterpretowana jako przy jazn. Prawda, moge przedstawic jako swiadka twej niewin nosci mojego czlowieka, ktory pilnowal cie zeszlej nocy. Ale sam fakt, ze jest przeze mnie zatrudniony, podwazy jego swiadectwo. Teraz zapewne zrozumiales, do czego potrzebne byly szwedzkie Senoritas. Gdybys naprawde korzystal z towarzystwa tych czterech, ktorymi przechwalales sie przed Amerykaninem, mialbys alibi, ktorego zmuszony bylbym bronic. Ale tak, jak jest... - Wzruszyl ramionami dosc poteznymi, by uniesc byka. - Byloby wielka uprzejmoscia, Senor, gdybys zechcial wycelowac do mnie z rewolweru i odebral swoj noz. Nastepnie, byc moze, zmusisz mnie do odwiezienia siebie i Senoritas do swego jachtu. Skraj Isla Mujeres bylby stosownym miejscem, by nas tam wysadzic. -A ja mam poplynac z powrotem do Belpan i czekac na nakaz ekstradycji - powiedzial Trent. Meksykanin znowu wzruszyl ramionami. -Zabojca musi bardzo ostroznie ujawniac swe dowody przeciw tobie, Senor, bowiem w przeciwnym wypadku moglbym odkryc jego tozsamosc. Z mego punktu widzenia to cala nasza nadzieja. Twoja zas jest pozostac wsrod zywych tak dlugo, poki ta sprawa nie wyjdzie na swiatlo dzienne, abysmy mogli zobaczyc, czym ona jest. Albo uciekac - pomyslal Trent. Ale potrafil sie domyslic, jacy sa przyjaciele Don Roberta. Bogactwo zgromadzone przez niego dowodzilo ich potegi i wplywow. Ukrycie sie Trenta przed ich psami gonczymi byloby rownie niemozliwe, jak ukrycie Everestu przed Szerpami z Nepalu. Gdy wracali przez salon, tego przynajmniej byl juz swiadom. Stojace na fortepianie fotografie byly uszeregowane wedlug wplywow, jakie posiadali sportretowani: bankierzy, prezesi wielkich towarzystw, szefowie rzadow, ministrowie, mniej wazni czlonkowie rodzin panujacych, arystokraci oraz wysoki blondyn z wasami - mlody oficer w mundurze Brytyjskiego Pulku Lansjerow, rozwalony w pozie znamionujacej leniwa pewnosc siebie, u stop mlodej kobiety w wieczorowej sukni, siedzacej na trawiastym zboczu w Glyndebourne. Nieco drzacymi palcami Trent wyjal fotografie z ramki. Gdy sie odwrocil, Pepito spogladal na niego, stojac w drzwiach. -Moja matka - powiedzial Trent. Pepito doradzil Trentowi, by wrocil do Belpan i tam poczekal, az sprawy zaczna wychodzic na jaw. Trent wiedzial, ze Pepito ma racje. Ale byl czlowiekiem czynu i oczekiwanie bylo dla niego czyms zarowno frustrujacym, jak denerwujacym. Wracajac pod zaglami z Cancun na wyspe San Paul, Trent wszystko, co wiedzial, przelal na papier, w nadziei, ze ujawni sie w tym jakis porzadek. Aby uproscic swe mysli, ulozyl je pod dwoma naglowkami. W pierwszym znalazlo sie wszystko, co bezposrednio dotyczylo Belpan. Fakt pierwszy: Ktos tworzyl scenariusz wydarzen, ktorego celem bylo zdyskredytowanie rzadu Belpan oraz jego prezydenta. Fakt drugi: Pulkownik Smith oczekiwal przemytnikow broni. Dodac jedno do drugiego i pojawia sie odpowiedz, ktora Trent uznal za najoczywistsza: zamach stanu. Sily potrzebne dla tego celu byly minimalne. W Belpan malo bylo przestepstw, kraj nie mial wrogow, niczego wartego kradziezy oraz zadnych ambicji terytorialnych. W rezultacie sily policyjne kraju byly male i niedoswiadczone, zas Sily Obrony Narodowej Belpan sluzyly przede wszystkim do wystawiania kompanii honorowej dla tych rzadkich gosci, na tyle waznych, by uzasadnialy taka ceremonie. Ale zamach wymagal czegos wiecej niz sily. Musiala w tym celu istniec akceptacja polityczna, zarowno wewnatrz kraju, jak - co wazniejsze - poza nim, bo od chwili zakonczenia Zimnej Wojny przejmowanie wladzy na drodze zbrojnej coraz czesciej spotykalo sie z natychmiastowym zamrazaniem pomocy zagranicznej. A samo istnienie Belpan zalezalo od pomocy zagranicznej. Procz tego potrzebne bylo uzasadnienie zamachu. O ile Trent orientowal sie, takiego uzasadnienia nie bylo. Stopa podatkowa w Belpan byla nizsza niz w sredniej wielkosci europejskim miescie handlowym; z tego powodu problem kierowania krajem byl jednym wielkim finansowym koszmarem. Z powodu rafy Belpan nie mialo portu, a to wykluczalo utworzenie w nim bazy wojskowej. A nawet, w zwiazku z zakonczeniem Zimnej Wojny, mocarstwa likwidowaly swe bazy. Koszty przeksztalcenia Belpan w raj podatkowy bylyby niebotyczne, zreszta w regionie Morza Karaibskiego juz istnialo pod tym wzgledem ogromne wspolzawodnictwo. Z tych samych przyczyn Trent nie potrafil sobie wyobrazic Belpan jako Mekki gier hazardowych. Wykluczywszy zamach stanu, Trent musial przyjac zalozenie, ze bron miala dalsze przeznaczenie i jej przemyt nie byl zwiazany ze scenariuszem narkotykowym. Ale jaki cel mial ten scenariusz? Wielkosc zaangazowanych w to funduszow, bezwzglednosc i stopien zorganizowania byly stanowczo za wysokie, by mozna je wytlumaczyc istnieniem opozycji politycznej wobec prezydenta, zamierzajacej zdyskredytowac jego rzad, zanim dojdzie do wyborow. Nastepnie Trent wyliczyl fakty, odnoszace sie do jego wlasnej roli. Zostal wyslany przez pulkownika Smitha do Belpan jako przyneta dla przemytnikow broni. Belpan lezalo poza strefa interesow WE, wobec tego pulkownik oddawal komus przysluge. Cala swa kariere pulkownik zbudowal na przyslugach oddawanych CIA - ale kontaktemTrenta byl Caspar z DEA. To, z punktu widzenia Trenta, bylo sensowne. Zakonczenie Zimnej Wojny spowodowalo, ze w aparatach wywiadowczych pojawily sie nowe priorytety. Obecnie na szczycie listy znalazly sie narkotyki i terroryzm. Oddajac przysluge DEA, pulkownik kontynuowal swoj zwyczaj tworzenia nowych obszarow wplywow. Smith wezwal go do Cancun na spotkanie w hotelu Rena Victoria. Don Roberto dostarczyl pulkownikowi goryli. Goryl pulkownika doprowadzil Trenta i Pepita do Don Roberta. Don Roberto zostal zabity takim samym nozem, jaki nosil przy sobie Trent. Trzech ludzi probowalo niefachowego ataku na Trenta w Bacalar. Jedyna przyczyna tego ataku, jaka potrafil wymyslic Trent, byla proba powiazania go z morderstwem Don Roberta - z tego wynikaloby, ze tych trzech mezczyzn bylo w sluzbie Don Roberta. Ale kto przekonal lub zaplacil Don Robertowi, aby dostarczyl mu tych ludzi, i pod jakim pretekstem? W biznesie wywiadu i bezpieczenstwa Don Roberto byl wolnym strzelcem, odnoszacym wielkie sukcesy i posiadajacym wielkie wplywy. Kimkolwiek byl morderca Don Roberta, musial albo byc mu znany, albo mial pierwszorzedne listy polecajace, poniewaz procz rany od noza, nie bylo innych oznak uzycia przemocy, a Don Roberto na ten dzien zwolnil swa sluzbe. Czemu Don Roberto zostal zabity? Zapewne po to, by zamknac mu usta. Ale o czym moglby mowic? Czemu Trent zostal wystawiony jako rzekomy morderca Don Roberta? Wiedzial o sobie, ze nie jest dosc wazny, aby byc celem bezposrednim. Wobec tego musialo tu istniec dalsze powiazanie. Jedynym, jakie potrafil dostrzec, byla osoba pulkownika Smitha. Don Roberto pracowal z pulkownikiem i sluzyl jako lacznik miedzy nim i CIA w operacjach podejmowanych przez Trenta na rzecz Amerykanow. Czy ktos probowal zdyskredytowac Smitha poprzez Trenta? A jesli tak, co go zmusilo do zastosowania tak bezwzglednych srodkow? To doprowadzilo lancuch logicznego myslenia Trenta do Amerykanina, ktory przedstawil sie w Cancun jako Steve, a we Frankfurcie jako Robert. Trent chcialby wiedziec, czy ich spotkanie we Frankfurcie bylo ze strony Amerykanina zamierzone. Ale ponad wszystko chcialby sie dowiedziec, czemu fotografia, ktora zabral z domu Don Roberta, w ogole sie tam znalazla. I dlaczego wlasnie ta? Przez wszystkie lata dzialalnosci Don Roberta jako prowadzacego Trenta, gdy wypozyczano go CIA, ani razu nie wspomnial o jego matce. Poniewaz w obecnej sytuacji pozostalo mu tylko czekac, Trent zgodzil sie objac funkcje bosmana na piaskowej lichtudze podczas coniedzielnych regat Belpan. Czterdziestostopowe lichtugi, bezpokladowe, z ozaglowaniem gaflowym siup i plytkim zanurzeniem, byly budowane do przewozenia piasku rzecznego, ze stalego ladu na wyspy, jako materialu budowlanego. Trent byl w zalodze Baccy'ego, mierzacego szesc stop i cztery cale czarnoskorego celnika, nalezacego do Adwentystow Dnia Siodmego. Gdy nie bral udzialu w regatach, Baccy byl kapitanem jedynej w Belpan lodzi patrolowej. Adwentysci Dnia Siodmego byli poszukiwani jako szyprowie regatowi - nie pili, czego nie mozna bylo powiedziec o zalogach lichtug. Na lichtugach znajdowal sie ruchomy balast w postaci dwustufuntowych workow mokrego piasku, a zaloga pracowala ciezko, szczegolnie na regatach torowych. Za kazdym razem, gdy lichtuga miala zmienic hals, balast trzeba bylo przenosic na nawietrzna. Zaloga napedzana byla paliwem, zlozonym z rumu i swiezego soku pomaranczowego. Na dziobie dwie mlode Kreolki nieustannie wyciskaly pomarancze, Baccy zas wrzeszczal na swa zaloge, jak gdyby byli to skazancy na galerach, a nie banda na wpol pijanych amatorow, probujacych zabawic sie w niedziele. Ale Baccy nigdy nie przeklinal, ani tez nawet na chwile nie wyjmowal z ust wrzoscowej fajki, choc palenie porzucil, gdy majac lat osiemnascie wstapil do swego Kosciola. Lodz Baccy'ego nazywala sie Maria Magdalena. Stary Eddy stal u steru Krolowej Karaibow. Tor zostal wyznaczony od przystani Jimmy'ego na San Paul, wokol Canaka i z powrotem. Piecdziesieciostopowy jacht motorowy miejscowego piwowara sluzyl jako statek komisji regatowej. Regaty lichtug odbywaly sie bez zadnych regul, a istnienie statku komisji wynikalo jedynie ze szczodrobliwosci piwowara, ktory zaopatrywal wszystkich uczestnikow w transportery piwa i skrzynie bialego rumu. Zalogi dostarczaly wlasnych pomaranczy. Maria Magdalena i Krolowa Karaibow oplynely Canaka w odleglosci trzydziestu jardow od brzegu; odstep miedzy nimi wynosil nie wiecej, niz dlugosc bukszprytu. Meta lezala w prostej linii przed nimi, wobec tego Baccy polecil swej zalodze wyrzucic balast za burte. Nastepnie wzieto sie serio do picia. Trent dostrzegl prezydenta i jego wnuczke na koncu przystani przy prezydenckim domu plazowym. Na wyspie plotkowano, ze prezydent trzyma sie z dala od kampanii wyborczej z obawy, aby wiesci rozprzestrzeniane na temat jego powiazan z kolumbijskim handlem kokaina nie zaszkodzily wynikom jego partii przy urnach. Trzysta jardow przed linia finiszu Maria Magdalena Baccy'ego miala jedna dlugosc straty do Krolowej Karaibow. Rozkazal, aby ci z czlonkow jego zalogi, ktorzy jeszcze sa w stanie plywac, skoczyli do wody. Wraz z poltuzinem innych Trent skoczyl za burte, a Maria Magdalena do przodu. Trent szedl spacerkiem po sciezce wiodacej do baru Jimmy'ego. Jimmy przygladal sie regatom nie wstajac z lezaka. Gestem przywolal Trenta. -Trent, chlopcze, cudzeziemce sie pytaja o ciebie. Nad ramieniem wskazal kciukiem wnetrze baru. Trent przeszedl przez przybudowke kuchenna i stanal w drzwiach, skad widzial wnetrze restauracji. Bylo ich czterech: jeden chudy, jeden gruby i dwoch nijakich. Latynosi, w wieku od polowy trzydziestki do wczesnej czterdziestki. Ubrani w standardowe mundury zamoznych Amerykanow po godzinach pracy: sportowe koszule Lacrosse, jasnobrazowe, szerokie bawelniane spodnie, skorzane mokasyny. Ich bizuteria na ktorymkolwiek gringo wygladalaby zbyt krzykliwie: grube obraczki slubne i zegarki Omega na reku w dwoch odcieniach zlota. Mieli tez jedwabne skarpetki, ktorych widok wywolalby wyraz dezaprobaty w lepszych klubach wiejskich w okolicach Hampton, stan Wirginia. Na oparciach ich krzesel wisialy kaszmirowe sportowe marynarki, noszone na wypadek spotkania z klimatyzacja. Obok stolu lezal stosik ich bagazu, wszystko w dobrym gatunku. Biznesmeni, pomyslal Trent, wyraznie to okazujacy. Zapewne badajacy mozliwosci inwestycyjne Belpan. Beda mieli przy sobie portfele z krokodylowej skory na karty kredytowe oraz fotografie dzieci. Zamowili polkwaterki miejscowego piwa z beczki, nie spieszac sie z ich oproznianiem. Przyciszone glosy i kubanskie cygara. Amerykanie ze Stanow i z tej samej grupy spolecznej podkreslaliby swa meskosc, wypijajac duze szklanki rumu i robiac za duzo halasu. Chudy wygladal na najwazniejszego. Byl wysoki, z zapadnieta piersia gruzlika, haczykowatym nosem oraz oczami, ktore, chociaz ukryte za ciemnymi powiekami, byly zbyt wielkie dla jego twarzy - nadajac mu wyglad wyglodzonego poety, natychmiast podbijajacy serce sklonnych do poswiecen kobiet. Przeziebil sie albo, co prawdopodobniejsze, cierpial na alergie - pomyslal Trent. Powieki oslaniajace oczy chudego byly zaczerwienione; kapalo mu tez z nosa, ktory wtykal co pol minuty do lnianej chusteczki ruchem wyglodzonego ptaka, poszukujacego pozywienia nad brzegiem wody. Grubas byl masywny, mial szeroka twarz, ale jego tluszcz byl tylko przejrzysta oslona kryjaca potezne cialo bylego zapasnika, ktoremu obecne zajecia ograniczyly treningi w osrodku rekreacyjnym do dwoch tygodniowo. Spokojny i cichy. Trent uznal go za doradce technicznego, towarzyszacego wyprawie, ale nie ponoszacego bezposredniej odpowiedzialnosci za jej wynik. Nieokresleni byli obserwatorami, nalezacymi do grupy urzednikow bankowych, pracujacych od dziewiatej do piatej: ubrani z elegancja siegajaca doskonalosci, cudownie uprzejmi i do kupienia przez oferujacego najwyzsza stawke, pod warunkiem ze bedzie trzymal gebe na klodke. Albo bedzie trzymala, poprawil sie Trent w duchu. Mily przesad, pomyslal i pelen zadowolenia wszedl do baru. Najpierw skinal glowa synowi Jimmy'ego, a potem podszedl do stolika nieznajomych. Przedstawil sie z lekkim uklonem pod adresem wysokiego. -Trent, Senores. Pytaliscie o mnie. Chudy na moment odslonil oczy. Byly ciemne, ale bez cienia ciepla. Oczy czlowieka przyzwyczajonego do posluszenstwa innych. To samo mozna bylo powiedziec o jego glosie - cichym, jak przystalo na kogos, kto przez cale lata nie musial sie uciekac do przekonywania. -Zyczymy sobie zbadac rafe, Senor. Trent czekal, ale wysoki powiedzial wszystko, co mial do powiedzenia. Szczegoly mial ustalac gruby. Przedstawil sie. -Gomez. Pedro Gomez. - W jezyku angielskim byloby to tyle, co John Smith. - Ma pan katamaran. Moze pan podplywac blisko plaz oraz przeplywac nad rafa, gdy to bedzie potrzebne. Osobiste doswiadczenie czy wiedza nabyta - zastanawial sie Trent. Palec wskazujacy prawej dloni Gomeza mial niewielkie zgrubienie skory. Trent wyobrazil sobie, jak trzyma sie kij golfowy, ale zgrubienie bylo w niewlasciwym miejscu. -Aby plywac bezpiecznie, potrzebuje dwoch stop wody pod kilem - odpowiedzial. -Jest pan do wynajecia? - zapytal Gomez. Trent odpowiedzial z lekkim wzruszeniem ramion: -Senor, to, czy czlowiek jest do wynajecia, zalezy od okolicznosci. - Powieki chudego uchylily sie na ulamek sekundy, ujawniajac spokojne rozbawienie. -A wazna ich czescia jest wysokosc sumy - gladko dodal Gomez. -Oraz trudnosci - rzekl Trent. Przygladal sie uwaznie dloniom chudego. Dlugopalce i kosciste, spoczywaly zupel nie nieruchomo na chropowatym blacie stolu. Jakby czekaly na rozkaz, by ozyc, pomyslal Trent. Znal Irlandczyka z podobnymi dlonmi; dlonmi, ktore zdawaly sie wystepowac jako istoty niezalezne od czlowieka; dzialac na jego rzecz, ale zostawiac jego sumienie wolne od odpowiedzialnosci za ich czyny. Irlandczyk poslugiwal sie pistoletem, lecz pioro wieczne mogloby byc rownie niebezpieczne. -Chcemy spac na pokladzie i chcemy trzymac sie blisko rafy. Jaki inny statek do tego sie nadaje? - spytal gruby. Mowil po hiszpansku chropowato i nieco gardlowo. Trent nie potrafil odgadnac z jakim akcentem. -Komfortowo? Tego tam nie ma - powiedzial Trent. - Prosze mi dac godzine. Wziawszy z baru butelke rumu i papierowe kubki, a z kuchni torbe pelna pomaranczy, Trent przespacerowal sie do spoldzielni polawiaczy langust. Zastal tam kilku rybakow usadowionych pod palmami u wejscia na molo spoldzielcze. Przysiadlszy, Trent ponalewal rumu i soku pomaranczowego do kubkow. Byl zaprzyjazniony z irlandzkimi rybakami z zachodniego wybrzeza. Tam skarzono sie na pogode, na nowe przepisy polowowe Komisji Europejskiej oraz nieuchronne bankructwo. Tutejsi omawiali inwestowanie w nieruchomosci na Florydzie oraz glupote spoldzielni, ktora sprowadzala na powrot do Belpan cale ich zarobki w Stanach. Znaczna ich czesc znow byla kierowana do USA w celu zainwestowania; w rezultacie musieli dwukrotnie placic Narodowemu Bankowi Belpan za transfery. Przysluchujac sie rozmowie, Trent rownoczesnie sledzil wzrokiem trzy ptaki fregaty, zeglujace w powiewie wiatru od morza nad nabrzezem. Czekaly na przybycie langustowcow, spodziewajac sie, ze cisna im bezplatny obiad - co wymagalo mniej pracy, niz lowienie na wlasna lape. W tym streszcza sie cale zycie na wyspach, pomyslal Trent. Slonce, sen, dobry ochlaj, pusta gadanina i minimum wysilku. Jedynymi niepozadanymi intruzami byl tu halas i spaliny z wielkiego dieslowskiego generatora w zamrazalni. Choc dla rybakow nie az tak niepozadanymi, poprawil sie w mysli. Nie chcialo mu sie myslec o Latynosach. Ale czekali na niego i gdy rozmowa na chwile zamarla, wtracil, ze spotkal ich u Jimmy'ego. Rybacy juz wiedzieli o czterech cudzoziemcach. Na malej wysepce wiadomosci rozchodza sie szybciej niz swiatlo. Najstarszy z rybakow, posiwialy, noszacy sztuczne zeby uwiazane na szyi sznurkiem, splunal w piasek i powiedzial: -Trent, chopcze, ty wez onych ludzi, ale ty sie calkiem upewnij, ze zaplaca gotowymi pieniedzmi. Lewymi pieniedzmi, ktore trzeba bedzie ukryc przed pulkownikiem Smithem, pomyslal Trent. Pozostali rybacy kiwneli glowami, chwalac rozsadna rade. -A ty, chopcze, pilnuj sie przed ta baba Gilda - ostrzegl stary, majac na mysli huragan, ktory w tej chwili juz byl nad poludniowym skrajem Karaibow. Popatrzyl podejrzliwie na polnocny niebosklon, czysty i spokojny. - Te cholerne radioty sie zawsze spozniaja. Ona Gilda nadchodzi, ptaki ci to mowia. Nie wlaz w klopoty, chopcze. Wplywaj w strumienie i przycumuj na amen. Reszta rybakow pomrukiem wyrazila zgode. Jeden z nich poradzil Trentowi, aby zabral kanister na nabrzeze spoldzielni i napelnil benzyna z pompy spoldzielczej. Tam benzyne sprzedawano bezclowo. Trent podziekowal mu i nalal nastepna kolejke rumu. Ci ludzie byli bogaci, rum byl gestem grzecznosci, a nie proba przekupstwa; szczegolna zas grzecznosc stanowil wysilek przy wyciskaniu swiezego soku pomaranczowego. I w ten sposob uzyskal zezwolenie na czarter... Wrociwszy do baru, kiwnal glowa Gomezowi, stojac na werandzie. Gomez wyszedl do niego. Bez slowa poszli przez zarosla drzew palmowych w strone plazy i Zlotej Dziewczyny. Milczenie Trenta bylo rozmyslne, a wygladalo, ze Gomez chetnie poczeka. Trent robil to, by moc ocenic czlowieka. Jak pies, badajacy zapach drugiego psa. Male pieski szczekaja, duze nie odzywaja sie. Gdy dotarli do katamaranu, Trent gotow byl zalozyc sie o cala kwote czarteru, ze domysla sie zawodu Gomeza. Przez wode pobrnal do lodzi i przytrzymal dzioby, Gomez zas zrzucil pantofle oraz skarpetki i podwinal spodnie. Schwycil oburacz sztag foka tak wysoko, jak zdolal siegnac, i wydobyl sie z wody na przedni pokladnik kadluba ruchem tak plynnym, jak delfin wyskakujacy, by zaczerpnac powietrza. Do pilnowania lodzi Trent zostawil starego czlowieka. Czarny Pete spal pod tentem kokpitu. Trent podziekowal mu kiwnieciem glowy, dal dolara, a potem cofnal sie, by przepuscic Gomeza do salonu w nadbudowce. -Mi casa es su casa, Senor. Moj dom jest panskim domem... Krotki usmiech grubasa byl rownoznaczny z nazwaniem Trenta klamca, chociaz bez zlosliwosci, wiec Trent usmiechnal sie rowniez. -Oczywiscie za okreslona cene i na pewien okres. Gomez rozesmial sie cicho. -Czy moge obejrzec pomieszczenia? -Z przyjemnoscia. Gruby nie spieszyl sie. Trent tego wlasnie sie spodziewal. Czekajac w kokpicie przygladal sie, jak para mlodych, opalonych Amerykanow sciga sie wzdluz rafy na deskach z zaglem. Pojawil sie Gomez i wskazal na elektronike nawigacyjna nad stolem z mapami, na prawo od glownej zejsciowki salonu. -Wielkie wyposazenie, Senor. -Zabawki - odrzekl Trent. - Krzysztof Kolumb odkryl Ameryke za pomoca sekstansu i kawalka olowiu, uwiazanego na koncu liny. -Ameryka to wielki cel. -Prawda - odparl Trent i czekal na dalsze slowa. -A z panskimi zabawkami, capitano Trent, w jak maly cel potrafi pan trafic? -Noca czy dniem, z odchyleniem do stu stop, prosto w cel. -Dobre zabawki. -Kosztowne - zauwazyl Trent. Znowu szybki usmiech. -Wobec tego pomowmy o pieniadzach, capitano. Trent popukal w barometr. Igla stala nieruchomo na czterdziestu dwoch milibarach. -Dolary amerykanskie. Tysiac dziennie, gotowka z gory - powiedzial. - Bez pokwitowania. Jedzenie i picie na moj koszt, tak dlugo, jak bedziecie jesc ryby. Trent slusznie odgadl, ze portfel bedzie z krokodylowej skory, ale nie bylo w nim, kart kredytowych. Gomez wysunal z niego trzy banknoty tysiacdolarowe. Byly prosto z mennicy. Trent powiedzial - Gracias, Senor - i zlozyl banknoty w tylnej kieszeni spodni. -De nada. Wejdziemy na poklad jutro. O drugiej. - Gomez wyciagnal dlon. Ma zdecydowany sposob jej podawania, pomyslal Trent, gdy usciskiem przypieczetowali umowe. Bylby o wiele szczesliwszy, gdyby Latynos przynajmniej udawal, ze sie targuje o cene czarteru. -Jedno zastrzezenie do umowy - powiedzial. - Na poludniu jest huragan. Meteorologowie twierdza, ze jestes my bezpieczni. Ale jesli przyjdzie mu do glowy skrecic na polnoc, uciekamy do schronienia. Trent lezal na powierzchni morza, przygladajac sie barrakudzie. Pomimo bawelnianego podkoszulka, czul na plecach zar sloneczny. Kusze trzymal przed soba, odbezpieczona, a ruchami pletw utrzymywal sie wprost przed ryba. Byla duza, dluga na cztery stopy, wagi dwudziestu pieciu do trzydziestu funtow. Stalowoszare boki, wielkie, nie mrugajace oczy i geba jak ciemna rana. Ryba wygladala na to, czym byla: maszyna do zabijania, zgodnie z doswiadczeniami Trenta niebezpieczniejsza od rekina. Rekiny trzymaly sie poza rafa, natomiast Trent znal arabskich rybakow sieciowych w Zatoce Perskiej, ktorym barrakudy powyrywaly lydki, kiedy stali na rafach koralowych, gdzie woda nie siegala kolan. Trent, trzymajac sie miedzy nimi i wielka ryba, juz zasygnalizowal swym najemcom, by wracali na katamaran. Pomyslal, ze jesli trafi barrakude tuz za glowa, ryba wyskoczy nad wode klapiac szczekami. Otwarte szczeki wielkiej barrakudy wystarczyly, aby wiekszosc ludzi trzymala sie z dala od wody. A jego towarzystwo przez ubiegle trzy dni nie okazywalo na to wielkiej checi. Pomyslal tez, ze beda o wiele lepiej czuli sie pod tentem kokpitu, niz pozostajac w wodzie. Lodowka byla pelna piwa, on zas przygotowal salatke z langusty, ktora zostawil na lodzie. Jesli jego plan powiedzie sie, bedzie mial dla siebie godzine czy dwie na powloczenie sie wzdluz rafy, co bylo o wiele lepszym sposobem spedzania popoludnia, niz nianczenie czterech Latynosow. Chociaz, jak na wynajmujacych, nie byli az tacy zli. Nie musial im mowic, by przed wejsciem na poklad z przystani spoldzielczej zdjeli obuwie, a podczas trzydniowego rejsu za kazdym razem, gdy wracali z wycieczki na plaze, oplukiwali stopy z piasku. Uwaznie wysluchali jego pouczen co do uzywania toalet morskich - przetykanie ich nalezalo do prac najmniej lubianych przez Trenta. A co najwazniejsze zaden z nich jeszcze nie plywal pod zaglami, coz dopiero na wielkim katamaranie. Nie zamierzali tez uczyc sie zeglarki, a Trent nie probowal ich instruowac. Pod okiem Trenta barrakuda zatoczyla dwa pelne kola. Przez pewien czas po prostu unosila sie w wodzie, nie ruszajac nawet koncem pletwy. Ale zblizala sie do Trenta, za kazdym razem odrobine blizej. Watpil, czy ryba zaatakuje, choc z barrakudami nigdy nie mozna bylo miec pewnosci. Duza stanowila oceaniczny odpowiednik lwa z sawanny czy tygrysa w dzungli. Te ryby nie znaly strachu, bo nie mialy wrogow. Lowca czy lowiony? Wiedzial, ze jesli ryba zaatakuje, a on chybi z kuszy, szanse wydostania sie z wody w calosci bedzie mial zerowe. Napinanie kuszy z osmiopasmowa cieciwa trwalo zbyt dlugo, by polujacy mial do dyspozycji wiecej niz jeden strzal. A jesli ryba chwyci go za brzuch, Trent wiedzial, ze bedzie trupem. Zdajac sobie sprawe, ze barrakuda rzuci sie naprzod w momencie strzalu, Trent wycelowal w pol drogi ponizej dolnej szczeki. Szarpniecie gumy poderwalo mu ramie i odezwalo sie w prawej polowie klatki piersiowej. Na chwile smuga baniek powietrza, pozostawiona przez strzale, zaslonila mu widok. Grot trafil rybe dokladnie w srodek ciala, cal za zawiasa szczeki. Wyskoczyla wysoko klapiac szczekami, z cialem zwinietym tak ciasno, ze Trent pomyslal, iz moze uslyszec, jak trzaska jej kregoslup. Sila jej wyskoku wyrzucila Trenta z wody do polowy piersi. Na chromowanym koncu grotu i na rybie blysnelo slonce. Cztery skoki i byla martwa. Zona Jimmy'ego dumna byla z przyrzadzanej przez siebie barrakudy w sosie curry, co byloby mila odmiana po langustach. Trent poplynal do katamaranu, holujac rybe za soba. Podal kusze Louisowi, najwyzszemu z Latynosow, ktorego uwazal za ich przywodce. Louis wciagnal rybe na poklad. Trent zaproponowal, by Latynosi powrocili do wody. ale nie mieli ochoty. -No to bawcie sie dobrze - powiedzial. - Jesli nie macie nic przeciwko temu, zlowie nam cos na kolacje. W wodzie siedzial dalsze dwie godziny. Wiekszosc tego czasu spedzil na nurkowaniu za wielkim, czerwonym okoniem morskim, wzdluz wyrwy w rafie. Przeplywala tedy cala masa wielkich ryb. Pomiedzy poszczegolnymi zanurzeniami Trent zastanawial sie nad swymi najemcami. Spedzili na rafie trzy dni i sfotografowali kazda z nadajacych sie do zamieszkania wysp pod wszelkimi katami; jeden z urzednikow bankowych robil przy tym notatki w urzedowo wygladajacym bloku. Nigdy nie wypijali wiecej niz po dwa piwa na glowe, nigdy nie podnosili glosu i zawsze chwalili Trenta za ryby, ktore smazyl im co wieczor. Dzis podczas lunchu oswiadczyli mu, ze ich badania sa ukonczone, ale maja jeszcze wolny dzien i dobrze sie bawia. Gomez wydobyl kolejny ze swych swiezutkich tysiacdolarowych banknotow. Trent powiedzial mu, ze moze go zachowac; czy byliby na pokladzie, czy nie, on i tak spedzilby popoludnie na rafie, a ich towarzystwo sprawialo mu przyjemnosc. To wlasnie im powiedzial, a teraz oni czekali. Mial uczucie, ze czekali na cos od samego poczatku wycieczki. Tuz obok przeplynal trzydziestofuntowy tunczyk, kierujac sie na pelne morze. Trent go przepuscil. O trzydziesci stop nizej blysnelo czerwienia i srebrem. Trent zdryfowal za bryle korala, wystajaca ze sciany wyrwy, i wzial szesc glebokich oddechow, by uzyskac hiperwentylacje pluc, nim spikuje w glab. Po czym wyrzucil stopy pionowo do gory i zeslizgnal sie w glebine nie plusnawszy. Na glebokosci piecdziesieciu stop wyrownal, odbezpieczyl kusze i powoli oplynal wystajaca bryle koralowca. Nad nim znajdowala sie lawica okoni. Wycelowal w najwiekszego. Grot przebil rybie brzuch. Dwa machniecia wielkimi pletwami wystarczyly, by Trent zaczal plynac w kierunku powierzchni, drgajacej w ostrym swietle slonca jak warstwa plynnej rteci. Wykrecil grot, zsunal rybe z trzonu strzalki i wlozyl zdobycz do siatki na polow. Dwa okonie na czlowieka to dobra kolacja. Holujac siatke poplynal powoli do Zlotej Dziewczyny. Morze bylo nieomal oleisto gladkie. Jak zawsze bywalo, piekno wielkiego katamaranu zrobilo na Trencie ogromne wrazenie. Bylo to piekno bardzo odmienne od piekna keczow Alden czy szkunerow Herres-hof z dziobami kliprow, tak podziwianych przez tradycjonalistow. Te jachty, z ich plynnymi wzniosami pokladow, byly labedziami. Zlota Dziewczyna, pomyslal Trent, przypomniawszy sobie wielka rybe oplywajaca go z nieuchwytnymi ruchami pletw, jest barrakuda. Wygladala tak samo groznie nawet na kotwicy, tak samo obiecywala natychmiastowe przyspieszenia do szybkosci, o ktorej zeglarz na jednokadlubowcu mogl tylko marzyc. Dotarlszy do poprzecznicy, uwiazal siatke z polowem do steru u lewej burty. Pedro Gomez wyciagnal reke po kusze. Trent podal mu ja wraz z pasem obciazajacym, zsunal pletwy i maske, przerzucil je przez reling rufowy i wciagnal sie do kokpitu. Oplukawszy i zlozywszy sprzet do polowow w schowku na rufie, siegnal do lodowki po chlodne piwo. Dwaj urzednicy lezeli podrzemujac na siedziskach po lewej i prawej stronie kokpitu. Louis rozwalil sie swobodnie na jednym z dwoch pokladowych lezakow. Gomez siedzial na wiadrze, plecami do zejsciowki. W jego dloni pojawil sie pistolet: dziesieciostrzalowa Beretta 9 mm. Nie byla wycelowana w Trenta. Nie bylo zadnej potrzeby, by celowac. Jak Trent wiedzial z gory, odcisk na palcu wskazujacym Gomeza dokladnie pasowal do jezyka spustowego i gornego skraju kablaka. Zgrubienie bylo skutkiem calych godzin codziennego treningu na strzelnicy. Gomez usmiechal sie leciutko, jak czlowiek przekonany, iz grzecznosc wymaga, by wykonujac swa prace zachowywal sie z pewnym skrepowaniem. Trent nie byl ani zaskoczony, ani tez, ku swemu zdumieniu, przestraszony. Na strach mial zreszta mase czasu. -Chce pan piwa? - zapytal. -Nie w tej chwili - odparl Gomez jak zawodowiec do zawodowca: bez osobistych animozji. Trent usadowil sie na rufowym relingu. Unioslszy puszke piwa w strone Louisa, przed jej wypiciem powiedzial: -Salud. Biorac pod uwage pana umiejetnosci zeglarskie, Senor Louis, jesli kaze mnie pan zastrzelic, bedziecie tu dryfowac do konca zycia. Byla to sprawa, ktora Louis juz musial rozwazyc. Podniosl do nosa zawsze obecna lniana chusteczke. -Chcielibysmy, aby oddal pan nam przysluge. -No to pokaz pan dolary - odrzekl Trent. - Im wiecej pan pokaze, tym przychylniej zareaguje. Louis ukryl rozbawienie podnioslszy chusteczke. -Bron jest tylko po to, aby przekonac pana o powadze naszej propozycji. -To prosze mnie uwazac za przekonanego - odrzekl Trent. Widzial, jak w oddali stado mew leci w strone stalego ladu. A wielkie ryby kierowaly sie do glebokiej wody. Wystawiwszy koniec jezyka, jakby oblizywal wargi po piwie, Trent probowal wyczuc wiatr. Ani tchnienia... -Zyczymy sobie spotkania ze statkiem - powiedzial Louis. -Wiem o tym od pierwszego dnia, gdy Gomez wszedl na poklad i sprawdzal, czy dziala loran. Wysiadacie, czy mamy cos przyjac na poklad? Louis pociagnal nosem. -Przyjac. Dwudziestu ludzi. Poltorej tony. -Duzo bagazu? -Siedemset kilo. -Wiatr sie wzmaga - zauwazyl Trent. - Bedziemy musieli polowe tego holowac w zodiaku. Czternastostopowy ponton udzwignie taki ciezar i bedzie wystarczajaco latwy do holowania. Louis starannie zlozyl chusteczke w kwadrat i polozyl na pokladzie obok lezaka. Jego dlonie wrocily na dawne miejsce, zlozone rownolegle na kolanach. Przyglada sie im spod zaognionych powiek, jakby sprawdzal, czy naleza do niego - pomyslal Trent. Powieki Latynosa uniosly sie na moment. Trent poczul, ze Louis bada w taki sam sposob, jak przed chwila badal swe rece: jako byt abstrakcyjny; co najwyzej jako narzedzie, przez chwile uzyteczne, ale do wyrzucenia bez dalszej mysli po uzyciu. Trent mial absolutna pewnosc, ze byl to wyrok smierci, wydany na niego przez kogos, kto byl zarowno czlowiekiem inteligentnym, jak psychopata. Wspomnial cienie Irlandii: pulkownika Smitha i jego gre o wladze, ktora utrzymywala jego najemnikow w calkowitej niewiedzy niebezpieczenstw, w ktore ich wmanipulowywano i ktorym mieli stawiac czolo. Wez pare miesiecy urlopu. Odprez sie. Opal sie. Stworz sobie nowa tozsamosc. Jako trup... Trent pomyslal o fotografii, znalezionej na fortepianie Don Roberta. Mlody jasnowlosy oficer lansjerow, rozwalony u stop jego matki, z mina na opatrzonej swietnie utrzymanym wasikiem twarzy, wyrazajaca pelne samozadowolenia poczucie wlasnosci. Trent rowniez byl jego wlasnoscia. Moze nie w codziennej praktyce, lecz dzieki temu, ze akceptowal stosunki z pulkownikiem jako nieodlaczna czesc swego zycia. Byly to jego jedyne wiezy; nawyk oczywistej lojalnosci, zapoczatkowany w dziecinstwie, a potem umocniony przez zaleznosc tajnego agenta od swego prowadzacego, i nigdy nie zakwestionowany... Byc moze dlatego, ze zgadzajac sie na wejscie pulkownika w role swego ojca, chronil sam siebie przed wszystkim, co sie wiazalo ze smiercia ojca prawdziwego. Do diabla z nimi obydwoma, pomyslal Trent, z brytyjskim pulkownikiem i latynoskim morderca. A morderca czekal na wyjasnienia Trenta. -Katamarany sa budowane, by rozwijac wielkie szyb kosci - powiedzial Trent. Nie po to, by dzwigac ciezary. Pod uderzeniem szkwalu zwykly jacht wchodzi w chwilowy przechyl, w ten sposob tracac wiatr z zagli. Natomiast katamarany natychmiast zwiekszaja szybkosc, tlumiac w ten sposob sile wiatru. -Obciaz go nadmiernie, a pierwszy szkwal wyrwie mu maszt - ostrzegl. - Wez zodiaka na hol, a Gomez niech usiadzie na rufowym relingu z maczeta w rece. Szkwal uderza, a on odcina hol. Gomez wyszczerzyl zeby na sama te mysl. -Ale tracimy ladunek - zauwazyl zimno Louis. Trent pokrecil glowa. Mial tysiac metrow nylonowej linki przy wedce na marliny, zamocowanej przy prawym sztagu. Wytrzymalosc na zerwanie trzysta kilogramow. -Wracamy pod wiatr i zabieramy zodiaka. -Tak latwo, capitano? Trent podniosl do gory puszke piwa. -Latwo, i nie bedziecie musieli tyle placic. Wiatr nadlecial malymi podmuchami, ledwie marszczacymi powierzchnie morza. Pomimo braku wiatru, przez ubiegla godzine za rafa zaczal tworzyc sie rozkolys - dziwna, niemal oleista martwa fala, wstajaca dlugimi walami, ktore natychmiast zapadaly sie, jakby wyczerpane takim wysilkiem. Upal byl wielki, a wilgotne powietrze tak ciezkie, ze zachodzace slonce przypominalo kawalek przygniecionej przez gory, pomaranczowej plasteliny. Przez cale popoludnie wielkie ryby dazyly ku glebokiej wodzie, a przez cala godzine Trent nie widzial ani jednego ptaka. Siedzac przy prawej burcie kokpitu ucieral czosnek, swiezy imbir, ziarna czarnego pieprzu, sol i oliwe na jednolita paste. Zwinal juz i schowal tent kokpitu oraz ustawil rozen. Jeden z urzednikow wypatroszyl ryby - Pedro Gomez skonfiskowal noz rybacki Trenta. W tej chwili urzednicy i Louis znajdowali sie na dole, natomiast Gomez, wszystko leniwie obserwujac, siedzial na dachu salonowej kabiny. Nie bylo pospiechu. Spotkanie mialo nastapic na pelnym morzu szesc mil od rafy, o godzinie 01.00. Powiedzmy, dwadziescia minut na przeladunek ludzi i bagazu; dwie godziny zeglowania do ladu stalego i jeszcze pol do osiagniecia punktu wyokretowania w gorze rzeki. Chociaz utrzymywano w tajemnicy przed Trentem, ktora to ma byc rzeka, byl pewien, ze idzie o polnocna odnoge Belpan, gdzie skarpa osloni ich przed mostem drogowym. Rozladuja bagaz. A wtedy Gomez przestrzeli mu glowe. Gomez ani nie bedzie cieszyl sie z tego, ani nie czul niecheci. Byla to jego praca - jak dla urzednika chodzenie do biura. W tylnej kieszeni dzinsow Trent mial osiem zlozonych, nowych banknotow tysiacdolarowych. Pierwsze trzy za czarter, dodatkowe piec za wyrazenie zgody na spotkanie. Mysl o tym, ze banknoty wroca do krokodylowego portfela Gomeza byla niemila, ale mniej niemila niz mysl o tym, ze przestrzela mu glowe. Od tak dawna Trent chcial wyjsc z tego - wyjsc z izolacji i tajnych dzialan. Po raz pierwszy od lat ostatnie pare miesiecy, podczas ktorych tworzyl sobie nowa tozsamosc, pozwolily mu sie odprezyc. A teraz znowu trzymano go na muszce. Strach byl uzyteczny, jesli mial zwiekszyc doplyw adrenaliny, ale niebezpieczny, gdy mu sie pozwolilo zaklocic jasnosc mysli. Jak dotad Trentowi udawalo sie trzymac go pod kontrola, lecz w gardle czul jego kwasny smak, odczuwal go w zoladku i z tylu ud - znajome mrowienie, choc niewidoczne dla obserwatora. Chcial sprawdzic stan barometru. Ale by to zrobic, musial poprosic Gomeza o pozwolenie, a to mogloby u Latynosa wzbudzic podejrzenia. Zreszta i tak wiedzial, co nadchodzi. Wazne bylo kiedy - huragan byl o wiele blizszym sprzymierzencem, niz Caspar w Ambasadzie Stanow, czy Steve w Waszyngtonie wraz z jego obietnica ciezkiej brygady. Wepchnawszy paste czosnkowo-imbirowa do okoni i rozsmarowawszy na ich skorze, rzucil trzy pierwsze ryby na ruszt i zawolal do Latynosow na dole, by z kambuza przyniesli talerze i sztucce. Zajadajac kolacje, Trent przygladal sie, jak Louis przesuwa nozem wzdluz rybiego kregoslupa ze skupieniem i obsesyjnie staranna precyzja chirurga. Dla takiego czlowieka jak Louis omylka byla czyms niewybaczalnym, zarowno wlasna, jak wspolnikow czy pracownikow. Dla mozliwosci przezycia Trenta najwazniejsze bylo, aby Louis wierzyl, ze Trent nie zdaje sobie sprawy z wyroku smierci, ktory juz zapadl. W takim bowiem wypadku Trent bedzie pod obserwacja, to oczywiste, ale moze wydarzyc sie i tak, ze Latynosi na moment rozluznia sie, albo zainteresuja czyms innym. Siegnawszy po piwo do lodowki, Trent otworzyl puszke i niedbalym tonem zapytal: -Czemu nie przerzucacie ich droga lotnicza? Odpowiedz znal z gory. Latynosi byli przyzwyczajeni do wysylania ladunkow narkotykow samolotami i wiedzieli, ze zawsze istnieje ryzyko, iz ktos, chocby przypadkowo, znajdzie sie w poblizu pasa startowego. Przemycanie narkotykow to operacja krotka, przylot-odlot. Wyladowac, odnowic zapas paliwa i wystartowac, nim ktokolwiek sie pojawi. Ale ci ludzie zaangazowali sie w operacje dlugofalowa, a dla jej wynikow sprawa podstawowa bylo absolutne utrzymanie tajemnicy. Louis popatrzyl na niego, podnoszac na moment zaczerwienione powieki. Pojawila sie chustka, nos zostal otarty. Po czym minimalny ruch rozpostartych palcow. -Lubimy morze, capitano. Ale nie macie z nim zadnego doswiadczenia, pomyslal Trent. To byl jedyny blad, jaki popelnili: wejscie na nieznany teren - jego teren. A poniewaz teren byl jego, Trent zachowal nadzieje mimo strachu przed Louisem. Tak, jak zachowywal nadzieje w Irlandii, gdy badal go przywodca komorki terrorystycznej, do ktorej przeniknal. Terrorysta mial dlonie identyczne jak Louis i tez byl psychopata. Podmuchy wiatru staly sie silniejsze, choc nie czestsze. Nie byly to jeszcze uderzenia szkwalu, ale mialy juz dosc sily, by przeciagnac Zlota Dziewczyne na cala dlugosc linki kotwicznej. Odglos martwej fali na rafie tez sie zmienil, byl teraz ostrzejszy. -Musze przygotowac zagle - powiedzial Trent. Czerni nad glowami nie rozjasnialy gwiazdy ani nie przerywaly zarysy chmur. Tak wygladal caly niebosklon az po rownie czarny ocean. Wiatr byl porywisty. Fale, dlugie i oleiste, unosily Zlota Dziewczyne nie zalamujac sie na jej lekkich kadlubach; w ich blizniaczych kilwaterach tylko z wysilkiem dostrzec bylo mozna odrobine fosforescencji. Mniej wiecej co dziesiec minut z ciemnosci wynurzala sie wieksza martwa fala. Ich kolysanie powodowalo, ze podniesiona genua na chwile tracila wiatr. Zaraz potem wielki i lekki fok znow sie wydymal, a sztagi spiewaly pod nagle wznowionym napieciem. Przyblizanie sie tych wielkich fal Trent potrafil wyczuwac. Nie wiedzial jak - moze inaczej odczuwal rumpel, a moze to dzioby inaczej sie zachowywaly. Wszyscy dobrzy zeglarze maja te zdolnosc; jest to ich szczegolna wlasciwosc, pozwalajaca stawiac czolo morzu bez wzgledu na warunki, tak ze ich statki plywaja prosto, a nie dlugimi zygzakami, jak u sternikow slepo poslusznych wskazaniom kompasu i reagujacych tylko na odchylenia jego igly. Trent prawie nie patrzyl na kompas. Znajdowal sie tam tylko po to, by potwierdzac wybrany przez niego kurs, a nie jako zawsze obecny przewodnik. Tym byly powoli zmieniajace sie cyfry na malym ekranie loranu, umocowanym do grodzi obok zejsciowki. Przed podniesieniem kotwicy wgral dane miejsca spotkania do komputera loranu; teraz system radionawigacyjny podawal pozycje Zlotej Dziewczyny wzgledem miejsca spotkania z dokladnoscia do stu metrow. Bylo to zeglowanie latwe, ale nieprzyjemne, z grozba bez przerwy zaczajona w ciemnosci i wsrod dusznego nocnego powietrza. I to pomimo komunikatu meteorologicznego i wskazowki barometru znieruchomialej na czterdziestce. Pedro Gomez wyczul napiecie Trenta, zanim jeszcze zaczeli zeglowac. -Czy ty to czujesz? -Co? - zapytal Trent, ciagle jeszcze majac nadzieje na podstep. -Huragan - oswiadczyl stanowczym glosem Laty nos. - Przez ostatnie cztery godziny nawet nie popatrzyles na barometr. Trent wzruszyl ramionami, a bandyta usmiechnal sie do niego. Biale zeby blysnely w swietle wpadajacym od strony zejsciowki salonu. -Lubie cie, Trent. Co nie robi zadnej roznicy. -Co nie robi zadnej roznicy - zgodzil sie Trent. Na pol godziny przed wyliczonym przez Trenta czasem doplyniecia do celu na pokladzie pojawil sie Louis. -Senor capitano, czy ma pan lekki sznur? -Jak lekki? -Dosc lekki, by mogl pan go nosic. - Powieki uniosly sie. Zimne oczy. - Jakze zasmuciloby nas, Senor capitano, gdyby morze nam pana zabralo. Wobec tego Trent mial obecnie na szyi piecdziesieciostopowa smycz ze sznura. Zawiazal mu ja Gomez. Jego lekki usmieszek i wzruszenie ramion powiedzialy Trentowi, ze i to nie jest sprawa osobista, po prostu czescia jego pracy... Wziety na smycz, Trent stracil ostatnia nadzieje ucieczki. Towarzyszyl mu strach, nadal ukryty, ale nieunikniony. Jeszcze trzy godziny zycia. Trzy godziny, podczas ktorych mogl myslec o wszystkim, czego nie zdobyl. Milosci. Jedynie milosci. Fantazja o zyciu z kobieta w stanie otwartosci i zaufania. Nie miec sekretow, nie zyc w przesadnym leku, nie miec tajnego rozkladu zajec. Byc jak inni ludzie: praca w ogrodku podczas weekendu, zapach swiezo skoszonej trawy, dzieci bawiace sie na trawniku; zona w bawelnianej sukience, dlugonoga, z usmiechem dzielaca z nim ich prywatne wspomnienia; zapewniona przyszlosc. Nawet te nalezne prawem urodzenia, mozliwosci skradziono mu, choc sprawcami nie byli ci Latynosi. Zlodziejem byl pulkownik Smith, a wspolnikiem kradziezy przyzwyczajenie Trenta do lojalnosci. Latynosi byli tylko narzedziem, pomyslal Trent, spogladajac na gruby cien Pedra Gomeza, usadowionego po nawietrznej stronie kokpitu. Przez trzy dni ich czarteru, sposrod czterech Latynosow tylko z Gomezem nawiazal nikly cien porozumienia. Nawet polubil bandyte w abstrakcyjny sposob, pomimo przyszlej roli Gomeza jako jego kata. I wlasnie to uczucie spowodowalo, ze Trent w niemily sposob stal sie swiadom podobienstwa ich zajec. Obaj byli zawodowcami, z ta tylko roznica, ze Trent dzialal po stronie prawa. Z gestych ciemnosci nadplynela ku nim ciezka fala. Trent spotkal ja lekkim ruchem rumpla i wielki katamaran uniosl sie gladko. Morze przeslizgnelo sie wzdluz kadlubow z odglosem rozdzieranego papieru. Jacht na chwile przechylil sie na zboczu fali, zagle stracily wiatr, plotno zaklaskalo. Szybki rzut oka na wskaznik loranu. Do spotkania jedna mila. Dwie godziny i piecdziesiat minut zycia. -Jestes zonaty, Gomez? -Si, Senor. - Bandyta rozesmial sie z zadowole niem. - Trzech chlopcow, trzy dziewczyny. Jeden chlopiec bedzie prawnikiem, jeden ksiegowym, jeden policjantem... No i tyle na temat emancypacji kobiet, pomyslal Trent. -Zabezpieczasz sie na wszystkie boki. Znowu Gomez rozesmial sie cicho. -Jeszcze ma sie urodzic lekarz. -A dla corek jako mezowie posluszni milionerzy. -Alez oczywiscie... -Pamietaj - ostrzegl Trent - Bog jest z nami. Niestety on wierzy, ze polepszamy sie w miare karania. Grubas wyszczerzyl zeby, trzymajac pistolet swobodnie na kolanach. -Przygnebiajaca filozofia, Senor capitano. -Nie watp w nia - powiedzial Trent. Dwie godziny i czterdziesci piec minut zycia... Gardlowy pomruk blizniaczych diesli odezwal sie do nich z ciemnosci. Przez moment Trent pozwolil sobie wierzyc w ocalenie. Ale statek plynal bez swiatel. Stanawszy na dziobie jeden z urzednikow dwukrotnie zaswiecil latarka. odczekal piec sekund i powtorzyl sygnal. W odpowiedzi zapalilo sie swiatlo niebieskie, a po nim zielone. -Wez ster - powiedzial Trent do Gomeza. - Trzymaj statek na kursie, a ja zrzuce genue. Ostroznie, by nie zahaczyc o smycz, Trent przedostal sie naprzod. Usunawszy machnieciem reki urzednika opuscil wielki fok, zwinal go i wlozyl do pokrowca. W polu widzenia pojawil sie statek o bialym kadlubie. Byl to smukly, dziewiecdziesieciostopowy jacht motorowy Baglietto. Dwa miliony dolarow za najwspanialsza, mistrzowska wloska robote. Tysiac koni mechanicznych w kazdym silniku - na spokojnej wodzie wyciagnie trzydziesci wezlow - i campari z woda sodowa popijane w cieniu aluminiowego tentu na pokladzie rufowym. Tylko to, co najlepsze dla morderczych swin z kokainowego interesu, pomyslal Trent, czujac, jak kwas w gardle, rosnaca wscieklosc i lek. Baronowie narkotykowi - tak ich nazywaly gazety, przydajac swiniom blasku, w ktorym sie lubowaly. Ale jacht zaskoczony na wzburzonym morzu zmienilby sie w ryczace pieklo. Szyper bedzie pilnie sie staral, aby przeladunek nastapil szybko. O tym Trent, wracajac do kokpitu, dobrze wiedzial. Po rozladunku baglietto bedzie mial dosc sily i szybkosci, by przegonic nadciagajacy sztorm. Odciazywszy Zlota Dziewczyne tak, ze zostala tylko pod grotzaglem, Trent przygladal sie, jak jacht motorowy lekko kolysze sie na boki na martwej fali. Mial do rozwiazania problem sztuki marynarskiej. Choc proba nie byla trudna, wystarczyla, by na chwile odwrocic jego uwage od strachu. Na tylnym pokladzie pojawili sie ludzie. Dwoch z nich nosilo biale mundury. Pozostali byli tylko ciemnymi ksztaltami. Louis wyszedl z salonu. Stal oparty o grodz z rekami zlozonymi spokojnie na dachu kabiny. Maszyna liczaca, pomyslal Trent. Louis, El Jefe, szef... Trent poczul, ze jego nienawisc do tego czlowieka nagle stala sie nie do zniesienia. Nie mogac na niego patrzec, zwrocil sie do Gomeza. -Nie chce, by ten statek przewalil sie na nas. Musza miec drabine rufowa. Podejdziemy od rufy i przyjmiemy line na poklad. Zaladunek z drabiny. Bandyta, kiwnawszy glowa ze zrozumieniem, krzykiem przekazal rozkazy obu urzednikom, ktorzy znalezli sie teraz na dziobach. Trent skierowal Zlota Dziewczyne o kilka stopni blizej wiatru w chwili, gdy jacht motorowy uniosl sie na fali, ktora oplynela go jak kaskada fosforescencji. Jego rufa uniosla sie, a potem zanurzyla, gdy fala przeplynela. Teraz mialo podniesc Zlota Dziewczyne. Jej dzioby znalazly sie na rownym poziomie z tylnym pokladem baglietta. -Rzucaj! - wrzasnal Trent. Ujrzal, jak jeden z marynarzy chwyta rzutke. Naparlszy z calej sily na rumpel, wyskoczyl zza oslaniajacego go przed wiatrem jachtu motorowego. Glowny szot wysunal sie z bloku. - Glowa w dol - ostrzegl Gomeza, gdy bom zaczal sie obracac. A potem Trent wskoczyl na dach kabiny i zwolnil glowny fal. Zagiel natychmiast opadl. Trent zebral go i przywiazal do bomu, a potem pobiegl naprzod, by podniesc kliwer sztormowy. Ustawiona bokiem do wiatru, Zlota Dziewczyna juz zaczela oddryfowywac od ciezszego jachtu motorowego. -Wybierajcie line - rozkazal Trent urzednikom. - Powoli - ostrzegl i napial malenki kliwer sztormowy, mocujac go tak, by napor wiatru utrzymywal katamaran z dala od rufy baglietta. Czesc jego umyslu wypelnialy niemal do mdlosci drwiny z samego siebie; gorzkie drwiny wywolane lekiem, ktory go teraz ogarnal; drwiny z doskonalosci swej sztuki zeglarskiej. Zostalo mu jeszcze dwie godziny i trzydziesci minut zycia, po coz przejmowac sie tym, co sie stanie ze Zlota Dziewczyna! Ale to go obchodzilo. I obchodzilo go tez, aby marynarze na baglietcie uznali jego mistrzostwo. Gdy Trent podniosl glowe i ujrzal, jak kapitan jachtu motorowego przyglada mu sie uwaznie znad blyszczacego lakierem rufowego relingu, spadly mu na twarz pierwsze kropelki deszczu. Na kapitanskiej czapce z daszkiem i epoletach polyskiwalo zloto. Trent ocenil, ze ow czlowiek ma szescdziesiat lat i wyglada nie inaczej, jak kazdy szyper superbogaczy - doswiadczony, wyprobowany pracownik za szescdziesiat tysiecy dolarow rocznie, zapewniony fundusz emerytalny oraz najlepsze z dostepnych ubezpieczenie zdrowotne. Ale szefowie tego kapitana byli inni i dlatego sam kapitan byl inny. Swinie maja prosiaki, pomyslal Trent i zawolal: -Co pan sadzi o pogodzie?! -Barometr bez zmian - brzmiala odpowiedz. - W radiu nic nowego. Obys nadal pozostal pewny siebie i obys sie utopil - pomyslal Trent. Obok kapitana stal marynarz, a za nimi kilkunastu ludzi w tropikalnych mundurach polowych i czarnych beretach. Na szyjach mieli zawieszone wojskowe buty i byli uzbrojeni. Kalasznikowy, ocenil Trent. Zawsze byly to kalasznikowy. -Najpierw przyjmiemy szesciu ludzi jako obsluge, a potem ladunek! - zawolal. - Ruszac sie! Ludzie zeszli drabinka rufowa. Niscy, krepi mestizos. Nie probowano ani ich przebrac, ani nawet nie bylo takiej mozliwosci - w przeciwienstwie do tych, ktorzy wynajeli katamaran. Co do jednego mordercy, niebezpieczne bandziory ze slumsow Medellin, terrorysci w sluzbie mafii kokainowej, podkladajacy bomby na dworcach autobusowych, mordujacy kazdego, kto krytykowal prawo ich panow do rzadzenia Kolumbia, jak krolowie z wlasnego mianowania. I mial racje co do kalasznikowow - jeszcze jednego dowodu nieudolnosci brytyjskiego eksportu broni. Przemoc byla czescia ich codziennego zycia, wiec zwracali tak malo uwagi na smycz Trenta, jak poswieciliby jej pospolitemu widokowi zakrwawionego trupa, rozciagnietego w rynsztoku ich ojczystego kraju. Trent postawil dwoch z nich na dziobach, by odbierali bagaz; dwoch dalszych na pokladzie wzdluz burty po nawietrznej. Przy pomocy dwoch ostatnich odwiazal i z dachu kabiny wyrzucil za burte gumowy ponton, przywiazawszy go mocno za dziob i rufe. Wrociwszy na dziob, zawolal do gory: -Opuszczac ladunek. - Zobaczyl, jak metalowa skrzynia amunicyjna zniza sie kolyszac. - Trzymajcie ja z dala od pokladu - rozkazal. Zza jego plecow odezwal sie Louis: -Skrzynie sa w trzech wymiarach, Senor capitano. Szesc sposrod malych do salonu i po dwie z dlugich. Trent nie slyszal, jak Louis wychodzi na poklad. Na dzwiek chlodnego i spokojnego glosu Latynosa powrocil strach, na chwile zapomniany. Odwrociwszy sie twarza do Louisa, powiedzial: -Ostrzeglem pana. Bagaz musi isc na zodiaka, albo bedziemy przeciazeni. Louis odpowiedzial obojetnym tonem: -Prosze wsadzic na zodiaka trzech ludzi. Trent, ktory ze strachu juz teraz mial koszulke przylepiona potem do ciala, wyobrazil sobie dlugi, paniczny strach, jaki przezyja ci ludzie; ludzie bez zadnego doswiadczenia morskiego, unoszeni na lasce fal w zupelnej ciemnosci, w deszczu, na coraz wyzszej fali i przy coraz glosniejszym grzmocie przyboju, lamiacego sie na rafie przed nimi. Ale dyskutowanie z Louisem bylo rownoznaczne z wchodzeniem na terytorium nieprzyjacielskie, wiec smiertelnie niebezpieczne. -To panscy ludzie. Dam im latarke. Louis odslonil oczy. Oczy jadowitego weza. Jego glos byl tak cichy, jak syk weza. -Latarka nie bedzie im potrzebna, Senor capitano. Bo w razie czego, spanikowani, moga zaczac wymachiwac swiatlem. -Jak pan sobie zyczy - powiedzial Trent i odwrocil sie, by pokierowac zaladunkiem. Amunicja do kalasznikowow i do pistoletow Beretta, granaty, kilkanascie recznych wyrzutni rakiet wraz z pociskami. Teraz pojawil sie dowodca tych ludzi, Mario. Byl niski, szczuply i zwinny. Mial male, szeroko rozstawione oczka, blyszczace jak u fretki. Na jego lewym policzku jasniala blizna od noza. Lekko sepleniac powital Louisa z szacunkiem, ale bez unizonosci. On i wszyscy jego ludzie mieli przyszyte na ramionach mundurow odznaki Sil Obronnych Belpan. Za nim pojawili sie inni, wszyscy nalezacy do tego samego gatunku mordercow. Dwudziestu zabojcow, wypuszczonych na malenki, bezbronny kraj, ktory Trent pokochal za jego prostote i niewinnosc, a takze za bogactwo jego naturalnego piekna. Trzech ludzi na zodiaku, po dwoch do przednich, czterech w blizniaczych kabinach tylnych, pieciu do salonu. Spojrzal w gore i zobaczyl, jak ostatni z nich przerzuca obuta noge nad rufowym relingiem baglietta. -Zaczekac tam w gorze! - wrzasnal Trent. Czlowiek popatrzyl w dol ze sztucznym zaklopotaniem. -Czy ktos do mnie mowi? -Ja do ciebie mowie. Zdejmij te buty. Czlowiek wydal wysoki chichot. -Hej, ludzie, tam jest gadajacy pies gringo na smyci. Byscie uwierzyli? - zapytal swych rodakow w filmowej amerohiszpanszczyznie, z rozmyslna drwina. Przerzucil druga noge. Usiadlszy na relingu splunal na Trenta, a potem odrzucil glowe do tylu i zaszczekal wrzaskliwie jak pekinczyk. -Pilnuj swego tylka, gringo, u nas w domu jadamy peski na kolacje. Zeskoczyl, butami prosto na poklad. Ladujac, rozmyslnie poszorowal obcasami po jasnym teaku. Dwie czarne smugi, blyszczace w lekkim, teraz juz nieustannym deszczu, ukazaly sie na drewnie. Mezczyzna zachichotal. Byl nizszy niz pozostali. Szerokie, wystajace kosci policzkowe swiadczyly o jego indianskiej krwi. Znowu zachichotal i znow splunal na Trenta z szalenstwem w czarnych oczach. -Dobri pesiek gringo, pomachas ogoniem do Miguelita? Opanowanie Trenta juz sie wyczerpalo w wysilku dlawienia leku. Ogarnela go slepa wscieklosc. Uderzyl z calej sily. Czlowiek zrobil unik w lewo i piesc Trenta trafila go w prawy policzek. Upadl na plecy, ale ledwie sie zetknal z tasmami laczacymi dwa kadluby, juz cie po nich przetoczyl. Trent rzucil sie na niego, celujac prawa stopa w krocze, ale tamten juz znow sie przetoczyl, trafil wiec tylko w udo. Mezczyzna zerwal sie z kocia zrecznoscia i przysiadl z szeroko rozstawionymi nogami. Blade swiatla motorowego jachtu odbily sie w trzymanym przez niego nozu, w pianie w kacikach ust i szalonych oczach. Trenta chwycily z tylu dlonie, przyciskajac mu rece do bokow. Bandyta wyszczerzyl wszystkie zeby i blyskawicznie rzucil sie na Trenta, z nozem wycelowanym w jego brzuch. Wtedy rozlegl sie glos Louisa, zimny jak suchy lod, zupelnie opanowany i nieskonczenie nienawistny. -Rzuc to. Czlowiek zamarl w pol ruchu, jakby zatrzasnieto mu przed twarza stalowe drzwi. Jego palce rozwarly sie, noz odbil od elastycznej siatki i wpadl do morza. Ale mezczyzna nie spuszczal oczu z Trenta, oszalaly z nienawisci. Splunal pienista flegma. -Ziabije cie, gringo. - Byla to obietnica tak pewna, jak polisa ubezpieczeniowa Lloyda. - Ziaciekaj, gringo. Ziaciekaj. Ziabije cie. Ja, Miguelito... Trent strzasnal z siebie przytrzymujace go dlonie i odwrocil sie plecami do Miguelita. Jego wscieklosc nie przeminela. Drzaly mu od niej rece. Strach przestal istniec. -Kaz pan tej swini sciagnac buty - powiedzial Louisowi. - Sciagnac buty i zejsc pod poklad, albo wpedze was wszystkich na rafe. Louis dotknal nosa chusteczka. Musi miec cala walizke chusteczek, pomyslal Trent, patrzac prosto w zimne oczy Latynosa, przygladajace mu sie zza barykady czystego plotna. -Ze sznurem na szyi bedzie pan dlugo umieral, Senor capitano. A poki zycia, poty nadziei. Jesli nie brac pod uwage, ze Trent juz nie mial zadnej nadziei. Dwie godziny i dwadziescia minut zycia... Odcumowawszy zodiaka, poprowadzil wyladowany ponton w strone rufy i tu przywiazal cumke do rufowych rozkow kotwicznych. Trzej przydzieleni do pontonu ludzie czekali w kokpicie. Przypatrywali sie Trentowi z nie ukrywanym niepokojem, juz przemoczeni przez lekki deszczyk. Wkrotce beda mokrzy od morskiej wody i chorzy na morska chorobe. Trent pomyslal, ze moglby jednemu z nich pokazac, jak trzymac zodiaka dziobem pod wiatr, na wypadek, gdyby musial ich odciac. Ale Louis stal obok. -Opoznianie nas byloby niebezpieczne, Senor capitano. Ze schodkow przy prawej burcie Trent wydobyl kamizelki ratunkowe. Gdy ludzie je wkladali, on popuscil linke swej wedki na marliny, przymocowanej do prawego sztagu rufowego. Przywiazal ja do rozkow na dziobie zodiaka, a hamulec na kolowrotku nastawil na dwiescie kilo. -Siedzcie spokojnie, nie wpadajcie w panike, a wszystko, bedzie w porzadku - powiedzial Trent, pomagajac im wsiasc do pontonu. Pod okiem Louisa tylko kiwneli glowami w niemym cierpieniu. -Jesli uderzy w nas szkwal, bedzie masa roboty - ostrzegl Louisa i dowodce oddzialu zabojcow, Maria. - Im mniej ludzi na pokladzie, tym lepiej. Wchodziliby w droge. - Rejs juz zaplanowal w mysli. - Gomez mi sie przyda, juz sie troche nauczyl... i jeden czlowiek na maszcie. - Zwrocil sie do Maria: - Jeden z twoich ludzi, zreczny i znajacy sie na linach. Louis skryl sie w salonie, a Trent przeszedl do przodu. Wybral kliwer numer dwa, zatrzasnawszy strzemiona szekli na przednim sztagu. Nawet pod lekka bryza wiekszy zagiel spowodowalby, ze holowanie zodiaka staloby sie niebezpiecznie nie kontrolowane. Jeden z zolnierzy wspial sie na dach kabiny. -Znasz sie na linach? - zapytal Trent. Mezczyzna wzruszyl ramionami. -Soy vaquero, Senor. - Kowboj... -No to sie przypatrz - polecil Trent. Zrzuciwszy kliwer sztormowy, podniosl numer dwa. -Line pusc! - zawolal do marynarza na baglietcie. Szybko zwinawszy cume dziobowa podniosl grot i wrocil do kokpitu. Wybrawszy szoty odsunal katamaran od jachtu motorowego. Marynarz pomachal mu reka jak zeglarz zeglarzowi, a Trent pozegnalnym gestem podniosl dlon. Dwie godziny zycia... Szarpniecie liny holowniczej zodiaka ustawiloby Zlota Dziewczyne bokiem do wiatru, ale Trent trzymal w pogotowiu szot kliwra, wybierajac line z calej sily, by utrzymac katamaran w rownowadze pod dwoma zaglami. Gdy tylko zodiak ruszyl z miejsca, Trent mogl juz poluzowac szot. Wielki dwukadlubowiec plynal gladko, choc ospale. -Trzymaj kurs - powiedzial Gomezowi i wdrapal sie na dach kabiny. Pokazal Vaquero faly grota i kliwra. -Gdy wrzasne, zrzucasz zagle - powiedzial mu. - Postaraj sie, aby opadaly szybko, i zbierz je z pokladu. Choc wyraznie nieszczesliwy z powodu nalozonej odpowiedzialnosci, vaquero kiwnal glowa na znak, ze rozumie. Opor naladowanego pontonu opoznial katamaran do tego stopnia, ze robili ledwie piec wezlow. Przez ostatnie pol godziny fala nieustannie rosla. Trent slyszal, jak przed nimi przyboj rozbija sie o rafe, ciezki i grozny. Deszcz padal jednostajnie. Wiatr byl slaby, ale porywy silniejsze i coraz czestsze. Dziesiec minut do przerwy w rafie, trzy kwadranse do stalego ladu, dwadziescia minut w gore rzeki do punktu wyokretowania... W powietrzu czulo sie napiecie, jakby zeglowali wewnatrz szklanej kuli milimetrowej grubosci, ktora zaraz miala sie rozprysnac. A w owej chwili ze wszystkich stron zwali sie na nich pieklo. Gomez to wyczuwal. Siedzial przygarbiony na rozkach rufy z nozem w gotowosci do odciecia zodiaka. Palil papierosa za papierosem, oslaniajac je stulonymi dlonmi przed deszczem. Co jakies pol minuty zerkal na loran - jakby patrzenie na ekran moglo spowodowac, ze cyfry wskazujace ich pozycje beda sie szybciej zmienialy - a potem na niebo, jakby mozna bylo wywrozyc z jego matowej czerni cos, co by ostrzeglo przed zblizajaca sie zguba. -Czy juz nadchodzi? - spytal po raz piaty od chwili, gdy oderwali sie od baglietta. -Jeszcze nie - odrzekl Trent. - Moze za pare godzin. Moze pozniej. Najpierw przyjda szkwaly. I wtedy uderzyl w nich pierwszy, nadlatujac z ciemnosci. Glos jego zblizania sie zatonal w grzmocie przyboju przed nimi i dlatego biala smuga piany ogarnela ich bez ostrzezenia. Gdy tylko wiatr uderzyl w zagle, Trent wrzasnal: -Tnij! - i zobaczyl blysk noza Gomeza. Wielki katamaran skoczyl do przodu z zaglami napietymi jak przegrzany beben i sztagami piszczacymi z wysilku. A wtedy Gomez wstal na nogi, czy to ze strachu, czy aby cos zrobic; tego Trent nie wiedzial. Skok wielkiego katamaranu wybil bandyte z rownowagi. Zachwial sie i rozrzucil szeroko rece. Linka od wedki na marliny owinela mu sie wokol nog. Ciezar zodiaka wyrwal go z kokpitu jak pestke z dojrzalej oliwki. Padajac do wody wrzasnal ze strachu przed utonieciem. -Zagle rzuc! - ryknal Trent do vaquero przy maszcie i ostro pchnal rumpel, aby ustawic Zlota Dziewczyne pod wiatr. Wyrwal oba szoty z blokow i plaskim szczupakiem skoczyl do wody. Dziesiec zamachow ramion, i juz trzymal Gomeza za koszule na plecach. Zapomnial o smyczy. Myslal, ze szarpniecie zerwie mu glowe z ramion. Udalo mu sie chwycic smycz jedna reka, ciagnac za nia ze wszystkich sil, druga uczepiwszy sie koszuli Gomeza. Woda chlusnela mu do ust i oczu, oslepiajac i duszac, a mlocace na oslep rece bandyty grozily ciosem pozbawiajacym przytomnosci. -Przestan panikowac! - ryknal. Fala uniosla go do gory i zobaczyl ludzi w kokpicie. Lina wokol jego szyi rozluznila sie. Zaczerpnawszy haust powietrza dal nurka, szukajac linki owinietej kilkakrotnie wokol nog Gomeza. Chwycil ja miedzy bandyta i zodiakiem, owinal koniec wokol prawego nadgarstka i mlocac nogami poplynal do gory. Gdy probowal zaczerpnac powietrza, woda wypelnila mu usta, a sol sparzyla pluca. I nagle przerazony Gomez chwycil go za szyje, co grozilo ponownym wciagnieciem w glebie. Trent nie mial wyboru. Z calej sily wbil kolano w brzuch Gomeza, pozbawiajac go tchu. Gdy bandyta zgial sie wpol, Trent walnal go w podbrodek. -Przepraszam - powiedzial, choc Gomez byl juz polprzytomny. Wypusciwszy go, Trent zwinal w petle sznur ze swej szyi i zlaczyl ja z linka wedki, zostawiajac dosc luzu, aby ulzyc zaciskowi na nogach Gomeza. Chwycil go, odwrocil na plecy, tak ze usta i nozdrza bandyty znalazly sie nad woda. Zanurzywszy glowe probowal wyswobodzic Gomezowi nogi, ale linka byla tak spetana, jak "kocia kolyska". Trent wynurzyl sie i wrzasnal do ludzi w kokpicie, by mu rzucili kamizelke ratunkowa. Nie wygladalo, by ktoremukolwiek z nich zalezalo na wypelnieniu polecenia, a Trent watpil, czy wystarczy mu dosc sil, aby doholowac Gomeza obciazonego do tego zodiakiem. Ryk przyboju byl coraz blizszy. Trentowi przeleciala przez glowe mysl, by pozwolic calej tej cholernej bandzie osiasc na rafie. Mogl sie odciac wykorzystujac krawedz koralu. Ale wiedzial, ze to czysta fantazja. Moc juz zalamujacych sie fal rozdarlaby go na kawalki w kilka sekund. Lepiej zyc z nadzieja - i lepiej dostac czysto kule w leb, niz zostac zmiazdzonym przez przyboj i obdartym z ciala do kosci przez ostre jak noz krawedzie koralu. Krzyknal do ludzi w kokpicie, aby przymocowali sznur do jego szyi. Unioslszy Gomeza na swych barkach, przytrzymywal go tam lewa reka, prawa zas ciagnal bez przerwy do przodu. Jedna tylko reka, obciazony holowaniem Gomeza i naladowanego zodiaka, posuwal sie do przodu rozpaczliwie wolno. Rafa byla juz mniej niz o cwierc mili przed nimi. Za kazdym razem, gdy fala unosila go do gory, widzial coraz blizsza sciane piany. Wystarczy jeszcze kilka fal... Trent wyobrazil sobie, jak przyboj chwyta Zlota Dziewczyne i ciska nia, by wywrocic i roztrzaskac na szczatki. Zmeczenie prawego ramienia doszlo do granic wytrzymalosci. Nie mial juz sily, by wywrzaskiwac polecenia ludziom na katamaranie. A wody morskiej polknal tyle, ze chcialo mu sie wymiotowac. Jakas jego czesc marzyla o tym, by sie poddac, ale byl juz blisko celu i wyciagano do niego rece. Fala rzucila go do przodu, a jeden z umundurowanych terrorystow chwycil go za nadgarstek. Ostatkiem tchu kazal ludziom wyciagnac Gomeza. I znalazl sie w kokpicie. Vaquero nadal stal przy maszcie. -Podnies zagle - udalo sie wyjakac Trentowi. Nie bylo czasu na chwycenie oddechu, gdyz rafa znajdowala sie ledwie o dwiescie jardow na ich kursie. - Najpierw duzy. Zagiel chwycil wiatr. Trent wybral szoty, a gdy zagiel wydal sie calkowicie, przelozyl ster, aby zatoczyc kolo w strone zodiaka. -Niech ktos ciagnie za linke wedki - polecil. - Nie mocno, bo peknie. Ja musze widziec kierunek. Gdy zagle zwisly, kazal jednemu z umundurowanych odciac linke na nogach Gomeza i dowiazac ja do tej na wedce. -Nie przestawaj nawijac - powiedzial. - A reszta niech wraca na dol. Dopiero wowczas dostrzegl chuda postac Louisa, oparta o grodz salonu. Trent zapomnial o Latynosie. Ciemne sylwetki ludzi Maria jedna po drugiej znikaly w salonie, pozostawili tylko czlowieka przy wedce, drugiego przy maszcie oraz Gomeza. Louis polozyl reke na bomie, by miec oparcie, i przeszedl przez kokpit do miejsca, gdzie na dnie lezal Gomez, jak wyrzucona na plaze ryba. -Spoznimy sie, Senor capitano. -Jestesmy zywi - powiedzial Trent. Louis kopnal Gomeza w brzuch i bandyta zwymiotowal. -Czas jest istotny, Senor capitano. Trent nie potrafil dluzej opanowywac swej nienawisci do Latynosa. -A ty jestes psychopata - powiedzial. - Ktos powinien cie zamknac w szpitalu dla oblakanych kryminalistow i wyrzucic klucz. Pojawila sie zawsze gotowa biala chusteczka. Louis siaknal, a potem dotknal nia konca nosa ruchem tak precyzyjnym, jak dentysta osuszajacy miejsce pod plombe. Wsunal chusteczke do rekawa. -Gdy sie ma sznur wokol szyi, Senor capitano, bledem jest obrazanie tego, kto trzyma jego koniec - pouczyl bez cienia emocji. - Miguelito - zawolal w glab salonu - zechciej dotrzymac towarzystwa Senorowi capitano...! Trent watpil, czy zdola przy wietrze odpychajacym przeladowany ponton poholowac go jak nalezy, nim ludzie znajda sie na rafie. Wyobrazil ich sobie, ubranych w kamizelki ratunkowe, z twarzami napietymi od smiertelnego przerazenia, wzmozonego ich bezradnoscia. Skupia cala uwage na wielkiej bialej scianie grzmiacego przed nimi przyboju. Bylo zbyt ciemno, by dostrzec linke, Trent zawolal wiec do czlowieka przy wedce, by trzymal ja wycelowana w zodiaka. Hamulec na bebnie nastawil na dwiescie kilo, zostawiajac sto jako zabezpieczenie przed zerwaniem. Dwustukilogramowy opor wystarczyl, aby zwolnic dryf zodiaka, ale byl o wiele za maly, by zblizyc ponton do katamaranu. Gdy Trent odszedl od rafy pod wiatr, linka zapiszczala. -Zrobie zwrot przez sztag! - krzyknal do vaquero. - Pilnuj malego zagla. Jesli sie zahaczy, uwolnij go. -Si, Seitor - nadleciala odpowiedz. Jesli zderza sie dziobami z zodiakiem, czlowiek przy wedce nie bedzie w stanie dosc szybko krecic kolowrotkiem. -Rzuc wedke i ciagnij reka - powiedzial Trent. - Szybko, ale nie gwaltownie, bo zerwiesz linke. Stan na dziobach. Wolaj, jaki jest kierunek. Przed nimi rafa ryczala jak lew glodny pokarmu. Czterysta jardow, trzysta, dwiescie, sto... Trent wiedzial, ze zodiak jest stracony, zodiak i trzech ludzi. Nagle czlowiek przy wedce wrzasnal, z reka wyciagnieta prosto przed siebie w strone przyboju. Trent krzyknal z calych sil, ze robi zwrot. Pchnawszy rumpel do oporu, postawil katamaran dziobami wprost pod wiatr. Spojrzawszy do tylu zobaczyl szalenczo wymachujacych rekami, smiertelnie przerazonych ludzi na tle sciany bialej piany. Zodiak byl o piecdziesiat jardow od unicestwienia. Trzydziesci dzielilo go od katamaranu. Trent trzymal kliwer odwrocony, zeglujac rufa do przodu. Obok niego jakis czlowiek wybieral line. Nie bylo czasu, by go rozpoznac. Jeszcze dziesiec jardow. Lina padla w poprzek jachtu. Trent ujrzal, ze jeden z ludzi zaczyna ja ciagnac. -Umocuj ja! - zawolal Trent, ale tamten byl zbyt przerazony, by zrozumiec. - Przywiaz ja! - krzyknal znowu Trent. Ale nie mial czasu, by przyjrzec sie, czy mezczyzna wykonal polecenie. Zwolnil szot kliwra i podniosl grot. Wielki katamaran zaczal wchodzic w inny hals, ale fala podbila mu dzioby, odrzucajac do tylu. Piecdziesiat jardow do rafy. Jej grzmot zagluszal glos Trenta, gdy krzyczal do czlowieka przy wedce, aby trzymal kliwer z dala od sztagow. Grotzagiel chwycil wiatr i wielki katamaran przyspieszyl. Dwadziescia jardow do rafy... Nie nabral jeszcze tyle szybkosci, by uzyskac pewnosc, ze Zlota Dziewczyna zrobi zwrot. Dziesiec jardow... Teraz! - pomyslal i przerzucil ster. Katamaran zadrzal, gdy jego dzioby chwycily fale. Uniosl sie, fala podnosila go i podnosila przy wscieklym lopocie zagli. Tak trzymac - ostrzegl siebie Trent. Jedna sekunda, dwie sekundy, trzy... I juz Zlota Dziewczyna szla z wiatrem. Szoty napiely sie. Zagle wypelnily. O zodiaku nie myslal - albo zostal uratowany, albo nie. Poczul szarpniecie holu. Dopiero wtedy odwazyl sie spojrzec przez ramie. Przez moment widzial tylko wielka sciane przyboju, ciemna u podstawy jak odrosty tlenionej blondynki. A potem dostrzegl ciemniejsza mase pontonu na tle bialej piany. Hol trzymal rowno, ale jego ciezar powodowal, ze katamaran coraz bardziej odpadal od wiatru. Jeszcze minuta i stanie bokiem do fali. -Uwazajcie na siebie! - wrzasnal, choc watpil, czy ludzie go uslysza. - Robie zwrot. Przerzucil ster. Znow fala przez okropna chwile trzymala dzioby. Trent ujrzal, jak ciemna postac chwyta za dolny lik kliwra, ciagnie z calej sily i zmusza do ustawienia sie pod wiatr. Dzioby katamaranu stanely przeciw fali i po chwili jacht szedl juz z wiatrem zmieniwszy hals. Zagle zaczely znow ciagnac. Ale przy tym manewrze stracili dziesiec jardow i zodiak prawie zanurzyl sie w fali przyboju. Trent zerknal na loran. Luka w rafie byla o dwiescie jardow przed nimi, naprzeciw prawego dzioba. Potrzebowal wiecej zagli, ale nie mogl ruszyc sie od steru. Popatrzyl na Gomeza, nadal rozciagnietego na dnie kokpitu. Stad zadnej pomocy. Obok pojawil sie maly, szalony nozownik Miguelito, chichoczac jak podniecona pensjonarka na przyjeciu urodzinowym. Trent zobaczyl, ze czlowieczek wpycha sobie do nosa bialy proszek. Miguelito parsknal jak kon roboczy, chwytajacy oddech po zaoraniu dlugiej skiby. Jego nozdrza otaczala biala obwodka. -Hej, mali pesku - zachichotal, spogladajac na Trenta szalonym wzrokiem. - Ta malutka siuczka ziagielek nic ci dobrego nie zrobi. Co on moze o tym wiedziec? - pomyslal Trent z wsciekloscia, pompujaca mu z calej sily adrenaline do krwiobiegu. Miguelito wtarl knykciami biale obwodki do wnetrza nosa, szeroko szczerzac biale zeby. Wysoki chichot wwiercal sie Trentowi w uszy, ale uslyszal wariackie zdanie, wypowiedziane przez mestizo w amerykanszczyznie z drugorzednych filmow. -Hej, mali pesku, chciesz pomoci od Miguelito, to tylko powiedz slowo. Jakby maniakalny morderca mogl w czymkolwiek pomoc... -Clowieku, Miguelito wie wsistkie cholerne rzeci. Lepi w to wiesz! - Mestizo skoczyl na nogi, podtancowujac w kokpicie. - Gdzie ziagiel, clowieku? Powiec Miguelito, on zrobi dobzie. Nagle cos zaskoczylo w mozgu Trenta: przestawienie kliwra. Choc nie do wiary, musial to zrobic maly mestizo. -Schowek na zagle pod prawa burta. Czarna torba z wymalowana biala jedynka. - Fala szarpnela katamaranem jeszcze o jard w strone rafy. - Robie zwrot przez sztag - powiedzial Miguelitowi, ale czlowieczek juz odtancowal do przodu. Nastepna fala podniosla Zlota Dziewczyne, posluzywszy sie wiec jej zboczem dla zwiekszenia szybkosci, Trent przerzucil rumpel, utrzymujac szot kliwra naciagniety, dopoki dzioby nie ustawily sie z wiatrem. Bom przelecial na druga strone. Mocno sciagnal szoty obu zagli i zerknal do tylu. Zodiak uniosl sie wysoko na grzbiecie zalamujacej sie fali. Linka holownicza napiela sie, pociagajac ponton za soba, a fala zalamala sie do konca i pomknela do przodu w strone koralowej bariery. Na dziobach zolta plaszczyzna genui uwolnila sie z pokrowca. Miguelito pomknal po bocznym pokladzie, ciagnac prawy szot genui do kolowrotka szotu. -Hej, Miguelito robi dobzie, ha - zachichotal drobiac stopami, nim pognal do przodu po lewy szot. Po chwili szczekal jak piesek wskakujac znow do kokpitu z gotowym szotem. -Wciagniemy siukinsina teras na ten mast, mali pesku. Ty gociow? -Gotow - powiedzial Trent patrzac, jak mestizo, podparlszy sie jedna reka, wskakuje na dach kabiny, by zamienic slowko z vaquero przy maszcie. Zolta genua wleciala wzdluz forsztagu, Trent przelozyl szoty i kliwer opadl. Katamaran zerwal sie do przodu pod wzmozonym ciagiem wielkiego zagla. Zodiak skoczyl za nim. Luke w rafie widac teraz bylo jako ciemna plame o mniej niz dwiescie jardow na ukos od ich prawej burty. W kazdej chwili mogl uderzyc szkwal. Ocierajac wode deszczowa z oczu, Trent probowal obliczyc szybkosc i odleglosc, uwzgledniajac dryf zodiaka. Dla pelnego bezpieczenstwa potrzebowal minimum piecdziesieciu jardow. -Ide do zwrotu! - krzyknal i patrzyl ze zdumieniem, jak sprawnie maly kokainista wskakuje do kokpitu, by naciagnac szot genui. -Hej, mali pesku, ty fajnie licis dystans - zachichotal mestizo, wpychajac do nosa szczypte bialego proszku. - Ty ich strasis jak diabli! -Lepiej sie bac, niz umierac - powiedzial Trent. - Gdzie sie nauczyles zeglarstwa? -Miguelito zieglowal z jedna gringo-lady, dwa miesiacie. Potem ona wsiadzila Miguelito do kicia. Niedobry cias. - Zachichotal. - Teraz El Jefe robic Miguelito prezient. Anio, mali pesku, ty ten prezient. - Pociagnal urojonym nozem po gardle. - Jeden martwi gringo... Trent prawidlowo odgadl, ze ich celem bedzie polnocna odnoga Belpan River. Gdy tylko znalezli sie pod oslona zaroslego mangrowcami ujscia, zdjal ludzi z zodiaka, poleciwszy im zlozyc ladunek wzdluz bocznych pokladow Zlotej Dziewczyny, a potem zejsc na dol. Majac wiatr prosto z rufy, zastapil genue druga, znacznie wieksza i lzejsza. Z grotem wydetym nad lewa burta i genua nad prawa, slizgali sie po gladkiej wodzie rzeki jak ogromny bialy motyl. Na niebie ukazala sie pierwsza szara smuga wstajacego switu. Wzdluz brzegow ciemnozielony gaszcz mangrowcow ustapil miejsca wysokopiennej dzungli. Blade pnie gigantycznych drzew chlebowych wyrastaly ponad pietrowe podszycie palm wachlarzowatych i pnaczy. Brzeg ocienialy bawelnice. Palmy cohune, ze strakami orzechow podobnymi do ogromnych gniazd os, staly wyprostowane jak wartownicy. Nad poludniowym brzegiem rozrastaly sie czerwone uroczyny i piely po szarym klifie wapiennym. Kwiaty dzikiej kawy, jak biale gwiazdki zascielaly brzegi, a kapok, podobny do pierzastej spodniczki baleriny, blyszczal kroplami deszczu. Powinny tez byc papugi przelatujace z drzewa na drzewo w poszukiwaniu sniadania; tukany, czaple biale, kormorany, czaple szare, trogony. Ale nic sie nie poruszalo, zaden dzwiek nie macil ciszy, zaden zimorodek nie przelatywal niebieska blyskawica nad woda; nie slychac bylo zwyklego o swicie glosu cykad. Wszystko zdlawil ciezar zlego przeczucia, a deszcz padal nieustannie. Requiem dla mnicha, pomyslal Trent, sledzac spojrzeniem kokainiste mestizo, przykucnietego na dachu kabiny. Przez ubiegle pol godziny czlowieczek chichotal pod nosem, wecujac ostry jak brzytwa noz mysliwski na wewnetrznej stronie swego pasa. Trent nie mial watpliwosci, ze Miguelito go zabije i zrobi to z przyjemnoscia - przez zemste za wszystko, co go spotkalo w amerykanskim wiezieniu oraz za wtracenie go tam przez gringo-lady. Gomez przyszedl do siebie i z powazna mina usiadl kolo Trenta w kokpicie. Przez dluga chwile milczeli, az wreszcie bandyta podniosl glowe i powiedzial: -Nic nie moge zrobic. Trent nie zadal sobie trudu, by odpowiedziec. Nie istniala zadna odpowiedz. Obaj byli zawodowcami, obaj znali reguly gry. Ale dzielila ich istotna roznica: wybor przelozonych. Bez wzgledu na to, pod jakim zyl naciskiem, Gomez swobodnie dokonal swego wyboru. Dobro albo zlo... W spoleczenstwie, ktore utracilo ster moralny, te okreslenia uznano za staromodne - pomyslal Trent bardziej ze smutkiem niz gorycza. Ale dla niego pozostaly podstawowymi, moze dlatego, ze tak czesto ryzykowal zycie. Chcialby wiedziec, co zaplanowal Louis, chocby po to, by dowiedziec sie, dla jakiej sprawy pulkownik Smith poswiecil jego zycie i ile informacji przed nim ukrywal. Ale najbardziej ze wszystkiego Trent chcialby poznac, jakie sily i jakie mozgi kryly sie za Louisem. Jakiekolwiek plany mieli ci ludzie, Trent byl pewien, ze sa one zbyt skomplikowane, by mogli je stworzyc mordercy z kolumbijskiej mafii kokainowej. Mordercy... Trent uwazal, ze wazne jest, aby trzymal sie tego okreslenia; podobnie wazne dla niego bylo, aby nigdy nie uzywac slowa "lojalisci", gdy mowil lub meldowal o protestanckich terrorystach w Irlandii Polnocnej. Gdy ryzykuje sie zycie, dokladnosc wyslowienia ma kluczowe znaczenie. Dla Trenta, z urodzenia katolika, uzycie terminu "lojalisci" w stosunku do protestanckich odpowiednikow IRA bylo obelga dla spolecznosci katolickiej. Jej wiekszosc sprzeciwiala sie zarowno zlu terroryzmu, jak niesprawiedliwosci wyniklej z wiekowych przesadow, na ktorych wyrosl irlandzki terroryzm. Terroryzm byl skutkiem, a nie przyczyna. Te lekcje Trent dobrze sobie przyswoil dzieki toczonej z nim walce. Ale chore, zle, zdeprawowane umysly uzywaly terroryzmu jako narzedzia, i tego nie mozna bylo wybaczyc. Przez lata, w ktorych zajmowal sie infiltrowaniem takich grup, Trent zmuszony zostal do wysluchiwania wszelkiego rodzaju usprawiedliwien. Byly od poczatku do konca klamliwe, a Trent byl o tym tak samo przekonany teraz, gdy mial za chwile umrzec, jak wtedy, gdy planowal kleske grup, do ktorych przeniknal. Ubieglej nocy byly chwile, gdy jego strach stawal sie nie do opanowania. Teraz jednak, o swicie, gdy smierc byla tuz, ogarnela go spokojna ufnosc - jakby sam stal sie istota abstrakcyjna, obserwujaca z daleka ostatni rozdzial swego zycia. Z salonu wyszedl Louis. Szatan - pomyslal Trent i poczul, ze sie usmiecha. Zrozumial, ze nieustanny strach podzialal na niego jak narkotyk, uwalniajac od nacisku rzeczywistosci. W podobny sposob maratonczycy przelamuja bariere bolu, osiagajac stan niemal halucynacyjnego spokoju. Patrzac na Trenta, Louis przejawial mniej emocji, niz gdyby przygladal sie kanapce. Dotknal nosa kolejna, nieskalanie swieza chusteczka, ktora nastepnie starannie zlozyl i wetknal do rekawa. -Gdy oplyniemy nastepny zakret, Senor capitano, prosze dobic do lewego brzegu. -Modle sie do Boga, by ktos cie zastrzelil - odrzekl Trent. Louis zignorowal go, ale Miguelito rozchichotal sie z radosci. -Hej, gringo, z ciebie dzielni mali pesiek. Okrazywszy zakret ujrzeli prowizoryczna przystan z surowych bali i prowadzaca od niej do glownej szosy i mostu blotnista, ziemna droge. W poblizu czekaly dwa dzipy i jedna ciezarowka Sil Obronnych Belpan. Kierowcy ustawili je przodem do szosy, aby moc ruszyc z miejsca natychmiast, gdy zaladuja sie ludzie, bron i amunicja. Tak precyzyjna organizacja spowodowala, ze Trent poczul lek o losy Republiki Belpan. Nic nie mogl zrobic, nie mogl w zaden sposob przeslac wiadomosci Casparowi w Ambasadzie USA. Oddajac ster, dobil Zlota Dziewczyna do brzegu. Vaquero zrzucil zagle, a Miguelito cisnal cume jednemu z czekajacych tu kierowcow. -Przydalby mi sie kubek kawy - powiedzial Trent do Gomeza. Ale Louis byl na pokladzie i Gomez mogl tylko przepraszajaco wzruszyc ramionami. -Musze dopilnowac zaladunku samochodow. A takze musze cie poprosic... -Nie krepuj sie - odparl Trent i wreczyl mu wyjete z tylnej kieszeni spodni osiem tysiecy dolarow. Nastepnie zaczal sie przygladac, jak Gomez organizuje przeladunek. Gomez zdobyl swa pozycje zarowno waga spokojnej osobowosci, jak sila fizyczna i precyzyjna celnoscia strzalow. To, ze byl bliski utoniecia, w oczach Louisa stanowilo akt samokastracji, utrate twarzy, powodujaca upadek z drabiny pozycji spolecznej na poziom niewiele wyzszy niz peona. Peoni byli przeznaczeni na odstrzal, a ludzie juz przewachali, jaka pozycje ma Gomez. Dlatego jego wladza nad nimi stala sie dyskusyjna. Takie jest ryzyko zawodowe kazdego bandyty. Ale Mario nie podejmowal ryzyka. Dowodca oddzialu uderzeniowego wolal raczej trzymac sie w cieniu, niz narazic sie na stawianie czola Louisowi albo dopuscic, by jego ludzie ujrzeli go jako sluzalca przywodcy Latynosow czy czlowieka, ktory sie go boi. Natomiast Miguelito umacnial swa pozycje im blizsza byla chwila dzialania - byc moze dlatego, ze w tak oczywisty sposob zabijanie sprawialo mu przyjemnosc. Tak przynajmniej ocenil to Trent, przygladajac sie, jak Miguelito wpycha do nozdrzy kolejna porcje kokainy. Ci ludzie zaraz zaczna zabijac, tego Trent byl pewien. Mestizo podniosl wzrok, spotykajac spojrzenie Trenta. -Ty chcies kafy! Pewnie, ciemu nie? Najpierw zwiaziemi ci recie, mali pesku. Pod okiem Gomeza zwiazal Trentowi z przodu nadgarstki, tak by mogl utrzymac kubek z kawa. Ludzie w mundurach wsiedli do ciezarowki, Mario na koncu. Urzednicy juz siedzieli w jednym z dzipow, drugi czekal na Louisa i Gomeza. Miguelito wrocil na swe miejsce na dachu kabiny. Nie baczac, ze patrzy na to Louis, Gomez wyciagnal do Trenta dlon w niemej prosbie o rozgrzeszenie. -Dziekuje ci za moje zycie, Senor. -Prosze bardzo. Trent, z pozycji zewnetrznego obserwatora, przygladal sie sobie, jak sciska dlon bandyty wlasnymi zwiazanymi rekami. Czul, ze zaraz wybuchnie histerycznym smiechem, i walczyl, by odzyskac opanowanie. -Bez urazy - powiedzial. A potem, poniewaz pozostalo mu juz tylko sianie nieufnosci miedzy tymi dwoma, kiwnawszy glowa w strone Louisa, dodal: - Jesli bedziesz mial okazje, zastrzel go. Jesli tego nie zrobisz, on zabije ciebie. Ujrzal, jak wzrok Louisa twardnieje, i poczul nerwowe drgniecie reki Gomeza. Skazal jednego z tych ludzi na smierc - ktorego, przyszlosc pokaze. Gomez przeskoczyl przez reling. Trent patrzyl za wyprostowanym jak swieca bandyta podazajacym do czolowego dzipa. Louis siaknal w chusteczke. Jego zimne spojrzenie na chwile spoczelo na Trencie. -Byl pan w najwyzszym stopniu sprawny, Senor capitano. - Podniosl glowe patrzac na mestizo. - Pozbadz sie go. -No pewnie, wezme go do dziungli, Jefe. - Czlowieczek zachichotal w oczekiwaniu przyjemnosci i pociagnal nozem po wyimaginowanej szyi Trenta. - Ziostawiam jego cialo, wielki kot go zje. Louis wyrazil swa aprobate leciutkim ruchem chusteczki. -Gdy skonczysz, dolacz do zapory na drodze przy moscie. Kiedy pojazdy odjechaly, Miguelito zeskoczyl z dachu kabiny. -Chcies ostatni kubek kafy, mali pesku? -Prosze - powiedzial Trent, by odsunac chwile swej smierci chocby o pare minut. Mestizo wsadzil kciuk do kapciucha na kokaine i zaklal widzac, ze na paznokciu pojawilo sie tylko pare ziarenek. -Hej, my lepiej icmy do sialonu, mali pesku. Tu zia duzio desciu, a Miguelito musi siobie naciac tloche koksiu. Przywiazal koniec smyczy Trenta do poreczy obok zejsciowki, prowadzacej w strone dzioba prawego kadluba. Trent usiadl na pokladzie salonu, trzymajac w stulonych dloniach kubek. Miguelito siadl przy stole. Z jakiejs osobistej skrytki wydobyl kilka kostek prasowanej kokainy i zaczal skrobac jedna na lusterku do golenia nalezacym do Trenta. Poniewaz Louisa juz tu nie bylo, mestizo zupelnie sie nie spieszyl - tak przynajmniej przypuszczal Trent. A takze dlatego, ze jego nalog kokainisty wymagal znacznego zapasu. Gdy juz wyjdzie na deszcz, przygotowanie go byloby bardzo trudne. -Hej, to Belpan cialkiem zwaliowane miejscie - oswiadczyl Miguelito, przekrzywiwszy glowe i patrzac na Trenta. - Oni maja ziad, jakby mysleli, zie to plawdziwy klaj, tylko zie maja wsiskiego palesiet ty sieci ludzi. - Odkroil z kostki cwierc cala i znow zaczal je siekac na mialki proszek. - Tak, mali pesku. Zwaliowany. I oni maja wiboli, tak zie politici sia po cialym cholernym klaju. Ziadnych golyli. Nic. Clowieku, oni naplawde waliaci. My ich zbieziemy jak dojrzale avocados. - Podnioslszy glowe znad lusterka zerknal na Trenta. Z ust kapala mu slina. - Tak, mali pesku: plop, plop, plop. - Zachichotal, malpujac ruchy wrzucania avocados do koszyka. - My bedziemi zbielali tych politykow, mali pesku, i my bedziemy ich wsiadziali do wielkiej dziuli, zieby nie wlocili. Wtedy Senor Louis ziacnie ziadzic tym malim klajem, jakby to jego hacienda. My bedziemy mieli siamoloty ladujace tu tak, jak muchy beda ladowac na twoim tlupie, kiedy Miguelito cie ziabije. Tak - stwierdzil z zadowoleniem, odcinajac kolejny cwierccalowy platek z kostki. - My zlobimy dobzie i my skoncimy, kazdy cholelny siamolot z koksiem bedzie latac psiez Belpan. Bedzie ciala wielka gola koksiu, mali pesku. -To wielka operacja, jak na jednego czlowieka - powiedzial Trent. Miguelito uniosl brwi zdumiony taka glupota Trenta. -Hej, ty mislis Louis wielki Jefel Ty cialki waliat, gringo. Louis, on kto, ty myslis? Opelacja Desiantowa; tak, to te slowa. - Mestizo powtorzyl je kilkakrotnie, dumny ze swej znajomosci jezyka. - Tak, Opelacja Desiantowa... - Wsa dziwszy sobie kokaine do nosa zachichotal. - Louis cialy waliat twaldziel, ale on jest nic. My mamy siefow zewsiad, mali pesku. My mamy siefow z Colombia. My mamy Louisia Nicaraguanos. My nawet mamy jeden gringo sief, cio go nikt nie widzial. On mozg, mali pesku. Cialy wielki mozg. A wiec Trent mial racje. Ale informacja byla dla niego bezuzyteczna. Wyobrazil sobie prezydenta Belpan takim, jak go widzial po raz ostatni, bosego, probujacego lowic ryby z konca pomostu na wyspie San Paul. A przy nim zadnej ochrony, chyba zeby brac pod uwage jego wnuczke... Inni ministrowie, w tej chwili rozproszeni po swych okregach wyborczych, beda rownie latwym lupem. Lecz w tym scenariuszu jeszcze czegos brakowalo... Trent odstawil oprozniony kubek po kawie. -I wy naprawde wierzycie, ze Stany i ze Narody Zjednoczone pozwola by wam to uszlo na sucho? -Belpan? - Miguelito zachichotal radosnie. - Ty waliat, ty myslis, ze kogos to gofno obchodzi? My almia Belpan, clowieku, my mamy munduli, plawda? Ale to nie bylo az takie proste, w kazdym razie juz nie. Cala roznica w tym, ze skonczyla sie Zimna Wojna. Dni istnienia egzotycznych przymierzy, opartych na obietnicach podtrzymywania czy to kapitalizmu, czy komunizmu juz sie skonczyly. Mozg kryjacy sie za operacja musial zdawac sobie z tego sprawe. -Chcies splobowac niucha koksiu, mali pesku? - za proponowal mestizo zadzierajac glowe i maniacko szczerzac zeby. - Stuplocentowy. Trent nie przyjal propozycji. -Clowieku, nie wies, cio dla ciebie dobie. - Zsypal sproszkowana kokaine do kapciucha i wstal. Za pas mial wetkniety pistolet, w prawej rece trzymal noz. - Telaz pojdziemy na spacielek, mali pesku. Nie zlobis Miguelito klopotow. A potem Miguelito dobzie psietnie ci galdlo, ziebys nic nie ciul. Kazal Trentowi odsunac sie od poreczy przy zejsciowce, by odwiazujac sznur pozostawac poza jego zasiegiem. Trent po raz ostatni rozejrzal sie po salonie. -Tak, mali pesku, ladna loc - zachichotal Migueli to. - Adios... - Przeszedl za Trentem przez reling, ponaglajac go ukluciami noza. - Mi tylko pojdziemy tloche glebiej w dziungle, mali pesku. Nie bylo tu zadnej sciezki; Trent musial przepychac sie przez zwarta sciane roslinnosci. Co pare sekund koniec noza klul go w plecy, wiedzial wiec, ze mestizo postepuje tuz za nim. Przed nimi pojawila sie polanka, oddzielona od Trenta tylko wachlarzem lisci palmowych. Rozsuwajac je uslyszal znajomy odglos niuchania; to Miguelito wpychal sobie kokaine do nosa. Trent padajac kopnal do tylu prawa noga. Stopa trafila w cel: uginajacy sie od ciosu brzuch czlowieczka. Mestizo zgial sie wpol, a Trent, znalazlszy sie na ziemi, z calej sily kopnal lewa, trafiajac Miguelita w podbrodek. Mestizo padl na kolana, ale noz nadal trzymal w rece. Wypusciwszy koniec sznura otaczajacego szyje Trenta, zaczal na oslep szukac za pasem pistoletu. Potoczywszy sie po ziemi, a potem zerwawszy na nogi, Trent rzucil sie przez polanke i wpadl w podszycie, trzymajac zwiazane rece przed twarza, by ochronic oczy. Ostre liscie i kolce szarpaly mu ramiona i ciely po policzkach. Pnacza chwytaly go za nogi i za sznur na szyi. Potknal sie i przewrocil w geste zarosla. Przejety strachem, przepychal sie naprzod, pelzajac na lokciach i kolanach pod niskim baldachimem zieleni. Slyszal, jak przeklina Miguelito. Pot zalewal mu oczy. Tuz przed nim pojawil sie strumyk plynacy do rzeki. Wyplatal nogi z pnaczy i stoczyl sie do wody. Ciagnacy sie z tylu sznur prawie go zadusil. Brnac z biegiem strumyka, ujrzal przed soba stawek, skladajacy sie bardziej z plynnego blota, niz wody. Wskoczyl do niego, a gdy probowal zgruntowac, bloto zamknelo sie nad jego glowa. Jego panika jeszcze wzrosla, gdy poczul, jak zatyka mu nozdrza. Panika byla jego wrogiem. Zmusil sie do myslenia. Jego stopy oparly sie o dno. Wynurzyl sie na powierzchnie; podniosl rece, by otrzec bloto z oczu. I wtedy zobaczyl weza. Mial trzy stopy dlugosci, byl jak zielonkawo-brazowa wstega z zoltym rombem na gardle. Fer-de-lance. Smiertelnie jadowity... Za plecami uslyszal wolanie mestizo: -Hej, gringo, ti bzidki mali pesiek. Miguelito naplawde zly! Trent powoli obrocil sie w miejscu, by moc chwycic sznur w rece. Waz podniosl glowe, syczac ze strachu lub zlosci i wysuwajac jezyczek. -Hej, gringo, ja cie widzie - zaspiewal Miguelito jak dziecko drazniace sie z drugim podczas zabawy w chowanego. Waz zasyczal. Mestizo zachichotal. -Miguelito teraz cie sibko zlapie, mali pesku. Moskit usiadl Trentowi na nosie i uklul. Bloto na wargach smakowalo gnijacymi roslinami, jego smrod zapychal mu nozdrza. Pociagnal sznur ku sobie. Waz uderzyl, zatapiajac zeby gleboko w sznurze. A potem umknal; widac bylo tylko, jak koniec jego ogona znika w zaroslach, z ktorych wypelzl. Trent uslyszal, jak mestizo ujrzawszy weza klnie ze strachu. -Hej, gringo, mozie ja cie tu ziostawie, ziebys umieral powoli. Jeszcze raz trzeszczenie krzakow pod stopami, a potem niuchanie kokainy: niuch, niuch. I wreszcie glos, jakby mowiacy sam do siebie: -Tak, gringo, tak ja zlobie. Ty umzies naplawde powoli w dziungli. Skulwisin. Miguelito powie El Jefe, zie ty cialkiem zimny tlup. Trent podejrzewal podstep. Slyszal, jak z lewej strony Miguelito przedziera sie przez zarosla. Wroci na Zlota Dziewczyne? Czy dolaczy do ludzi w zasadzce na drodze kolo mostu? Ilosc kokainy, jaka ten czlowiek wpychal sobie do nosa, musiala wplywac na jego rozsadek... ale w jakim kierunku? - zastanawial sie Trent. Czy on moze zaryzykowac oklamanie Louisa? Z biegiem strumyka Trent przedostal sie do Belpan River, przez caly czas pelznac, przepychajac sie bezszelestnie przez bloto i gnijaca roslinnosc. Lezac w wodzie plasko na brzuchu, wysunal zwiazane rece przed siebie, a twarz uniosl z podszycia. W ten sposob mogl obejrzec, co sie dzieje w gorze rzeki, pozostajac w ukryciu nawislego nad nim krzewu dzikiej kawy. Deszcz padal juz od przeszlo czterech godzin. Rzeka wezbrala o prawie dwie stopy, a prad, niemal niewyczuwalny, gdy zblizali sie do przystani, zaczal tworzyc okolone piana wiry przy brzegu. Trent mial nadzieje, ze zdola zaobserwowac Zlota Dziewczyne, ale strumyk wpadal do rzeki nizej i jacht lezal zasloniety w gorze przez zakret. Na miejscu Miguelita Trent schowalby sie w zasadzce, w dzungli kolo katamaranu. Poniewaz szosa byla pod obserwacja, jedyna nadzieje ucieczki Trenta stanowil jacht, a majac dostep do radia, moglby ostrzec Caspara i Belpanczykow oraz wezwac ciezka brygade Steve'a. Ale mestizo jest gangsterem, a wiec kims lojalnym przede wszystkim wobec samego siebie. Bezpieczniej sklamac, niz przyznac sie do nieudolnosci? Owinawszy smycz wokol pasa, Trent zsunal sie do rzeki jak krokodyl. Ponizej zakretu i blisko brzegu woda byla jeszcze wystarczajaco plytka, by Trent mogl zgruntowac. Ale w miare jak brnal pod prad, bylo coraz glebiej. Probowal posuwac sie do przodu chwytajac za galezie, ale majac zwiazane rece, tracil grunt pod nogami za kazdym razem, gdy zmienial chwyt. Musial albo przeplynac na tamten brzeg, albo wrocic miedzy krzaki. Wyobrazil sobie, jak wyglada to miejsce. Prad rzeki scial zbocze pagorka powyzej zakretu; wobec tego Trent musialby wspinac sie na strome zbocze, wysokie na okolo piecdziesiat stop. A bezglosne zsuniecie sie z niego w poblizu mostu bedzie niemozliwe. Jesli poplynie rzeka, musi pchac sie pod prad znacznie powyzej jachtu, bedac widocznym z mostu. Inaczej prad zepchnie go daleko w dol. Ale Louis po to ustawil na drodze posterunek, by zatrzymywac wszystkich przedstawicieli wladzy, wracajacych do Belpan City. Jego ludzie beda raczej obserwowac droge, a nie rzeke, chwytajac politykow w siec - jak przechwalal sie Miguelito - tak latwo, jak zrywa sie dojrzale avocados. Trent odepchnal sie od brzegu, plynac ze zwiazanymi rekami sposobem, stanowiacym niezdarna i malo wydajna adaptacje stylu bocznego. Wydostawszy sie spod oslony brzegu zauwazyl, ze wiatr sie wzmogl. To tez moglo utrudnic mu ucieczke. Z drugiej jednak strony, gdy tylko wyplynie z ujscia rzeki, bedzie mogl pozeglowac prosto na Canaka. Musial uchronic prezydenta przed schwytaniem przez ludzi Louisa. Obraz sytuacji stawal sie coraz jasniejszy, jak ukladanka z coraz wiekszej liczby czesci. Kluczem do calej sprawy byl prezydent. Jako przywodca kraju, jeszcze przed uzyskaniem niepodleglosci, prezydent byl jedyna osobistoscia znana poza granicami Belpan. Jesli pozostanie na wolnosci, bedzie mogl wezwac pomoc z zewnatrz - wiec dla zabezpieczenia przywodca zamachu probowal zniszczyc jego reputacje przez powiazanie go z handlem kokaina. Zza zakretu dostrzegl Zlota Dziewczyne. Lezala tak, jak ja zostawil, przycumowana dziobem i rufa do przystani. Ale teraz, gdy rzeka przybrala, przystan byla prawie na rowni z lustrem wody, a cuma dziobowa sztywno naciagnieta. Z twarza omywana woda, Trent przepychal sie pod prad. Wiatr i siekacy rzeke deszcz kryly jego ruchy. Teraz juz widzial most. Zatrzymal sie i zaczal przygladac. Ludzie Louisa zablokowali droge po przeciwnej stronie mostu. Barykade zbudowali z ustawionych na sztorc skrzyn amunicyjnych i lezacych na nich pni, wycietych na skraju dzungli. Na barykadzie znajdowala sie kwadratowa biala tablica, na ktorej widac bylo czerwone litery. Ale napis byl dla Trenta nie do odczytania, bo tablica stala pod zbyt ostrym katem. Ludzie ubrani byli w gumowe peleryny, a czarne berety zmienili na mocno naciagniete dla oslony przed deszczem tropikalne kapelusze wojskowe. Trent nie potrafil wiec dostrzec, czy Miguelito znajduje sie wsrod nich. Natarl czolo i policzki blotem, trzymajac sie tuz pod ociekajacym woda deszczowa baldachimem lisci, oslaniajacym brzeg rzeki. Plycizna zmusila go do uklekniecia, wiec posuwal sie beznadziejnie powoli. Kierowca dzipa Toyota zmienil bieg i powoli przejechal przez most, zatrzymujac sie przy barykadzie. Dwaj ludzie, odwrociwszy sie plecami do wiatru i siekacego deszczu, zaczeli sprawdzac papiery kierowcy. Siodma rano. Niedzielny poranek... Do Belpan City prowadzily tylko trzy drogi i Louis z pewnoscia zablokowal wszystkie. Gdyby na zamach wybrano dzien powszedni, ruch na drogach bylby duzy o tej porze i wiesci o pojawieniu sie blokady rozeszlyby sie po kraju, byc moze ostrzegajac ktoregos z ministrow, nim zostalby schwytany... Jeszcze jeden dowod wzorowego planowania. Bedac juz powyzej Zlotej Dziewczyny, Trent spojrzal do tylu. Zadnego ruchu na brzegu ani na katamaranie. Ale jesli Miguelito czeka, bedzie dobrze ukryty. Obserwujac sucha galaz, wyplywajaca spod mostu i znoszona pradem w strone jachtu, Trent liczyl sekundy. Okolo czterech minut na przeplyniecie rzeki, dwiescie jardow splywu. Dla bezpieczenstwa bedzie musial wyplynac w kierunku przeciwleglego brzegu z miejsca znajdujacego sie o mniej niz piecdziesiat jardow ponizej brzegu. A prad przybieral na sile. Jeden z ludzi przy barykadzie, znudzony, zrzucil do wody patyk i patrzyl, jak splywa pod przeslem. Dolaczyl do niego drugi. Znalezli nowe patyki. Choc nie mogl ich stad doslyszec, Trent wiedzial, ze zrobili sobie wyscigi. To bylo jasne: wypuszczali patyki w tym samym momencie i przebiegali w poprzek mostu na jego skraj patrzac w dol rzeki, by widziec, kto zwyciezyl. Gdy poszli szukac nastepnych patykow, dolaczyl do nich trzeci. Trent odczekal, az wszyscy zgromadzili sie po przeciwnej stronie, a potem, nie zwazajac na nic, rzucil sie do przodu. Kiedy wrzucili patyki i wrocili z powrotem, zamarl w miejscu. Widzial juz ich twarze. Miguelita wsrod nich nie bylo. I tak to szlo - za kazdym razem Trent zyskiwal dziesiec jardow, ale wiedzial, ze jak dlugo beda trwaly te wyscigi, nie ma szans na przebycie rzeki niepostrzezenie. Znieruchomiec i skoczyc, znieruchomiec i skoczyc. Pol godziny, godzina... Trent dotarl do miejsca, ktore sobie wyznaczyl, ale prad byl teraz o wiele silniejszy, wiec musial znalezc sie przy moscie. Ani sladu Miguelita... Przez most przejechal amerykanski ford, a za nim dzip Discovery. Trent zaryzykowal i pobiegl chylkiem, by ukryc sie pod przeslem. Gdy mial jeszcze dziesiec jardow do przebycia, uslyszal, jak kierowca discovery przyspiesza, odjezdzajac od barykady. Na moscie ktos krzyczal. Trent padl do wody na brzuch, pod oslona krzaka, rosnacego obok betonowego filara. Przewrocil sie na plecy i lezal nieruchomo jak trup, wystawiwszy tylko twarz nad powierzchnie wody. Uslyszal sprzeczke dwoch mezczyzn, ale plusk wody w uszach nie pozwalal mu odroznic slow. Rozlegly sie meskie kroki po betonie - przyciszone, dzieki miekkim podeszwom wojskowych butow. Glosy zatrzymaly sie wprost nad nim. Ponowna klotnia. A potem Trent uslyszal lamanie galezi i przeklenstwo, gdy jeden z mezczyzn skoczyl z mostu na brzeg rzeki, o trzydziesci stop powyzej niego. Trent wstrzymal oddech, zanurzajac twarz pod blotnista powierzchnie rzeki. Zagryzl zeby - jego pluca o malo nie pekaly z wysilku. Dziesiec sekund, dwadziescia, trzydziesci... Dech z pluc wypelnil mu usta. Czul, jak policzki wydymaja mu sie jak balony na gorace powietrze. Wystawil nozdrza nad wode, powoli wypuszczajac oddech. W polowie wysokosci brzegu jakies stopy obsunely sie po blocie. Potoczyl sie kamien i z pluskiem wpadl do wody nie dalej, niz o jard od nog Trenta. Cisza. A potem prawie szeptem: -Hej, ti tam, mali pesku? - Ponowny poslizg stop szukajacych oparcia, a wraz z tym stlumiony chichot: - Miguelito misli, zie on cie widzi. Fakt, ze mestizo tak bardzo znizyl glos, byl dla Trenta dowodem, ze czlowieczek sklamal meldujac, iz wykonal wyrok. A poza tym Miguelito nie mogl go widziec z brzegu. Jeszcze nie. Aby dostrzec cos pod mostem, mestizo musialby wejsc do wody. Kawal brzegu podmytego deszczem oderwal sie pod ciezarem czlowieczka i zwalil do wody. Dla Trenta plusk ten byl tak glosny, jak wybuch bomby. Mestizo stracil rownowage i Trent uslyszal, jak klnac zeslizguje sie. Gdy Miguelito spadl do wody, fala od jego upadku zalala krzak, pod ktorym lezal ukryty Trent. Wiedzial juz, ze jest skonczony: nie bylo mozliwosci, by mestizo mogl go przeoczyc. Wystarczylo, by wstal, zrobil jeden krok do przodu i rozsunal galezie. Uslyszal meski smiech, dobiegajacy z mostu. Miguelito odpowiedzial wiazanka w gardlowej hiszpanszczyznie. A potem dodal po cichu: -Gofno. Trent, nie mogac oderwac od niego wzroku, ujrzal, jak czlowieczek wytrzasa wode z pistoletu. Rozpial kurtke polowa i wytarl magazynek o swa trykotowa koszule. -Co ty tam robisz w dole?! - zawolal mezczyzna z mostu. - Lapiesz ryby? Miguelito odwrzasnal, ze jego rozmowca moze sam sobie zrobic cos niewymawialnego. Zatrzasnal magazynek w kolbie pistoletu i zrobil krok do przodu. Jego buty polowe zbeltaly bloto o cal od stop Trenta. Z pistoletem w dloni rozgarnal liscie. W gorze na drodze rozlegly sie klaksony. Czlowieczek zadarl glowe. Jeszcze wiecej klaksonow, wygrywajacych werbel. -Hej, clowieku, co zia gofno sie dzieje? -Wyglada jak procesja! - odkrzyknal czlowiek z mostu. - Plakaty jakiegos cabron z wielkimi wasami. Musi to byc politico... Miguelito zaklal i wypuscil galezie. -Clowieku, tutaj nic. Wlaciam na gole. -Ano, pospiesz sie. I nie utop. Klaksony ryczaly w rytmicznym unisono, a przez megafon meski glos wyspiewywal inicjaly Partii Prezydenckiej i nazwisko ministra turystyki i transportu: Glosujcie na P.P., glosujcie na George'a Vincente Browna. Miguelito zaklal i zaczal wdrapywac sie na brzeg. Trent dygotal. Czekajac, co nastapi, probowal oddychac wolno, by sie uspokoic. Pochod agitacyjny znajdowal sie na moscie. Wszyscy wrzeszczeli, klaksony ryczaly, a hymn P.P. powtarzal sie w kolko, jak zepsuta plyta. W kawalkadzie bylo z piecdziesiat ciezarowek i wozow osobowych. Trent wyslizgnal sie spod krzaka i wzial gleboki oddech. Trzymajac wyciagniete rece, jak taran i mlocac nogami, poplynal pod woda ku przeciwleglemu brzegowi, czujac, jak spycha go prad. Dwukrotnie wynurzyl sie, napelnil pluca powietrzem i znow zanurkowal. Wreszcie zobaczyl katamaran. Na moment obejrzal sie na kawalkade ministra, zatrzymana przy barykadzie. Dla uratowania George'a Vincente Browna nie mogl nic zrobic. Znow zanurkowal, kopiac wode z calej sily. Gdy sie wynurzyl, prad juz poniosl go w bezpieczne miejsce. Mial ochote przewrocic sie na plecy i dac sie unosic bez dalszego wysilku. Dodal sobie bodzca wyobrazeniem starzejacego sie prezydenta, siwowlosego i kruchego. Musial dostac sie na wyspe Canaka przed ludzmi Louisa. Deszcz bebnil po wodzie, wiatr tezal. Prad rzeki zaniosl Trenta miedzy dwa kadluby Zlotej Dziewczyny. Chwyciwszy hol zodiaka, przez chwile opieral sie rzece, by odzyskac oddech. A potem wspial sie ponad prawym plywakiem zodiaka i przetoczyl na deszczulki podlogi. Zapomnial o sznurze, ktorym owinal sie w pasie. Gdy nan upadl, prawie dech mu zaparlo. Marzyl o chwili odpoczynku, ale wiedzial, ze nie wolno mu sie zatrzymywac. Ciagnac za linke holownicza przelozyl wreszcie rece nad relingiem i jednym skokiem znalazl sie w kokpicie. Skierowal sie prosto do umieszczonego nad stolem z mapami radia. Ktos powyrywal kable - jeszcze jeden dowod dbalosci o szczegoly. Zeskoczywszy do kambuza po noz kuchenny, przecial petle na szyi. Uwolnienie rak bylo trudniejsze. Ustawil noz pionowo w szufladzie na sztucce, rownoczesnie przyciskajac ja kolanem. Noz obsunal sie dwukrotnie, raniac go w nadgarstki, ale wreszcie mu sie udalo. Kapiac krwia popedzil na poklad i wyskoczyl na brzeg. Przystan byla juz o stope pod woda. Odwiazal cume rufowa i owinawszy nia pal przystani, wrzucil do kokpitu. Nastepnie zwolnil cume dziobowa, wskoczyl na poklad i pobiegl kokpitem do tylu. Z rufa przytrzymywana w miejscu, prad przesunal dzioby Zlotej Dziewczyny od przystani. Trent odczekal, az katamaran ustawil sie dokladnie w dol rzeki, a wowczas zwolnil cume rufowa, zwijajac ja w kokpicie. Trzymal kurs po wewnetrznych stronach zakretow, gdzie prad byl szybszy i silniejszy niz wiatr od morza. Zagle moglyby tylko zawadzac. Gdy rzeka przybrala prosty bieg, zaryzykowal spojrzenie na barometr. Cisnienie spadlo do szescdziesieciu. Pomyslal przelotnie, by przedostac sie do Belpan City i Caspara w Ambasadzie USA. Ale nie mial pewnosci, ze agent DEA bedzie sie tam znajdowal, a Louis z pewnoscia mial ludzi pilnujacych przystani na wypadek, gdyby ktorys z czlonkow rzadu wracal tedy z kampanii wyborczej na wyspach - tego byl pewien. Co do mozliwosci posluzenia sie telefonem, to biorac pod uwage drobiazgowa organizacje zamachu stanu, Trent byl pewien, ze centrala znajduje sie w rekach Louisa i do tego nieczynna, szczegolnie jesli szlo o polaczenia z zagranica. To wykluczalo zaalarmowanie Steve'a w Waszyngtonie. Pulkownika Smitha Trent nie bral pod uwage. Pozostawala wiec tylko Canaka. Kto mial prezydenta, mial asa w rekawie. Gdy prad wyniosl Zlota Dziewczyne za ostatni zakret przed otwartym morzem, wciagnal zodiaka na poklad. Kiedy podnosil lornete do oczu, wiatr uderzyl go prosto w twarz. Juz zdazyl wzburzyc plytka wode za rafa w krotkie fale z bialymi grzbietami, zdolne zastopowac katamaran w miejscu, gdyby sprobowal zeglowac w strone odleglego przyladka i Belpan City. Na Canaka szesc mil zeglugi polwiatrem - a on byl sam. Bez wzgledu na to, jak naglila sytuacja, wciagniecie innych zagli, niz kliwer numer trzy oraz grot, byloby glupota. Umocowawszy rumpel podniosl grot i pod biegl do przodu, by podniesc kliwer. Sila zagli uniosla jacht tak bardzo, ze zostawil za soba dwie dlugie smugi ciemnego blekitu w bialej pianie. Przez moment Trent rozkoszowal sie szybkoscia i potega. Ale mial zadanie do wykonania. Zablokowal rumpel, za pomoca zurawikow wciagnal do srodka ciezkie BMW i przepchnal przez kokpit az do salonu, gdzie przywiazal motocykl do dolnej czesci masztu. Nastepnie odkrecil pokrywe sciekowa, mierzaca stope kwadratowa, w podlodze salonu. Odrzuciwszy na bok poduszki, otworzyl pokrywe schowka w kanapie. Nacisnal mocno u samej gory na tylna scianke schowka, przesunal ja w bok. Scianka opadla. Za nia, w wyscielanych zaciskach sprezynowych, spoczywaly dwie polautomatyczne jednolufowe strzelby, dwunastki Greenera, w nieprzemakalnych pokrowcach, kazda z osmiostrzalowym magazynkiem. Pudelka amunicji ustawione byly dwiema warstwami. Na nich lezal pas na naboje i dwa bandoliery. Pas i bandoliery byly juz wypelnione czerwonymi nabojami Ely z grubym srutem; jeden strzal w brzuch rozrywal czlowieka na strzepy. Trent przerzucil bandoliery przez ramie i chwycil obie strzelby i dwa pudelka amunicji. Powrociwszy do kokpitu sprawdzil kurs, a potem zaladowal magazynek jednej ze strzelb. Wprowadzil naboj do lufy i polozyl strzelbe na kanapce po prawej stronie kokpitu, przykrywajac ja koszula i obciazajac zwinieta cuma rufowa, by wiatr jej nie porwal. Patrzac do tylu, zauwazyl szara smuge o mile przed Belpan City. Przez lornete ujrzal jedyna lodz patrolowa Belpan, z wielkimi odkosami piany przy dziobie. Baccy! Przeskoczywszy przerwe w rafie, patrolowka wpadla na fale i wyskoczyla do polowy z wody jak wielki szary miecznik. Trent prawie rozesmial sie z ulgi, wyobraziwszy sobie mierzacego szesc stop i cztery cale celnika przy sterze, z pusta fajka zacisnieta w zebach. Baccy byl chyba jedynym czlowiekiem, ktorego ani huragan, ani Louis nie potrafiliby zatrzymac. Zaladowal drugiego greenera. Mniej niz dwie mile do wyspy Canaka. Zabrac prezydenta bezpiecznie na patrolowke i skontaktowac sie przez radio z ambasada amerykanska. Rzucil okiem na wiatromierz. Sila wiatru cztery, i rosnaca, a Zlota Dziewczyna frunie. Szybkosc bezwzgledna szesnascie wezlow. Sam jeden, zeglujac szybciej niz trzydziesci milionow dwunastometrowcow z pelna zaloga w regatach o Puchar Ameryki. Ale trzeba tez wziac pod uwage, ze nie musial ciagnac dziesieciotonowego, olowianego kilu, zanurzonego w wodzie. Ani tez sprawdzac kursu na mapie. Zlota Dziewczyna miala zanurzenie dwudziestu dwoch cali. On zeglowal zas na tych wodach przez szesc miesiecy i znal kazda rafe i kazdy wystep koralowca dosc bliski powierzchni wody, by stanowic zagrozenie. Nie spuszczajac z oka szybkosciomierza, popuscil grot-zagiel o pare cali, a nastepnie zrobil to samo z kliwrem. Pietnascie wezlow. W tej chwili, po strachu minionych dwudziestu czterech godzin, byl bezpieczny i bliski zwyciestwa. Do diabla z Louisem i jego Nikaraguanczykami. Do diabla z Mariem i jego Kolumbijczykami. Do diabla z mozgiem gringo, stojacym za proba przewrotu. I do diabla z pulkownikiem Smithem. Odrzuciwszy glowe do tylu, z twarza wystawiona na bijacy deszcz, Trent rozesmial sie, prawie szalenczo szczesliwy z odzyskanej wolnosci. To uczucie znal od dawna - gdy dzialal poza wszelkimi przepisami i w ukryciu przed nadzorem przelozonych. Nim zmienil hals, przeplynal kolo domku plazowego prezydenta. Nie przejmujac sie przystania czy kotwica rufowa, zrzucil zagle i wpakowal Zlota Dziewczyne na piasek. Gdy bedzie gotow, wiatr zdejmie go z plazy. Mial na sobie jeden bandolier przerzucony przez ramie, w reku trzymal greenera. Zeskoczywszy na piasek z cuma dziobowa, zawiazal ja na petle wokol pnia palmy. Unikajac sciezki prowadzacej do domu prezydenta, pobiegl zygzakiem nisko schylony miedzy palmami, ze strzelba w pogotowiu. Na tarasie nie bylo nikogo, a drzwi zostawiono otwarte. Zlapal kamien i przeskakujac po trzy schodki na taras, cisnal go do srodka i dal szczupaka w slad za nim, padajac plasko na podloge bawialni i przetaczajac sie po niej dwukrotnie. Z prawej strony uslyszal wrzask kobiety. Wnuczki prezydenta. Zakryla usta dlonia, jakby probowala stlumic wlasny krzyk. Nie bylo nikogo wiecej. Celujac z greenera w strone dwojga drzwi, prowadzacych na tyly domu, zapytal: -Jestes sama? Kiwnela glowa. Pomimo to sprawdzil dwie sypialnie, lazienke i kuchnie. Byly puste. Dziewczyna nie ruszyla sie z miejsca. Nie spuszczala z niego czarnych oczu, tak wytrzeszczonych ze strachu, ze bialka wygladaly jak dwa polksiezyce. Miala wlosy podwiazane czerwona apaszka w tak samo wysoka fryzure afro jak wowczas, gdy Trent ujrzal ja po raz pierwszy na przystani. Czarny podkoszulek bez rekawow, czarne szorty, bosa. Zastanowil sie, czyjej powiedziec, ze jest przyjacielem. Ale przyjaciele nie wpadaja szczupakiem przez drzwi wejsciowe; nie maja krwi na nadgarstkach ani ciec na calej twarzy; nie maja szyi otartej od sznura i nosza koszule, w kazdym razie dopoki nie zostana w nalezyty sposob przedstawieni. A przede wszystkim nie trzymaja w rekach broni palnej, a na sobie bandolier. Winien jej byl wyjasnienie. -Trent - przedstawil sie. - Z Jednostki Antyterrorystycznej WE. - Dodal: - Brytyjskiej - poniewaz jasne bylo, ze pojecie Wspolnoty Europejskiej nie jest jej znane. - Oddelegowany. Pewni ludzie zmontowali zamach stanu. Gdzie jest twoj dziadek? Nie chciala mu powiedziec. Nie mial jej tego za zle, ale brakowalo czasu na spory. -Nie masz powodu, by mi ufac, ale zdaje sie, ze jestem jedynym czlowiekiem zdolnym ocalic prezydenta. Zostalem do tego wyszkolony. Nienawidzila wszystkiego, do czego zostal wyszkolony. To bylo widac po jej spojrzeniu. CIA, MI 6, Deuxieme Bureau - to byli antybohaterowie mitologii politycznej wszystkich studentow uniwersyteckich. Szczegolnie zas gdy student uczyl sie politologii i ekonomiki w Londynskiej Wyzszej Szkole Ekonomicznej, pochodzil z Trzeciego Swiata i byl ciemnoskory. Studencki przesad wykluczal z tej listy KGB, co zaleznie od dnia tygodnia albo doprowadzalo Trenta do wscieklosci, albo do smiechu. -Powiedz mi tylko jedno - powiedzial. - Czy jest tutaj na wyspie, czy jest bezpieczny? Zawahala sie, wiec dodal: -Prosze. -Jest bezpieczny. -Bogu dzieki. - Jeszcze ostatni wysilek i bedzie mogl odpoczac. Otarlszy twarz wierzchem dloni, Trent spryskal lakierowane deski podlogowe potem i woda deszczowa. - Z drugiej strony wyspy nadplywa lodz patrolowa. Maja tam radio. Baccy, bosman patrolowki, zna mnie; bralismy razem udzial w regatach lichtug - wyjasnil. - Mam kontakt z Ambasada USA. Powolanie sie na ambasade bylo bledem. Stany Zjednoczone byly rownoznaczne z demonologia: United Fruit Company, zamordowanie prezydenta Allende w Chile, Contras... Odczytal w jej oczach cala te litanie. -Zostan tutaj - powiedzial. - Wkrotce wracam. Przebiegl w poprzek wysepki z bandolierem poklepujacym go po klatce piersiowej i strzelba trzymana w pogotowiu. Do plazy dotarl w chwili, gdy Baccy przepychal sie patrolowka przez luke w rafie. By zyskac na czasie, Trent oparl strzelbe o pien palmy, zawiesil na niej bandolier i pobiegl wzdluz przystani milionera. Plaskim nurkiem skoczyl do wody, plynac pod wiatr. Odplynawszy od brzegu o piecdziesiat jardow zatrzymal sie i tylko utrzymywal na wodzie, by zlapac oddech. Ujrzal, ze lodz patrolowa zarzuca kotwice o cale dwiescie jardow od brzegu. W normalnej sytuacji Baccy podszedlby blizej, ale wiatr wial od morza, a sztorm nie mogl byc odleglejszy niz o godzine. Na bocznym pokladzie bylo szesciu marynarzy. Trent pomachal im reka i wrzasnal: -Baccy...! Fala uderzyla go w usta. Zakaszlal i potrzasnal glowa, by usunac slona wode z oczu. Marynarze pobiegli w tyl, do wiszacego na rufowych zurawikach tendra. Choc patrolowka znajdowala sie pod oslona rafy, morze bylo na tyle wzburzone, ze lodz przechylala sie na boki do szescdziesieciu stopni. Jesli tender mial pozostac caly, opuszczenie go na wode wymagalo uwagi i cierpliwosci. Rozkazy wydawal niski, gruby mezczyzna. Zaden z ludzi na pokladzie nie byl czarny, zaden nie mial szesciu stop i czterech cali wzrostu na bosaka, zaden nie trzymal fajki w ustach. Trent zawrocil i poplynal na wyspe. Gdy dotarl do przystani, marynarze opuszczali do tendra drabinke rufowa. Poniewaz tender, zawieszony na zurawikach, kolysal sie mocno, mieli z tym duze trudnosci. Trent rzucil sie do biegu wzdluz przystani i w tym momencie dostrzegl wnuczke prezydenta. Stala w cieniu obok jego strzelby. Strzelba byla mu bardzo potrzebna. Machnal dziewczynie reka, by sie cofnela. Zamiast tego wyszla z cienia na jego spotkanie. Uslyszal gwizd pociskow, zanim dobieglo szybkie postukiwanie recznego karabinu maszynowego. Od chwili opuszczenia szkoly nie gral w rugby, ale chwycil dziewczyne, jakby byl zawodnikiem kadry narodowej Irlandii, wystepujacym przy Landsowne Road. Gdy ja przykryl swym cialem probowala go skopac, ale trzymal ja mocno i wraz z nia przetoczyl sie za oslone drzew. -Lez na brzuchu - rozkazal, chwytajac greenera. Nie zadal sobie trudu sprawdzania, czy strzaly padaly z patrolowki czy tendra. Oba stanowily dla strzelca wyborowego rownie chwiejna podstawe, ale to nie wykluczalo mozliwosci, ze jedno z nich dwojga zostanie zabite przypadkowym trafieniem. -Powiedzialem ci, zebys zostala w domu. - I w tym momencie zdal sobie sprawe, ze ona nie rozpoznala odglosu strzalow karabinowych. Jak zostac zabitym - tego przedmiotu nie wykladano dyplomantom politologii i ekonomiki w Londynskiej Wyzszej Szkole Ekonomicznej. A to wielka szkoda, pomyslal, biorac pod uwage, ilu przywodcow Trzeciego Swiata ksztalcilo sie w podobnych szkolach. -Na litosc boska, strzelaja do nas! A przynajmniej strzelaja do mnie. - Poniewaz jej najblizszym pytaniem byloby "dlaczego?" - uzasadnil natychmiast: - Jesli beda miec ciebie, beda tez miec twego dziadka. Bo on cie kocha - dodal, zanim zapytala czemu. - Musze cie wydobyc z wyspy. Z wyrazu jej twarzy odczytal, ze dziewczyna nie ruszy sie z wlasnej inicjatywy. Sciagnawszy brwi na znak zdecydowania, oswiadczyla: -Powiedzial mi, ze mam tu czekac. Belpan nie jest kolonia. Nie masz prawa mi rozkazywac. -Tak sie zlozylo, ze nie chce, aby cie zabito. - Nie potrafil stlumic irytacji w glosie. -To twoja wina - zachnela sie. -Panie Boze, wybacz mi. - Chwyciwszy ja za ramie poderwal na nogi. - Moge cie ciagnac albo moge cie poniesc. Z tym tylko wyjatkiem, ze wowczas zostane zabity. Zrozumiala, ze mowi powaznie. -Nie popychaj mnie. -No, to sama biegnij - odrzekl, uslyszawszy zapuszczany silnik tendra. Trent zepchnal Zlota Dziewczyne z plazy, obracajac dziobami na morze, a potem wdrapal sie na poklad. Gdy podnosil zagle, wiatr juz odpychal ich od brzegu. Barometr spadl o dalszych dziesiec kresek. -Trafi nas huragan - powiedzial dziewczynie, zwaliwszy sie do kokpitu i ujawszy ster. Ze schowka pod prawa burta wyciagnal kamizelki ratunkowe i rzucil jej jedna. -Zaloz to. Jesli cos sie zdarzy, nie zadawaj sobie trudu, by plynac. Po prostu odprez sie. Wiatr zapedzi cie na brzeg. Wtedy wejdz miedzy drzewa i wydostan sie na wyzsze miejsce. Umocowal line sztormowa z przodu i z tylu kokpitu i zatrzasnal na niej linke bezpieczenstwa kamizelki dziewczyny. Jeszcze sie nie zdecydowal, dokad poplynac, ale potrzebne mu bylo schronienie. Najchetniej pozeglowalby do Meksyku, ale mial tu cos do roboty, a poza tym nie mieli szansy, by przetrwac tak dlugo w wyscigu z huraganem. Wykluczone bylo zarowno Belpan City, jak Belpan River. Zaraz na polnoc od Belpan znajdowala sie Makaa. Wyobraziwszy sobie mape obliczyl, ze odleglosc do ujscia rzeki Makaa wynosi okolo dwunastu mil. Zmienil kurs o piec stopni i popatrzyl w tyl, by sprawdzic, jak jest ze szkwalami. Ktokolwiek dowodzil lodzia patrolowa, nie zaczekal, by wciagnac tender. Patrolowka okrazyla wyspe z silnikiem wlaczonym na pelna moc. Spod jej dzioba piana tryskala tak wysoko, ze Trent nawet przez lornete ledwie widzial mostek. Trzydziesci wezlow, domyslil sie. Za dziesiec minut Zlota Dziewczyna znajdzie sie w zasiegu ich dzialka dziobowego. Musial pomyslec. Ale bliski byl wyczerpania - fizycznego, umyslowego i emocjonalnego. -Beda strzelac, prawda? - spytala. Uznal dziewczyne za wielkosc matematyczna, ktora ma uwzglednic w rownaniu. Spokojowi jej glosu odpowiadal wyraz fatalizmu, ktory zauwazyl w jej spojrzeniu. Deszcz splywal jej po policzkach, Trent nie mogl wiec stwierdzic, czy plakala. -Nie zrobia ci krzywdy - powiedzial. - Chca cie miec zywa. Ale ona juz wybiegla mysla dalej. -Staranuja nas. -Zapewne. Albo oddadza strzal ostrzegawczy. Kiwnela glowa na znak zgody z wlasnymi myslami. -Oddasz mnie im... Pomyslal, ze to jest oskarzenie, ale ona popatrzyla mu w oczy. -Zabija cie - powiedziala. -Nigdy nie mozna wiedziec. -Ty wiesz - odrzekla, tym samym spokojnym, obojetnym glosem. - Przeciez to powiedziales. Do tego zostales wyszkolony. Zamiast odpowiedziec, poprawil ustawienie kliwra. -Co to za jedni? -Handlarze kokaina. Chca wykorzystywac Belpan jako stacje posrednia. Widzial, ze mu nie uwierzyla. Mogl unieruchomic rumpel opaskami gumowymi, ale zamiast tego polecil jej przejac ster. Zawsze lepiej miec cos do roboty, niz siedziec bezczynnie i czekac na pierwszy granat z dziala. Pokazal jej mala przerwe w lancuchu gorskim, o trzydziesci mil w glebi ladu. -To jest twoj kierunek. -Ja nigdy jeszcze... - zaprotestowala. -Powoli i lagodnie - powiedzial jej. - Skoncentruj sie i nie reaguj gwaltownie. Dal nura do salonu. Barometr opadl jak olowianka na dno morza. Wykreslil na mapie linie rownolegle i wprowadzil do loranu szerokosc i dlugosc geograficzna. Przez chwile patrzyl, co robi dziewczyna, a potem zawolal, by zmienila kurs odrobine na lewo. -Tak trzymaj. Przedostawszy sie na przod, zaczal wyciagac pokrowce na zagle, poki nie znalazl wreszcie ogromnego, lekkiego jak piorko balonu spinakera. Z powodu jego ogromu i trudnosci z kierowaniem nim przy zegludze w pojedynke, rzadko uzywal spinakera i dlatego odnalazl go wreszcie na samym dole i w tylnym koncu schowka na zagle. Jego plan byl z pewnoscia wariacki i prawie na pewno skazany na porazke, ale nie mial innego wyboru. Pochowanie pozostalych zagli dalo mu czas potrzebny na przemyslenie wszystkich szczegolow. Wytrzasnawszy spinaker z pokrowca, ulozyl go na siatce laczacej kadluby, sprawdzajac rownoczesnie oplatajacy go przewiaz. Zaczepil rog falowy zagla o przedni wolny fal foka, aby zagiel znalazl sie przed kliwrem. Nastepnie przeciagnal szoty spinakera do kokpitu w tyle i przywiazal do rufowych rozkow, pozostawiajac duzo luzu. Dziewczyna zbyt byla zajeta sterowaniem, by zwracac na niego uwage. -Jestes urodzonym zeglarzem - powiedzial, ona zas prawie ze sie usmiechnela na te pochwale. Zachecony jej reakcja kontynuowal: - Prezydent przedstawil mi ciebie jako swa wnuczke, ale nie wymienil twego imienia. -Mariana - powiedziala. -Ladne - odrzekl i zaraz pomyslal, ze jest to najglup sza uwaga, jaka kiedykolwiek zrobil. Sadzac z jej miny, myslala tak samo. Popatrzyl do tylu. Morze, zamiast obnizac sie w strone horyzontu, zawijalo sie ku gorze jak krawedz polmiska. Przez chwile Trent myslal, ze cos jest nie w porzadku z jego wzrokiem. Ale zaraz zdal sobie sprawe, ze po raz pierwszy w zyciu oglada front huraganu. Lodz patrolowa zblizyla sie do nich na mile. Na przednim pokladzie bylo dwoch marynarzy, obslugujacych dzialko. Trent mial nadzieje, ze gdy lodz bryka na krotkich falach jak nie ujezdzony kon, nie beda oddawac strzalu ostrzegawczego. Bo jesli ci ludzie mieli niewielkie doswiadczenie, pocisk mogl upasc gdziekolwiek. Na loranie sprawdzil polozenie. Chcial jeszcze raz przyjrzec sie mapie, ale na to nie mial juz czasu. -Bede teraz sterowal przez pare minut - powiedzial do Mariany. - Trzymaj rece na rumplu, by czuc jak reaguje. Trent zmienil kurs o pare stopni na prawo nie wybierajac zagli i Zlota Dziewczyna utracila jeden wezel ze swej szybkosci. Trzymal ja na tym kursie przez dwie minuty, a potem odszedl od wiatru o dalsze dwa stopnie, znowu nie zmieniajac polozenia zagli. Daleko przed nimi ukazal sie cypel bialego piasku. Ryk poteznych silnikow benzynowych patrolowki zahuczal mu w uszach. Obejrzal sie przez ramie. Zlota Dziewczyna miala juz tylko cwierc mili wyprzedzenia. Znow sprawdzil namiar i pokazal palcem piaszczysty cypel. -To twoj kurs, Mariano. Ja czegos poprobuje. Zapewne nie uda sie, ale moze... Jesli tak sie stanie, niemal z pewnoscia stracimy maszt, ale nie zatoniemy. Mariana nie podniosla glowy, wobec tego usmiech, jakim obdarzyl ja Trent, okazal sie strata czasu. Ale nie przyszlo mu na mysl nic, co moglby jej powiedziec, ani nic, co by mialo jakies znaczenie. Wobec tego powiedzial: -Dobrze, zostawiam ci te robote. - Potem skoczyl na dach kabiny. Morze bylo tak wzburzone, ze uplynelo troche czasu, nim zauwazyl rafe. Ostatnim razem, gdy z niej nurkowal, szczyty koralowcow znajdowaly sie rowno z poziomem morza. Teraz, gdy nadlatujacy sztorm wzniosl wysoko wode, byly ledwie widoczne. Ale znajdowaly sie na swym miejscu, wprost przed nimi - jak smiertelnie niebezpieczny, z ostrzami jak brzytwy, falochron. Jesli na niego wpadna, rozedrze dno Zlotej Dziewczyny w czasie krotszym niz jedna sekunda. Trent schwycil fal spinakera. Spojrzal do tylu. Wyprzedzali lodz patrolowa juz tylko o dwiescie jardow. Mogl juz rozroznic odrzucane na boki przez dziob oddzielne pasma piany i cien sternika w sterowce. Do rafy pozostalo mniej niz piecdziesiat jardow. Miedzy mlotem i kowadlem... Spojrzal na Mariane, poslal jej kolejny usmiech, ktory mial jej dodac odwagi. Patrzyla wprost przed siebie, z oczami wlepionymi w piaszczysta lache. Zacisnela dlonie na rumplu z taka sila, ze pobielaly jej knykcie. Trent pomyslal, czyby nie zawolac, aby sie odprezyla. Ale to byloby rownie bezsensowne, jak proba ponownego usmiechu. Zmierzyl rafe spojrzeniem. Trzydziesci jardow. Juz widzial koralowe zeby rekina, gotowe ich pozrec. -Trzymaj kurs! - wrzasnal do Mariany i jednym ruchem podniosl spinaker na maszt. Ogromny czerwony zagiel wyrwal sie z przewiazu; wiatr wypelnil go tak, ze pochylil sie do przodu ogromna, szkarlatna krzywizna, na ktorej blyszczacym zlotem wymalowany byl portret Zlotej Dziewczyny we wlasnej osobie - ufryzowanej w loczki, z odetymi wargami - Marilyn Monroe. -Zrob to dla mnie - blagal gwiazde filmowa. Czul, ze sie uda. Sila nosna luzno uwiazanego zagla podzialala jak ogromny latawiec. Kadluby niemal zupelnie wynurzyly sie z wody, maszt zgial w luk. I byli juz nad rafa, i juz za nia. -Lec! - zawolal do Zlotej Dziewczyny i zwolnil fal spinakera. Gdy zagiel oderwal sie od topu masztu, pognal do tylu, by zwolnic jego szoty. Splatane weze czerwieni i zlota zaczely sie wic, a zagiel, obracajac sie i krecac w powietrzu, odfrunal z wiatrem. Trent popatrzyl do tylu, prosto na dziob lodzi patrolowej. Przez sekunde widzial wszystkie szczegoly twarzy ludzi przy dziobowym dzialku. A potem rozlegl sie przerazliwy trzask: koral oderwal dno patrolowki. Zobaczyl, jak maska dziala przecina marynarzy prawie na pol, a ich rozdarte ciala koziolkuja w strone fiolkoworozowego czola zblizajacego sie huraganu. Przez sekunde lodz zdawala sie wisiec nieruchomo, jak na stopklatce filmowej. A potem oderwala sie od rafy, z przetraconym grzbietem; trzydziesci stop czesci dziobowej zanurkowalo. Przez chwile widac bylo ziejaca, czarna dziure: wnetrznosci statku. Rozlegl sie grzmot wybuchajacych zbiornikow benzyny. Swiecace na tle czola burzy, rubinowe pasma plomieni wyskoczyly do nieba, a fala termiczna eksplozji uderzyla w katamaran. Trent zmiotl Mariane na podloge kokpitu, oslaniajac wlasnym cialem przed deszczem ostrych odlamkow. Kawalek stalowej plyty przebil grotzagiel Zlotej Dziewczyny, przecinajac olinowanie u lewej burty, jakby to byly nitki. Maszt zadrzal i przegial sie, a Trent rzucil sie do szotow grota i kliwra, wyrywajac je z szotringow. Wskoczywszy na dach kabiny, zrzucil zagle. Nie troszczyl sie o wkladanie ich do worka, wepchnal kliwer do schowka na zagle, a grot przywiazal do bomu. Dopiero wtedy popatrzyl na siedzaca z tylu Mariane. Nie zdziwil go obledny strach, widoczny w jej oczach. Ale mial nadzieje, ze wywolalo go przejecie sie losem niezywych, a nie widok jego, jako sprawcy ich zgonu. -Zamordowales ich - powiedziala. Jej osad byl nieodwolalny, nie zostawial miejsca na powolywanie sie na okolicznosci. A Trent nie mial czasu, by sie tym zajmowac. Widzial, jak nadlatuje ku nim pierwszy szkwal, z deszczem zbitym w kurtyne nad biala linia grzywaczy. Jeszcze dwadziescia minut i huragan obejmie ich swym usciskiem. Rzeka Makaa byla teraz o dwie mile wprost przed dziobem. Zawiazawszy line wokol salingu, podniosl kliwer sztormowy, mocujac szot do prawej burty w nadziei, ze w ten sposob wiekszosc obciazenia przejma sztagi prawoburtowe. Nadlecial ku nim swiezy szkwal. Wiatr zmienil powierzchnie morza w pioropusze piany, twardy jak sciana deszcz uderzyl Mariane w twarz. Wzdrygnela sie od jego sily. Nie ruszyla sie z podlogi kokpitu, siedziala tam skulona, patrzac do tylu jak zahipnotyzowana wznoszacym sie wysoko czolem burzy. -Gdy uderzy - powiedzial Trent - stracimy maszt. Bedziesz bezpieczniejsza na dole. Mariana nie odpowiedziala. -Prosze... - powiedzial i znow zadnej odpowiedzi. Widzieli juz, ze front byl wklesly. Mial szczyt zagiety do przodu, jak gigantyczna fala na chwile przed zalamaniem sie. Podobnie jak morze, szczyt frontu poszarpany byl na smugi - smocze jezyki lizace przestrzen przed soba, goraczkowo pragnace posmakowac zdobyczy, nim ja pozra. We froncie niemal nieustannie graly blyskawice, a nad katamaranem przetaczaly sie grzmoty. Trent wiedzial, ze Mariana czeka, az huragan zwali sie na nich. I wierzyla, ze gdy to sie stanie, zostana calkowicie unicestwieni, odejda w nicosc jak muszki od klapsa wymierzonego przez giganta. Male muszki. Nieskonczenie male... Przerazenie sparalizowalo jej piers do tego stopnia, ze oddychala jak umierajacy astmatyk, krotkimi, suchymi, bolesnymi lykami powietrza. Trent wiedzial, ze musi cos zrobic. W wiktorianskich powiesciach czytywal o matkach, policzkujacych swe histeryzujace corki. Kopnal Gomeza kolanem w brzuch, aby przerwac panike, w ktora wpadl ze strachu przed utonieciem. Ale to bylo pod presja koniecznosci dzialania oraz po to, by uratowac zarowno siebie, jak Gomeza. Pomyslal, ze powinien jej dotknac, pocieszyc ja jakos. Lecz wyszkolono go do dzialania, a nie do pocieszania. Tlumaczyl sobie, ze to nie jest trudne: lagodnie polozyc jej dlon na ramieniu i przyciagnac do siebie opiekunczym gestem. Zrobi to, gdy uderzy nastepny szkwal. Ogarnal ich gleboki, dudniacy ryk gromu. Blyskawica oswietlila twarz Mariany. A potem uderzyl w nich szkwal. Jego potega uniosla rufe Zlotej Dziewczyny i przez chwile Trent obawial sie, ze katamaran zapadnie sie dziobami w wodzie i przekoziolkuje. Przerzucil ster tak, by kliwer sztormowy podniosl dzioby. Katamaran rzucil sie do przodu na grzbiecie fali, lecac na froncie szkwalu. A potem szkwal ich wyprzedzil, zostawiajac za soba drzacy jacht. Trent nie dotknal dziewczyny. Deszcz byl teraz tak gesty, ze nie widzial wyrazu jej twarzy. Potezna, zakrzywiona gran huraganu zawisla nad nimi, a jego czolo ciagnelo sie juz od horyzontu po horyzont. Bezustannie przelatywaly przez nie blyskawice, a grzmot trwal nieprzerwanie. Musial wrzasnac, aby mogla go uslyszec: -Mariana, popatrz...! Ale przeciez probowal ja powstrzymac przed patrzeniem, a przynajmniej chcial, aby przestala patrzec. Znow stanal mu przed oczami obraz wiktorianskiej matki, policzkujacej corke. Rozwscieczony wlasna bezradnoscia, prawie bezwiednie ryknal do niej w desperacji: -Mariana, czy czytalas Jane Austen?! Czy czytalas Jane Austen? Idiotyzm czy tez bezsens wywrzeszczanego pytania wyrwal Mariane z oslupienia. Gdy popatrzyla na Trenta, prawie oslepiona deszczem, piorun wstrzasnal katamaranem. Wskazal palcem miejsce na pokladzie miedzy swymi nogami, ona zas dopelzla tam na siedzaco, by znalezc choc czesciowa oslone. Morze stalo sie pokrytym piana, czarno-zielonym stawem o srednicy ponizej stu stop, przez ktory Trent sterowal na wyczucie. Nie mogl juz odczytac ich pozycji na loranie, coz dopiero zobaczyc brzeg czy ujscie rzeki Makaa, ktore bylo ich celem. Deszcz, wylewajacy sie jak wodospad z frontu chmur, spowodowal, ze nawet blyskawice wywolywaly tylko niewielka zmiane natezenia otaczajacej ich ciemnosci. Wiatr uspokoil sie, ale nie jak podczas ciszy przed burza; raczej bylo to napinaniem muskulow szykujacego sie do skoku tygrysa. Trent przypuszczal, ze do ujscia rzeki mieli mniej niz dwie mile. Jako ostatnie przygotowanie do spotkania sztormu zamknal studzienki zezowe kokpitu. Uderzyl wiatr. Nadlecial skrzeczac z ciemnosci, i nawet grom nie potrafil zagluszyc jego groznego wrzasku. Trent zwolnil szot oraz fal kliwra i ciezki zagiel zerwal sie, znikajac za zaslona deszczu, jakby byl lzejszy niz bibulka. Fale rozbijaly sie o plecy Trenta, wiatr i woda zrzucily go z miejsca na podloge kokpitu. Objal Mariane nogami; jedna reka otoczyl jej piers, druga przytrzymywal rumpel. W ciagu paru sekund kokpit zalany byl az po listwy uszczelniajace luku. Fale przelatywaly nad ich glowami i wlewaly sie przez otwarte drzwi do salonu. Masa wody obciazyla Zlota Dziewczyne tak, jak to Trent zaplanowal; juz wystawala niewiele ponad powierzchnie. Teraz nie mogla przekoziolkowac, a ze zbudowano ja z zapasem dodatniej plywalnosci, nie mogla tez zatonac. Fale bily w Trenta i Mariane prawie bez przerwy. Grzmoty ryczaly nad nimi i wokol nich ze wszystkich stron, tak ze Trent poczul sie, jakby siedzial we wnetrzu przeogromnego bebna, w ktory giganci walili otoczywszy go wokolo. Blyszczaly ostrza i zygzaki blyskawic. Wiatr wyl nieustannie. Pekly przewiazy utrzymujace zodiaka i gumowy ponton odlecial wirujac jak ringo. Gorny odcinek masztu zlamal sie przy salingu tak latwo, jakby byl slabszy od wykalaczki. W chwile pozniej odcielo jego trzon przy podstawie i rabnal w dach kabiny wraz z platanina porwanych falow i wantow. Nie mogac ich rozszarpac, fale zaczely przewalac pogiete rury aluminiowe po przednim pokladzie. W kazdej chwili mogly zostac zmyte do kokpitu i przebic Trenta i Mariane. -Musimy przedostac sie do salonu! - wrzasnal Trent do ucha Mariany. Nie byl pewien, czy uslyszala. Chwyciwszy ja w ramiona, przekrecil sie nad nia i odbil nogami od schowka rufowego, popychajac oboje przez cala dlugosc kokpitu. Gdy siegal do zejsciowki salonu, przewalily sie przez nich fale, wyrywajac z jego objec Mariane. Zanurkowala w pelna wody ciemnosc wnetrza nadbudowki, a Trent wciagnal sie za nia. Znow wziawszy ja w ramiona, odpial linke bezpieczenstwa jej kamizelki ratunkowej i podniosl dziewczyne na kanape salonu, gdzie przed uderzeniami fal chronilo ja jego BMW. Oba kadluby byly zalane. Woda przelewala sie naprzod i do tylu przez poklad salonu, w miare jak balwany unosily najpierw jeden, a potem drugi kadlub. Bily w nie nieustajace fale spod sredniowki, tryskajac fontanna przez wlaz w pokladzie salonu, ktorego pokrywe Trent odsrubowal. Morze zmienilo wszystkie jego przedmioty codziennego uzytku: przescieradla, koszule, sandaly, ksiazki, mapy, solniczke, w unoszace sie na wodzie szczatki. Fale, przelatujace przez kokpit do salonu, wylewaly sie przez otwor wlazu za kazdym razem, gdy sredniowka na chwile sie wynurzala. Wiatr kwiczal jak stado swin w rzezni. Maszt i sztagi mlocily w dach kabiny. Wybuchaly grzmoty, ryczac nieprzerwanie i ryczac, tak ze zdawalo sie, ze nie ma miedzy nimi zadnej pauzy, a tylko jedno nieustanne bombardowanie. Huragan zaniesie Zlota Dziewczyne, gdzie zechce. Na pokladzie Trent nie mial juz nic do roboty. -Wszystko bedzie dobrze! - wrzasnal do Mariany. - Obiecuje... Byli o jakies poltorej mili od ujscia rzeki, gdy huragan uderzyl w nich pelna sila. Morze zaczelo szybko podnosic sie, zalewajac bagniska mangrowe, zatapiajac brzeg pod dziesiecioma, dwudziestoma, moze i trzydziestoma stopami wody. Trent sluchal opowiesci o huraganie z roku 1961. Byc moze dzieki rafom koralowym nie bylo, podobnie jak dzis, fali plywowej; ale sila wiatru wpedzila morze w glab ladu, zalewajac Belpan City na wysokosc trzydziestu stop. Tratwy z powiazanych pni, czekajace na wysylke, wyrwalo z wiezow i cisnelo o betonowe budynki, przebijajac je tak latwo, jakby to byly domki z kart. Odcieta zostanie elektrycznosc, zerwane wszystkie linie telefoniczne, zamkniete pasy startowe. Wezbrana fala powodziowa, wywolana nieustannym deszczem w gorach, wsciekle uderzy w doliny, wyrywajac mosty drogowe z przyczolkow. Przez najblizsze dwadziescia cztery godziny sprawcy zamachu stanu beda uwiezieni przez burze. Plynac na spotkanie z bagliettem, Trent myslal, ze huragan bedzie jego najlepszym sprzymierzencem. Teraz juz wiedzial, ze mial racje. Prawda, wiekszosc, jesli nie wszyscy czlonkowie rzadu, zostala schwytana. Ale jesli jemu uda sie przezyc sztorm, mial szanse dotarcia do prezydenta przed ludzmi Louisa. Wiatr byl nadal tak samo wsciekly, ale strefa piorunow ich wyprzedzila, a glos morza zmienil sie i fale zalamywaly nad katamaranem z mniejsza sila. Gdy wiatr pchal Zlota Dziewczyne w glab ladu, na grzbiecie fali podniesionej huraganem, Trent slyszal, jak galezie ocieraja sie o poklad. Chwytajac sie poreczy dotarl zejsciowka do kokpitu. W deszczu widocznosc spadla do mniej niz stu stop. Wygladalo to, jakby byli uwiezieni w szklanym kubku, ktorego scianki stawialy czolo ciemnosciom burzy. Pod falujaca platanina wyrwanych galezi mangrowca, lisci, trzcin, trawy zolwiowej i wodorostow pienilo sie morze. By odblokowac studzienki zezowe, Trent zmuszony byl na wpol plynac, na wpol czolgac sie przez kokpit. Gdy woda splynela, rufa Zlotej Dziewczyny uniosla sie, a wiatr obrocil katamaran, pedzac go w glab ladu rufa do przodu. Oslonilo to zejsciowke przed podmuchami, i tylko fale przelewajace sie przez dach kabiny wpadaly do salonu. Wrociwszy do zejsciowki Trent zasunal i zaryglowal drzwi, a potem zszedl do prawego kadluba. Na grodzi znajdowala sie pompa zezowa. Pompowal rowno przez piec minut, przeszedl do lewego kadluba, pompowal przez dalsze dziesiec minut, a powrociwszy do prawego, jeszcze przez piec. Gdy woda w kazdym kadlubie opadla do mniej niz stopy, przecisnal sie kolo motocykla do kanapy, gdzie siedziala Mariana. Z kambuza przyniosl zapalki zawiniete w celofan i zapakowane do sloika z zakrecana pokrywka. Zapalil zawieszona kardanowo lampe naftowa i w jej lagodnym, zoltym swietle przekonal sie, ze Mariana byla teraz bardziej oszolomiona niz przestraszona. -Powiedzialem ci, ze sie nam uda - oswiadczyl, trzymajac usta blisko jej ucha. - Zanioslo nas daleko w glab ladu. Lobuziaki nie rusza sie, dopoki nie minie burza. Mariana nie zareagowala, ale tego nie oczekiwal. Zszedlszy do kambuza zapalil zapalka kuchenke w kardanowym zawieszeniu, nie otwierajac puszki zupy pomidorowej wlozyl ja do szybkowaru, dodal na cal wody i zakrecil pokrywke. Podgrzewal zupe przez piec minut, zdolal otworzyc puszke nie kaleczac sie i podzielil zawartosc miedzy dwa polkwartowe kubki. -Haute cuisine, dobrze ci zrobi - powiedzial Marianie, wpychajac jej kubek do reki. Nie chciala go przyjac. Nie chciala ani sie ruszyc, ani mowic. A nade wszystko nie chciala myslec. Trent rozpoznal symptomy. Takie rzeczy robil z ludzmi strach. Odciac sie od swiata... Jesli potrafi wyrwac ja z tego stanu, Mariana poczuje sie dobrze. Musial to zrobic, bo potrzebowal informacji. -Bedziesz miala wspaniala opowiesc dla swoich dzieci. Na malej lodce, w huraganie, a wariat pyta cie, czy czytalas Jane Austen. Ani odpowiedzi, ani nawet cienia usmiechu. -Gdy tylko twoje dzieci powiedza, ze juz to slyszaly, to pamietaj, ze cie ostrzegalem. - Oproznil swoj kubek i rzucil go przez ramie do wody przelewajacej sie po kambuzie. - Nic lepszego, niz huragan, do mycia naczyn. Objal dlonie Mariany wlasnymi, podnoszac zupe do jej ust. Przechylil kubek. Teraz mogla albo wypic, albo odwrocic glowe. Trentowi wszystko jedno bylo, co zrobi; chcial wywolac u niej jakakolwiek reakcje, i to wszystko. Zaczela pic jak automat, co jeszcze nie bylo dobrym znakiem, ale lepszym niz katatonia. -Do diabla - powiedzial, jakby nagle przypomnial sobie o czyms bardzo pilnym. - Trzymaj, zaraz wracam. - Cofnal dlonie. Mariana prawie upuscila kubek, ale w ostatnim momencie wlaczyl sie jej mozg. Trent zszedl do kambuza i bez pospiechu, zaczal szukac puszki herbatnikow imbirowych. Mariana dokonczyla zupe. Opuscila kubek dzialajac swiadomie, a Trent wyjal go z jej dloni. -Peak Freen - oswiadczyl, pokazujac marke na puszce z herbatnikami. - Jakiz wiekszy dowod milosci moze mezczyzna dac kobiecie? Sila wcisnal jej herbatnika do reki. -Wiem, nie jestem zabawny. Powtarzaja mi to od czasu, gdy bylem malym chlopcem. - Usmiechnal sie. - Badz wdzieczna. Gdybys tylko slyszala, jak spiewam! Opuscila wzrok na herbatnika, jakby zaskoczona widokiem. A potem podniosla do ust i odgryzla kawaleczek. Spojrzala na Trenta z takim wyrazem, jakby widziala go po raz pierwszy. -Utonelabym, gdybys mnie zostawil na wyspie. -Nonsens. Patrolowka by cie zabrala. -Czy to byloby lepsze? - A wiec uwazala Kolumbijczykow za wrogow. -Myslisz o oku cyklonu? To prawda, co mowia o huraganach. Gdy do nas dotrze, bedziemy mieli pol godziny ciszy. To jest nasza szansa. Dal jej spokoj, by miala czas sobie pomyslec, i zdjal pokrowiec z BMW. Z pokrywy gaznika starl pare kropel wody morskiej, stwierdzil puknieciem, ze komora plywakowa jest pelna, i wzruszywszy ramionami pod adresem Mariany na znak przeprosin, kopnal starter. Za czwartym razem silnik zapalil, a Trent usmiechnal sie zwyciesko do dziewczyny. W zamknietej kabinie halas byl nie do wytrzymania. Zgasil silnik i otworzyl drzwi salonu, by wywietrzyc spaliny. Jedyna zmiana na zewnatrz bylo to, ze teraz z piana plynelo wiecej trawy, a mniej lisci. Znowu zamknal drzwi i z zejsciowki zaczal przygladac sie Marianie. Nie spieszylo mu sie. Wieczny pospiech byl nieproduktywny. Gdy sie czeka, az jez sie rozwinie, szturchanie go nic nie pomaga. Mariana dokonczyla herbatnika. Trent podal jej puszke. Podjecie decyzji, czy przyjac, zabralo jej cala minute. Trent wzial jednego dla siebie. Postanowil jej nie oklamywac. Przy skrzeku wiatru rozmowa w ogole byla trudna, a on musial wszystko bardzo krotko wytlumaczyc. -Mariano, ludzie kierujacy tym zamachem ustawili dzis rano barykady na drogach, aby wylapac wszystkich zmierzajacych do Belpan City czlonkow rzadu. Jeden z ich ludzi przechwalal sie przede mna, ze maja zamiar pozabijac ministrow. Nie przypuszczam, by mieli w rekach twojego dziadka. Nie probowal budzic w niej zludnych nadziei, a po prostu mowil prawde. Chociaz nie cala prawde. -Nic nie jest pewne, a ja nie znam calosci sprawy, wiec nic nie moge obiecywac - powiedzial Marianie. - Ale jestem absolutnie pewien, ze oni nie moga wygrac, nie majac w swych rekach twego dziadka. Jesli zdolam do niego dotrzec, jest szansa, ze bede mogl ocalic ministrow. Z gniewu, ktory ponownie zapalil sie w jej oczach, zrozumial, ze Mariana uwaza, iz ja szantazuje. -Wybor nalezy do ciebie - dodal, z rozmyslem zwiekszajac presje. - Nie moge za ciebie wybierac. Opusciwszy sie do prawego kadluba, zaczal szukac suchej odziezy w swej kabinie. Welniane swetry z rekawami, nie uzywane przez ostatnie trzy gorace miesiace, lezaly w mocnych torbach plastykowych, owiniete wokol pakietow osuszajacych. Podobnie bylo z jego dlugimi spodniami, koszulami wizytowymi oraz tym, co uwazal za swoj stroj roboczy: spodniami maskujacymi i kurtkami polowymi. Dla Mariany wybral niebieska koszule bawelniana i lekkie welniane spodnie sportowe. Wyciagnal tez spiwor, otwierajac go z zamka blyskawicznego, aby mogla usiasc na czyms suchym. Reczniki plywaly w wodzie. Zszedl do swej kabiny na czas, gdy sie przebierala. Dal jej na to dziesiec minut. W suchym ubraniu poczula sie pewniej. Mial wrazenie, ze probuje go ocenic. Zgodziwszy sie na to, czekal, trzymajac sie jedna reka podpory masztu. Katamaran kolysal sie pod jego stopami, wiatr skrzeczal, wanty i kawalki masztu walily w poklad. -Nie zrobisz mu krzywdy? - zapytala. Trent nie oczekiwal takiego pytania. Ale bylo wlasciwe, odwazne i godne podziwu. Odpowiedzial dopiero po pewnym czasie. Mariana musi wiedziec, ze najpierw zastanowil sie i ze bedzie sie czul zobowiazany do dotrzymania slowa. Popatrzyl w dal, jakby badajac wlasne mysli. A potem z rozmyslem popatrzyl jej w oczy, aby wiedziala, ze podjal decyzje. Pogodzil sie z nia, lekko wzruszywszy ramionami. -Nie, Mariano. Nie zrobie mu krzywdy. Wiedzial, czego od niej zada: aby wydala dziadka w jego rece. I byl pewien, ze prezydent polecil jej nie mowic nikomu, dokad sie udaje. Walke wewnetrzna Mariana toczyla skrycie, bo jej twarz niczego teraz nie wyrazala. Spojrzala w dal, podobnie jak Trent przed chwila. Fala podbila maszt do gory i z trzaskiem opuscila na dach kabiny. Mariana skorzystala z halasu, by ukryc poczucie, iz zdradza zaufanie dziadka. -Jest na Pine Ridge. Trent przeskoczyl na kanape, by nie musiala do niego krzyczec. -Gdzie na Pine Ridge? -Ma tam chate - powiedziala - w gorze, kolo opuszczonego kamieniolomu. Tam sie udaje, gdy ma pisac swoje przemowienia... - Odwrocila wzrok, aby Trent nie mogl w nim dostrzec jej meki. - Powiedzial mi, abym nikomu nie mowila. -Wiem - odrzekl Trent. - Z nieprzemakalnej torby przy motocyklu wyjal i rozwinal mape. - Czy mozesz mi pokazac, gdzie jest ta chata? Katamaran plynal lekko, pedzony wiatrem coraz glebiej przez pas nadmorski. Studiujac mape, Trent przypominal sobie topografie po obu stronach rzeki Makaa. Za mangrowe znajdowaly sie niskie zarosla, laguny, a dalej waskie pasy rownin, na ktorych uprawiano trzcine cukrowa. Przyplyw wpedzi ich w glab ladu co najmniej na dwie mile, byc moze nawet trzy, nim osiada na pierwszej niskiej polce, ktora milion lat przed narodzeniem Chrystusa stanowila linie brzegowa. Za nia bedzie sie znajdowal pofaldowany obszar zarosli, o glebie wyjalowionej przez wieki corocznym wypalaniem i stosowaniem przez Majow upraw, zawsze tych samych w tym samym miejscu. Teraz te ziemie byly porzucone. Za nimi wznosily sie gory. Nizsze partie ich zboczy pokrywal tropikalny las deszczowy, niegdys porastajacy cala nizine nadbrzezna, ale teraz stanowiacy juz tylko jezyki, wysuniete ku brzegom rzek Belpan i Makaa. Najwyzszy grzbiet gorski byl dzialem wod miedzy zlewiskami Belpan i Makaa. Pod nim gesty baldachim lasu deszczowego ustepowal smuklym sosnom, a czyste strumienie biegly od stawu do stawu wsrod granitowych skal. Od wczesnego okresu inwazji Hiszpanow, na tym lancuchu gorskim eksploatowano las sosnowy, ale obecnie z wiekszosci jego obszaru stworzono rezerwat. Trent wyobrazil sobie zarys gor. Ponad piecset stop od dolnego skraju rezerwatu pewien Amerykanin wybudowal domek mysliwski, gdzie mozna bylo wynajmowac konie do przejazdzek po gorskich sciezkach i starych, wylozonych pniami drzew drogach - ale to dzialo sie w sezonie turystycznym, ktory oficjalnie otworzony zostanie dopiero za miesiac. Chata prezydenta znajdowala sie o trzy mile w glab rezerwatu, cztery mile na polnoc i dobre osiemset stop powyzej domku Amerykanina, od ktorego oddzielal ja niewielki doplyw Makaa. Tak wiec Trent nie mogl oczekiwac pomocy z tej strony, nawet jesli wlasciciel bedzie u siebie. O jakies dwanascie mil na polnoc od Makaa, od szosy polnoc-poludnie odchodzila droga do chaty. Niegdys zbudowali ja drwale, a okolo czterdziestu lat temu ulepszylo towarzystwo eksploatujace kamieniolom. Kilka pierwszych mil prowadzila przez gesty las deszczowy, nastepnie wzdluz zbocza dlugiej, zwezajacej sie doliny wspinala sie az do strefy porastajacych gory sosen. Jedno z wielu rozgalezien Makaa plynelo dolina, ale nie bylo nad nim mostow. Tam gdzie droga przecinala doplywajace strumienie, byly szerokie brody o wybetonowanym dnie. Jedenasta rano i huragan - pomyslal kwasno Trent. Nie spal, niemal sie utopil, byl bliski poderzniecia mu gardla, strzelano do niego i prawie staranowala go lodz patrolowa. Zapowiadal sie dlugi dzien. -Musze sprobowac przepchnac nas troche dalej na polnoc - powiedzial Marianie. Z przemoczonych koi wzial szesc podwojnych przescieradel, zlozyl je na polowe i zostawil przy zejsciowce. Sprawdziwszy swa linke bezpieczenstwa wypelzl na brzuchu do schowka rufowego, gdzie zlozyl zwiniety sznur, ktory Gomez zawiazal mu na szyi. Grozilo, ze jak dojrzala pomarancze z drzewa zerwie go z pokladu wiatr. Gdy odwrocil sie przodem do niego, fale zaczely bic go po twarzy, ale splatane wanty zaczepily sie o stewe dziobowa, utrzymujac miotajace sie kawalki masztu. Wrociwszy do salonu Trent pocial sznur na cztery odcinki, przywiazujac kazdy do czterech rogow zlozonych przescieradel. Zwinal je i zwiazal, by wiatr nie wyrwal mu ich z dloni w chwili, gdy bedzie probowal je ustawic. Nastepnie wciagnal je do kokpitu, przywiazujac jeden rog do glownej windy szota na dachu kabiny, a drugi do windy kliwra na prawej burcie. Wszystkie jego ruchy byly hamowane przez atakujace zywioly. Wiatr skrzeczal mu w uszach, prawie uniemozliwiajac ciaglosc myslenia. Musial wiec toczyc nie tylko desperacka walke z warunkami, lecz rownolegle walczyc o wlasna koncentracje. Kazdy ruch musial byc z gory obliczany. Jeden blad, i zostanie oderwany i wyrzucony za burte, gdzie go zadusi siekaca piana. Lezac plasko na brzuchu przeslizgnal sie w kokpicie, by poprowadzic dwie pozostale linki ponad relingiem burtowym i z powrotem przez rufowe rozki kotwiczne az do windy prawej burty. Naciagnal je mocno i zwolnil powiaz zlozonych przescieradel. Ich nachylenie i kat w stosunku do dachu kabiny powinny wystarczyc, by pociagnac katamaran na polnoc. Trent nie spodziewal sie, ze dwunasto-krotna grubosc bawelnianych przescieradel dlugo wytrzyma, ale kazda minuta ich istnienia zyskiwala bezcenny kawalek drogi. Zwalil sie do salonu. Rozciagniety na jego pokladzie, lezal wyczerpany na plecach pod wodospadem fal, lamiacych sie na dachu kabiny. Nie mial sily zamknac drzwi. Nie mogl sie ruszyc. Nie obchodzilo go to. Jedynym, co go obchodzilo w tej chwili, byla swiadomosc, ze przescieradla ciagna Zlota Dziewczyne na polnoc. Wpol do dwunastej rano, huragan. Trent spodziewal sie, ze huragan potrwa od osmiu do dziesieciu godzin. Byli blisko oka cyklonu. Ostatnie przescieradlo, poszarpane na wstazki, zostalo wyrwane; ale Trent byl przekonany, ze juz przedostali sie daleko na polnoc w gore Makaa. Marianie udalo sie zamknac drzwi. Teraz patrzyla, jak przygotowywal swe narzedzia pracy. Dopasowal pasy plociennych toreb greenerow w taki sposob, by moc niesc jedna strzelbe zawieszona na piersiach, a druga na plecach. W tylnej kieszeni mial zolty kwadrat jedwabiu otrzymany od Steve'a; w obu jukach motocykla po osiem pudelek naboi z grubym srutem; w kieszeni kurtki polowej lornete; do tego dwie rolki mocnej tasmy samoprzylepnej calowej szerokosci; piecdziesiat stop lekkiej linki; stalowy mlotek i pol tuzina stalowych hakow; zapasowa kurtke polowa i dwie pary spodni maskujacych. Do pracy nocnej czarny bawelniany golf, czarne spodnie od dresu i czarne bawelniane rekawiczki. Dla Mariany luzne spodnie i lekki sweter z dlugimi rekawami. Patrzyla, jak dopasowuje sobie naszyjnik z czerwonych korali, przytrzymujacy zamszowa pochwe na noz do rzucania. Przewiazal szyje koralami tak, by noz wisial ukryty miedzy jego lopatkami. Do prawej lydki przypasal dziesieciocalowy noz mysliwski. Do kieszeni wlozyl poltora metra miedzianego drutu z drewnianymi uchwytami na koncach oraz pudelko naboi do walthera na wypadek, jesli uda mu sie wydobyc go z gornego odcinka masztu. Stalem sie Nietykalnym - pomyslal z nagla gorycza Trent, widzac prawie smiertelny strach na twarzy Mariany. Swiadom byl, ze musi w jej oczach wygladac na zawodowego zabojce, przygotowujacego sie do dzialania. Jego zas nauczono, by uwazal to za przygotowania do obrony niewinnych ludzi. Nawet gdyby udalo sie doprowadzic do tego, by ujrzala jego dzialania w taki sam sposob, jak on, zawsze pozostanie dla niej narzedziem smierci. -Na Zlotej Dziewczynie bedziesz bezpieczna - powiedzial. - Gdy tylko wiatr ustanie, postaraj sie przedostac za granice. -Na wypadek, gdyby ci sie nie udalo? -Pomimo tego zelastwa nie jestem niezwyciezony. Siegnawszy nad jej glowa, zdjal z grodzi fotografie swej matki. Mariana zobaczyla, ze wklada ja dla ochrony do zlozonej mapy. -Ide z toba - powiedziala. Bylo to stwierdzenie faktu, a nie poczatek sporu, i Trent tak to przyjal. Nauczyl sie juz rozpoznawac mala zmarszczke miedzy sciagnietymi brwiami Mariany jako sygnal niewzruszonego uporu - albo absolutnego zaangazowania. Czy bylo tak, czy inaczej, zalezalo od punktu widzenia obserwatora. -Wiesz, ze nie jestem bezuzyteczna, a ty nie mozesz zrobic wszystkiego w pojedynke. - Zmieniwszy nagle glos z macierzynskiego na ton nadasanego dziecka dodala: - Zreszta bede ci potrzebna, by potwierdzic to, co powiesz dziadzi. Trent rozesmialby sie, gdyby nie to, ze cisnelo go o motocykl, gdy huragan wpedzil Zlota Dziewczyne na brzeg. Rufa katamaranu uderzyla w skale i ponad rykiem wiatru uslyszeli, jak pryskaja stery. Trent goraczkowo rzucil sie do pompy zezowej przy prawej burcie, by oproznic kadlub z wody, nim jego ciezar przelamie statek. -I nie mow mi, ze to bedzie zbyt ciezkie jak na kobiete! - wrzasnela Mariana, patrzac na niego groznie z salonu. W minute pozniej uslyszal, jak rytmiczny glos pompy lewej burty dolacza sie do jego pompowania. Wiatr ustal tak nagle, a cisza stala sie tak gleboka w porownaniu z nieustajaca kakofonia ubieglych godzin, ze na chwile Mariana i Trent znieruchomieli. Pchnal drzwi na osciez. Odwiazawszy motocykl, przepchnal go przez salon do kokpitu. Dopiero wowczas popatrzyl na otaczajacy ich teren. Zlota Dziewczyna splynela ze skal, na ktorych poczatkowo uwiezla. Lzejszy obecnie katamaran, pod naciskiem wiatru wslizgnal sie bokiem na trawe, rzadko porastajaca splukana tu przez wode, piaszczysta glebe dawnej linii brzegowej. Deszcz padal tak gesty jak poprzednio, ale wiatr nie zbijal go juz w twarda kurtyne. Chmury burzowe kladly sie ogromnym kolem po ziemi, siegajac do nieba. Wygladaly jak unieruchomione przez cisze wewnatrz poteznego, fiolkowo-rozowego wirujacego lejka. Przez jego sciany Trentowi udalo sie dostrzec na poludniu cienka ciemniejsza linie, ktora, jak wiedzial, musiala byc lasem deszczowym, porastajacym brzegi rzeki Makaa. Zagnalo ich o wiele dalej na polnoc, niz oczekiwal. Szosa lezala na zachod. Przerzucil schodnie przez rufe i przetoczyl po niej motocykl. Odnalazl walthera, spokojnie tkwiacego w topie masztu. Wsadziwszy go do jednego z jukow, podniosl glowe i ujrzal Mariane z greenerem przewieszonym przez ramie. Podala mu druga strzelbe. Przewiesil ja sobie przez piers. Na chwile zawahal sie, nie chcac przerywac dziwnej ciszy, ktora zapanowala nad bezludnym krajobrazem. Poczul sie tak, jakby wyladowali na obcej planecie, on zas bal sie zbudzic jej mieszkancow, ogromnych i groznych. U Mariany wyczul podobne zdenerwowanie. Usmiechnal sie do niej, przelamujac urzeczenie, ktore ich opanowalo. Gdy kopnal starter, maszyna z rykiem ozyla. Przerzucil noge przez siodelko, Mariana ulokowala sie za nim. Byli juz blisko srodka leja chmur. Za dziesiec, najwyzej pietnascie minut dopadnie ich wiatr, wyrywajac z siodla. Dziesiec, moze pietnascie minut na dotarcie pod oslone lasu - choc nawet tam bedzie im grozilo zmiazdzenie przez drzewa, wydarte z rozmieklego od deszczu gruntu. 146 Front huraganu szarpal dolne partie zboczy gorskich, wyrywajac z lasu deszczowego wielkie drzewa i odrzucajac je na bok jak patyczki. Ale w centrum huraganu nadal panowala cisza. Oko mialo pietnascie mil srednicy - schronienie, przez ktore Trent i Mariana mkneli w strone szosy polnoc-poludnie. Byl to desperacki wyscig z siegajacymi nieba, wirujacymi scianami fioletowoczarnej chmury. Poki udawalo im sie pozostawac w oku cyklonu, byli bezpieczni. Na jego skraju panowal chaos i zniszczenie. Choc wielkie BMW R100 bylo zaprojektowane zarowno do jazdy terenowej, jak po szosie, w szarej, przesiaknietej woda ziemi kola buksowaly i wpadaly w poslizg. Trent walczyl z kierownica, jadac kretym szlakiem miedzy krzakami i kepami trawy hagara. Raz juz utracil panowanie nad maszyna i jej kola wyslizgnely sie spod niego, gdy wzial wiraz, by wydostac sie ze stromego lozyska potoku. Stracili bezcenne sekundy, teraz nie mieli juz nic w zapasie. Przymruzyl oczy od oslepiajacego deszczu, pochylil sie do przodu wspinajac na polke, z tylnym kolem szarpiacym mul i bloto. Z gory widac bylo szose o cwierc mili przed nimi. Przecinala ich trase jak waz z czarnej smoly, zlany deszczem i nie osloniety. Przycisnawszy policzek do jego plecow, Mariana przywarla do Trenta, jakby tylko sila uscisku chronila ich przed zniszczeniem. By jej dodac odwagi Trent wrzasnal, ze maja przed soba szose. Ze smolistej wstegi widac bylo dalej, Trent zdal wiec sobie sprawe, ze wir, w ktorym sie poruszali, cofa sie od gor. Do tej pory uciekali przed goniacym ich frontem chmur, teraz mieli przyjac od czola jego atak. Ale zmieniajac kierunek, huragan udzielil im dziesieciu dodatkowych minut zwloki. Gdy dotarli do szosy, prowadzacej za ich plecami do rzeki Makaa, Trent zakrecil. Otwarlszy do konca przepustnice ruszyl przeciw wiatrowi. Mariana schylila sie nisko na tylnym siedzeniu. Spod kol tryskala piana. Strzalka szybkosciomierza krazyla przy kresce stu czterdziestu kilometrow na godzine. Chmury siegaly nieba ze wszystkich stron, a atakujacy ich z lewej strony front, oddalony byl o niecala mile. Trent probowal sobie przypomniec, jak wyglada teren przed nimi. Pamietal, ze w pewnej odleglosci, na prawo od szosy, znajduje sie bagno z odplywem do laguny. Jesli mogl siegac wzrokiem az tak daleko, oznaczalo to, ze w tym miejscu droga biegla na nasypie. A jesli istnialo bagnisko, musial tez byc strumien albo strumienie zasilajace je. Powinny biec przepustem pod szosa. Zdawal sobie sprawe, ze powinien zwolnic i poszukac schronienia. Juz od dziecka, gdy byl w stresowej sytuacji, zaczynal liczyc w mysli. Teraz zrobil to samo. Trzydziesci sekund, i zjedzie z drogi. Mariana zaczela sztywniec, a Trent poczul, ze odwrocila glowe, by nie widziec sciany chmur z lewej strony, odleglej o mniej niz pol mili. W ich strone trzaskaly stamtad ciemne bicze. Nagly boczny szkwal zalal szose woda. Motocykl zatrzasl sie. Trent ze wszystkich sil probowal utrzymac BMW. Widzial juz nasyp. Zmieniajac biegi stopa zszedl na nizszy. Nagly przechyl, i motocykl przeskoczyl zwirowe pobocze, zsuwajac sie bokiem. Probowal zlapac kolami przyczepnosc. Kolejny szkwal zerwal warstwe wody z szosy i cisnal kaskada w dol. Teraz jechali przez srodek wodospadu. Trent parl naprzod pod oslona nasypu. Daleko w przodzie dostrzegl ciemniejacy skosem wylot wielkiego przepustu. Szkwaly ryczaly juz nad ich glowami, pedzac jedna za druga kurtyny deszczu przez niski, bagienny teren w strone morza. Gdy zza siekacego deszczu ukazalo sie lozysko rzeki o stromych brzegach, Trent zbyt pozno pchnal motocykl w poslizg. BMW zsunelo sie z brzegu, pociagajac za soba Trenta, a Mariana wyleciala z siodelka. Wpadajac do wody nie glebszej niz na stope, Trent podparl sie lewa noga i wyprostowal motocykl. Otworzyl przepustnice, wpedzajac motor bokiem do przepustu. Zeskoczyl, ustawil motocykl na bocznej podporce i odwrocil sie w sam czas, by ujrzec jak Mariana zeslizguje sie z brzegu. Chcial ja wziac za reke i pomoc wejsc do przepustu, ale nie potrzebowala, ani nie chciala pomocy. To okazala jasno, odtracajac jego reke. Brnac w wodzie pod szosa, Trent przekonal sie, ze lozysko rzeki biegnie zgodnie ze skosem przepustu. Mialo ze trzydziesci jardow szerokosci i pionowe brzegi. Srodkiem plynela plytka i blotnista woda. Przyjrzawszy sie mapie zrozumial, ze kiedys bylo to odgalezienie rzeki Makaa, obecnie zas woda plynela ku dolinie ponizej sciezki, prowadzacej do chatki prezydenta. Zapewne pareset lat temu osuniecie sie ziemi przegrodzilo rzeke, zmuszajac ja do poplyniecia nowym korytem. Teraz w starym pojawial sie silniejszy prad wody tylko wowczas, gdy przelewala sie poza nowe koryto. Z biegiem czasu nie zasilane stare ujscie zamulilo sie, tworzac lagune i bagnisko. Tu zas, gdzie przecinalo droge, strome brzegi dadza im obojgu oslone przed cala sila huraganu. Trent nie potrafil odczytac z mapy, jak daleko brzegi sa nadal strome. Ale jesli stare lozysko jest zablokowane, to jego brzegi musza byc strome az do miejsca, gdzie odgalezilo sie nowe. Trent popatrzyl na zegarek. Samo poludnie... Znajdujac sie pod katem do kierunku, w ktorym posuwal sie huragan, betonowa rura przepustu stala sie gigantyczna piszczalka organowa. U jej wylotu huragan wyl i jeczal jak oszalaly z wscieklosci, ze umkneli jego dzikiej sile. Woda deszczowa, zdmuchiwana z nawierzchni drogi, spadala lita sciana, odcinajac im widok swiata zewnetrznego. Podnioslszy glowe znad mapy, Trent ujrzal, ze Mariana mu sie przyglada. Widoczna w jej spojrzeniu zlosc miala na celu tylko ukrycie strachu. Przeszla juz zbyt wiele. Pod oslona przepustu poczula sie bezpieczna. Przepust byl jednak smiertelna pulapka. Gdy Trent wrzasnal do niej, by przekrzyczec organowe wycie, zobaczyl, ze dziewczyna znow zaczyna oddalac sie od rzeczywistosci. -Jest mozliwosc, ze przedostaniemy sie w gore rze ki. - Z ustami tuz przy jej uchu dodal: - Przepraszam, ale musze tego poprobowac. Nacisnal starter i kopnieciem zlozyl boczna podporke. Nie patrzac na Mariane obrocil BMW przodem w kierunku gor. Uplynelo pare sekund. Wreszcie poczul, ze usadowila sie na tylnym siedzeniu. Nie dotknela go, nie objela w pasie ani nie przytulila sie. Zerknal na nia i ich spojrzenia spotkaly sie. Chciala odwrocic glowe, ale schwycil ja za ramie. Jej jedyna obrona przed swiatem byla zlosc. Wobec tego z calym rozmyslem ja podsycajac, Trent wrzasnal: -Skoncz z ta zabawa, Mariano! Albo wspolpracujesz, albo tu zostajesz. Wscieklosc jakby przywrocila jej zycie. -Nienawidze cie! - wrzasnela. - Przez chwile myslal, ze go uderzy. Zwolnil sprzeglo. I wtedy otoczyla go ramionami z taka sila, jakby chciala mu zmiazdzyc zebra. Gdy otworzyl przepustnice, ryk silnika BMW dolaczyl sie do wycia i jeczenia wiatru u wylotu przepustu. Trent polozyl sie na kierownicy i motocykl wyskoczyl z tunelu. Trent jechal z szeroko rozstawionymi nogami, zamiatajac butami lozysko rzeki. Gdy walczyl, by utrzymac motocykl i skryc sie dla ochrony pod zawietrznym brzegiem, wiatr bil go po twarzy jak batem. W pare sekund buty Trenta wypelnila woda. Nic nie widzial. Wiatr wyl, huragan miotal kamienie i galezie. Przez chwile wydawalo mu sie, ze utracil kontrole nad maszyna, gdy brzeg wynurzyl sie tuz przed nim. Niespodziewane przycichniecie wiatru mialo taki skutek, jakby nagle puscil hamulec: BMW skoczylo do przodu. Podparlszy sie na prawej nodze, Trent ostro zakrecil. Do sciany lozyska mial ledwie pare cali, gorny skraj o cztery stopy nad glowa. Z oczami zmruzonymi, ile tylko sie dalo, nie widzial dalej niz na dziesiec jardow w gore rzeki. Gdy wpadl na kamien, motocykl zeslizgnal sie w lewo. Nim zdazyl sie wyprostowac, przednie kolo uderzylo w sciane lozyska. W nastepnej chwili oboje lezeli rozciagnieci w blocie i wodzie, a motocykl na nich. Od wyjazdu z przepustu wywalczyli mniej niz sto jardow. Trent dzwignal motocykl. Mariana zaczela bic go po ramionach, wrzeszczac, ze chce wracac. To by oznaczalo nie tylko poddanie sie i igranie ze smiercia, ale takze wydanie narodu, chocby tak malego, w rece mordercow. Trent wiedzial, ze ludzie Louisa, jesli zdolaja, uderza zaraz przed switem. Musial dotrzec do chaty prezydenta majac w zapasie przynajmniej godzine swiatla dziennego na przygotowanie obrony. A nastepnie na skomunikowanie sie przez prezydenckie radio z Casparem. Trzydziestostopowy przyplyw zatamowal rzeke Makaa. Przez ostatnie szesc godzin nawalnica nie ustawala. W nowym lozysku Makaa przybrala o pietnascie stop, a nie majac odplywu, zaczela sie przelewac do starego, ktorym jechal Trent i Mariana. Gdy naplynelo wiecej wody, zaczela powoli rozmywac stujardowe osuwisko ziemne, ktore niegdys zmusilo rzeke, by poplynela bardziej na zachod. Z kazda minuta wody przybywalo wiecej i szybciej i to, co bylo cienka struga, zmienilo sie w potok, a potem w plytka rzeke. Z powierzchni osuwiska zaczely odpadac wielkie bryly ziemi, a glazy, gdy wymylo przytrzymujaca je ziemie, zaczynaly drgac, poruszac sie, az odpadaly. Na osuwisko naciskalo teraz ponad sto tysiecy ton wody, a kazda stopa oderwana od jego powierzchni podcinala jego zdolnosc przeciwstawiania sie tak wielkiemu ciezarowi. By obliczyc, w ktorym momencie przegroda skapituluje, nalezalo znac jej spoistosc. Bo gdy pusci, twarda sciana wody, wysoka na dwadziescia stop, pomknie starym lozyskiem i uderzy droge z szybkoscia pociagu ekspresowego. Nie bedzie potrzebowala nawet sekundy, by wyrwac w szosie wylom szerokosci calego rzecznego lozyska. Huragan ponownie zawrocil w glab ladu, jakby rozwscieczony porazka, ktora poniosl w gorach. Gdy wyjac zmienil kierunek, brzeg rzeki nie chronil juz Trenta i Mariany przed jego najdzikszym okrucienstwem. Wrecz przeciwnie, przez pewien czas lozysko posluzylo jako kanal dla calego bestialstwa sztormu. Trent obliczyl, ze odleglosc miedzy przepustem i miejscem polaczenia starej i nowej rzeki wynosi mniej niz cztery mile. Od chwili gdy opuscili schronienie w przepuscie, uplynelo pol godziny. Mial slabe pojecie, jak daleko zdolali sie przedostac, i juz przestal liczyc, ile razy przewracali sie. W tej chwili lezal rozciagniety u podnoza brzegu, z calym ciezarem BMW na nogach, wcisniety miedzy wiatr i coraz wiekszy napor wody jak mucha miedzy stronice ksiazki. Szkwal, ktory cisnal Trenta o brzeg lozyska, uderzyl w nich z szybkoscia ponad stu piecdziesieciu mil na godzine. Wyluskal Mariane z tylnego siedzenia, puszczajac ja przeciw pradowi jak kamyk plasko rzucony na powierzchnie stawu. Od czasu do czasu, gdy niesiony wiatrem deszcz stawal sie rzadszy, Trentowi udawalo sie dostrzec Mariane, obejmujaca rekami pien przewroconego drzewa, o jakies dwadziescia jardow wyzej od niego. Wyobrazil sobie, jak jest przerazona. Tak jak trzymal go scierajacy sie nacisk wichru i wody, Trent podobnie zostal schwytany miedzy chec dotarcia do Mariany i uspokojenia jej oraz potrzebe oszczedzania resztek swoich sil. Ale zdawal sobie sprawe, ze to oszczedzanie ma zasadnicze znaczenie dla ich przezycia. Poczul, jak huragan zmienia kierunek. Wkrotce przeciwny brzeg zacznie ich oslaniac. Ale to, co niedawno bylo powoli cieknacym strumyczkiem, nie szerszym niz na pare jardow, teraz stalo sie wartka, ciemna od blota rzeka, sunaca cala trzydziestojardowa szerokoscia lozyska. Gdy na chwile ulewa zelzala, Trent ujrzal, ze drzewo, za ktorym lezy Mariana, znalazlo sie juz na rowni z powierzchnia wody. Trent zamknal oczy, starajac sie wyczuc wiatr, zlapac jego zapach, wysluchac jego dzwieku. Zebrawszy wszystkie sily wydobyl lewa noge spod BMW i oparl motocykl o sciane koryta rzeki. Usiadl na siodelku i kopnal starter. Bezskutecznie. Kopnal jeszcze dwukrotnie. Dobry Boze, modlil sie, wsparty ramieniem o ziemna sciane, probujac zlapac oddech. Wydalo mu sie, ze przez krotka chwile cos poczul, prawie nieuchwytne drzenie ziemi. Kopnal po raz czwarty. Silnik zaskoczyl. Oparl sie o brzeg wyczekujac; i tym razem byl pewien, ze cos wyczuwa. Uderzenie szkwalu rzucilo nim o sciane. Przeszlo. Trent spojrzal w gore rzeki, gdzie Mariana lezala ukryta za pniem. Teraz widzial ja wyraznie, a wrzask wiatru zaczal przycichac. Zmiana kierunku huraganu znow przyblizyla ich do oka cyklonu. Dodawszy gazu, Trent wrzucil pierwszy bieg i skosem pojechal przez wode w gore rzeki. Kolo pnia woda miala dwie stopy glebokosci. Chwycil Mariane za rece i zmusiwszy do powstania, wrzasnal: -Ruszaj sie! Szybko! Gdy poczul jej ciezar na tylnym siedzeniu, skierowal motocykl w dol rzeki. Otworzyl przepustnice, trzymajac sie srodka wody, gdzie nie bylo przeszkod, i brnal na drugim biegu prosto tam, skad przyjechali. Goraczkowo rozgladal sie za miejscem, pozwalajacym wdrapac sie po zboczu lozyska. Dwa razy musial walczyc z sila szkwalow, ale wiatr szybko ustawal, wycie przycichalo. A wtedy uslyszal to... Stlumiony, niski glos wielkiej armaty gdzies w oddali. Ale tu nie bylo armat... Dostrzegl, ze nieco dalej, po lewej stronie, z brzegu osunal sie trojkatny kawal ziemi. Podjechal do niego, zahamowal, sciagnal Mariane z siodelka i wrzasnal na nia, kazac sie wspiac do gory. -Biegnij! - krzyknal. - Biegnij, jesli ci zycie mile! Zawrocil BMW w miejscu i pognal na druga strone rzeki. Potem znowu zawrocil, twarza do klinowatej bryly i odpowiadajacego jej, trojkatnego wciecia w brzegu lozyska. Mariana byla w polowie drogi do gory. Obejrzala sie. Pogrozil jej piescia, jakby sila jego gestu mogla podniesc ja o brakujace piec stop, i wrzasnal, choc wiedzial, ze nie jest w stanie go uslyszec. Jej glowa byla jeszcze o stope od krawedzi. Trent popatrzyl w gore rzeki. Nadchodzila. Ogromna, ryczaca sciana zniszczenia i smierci. Wrzucil sprzeglo, uniosl przednie kolo i pojechal wprost ku przeciwleglemu brzegowi, na ziemny klin. Biegnaca przed sciana wody piana uderzyla go po twarzy. Poczul jej ped i jej zimno. Wjechal na osuwisko i rzucil sie cialem do przodu, zmuszajac BMW do jazdy po stromym sklonie i przez wyrwe w brzegu. Mariana byla juz do polowy na gorze. Rozpacz dodala mu sily. Chwycil ja za kolnierz i przez bloto wyciagnal na wierzch, jak naturalnej wielkosci szmaciana lalke. Ogluszyl ich ryk wody. Uslyszeli, jak z hukiem gromu jej sila wybucha w zderzeniu z szosa. Zobaczyli z dala, ze droga zlamala sie i uniosla w dwoch odcinkach, jak dwie polacie mostu zwodzonego. A potem juz nie bylo nic; tylko rzeka plynela szeroka, mocna i ciemna, jakby szosa nigdy nie istniala. Na chwile Trent i Mariana znieruchomieli, ogluszeni manifestacja niewiarygodnej potegi, przed ktora ledwie uciekli. Trent przelamal urzeczenie. W oku cyklonu byli bezpieczni, ale mieli tylko dziesiec, moze pietnascie minut na dotarcie pod wzgledna oslone sciezki, wiodacej przez las deszczowy do chaty prezydenta. Wrzeszczac przerazliwie nad glowami, huragan szarpal lisciastym baldachimem lasu deszczowego, wyrywajac w nim wielkie dziury. Drozka zmienila sie w plytka rzeczke. Z nierownej powierzchni z lamanych kamieni i zwiru zostala wyplukana glina i przednie kolo motocykla, podskakujac, uderzalo nieustannie o kierownice. Trent jechal na pierwszym biegu. Reflektor rysowal przed nimi w lesnym mroku tunel, do ktorego wlewaly sie potoki deszczu. Sciezka wila sie w przod i w gore, przylepiona do zbocza gorskiego grzbietu jak blada, sliska stonoga. Przyroda nakreslila linie demarkacyjna o wiele precyzyjniej, niz czlowiek potrafi rysowac granice. Na wysokosci dziewieciuset stop Trent i Mariana nagle przeskoczyli spod lasu deszczowego na porosnieta sosnami wyzyne. Prawie przegonili huragan, albo tez sam huragan stracil nieco czasu, szukajac odwetu na zboczach gorskich, ktore poprzednio spowodowaly jego porazke. Za nimi, we froncie burzy, iskrzyly sie blyskawice i wybuchaly gromy, jedne po drugich, wzdluz calego lancucha gorskiego, jak kladzione gigantycznym walkiem do farby. Sosny rosly rzadko, jakby umyslnie posadzone. Nie bylo podszycia z krzakow i palm, powiazanych pnaczami. Drozka byla wiec slabo oslonieta od szkwalow, bijacych w zbocza gorskie z wrzaskami potepiencow, az wiotkie pnie giely sie prawie do ziemi. Gdy przejechali maly grzbiecik, las sie skonczyl. Trent ujrzal przed soba na stromym zboczu lake, a na niej plame bieli. Sciezka pobiegla w dol, wijac sie przez zalesiona kotlinke. Dojechali do rozwidlenia, Mariana wskazala kierunek w lewo. Po pieciu minutach dotarli do skraju laki. Trent zahamowal i wycofal BMW pod oslone sosen. Kopnawszy podnozek, zsiadl i sprobowal przeciagnac zesztywniale ramiona. Zdjal z piersi strzelbe w pokrowcu i otwierajac jej zamek blyskawiczny, usmiechnal sie do Mariany. -Udalo nam sie - powiedzial i nie patrzac na dziewczyne zdjal z jej ramion druga strzelbe. Sprawdzil dzialanie obu i wprowadzil do zamkow strzelb naboje, a potem zaczal sie przemykac miedzy drzewami do gory. Laka miala trzysta jardow szerokosci i nieco wiecej dlugosci. Posrodku stala chata. Wygladala jak jeden z domkow rysowanych przez dzieci: drzwi na srodku, po obu stronach jednakowe okna, stromy dach i wystajacy z niego komin. Dach byl strzecha z lisci palmy wano; biale sciany, lakierowane drewno - wszystko skromne, jak przystalo na reputacje prezydenta. Poczul dotkniecie Mariany na swym ramieniu. -Cos nie tak? - zapytala. -Zapewne nic, ale to tak, jak przechodzenie przez jezdnie - odrzekl. - Rozejrzyj sie, a nie bedziesz zabity. Z kieszeni na piersiach wyjal lornete. Chate ocienialy cztery drzewa yemery, a na zboczu powyzej roslo okolo dziesieciu luzno rozrzuconych sosen. Trent domyslil sie, ze laka byla swego czasu oczyszczona z drzew, poniewaz jej gleba byla zyzniejsza niz piaszczysta glina, wystepujaca na grzbieciku. Oczywiscie w porownaniu z wiotkimi sosnami lasu, te drzewa wygladaly na znacznie masywniejsze. Zbocze gorskie, stromo wspinajace sie od szczytu laki, bylo wklesle i tworzylo naturalny amfiteatr, otaczajacy sciane kamieniolomu. Trent nie widzial, czy sciezka biegnie az do kamieniolomu, czy konczy sie przy chacie. Nie bylo widac zadnego pojazdu. Okna chaty nie mialy zaslon ani okiennic. Z komina nie unosil sie dym. Przygladajac sie lezacemu przed nim terenowi, Trent pomyslal o Czerwonym Kapturku Na Motocyklu. Gdy odwrocil sie do Mariany, by zapytac, gdzie prezydent trzyma swego land rovera, huknal grom. Wsrod drzew rozlegl sie ryk szkwalu, pedzacego zaslone deszczu w gore laki. Zamiast krzyczec, Trent zrobil gest nasladujacy jazde na motorze i pytajaco podniosl brwi. Mariana odpowiedziala przytulajac sie do jego plecow. Otoczywszy reka jej ramie, przysiadl i patykiem narysowal na ziemi plan laki. Zaznaczyl chate, kamieniolom oraz sciezke, prowadzaca w gore do chaty, a w dol az do rozwidlenia. Wskazal prawe i podal patyk Marianie. Dziewczyna zakreskowala stromy sklon az do rzeki na prawo od nich i wyryla rowek biegnacy po nim z prawej strony laki, a potem w strone gor, z odgalezieniem pod katem prostym nad gornym skrajem kamieniolomu. Trent pokazal palcem droge do kamieniolomu. Zanim wsiadl na motocykl, zatarl mape butem. Mariana wskoczyla na miejsce za jego plecami. Prawe odgalezienie, nim zaczelo sie wspinac na spotkanie drogi do kamieniolomu, zataczajacej lagodny luk wzdluz wkleslej sciany zbocza gorskiego, przebiegalo przez sosnowy las znacznie ponizej poziomu laki. Sosny u dolnego jej skraju przeszkadzaly w obserwacji; Trent wiec po raz pierwszy ujrzal wyraznie tyly chatki, gdy osiagneli szczyt kamieniolomu. Stamtad stroma drozyna prowadzila w strone laki. Trent ponownie zahamowal w cieniu drzew i przez lornete zaczal przygladac sie chacie. Land rover county stal tylem do sagu drewna opalowego, pod oslona wiaty z pleciona strzecha. Drewno przykryte bylo arkuszem plastyku. Na przednich drzwiach pojazdu znajdowala sie niewielka tarcza z godlem prezydenckim, a na masce Trent mogl nawet dostrzec srebrzysty maszcik dla proporca. Do wiaty na samochod prowadzilo tylne wyjscie z domu, a po obu jego stronach byly okna, dokladnie jak od frontu. Na lewo od drzwi stala wielka skrzynia. Parking pod wiata i land rover zaslanialy Trentowi widok okien. Kamieniolom mial wieksza szerokosc niz glebokosc; wynosila okolo szescdziesieciu jardow. Tylna jego sciana opadala pionowo do malego jeziorka o wodzie zabarwionej na czerwono przez wyplukiwane deszczem bloto. Blisko czola kamieniolomu z wody wystawalo kilka glazow, a od strony laki nad woda widac bylo polksiezyc piasku i dwie wielkie sosny, ocieniajace prawy rog wykopu. Przy dobrej pogodzie bylo to wspaniale miejsce na pikniki. Pomiedzy linia lasu i chata ciagnelo sie dwiescie jardow zupelnie otwartej laki. Zadnego ukrycia. Ustrzelenie czlowieka na tym terenie byloby latwiejsze niz trafienie do tarczy strzeleckiej. Gestem poprosil Mariane, by mu narysowala wnetrze chaty. Od frontu duza ba wialnia z dwojgiem drzwi. Jedne prowadzily do kuchni, drugie do sypialni prezydenta, za ktora znajdowala sie lazienka. Lazienke kolejne drzwi laczyly z kuchnia, z niej zas bylo tylne wyjscie na parking. Trent poszedl do tylu i zanim ponownie wsiadl na motocykl, uwaznie przyjrzal sie sladom stop na ziemi. Dal znak Marianie, by poszla za nim piechota i wreczyl jej jedna ze strzelb. Na pierwszym biegu, hamulcu recznym i noznym, zaczal zeslizgiwac sie po niepewnej sciezce z gliny i otoczakow, wijacej sie miedzy sosnami. Dwa razy prawie utracil kontrole nad maszyna i musial zatrzymac sie, by zebrac sily. Wiedzial, ze zmeczenie jest kusicielka, umiejaca poprowadzic nieostroznych na skroty, gdzie czyhala smierc. Ze skraju laki widzial tylne okna chaty. Zadnego ruchu. Polozyl strzelbe na kolanach. W gore laki przelecial ciezki szkwal przygniatajac drzewa, a potem oddalajac sie z wyciem ku zboczu gor. Z wysoko wzniesionej lawicy chmur uderzyl piorun. Gdy grzmot rozlegl mu sie nad glowa, Trent zwolnil sprzeglo. Potega gromu byla tak wielka, ze wcisnelo go w siodelko, gdy pospiesznie zygzakowal po gladkiej trawie w kierunku chaty. Zahamowal i chwycil strzelbe. Polozyl motocykl na boku, a sam skoczyl pod oslone sagi drewna. Na czubkach palcow i lokciach popelzl wokol land rovera. Jedne drzwi, dwoje okien... Ilez razy to robil, ale za kazdym bylo trudniej, a nie latwiej. Bol w zoladku, kleista gorycz w glebi przelyku, uda drzace od napiecia, ale dlonie pewne. Zamknal oczy, by pozwolic rozszerzyc sie zrenicom. Do pochylenia, atak. Skoczyl i lewym barkiem wysadzil okno do sypialni prezydenta. Padl na podloge, przetoczyl sie i lezal plasko ze strzelba gotowa do strzalu. Prezydent siedzial przy prostym drewnianym biurku na prawo od drzwi, prowadzacych do frontowego pokoju. Mial na sobie spodenki bokserskie od Marksa i Spencera, pare gumowych sandalow, a na policzkach poltoradobowa srebrna szczecine. Wydawalo sie, ze potrzebuje nieskonczenie wiele czasu, by popatrzec w dol na Trenta. W jego oczach nie bylo ani leku, ani zaskoczenia. Szklanka w jego prawej dloni byla prawie pusta. Podobnie jak butelka "Famous Grouse" na blacie biurka. Na podlodze lezalo ubranie, lozko bylo nie zaslane. Trent przetoczyl sie do drzwi bawialni i otworzyl je. Pusta. Sprawdzil lazienke i kuchnie i dopiero wtedy wyprostowal sie, by wyjrzec przez okna dla upewnienia sie, ze nikt nie ucieka w strone drzew. Nie czul zadnego skrepowania. Dzieki ostroznosci zachowal dotychczas zycie. Obszedl chate, poszukujac sladow kol. Nastepnie pomachal reka, wzywajac Mariane. Wolalby ja powstrzymac przed przyjsciem tutaj, ale to mogloby ja przestraszyc, ze stalo sie cos zlego. Wrociwszy do sypialni prezydenckiej powiedzial: -Dzien dobry, sir - co natychmiast uderzylo go jako nieco zbyt oficjalne, biorac pod uwage okolicznosci. Prezydent nie zadal sobie trudu, by na niego popatrzec. Zamiast tego siegnal po butelke z whisky. Trent ja zabral. -Przyprowadzilem z soba Mariane - powiedzial. - Bedzie tu za pare minut. Dajac prezydentowi czas na wziecie sie w garsc, Trent wygladzil posciel na lozku. Z podlogi podniosl ubranie i powiesil je w szafie, nastepnie zas, zanim wzial sie za zamiatanie potluczonego szkla, znalazl dla prezydenta czysta pare spodni i koszule. Prezydent siedzial wpatrzony w szklanke. To, ze byla pusta, nie zaskoczylo go, a Trent odniosl wrazenie, ze gdyby istniala taka mozliwosc, prezydent nalalby sobie znowu whisky i wypil ja, raczej, by sie czyms zajac, niz z pragnienia alkoholu. Trent nigdy nie slyszal, aby prezydent byl pijakiem, ukrytym czy jawnym. Tego rodzaju nalogu nie udaloby sie ukryc w kraiku wielkosci Belpan. -Przepraszam, sir - zauwazyl - ale musi pan wziac prysznic. Nie moze pan pozwolic, by panska wnuczka ujrzala pana w takim stanie. Nie uzyskawszy odpowiedzi, przeszedl do lazienki i odkrecil do konca kran z zimna woda. Wrocil po prezydenta, wyciagnal go zza biurka, chwytajac od tylu za lokcie i popychajac pod prysznic odzianego w bokserskie spodenki i sandaly. Prezydent szedl calkiem niezle i nie stawial oporu. Trent przytrzymal go pod zimna woda w nadziei, ze mezczyzna uczyni wysilek, by utrzymac sie o wlasnych silach. Ale nie mial takiego szczescia. -Teraz pana wypuszcze, sir, musi wiec pan albo wyprostowac sie, albo pan upadnie. Przyszlo mu do glowy, ze to bylo najglupsze, co w zyciu powiedzial. Nie potrafil dowiedziec sie, o czym prezydent mysli. Oparl jego dlonie o sciane, wypuscil i podziekowal Bogu, ze tamten pozostal na nogach. Trent sprawdzil, czy jest tam recznik, po czym dodal: -Zrobie teraz kawy, sir. Przepraszam, ale dla dobra panskiej wnuczki naprawde musi sie pan wyprostowac. Idac po drewno zlozone kolo parkingu, Trent ujrzal Mariane wynurzajaca sie z lasu. Pomyslal, czy nie byloby dobrze spotkac ja w polowie drogi i ostrzec, ale doszedl do wniosku, ze wlanie kawy w jej dziadka musi miec pierwszenstwo. W kuchence rozpalilo sie bez trudnosci. Trent napelnil garnek woda i postawil na plycie, nastepnie przeszedl do pokoju frontowego, zamknal okiennice i sprobowal nadac radiogram do ambasady amerykanskiej w Belpan City, na czestotliwosci, jaka podal mu Caspar. Nie oczekiwal, ze przez zaklocenia spowodowane sztormem przebije sie do niego odpowiedz, ale nadal ostrzezenie i wlasne koordynaty, w nadziei, ze ambasada ma sprzet, pozwalajacy go odebrac. Powrociwszy do kuchni znalazl emaliowany dzban. Dwanascie lyzek stolowych kawy na kubek wrzatku uznal za wlasciwe proporcje w naglej sytuacji. Dolal do kubka na cal mleka skondensowanego i dosypal cztery lyzki cukru, nastepnie zamieszal kawe, nim ja przelal znad fusow. Te smiertelna lub lecznicza dawke zaniosl prezydentowi. Mial nadzieje zastac go przy probie ubrania sie, ale prezydent nadal stal pod prysznicem, oparty dlonmi o sciane. -Przepraszam, sir. Przynioslem panu kawe. Prezydent odwrocil glowe. Alkohol pozbawil sily miesnie jego szczeki i skora twarzy zaczela zwisac faldami, nadajac mu wyglad zolwia. Trent odniosl wrazenie, ze mezczyzna tak gleboko zamknal sie w sobie, ze jego oczy utracily jakikolwiek wyraz. Tak to wygladalo, ale mial nadzieje, ze czesc tej martwoty spojrzenia wynika z tego, ze prezydent nie mial na nosie swych okularow. -Kawa, sir - powtorzyl i podniosl kubek, ale trzymajac go poza zasiegiem rak prezydenta. - Moze pan wyjsc spod prysznica, sir. Prezydentowi udalo sie skupic uwage na pustej dloni, wyciagnietej ku niemu przez Trenta. Odepchnawszy sie od sciany probowal ja chwycic, nie trafil i prawie upadl. Trent zlapal go za przedramie. Prezydent zachwial sie wychodzac z brodzika. Kolana prawie sie pod nim ugiely, ale zmusil sie do wyprostowania, a nawet udalo mu sie skupic spojrzenie na Trencie. Nagle w jego oczach zaswital przestrach. -Kim pan jest? -Trent, sir. Europejska Wspolnota Gospodarcza, Jednostka Antyterrorystyczna. Jestem tu na czyms w rodzaju urlopu. Obawiam sie, ze zorganizowano pewnego rodzaju zamach. Staram sie byc pomocny. -Komu? -Panu, sir. Panskiemu rzadowi. - Trent zamknal palce prezydenta wokol kubka. - Mariana idzie tu przez lake. Bede ja trzymal z dala tak dlugo, jak sie da. Mysle, sir, ze kawa moze pomoc. I moze tez wymioty... Gruba, czarna zaslona chmur okryla teraz gory, a w niej blyskal pokaz reflektorow o natezeniu miliarda amperow. Zgieta prawie wpol, przyciskana przez burze, Mariana brnela, potykajac sie, przez wiatr i deszcz. Gdy wsciekla sila piorunu wybuchla nad laka, uderzyl szkwal, a ona byla jeszcze o piecdziesiat jardow od chaty, prawie sie zalamala. Uderzenie burzy zbilo ja z nog i obrocilo, wdmuchujac w gore zbocza jak toczaca sie pilke. Trent juz biegl w jej strone. Popychany wiatrem pod gore, zdawal sie ledwie tykac ziemi stopami. Mariana drapala trawe, desperacko poszukujac punktu oparcia. A potem juz byl przy niej, przypadlszy do ziemi, by oslonic wlasnym cialem. Wrzasnal jej do ucha, ze musza popelznac, ale wiatr zerwal mu slowa z warg. Mogli sie porozumiec tylko na migi. Przyciskajac Mariane do ziemi odwrocil ja glowa do wiatru. Pietnascie minut na przepelzniecie piecdziesieciu jardow. Trent przytrzymal Mariane za ramiona, blokujac jej widok dziadka, ktory kleczal jak w modlitwie przed muszla klozetowa. Znalazlszy sie bezpiecznie w kuchni, krzyknal do Mariany, ze jej dziadek odpoczywa. Sciany chaty trzesly sie, a wiazania dachu uginaly pod naporem wiatru, probujacego go zerwac. Trent zajrzal do bawialni. Pomimo zalozonych okiennic oba frontowe okna implodowaly do pokoju, zasiewajac podloge szklem. Przez huk pioruna dalo sie slyszec, jak jedno z wielkich drzew yemery poszlo w drzazgi. Zalawszy najpierw woda juz raz zaparzone fusy, Trent zaprowadzil Mariane do bawialni i posadzil na sofie. -Nie ruszaj sie - polecil. - Wszedzie szklo. Spadnij, a potniesz sie na wstazki. Zapalil lampy sztormowe, osadzone w mosieznych kinkietach, i odnalazl lampe karbidowa do stawiania na stole jadalnym. Wrociwszy do kuchni nalal kawy, dodajac jako szybko dzialajaca odzywke mleko skondensowane. Gdy wrocil do bawialni, Mariana podniosla glowe. Mokra jak szczur wodny, siedziala obejmujac kolana. Zaslonila w ten sposob swoje ksztalty i wygladala jak bezbronna pietnastolatka. Wlosy miala splaszczone przez deszcz do tego stopnia, ze Trentowi przypominaly zgnieciona czapke karakulowa. Pod oczami miala ciemne podkowy zmeczenia - oczami, w ktorych dostrzegl wdziecznosc i zalazki zaufania. Nie chcial ani jednego, ani drugiego. Byla elementem rownania, niczym wiecej, zabranym w podroz, poniewaz tak musialo byc. -Przyniose szczotke do zamiatania. - Przeszedlszy pospiesznie przez kuchnie przekonal sie, ze prezydent zwalil sie na podloge lazienki. Trent przykleknal, by zbadac jego puls, i przekonal sie, ze prezydent nie jest nieprzytomny, a tylko nic go nie obchodzi. Otarl twarz starszego pana chustka i pomogl mu wstac. -Lepiej sie pan poczuje na lezaco, sir - oswiadczyl i podtrzymujac zaprowadzil do sypialni. Nim sciagnal prezydentowi spodenki bokserskie zawahal sie, ale to tez bylo czescia jego pracy. Pchnal go na lozko i przykryl przescieradlem. Gdy Trent powrocil do bawialni ze szczotka i smietniczka, Mariana zrobila ruch, jakby chciala mu pomoc. Trent odpedzil ja machnieciem reki. Nie planowal walki we wnetrzu domu, ale moglo sie to zdarzyc, wiec zamiecenie calego szkla z podlogi bylo czyms takim samym, jak czyszczenie broni: zadaniem, ktorego nie mozna bylo powierzyc nikomu innemu. A zreszta Mariana potrzebowala wypoczynku. Skonczywszy, znow sprobowal uruchomic radio. Trzaski i wybuchy zaklocen slychac bylo przez ryk burzy na zewnatrz. Trent powtorzyl swa wiadomosc dla Caspara i wzruszyl ramionami pod adresem Mariany. Wylaczyl radio. Przyniosl juki motocyklowe i rozlozyl ich zawartosc na stole. Wiedzial, ze Mariana przyglada mu sie, jak rozklada strzelby, oliwiac je przed ponownym zaladowaniem. To samo zrobil z waltherem. Najgorsze z piorunow juz odeszly, wscieklosc burzy przycichla. Trent podszedl do okna, wygladajac przez wyciete w okiennicy serduszko. Caly teren wyobrazal sobie bardzo jasno. Za dziesiec minut zacznie przygotowywac potencjalne pole bitwy. Gdy wrocil do stolu i wsunal walthera za pas, Mariana zadrzala. Przygladala sie swym dloniom. -Powinnas sie przebrac w cos suchego - powie dzial. - Ja musze na chwile wyjsc. Podniosla glowe i spojrzala na niego. Przez chwile nie patrzyl jej w oczy, ale powiedziala jego imie. -Trent... - A po chwili dodala: - Czy to wszystko, co wedlug ciebie potrafisz? Zabijac ludzi? Slowa dobrala z rozmyslem. Ich znaczenie wstrzasnelo nim, jak czujnikiem przeciwpozarowym, do ktorego wplynal dym. -A co chcesz, abym robil? -Przytul mnie. Prosze... - A potem powiedziala: - Do diabla - i jej twarz skurczyla sie. - Idz sobie, niech cie diabli! Zaraz po pierwszym blasku przedswitu ukaza sie ludzie Caspara lub Louisa, przychodzac po prezydenta. Ktorzykolwiek to beda, Trent byl pewien, ze przyjda pieszo i przez otwarty teren. A on potrzebowal czasu na przygotowania; tego najbardziej. Pokroiwszy przykrywajaca drewno opalowe plastykowa plachte jako dodatkowe zabezpieczenie przed woda, otulil nia i zalepil plastrem strzelby, ktore teraz niosl zawieszone na jednym ramieniu. W skrzyni kolo parkingu znalazl pile lancuchowa i zapas paliwa do niej. Kusilo go, aby posluzyc sie land roverem prezydenta, ale pozostalyby slady kol. Znalazl sie na skraju lasu sosnowego u podnoza laki. Przebyl te przestrzen krotkimi skokami pomiedzy uderzeniami szkwalow. Poniewaz do konca dnia pozostawala tylko jedna godzina, zabral latarke - choc nie wierzyl, by bardzo mu pomogla w deszczu lejacym sie takimi strumieniami, jakby Bog Deszczu Majow zegnal tu wszystkie chmury z Ameryki Srodkowej i wyciagnal ich zatyczki. Ulozywszy strzelby w bezpiecznym miejscu, uruchomil pile. Wiatr, bijacy w gore doliny, zdecyduje, w ktora strone drzewa beda padaly. Po kolei wycial glebokie kliny w pniach po obu stronach sciezki i patrzyl, jak wiatr je lamie. Cial dalej, az przewrocone sosny utworzyly gruby, paruwarstwowy trojkat, zagradzajacy droge na skraju laki. Kontynuujac prace za wzniesieniem, polozyl kilka sosen w poprzek drogi na dnie kotlinki. Wybieral male drzewka, bo chcial, aby je usunieto. Nastepnie skierowal sie do prawego rozwidlenia drogi, przeszedl nim sto jardow i zablokowal je tak, ze pospieszne usuniecie barykady wymagaloby uzycia spychacza. Lasem przeszedl na przelaj do miejsca, gdzie zostawil strzelby, i dalej wzdluz skraju lasu na lewo, az trafil na plytki wawozik niemal naprzeciw chaty. Padajace do wawozu deszcze wymyly zyzna ziemie, tak wiec zamiast trawy rosly w nim chuderlawe krzaki i karlowate drzewka. Na brzegu wawozu Trent znalazl wielki glaz, ktory obluzowal do tego stopnia, aby lekkie pchniecie poslalo go poza wzniesienie. Tutaj, u stop samotnie stojacej sosny, ukryl jedna ze swych strzelb. Przeszedlszy przez gorna czesc wawozu poszedl dalej, na lake, trzymajac sie skraju lasu dla ochrony i poslugujac latarka. Dotarl do jeziorka u stop kamieniolomu. Gdy szedl jego brzegiem, dwukrotnie szkwaly obalaly go do wody. Pila lancuchowa zdawala sie wazyc tone. Druga strzelbe ukryl pod opadla galezia u stop jednej z ocieniajacych plaze sosen. Oparl sie plecami o drzewo, zgasil latarke i czekal, az zrenice mu sie rozszerza, nim ruszy w dol laki. Przed opuszczeniem chaty postawil lampe karbidowa na masce land rovera, ale nie widzial jej przez deszcz. Szedl prosto pod wiatr, a jego sila miotala nim na boki, az zupelnie utracil poczucie kierunku. Przyszlo mu do glowy, by usiasc i czekac, az nastapi przerwa w burzy. Ale to moglo potrwac przez cala noc. Pobrnal wiec w dol sklonu, kierujac sie nieco w lewo, az u stop laki trafil na brzeg lasu. Wtedy zwrocil sie na prawo, trafil na sciezke i poszedl nia do gory. Obszedl chate do parkingu i odlozyl pile do skrzyni. Lampa zuzyla juz wiekszosc swego cisnienia, podpompowal ja wiec i nim wszedl przez tylne drzwi, nabral pelne rece pniakow do kuchenki. Popatrzywszy na zegarek przekonal sie, ze przebywal poza chata nieco ponad trzy godziny. Zrzucil drewno na podloge kuchni, pare sztuk dolozyl do kuchenki i postawil na niej garnek. Poszukal prezydenta. Starszego pana nie bylo w sypialni. Trent zawrocil do kuchenki i stal przy niej grzejac sie i probujac zebrac sily. Musial pozbyc sie mysli o Marianie. Ona nie byla wazna... nie z punktu widzenia konstrukcji tej sprawy, jesli te slowa cokolwiek oznaczaly. Przypomnial sobie, ze jest odpowiedzialny za prezydenta, przypomnial sobie takze sposob, w jaki Mariana patrzyla na starszego pana owego dnia, gdy spotkal ich po raz pierwszy na przystani, a prezydent zarzucal wedke na ryby. W jej oczach widzial dume i podziw oraz milosc... To byla owa opiekunczosc wynikajaca z milosci, gdy mlodzi odczuwaja ja wobec starych. Pomyslal, ze teraz musi ona odczuwac wielki bol, a on nic na to nie moze poradzic. I do tego, jesli jego podejrzenia sprawdza sie, jej bol bedzie o wiele wiekszy... Lecz ponad wszystko pragnal przebrac sie w suche ubranie i zasnac. Ale jego ubranie znajdowalo sie w bawialni, tam gdzie Mariana i jej dziadek. Aby miec co robic, gdy wejdzie do bawialni, nalal trzy kubki kawy i postawil je na tacy. Otwierajac drzwi pomyslal sobie, ze to jest podobne do wchodzenia do pokoju, w ktorym czekaja w zasadzce terrorysci. Prezydent siedzial przy stole. Wlozyl nowe spodenki bokserskie, albo tez stare wyschly. Znalazl tez szklanke i nowa flaszke "Famous Grouse", z ktorej jednak wypil co najwyzej dwa male lyki. Mial mine starego czlowieka, oczekujacego przed gabinetem lekarskim w szpitalu dla biedakow: poslano po niego, a nie przybyl tu z wlasnego wyboru; byl rad z apatycznego oczekiwania na to, co powie mu lekarz, bo dobre wiadomosci przestaly od dawna istniec, a zle nowiny od dawna nie byly zle. bo po prostu stanowily podstawowy skladnik jego egzystencji. Patrzac przez szerokosc pokoju na Mariane, Trent pomyslal, ze wyglada to, jakby wrocily czasy jego mlodosci i wspomnienia o ojcu. Dziewczyna siedziala na sofie w takiej pozycji, jak ja zostawil, obejmujac rekami kolana. Przebrala sie w zapasowe spodnie i sweter, ktore zabral ze Zlotej Dziewczyny. Co do bolu mial racje. Czego natomiast nie wzial pod uwage, ani nawet nie probowal, byla glebia jej troski. Z wielka zloscia w glosie Mariana zapytala: -Gdzie byles? Prezydent podniosl glowe, a Trent byl przekonany, ze starszy pan wie, kim on jest. Ostroznie, bo prezydent tego sluchal, odpowiedzial: -Na zewnatrz... chodzilem sobie. - Wreczyl Marianie kubek i zaniosl tace na stol. - Dobry wieczor, panie prezydencie. - A potem, zbyt wyczerpany, by sie bawic w delikatnosc, wzial go za lokiec. - Powinien pan byc w lozku, sir. Prosze ze mna... Gdy znalezli sie w lazience, zapytal: -Czy chce pan umyc zeby? Prezydent patrzyl na niego przez chwile, az Trent pomyslal, ze starszy pan wraca do formy. Ale powiedzial tylko: -Nie sa moje. -Wobec tego moze powinien pan wlozyc je do szklanki - podsunal Trent. - Rano poczuje sie pan lepiej... albo mniej okropnie. Prezydentowi udalo sie lekko usmiechnac, a w jego oczach na chwile pojawil sie blysk zycia. -Jest pan bardzo delikatny, panie...? - Lekko seplenil przy niektorych spolgloskach. -Trent - odparl Trent. - Staram sie. -Niewatpliwie wynika to z pana zawodu. A odwaga powinna wynikac z prezydentury, pomyslal Trent. Podtrzymujac starszego pana zaprowadzil go do lozka, a nastepnie przyniosl z kuchni szklanke osolonej wody do sztucznych zebow. Prezydent o wlasnych silach dostal sie do lozka i przykryl przescieradlem. Popatrzyl na wchodzacego do pokoju Trenta. -Zjawia sie tu rano... -Tak, sir, policja lub przestepcy - odparl Trent. - Byc moze jedni i drudzy. Jesli tak bedzie, sytuacja moze stac sie paskudna. - Postawil szklanke na nocnym stoli ku. - Osolilem wode, sir. -Jest pan uprzejmym czlowiekiem, mister Trent. - Prezydent zrobil ruch w strone dloni Trenta, ale wysilek okazal sie zbyt wielki. - Czy bedzie pan chronil Mariane? Trent spodziewal sie takiego pytania i zrozumial, czemu zostalo zadane. Nie zamierzal klamac. -Moj najwazniejszy obowiazek dotyczy pana, sir, ale zrobie wszystko, co mozliwe. -Jestem zupelnie pewien, ze panskie "mozliwe" okaze sie najskuteczniejsze, mister Trent - odpowiedzial spokoj nie prezydent. Gdy spotkaly sie ich spojrzenia, Trent wyczul, ze prezydent stara sie z niego wyciagnac, jak wiele Trent wie. -Tak, z pewnoscia - dodal prezydent. - Dobranoc, mister Trent. -Dobranoc, sir. Trent przeszukal kuchnie. Byly tam podstawowe artykuly zywnosciowe, byly puszki z jarzynami, ale zadnych z miesem. Prezydent byl zapalonym wedkarzem, a Trent domyslal sie, ze takze mysliwym, chociaz Pine Ridge bylo rezerwatem przyrody. Prezydencki przywilej... Posiekawszy cebule wrzucil ja do rondla, by troche poddusic w oliwie, a potem wyszedl na zewnatrz, by skontrolowac stan land rovera. Miedzy dwoma przednimi siedzeniami stala, pionowo umieszczona w uchwycie, dubeltowka dwunastka. W skrzyni znalazl pilke do metalu. Powrociwszy do kuchni dosypal ryzu do cebuli, dodal wody i kostke bulionowa. Na patelnie wrzucil dwie puszki czarnej fasoli, dodal pol lyzeczki chili, czarny pieprz i puree czosnkowe. Wolalby swiezy czosnek, ale go nie bylo. W ciagu niewielu minut, ktore zajelo mu przygotowywanie kolacji, woda kapiaca z ubrania utworzyla kaluze wokol jego stop. Unikal Mariany i wiedzial o tym. Wiedzial tez, ze na dluzsza mete nie bedzie mogl jej unikac; a przynajmniej bez narazania sie na zapalenie pluc - pomyslal i usmiechnal sie z wlasnego zartu. Gdy pchnal drzwi do bawialni, okazalo sie, ze nie ruszyla sie z sofy ani nie podniosla glowy. Usmiechnal sie tak, jakby nie zdarzylo sie nic niezwyklego i oswiadczyl: -Kolacja za piec minut. Przebiore sie w suche ubranie. - Podszedl do stolu, by wziac zapasowe spodnie i kurtke polowa. Zza jego plecow odezwala sie Mariana: -Jest pijany. -Butelka jest prawie pelna. - Na dowod Trent podniosl ja do gory. -Nie oklamuj mnie! -Nie klamie. -Omijasz prawde, a to na jedno wychodzi. Mnostwo rzeczy omijasz. Spojrz na mnie, do cholery. Robisz to, prawda? - Nie znalazl odpowiedzi, co sprawilo jej widocz na przyjemnosc. - Zreszta on nie byl pijakiem. -Nie slyszalem, by nim byl - odparl Trent. -Co mu zrobiles? -Nic. Jego odpowiedz nie zadowolila Mariany. -Powiedziales, ze nie zrobisz mu krzywdy. -Obiecalem - poprawil spokojnie Trent. - Nie lamie obietnic. -Nigdy? -Mariano, jesli musisz zadawac takie pytania, nie ma sensu bym odpowiadal. Zabrawszy swa odziez, Trent sprawdzil stan prezydenta. Starszy pan chrapal przez sen. Stwierdzil z zadowoleniem, ze wszystko w porzadku i poszedl do lazienki, by sie przebrac. Mokre ubranie rozwiesil na krzesle przed kuchenka, a ryz i fasole nalozyl na dwa talerze. Mariana siedziala przy stole, na ktorym pozostawil mape. Znalazla fotografie. Spojrzala na Trenta w poszukiwaniu podobienstwa. -Jest bardzo przystojna. To twoja matka, prawda? -Tak. Znow przyjrzala sie fotografii. -I twoj ojciec? - W jej glosie slychac bylo powatpiewanie. -To czlowiek, dla ktorego pracuje - odrzekl Trent. - On i moj ojciec byli razem w wojsku. Przyjaciele. To stare zdjecie - dodal, niezdarnie odpowiadajac na niezadane pytanie. -Ach, rozumiem - powiedziala, jakby nie uwazala za oczywiste, ze zdjecie jest stare. Odwrocila wzrok, a Trentowi wydalo sie przez chwile, ze porzuci temat. Ale znow popatrzyla na niego i zapytala szybko, by dowiedziec sie prawdy: - Czy twoja matka rzucila go dla twego ojca? Postawiwszy kolacje na stole, Trent siegnal po fotografie i przyjrzal jej sie ktorys tam raz od chwili znalezienia jej na fortepianie Don Roberta. Jego matka i pulkownik jako mlody czlowiek. Zrozumial, ze mina pulkownika, zadowolonego z siebie posiadacza, podsunela Marianie to pytanie. A twarz jego matki, niewidoczna dla rozwalonego na trawie u stop kawalera, wyrazala rezerwe i lekkie zaambarasowanie stosunkiem, wynikajace z samego faktu robienia takiego zdjecia. Mylnie uznawszy milczenie Trenta za odmowe odpowiedzi, Mariana powiedziala: -Przepraszam. Nie powinnam byla pytac. -Wszystko w porzadku. - Trent poczul cos w rodzaju ulgi, ze Mariana postawila pytanie, potwierdzajace jego wlasne podejrzenia. - Nie znam odpowiedzi - dodal. - Moi rodzice umarli, gdy mialem dwanascie lat. Fotografie znalazlem w zeszlym tygodniu w czyims domu. Byla w ramce - dodal, poniewaz to bylo istotne. Kontrast miedzy uczuciami wyrazanymi przez fotografowanych, oto co niepokoilo na tym zdjeciu. Nie bylo przeciez czyms wartym przechowywania przez blisko czterdziesci lat, a coz dopiero oprawiania w srebrna ramke i wystawiania na pokaz w salonie. W spojrzeniu Mariany odczytal, ze jej mysli biegna identycznym co jego torem. Fotografia nie zblakla przy brzegach, co musialoby nastapic, gdyby byla trzymana w ramce przez te wszystkie lata. -Dziwne - powiedzial. - I przemyslane - dodal w mysli. Wiadomosc? Ostrzezenie? Ale przed czym i dla czego? Jego stosunki z Don Robertem byly scisle zawodowe, a nawet i te urwaly sie od chwili skierowania Trenta do Irlandii. -Twoja matka byla bardzo piekna - powtorzyla Mariana przerywajac milczenie. - Jak umarla? -Wypadek samochodowy... W szesc tygodni po smierci ojca jego matka wjechala kupionym przez nich z drugiej reki jaguarem na betonowa sciane. Pietnascie lat pozniej odwiedzil to miejsce. Droga przez dwadziescia mil biegla prosto przez pustynie. A potem byl zakret, gdzie droga szla wokol otoczonego murem terenu stajni wyscigowej szejka. Sciana oddalona byla od drogi o dwadziescia jardow. Moze matka zasnela za kierownica. -Jechala bardzo szybko - powiedzial, owijajac zdjecie mapa i wsadzajac je do wewnetrznej kieszeni nieprzemakalnego juku. Podczas sledztwa na temat wypadku wyrazono opinie, ze szybkosc wynosila prawie sto mil na godzine. -Jedz, poki gorace - ponaglil Mariane. - Pewnego dnia ugotuje ci cos jak nalezy na Zlotej Dziewczynie. - Rozmawiajac o fotografii Trent zapomnial na chwile, ze Zlota Dziewczyna stoi o cale mile w glebi ladu. - Jesli nie zdolam jej sprowadzic znow na morze, bede musial zostac farmerem. Zlota Dziewczyna to wszystko, co mam. -Procz twojej pracy... Takze Mariana odezwala sie nie pomyslawszy. Ale to zostalo powiedziane, i znow pojawila sie miedzy nimi bariera, stworzona przez podejrzenie, ktorego zadne z nich nie chcialo ujawnic... choc Trent zamierzal zapytac ja o dziadka. Lecz odpowiedni moment przeminal. Zabral do kuchni swoj talerz, umyl go i napelnil garnek woda. Usiadlszy przy stole kuchennym zaczal dluga, mozolna robote: chcial uciac lufy prezydenckiej dwunastki, zostawiajac tylko po osiem cali dlugosci. Nie sprawialo mu to przyjemnosci. Dubeltowka byla recznej roboty, firmy Holland and Holland w Londynie, przepieknie wywazona i grawerowana. Rusznikarz zamordowalby go za to lub sam dostal ataku serca. W drzwiach stanela Mariana. Przez chwile tylko patrzyla, a potem odezwala sie ze scisnietym gardlem: -To jest strzelba dziadka. -Probuje go obronic - odrzekl Trent. - Wierz mi, Mariano. Oberznieta strzelba mysliwska to najlepsza bron w zamknietym pomieszczeniu... w przeciwienstwie do gra natu recznego - dodal dla scislosci i usmiechnal sie. - Uzywajac granatow trzeba samemu znajdowac sie na zewnatrz. -Ach, rozumiem - powiedziala i przeszla do lazienki. Drzwi w przepierzeniu byly cienkie i zle dopasowane. Aby umozliwic jej odosobnienie, Trent powiedzial w strone zamknietych drzwi: -Zobacze, co slychac z radiem. Zawolaj mnie, gdy skonczysz, to napijemy sie kawy. Nadal wiadomosc do Ambasady USA, powtarzajac ja kilkakrotnie. Nie odstraszaly go zaklocenia atmosferyczne. W porownaniu ze skomplikowanym sprzetem, jakim dysponowala DEA, radio prezydenckie bylo odpowiednikiem pieszego gonca, biegnacego pod gorke z kartka zatknieta w rozszczepionym patyku. Zawolala go Mariana. Wlasnie nalewala kawe. Usiadl przy stole kuchennym i wzial do reki pile. Postawila przed nim kubek. -Gdy tu wszedles, dziadzio byl juz pijany, prawda? -Tak. - Trent zaczal pilowac. -Nie rob tego - powiedziala, wiec przestal. - Kogo ty miales chronic? -Prezydenta. -Ale tego nie robiles, prawda? Chroniles mnie. -Staram sie robic jedno i drugie. -Oklamujac mnie? -Nigdy cie nie oklamywalem, Mariano. -Nie powiedziales mi prawdy. -Nie wiem, co jest prawda. Znal pewne jej oderwane fragmenty i mial podejrzenia, ktore uwazal za trudne do przyjecia i w ktore nie chcial uwierzyc pomimo coraz wiekszej liczby dowodow... Ale nie znal calosci. Jeszcze nie. Chociaz wyczuwal, ze zbliza sie do swego celu: mozgu gringo, kryjacego sie za zamachem. Miguelito przechwalal sie, ze ktos taki istnieje. Trent wiedzial, ze powinien pomowic z Mariana o dziadku, ale ciagle bal sie ja zranic, a przynajmniej byc narzedziem, ktore ja zrani. -To skomplikowane... - zaczal. Pomyslal, ze to wlasnie dorosli mawiaja dzieciom: Jestes za mloda, by zrozumiec. I w ten sposob stracil z nia kontakt. -Nie potrzebuje twej cholernej obrony - powiedziala. - Potrafie sama sobie dawac rade. Daj mi swiety spokoj. Rob swoja mokra robote. Mokra, bo wlasnie taka sie zajmujesz. - Zlapala kawe i zatrzasnela drzwi za soba. Trent rozumial przyczyny jej gniewu. Zrodzil sie z leku o dziadka - pomyslal, wracajac do torturowania prezydenckiej dubeltowki. Gdy skonczyl, rozlozyl swego walthera. Wysypawszy naboje na kawalek starej gazety, wzial sie do roboty z nozem. Uslyszal, ze prezydent potyka sie w lazience. Zaladowal pistolet i poczekal, az dobiegnie odglos spluczki, a potem poszedl pomoc starszemu panu dostac sie na powrot do lozka. Wsadzil mu walthera pod poduszke. -Na wszelki wypadek, sir... - A potem znowu probowal nadawac przez radio. Mariana zasnela na sofie. Przykryl ja kocem i owinawszy budzik recznikiem nastawil na budzenie za godzine. Zasnal na siedzaco przy stole, z glowa na reczniku. Obudziwszy sie, znowu nadal wiadomosc do Caspara. Mariana spala niespokojnie, zwinieta w klebek jak dziecko. Patrzac na nia, Trent przypomnial sobie, jak jeszcze poprzedniego ranka zeglowal ku swej spodziewanej smierci... Jak wowczas czul sie okradziony, obrabowany ze swego prawa do normalnego zycia. Przez pulkownika. Otworzyl juk i wyciagnal fotografie. Chociaz wieksza czesc huraganu odsunela sie na polnoc, ziejace zloscia szkwaly szarpaly zbocza gorskie, zbijajac nieustajaca ulewe w gigantyczne bicze wodne, chloszczace lake. Trent lezal na dachu pod znaleziona w kuchni gumowa peleryna. Byl tam juz od poltorej godziny. Wiatr i wilgoc wyssaly resztke ciepla z jego ciala, wiec trzesly nim dreszcze. Pragnal, aby deszcz trwal nadal. Jesli nadejdzie atak, napastnicy beda pewni swej przewagi liczebnej. A pragnac uniknac deszczu, przyspiesza atak - nie o wiele, lecz dosc, by zapewnic mu nieco elementu zaskoczenia. Obserwacje rozpoczal pol godziny przed pierwszymi oznakami nadchodzacego switu. Teraz nadciagaly sily porzadku, przyslane przez Caspara. Nawet bez lornetki Trent mogl odczytac napis POLICJA na przednich drzwiczkach dwoch land roverow, bo ostre zakrety sciezki zmusily kierowcow do ustawienia sie bokiem do chaty. Przy lekkiej barykadzie na dnie kotlinki znajda sie za dziesiec minut. Piec minut na usuniecie drzew. Nastepne piec na dojazd do trojkatnej barykady, przy ktorej beda musieli opuscic samochody, a potem jeszcze piec minut spaceru pod gore przez lake. Zsunawszy sie po pochylosci dachu, ukryty przed obserwacja ze sciezki, Trent zeskoczyl na ziemie. Wrocil do kuchni, rozdmuchal zar w kuchence, dodal kilka polan i postawil garnek na ogniu. Mariana nie ruszyla sie z sofy. Poprzednio spala niespokojnie, ale teraz jej szczuple cialo pod kocami lezalo nieruchomo. Trent domyslil sie, ze sie obudzila. -Dobrzy ludzie zwyciezyli - powiedzial. - Policja. Beda tu za dwadziescia minut. Garnek stoi na ogniu. Wrociwszy do ogrzanej kuchni rozebral sie i nalozyl odziez, ktora nosil na motocyklu. Byla wilgotna, ale ciepla. Przerzucil na ukos przez ramiona oba pasy amunicyjne i do dwoch kieszeni kurtki wlozyl po rolce grubej tasmy samoprzylepnej. Nastepnie zaparzyl kawe. Dzbanek i trzy kubki zaniosl do frontowego pokoju. Mariana juz siedziala. Ciagle jeszcze trwal w niej gniew, zachowany od poprzedniego wieczoru, gdy zatrzasnela przed nim drzwi. Spiac splaszczyla sobie z boku fryzure afro, a na czolo wydostal sie jeden lok. Pomyslal, ze moglby podejsc do niej i wsunac go na miejsce, ale nie byl pewien, jak dziewczyna zareaguje. Zapewne odgryzie mi dlon - pomyslal i wobec tego tylko sie usmiechnal. -Wygladasz jak jednorozec - powiedzial. Wepchnela lok pod opaske, a potem siegnela do lezacej u jej stop torby i wyciagnela hebanowa zapinke do wlosow. -Nie musisz sie gapic. Podszedl do okna. Przez wyciete w okiennicy serduszko zobaczyl, jak dwa land rovery znikaja w kotlince, gdzie scial mniejsze drzewka. -Powiedziales, ze to policja - odezwala sie Mariana. Miala na mysli to, ze zalozyl pasy amunicyjne. -Uwazaj je za urzedowy garnitur - odrzekl. - Obu dze twojego dziadka. Wzial z tacy trzeci kubek i zaniosl do sypialni. Starszy pan wygladal jak czlowiek zupelnie rozbity. Gdy bral kubek, trzesly mu sie rece. Trent pochwycil w jego spojrzeniu zaskakujaco znajomy wyraz: polaczenie poczucia winy, zlosci i goryczy. Takie spojrzenie mial jego ojciec za kazdym razem, gdy zblizal sie do kolejnego kamienia milowego swej podrozy w dol. Sekretarz Jockey Club, sekretarz Polo Club - klubow coraz mniejszych i w coraz odleglejszych miejscowosciach, coraz mniej liczacych sie w sporcie jezdzieckim. Ta odyseja dala Trentowi znajomosc wielu jezykow i dialektow oraz wyksztalcenie, zdobywane zarowno w towarzystwie dzieci z elity spolecznej, jak motlochu stajennego. Kapitan Hamilton Mahoney, pomimo ponoszonych klesk finansowych, byl kochajacym, wyrozumialym i fantastycznym ojcem. Ale sklonnym do luk pamieci po pijanstwie... Niepewny, ile prezydent zapamietal z wydarzen poprzedniego dnia, Trent ponownie przedstawil sie. -Trent, sir. Jednostka Antyterrorystyczna. Brytyj ska. - Jego zleceniodawca, Wspolnota Europejska, nie robil imponujacego wrazenia. Prezydent szukal okularow, macajac po nocnym stoliku. Trent znalazl je na podlodze, podal, a starszy pan zalozyl sprezynowe zauszniki. -Przez doline nadjezdza policja, panie prezydencie - napomknal w formie aluzji, ze starszy pan powinien doprowadzic sie do porzadku. - Wydaje sie, ze jest pan juz bezpieczny, ale na wszelki wypadek prosze miec moj pistolet pod reka. Starszy pan przez chwile nie rozumial, o czym mowa. Nastepnie jednak, przypomniawszy sobie, wymacal walthera pod poduszka. Zrozumial, jak dziwacznie musi wygladac siedzac na lozku ze srebrzysta szczecina na policzkach, z kubkiem kawy w jednej dloni i pistoletem w drugiej. Z odcieniem ironii odrzekl: -Dziekuje, mister Trent. Juz sie lepiej czuje. Politycy sa mistrzami szybkiego odzyskiwania przytomnosci, pomyslal Trent, wrociwszy do frontowego pokoju. -Czuje sie doskonale - powiedzial Marianie i ponownie podszedl do okna, spogladajac na zegarek. Oczekiwal, ze policjanci znow sie pojawia. Wreszcie pierwszy land rover przetoczyl sie przez wzniesienie i zatrzymal przy barykadzie. Drugi musial utknac na pierwszej, albo kierowca nie zadal sobie trudu, by objechac przeszkode. Trent patrzyl, jak policjanci wyskakuja z wozu. Bylo ich czterech. Nie widzial twarzy. Ich mundury khaki okrywaly peleryny tego typu, jaka oslanial sie na dachu. Jeden z nich pomachal na powitanie reka w strone chaty. Sierzant - domyslil sie Trent. Rozluzniwszy nieco szyk zaczeli wspinac sie na zbocze, pchani wiatrem i deszczem, czasem potykajac sie od ich sily. Pistolety maszynowe mieli przewieszone przez piersi - czterech przyjaciol na malym polowaniu. -Sa juz tutaj - powiedzial do Mariany, a potem zawolal do sypialni: - Panie prezydencie...! I wtedy przypomnial sobie inny poranek. Poranek spedzony w Silach Specjalnych USA w poludniowo-wschodniej Azji. Rangersi wyskakujacy z helikoptera i niedbale, w podobny sposob rozluzniajacy szyk; jak wielu amerykanskich zolnierzy, nieco zbyt pewni siebie, pelni wyniesionej z telewizji i filmow nieuzasadnionej wiary we wlasna wrodzona wyzszosc. Natomiast policja belpanska, jesli w ogole otrzymala jakies wyszkolenie, to zgodne z brytyjskimi tradycjami policyjnymi. Czterech u stop zbocza, reszta u gory, trzymajac na muszce tyly chaty. Opoznienie mialo na celu danie czasu drugiej grupie na zajecie pozycji. Trenta zaskoczylo nieco, ze zupelnie sie nie bal. Ale gdy juz sie ujrzalo nieprzyjaciela, na lek pozostawalo niewiele miejsca. Od tego momentu byla juz tylko robota do wykonania. Albo sie wygrywalo, albo przegrywalo. Obejrzal sie na Mariane. Od przebudzenia prawie sie nie poruszyla. Widzac ja siedzaca na sofie, trzymajaca sie kurczowo wlasnej zlosci, Trent nagle przypomnial sobie pewna matke w obozie dobroczynnym, trzymajaca w objeciach zmarle z glodu dziecko, zastygla w cierpieniu. Gdyby rozluznila ramiona, juz nic by jej nie pozostalo. Dlatego pomimo wszelkich wyjasnien, jakich mogl udzielic, Trent musial pozostac jej wrogiem. W tej chwili alternatywa byla dla niej zbyt bolesna. -Przykro mi, Mariano - powiedzial. - Pomylilem sie. Ci dobrzy ludzie, to przebrani zli ludzie. Przesunal stol na srodek pokoju i przewrocil na bok, a potem dosunal do niego sofe, z ktorej Mariana nie ruszyla sie, tworzac w ten sposob rodzaj fortu z mebli. Polozyl oberznieta strzelbe na sofie obok dziewczyny. Wyraz twarzy Mariany nie zmienil sie. -Nie wstawaj. Nie ruszaj sie. Nie wygladaj. Jesli wejda, zabij ich... jesli chcesz. - Wyboru sama musiala dokonac. Sila otworzywszy zamykane podmuchem wiatru drzwi, pomachal do policjantow i wyszedl na zewnatrz, by widzieli, ze nie jest uzbrojony. Obserwujac go nie widzieli sie wzajemnie, mogli wiec jedynie domyslac sie, w jaki sposob zostal ostrzezony. Bez broni, i sprawiajac wrazenie czlowieka, ktory wpadl w panike, nie machajac rekami ani nie kryjac sie, pobiegl przez lake az do skraju lasu. Skaczac pod oslone krzakow uslyszal strzaly. Niewielkie byly szanse, ze zostanie trafiony, niemniej naumyslnie poslizgnal sie, dajac szczupaka do przodu. Padl na bark i szybko stoczyl sie do wawozu, gdzie ukryl pierwsza strzelbe. Raz, dwa, trzy razy przetoczyl sie, drapiac rekami bloto, az wreszcie gniotac slabe krzaki, osiagnal bezpieczne miejsce wsrod drzew kolo wawozu. Lezal tam przez chwile, chwytajac oddech. Potem wstal i wywazyl glaz z miejsca. Nie sluchal, jak kamien spada w dol, bo watpil, czy napastnicy uslysza to lub zobacza. A gdyby nawet tak sie stalo, czy beda przekonani, ze spowodowal to upadek jego ciala. Ale to, kosztem ledwie paru sekund, zwiekszalo odrobine jego szanse. Zerwal plastyk z automatycznej strzelby, otworzyl zamek blyskawiczny pokrowca i miedzy sosnami skierowal sie w gore zbocza. Wszystko zaplanowal starannie, dokonawszy w mysli proby generalnej kazdego ruchu. W chwili gdy skakal za oslone, grupa rozlokowana u gory powinna sie znajdowac na wylozonej pniakami drodze powyzej naturalnego amfiteatru. Sadzil, ze napastnicy tam pozostana, poniewaz drozka dawala im szeroki wglad i dogodna linie strzalu. Powinni miec radia. Przepelznal drozke na brzuchu i posuwal sie jeszcze sto jardow pod gore, zanim zaczal zataczac krag. Musial przede wszystkim wyeliminowac czlowieka, znajdujacego sie najdalej i najmniej na to przygotowanego. Sprzyjaly mu deszcz i wiatr, kryjace jego ruchy. Byla to stara gra, znana mu z przeszlosci, a on byl w niej specjalista. Jego zwierzyna przysiadla na kamieniu u szczytu lekkiego wzniesienia drogi, z ktorej miala wglad w obie strony. Mezczyzna trzymal bron w pogotowiu - jeden z kalasznikowow, ktore Trent przemycil na lad. Mial na glowie tropikalny kapelusz polowy, z ronda spadal wodospad na jego peleryne. Trent odczekal az do uderzenia szkwalu, a potem szybko ruszyl, padajac na ziemie i pelznac przez ostatnie pare jardow. -Ola, amigo mio - szepnal. Zobaczyl, ze lopatki czlowieka podskoczyly, jakby trafione dziesieciotonowa ciezarowka. - Ani dzwieku, ani ruchu - ostrzegl. - Strzelba dotykajaca twoich plecow jest naladowana grubym srutem. Wystarczy jedna twoja glupia mysl, a wydmuchne ci kregoslup przez pepek. Gdyby szlo o karabin, czlowiek moglby zaryzykowac skok miedzy drzewa. Ale gdy to byla strzelba... -Pokaz mi swa twarz. Powoli i trzymajac rece tak, bym je widzial - ostrzegl Trent. Uspokoil go brak nienawisci w ciemnych, uwaznie spogladajacych na niego latynoskich oczach. Czlowiek byl niski, szczuply, mial okolo trzydziestu pieciu lat. Dosc stary, by juz zdazyc udowodnic, ze jest odwazny i podobnie jak Trent, zawodowcem. -Ty i ja jestesmy szeregowcami - zwrocil mu uwage Trent, popierajac to twierdzenie lekkim, porozumiewawczym usmieszkiem. - Niech Wielcy umieraja... jesli maja na to dosc charakteru. Masz jakies imie? -Jose - szepnal czlowiek, prawie nie poruszajac ustami. -Dobrze - powiedzial Trent. - Mozesz sobie popatrzec na gore. Ilu was tam jest? -Trzech. -Pozycja? Jose kiwnal glowa w kierunku drogi na prawo. -Ten najblizszy ciebie, czy on tez ma imie? -Juanito. -A trzeci? -Nazywamy go Wegorzem... -Wezwiesz Juanita przez radio - rozkazal Trent. - Powiedz mu, ze przypuszczasz, iz nizej ktos sie rusza. I badz ostrozny rozmawiajac. Zabicie ciebie nie sprawiloby mi przyjemnosci. Przy szumie deszczu bijacego w drzewa i gwizdzie wiatru, Jose nie mial mozliwosci posluzenia sie tonem glosu jako ostrzezeniem. Zadowolony Trent kazal mu wycofac sie miedzy sosny. Kantem dloni wyrznal go w szyje, chwytajac na rece, gdy padal. Zlepienie mu plastrem ust, rak i kostek u nog zabralo mniej niz minute. Nastepnie Trent rzucil sie do biegu. Bylo wazne, aby zatrzymal Juanita daleko od miejsca, gdzie powinien sie znajdowac Jose, bowiem jego nieobecnosc na posterunku stanowilaby ostrzezenie. Droga biegla skrajem naturalnego amfiteatru. Nie bylo drzew przeslaniajacych z niej widok na osiemdziesieciostopowe urwisko nad malym jeziorkiem; tak wiec Trent z miejsca zasadzki mial wglad poprzez drozke na lezaca ponizej lake. W deszczu chata byla prawie niewidoczna. Nie bylo slychac z tamtej strony zadnych strzalow. Trent sie ich nie spodziewal, ale to, ze okazalo sie, iz mial racje, nie sprawilo mu przyjemnosci. Budowa Juanita stala w sprzecznosci ze zdrobnieniem, ktorego uzywal jako imienia. Byl wyzszy i znacznie ciezszy niz Jose, mial zlamany nos i byl bezmozgim morderca; tym niebezpieczniejszym, ze jego zachowania nie mogly byc przemyslane. Trent skoczyl na niego z tylu. Ostry zamach prawej reki, kant dloni uderzajacy w szyje wielkoluda, to powinno zwalic Latynosa. Ale pod peleryna mial wysadzana cwiekami skorzana obroze. Cwieki wbily sie Trentowi w dlon. Juanito potrzasnal glowa i zrobil zwrot do Trenta. Irlandczyk musial pozostac w zwarciu, by nie zostac zastrzelony, a wielkolud mial przewage wagi i sily. Trent kopnal go w prawe kolano. Juanito byl na to przygotowany i kalasznikowem uderzyl w lydke przeciwnika. Trent chwycil za lufe i padl nie wypuszczajac jej; w ten sposob sila wielkoluda zwiekszyla jego wlasna. Padajac Trent skrecil sie, a ciezar jego ciala wyrwal kalasznikowa z rak Latynosa. Z rykiem furii Juanito rzucil sie na niego, celujac butem w glowe. Bron lezala na ziemi miedzy nimi. Trent znow przetoczyl sie i but obsunal sie bokiem po jego czaszce. Wielkolud ponownie stracil rownowage pod wlasnym ciezarem. Trent uderzyl prawa reka, sztywna jak zelazo, miedzy nogi przeciwnika. Juanito wrzasnal, padajac z rekami wyciagnietymi ku szyi Trenta. Trent zlozyl nogi kolanami w gore jak dzwignie i gdy wielkolud na nie wpadl, chwycil go za spodnie w pasie, ciagnac z calej sily. Juanito przewalil sie do przodu ponad skrajem drogi. Przez jego krzyk slychac bylo spadajace kamienie, a potem plusk wody, gdy rozbijal sie o osiemdziesiat stop nizej. Trent przetoczyl sie na druga strone drogi, wyciagajac rece po swa strzelbe. -Nawet nie drgnij, gringo. Wegorz, pomyslal Trent. Wysoki, chudy, male czarne oczka blyszczace wrodzona zlosliwoscia, krople deszczu polyskujace na ciemnej, tlustej skorze, kalasznikow w dloniach nieruchomy jak glaz. -Rzuc bron. Trent rzucil. -Rece za glowe. Trent usluchal. Wegorz splunal nad urwiskiem. -Swinia... dobrze, zesmy sie go pozbyli. Jose? -Zywy - odparl Trent. - Miedzy drzewami. -Zaprowadz mnie do niego. Idz ostroznie - ostrzegl Wegorz. Niedaleko przed nimi, o pietnascie stop nizej, ze sciany amfiteatru wyrastala sosna. A jeszcze nizej szescdziesiat piec stop spadku do wody. Zabije sie, nawet jesli nie trafi na kamien, choc zeszlego wieczoru widac ich bylo o wiele wiecej. Deszcz padal nieustannie, z gory do amfiteatru splywaly cale wodospady. Trent probowal odgadnac, jaka jest obecna glebokosc jeziorka. Za sosna i odrobine nizej, z szerokiej szczeliny skalnej wyrastala kepa krzakow. Jeszcze nizej polka skalna, a potem czterdziesci stop pionowej skaly do poczerwienialego od gliny jeziorka. To, albo strzal w tyl glowy. Wybor nie byl wielki. Trentowi przypomnial sie zamordowany pilot. On przynajmniej nie byl oslepiony. I bedzie musial trzymac oczy otwarte, przez cala droge na dol. Odlamek krzemienia na drodze oznaczal wlasciwe miejsce. Jeszcze siedem krokow, pomyslal Trent. Jego umysl oderwal sie od ciala, byl tylko widzem wlasnych dzialan. To takze bylo dobrze mu znane: zdolnosc wydawania swemu cialu rozkazow w chwili niebezpieczenstwa, jakby bylo osobna istota. Teraz! - pomyslal i dal szczupaka w strone drzewa. -Obrot! - wrzasnal na siebie, gdy jego ramiona zderzyly sie z sosna, nie po to, by sie jej przytrzymac, lecz by ciezar wlasnego ciala wyniosl go na nastepny luk trajektorii. Nie mysl, patrz - wrzasnal ponownie, tlumiac pragnienie zamkniecia oczu, by nie widziec przerazajacego upadku. Prawym biodrem uderzyl w sciane skalna nad krzewami. A potem przywarl do nich, chociaz czul, ze wyrywa je z korzeniami. I na polke ponizej, ostra krawedz rozdziera dlonie, ramiona prawie wyrwane ze stawow, buty na jedna setna sekundy plasko oparte o sciane urwiska. Odepchnawszy sie z calej sily od skaly, zrobil salto do tylu, obracajac sie w powietrzu tak powoli, ze byl w stanie obserwowac jak na zwolnionym filmie najpierw przesuwanie sie nad glowa ciemnych chmur, nastepnie gor, przeciwnego kranca doliny, laki, chaty i wreszcie poczerwienialego od blota jeziorka. Zwinal sie w ciasna kule, a w ostatnim momencie przekrecil na bok, unikajac grozacych pod powierzchnia wody kamieni. Zderzenie z powierzchnia odebralo mu oddech. Gliniasta zawiesina wypelnila mu usta, a potem poczul, jak naniesione deszczem bloto lagodzi jego koncowe zetkniecie z podwodnymi kamieniami. Ale trafil na nie zebrami, co znow zmusilo go do otwarcia ust. Plynne bloto zdawalo sie splywac do pluc; zalepialo mu oczy, gdy walczyl o powrot na powierzchnie. Urwisko zaslanialo go przed stojacym na gorze Wegorzem. Trent mial prawa noge bez czucia, prawy bok rozdarty i krwawiacy. Wiedzial, ze pare zeber ma zlamane, problem w tym, ile. Teraz Wegorz, skomunikowawszy sie przez radio z czterema kompanami, powinien pobiec w dol sciezka, ktora zeszlego popoludnia Trent przejechal na motocyklu. Irlandczyk popatrzyl na drugi koniec jeziorka. Nawet gdyby mial na to dosc sily, przeplyniecie oznaczalo utrate oslony urwiska. Zaczal sie zaciekle przesuwac wzdluz podstawy urwiska, ciagnac prawa noge po kamieniach i czujac, jak spadajace ze sciany skalnej wodospady ciskaja mu na glowe kamyki i zwir. Piecdziesiat jardow. Nie przestawal sobie powtarzac, jak malo ma do przebycia. Przyjal, ze kazdy kolejny chwyt rekami stanowi pol kroku. Dodawal sobie odwagi obietnicami, ze po dziesieciu krokach bedzie mogl odpoczac, nastepnie zazadal od siebie jeszcze pieciu i jeszcze dalszych pieciu, az utracil rachube, ile przebyl i ile jeszcze ma do przebycia. Wydalo mu sie, ze przez szum deszczu slyszy chrzest krokow Wegorza na zwirowej sciezce. Wyobrazil sobie, ze zostaje zastrzelony w wodzie, ze zanurzy sie pod jej powierzchnie, a ona wypelni mu usta i pluca, by w ostatniej chwili zycia zdazyc go udusic. Skowyt i smierc, pomyslal Trent. Malenka plaza, gdzie Mariana bawila sie jako dziecko, lezala na lewo. Poczul, ze zwir pod jego nogami jest coraz plycej. Chwiejac sie wypelznal z wody. Popatrzywszy ku dolowi w strone chaty, nie dostrzegl pozostalych czterech, ale Wegorz byl bardzo blisko. Trent siegnal prawa reka do karku, a potem padl na piasek i znieruchomial rozciagniety na nim, z prawa reka odrzucona do tylu i zlepionymi glina wlosami przeslaniajacymi oczy. Wegorz wynurzyl sie zza krzakow, ujrzal go i krzyknal triumfalnie. Mial dziwaczny chod, kolysal sie w biodrach. Wysoki i chudy, zlosliwy i nieludzki. Kalasznikowa trzymal oburacz, ale nie mierzyl w Trenta; nie bylo takiej potrzeby. Gringo byl skonczony. Dla pewnosci kopnal dwukrotnie podeszwe jego prawego buta. A potem powiedzial do radia: -Mam go. Teraz! - pomyslal Trent. Szybkim i plynnym ruchem zamachnal sie prawa reka. Latynos wypuscil bron, rece wzniosl ku gardlu, ale jego kolana utracily sile. Padal powoli, z wyrazem zdumienia w zamarlych, czarnych oczach. Podpelzlszy, Trent wyciagnal z gardla czlowieka swoj matowoczarny noz. Nim go wlozyl na powrot do pochwy miedzy lopatkami, oczyscil klinge. Pomyslal, czyby nie wziac broni Latynosa, ale wiedzial, ze jest dla niego zbyt ciezka i nie bedzie mial dosc sil, by z niej celowac. Podczolgal sie do miejsca, gdzie pod wielka sosna lezala opadla galaz, znalazl swa druga strzelbe i rozpakowal ja. Utracil jeden z pasow amunicyjnych, zerwany w upadku z ramienia, a naboje w drugim byly zbyt napeczniale od wody, by pasowac do komory nabojowej. Osiem strzalow, pomyslal Trent. Z trudem wstal, dzwignal sie, oparl o wielka sosne i zaczal czekac. Nie byl pewien, czy tamci tu przyjda, ale przypuszczal, ze tak bedzie. Nadeszli: mala, zwarta grupa, z bronia w zagieciu ramion, gawedzac i smiejac sie, jak mysliwi zdazajacy na przeglad pokotu po pieknym dniu spedzonym w polu. Trent zaczekal, az podeszli blisko. Byl zbyt zmeczony, by zastanawiac sie nad moralna strona sprawy. Mial zadanie do wykonania. Wyszedl spod drzewa, strzelajac z biodra. Odrzut kopnal go bolesnie w rozdarte miesnie prawego ramienia i barku. Przez chwile pomyslal, ze trzeba zachowac jeden naboj, ale prawde powiedziawszy, malo go to obchodzilo. Nie ogladajac sie na trupy poszedl w dol po zboczu. Szedl powoli, z trudem i bolem. Ujrzal, ze w jego strone wspinaja sie prezydent i Mariana, ale wydalo mu sie, ze dzieli ich wielka odleglosc. Nie chcial mowic. Chcial spac - najchetniej pod czystymi, bialymi przescieradlami, we wlasnym lozku, na gornym pietrze wlasnego domku nad Hamble. A potem przypomnial sobie, ze domek zostal sprzedany, a pieniadze wplacone w depozyt na rzecz matki jego ojca. Z procentow oplacane byly koszty jej pobytu w domu starcow, gdzie siedziala, calymi dniami kolyszac sie w fotelu inwalidzkim. Choroba Altzheimera. Sprzedaz domku i zorganizowanie depozytu byly dzielem pulkownika Smitha. Trent niegdys byl wlascicielem tego domu, niegdys w nim mieszkal jako Patrick Mahoney. A Patrick Mahoney nie zyl. Zmeczony tym wszystkim usiadl na rzadkiej, mokrej i krotkiej trawie. Mariana pierwsza do niego dotarla. Trent pozwolil, by wziela jego strzelbe. -Czy zrobili ci krzywde? - zapytal. -Nie. -Nie... - A potem dodal: - Nie przypuszczalem, by to mieli zrobic. - I podnioslszy glowe spojrzal w otwor lufy wlasnego pistoletu, trzymanego pewna reka prezydenta. Nowy szkwal rozplaszczyl jak zelazko do prasowania szczyty drzew u dolnego skraju laki. Nagla przerwa w pokrywie chmur przepuscila promienie sloneczne. Swiatlo zablyslo na prawie jednolitej scianie deszczu na czole szkwalu; zbocza gor spial jasny luk teczy. Przerwa zamknela sie i Trent z zeglarskiego nawyku przygladal sie, jak deszczowa zaslona pedzi w gore po zboczu, a chata niknie za nia z oczu. Zobaczyl, ze palec prezydenta zaciska sie na spuscie. Odruchowo wyliczyl moment uderzenia frontu deszczowego. Szkwal zachwieje prezydentem. Trent wiedzial, ze w tym momencie moze wytracic pistolet z rak starca. Wiedzial, ze byloby to wyswiadczeniem mu uprzejmosci. Ale byl zbyt zmeczony... zmeczony opiekowaniem sie. Szkwal uderzyl. Dla Mariany byl jak wymierzony policzek, przywracajacy przytomnosc. Wymierzyla strzelbe w brzuch dziadka. - Tylko zrob mu krzywde, a zabije cie. Naprawde zabije - powtorzyla, jak upierajace sie male dziecko, grozace, ze bedzie niegrzeczne. Wscieklosc Mariany byla tak skoncentrowana, ze uderzyla starca jak cios piesci. Stracil wszystkie sily. Poddajac sie nienawisci swej wnuczki, wzruszyl lekko ramionami, opuscil pistolet i zawrocil, kierujac sie w dol laki do chaty. Jego beznadziejnie opuszczone ramiona byly znakiem dobrze znanym Trentowi. Chcial zawolac w slad za starszym panem, ale zamiast wydobyc glos, zatonal we wspomnieniach. Wspomnieniach o ojcu, sekretarzu Jockey Club w Bahrajnie. Trent mial wowczas dwanascie lat. Matka plakala. Przerazony jej lzami wsiadl na rower i pojechal do biura ojca kolo stajni. Bez pukania otworzyl drzwi i zobaczyl ojca przy biurku. Ojciec obejrzal sie, a Trent ujrzal i zapamietal na zawsze wyraz zupelnej pustki w jego spojrzeniu, pustki, ktora zastapil wyraz blagania. Chcial podbiec do niego, rzucic mu sie w ramiona, objac go i pocalowac, powiedziec, jak bardzo go kocha. Chcial sie rozplakac, ale lzy nie pojawialy sie, a nogi mial olowiane. Stal w miejscu z nieruchoma twarza. Wielki, staromodny wachlarz sufitowy kolysal sie w ciszy miedzy nimi. Tak mala przestrzen ich dzielila. I rewolwer w dloni ojca... Trent zawrocil na piecie i poszedl wzdluz werandy - stukajac podeszwami sandalow po plytkach podlogi, w rytmie wielkiego szafkowego zegara, stojacego w domu jego wuja. Honorowego wuja. Pulkownika Smitha, DSO, MBC, MC, ktory wystapil z wojska i pracowal w Londynie w czyms niejasnym, w biurze przy Curzon Street. W chwili gdy pulkownik Smith zrobil mu propozycje, Trent mial za soba lekture dostatecznej liczby powiesci szpiegowskich, by skojarzyc Curzon Street z wywiadem wojskowym. Umknawszy chlopcom stajennym, Trent schowal sie za skrzynia na obrok, gdzie przysiadl z kolanami przycisnietymi do piersi. Nawet dzisiaj pamietal dotyk slomy, won swiezego nawozu i slodki aromat koni... i to, ze oczy mial suche, ale przepelnial go strach, co moze zrobic ojciec. Nie nazwal tego, ale wiedzial, ze jesli ojciec to uczyni, wina bedzie jego, bo nie powiedzial ani nie zrobil nic. Chcial cos zrobic, chcial objac ojca i blagac go. Ale nie znajdowal na to slow ani dosc zrozumienia, procz tego, ze ojciec chce opuscic jego i matke na zawsze, co oznaczalo, ze nie kochali go dostatecznie. Uznanie, ze ich milosc nie byla dostateczna, uniemozliwilo Trentowi przebycie odleglosci miedzy drzwiami i biurkiem. Jesli ojciec chcial go opuscic, to dowodzilo, ze on nie potrafil przekroczyc dzielacej ich odleglosci. Uslyszal strzal. Podniosl glowe, by popatrzec na Mariane. Splywajacy po policzkach deszcz, ukrywal jej lzy. Przez chwile chcial wyciagnac do dziewczyny dlon, pocieszyc ja. Ale przypomnial sobie wlasny lek przed zalamaniem sie. Siedzial za skrzynia na obrok, przyciskajac kolana do piersi ze strachu, ze sie zalamie; przerazony, ze ktos moglby go znalezc, bo najslabszy kontakt z innym czlowiekiem moglby spowodowac oslabienie jego panowania nad soba. Zmusil sie do wcisniecia sie glebiej, by kat utworzony przez dwie sciany nie pozwolil mu upasc. Nawet dzis nie potrafil sobie przypomniec, kto go odnalazl, ani w jaki sposob; ale pamietal lot powrotny do Londynu, z zawieszonym na szyi pakietem zawierajacym bilet i paszport. Na bahrajnskim lotnisku tak zacisnal ramiona wokol wlasnego ciala, ze matka nie potrafila mu wcisnac jego wypchanego lwiatka, by mu dotrzymalo towarzystwa podczas lotu. Wiedzial, ze jego ciepla obecnosc w ramionach wywolalaby wybuch nieopanowanego placzu. I odepchnal jej proby pocalowania go. Pamietal przerazajaca dobroc stewardesy, chcacej na sile go pocieszac. Gospodyni pulkownika Smitha spotkala go na Heathrow. W domu pulkownika byl bezpieczny: nie bylo tam zadnych uczuc, zagrazajacych jego opanowaniu. Trent pomyslal, jak latwo bylo pulkownikowi polecic mu stworzenie sobie nowej tozsamosci; jak gdyby ostatni, pelen leku rok w Irlandii byl wazniejszy niz te pare chwil w biurze ojca. Wolalby, aby deszcz przestal padac. Juz nie potrzebowal ani jego, ani wiatru. Byl zbyt zmeczony, by otrzec oczy z wody. -Na gorze jest czlowiek - powiedzial Marianie. - Zwiazany. - Opisal, jak ma znalezc Josego. - Przetnij mu wiezy na nogach. Zostaw mi strzelbe. - Nie ma potrzeby, aby Mariana dowiedziala sie, iz strzelba, ktora grozila swemu dziadkowi, jest pusta. - Nie bedziesz jej potrzebowac. To zawodowiec. Trent pogodzil sie z niechecia Mariany. W mlodosci latwo stawac po ktorejs ze stron. W miare przybywania doswiadczen granice zaczynaja sie zacierac, trudniej jest formulowac oceny. Z gory Jose zszedl pierwszy. Z rekami zlepionymi za plecami szedl niezdarnie, potykajac sie na kamienistej sciezce. Mariana podazala za nim w bezpiecznej odleglosci. Teraz czesc jej zlosci byla skierowana na Latynosa. Znalazla gruby kij, ktory trzymala oburacz na ramieniu jak palant do baseballu. Jeden falszywy ruch Josego, i walnie go w glowe. Jose obszedl lezace ciala swych towarzyszy. Obejrzal sie w strone jeziorka i ujrzal Wegorza, rozciagnietego na brzegu wody. Trent kiwnal glowa w strone ziemi i Latynos usiadl naprzeciwko. W jakims sensie laczylo ich kolezenstwo. Obaj ryzykowali zycie, a teraz, gdy minal przyplyw adrenaliny, obaj odczuwali znajomy spokoj fizyczny, zawsze nastepujacy po takich wydarzeniach. Jakby oddzielenie od swych cial, pomyslal Trent. Odezwal sie do Mariany: -Uwazam, ze latwiej sie dogadamy, jesli zostaniemy sami. Oczywiscie jesli nie masz nic przeciwko temu... Miala. Trent rozumial jej niechec do spotkania sie z dziadkiem. Ale wiedzial takze, ze poczucie, iz kogos ochrania, dawalo jej cel, punkt zaczepienia w srodku chaosu. -Byc moze bede musial grozic - dodal. - Robic rozne rzeczy. To trudniejsze, gdy ktos sie przyglada. - Przez co rozumialo sie, ze jest mloda kobieta o delikatnej psychice i nalezy ja chronic przed widokiem przemocy. Popatrzyla znaczaco na martwe ciala, z ktorych plynela po zboczu zmywana deszczem krew. -Nie odchodz daleko - powiedzial Trent. - Byc moze bede cie potrzebowal. Co dalo jej honorowe wyjscie z sytuacji. Mezczyzni patrzyli, jak odchodzi o piecdziesiat jardow na lewo, pod oslone rosnacego tam swierka. Usiadla oparlszy sie o pien, majac ich na oku, trzymajac kij na kolanach. Jej chec opiekowania sie Trentem wzruszyla obu mezczyzn. -Muy peligrossa, la chiquita - powiedzial Latynos. Bardzo niebezpieczna mloda dziewczyna. Byl to zart powiedziany nie po to, by zamaskowac wlasne uczucia, ale by potwierdzic, ze z Trentem rozumieja sie dobrze. - Et tan linda - dodal. Piekna... Podobnie jak cala czworka, wynajmujaca pod przewodem Louisa katamaran, oraz Wegorz, Jose mowil z ostrzejszym i mniej melodyjnym akcentem, niz kolumbijscy bandyci Maria, ktorych Trent przewiozl z jachtu motorowego na brzeg. Kolejny kawalek lamiglowki wpasowal sie na miejsce. Przechwalajacy sie Miguelito skierowal Trenta na wlasciwy trop. -Jestes z Nikaragui? -Si, Senor. -A Louis byl w Contras - podsunal Trent takim tonem, jakby to bylo oczywiste i niewazne. Jose skinal glowa. -Jak my wszyscy, Senor. -Wyszkoleni przez Amerykanow - dodal Trent, znow w taki sposob, jakby to bylo nieistotne. - Odgadlem to ze sposobu, w jaki tamci podchodzili przez lake. Spojrzenia obu mezczyzn skierowaly sie na chwile ku ludziom zastrzelonym przez Trenta. Tak wiec padli martwi w walce, a Jose powiedzial: -Louis byl naszym Commandante, Senor. -Zycie jest twarde dla nas, szeregowcow, i dla tych, ktorych kochamy - powiedzial spokojnie Trent i popatrzyl na Mariane. - Czy masz corke? -Pietnastoletnia - odparl Latynos. - I dwoch synow, osiem i dwa lata... -Masz szczescie. - Gestem wskazal zabitych. - Przyjaciele? -Koledzy. Martwi byli martwi, punkty w meczu przegranym przez jego druzyne. Byc moze Trent doliczy go do rachunku zabitych, to zalezalo od Trenta. Latynos niczego nie mogl zrobic. Ale bylo wazne dla niego, by zachowywac sie z godnoscia. Twarz, pomyslal Trent. Arabowie z czasow jego dziecinstwa przywiazywali do niej taka sama wage, jak to robili amerykanscy Latynosi i narody Indochin. Nie arabscy mieszkancy miast, lecz ludzie pustyni. Jesli musisz umierac, no to musisz, ale zrob to jak mezczyzna. Bylo to pojecie obce Amerykanom, nawet w kregu jego znajomych. Brak zrozumienia tej sprawy powodowal, ze czesto popelniali bledy polityczne w stosunkach z Trzecim Swiatem. Trent probowal to kiedys wytlumaczyc majorowi Sil Specjalnych. "Pomysl o meksykanskim chlopie - powiedzial. Miejscowy obszarnik chce jego ziemi. Posyla swych ludzi. Chlop wie, ze go zabija, a nie ma zadnej broni, ktora moglby walczyc. Jedyne, co moze zrobic, to stac wyprostowany i plunac w oczy dowodcy bojowki. Zachowac twarz..." "Cholernie romantyczne" - skomentowal major. Teraz Trent odezwal sie do Josego: -Dziewczyna cierpi z powodu zdrady jej dziadka. -Politycy... - Jose splunal na ziemie miedzy swymi nogami. - Swinie, co do jednego. -W Afryce - kontynuowal Trent - Nigeryjczycy mawiaja, ze politycy to ludzie, ktorzy mowia: "Glosuj na mnie, abym mogl stac sie wazniejszy od ciebie". Przez chwile wspolnie smakowali zart; przez waskie wargi Josego przewinal sie nikly usmieszek. Przez lake przelecial szkwal, bijac deszczem w twarz Trenta. Zadrzal. Wolalby znalezc sie pod dachem, ale lepiej bylo rozmawiac tutaj, gdzie i Latynos nie byl osloniety. Nie powinien sie spieszyc. -Masz papierosy? - zapytal Josego. -W kurtce. Pochyliwszy sie, siegnal do kurtki i znalazl w kieszeni na piersiach blaszane pudelko. Kolo papierosow lezaly zapalki. Zdjal Latynosowi kapelusz, otrzasajac wode z ronda. Nastepnie zapalil papierosa i wlozyl w usta Josego. Pozwolil mu przez cala minute rozkoszowac sie dymem tytoniowym, a potem zapytal: -Potrafisz wydostac sie z tego kraju? -Jesli Bog pozwoli. - Dym wpadl do oczu Latynosa, ktory zamrugal i zakaszlal. Trent wzial papierosa i ukryl przed deszczem w dloni, dopoki Jose nie kiwnal glowa na znak, ze juz dobrze. Wlozywszy mu z powrotem papierosa do ust, Trent powiedzial: -Gdy odjedziemy, zostaniesz uwolniony. Byla to obietnica bez ukrytych warunkow i tak tez zostala odebrana. -To bedzie duza uprzejmosc. Trent ponownie potrzymal Latynosowi papierosa, walczac ze zmeczeniem, ktore grozilo mu zmaceniem mysli. A potem zwrocil go Josemu, aby unikac wrazenia, ze targuje sie lub grozi. Popatrzyl na Mariane, wiedzac, ze Jose pojdzie za jego przykladem. -Wymuszenie informacji od starszego pana sprawiloby bol dziewczynie. Moze nawet szkode - dodal spokojnym glosem, nie odwracajac od niej spojrzenia. - Umysl mlodej kobiety, jej uczucia... -Sa delikatne - zgodzil sie Latynos. -Przez nasza prace zostalismy postawieni w sytuacji nie przez nas wybranej - powiedzial Trent, slowami "nasza" i "nas" podkreslajac, ze sa sprzymierzencami. Przeniosl wzrok na Josego, powtarzajac jego slowa: - To bylaby duza uprzejmosc... Trent wstal z wysilkiem. Zniknelo odretwienie prawej nogi. Muskuly uda juz zesztywnialy, stluczenie bylo glebokie, a do tego Trent musial stac bardzo prosto, aby panowac nad przeszywajacym bolem w prawym boku. Ale przesadzal z okazywaniem slabosci, chcac pokazac Josemu, ze nawet posiadajac informacje, nie bylby zdolny do podjecia dzialan. Popatrzywszy na Latynosa, dodal z krzywym usmieszkiem kpiny z samego siebie: -Musze sprobowac uwolnic tych czlonkow rzadu, ktorzy zostali zlapani. -Sa na finca - odparl Jose. -Z ludzmi Maria? - spytal Trent, rownoczesnie pomagajac wstac Josemu, a potem opierajac sie na jego barkach calym ciezarem. - Jesli pozwolisz. -Przyjemnosc po mojej stronie. Tak, z ludzmi Maria. La Punta del Colonel Ingles - dodal spokojnie Jose. - Tak nazywa sie finca. - Cypel Angielskiego Pulkownika. Trent podziekowal mu. -Nawet jesli zostane zlapany, nikt sie nie dowie, skad mam te informacje. -To tez bedzie uprzejmosc. -Moze pomozesz mi dostac sie do chaty? Przylaczyla sie do nich Mariana, niosac w jednej rece strzelbe, a druga podtrzymujac Trenta. Josego zostawili pod daszkiem parkingu, znow wiazac mu nogi plastrem. W chacie Mariana ostroznie sciagnela z Trenta koszule i zalepila mu zebra plastrem. Z sypialni prezydenta dobiegl metaliczny trzask, a po nim drugi. Na koniec loskot padajacego na drewno metalu. Otwierajac drzwi, Trent z gory wiedzial, jaki widok tam zastanie. Starzec siedzial przy biurku, zagapiony w sciane z belek. Po policzkach splywaly mu lzy. Bez szlochu, bez skomlenia, po prostu lzy, plynace powolnym, nieustannym strumieniem po zapadnietych policzkach. Zapadnietych tak gleboko, ze w miejscach gdzie dotychczaS byly tylko zmarszczki, teraz pojawily sie ciemne rowy, z lekka przysypane srebrem brody starego czlowieka. Walther lezal na podlodze kolo prezydenckiego fotela, a dwa naboje, z ktorych zeszlego wieczoru Trent wysypal proch, byly na dywanie. Trent podniosl pistolet, wyciagnal magazynek, wysunal z niego pozostale osiem naboi i ponownie zaladowal ostra amunicja z trzymanego w kieszeni pudelka. -Przepraszam - powiedzial i o malo nie polozyl dloni na ramieniu prezydenta. Ale uslyszal za soba Mariane i obejrzawszy sie dostrzegl w jej spojrzeniu zlosc, ktora byla dla niej obrona. Sprobowal zaslonic przed Mariana widok dziadka, choc nie byl pewien, kogo w tym wypadku oslania. Odprowadzil ja do bawialni i zamknal drzwi za soba. -Zaladowales swoj pistolet pustymi nabojami. Trent skinal glowa. Patrzyl, jak dziewczyna probuje zrozumiec wlasne uczucia. Sciagnela lekko brwi, u nasady jej nosa pojawily sie dwie pionowe linie. -Nie uratowalam ci zycia - orzekla, jakby to bron, a nie jej wybuch pogardy, zapedzila dziadka z laki do chaty. - Zeszlego wieczoru wiedziales. -Podejrzewalem - poprawil ja Trent. - Ten, kto sie za tym wszystkim kryje, potrzebowal marionetki. Stlumienie Zimnej Wojny zmienilo sytuacje tutaj, jak w calej Ameryce Lacinskiej. By rzad mogl byc uznany, potrzebny byl pozor jego legalnosci. Wszystko to bylo prawda, i to latwa do wypowiedzenia. Ale bezuzyteczna jako balsam leczacy cierpienie, wywolane gorzkim obrzydzeniem i poczuciem, ze zostala zdradzona. Wyszkolenie zrobilo z niego specjaliste od emocji, motywujacych postepowanie ludzi. Jego zycie czesto zalezalo od trafnosci takiej analizy. Czujac bol kryjacy sie za gniewem Mariany, rozumiejac, jak latwo zranic dwudziestolatke, pomyslal, ze pocieszanie jest o wiele trudniejsze od analizowania. Potrzebna jej byla ulga, jaka przynosza lzy; on zas walczyl z calej sily z wpojonym przez wyszkolenie nawykiem, by nie odslaniac sie przed nia. Mariana skulila sie z bolu, zagryzla wargi; jej fryzura splaszczyla sie od deszczu. Patrzac w ciemnosc wygladajaca z jej oczu, Trent obawial sie, ze w kazdej chwili Mariana moze sie rozleciec na szczatki, ktorych juz nie da sie poskladac. Ryzykujac odrzucenie, otworzyl przed nia ramiona. Ich spojrzenia spotkaly sie na moment. To Trent stal sie nagle tym slabszym. Pojawszy, ze ich role odwrocily sie, Mariana rozchylila zacisniete wargi, a jej oczy rozjasnily sie. Zrobila pol kroku do przodu i ukryla twarz na jego piersi. Obejmujac Mariane, Trent spojrzal nad jej glowa na zamkniete drzwi. Znow przypomnial mu sie ojciec, jego poczucie malej wartosci, zmuszajace do kupowania kosztownych prezentow dla Trenta i jego matki, za pieniadze pozyczane z rachunkow bankowych Jockey Club czy Polo Club. Mialy byc zwracane pod koniec miesiaca, ale nie byly. Przypomnialo mu sie uczucie winy wlasne i matki, wspolodpowiedzialnych jako przyjmujacych dary. Winy spychajacej ich coraz glebiej - ojca w pijanstwo z rozpaczy - gdy oczekiwali na nieuchronny dzien zaplaty, nigdy o tym nie wspominajac, jak gdyby milczenie moglo dzien ten oddalic lub spowodowac, ze nie nastapi. Potem pomyslal o starym czlowieku w sasiednim pokoju. Prezydencie smiesznego, zbankrutowanego kraiku, choc glosujacego w ONZ; ale mimo wszystko prezydencie. O dzieciach i wnukach, ktorych oczekiwania staral sie zaspakajac: studia zagraniczne, praca, apartamenty, ubrania, samochody - az nazbyt latwo potepic niemal nieuniknione, bierne osuniecie sie w korupcje. -Staraj sie nie osadzac - powiedzial, lagodnie glaszczac ja po glowie. Mariana odsunela sie, zadzierajac glowe, by na niego popatrzec. Miala lzy w oczach j kapiacy nos. Pocalowal ja w czolo. Ich wargi lekko sie zetknely. Latwo jest calowac, pomyslal, znow biorac ja w ramiona; milosc fizyczna jest latwa, ale bez znaczenia, jesli pozbawiona slow potrzebnych Marianie - i ktorych potrzebowaly inne kobiety w jego przeszlosci. Zastanowil sie, czy wypowiadanie slow nie zostalo zablokowane latami jego szkolenia w konspiracji i grania rol? Czy tez sam byl zawsze sklonny do skrytosci, a wlasnie owa skrytosc okazala sie zaleta lub choroba, ktora doprowadzila do jego zwerbowania? Jajko czy kura? Szepnal w jej zmoczone deszczem wlosy: -Jestem bardzo sprawny w pisywaniu raportow. -I zabijaniu ludzi. - Mariana z usmieszkiem oswobodzila sie z jego uscisku. Nagle zmiany nastroju sa dobrodziejstwem mlodosci. - Juz sie dobrze czuje. -Naprawde? -Tak uwazam. - Pociagnela nosem. - Nie przypusz czam, zebys mial ligninowa chusteczke? Odruchowo poszukal w kieszeniach swej przemoczonej kurtki polowej: naboje, tasmy, noz. -Przykro mi... -Wiem. Wszystko w porzadku - odrzekla i wytarla nos w mankiet. -Musze z nim pomowic - powiedzial Trent. Popatrzyl na zegarek. - Pietnascie minut... Starszy pan byl od dwudziestu lat prezydentem. Przedtem zas, pod panowaniem brytyjskim, premierem. Czlowiekiem o wiele mocniejszego charakteru, niz moj ojciec - pomyslal Trent, patrzac, jak prezydent pod jego spojrzeniem niemal fizycznie otula sie plaszczem swego urzedu. -Musze wiedziec, jak do tego doszlo - rzekl bez zadnych wstepow Trent. Zaczelo sie od pieniedzy, pojawiajacych sie na koncie prezydenta w banku Chase Manhattan. Poczatkowo zupelnie drobnych kwot. Potrafil udawac sam przed soba, ze przez wlasne przeoczenie, omylke w rachunkach. -Byc moze - powiedzial - nie powinienem miec rachunku za granicami swego kraju, ale to bylo wygodne. - Wydal te pieniadze. Kwoty stawaly sie coraz wieksze. - Piec tysiecy dolarow, dziesiec tysiecy. -Przez jaki okres? - zapytal Trent. -Ubiegly rok... W obliczu wiekszych sum prezydent przekonal siebie, ze jest zbyt pozno, by tego zaprzestac, i ze jakos to wszystko sie ulozy. O nic go nie proszono. Nie podjeto zadnego kontaktu. -Wie pan, jak to jest? A potem, podczas oficjalnej wizyty w Londynie, wrocil do swego apartamentu w hotelu Savoy po spotkaniu z wiceministrem w Foreign Office. Z nocnego stolika znikly fotografie rodzinne, ktore zabral w podroz. Jedna z dwoch wielkich, czarnych waliz Samsonite zostala wyniesiona z szafy na ubrania i postawiona na laweczce na bagaz. Zamki byly otwarte. Prezydent otworzyl walizke. W srodku byly fotografie, a za rozcieta wewnetrzna wysciolka widac bylo podwojne dno, zaladowane eleganckimi celofanowymi paczuszkami z bialym, krystalicznym proszkiem. Choc nigdy w zyciu nie widzial kokainy ani heroiny, wiedzial, ze musi to byc jedno albo drugie. -Odwiedzali nas przedstawiciele amerykanskiej Agencji do Walki z Narkotykami - powiedzial prezydent. - I czytalo sie o takich sprawach. Wie pan? Oraz ogladalo filmy sensacyjne na video. Jedna z paczuszek byla otwarta. Prezydent dotknal proszku zwilzonym koncem palca, bo tak robili detektywi na filmach. I na filmach detektywi kosztowali proszku. Przerazil sie. -Przeprowadzilismy u nas kampanie "Narkotyki zabijaja", z plakatami. To bylo dwa lata temu - powiedzial Trentowi. Ale detektywi zawsze kosztowali, wiec ostatecznie zebral sie na odwage. Krysztaly byly gorzkie i od dotkniecia zdretwial mu koniec jezyka., Prezydent stal w rozterce posrodku pokoju hotelowego, rozumiejac, ze ma ostatnia szanse. Wiedzial, ze powinien kogos zawolac; ale nie wiedzial kogo i jak wytlumaczyc cala reszte. Musialoby to wyjsc na jaw... te pieniadze. Oczywiste bylo, ze ten, kto go wrobil, porobil zdjecia wnetrza walizki, ukazujace jego fotografie rodzinne oraz narkotyki. Prezydent wyobrazil sobie pierwsze strony gazet. Trent, oczami duszy, widzial te scene ze zrozumieniem, nawet odrobina sympatii. Szczur w pulapce. Ale kto ja zastawil? Kto przyszedl po wylozonym dywanem korytarzu z paczka pod pacha? Gosc hotelowy, obeznany z tamtejsza praktyka. I majacy dostep do narkotykow lub kogos drugiego, kto taki dostep mial. Choc Trent nigdy nie mieszkal w Savoyu, znal ten hotel zupelnie niezle. Podczas kazdych wakacji szkolnych pulkownik zabieral go tam na herbate, traktujac to jako uczte swiateczna. Jako dorosly jadal tam od czasu do czasu lunch, w salach River Room lub Buttery, i popijal drinki w Barze Amerykanskim. Stoisko z podarunkami znajdowalo sie u szczytu schodow na lewo, a naprzeciw niego wielka witryna, w ktorej byly wystawione blekitne gobelinowe torby podrozne z utkanymi sredniowiecznymi wizerunkami zwierzat. Amerykanin Steve mial jedna z nich na lotnisku w Cancun. Teraz, pomyslal Trent patrzac na prezydenta, brakowalo tylko powiazania wszystkich faktow. -Wrzucil pan paczuszki do klozetu i spuscil wode? Zawstydzony prezydent kiwnal glowa. -To jedyne, co moglem zrobic - powiedzial, kryjac zaambarasowanie usmieszkiem. Zachowanie malego chlopca, pomyslal Trent, nagle zdegustowany, lecz okrywajac zlosc. Przypomnieli mu sie bowiem jego katoliccy wspolwyznawcy w Irlandii Polnocnej, tlumaczacy sie, czemu nie zawiadomili wladz o IRA: "Chlopcze, oni tez sa katolicy, sam wiesz, jak jest..." - Zaslaniajac sie swym katolicyzmem dla ukrycia tchorzostwa, ktore rzucilo ich kraj na pastwe zdeprawowanych mordercow. Protestanci byli tacy sami. -Co pan zrobil z walizka? Dla wlasnego bezpieczenstwa prezydenci, nawet najmniejszych krajow, byli stale pod eskorta. Prezydent spedzil godzine w ksiegarni Foyle'a, poszukujac ksiazek, ktore spodobalyby sie Marianie. Majac jeden wolny dzien podczas calej wizyty, wsiadl do pociagu do Cambridge, gdzie Mariana uczyla sie na letnim kursie. Ksiazki wiozl w walizce. Swej eskorcie z oddzialu ochrony dyplomatow powiedzial, ze bedzie z Mariana w jej pokoju przez cale popoludnie i wobec tego policjant moze sie zwolnic na ten czas. Udajac, ze nagle zmienil zamiar, prezydent zlapal wczesniejszy pociag do Londynu i tam pozostawil walizke w schowku na stacji Charing Cross. -Upewnilem sie, ze nie ma na niej zadnych odciskow palcow - oswiadczyl, znow sie usmiechajac. Jakby ocze kiwal gratulacji za swoj spryt, pomyslal Trent. Jedyna instrukcja dla prezydenta nadeszla tak anonimowo, jak pieniadze na konto i narkotyki w walizce. Narysowane olowkiem wielkie litery: SPEDZ SOBOTNIA NOC W TWOJEJ GORSKIEJ CHACIE. ZOSTAN TAM. ZOSTANIESZ ODEBRANY. Bardzo ostroznie i bardzo rzeczowo, jak przystalo na zawodowcow, pomyslal Trent, ze wszystkich sil opanowujac wscieklosc. Prezydent powiedzial wszystko, co mial do powiedzenia. Trent czekal. Trent wiedzial, ze starszy pan nie mial w tej sprawie najmniejszych szans. Gdyby prowokacja z narkotykami nie poskutkowala, zabraliby sie do niego w inny sposob. Byl glupi, sprzedajny, a na koniec tak przerazony i zdesperowany, ze doszedl do checi popelnienia morderstwa, a potem proby samobojstwa. Trent nie osadzal go. -Obiecalem Marianie, sir, ze nie zrobie panu krzywdy. - Lekkie wzruszenie ramionami. - Jesli przezyje i bede w stanie pisac, nic z tego nie znajdzie sie w moim raporcie. Nie ma pan za co mi dziekowac - kontynuowal szybko, przerywajac prezydentowi. - Zabieram ze soba Mariane. Jesli rano bedzie chcial sie pan przespacerowac, znajdzie pan palec rozdzielacza jednego z policyjnych land roverow przywiazany do drzewa przy drodze o dziesiec mil stad. Oparty o drzwiczki z prawej strony policyjnego land rovera, Trent patrzyl jak Mariana walczy z kierownica. Deszcz zmienil gruntowa droge w trzesawisko, przez ktore dzip przeciskal sie na pierwszym biegu z kolami slizgajacymi sie w blocie i wyrzucajacymi za siebie kamienie, a wycieraczkami nieustannie chlastajacymi przednia szybe. Tam gdzie huragan powyrywal ogromne szczerby w lesie, z podszycia wystawaly poszarpane biale ostrza zlamanych pni drzewnych. Porwane liscie nurkowaly i unosily sie nad polankami i droga jak walczace latawce. Ryku wezbranej rzeki i dudnienia glazow oraz pni drzewnych, przewracanych spieniona woda, nie zagluszalo bebnienie deszczu na aluminiowej karoserii land rovera ani wycie silnika czy zgrzytanie kol. Prowadzaca do chaty prezydenta gorska sciezka, przecinala biegnaca u stop gor ziemna droge. Nim zbudowano szose polnoc-poludnie, ta wlasnie droga byla kregoslupem sieci komunikacyjnej Belpan. Biegla rownolegle do nowej szosy, z ktora laczyly ja drugorzedne drogi dojazdowe, prowadzace od lesnych obozowisk drwali i trafiajacych sie niekiedy zyznych dolin lub malych plaskowzgorzy, podobnych do tego, na ktorym stala prezydencka chata. Niektore z owych drog, przeciawszy glowna droge ziemna, a nastepnie szose, prowadzily dalej, wijac sie miedzy licznymi lagunami i bagniskami Belpan, az do nieustannie nawiedzanych przez moskity wiosek rybackich, ukrytych wsrod porastajacych wybrzeze mangrowcowych zarosli. Gdy zbudowano nowa szose, droga ziemna zostala porzucona. Wila sie bowiem zgodnie z przebiegiem podnoza lancucha gorskiego, a koszty zwiazane z jej przebudowa i wyprostowaniem byly zbyt wielkie. Lecz nim ja porzucono, piecdziesieciomilowy odcinek najblizszy Belpan City zostal wysmolowany. Z tego wlasnie odcinka tarmaku prowadzila odnoga do Cypla Angielskiego Pulkownika, polozonego u szczytu waskiej dolinki, okolo dwudziestu mil na polnoc i czterdziestu w glab ladu od stolicy. Poniewaz rzeka juz zrobila jedna wyrwe w szosie, Trent zamierzal posuwac sie droga ziemna. W normalnych warunkach przebycie tej odleglosci zabraloby im mniej niz trzy godziny. Ale teraz bylo bardzo mozliwe, ze w ogole nie uda im sie dotrzec do ziemnej drogi. Trent byl pewien, ze ludzie Louisa zajeli centrale telefoniczna, by kontrolowac polaczenia ze swiatem zewnetrznym, natomiast huragan zniszczyl siec krajowa. Zamierzal wyslac Mariane land roverem do Belpan City w nadziei, ze uda jej sie dotrzec do Brytyjskiej Wysokiej Komisji. Bez pomocy Mariany i nie baczac na jej argumenty, ze nie bedzie w stanie jechac na motocyklu, po desce wtoczyl BMW do wnetrza land rovera, upierajac sie, ze bedzie to stanowic ich ubezpieczenie na wypadek, gdyby droga okazala sie zablokowana lub nieprzejezdna. Miguelito przechwalal sie, ze zabija ministrow. "Wsiadzimy ich do jednej wielkiej dziuli" - tak maly kokainista okreslil ich zamiary. Ale Jose uwazal, ze ministrowie sa zywi. Jesli tak, to ich zycie musialo miec zasadnicze znaczenie dla powodzenia zamachu, poniewaz zawsze istnialo ryzyko, chocby i niewielkie, ze ktorys z nich moze uciec i zorganizowac opor. Wielki mozg gringo, o ktorym wspomnial Miguelito, nalezal do czlowieka, ktory nigdy nie ryzykowal bez powodu. Trent przypuszczal, ze nieobecnosc prezydenta musi przeciagnac realizacje zamachu. Ani Jose, ani nawet sam prezydent nie wiedzial, jaka role mu wyznaczono. Trent byl zdania, ze kluczowa dla powodzenia zamachu stanu - taka, ktora nie tylko zachowa w jego rekach pozory wladzy, ale nawet podniesie reputacje na miedzynarodowej scenie politycznej. Trent nigdy nie uwazal, by kolumbijscy baronowie narkotykowi wyrozniali sie inteligencja. Swe ogromne fortuny zbudowali poslugujac sie terrorem, morderstwami, przekupstwem i wymuszeniem. Wszystkie te elementy zastosowano dla przeprowadzenia zamachu w Belpan. Ale w samej jego koncepcji Trent jasno dostrzegal istnienie subtelnosci, znacznie przekraczajacej zakres takich dzialan: dlugofalowe planowanie operacji; zrozumienie, ze konieczne jest zachowanie pozorow prawnych, dla ktorych kluczowe znaczenie mialo podporzadkowanie sobie prezydenta; przejecie belpanskich dziennikow; umieszczanie artykulow o zaplanowanej tematyce w prasie amerykanskiej; spowodowanie pytan w Izbie Reprezentantow i Senacie USA; poswiecenie samolotow i pilotow. I na koniec - obecnosc Tren ta w Belpan. Ulokowanie go tam zabralo dwa miesiace, a przebywal w republice dalszych siedem. Jesli dodac do tego dwa miesiace na negocjacje i planowanie, zanim wybor padl na niego - to okazywalo sie jasno, ze pulkownik Smith byl swiadom calej sprawy zamachu od samego jej zarania. Poczatkowo Trent dziwil sie, czemu wybrano wlasnie jego. Czemu agenta Wspolnoty Europejskiej, a nie Amerykanina, biorac pod uwage, ze Belpan lezalo w strefie interesow Stanow Zjednoczonych. Teraz juz wiedzial, ze o jego wyborze zdecydowalo nie to, w jakim aparacie obecnie pracowal, lecz to, kim byl. Wyjasnienie calej tajemnicy lezalo w lancuchu powiazan: zamach, Steve, pulkownik, Caspar, zamordowanie Don Roberta, fotografia, skierowanie Trenta do Belpan. Powiazania i przyjecie prawie niewiarygodnie bezwzglednego trybu postepowania. Mariana ostro zahamowala i land rover wpadl w boczny poslizg na polamanych galeziach wielkiej bawelnicy, ktorej pien przegradzal droge. Trent z bolem chwycil powietrze. Bylo to juz czwarte drzewo, ktore ich zatrzymalo. Wypracowali juz stala procedure radzenia sobie z takimi sprawami; wynikala ona z obrazen cielesnych Trenta. Mariana wrzucila wsteczny bieg, a potem zawrocila w taki sposob, by wyciagarka na przodzie dzipa skierowana byla ku opadajacemu zboczu. Oboje rozebrali sie do bielizny, naciagneli gumowe peleryny i z wysilkiem wysiedli z wozu na deszcz. Trent napelnil zbiornik pily lancuchowej benzyna i oliwa, a nastepnie zaczal obcinac boczne galezie drzewa na odcinki porecznej dlugosci. W tym czasie Mariana zaniosla na dol zbocza druciany pas oraz wielokrazek. Pasem otoczyla pien wielkiego cedru, a nastepnie wrocila do samochodu po kabel wyciagarki, ktory przepuscila przez wielokrazek i z powrotem, do blokujacego im przejazd konca obalonego drzewa przy zboczu. Trent obcial kolejna galaz i spojrzal na Mariane. Wlasnie wyciagnela z tylu land rovera zwoj liny i wspinala sie po zboczu do gory, by zakotwiczyc woz do drzewa. Poslizgnela sie i osunela w bloto. Jej dlonie krwawily od porwanych drutow kabla oraz cierni i ostrych jak noze lisci podszycia. Waleczna - pomyslal. Slowo bylo staromodne, ale odpowiednie dla niej. Trent podniosl pile, pocial jeszcze kilka galezi, wreszcie pile wylaczyl i odlozyl. Gdy pociagnal jeden z konarow, bol przeszyl mu pluca tak mocno, iz zaparlo mu dech. Usiadl w blocie, niezdolny do zadnego ruchu, poki bol nie zelzal. Mariana poslizgnela sie znow na zboczu i pare ostatnich stop, dzielacych ja od drogi, przebyla na wlasnym siedzeniu. Ktoras galaz zaczepila i zdarla z niej peleryne. Podeszla blizej, ciagnac peleryne za soba. Jej ciemnoskore cialo usmarowane bylo sliskim, czerwonym blotem. Stanela, patrzac na Trenta. Podejrzewal, ze to, co splywa po jej twarzy, to pomieszane z deszczem lzy, lzy wyczerpania. -Wygodnie? - zapytala. Zmusil sie do usmiechu. Nie zwracajac uwagi na bloto, usiadla kolo niego i wziela jego prawa dlon w swoja, trzymajac otwarta do gory, jakby chciala mu powrozyc. -Zabijasz sie - powiedziala. -Dziekuje - odparl Trent i wyobrazil sobie, ze przyglada im sie pulkownik Smith... jak Bog w chmurze, pomyslal. Msciwy Bog Starego Testamentu... ale w kapeluszu panama, trzymajacy parasol... a na nogach ma okropne skarpetki. Chcial sie rozesmiac, ale powstrzymala go obawa przed bolem. Ciekaw byl, czy Mariana roze smialaby sie, gdyby jej o tym powiedzial... ale przeciez znala pulkownika tylko z fotografii jako mlodego czlowie ka. Natomiast moglaby sie rozesmiac, gdyby jej powiedzial, ze jest waleczna. Zmilczal wiec i skoncentrowal sie na uspokajaniu swego oddechu, by powstrzymac bol. W po dmuchu wiatru zawirowaly wokol nich mokre liscie. Mariana uscisnela mu dlon. -Mysle, ze zostane prawniczka... albo inspektorem podatkowym. -Znudzisz sie. -Z pewnoscia nie. - Oparla mu glowe na ramieniu. - Jak jeszcze daleko do drogi? -Okolo czterech mil - ocenil Trent. - Trzy kwadranse. Oboje wiedzieli, ze po drodze moga natknac sie jeszcze na tuzin blokujacych drzew albo na zerwany most. Drozka, wybudowana do transportu drewna, biegla wzdluz zbocza dlugiego grzbietu skalnego. Przecinajace ja strumyki byly niewielkie, mosty zas zbudowano tak, by wytrzymywaly przejazd duzych ciezarowek. Szczescie moglo im wiec dopisac. Trent zamknal dlon Mariany w swojej i podniosl do ust. -Lepiej ruszajmy. Pomogla mu wstac, a on uruchomil pile. Za kazdym razem, gdy odpadal kolejny konar, ciezar pily w rekach powodowal uderzenie bolu w boku. Mariana odciagala galezie. Po polgodzinie byli gotowi do przeciagniecia kablem pnia poza brzeg drozki. Drzewo zeslizgnelo sie, przez chwile chwialo na skraju drogi i wreszcie polecialo po zboczu jak ogromny taran, wyrywajac z ziemi podszycie. Az wreszcie wpadlo do rzeki. Nim wgramolili sie pod oslone land rovera, zeskrobali z siebie bloto. W ciasnym wnetrzu dzipa wytarli sie recznikami do sucha. Zbyt wyczerpani, by krepowac sie nagosci, zrzucili brudna bielizne, nim ubrali sie na nowo. Mariana prowadzila jeszcze przez mile, az znow musieli sie zatrzymac, by wyciagarka usunac z drogi wielki glaz. Potem nastepne drzewo, a tymczasem zaczelo sie szybko sciemniac. Mariana chciala wlaczyc przednie swiatla, ale Trent ja powstrzymal. Zaczal sie wczuwac w sposob myslenia przywodcy zamachu. Nie analizujac, lecz utozsamiajac sie z nim tak, jakby to byla centralna postac powiesci. Trent zwykle tak postepowal. Bylo to niedogodne, bo tlumilo wlasna osobowosc. Ale podobnie bywalo z powolnym tworzeniem nowej tozsamosci, poddawaniem sie opetaniu przez nia, az w koncu musial dokonywac swiadomego wysilku, by odroznic tozsamosc z legendy od tej, ktora uwazal za wlasna. Czasami ogarniala go obawa, ze nie jest juz prawdziwa osoba, lecz pilka do krykieta, ktora bez przerwy sklada i przerabia pulkownik Smith, zmieniajac kierunek szwow i warstwy korka, by odpowiadaly jego celom. Polecil Marianie zatrzymac sie, a potem przypomnial jej, ze gdy zakonczyla sie wycinka drzew, tylko prezydent i jego goscie korzystali z drozki. Gdyby on sam byl przywodca zamachu, dla pewnosci zalozylby zasadzke u zbiegu tej drogi z glowna droga ziemna. Wystarczy przewrocone drzewo i dwoch ludzi z kalasznikowami. Trent powtorzyl jej dokladnie, jaki ma miec udzial w roli, ktora zamierzal sam odegrac. Mariana sluchala nie podnoszac oczu. -Czemu? - zapytala. -Nie moge tego dokonac w pojedynke. -Wiesz, ze nie to mam na mysli. -Ale ja mam. -Dac sie zabic? A jeszcze tego ranka on sam byl zabojca... trudno uznac taka zmiane roli za wielki zysk, pomyslal Trent. Mariana oparla czolo na kierownicy. -Ty nawet nie masz wlasnego nazwiska. Twoja matka nie nazywala cie Trentem. - Otarla nos wierzchem nad garstka i nie podnoszac wzroku poszukala jego dloni. - Nienawidze cie... Pulkownik Smith przez cale lata przekonywal go, ze powinien palic fajke. "Tyle przy niej grzebania, ze daje to czas do namyslu..." -Jesli powiesz, ze ci przykro, to zaczne wyc - ostrzegla Mariana. -To z powodu naszej sytuacji - odrzekl. Niebez pieczenstwo podsycalo emocje. Wysiadl na deszcz i przeciagnal do tylnych drzwi land rovera motocykl o tyle, by nie mogly sie zamknac. Tasma zakleil ich wlacznik wewnetrznego swiatla... Mariana jechala z wlaczonymi przednimi reflektorami i szperaczami na dachu. Za kazdym podskokiem wozu, otwarte tylne drzwi kolysaly sie i lomotaly. Skrecila na skrzyzowaniu i ujrzala drzewo. Zakrecila w dol zbocza, szybko cofnela woz i nacisnela nozny hamulec tak ostro, ze land rover bocznym poslizgiem zatrzymal sie w poprzek drogi, majac tyl wysuniety poza jej skraj, a tylne drzwi szeroko otwarte. Natychmiast otworzyla boczne drzwi. Zapalilo sie wewnetrzne swiatlo. Jesli ktokolwiek na to patrzyl, widzial tylko, ze w srodku znajduje sie dziewczyna, i do tego sama. -Wygladaj na bezbronna - uprzedzil ja Trent. - Nie krepuj sie byc przestraszona. Jestes samotna na gorskiej sciezce. Beda sie spodziewac, ze sie boisz. Nim wysiadziesz, nastaw szperacze tak, by oswietlaly czesc barykady przy zboczu biegnacym pod gore, i zostaw zapalone przednie swiatla. Wez ze soba latarke. Jesli kogokolwiek zobaczysz, poloz reke na ustach, jakbys sie smiertelnie przelekla, i wrzeszcz. Przestawila szperacze na gorny skraj drzewa, zapalila latarke i wysiadla. Dala im dosc czasu, by zauwazyli, ze nie jest uzbrojona. Dopiero potem zalozyla peleryne na ramiona. Deszcz bil ja po twarzy. Pociagnela nosem, otarla go i podeszla do drzewa, przesuwajac po nim promieniem swiatla z latarki. Drzewo nie bylo sciete. Trent uprzedzil ja, ze majac wybor, wybiora drzewo obalone przez huragan. Nie uwierzyla mu... nie chciala uwierzyc. Przysluchiwala sie, jak szumi wiatr, deszcz bebni po drzewach, a w dole ryczy rzeka. Nie slyszala, by ktokolwiek sie poruszal. Byla pewna, ze to nie jest zasadzka. Ale nawet gdyby byla, a ona i Trent nie zostana zabici, i tak musza opilowac drzewo z galezi, a potem kablem odciagnac je na bok. Potem jeszcze jedno drzewo i jeszcze, i jeszcze. Jesli kiedykolwiek przedostana sie do glownej drogi, mosty beda zmyte. Cos w niej peklo. Kopnela drzewo. Podskoczyla z bolu. Druga noga zaczepila o galaz, potknela sie i usiadla w kaluzy. Rozlegl sie meski smiech. Mariana nie potrzebowala udawac. Zakryla usta reka i wrzasnela. Wynurzyl sie z ciemnosci, cicho jak kot podchodzacy ptaka. Jego gumowana peleryna blyszczala w swietle szperaczy. Mial na sobie policyjny mundur khaki i tropikalne buty polowe. Byl niski i krepy. Mariana spojrzala mu w oczy. Byly jak gladkie, czarne kamyki na dnie plytkiego strumyka. Zamarla ze strachu. Mezczyzna postawil but miedzy jej piersiami, przewracajac na wznak w bloto. Lufa kalasznikowa rozsunal jej peleryne. Zwisajace nad jego gorna warga wasy nie ukrywaly pogardliwego usmiechu. Mariana lezala bezsilnie. Deszcz bil jej klatke piersiowa; tak zimny, ze czula, jak w zetknieciu z mokra bawelna sztywnieja jej sutki. -Bedzie ich dwoch - ostrzegl Trent. - Jeden na gorze zbocza, oslaniajacy drugiego na trakcie. Zalatwie najpierw tego u gory. Ty mow. Chce, zeby wysilil sluch, aby zrozumiec, co mowisz. -Byl wypadek - zabelkotala Mariana. - W gorze drogi. Drugi land rover... moj dziadek... prosze. - Przeszla na hiszpanski. - Un accidente... - Slowa uwiezly jej w wyschnietym gardle. Goraczkowo probowala przelknac sline. -Udawaj bezradnosc - powiedzial jej Trent. Miala ochote wykrzyczec jego imie. Trent lezal tam, gdzie sie stoczyl: o dziesiec stop ponizej skraju drogi. Otwarte drzwi land rovera zakrywaly go. Reflektory powinny oslepic ludzi, czekajacych w zasadzce. Sam trzymal oczy zamkniete. To sobie zaplanowal. Natomiast nie zaplanowal, ze uderzy o drzewo polamanymi zebrami. Wierzch dloni i twarz wysmarowal blotem. Mariana wrzasnela. Z kieszeni na piersi wydobyl ciemne okulary, nalozyl i wtedy otworzyl oczy. Lzawily z bolu, ledwie cos widzial. Zamrugal i znowu popatrzyl. Lepiej. Uslyszal, jak Mariana mowi Un accidente. A potem cisza. Musial przedostac sie na nasyp, a potem przez droge. Ostroznie wysunal do przodu reke, po omacku szukajac spadlych galezi, a potem wbil palce w bloto. Gdy wciagal sie na brzuchu po nasypie, bol wywolal nowe lzy. Zadajac w mysli od Mariany, by nie przestawala mowic, szukal kolejnego punktu oparcia. -El Presidente. El Land Rover Secundo. El rio... - przekrzykiwala ryk rzeki. Strach wciagal ja jak czarny wir. Nad nia unosil sie pogardliwy usmiech mezczyzny. Kot z Cheshire, pomyslala, szukajac ucieczki we wspomnieniach z dziecinstwa. Poczula na udzie chlod lufy, unoszacej jej koszule. -Mala kurewka - powiedzial mezczyzna i splunal jej na twarz. Wrzasnela. Nie patrz - rozkazal sobie Trent. Lezal plasko na brzuchu w polowie drogi. -Kurwa - powtorzyl mezczyzna. - Mow prawde, albo umrzesz. Koniec lufy wbil jej sie w cialo. Zaskomlala jak zbity pies. -Przysiegam panu. Senor, prosze. Blagam pana... -Blagaj - zadrwil mezczyzna. Czubkiem buta przewrocil Mariane na brzuch. Przesunal but na jej kark, wgniatajac twarza w bloto. Z najwyzszym lekcewazeniem wepchnal jej koniec lufy. Nienawisc eksplodowala w niej jak ladunek wybuchowy; bylo to tak, jakby tym pchnieciem przebil sie do jadra ognia. Plomienie nienawisci przeplynely jej zylami; w gardle poczula gorycz zolci. Nie poddajac sie, obrocila twarz bokiem, by moc oddychac. Bloto gruba warstwa okrywalo jej usta, zapychalo nozdrza. Nie musiala wolac Trenta. Czula jego obecnosc w ciemnosciach; jego wola zemsty okrywala ja jak plaszcz, podtrzymujac ogien nienawisci, jakim plonela jej krew, gdy skomlala z blota do mezczyzny i wiedziala, ze jego but unosi sie. Powlokla sie w kolko na kolanach, twarza do niego, blagalnie patrzac mu w oczy. Chwycila palcami dolny skraj swej koszulki, uniosla go, oddajac sie jego oczom i skomlac blagalnie, by ja wzial. Wiedziala, ze drugi z mezczyzn bedzie na to patrzyl; czula jego zadze, czula Trenta, czula Trenta... Lezac plasko na brzuchu, Trent szukal wzrokiem ruchu na zboczu. Z podszycia wyzej drogi, zza powalonego drzewa, wstal czlowiek. Trent wiedzial, ze bedzie ich dwoch. Wsunal okulary przeciwsloneczne do kieszeni, podniosl sie na nogi, pewnie stawiajac stopy. Mezczyzna stal w miejscu i byl tak wyrazny, jak cel na strzelnicy. Stlumiwszy swiadomosc bolu Trent pochylil sie nisko, naprezyl stopy, trzymajac nieruchomo w obu rekach walthera. Lufa skierowala sie na piers mezczyzny, palec wskazujacy raz nacisnal spust. Czlowiek potknal sie, palec nacisnal spust ponownie. Nie zmieniajac pozycji stop, Trent obrocil sie w biodrach. Gladko i spokojnie - ostrzegl sam siebie - jak to zwykl robic na strzelnicy. Czlowiek na drodze znalazl sie w celowniku. Trent najpierw przestrzelil mu prawy bark, a potem tyl glowy. Czlowiek padal bardzo powoli. Dopiero gdy upadl, Trent pozwolil sobie popatrzec na Mariane. Kleczala polnaga, ublocona, zaciskajac koszulke w dloniach. Zsunawszy sie po nasypie, Trent zerwal z siebie kurtke polowa, okryl nia jej ramiona i ukleknal naprzeciw dziewczyny. Objal ja, czujac, jak drzy, a jej szloch powoli cichnie. Lagodnie podniosl ja na nogi, szepczac pieszczotliwe slowa, jakby byla nerwowym zrebieciem, i glaszczac po glowie poprowadzil pod oslone land rovera. Ale ona nie chciala oslony. Szepnela - Prosze - i wysunela sie z jego objec. Spojrzala na mezczyzne lezacego w blocie. Trent patrzyl, jak Mariana starannie oglada wszystkie szczegoly, by je na zawsze zachowac w pamieci. Musiala to zrobic. Nienawisc i strach powoli ja opuszczaly, az poczula sie calkiem pusta w srodku. Odwrocila sie do Trenta i przytulila, by zapelnic pustke jego cieplem. -Przyniose pile lancuchowa... - powiedzial. Ziemna droga przecinala rzeke pod katem prostym. Wyrwane drzewa, zniesione tutaj pradem wody, spietrzyly sie pod mostem jak tama budowana przez bobry. Ale w jakis czas po przejsciu mostu przez ludzi Louisa, udajacych sie, by przywiezc prezydenta z jego chaty, potezny napor wody wyrwal most z posad. Nie podtrzymywane niczym przesla przewalaly sie w nurcie, az beton sie rozprysl, a kawaly tarmakowej nawierzchni zostaly odrzucone na boki tak lekko, jak kawalki smolowanej tektury. Bezposrednie trafienie bomba lotnicza byloby mniej niszczycielskie. Po wydostaniu sie z zasadzki Trent zasiadl za kierownica. Choc pelna dziur, to jednak ta droga w porownaniu z traktem, ktorym przybyli, wydawala sie gladka jak bechstein Don Roberta. Zwinieta w klebek Mariana spala obok, zlozywszy mu glowe na kolanach. Swiecil szperaczami w gore rzeki, az znalazl zakret, zblizajacy sie do drogi. Otwierajac drzwi wozu uslyszal ryk wody, szarpiacej resztkami filarow mostowych; ale deszcz przestal padac i nawet poziom wody nieco opadl. Na powierzchni bylo mniej piany, a rzeka toczyla sie gladko ciemnymi jak lukrecja, sliskimi falami. Nie budzac Mariany, Trent wzial latarke i poszedl w gore nurtu az za zakret. Siedemdziesiat stop szerokosci, ocenil na podstawie widoku kepy karlowatych drzew na przeciwnym brzegu. Cisnal na srodek nurtu gruby patyk i patrzyl, jak prad go porywa. Do srodka zakretu czterdziesci sekund. Niebezpieczne, ale mozliwe. Powrociwszy do land rovera, znalazl w skrzynce narzedziowej lyzki do opon, nozna pompke, podnosnik i krzyzowy klucz do kol. Zdjal zapasowe kolo, wypuscil z niego powietrze i wywazyl opone z obreczy, by moc wyciagnac detke. Napompowal ja do oporu i zostawil na land roverze. Poluzowal nakretki na tylnym prawym kole, wymontowal obejme, przywiazal do konca sznura i pociagnal calosc w gore rzeki. Pozbierawszy troche kamieni, zaczal trenowac ciskanie nimi w karlowate zarosla na przeciwleglym brzegu. Gdy juz byl pewien, ze wlasciwie ocenia odleglosc, starannie przewinal sznur, by sie nie zahaczyl, i uniosl obejme, wazac ja w dloni. Pierwszy rzut byl za wysoki, ciezarek trafil na wierzcholki drzewek i zsunal sie. Drugi za krotki, trzeci trafil dokladnie w rozwidlenie pnia. Trent calym swym ciezarem zawisnal na sznurze. Zakotwiczenie trzymalo. Szarpal sznurem w gore i w dol, i nadal wszystko wytrzymywalo. Zadowolony z wyniku otoczyl sznurem pien drzewa po swojej stronie rzeki, naciagnal go sztywno, by nie zaczepil o cos splywajacego rzeka, na koniec przywiazal go podwojnym wezlem marynarskim. Zwinawszy wolna reszte sznura, zaczal przygladac sie rzece. Niosla glownie martwe galezie i lekkie krzaki. Wracajac pomyslal o Marianie. Bylaby bezpieczniejsza przy samochodzie, ale uznal, ze lepiej bedzie sie czula majac juz za soba odnoge, prowadzaca do Cypla Angielskiego Pulkownika. Jej uczucia przeszly ciezka probe, a oczekiwanie zawsze trudno wytrzymac. Obudzil ja lagodnie i trzymal w ramionach, poki nie doszla do siebie. Gdy wyjasnial, jak zamierza przedostac sie przez rzeke, sluchala w milczeniu. A potem odepchnela go i zaczela przypatrywac sie sklebionemu nurtowi. -To zalezy ode mnie - powiedziala. Spojrzala na niego, ale nie mogl dostrzec wyrazu jej twarzy. - Zawsze tak bedzie. To znaczy, miedzy nami... Pomyslal, jak latwo byloby wziac ja znow w ramiona. Ale to nie bylo w jego stylu, a wobec niej nie byloby w porzadku. -Uwazam, ze ministrowie zyja - powiedzial - i mys le, ze potrafie ich uwolnic. -Pojde z toba. -Przez rzeke, ale nie do farmy. Musze to wykonac samodzielnie. -Wiem. To twoj zawod. - Byla zbyt wyczerpana, by wyrazic tonem glosu gniew czy chocby gorycz. -Przepraszam - powiedzial i zapalil silnik. Zawrociw szy na drodze przejechal przez row, a potem skierowal sie w gore rzeki az do zakretu. Podlewarowal dzipa. Mariana przysiadla na brzegu, wpatrujac sie w wode. Zdjawszy juz obluzowane tylne kolo, wypuscil powietrze, wyciagnal detke i znow ja napompowal. Przecial sznur przy podwojnym wezle na drzewie i przywiazal jego koniec do detki. Uzyskany dodatkowy sznur jednym koncem przywiazal do drzewa, by wiatr go nie porwal, drugim zas do drugiej detki. Przysiadl kolo Mariany. Nie dotknal jej. -Gotowa? Kiwnela glowa. -Skocz tak daleko, jak potrafisz - poradzil. - Sznur podziala jak wahadlo, a prad przeniesie cie na drugi brzeg. '- Wiem. Chcial na tym skonczyc, ale Mariana przypatrywala sie juz od pieciu minut niesionym przez wode szczatkom. I nie byla glupia. Trent przyniosl z land rovera obie peleryny i zlozyl z nich poduszke. Nurtem przeleciala sucha galaz, ciezka, gruba i zaostrzona. Trent przytrzymal detke i Mariana weszla do niej. Nie patrzyla na niego. -Plynac na detce trzymaj sie tak wysoko, jak ci sie uda - polecil. - Zabezpiecz twarz pelerynami. Chwycila je i skoczyla przed siebie, zanim Trent zdolal jej powiedziec, by zaczekala. Patrzyl, jak chwyta ja nurt. Jej sznur w polowie szerokosci rzeki o cos zaczepil. Trent spojrzal w gore rzeki. W swietle szperaczy widac bylo grubszy koniec pnia drzewa w dwoch trzecich odleglosci do drugiego brzegu. Drzazgi w miejscu zlamania wygladaly jak pek bialych, rzeznickich nozy. Sznur Mariany musial zaczepic sie o drzewo, a ona sama zostala wystawiona na ciosy zebatego tarana. Trent wyobrazil sobie, jak szpice drewnianych nozy wbijaja sie w twarz Mariany, w jej oczy. Krzyki nie mialy zadnego sensu; ryk wody zdolny byl zagluszyc nawet rog mglowy. Chwycil druga detke i rzucil sie do rzeki. Nogami kopal powietrze, nim jeszcze zetknal sie z woda. Nie sadzil, by potrafil sie ocalic, ale prad juz pchal drzewo w jego strone. Pierwsza galaz uderzyla go w ramie. Chwycil ja, podciagnal sie do przodu i udalo mu sie zahaczyc detka o postrzepione ostrza zlamanego drzewa. Spodziewal sie, ze albo sznur peknie, albo detka zostanie przedziurawiona. Zaczal gramolic sie wsrod galezi w gore, ciagnac za soba ostatnie metry luznego sznura, i udalo mu sie zawiazac petle na kikucie zlamanej galezi. Inna galaz uderzyla go w twarz jak batem, spychajac w dol. Za chwile drzewo mialo zaczac cala swa szerokoscia plynac z pradem. Wtedy galezie przytlocza Mariane do samego dna, bez ratunku w ucieczce. Walczyl z pradem, wpychal sie miedzy galezie i z calej sily staral sie trzymac cialo sztywno wyprostowane, aby dzialajac jak ster kierowalo pien w strone przeciwleglego brzegu. Nurt obrocil drzewo korona w kierunku land rovera. Sznur naciagnal sie pod ciezarem pnia, dzialajac jak ramie wahadla; woda przelala sie nad glowa Trenta. Zlamany koniec osunal sie po przeciwleglym brzegu, Marianie nic juz nie grozilo. Sznur pekl i rownie nagle, jak przed chwila sie napial, teraz zwisnal luzno. Ale drzewo juz sie zakrecilo w nurcie, ktory wypychal jego ulistniona korone na srodek rzeki. Jakas galaz zaczepila o dno, spychajac Trenta w dol. Chwytajac kolejno galezie, przepychal sie uparcie w strone pnia. Nie wiedzial, czemu jeszcze walczy. I nagle drzewo obrocilo sie w wodzie, wynoszac jego glowe nad powierzchnie. Na sekunde ujrzal drugi brzeg. Mariana ze wszystkich sil trzymala sie korzenia jakiegos drzewa. Usta miala szeroko otwarte; Trent wiedzial, ze wola go po imieniu. A potem przelecial obok niej, unoszony przez drzewo, pedzace ku resztkom mostu. Gdy dostrzegl szczatki stalowej konstrukcji podpor, grozacych, ze rezerwa mu cialo na strzepy, chcial krzyczec z przerazenia. Drzewo znow sie zaczepilo, wynoszac go jeszcze wyzej, a potem prad znowu je pochwycil. Jeszcze dwadziescia jardow w dol, i Trent ujrzal inne drzewo, naderwane wiatrem, ale ciagle trzymajace sie korzeniami. Woda klebila sie nad nim i wokol niego, gladka jak oliwa. Trent pomyslal, ze czekaja tam na niego kikuty po zlamanych galeziach, na ktore zaraz sie nabije, i wypuscil trzymana galaz, pozwalajac uniesc sie pradowi. Uderzyl plasko brzuchem w pien przewroconego drzewa. Bol polamanych zeber odebral mu oddech. Desperacko drapal palcami w poszukiwaniu uchwytu, zrywajac sobie paznokcie. Na moment udalo mu sie stanac stopami na pniu. Skoczyl na brzeg, chwytajac za rosnace tam mlode drzewka. Z bolu zrobilo mu sie czarno przed oczami, byl prawie gotow sie poddac. Prad zniosl jego nogi rownolegle do brzegu, stopy oparly sie o bloto. Ostatkiem sil wpelznal miedzy drzewka i upadl wsrod nich, nie czujac juz nic procz bolu. Z omdlenia obudzilo go rozpaczliwe wolanie Mariany. Przeszukawszy brzeg rzeki, weszla na glowna droge. By nie uzywac jego imienia, wolala tylko: Gdzie jestes? - powtarzajac to bez przerwy, jakby chcac sie upewnic, ze Trent zyje, a ona tylko nie wie, gdzie sie zapodzial. Tuz pod nim rzeka bez przestanku groznie ryczala; fale bily w przewrocone drzewo, a piana, gdy lezal wsrod drzewek, chlostala go po twarzy. Chcial odczolgac sie od brzegu, nim odpowie na jej wolanie. Dzwignal sie na kolana, ale palacy bol prawej dloni zmusil go do powstania. -Tutaj! - zawolal. Kulejac poszedl w jej kierunku, z chlupotem stop zapadajacych sie w blotnista lake. Do odnogi w strone Cypla Angielskiego Pulkownika mial okolo mili i nie byl pewien, czy zdola tam dojsc. Mariana zatrzymala sie o jard od niego. Ciemnosc skrywala wyraz jej twarzy. Trent nie chcial, by zaczely przemawiac przez nia uczucia. Obawial sie, ze jesli to sie stanie, on sie jej uczepi i juz nie zdola sie poruszyc. I myslal takze, ze jest za stary na lzy, ktore krecily mu sie w oczach. Probowal sobie przypomniec, kiedy plakal po raz ostatni. Nie wowczas, gdy ukryl sie za skrzynia z obrokiem po ujrzeniu ojca. I nawet nie wowczas, gdy uslyszal strzal. Nie plakal tez, gdy pulkownik Smith zawiadomil go o smierci matki. Nie odczul wowczas bolu, a tylko jalowa pustke rozpaczy. Byl tez pewien, ze nie plakal ani razu od tej pory. A wiec musialo to byc, gdy byl zupelnie malym dzieckiem. Pomyslal, ze wyczerpanie potrafi platac czlowiekowi zabawne kawaly. -Halo! - powiedzial. Mariana nie odpowiedziala, wiec dodal: - Dobrze, z toba wszystko w porzadku - i popatrzyl na zegarek. - Musimy ruszac. Swit za pare godzin, a ja chce wyjsc do nich z ciemnosci. -Nie - powiedziala. Prawie odpowiedzial: Co nie? - ale sie powstrzymal. Tak jakby uslyszala te slowa, dodala: -Wiesz... nie zaczynaj gry. Zrobila krok do przodu. Stojac tuz przy nim, chwycila za przod jego kurtki polowej. Trent wiedzial, iz za chwile powie mu, ze go kocha. Odezwal sie spokojnym glosem: -Przez ostatnie osiem miesiecy bylem Trentem, malo waznym zeglarzem. Za miesiac moge byc Ibrahimem Mohammedem z trzema zonami i dwoma tuzinami dzieci... albo wesolym barmanem Pepe, w jedwabnej koszuli i ba lowych ciuchach. -Czuje sie bezpieczna - odrzekla Mariana z cichutkim chichotem, ktory od razu stlumila, jakby w obawie, ze przerodzi sie w atak histerii. -Bezpieczna? - spytal Trent. Jak na te dwa wspolnie spedzone dni, to okreslenie bylo wyjatkowo niestosowne. -Przy tobie - rzekla. - Wiesz, co mam na mysli. - Oparla sie policzkiem o jego piers. - Jestes takim tchorzem. Odwrocil ja twarza w strone drogi, opierajac sie na jej barkach. -Bedziesz musiala pomagac mi na nierownym grun cie - powiedzial. - Na tarmaku dam sobie doskonale rade. Przebycie mili do odgalezienia, prowadzacego ku Cyplowi Angielskiego Pulkownika, zabralo im prawie godzine. Dwukrotnie, gdy Trent probowal opanowac bol, musieli przystawac. Chwilami myslal, ze bedzie musial zrezygnowac. Chmury zaczely sie rozchodzic, miejscami pokazywaly sie gwiazdy, a wiatr zmienil sie w zaledwie lekki powiew. I to pozwolilo Trentowi posuwac sie naprzod. Zatrzymali sie o sto jardow przed odgalezieniem. -Nie wiem, jak dostaniesz sie do miasta - powiedzial Marianie - ale nie wolno ci ryzykowac. Jestes wiejska dziewczyna. Drzewo przygniotlo noge twemu mezowi. Wlozylas ja do gliny. Tak to sie robi w glebi kraju: glina wzmocniona pasami siatki przeciw moskitom. Idziesz do szpitala po antybiotyki. Przykleknawszy na skraju drogi, wzial adidasy Mariany i obcial im noski, wystrzepiajac przy tym brzegi. Ostrym kamieniem odcial metalowe skuwki jednego z jej sznurowadel, rozcial je na pol i zwiazal tak, by wezel byl na wierzchu, a sznurowadlo wygladalo na uzywane od roku. Drugie zastapil brazowym wiazadlem jednego ze swych butow polowych. Wszystko to robil powoli, majac zraniona reke, a konce palcow zlepione zaschla krwia. -Na to wlasnie zawsze patrza zawodowcy: obuwie. I nie probuj sie ukrywac. Idz srodkiem drogi, aby mieli mnostwo czasu, by cie obejrzec. I mow tylko kreolskim, zadnym innym jezykiem. - Wyszczerzyl do niej zeby. - To by bylo wszystko, jesli idzie o Londynska Szkole Ekonomiczna. Jesli dotrzesz do Brytyjskiej Wysokiej Ko misji, powiedz im, co sie wydarzylo. Jesli ci sie nie uda, nie przejmuj sie. Najwazniejsze, zeby nic ci sie nie stalo. Wiedzial, ze powinien jej powiedziec: Nie chce, aby cos ci sie stalo. W slabym swietle gwiazd nie widzial wyrazu jej twarzy. Chcial jej dotknac, ale obawial sie tego, co wowczas mogloby nastapic. -Jesli ci sie nie uda... - powiedziala. -Uda sie. Bede z nimi rozmawial, i to wszystko. Strzelanie sie skonczylo... Patrzyl za nia, gdy odchodzila srodkiem drogi. Wygladala na malenka i bezbronna. W odroznieniu od drozki do chaty prezydenta, ciagnacej sie wzdluz grzbietu skalnego, droga do Cypla Angielskiego Pulkownika biegla pod gore dnem doliny. Barykada podobna do tej u gory powinna byc u wejscia do doliny. Trent nie widzial sensu w unikaniu jej; na to nie mial dosc sily. A gdyby nawet ominal zapore, nie mial sily, by dojsc do farmy. Blef byl jego jedyna nadzieja. Niewielka wprawdzie, ale musial sprobowac. U wylotu od strony glownej drogi dolina miala prawie mile szerokosci. W poprzek jezdni lezaly dwa drzewa, ich konce siegaly po obu stronach poprzez rowy az na pola. Trzymajac rece nad glowa, trent, kulejac, szedl powoli przed siebie. Swiatlo latarki uderzalo go w twarz. Zatrzymal sie zamykajac oczy. Uslyszal kroki. Nadal trzymal rece w gorze. Odezwal sie meski glos, mowiacy cicha, spiewna hiszpanszczyzna: -Oye, to ten gringo. -Tak nazywaliscie mnie dotychczas - powiedzial Trent. Ale chcial juz to miec za soba. - W rzeczywistosci jestem gliniarzem. Uslyszal, jak mezczyzna ze swistem wciaga powietrze. Wiedzial, ze ma wycelowane w siebie lufy i wiedzial tez, jak latwo zdenerwowany czlowiek potrafi strzelic bez namyslu. -Przyszedlem tutaj z wlasnej woli - powiedzial tonem tak niedbalym, jakby ich spotkanie nastapilo podczas spaceru do kosciola wzdluz rzeki Hamble, w niedzielny poranek. - Moge byc glina, ale nie jestem durniem. Chce rozmawiac z waszym szefem. Nie z szefem gringo - dodal pogardliwie. - I nie mowie o Louisie, szefie contras, czy jak tam sie oni obecnie nazywaja. Chce mowic z waszym szefem, Mariem, El Jefe de Los Colombianos. Uslyszal, ze za barykada szepcze dwoch ludzi. Bylo wiec ich co najmniej trzech, wliczajac w to czlowieka z latarka. -Posluchajcie mnie - ostrzegl glosem rozmyslnie obojetnym, bo to zycie tamtych bylo wystawione na zgube. - Posluchajcie mnie, albo zostaniecie pokarmem dla sepow. Zostaliscie wrobieni... Tak jak prezydent zostal wrobiony za pomoca kokainy w hotelu Savoy, jak wrobiono pilotow dwoch samolotow. Jak wrobiono samego Trenta, zarowno jako morderce Don Roberta, jak i rzekomego przemytnika broni uzytej do zamachu stanu. A jeszcze przedtem wrobiono go w Irlandii, by moc go zastrzelic przy pomocy czekajacych w zasadzce brytyjskich zolnierzy. Ten sam modus operandi. Ten sam umysl, planujacy posuniecia. Tego Trent byl pewien, przypominajac sobie, jakie otrzymywal instrukcje od pulkownika Smitha, stojacego w pokoju hotelu Rena Victoria - wysokiej, wyprostowanej sylwetki na tle okna. A teraz byl juz pewien, ze sam zamach takze byl prowokacja. Od samego poczatku Trent byl przekonany, ze zamach moze udac sie tylko wowczas, gdy uzyska miedzynarodowe poparcie. Fakt, ze planista tej operacji zapewnil sobie za pomoca szantazu kontrole nad prezydentem, byl dowodem, ze prezydent mial w przyszlosci odgrywac role szefa rzadu. Aby jednak tak sie stalo, zamach musial poniesc porazke. Jesli zas jego porazka zostala tez zaplanowana, jakiez mozna bylo wymyslic doskonalsze rozwiazanie niz to, w ktorym prezydent byl jej sprawca? Prezydent jako bohater swiatowego teatru politycznego stalby sie wladca swego kraju... Dwoch ludzi pozostalo na strazy barykady. Trzeci powiozl Trenta w gore doliny niebieska toyota kombi z napedem na cztery kola. Gdy wiazali mu rece na plecach, jeden z nich gwizdnal, ujrzawszy zerwane paznokcie. Trent oparl sie o drzwi pojazdu, zgiety wpol, by nie urazic dloni. Dolina zwezala sie ostro. Przez ostatni odcinek droga biegla zygzakiem pod gore, az dotarla do wysypanego zwirem dziedzinca. Po obu jego stronach staly otwarte stodoly, naprzeciw zas sciana z kamieni bez zaprawy. Trent zauwazyl traktor, plugi i brony. Z ciemnosci wynurzyl sie wartownik z bronia wycelowana w toyote. Trent go rozpoznal. Byl to jeden z tych, ktorych zawiozl w gore rzeki. Wiedzial tez, ze w jednej ze stodol znajduje sie drugi, gotow w razie czego oslaniac kolege ogniem. Kierowca pozdrowil wartownika. -Mam tego gringo z zaglowca. Przyszedl z wlasnej woli. Chce rozmawiac z Mariem. -Zabierz go - brzmiala odpowiedz, potwierdzona ruchem lufy. Z dziedzinca prowadzily kamienne schody przez brame z kutego zelaza, wyrwana sila huraganu z gornych zawiasow. Teraz prawie nie bylo wiatru, chmur niewiele, za to wiecej gwiazd. Trzy godziny do switu, domyslil sie Trent. Kierowca wyciagnal go z toyoty, a gdy wchodzili po schodach trzymal go za ramie. Trent nie byl pewien, czy ten czlowiek chce mu pomoc, czy okazac swoja przewage. Dom, znany jako Cypel Angielskiego Pulkownika, stal w glebi trawiastego tarasu. Z obu bokow i od tylu chronily go przed wiatrem zbocza konczacej sie tu doliny. Byl to dlugi bungalow, zbudowany z bielonej, suszonej na sloncu cegly, pokryty czerwona blacha falista. Przez cala szerokosc frontu biegla przykryta weranda. Opierala sie na pniach palmowych, odartych z ogonkow lisciowych, wygladzonych, naoliwionych i wypolerowanych. Palmowe slupy porosniete byly pnaczami, ale wiatr je zerwal i teraz wily sie w lekkich podmuchach po terakotowej posadzce werandy jak mlode, cienkie weze. Z domu na werande prowadzilo szescioro podwojnych drzwi balkonowych, posrodku zas znajdowaly sie podwojne arkadowe drzwi z mahoniu. Okna zaslanialy kotary z bielonej juty; z bokow przeswiecalo zolte swiatlo lamp naftowych. Na werandzie stalo dwoch mezczyzn, trzymajac gotowe do strzalu kalasznikowy. I tych takze Trent pamietal z wyprawy po przemycana bron. Kolumbijczycy. A wiec mial racje, przynajmniej do tej chwili. -Gringo ze statku! - zawolal do nich eskortujacy. -Zaczekaj - polecil jeden z nich. Uchylil skrzydlo podwojnych drzwi. Na plytki podlogowe padla smuga swiatla jak jezyk jaszczurki. Ukazala sie smukla postac ich przywodcy Maria i drzwi zamknely sie za nim. -A wiec powrociles do nas - powiedzial. Jego lekko sepleniacy glos byl rownoczesnie grozny i zniewiescialy. - Jak golab. -Jak gliniarz - poprawil spokojnie Trent. Przemoczony, zablocony i zmizerowany, z rekami zwiazanymi na plecach, mial znaczne trudnosci z przybraniem wladczej postawy. Ale od tego zalezalo jego zycie. - Wy, Kolumbijczycy, zostaliscie nabrani - powiedzial spokojnym i szczerym tonem. - Jestescie ofiarami spisku gringo. -Klamiesz - wyseplenil Mario. Trent wzruszyl ramionami. -Po co mialbym sie na to wysilac? -By ich ocalic. - Mario splunal na drzwi, za ktorymi znajdowali sie uwiezieni ministrowie Belpan. -Mam ich ocalic... bez broni? Z polamanymi zebrami? - zadrwil Trent. - Z wyrwanymi paznokciami? Chyba wierzysz, ze jestem Batmanem, jesli oczekujesz po mnie takich cudow. To gdzie jest Robin? Moze juz stoi za toba? - Trent zasmial sie cicho i zlosliwie. - Zastanow sie, Senor Mario. Zastanow sie uwaznie... -Nad czym mialbym sie zastanawiac? - Choc Kolumbijczyk probowal mowic z lekcewazeniem, nie udalo mu sie pozbyc tonu watpliwosci, ktory jego ludzie natychmiast wychwycili. Trent poczul, ze dlon straznika zaciska sie na jego ramieniu. Milczenie bylo pelne napiecia. Wiedzial, ze przysluchuja mu sie ludzie stojacy ponizej werandy i przemowil glosniej, by go dobrze uslyszeli. -Czemu was, Kolumbijczykow, trzymali oddzielnie od tych, wyszkolonych przez Amerykanow? - zapytal. - Faszy stow z Nikaragui? Contras, jak ich kiedys nazywano; ale ich wojna juz sie skonczyla. I do czego zostalby uzyty prezydent, gdyby mozna go wydostac z gor, gdziesmy go zostawili? -Zostawili? -Zostawili - powtorzyl z naciskiem Trent. - W to warzystwie dziewieciu trupow. A wszyscy contras. Ale jest ich znacznie wiecej. Podczas gdy wy... Trent lekkim, lekcewazacym ruchem glowy wskazal lezaca nizej doline. -Rano przybeda contras w mundurach policyjnych. Wy ich powitacie. Oni was zabija. Zabija waszych wiezniow. Zaprosza dziennikarzy, by porobili zdjecia dla zagranicznych gazet. Pokaza, ze z cial politykow jeszcze plynie krew. Was wymienia jako mordercow i wyjasnia, naturalnie z wielka skromnoscia, jak Bog im dopomogl wyzwolic Belpan od kolumbijskich przemytnikow narkotykow. Bedzie tu takze prezydent ze swym usmiechem polityka, a oni opowiedza, jak on kierowal ich atakiem. Swiat uwierzy, ze jest bohaterem i zbawca demokracji. Trent wiedzial, ze to wszystko prawda, i wiedzial tez, ze Kolumbijczycy musza mu uwierzyc. Beda dyskutowac miedzy soba, ale w koncu mu uwierza. -Prezydent bedzie mial cala wladze - kontynuowal. - Oglosi stan wyjatkowy i bedzie rzadzil dekretami, obiecujac rownoczesnie nowe wybory, ktore jednak zostana odlozone do chwili, gdy uwage swiata odwroci kolejna kleska glodowa, zamach stanu albo rozgrywki futbolowe. Ci, ktorzy kiedys nazywali sie contras, beda wladali tym krajem dla amerykanskiego gringo, ktory ich wyszkolil - spokojnie kontynuowal Trent. - Wasi pracodawcy, ktorzy sfinansowali tego gringo, beda sie skarzyc, ale nie na to, ze ty i twoi ludzie sa martwi, Senior Mario; dla nich jestescie mniej wazni niz moskity; lecz na to, ze gringo ich oszukal. Niemniej beda placic tyle, ile zazada, za korzystanie z lotnisk. A za rok, moze dwa, gringo zniknie, by sie cieszyc milionami ukrytymi na tajnych kontach bankowych. Raczej poczul, niz zobaczyl, ze czlowiek z barykady i dwoch bandytow stojacych u stop tarasu, podsuwaja sie blizej, by lepiej slyszec. Trzech plus dwoch na tarasie rownalo sie pieciu z dwudziestu, a doliczajac Maria, szesciu. Mniejszosc, ale wystarczajaca, a Trent wiedzial, ze juz nad nimi panuje. Jego usmiech byl rozmyslnie uragliwy. -Czy myslisz, Senior Mario, ze gringo przed odjazdem zakupi marmur na wasze groby? Kto wie? Moze nawet wierzyles, ze wsrod zlodziei panuje honor? - Trent potrzasnal glowa w zdumieniu nad naiwnoscia Kolumbijczyka. - Powinniscie pojsc do wiezienia, bo jestescie zabojcami - dodal. - Ale biorac pod uwage taka naiwnosc, byc moze powinienem wam wybaczyc. Szeregowcy mnie nie interesuja. Chce kogos innego. Szefa gringo... Wystarczylo. Jeden z bandytow zaklal, drugi zaczal sie sprzeczac, az Mario kazal im sie zamknac. Czlowiek zaprotestowal. Sluchajac ich, Trent poczul, ze z jego nog ucieka resztka sily. -Musicie mi wybaczyc - powiedzial. - Jestem nieco zmeczony... Ciemnosc byla absolutna, a w niej wiele bolu. Trent lezal na lozku, brzuchem do dolu. Rece mial nadal zwiazane, i do tego spetano mu tez nogi. Niczego nie pamietal, ale to Kolumbijczycy musieli go wniesc do domu. Nie slyszal otwierania drzwi ani niczyjego oddechu, ale wiedzial, ze ktos jest w pokoju. W takich sprawach sie nie mylil. Trzasnela sprezyna otwierajaca ostrze noza. Byl to solidny noz, prawdopodobnie komandoski. Ostrze odnalazlo i przecielo sznur na nogach Trenta. W chwile pozniej mial wolne rece. Drzwi otworzyly sie i zamknely bezglosnie. Byl sam. Otwieral i zamykal dlonie, z drzeniem oczekujac na meke, ktora wraz z przywroconym krazeniem krwi powroci do jego zerwanych paznokci. Bol pojawil sie. Trent usiadl na lozku i wsadzil dlonie pod pachy, kiwajac sie w miejscu. Zagryzl wargi, by nie krzyczec. Po policzkach pociekly mu lzy. Wreszcie bol stal sie znosniejszy. Pomacal wezglowie lozka i trafil na sciane za nim. Idac wzdluz niej na lewo, natrafil na okno z okiennicami zamknietymi na plaska zelazna sztabe. Odsunal ja troche i otworzyl okiennice do wnetrza pokoju. Blyszczaly gwiazdy, pierwsza jasnosc przedswitu zmiekczala cienie. Na zewnatrz byla wolnosc... albo smierc. Tak jak na Fajnego Starego Chlopa, pilota, czekala smierc na wyspie Canaka. Trent wdrapal sie na parapet. Wahal sie krocej niz sekunde, nim opadl na ziemie. Nie czekala na niego zadna olowiana rura, by zmiazdzyc mu mozg. Chcial pobiec, ale prawa noga nie byla w stanie uniesc ciezaru jego ciala, a zebra zachowywaly sie tak, jakby chcialy zemlec mu pluca na krwawy budyn. Probowal myslec. Ten, kto przecial mu wiezy, zrobil tak dlatego, ze uwierzyl w jego relacje o spisku. A kimkolwiek byl, dzialal z wlasnej inicjatywy, inaczej bowiem nie byloby potrzeby utrzymywania wszystkiego w tajemnicy. Gdy inni odkryja, ze Trent zniknal, zaczna go szukac. Beda sie spodziewac, ze sprobuje uciekac w dol doliny. Ale mogli tez wyliczyc sobie, ze on wlasnie bedzie oczekiwal, iz tak pomysla. A jak to rozegra Caspar? Dotarl do malego gaju cytrusowego. Chwytajac sie drzew zaczal podciagac sie ku gornemu skrajowi doliny. Deszcz zmiekczyl glebe i dzieki temu jego buty znajdowaly oparcie. Dotarl do plotu z brama. Zbocze stawalo sie bardziej strome, pokryte glazami, krzaczkami, a jeszcze wyzej wtornym lasem. Uslyszawszy jakis ruch z lewej strony zamarl w oczekiwaniu. Cykada zajaknela sie krotko, a potem wybuchnela glosna piesnia. Odpowiedziala jej druga, trzecia, a potem czwarta, coraz szerzej rozlewajacym sie dzwiekiem, obwieszczajacym koniec burzy. Po zboczu pagorka nadplynela mgla. Okryty jej szaroscia Trent, kulejac, podazal pod skapa oslona, wyczuwajac butami obecnosc polamanych galezi i luznych kamieni. Czaczakale ryczaly na siebie, jakby byly oslami, a nie ptakami; ich dziwaczne ii-an-aa, ii-an-aa nioslo sie echem wsrod drzew. Chichot papugi aztek mieszal sie z popiskiwaniem i swiergotem mucholowek, wrobli i kiskadi; a dalej na prawo dzieciol kul pien martwego drzewa. Leciutki powiew porwal mgle na chmurki, przez chwile przylepione do zbocza, nim zaczely sie rozplywac w miekkim, szarym swietle switu. Za Trentem i ponizej niego slychac bylo ludzkie wolania. Odkryto jego ucieczke - dowiedzial sie o tym, wycelowawszy lornete na werande Cypla Angielskiego Pulkownika. Byl tam Mario, machaniem rak kierujac ludzi na oba zbocza u czola doliny. Ludzie sluchali niechetnie, posuwali sie leniwie, z opuszczonymi ramionami. Trent pewien byl, ze przez ostatnia czesc nocy wyklocali sie miedzy soba, a jego opowiesc poderwala ich determinacje. Mgla przetarla sie. Obejrzal przez lornete cala doline, zapamietujac wszystkie szczegoly terenu: najpierw dom otoczony cytrusowym gajem, nastepnie szeroki dolny dziedziniec ze stodolami i garazem na traktor, od ktorego wiodly w dol zygzakowate slady kol miedzy waskimi wygonami, zasianymi prosem, gdzie paslo sie stadko bydla zebu. Wygon ponizej Trenta osloniety byl przed morskimi wiatrami stromym wystepem skalnym zbocza. Droga ostro okrazala ow wystep, a nastepnie zakrecala w lewo, wokol plantacji bananow. Ciagnaca sie na dlugosc osiemdziesieciu jardow wzdluz drogi plantacja zostala zbita wiatrem w groteskowy klab poszarpanych lisci i potrzaskanych pni. Za nia lezal dalszy wygon. Za wystepem zas dlugie, o ksztalcie zagla pole kukurydzy, lezacej teraz na ziemi, ciagnelo sie na prawo od drogi na przestrzeni piecdziesieciu akrow, moze nawet wiekszej. Nastepnie stal rzad drzew, a za nim po obu stronach jeszcze wiecej kukurydzy, az po otwarte pola farmy, siegajace do odleglej szosy. Nim zblizajaca sie dolina ciezarowka znajdzie sie w zasiegu skutecznego ognia z domu i tarasu, bedzie zaslonieta najpierw przez plantacje, nastepnie przez wystep. Na miejscu Maria, Trent ustawilby strzelca wyborowego wysoko na wystepie, po jego otwartej na doline stronie, by trzymac pod ostrzalem martwe pole. Dwaj ludzie wyslani przez Maria na zbocza niewiele posuneli sie naprzod. Trentowi nie przeszkadzali. Przeciskajac sie miedzy krzewami i drzewami, szukal pozycji, z ktorej byloby widac dol zbocza i martwe pole. Dotarlszy do szczytu wystepu stwierdzil, ze skala zakreca. Jedyne miejsce, zapewniajace wglad na cala dlugosc zbocza, znajdowalo sie na otwartej przestrzeni, u szczytu wystepu. Pelzajac na brzuchu, przedostal sie na otwarty szczyt, skad mial widok zarowno na tyly domu, jak wzdluz zbocza. Ukryty w cieniu skaly uwaznie przestudiowal cale zbocze przez lornete. Nie bylo posterunku, a wiec Mario byl albo niedbaly, albo glupi. O dwadziescia jardow na lewo od Trenta koliber znalazl ukwiecony krzew. Ptak mial ledwie trzy cale dlugosci i byl smukly jak pocisk. Piorka na grzbiecie mial szmaragdowozielone, czubek opalizujaco blekitny. Blyskawicznie przeskakiwal od kwiatu do kwiatu, zawisajac w powietrzu, gdy zaglebial dlugi dziobek w nektarze. Louis, pomyslal Trent... Louis, psychopata z niewyczerpanymi zapasami czystych chusteczek do nosa. Uplynelo dziesiec minut, nim dostrzegl w oddali jakis ruch. Jeszcze piec minut i juz mogl odroznic ksztalty wielkiego amerykanskiego kombi z napedem na cztery kola, kilka land roverow i siedem wojskowych ciezarowek. Kolumna wolno zblizyla sie w gore doliny z kombi na czele, a potem znikla zaslonieta plantacja bananow. Jeszcze piec minut i kombi znow sie pojawilo, przepychajac sie droga jak tlusty, blyszczacy zuk gnojowy. Przy kierownicy siedzial Caspar. Przez lornete Trent widzial cygaro, sterczace spomiedzy jego czerwonych warg. Na glowie mial jedna z owych czapeczek, ktore nosza Amerykanie, by pochwalic sie, na jaki kurort moga sobie pozwolic. Ta byla podzielona na cztery, czerwone i niebieskie, czesci. Obok niego siedziala Mariana. Trent wysunal sie z cienia rzucanego przez skale i ruszyl w dol tak, by byc zakrytym przed obserwacja z domu. Za minute dach kombi zasloni go przed Casparem; wiec pospiesznie wstal, wymachujac frenetycznie rekami jak pomocnik bukmachera na torze wyscigowym. Ale ten odrobine wyzszy punkt obserwacyjny ukazal mu lufe karabinu, sterczaca spod czegos, co teraz rozpoznal jako nawis, o trzydziesci stop ponizej. Zostalo mu co najwyzej szescdziesiat sekund. Do tego byl zmeczony, rozpaczliwie zmeczony. I glupi. Wlasna glupota zabolala go najbardziej. Zrobil krok w prawo, by znalezc sie dokladnie nad nawisem. Pod jego prawym butem przesunal sie kamien i noga ugiela sie. Probowal sie ratowac. Na pol slepy od bolu zdartych paznokci, zsunal sie bezradnie po krawedzi wystepu. Naprzeciw niego stal Miguelito. Musial to byc Miguelito. Trent uderzyl go barkiem, wyrzucajac czlowieczka z malego zaglebienia, w ktorym sie ukrywal. Karabin wypadl z jego rak. Trent widzial, jak przelamuje sie, uderzywszy o kamien daleko w dole. Trzymali sie nawzajem w ramionach, slizgajac sie, zsuwajac, padajac. Zobaczyl lub poczul pistolet w dloni Miguelita i juz sam trzymal jego kolbe w dloni, sciskajac tak mocno, jakby w calym wszechswiecie to jedno moglo go uratowac. Miedzy nimi znalazl sie krzak. Czlowieczek chwycil sie galezi, a Trent zsunal na dol. Ocalila go deszczowka w rowie. Wpadl do niego cala swa dlugoscia, rozpryskujac fontanne wody. Z najwiekszym trudem wstal na nogi, zachwial sie, prawie upadl, chwycil za maske stojacego w miejscu samochodu i odzyskal rownowage. W oczach Mariany ujrzal przerazenie. Caspar przesunal sie na siedzeniu, otwierajac drzwi po jej stronie. Jedna reka wciagnal ja sobie na kolana, a potem, nie wypuszczajac dziewczyny, wypadl na jezdnie. Pistolet przylozyl do jej glowy, a lewa reka zaciskal gardlo. Patrzac Marianie w oczy, Trent odczul jej bol jak wrecz fizyczne uderzenie. Bol, ze go zawiodla, chocby i przez pomylke. Trent wiedzial, ze moze wygrac. Szczupaka, pistolet do gory, pierwszy strzal w piers Caspara, drugi w glowe. Mariana umrze, ale i tak umrze bez wzgledu na to, co zrobi Trent. Casparowi nie byla juz do niczego potrzebna i wiedziala zbyt wiele... -Rzuc bron! - rozkazal Caspar, prawie nie poruszywszy cygarem. Blysnelo slonce w jednej jedynej lzie, splywajacej z dolnej powieki Mariany. Ciemnobrazowe oczy wypelnil wyraz leku o niego. Milosc, pomyslal Trent. Zawsze wiedzial, ze w jego zawodzie nie ma na nia miejsca. Bedzie musial skoczyc na prawo, gdzie linie strzalu Caspara zasloni glowa Mariany. Uczucie fizycznej pustki przejelo go tak gleboko, ze niemal duszaco. Teraz! - kazal sobie Trent. Usmiechnal sie do Mariany i wypuscil pistolet Miguelita. Lufa zderzyla sie z kamykiem i ten dzwiek rozlegl sie w ciszy jak huk. Usmiech Caspara wyrazal zarowno zlosliwosc, jak swiadomosc zwyciestwa. -Jestes glupim jak swinia Irlandczykiem, Mahoney - powiedzial. - Powinienes byl zostac na moczarach. Szalony kokainista zachichotal z rozkoszy. -Hej, siefie, pozwolis Miguelito ziabic siukinsina? Rzuciwszy spojrzenie Kolumbijczykowi, stojacemu wyzej nich na zboczu, Caspar wyszczerzyl zeby. -Oczywiscie, zrob sobie te przyjemnosc. Twarz, pomyslal Trent. Nie mogl plunac Casparowi w oczy. Amerykanin stal pod wiatr, a miedzy nimi byla Mariana. Nie mogl tez wytrzymac bolu i strachu o niego, wypelniajacego oczy Mariany. Wobec tego tylko usmiechnal sie, gdy Miguelito zsunal sie ze zbocza, by zabrac pistolet, upuszczony przez Trenta na jezdnie. Pomyslal, ze to glupi usmiech; ale nie mial nic wiecej do ofiarowania Marianie, by wiedziala, ze nie bal sie i ona tez nie powinna. To juz nie potrwa dlugo. Minuta, moze dwie, i koniec. Ale trzeba to wlasciwie rozegrac. Pomimo wyczerpania nie przestawal sie usmiechac Casparowi w twarz, gdy Miguelito podnosil pistolet. -Jestes bystry, Caspar - powiedzial - ale jestes szumowina. -Ano, a ty straciles odwage wtedy w Irlandii - zadrwil Amerykanin, nie wypuszczajac z ust cygara. I w ten sposob ostatni kawalek lamiglowki trafil na swoje miejsce. Trent z calej sily staral sie opanowac wscieklosc. Miguelito byl za jego plecami. -Hej, mali pesku - zachichotal - ty stan tloche na lewo, by slicna pani nie miala kiwi na majteckach. Trent posluchal, robiac dwa kroki. Usmiechaj sie, rozkazal sobie, usmiechaj i nie przestawaj usmiechac. -Zlobic to telaz, siefie? - spytal Miguelito. Jego szalony chichot odbijal sie echem od skal. -Zrob, kiedy tylko bedziesz mial na to cholerna ochote - odparl Caspar. - Nic gorszego, niz tepy Ajrysz - dodal i opuscil swoj pistolet. - Tak, zabij go. -A ty myslales, ze zarabiasz sobie na fundusz emerytal ny - powiedzial Trent. Bylo za pozno na emeryture. Caspar mial absolutnie zaskoczona mine. Otworzyl usta i wypadlo z nich cygaro. Bo Miguelito strzelil, a w czole Caspara pojawila sie dziura, dokladnie posrodku. Zakrecil sie w miejscu jak uczen we wstepnej klasie dla weekendowych tancerzy baletowych. Trent skoczyl na Mariane, chwycil ja i cisnal do rowu. Polecial za nia, przykrywajac wlasnym cialem. Miguelito wyladowal o pare krokow dalej, twarza w ich strone. Zgarnal pistolet Caspara. Cisnal go Trentowi. Lezeli dalej, Miguelito trzymajac na muszce droge od strony domu, Trent podejscie przez doline. Z oczu Kolumbijczyka zniklo narkotykowe szalenstwo. Na jego miejsce pojawilo sie chlodne spojrzenie zawodowca, ktore Trent pamietal z wlasnego okresu szkolenia. I to wyszkolenie sprawilo, ze Miguelito automatycznie zajal w rowie taka pozycje, by z Trentem mogli sie wzajemnie oslaniac ogniem. Miguelito uwolnil go z wiezow w domu. Nieprzypadkowo i nie przez niedbalstwo pozwolil Trentowi uciec z brzegu rzeki po zakonczeniu przemytu broni. Bylo to rownie przemyslane, jak poczatkowe starcie z Trentem na pokladzie Zlotej Dziewczyny. Trent zsunal sie z Mariany i pelznac na lokciach cofnal sie w dol rowu. -Trzymaj sie przy ziemi - polecil, gdy podniosla glowe, by na niego spojrzec. W ubloconej twarzy miala smugi od lez. - Czy dobrze sie czujesz? - szepnal. Miguelito parsknal, rozsmieszony absurdalnoscia pytania Trenta. -Oczywiscie ona czuje sie dobrze. - Znow w jego oczach blysnelo szalenstwo, jego zaslinione wargi obwisly od narkotykow. - Gringo, mi w Amelice Lacinskiej - syknal. - Ti lezis na dziewcinie, ti sie z nia zienis, albo jej blacia polzna cie na male kawalki. Znakomicie - pomyslal Trent, patrzac jak czlowieczek gra swa role. Miguelito? Ale mial juz pewnosc, ze te wystajace kosci policzkowe, czarne oczy i czarne wlosy sa dziedzictwem innej rasy. Popatrzyli sobie w oczy. Miguelito potwierdzil odkrycie Trenta niesmialym usmiechem i przepraszajacym wzruszeniem ramion. -Kto cie przyslal? - zapytal po rosyjsku tatarskiego agenta KGB. -Wlasna inicjatywa - odparl Miguelito w tym samym jezyku. - Zasady sie zmieniaja, a politykom nie mozna ufac. My, mlodzi, potrzebujemy siebie wzajemnie. Pamietaj, przyjacielu, jestes mi winien kolejke. -Dwie - poprawil go Trent. - Dziekuje, towariszcz. -Cala przyjemnosc po mojej stronie. Miguelito zmruzyl oczy, patrzac pod slonce. Trent dostrzegl ruch w miejscu, gdzie ponizej ich pozycji stala kepa drzew. Wystrzelil w tamta strone, raczej by zniechecic przeciwnika niz w nadziei, ze trafi ktoregos z contras. Popatrzyl na Miguelita. Rosjanin wysunal magazynek z pistoletu. Pokazal Trentowi szesc palcow. W pistolecie Caspara Trent mial siedem naboi. To zreszta bylo bez znaczenia. Jesli pozostana w rowie, wypatrza ich Kolumbijczycy z jednego czy drugiego zbocza. Jesli z rowu wyjda, zastrzela ich contras z plantacji. -Wyciagnijmy stad dziewczyne - odezwal sie Trent po rosyjsku. Miguelito kiwnal glowa. -No to do plantacji - zaproponowal Trent. - Przy krycie jest geste, a contras zbyt wielu, by mogli byc pewni, kto sie tam porusza. Polozywszy wolna reke na udzie Mariany, Trent poczul, jak jej miesnie nagle sie kurcza. -Posluchaj, przestrzele bak tego kombi. Gdy wybuch nie, wlaz w kukurydze. Lez plasko na brzuchu - ostrzegl. - Gdy dotrzesz do srodka pola, wpelznij pod rosliny i nie ruszaj sie, poki nie zawolamy. Nie czekajac na jej odpowiedz, wsadzil dwa pociski nisko przy tylnym blotniku wozu. Miguelito oderwal rekaw swej koszuli, porwal bawelne na paski i owinal nimi kamien. -Gotowe - powiedzial Trent do Mariany, gdy Ros janin zblizyl zapalniczke do materialu. Zamachnal sie, i wszyscy troje przypadli plasko w rowie. Przez chwile Trent obawial sie, ze Miguelito mogl spudlowac. Ale zaraz potem ryk plomiennego wybuchu benzyny przetoczyl sie nad ich glowami. -Start - warknal Trent i natychmiast potoczyl sie do rowu po przeciwnej stronie jezdni. Padl tam wyczerpany bolem zeber i dloni, ale Rosjanin juz byl w ruchu, a duma zmusila Trenta do pojscia za nim. Dwiescie jardow wezo wego pelzania, chwytow i pchniec cialem, na lokciach i czubkach palcow u nog. Ostre kamienie ciely mu kurtke i nim dotarl do polowy trasy, juz splywal krwia. Ale mial na sobie kurtke polowa, a Rosjanin tylko bawelniana koszule bez jednego rekawa. Miguelito wyprzedzal go o trzydziesci jardow i byl tylko o dwadziescia od drzew. Juz czas. -Oyel - wrzasnal Trent po hiszpansku. - Tu Anglik. Chce sie wam poddac. Gringo nie zyje. - Rzucil swoj pistolet tak wysoko, by contras widzieli, jak spada na srodek drogi. - Sluchajcie mnie! - krzyczal. - Sluchajcie, chce sie poddac. Mozecie mnie uzyc jako zakladnika w targach z wladzami. - Miguelito o dziesiec jardow od drzew. Teraz, pomyslal Trent. Zrob to, rozkazal sobie. Lezac w rowie, uniosl rece wysoko nad glowa, czekajac na serie pociskow, ktore odstrzela mu dlonie. Nie potknij sie, ostrzegl sam siebie, zadnych naglych ruchow. Wstal z rekami w gorze i wyszedl z rowu na sam srodek drogi. -Podejdz do nas! - zawolal ktos. Gomez, pomyslal Trent, wykonujac polecenie. Nie patrzyl na drzewa, gdzie czekali contras, ani na row. Contras beda patrzyli na niego, wszyscy co do jednego. Zaczal liczyc kroki; powolne, krotkie, ociezale kroki wyczerpanego czlowieka. Opuscil rece na wysokosc szyi, zbyt zmeczony, by trzymac je wysoko. Nie bylo najmniejszej nadziei, by obaj mogli sie ocalic. Trent wiedzial, ze Miguelito to rozumie. Rosjanin musi dotrzec poza plantacje. Istniala nawet mala szansa, ze uda mu sie ukrasc ciezarowke albo land rovera. Za kazdym krokiem Trent wyobrazal sobie, ile cali zyskal przez ten czas Miguelito. Wiedzial tez, ze Mariana przysluchuje sie i wyobrazil ja sobie lezaca wsrod kukurydzy. Musiala ze strachu poczuc pustke w brzuchu; Trent prawie czul palacy smak gorzkiej zolci, zalewajacej jej gardlo. -Biegiem! - wrzasnal Gomez. A wiec Kolumbijczycy juz ich obeszli po zboczu. Trent sprobowal pobiec, ale zalamala sie pod nim prawa noga. Seria z kalasznikowa przeszyla bananowce; pociski ciely liscie na strzepy i wyrywaly kawalki miekkich pni. Przynajmniej jeden z Kolumbijczykow uwierzyl w jego opowiadanie. Contras odpowiedzieli takim ogniem, jakby mieli dosc amunicji na wydanie malej wojny. Drugi Kolumbijczyk dal serie ze szczytu wystepu. Pociski wybijaly krzemien z powierzchni drogi. Trent stoczyl sie przez jezdnie do rowu po stronie plantacji. -Pelznij - popedzal Gomez glosem lamiacym sie z niepokoju. Z wdziecznosci za uratowanie przez Trenta zycia? Czy tez uwazajac go za swe ubezpieczenie? Trent okreslil pozycje Gomeza: dwadziescia jardow droga wzdluz skraju plantacji. Jesli wyminie drzewa, bedzie bezpieczny przed Kolumbijczykami na przeciwleglym zboczu. Ale w chwili, gdy opusci row, wystawi sie na strzaly czlowieka czy ludzi na szczycie wystepu. Przepelznal jeszcze dziesiec jardow i zawolal do Gomeza, aby oslonil go ogniem. Gdy bandyta zaczal strzelac, Trent wytoczyl sie z rowu. Toczac sie dalej uslyszal, ze Gomez klnie straszliwie, a przez stukot automatow przebijaja sie dwa glosniejsze wystrzaly pistoletowe. Lezac plasko na brzuchu, Trent wslizgnal sie pod oslone plataniny drzew. I wtedy zobaczyl Louisa. Nikaraguanczyk trzymal rewolwer kalibru 45. Szczuply morderca kolysal sie jak waz, wygladajac przez drzewa w poszukiwaniu celu. Jeszcze cztery naboje w rewolwerze... Dostrzegl Trenta i usmiechnal sie. Trent z wysilkiem usiadl, trzymajac rece na karku i wzrokiem blagajac zmilowania. Louis z przyjemnoscia wysiakal nos w czysta chusteczke. Uniosly sie rozowe powieki i ukazaly zimne oczy. Usmiechnal sie szerzej, wystawiajac koniec jezyka miedzy cienkimi wargami. Powoli uniosl rewolwer, by przedluzyc sobie przyjemnosc zabijania. Ryknal diesel ciezarowki. Latynos utracil koncentracje na ulamek sekundy. A potem wystrzelil. Dwukrotnie. Pierwszy pocisk padl o pare cali za blisko i tylko na buty tropikalne Trenta trysnela malenka fontanna blota. Drugi trafil w mokra ziemie miedzy stopami Louisa i rewolwer wypadl mu z dloni. Ugiely sie pod nim kolana i upadl bokiem na drzewo, z rekami wyciagnietymi bezwladnie, jakby jedna chcial objac pien, a druga wyszarpnac mala, plaska raczke noza do rzucania, wystajaca mu z gardla. Osunal sie bezwladnie, zachwial i padl na twarz. Silnik ciezarowki zawyl, gdy kierowca zaszarzowal na drzewa. Kolumbijczycy i contras wsciekle strzelali. Trent odzyskal swoj noz, a potem odnalazl Gomeza. Bandyta lezal na boku z krwawa piana na wargach. Louis strzelil mu w plecy. Gomez wcisnal Trentowi w dlon kawalek papieru. Oczy umierajacego patrzyly blagalnie. Patykiem umoczonym we wlasnej krwi Gomez nakreslil cyfry nad piecioma polaczonymi krzyzykami z litera Z w srodku. -Union Banque, Zurych? Gomez probowal cos powiedziec, ale jego slowa utonely we krwi. Mial krwotok plucny. Duszac sie walczyl, by przemowily jego oczy w rozpaczliwym blaganiu nie o siebie, lecz o swa rodzine. Trzech synow, trzy corki. -Dopilnuje, by sie nimi zaopiekowano - obiecal Trent. - Ale potrzebuje moich osmiu tysiecy dolarow. - Portfel z tylnej kieszeni bandyty przelozyl do wlasnej. Na lewo od niego ciezarowka zmiazdzyla drzewo bananowe, zakrecila na skraju plantacji i znow zaszarzowala. Trent zaryzykowal wstanie z miejsca i Miguelito go zobaczyl. I jeszcze dal sie slyszec inny dzwiek: wycie silnikow odrzutowych i mielenie wirnikow helikopterow. Trent chwycil drzwiczki ciezarowki i wciagnal sie na przednie siedzenie. -Zwariowany idiota! - wrzasnal na Miguelita, nacis kajacego gaz do dechy. Maly Tatar zachichotal. -Hej, mali pesku, wsistko na twe uslugi. Twoi ludzie? -Prawdopodobnie. -Zmywajmy sie stad, nim nam odstrzela dupy. Rosyjski agent na pelnych obrotach i pierwszym biegu przebijal sie przez bananowce, ktore padaly jak kregle. O mniej niz dziesiec jardow przed nimi z zieleni powstalo dwoch contras. Trzymali gotowe do strzalu kalasznikowy. Rosjanin wlaczyl klakson i z calej sily skrecil kierownice. Tyl ciezarowki zatoczyl luk i Trent ujrzal, jak contras uskakuja przed mielacymi ziemie kolami. Samochod wypadl spomiedzy drzew przez droge na pole kukurydziane. Trent machal przez okno zoltym kwadratem jedwabiu, otrzymanym od Amerykanina w Cancun. Helikopter zawisl nad ich glowami, przyciskajac powiewem wirnikow kukurydze do ziemi. Dalsze cztery wyganialy contras z plantacji, a jeszcze dwa znizaly sie nad wystepem skalnym w kierunku Cypla Angielskiego Pulkownika. Trent wyskoczyl na ziemie, trzymajac zolta chuste nad glowa. Powiewajac nia poczul sie jak glupiec. Miguelito zachichotal. -Czlowieku, a ja wlasnie zaczalem sie troszke bawic. -Durny wariat - powiedzial Trent. - Dziekuje. -Przyjemnosc po mojej stronie. Przysle ci pocztowke. Trent w blasku slonca siedzial na stopniu ciezarowki. Z powodu ktorego sam dobrze nie rozumial, rozpostarl zolta chuste na kolanach, polozywszy na niej rece. Obok stala Mariana. Byli blisko siebie, ale nie dotykali sie ani nie patrzyli na siebie, Zaloga helikoptera stanela troche dalej, rozmawiajac po cichu miedzy soba i umyslnie nie patrzac w ich strone. Przypominali Trentowi lekarzy na obchodzie szpitalnym, zbitych w grupke i deliberujacych nad stanem pacjenta w agonii. Ciekaw byl, czy zaczyna unosic sie nad nim zapach smierci. Znal majora Sil Specjalnych, z ktorym tak sie dzialo. Nie smierci, poprawil sie, ale zabijania. Zapach zabojcy. Nigdy nie rozumial, czemu piloci mysliwcow tak uparcie maluja na swych samolotach ofiary zestrzelen. Byc moze odleglosc i szybkosc, z jaka rozgrywaly sie walki powietrzne, powodowala, ze zabijanie odczuwalo sie mniej bezposrednio i osobiscie, bardziej abstrakcyjnie. Mniej krwawo... Wlasnie to, pomyslal Trent, patrzac na swe zlepione krwia dlonie. Jego wlasna krwia, krwia Louisa, krwia Gomeza. I to jeszcze sie nie skonczylo. Jeszcze nie... Nic dziwnego, ze nie osmielal sie dotknac Mariany. -Przepraszam - powiedziala. - Tam byl woz poli cyjny. Zaproponowali, ze mnie podrzuca, a ja powiedzia lam, ze chce sie dostac do Brytyjskiej Wysokiej Komisji. -Zabrali cie do Caspara? Mariana skinela glowa. -To juz nie ma znaczenia. Wysoki zolnierz, starszy niz zaloga helikoptera, podszedl droga do ciezarowki i kiwnal im glowa. Tamci nie zasalutowali ani nie staneli calkiem na bacznosc, ale przyjeli bardziej wyprostowana postawe. Brak odznak stopnia powiedzial Trentowi, ze czlowiek byl z SAS. Zolnierz nie przedstawil mu sie, ale tylko przyjacielsko kiwnal glowa. -Trent? Bylismy w stanie gotowosci w Belize. Przykro mi, ze jestesmy spoznieni. Zatrzymala nas pogoda. -W porzadku. Kto was zawiadomil? -Prezydent za posrednictwem Wysokiego Komisarza. Stary ma charakter - powiedzial zolnierz z podziwem. - Bliski siedemdziesiatki, a przedostal sie przez rzeke i potem dwadziescia mil gorami w ogonie huraganu do amerykanskiego obozu jezdzieckiego. Uzyl radia. Trent uslyszal, ze Mariana pociaga nosem. Z calej meki ostatnich dni ten bol, pomyslal, jest najgorszy... Bol, ze siedzi spokojnie w sloncu, niezdolny ujac jej dloni. Wyciagnela mu zolta chustke spod reki i wytarla nos. -Kim byl twoj kumpel? - spytal zolnierz, kiwnawszy glowa w strone akrow zgniecionego i skotlowanego pola kukurydzy. -Jaki kumpel? - odpowiedzial pytaniem Trent. Zolnierz wyszczerzyl zeby. -Ten nie istniejacy, na polu kukurydzy. -Nie istnieje nawet w twoim raporcie - odrzekl Trent. -Twoja sprawa. - Zolnierz obejrzal Trenta jak weterynarz badajacy konia, ktory mial upadek na wyscigach Becher's Brook. - Lepiej wezmiemy cie do szpitala. Cywilnego czy wojskowego? -Wojskowego - odrzekl Trent. - Merida, w Mek syku. Bedziesz musial miec zezwolenie na przelot. - Trent podal mu czestotliwosc i podniosl wzrok na Mariane. Pomyslal, ze musi to zalatwic szybko, szybko i czysto. Ale nie potrafil znalezc slow. Dotknela lekko dlonia jego przedramienia. -W porzadku, Trent. Wiem. Jest ci przykro... -Tak - powiedzial. - To znaczy... Pocalowala go w policzek, prawie przelotnie. -Rob swoje. -Masz racje - odpowiedzial i probowal stanac, ale prawa noga nie chciala go uniesc. Zolnierz gestem przywolal dwoch ludzi z zalogi helikoptera, ktorzy ujeli go pod pachy. Jeden z nich byl mlody, moze przed dwudziestka. -Przepraszam za te krew - powiedzial Trent. -Wszystko w porzadku, sir. Wykonuje sie zadanie... Idac glownym korytarzem szpitala wojskowego w Meridzie, pulkownik Smith byl w okropnym humorze. Stukot jego skorzanych obcasow na wykladanej plytkami podlodze byl tak ostry, ze poprzedzajacy go mlody ordynans spieszyl przed siebie, jakby gonil go rottweiler. Pulkownik nienawidzil szpitali. Nienawidzil ich zapachu srodkow dezynfekcyjnych i wczorajszej gotowanej ryby. Nienawidzil sposobu, w jaki wszyscy tu przemawiali: z przyciszona powaga papistowskiego kaplana, sluchajacego spowiedzi. Nienawidzil wdzieczacych sie pielegniarek, ktore uwazaly sie za cos lepszego, poniewaz wiedzialy, jak sie podciera tylek mezczyzny albo goli go z przodu. I nienawidzil zniewiescialych ruchow meskiego personelu szpitalnego; mlody ordynans byl typowym przedstawicielem tego gatunku, majac gladkie policzki, wymagajace golenia ledwie raz w tygodniu. Ale najbardziej pulkownik nienawidzil lekarzy. Kazda choroba byla albo zlosliwa symulacja, albo dowodem slabej woli; zwykle jednym i drugim. Szpitale popieraly dzialania symulantow, a lekarze byli ich sprzymierzencami, do tego obrzydliwie bogacac sie takim postepowaniem. A jeszcze trzeba dodac, ze kazdy z nich, az do ostatniego, to cholerny klamca, udajacy posiadanie wiedzy, ktorej nie ma, i tajemnic, do ktorych nie ma prawa. Ordynans otworzyl przed pulkownikiem drzwi i wycofal sie skulony, klaniajac sie w pas. Pulkownik groznie na niego popatrzyl i wkroczyl do gabinetu glownego chirurga. Byl to mezczyzna gigantycznej postury, okolo trzydziestopiecioletni, odziany w czysty, bialy kitel z piorem i latarka z nierdzewnej stali w kieszeni na piersiach. Jakby byl weterynarzem od pudli i kotow, pomyslal pulkownik. Chirurg mial czarne wlosy wypomadowane i zaczesane do tylu. Jego zegarek byl jednym z owych wulgarnych wyrobow na ciezkiej bransolecie z dwoch odcieni zlota. Nosil kwadratowe okulary bez oprawki. Siedzial na obrotowym fotelu z wysokim oparciem, obitym imitacja czarnej skory, za wielkim biurkiem z falszywego czarnego drewna z marmurowym blatem - wszystko, by robic wrazenie na glupcach, ktorzy zaufali jego nozom. Dwa krzesla przed biurkiem byly z tego samego falszywego czarnego drewna. Byly male, bez poreczy, z pionowym oparciem i z rozmyslem niewygodne, by podkreslac przepasc spoleczna miedzy pacjentem i lekarzem. Z prawej strony pokoju jedyne okno wychodzilo na kawalek trawnika, ocieniony drzewem uroczynu. Przez cala szerokosc sciany za fotelem ciagnal sie ekran do podswietlania zdjec rentgenowskich. Byl zgaszony. Na innych scianach wisialy obrazy, oprawione w chromowane listwy na matowoczarnym tle, takim samym jak kolor biurka i krzesel. Przedstawialy zachodzace na siebie plamy nieokreslonych kolorow. Tak zwana sztuka nowoczesna byla jeszcze jednym przedmiotem nienawisci pulkownika. Dywan w plamki przypominal mu odchody myszy. -Smith, pulkownik. Pan jestes Gonzales - wyszczekal pulkownik. -Major Gonzales - powiedzial chirurg bardziej z przyzwyczajenia, niz po to, by poprawic Anglika. Uniosl sie lekko z fotela, z ogromna reka wyciagnieta nad biurkiem. - Milo mi pana poznac, pulkowniku Smith. Pulkownik zignorowal podawana dlon, wiec chirurg zmienil gest w zaproszenie do skorzystania z jednego z niewygodnych krzesel. -Zechce pan usiasc? Mowil glebokim basem, a akcent mial kalifornijski, co jeszcze bardziej poirytowalo pulkownika. Czemu, do licha, cudzoziemcy przejmuja akcent i slownictwo narodu imigrantow? -Wole stac - powiedzial pulkownik. - Siedzialem w cholernym samolocie przez ostatnie dwadziescia cztery godziny. -Moze filizanke herbaty? -Herbaty! - Meksykanski lekarz musial byc oblaka ny! - Wielki Boze, czlowieku, jest dopiero druga po poludniu. Chce wiedziec, co brakuje Anglikowi, ktorego tu macie. Chirurg rozlozyl opalone, poteznie umiesnione rece. -Sadzilem, ze wyjasnilem przez telefon... -Nie zycze sobie medycznego belkotu. Zadam prawdy, jasno wylozonej w prostym jezyku. Ten czlowiek pracuje dla mnie. Jego ojciec byl starym przyjacielem. Ja go wychowalem. Chirurg westchnal i by odzyskac autorytet usadowil sie w swym dyrektorskim fotelu. Fotel jeknal pod jego ciezarem. -Pacjent cierpi na zlamanie czterech zeber po prawej stronie ciala - wyjasnil skrupulatnie, oparlszy lokcie na biurku i zlozywszy pionowo palce. - Chociaz to niedogodne, nie powinno byc niebezpieczne dla pacjenta o jego budowie i sprawnosci fizycznej, pulkowniku. Niestety wydaje sie, ze przez pewien czas, po pierwszym wypadku, pacjent kontynuowal nadmierna aktywnosc. Bez watpienia nastapily dalsze wypadki. Pulkownik mruknal z irytacja: -Czlowieku, mowze dalej. Chirurg obrocil sie z fotelem w strone ekranu, a mebel odpowiedzial glosem protestu. Zawiesil na ekranie trzy zdjecia rentgenowskie klatki piersiowej i biala paleczka dyrygencka wskazal polamane zebra. -Prosze zauwazyc, pulkowniku, ze pod wplywem pierwszego uderzenia zebra przebily prawe pluco. Paleczka chirurga zatrzymala sie teraz na szeregu ciemniejszych miejsc w prawym plucu. -Widzi pan tutaj, pulkowniku, rozlegle uszkodzenia, jakich doznalo pluco podczas kolejnych upadkow oraz gdy pacjent, jak na to wskazuja dowody, poddawal sie nieustan nie gwaltownym wysilkom. Czubkiem paleczki chirurg nakreslil kolka wokol czarnej masy, ktora na kazdym ze zdjec wypelniala prawa strone klatki piersiowej. -Ciezki krwotok, pulkowniku. - Zgasil ekran i przekrecil fotel przodem do pulkownika Smitha. - Przetaczamy mu swieza krew, pulkowniku. Brwi pulkownika uniosly sie jak skrzydla jastrzebia. -Chcesz mi pan powiedziec, ze krwotok nadal trwa? -Wolalbym powiedziec, ze nie bylismy zdolni po wstrzymac krwotoku - odparl chirurg lodowatym tonem. -Co za roznica? - odwarknal pulkownik. -Pierwsze implikuje nieudolnosc, pulkowniku. Drugie, ze pomimo umiejetnosci i najlepszego wyposazenia nie odnieslismy sukcesu. Glowna trudnosc sprawia nam serce. Pacjent doznal szoku w polaczeniu z intensywnym wysilkiem. Bicie serca jest slabe. W obecnej chwili pacjent nie jest w stanie wytrzymac nastepnej operacji. -Co robicie? -Czekamy, pulkowniku. -Czy on moze mowic? -Nie w tej chwili, pulkowniku. Cztery slowa, gdy wystarczyloby zwykle "nie". -Byc moze moglbym posiedziec przy nim chwile. Lubie chlopca - dodal pulkownik i natychmiast zirytowal sie na siebie za to, ze wypadl z roli. - Ma pan jego rzeczy? Chirurg wreczyl mu zwitek banknotow dolarowych. W oczach laika Trent wygladal jak trojwymiarowa mapa systemu komunikacji podziemnej w Londynie, z dorzuconym dla dobrej wagi ukladem sterowania. Pulkownik sledzil wzrokiem slabo pulsujacy wykres pracy serca na ekranie. To znal. Widzial w telewizji. I rozpoznal torebki z plazma krwi. Pomimo brody calkiem niezla twarz, pomyslal pulkownik, patrzac z gory na Trenta. Ale zbyt wiele w nim z matki. Piekna kobieta i wspaniala amazonka. Ale straszliwie rozrzutna. On by mial dla niej pieniadze. Uznawszy, ze doszli do porozumienia, kupil dla niej klacz, by mogla brac udzial w polowaniach z gonczymi. Bylo to na rok przedtem, jak otrzymal awans na kapitana, co zgodnie z pulkowa tradycja pozwalalo mu zawrzec zwiazek malzenski. Oplacil jej krawcowa, a nawet kupil jej szaroniebieski samochod MG. Po czym poprosil ja, by wyszla za niego za maz, a ona odmowila. Powiedziala, ze go lubi, ale... Wszyscy sie dowiedzieli. Byl posmiewiskiem pulku. Przeniosl sie do ministerstwa. W rok pozniej wyszla za jego najlepszego przyjaciela. Wspanialy czlowiek, Mahoney. Cudownie lojalny, serdeczny i wesoly towarzysz. Ale kawal galgana, zadnej odpowiedzialnosci w sprawach pienieznych, i poza pensja ani grosza przy duszy. Pulkownik ostrzegl Mahoneya, ze z tego malzenstwa nic dobrego nie wyniknie. Tylko smial sie i nalegal, by Smith zostal jego druzba. Po szesciu miesiacach pulkownik musial zlozyc za niego kaucje, by go wyciagnac z klopotow z kasa szwadronu. Ile lat mial chlopiec, gdy zgodzil sie nim zaopiekowac? Dwanascie? Ta cholerna baba zadzwonila do niego z Bahajnu, zawiadamiajac o samobojstwie Mahoneya, zadajac pomocy, i to nie po raz pierwszy od czasu skandalu z rachunkami. Sama w to wpedzila biednego Mahoneya swoja rozrzutnoscia, pomyslal i powiedzial, zeby sobie szla do diabla. Ale zgodzil sie wziac chlopca. Gotow byl go pocieszac. Przygotowal sie na to, przepowiadal sobie stosowne slowa, nawet wyprobowywal obejmowanie chlopca przed lustrem swej sypialni. Wiedzial, ze to wazne, bo sam nie byl dobry w kontaktach fizycznych. Pulkownik pamietal surowe opanowanie na twarzy chlopca, wchodzacego do holu z jedna tylko, mala walizeczka letniego odzienia. Stanal tam, jakby nic sie nie stalo, z obojetna mina, odrzucajac go swym chlodem. Zadrzal zupelnie jak jego matka, gdy pulkownik sprobowal objac go za ramiona. Oczywiscie pulkownik sie rozzloscil, co bylo w tych okolicznosciach naturalne. I chociaz probowal, nigdy nie mogl chlopca scierpiec. Skryty, niewrazliwy, ale dobry do nauki. Byc moze pulkownik zrobil blad, nie pozwalajac mu isc na uniwersytet, ale chlopak mial zadatki na pierwszorzednego agenta; pulkownik zas pragnal odciac go od towarzystwa, zanim jego twarz stanie sie zbyt znana. Pomyslal o czasach, kiedy sie nim poslugiwal, przeksztalcajac go w znakomita bron. Ale on zmiekl. Zaczal stawiac znaki zapytania. Pierwszym bledem bylo danie jego matce obietnicy, ze wysle go do jednej ze szkol, prowadzonych przez tych cholernych mnichow w sutannach. Oraz skierowanie go na robote do Irlandii, pomyslal z irytacja pulkownik. Cholerni katolicy. Nieustannie zarazajacy sie na nowo sprawami, nalezacymi do minionych dziejow, o ktorych lepiej zapomniec. Gadajacy o glodach ziemniaczanych i rugowaniu Irlandczykow z ziemi, jakby zdarzyly sie po drugiej wojnie swiatowej, a nie przed pierwsza. Domagajacy sie zrozumienia, jakby bylo cokolwiek do rozumienia procz tego, ze terrorysta to wsciekly pies, ktorego trzeba polozyc kulka w leb. Ale przez pewien czas chlopak byl mu uzyteczny. Chociaz zawsze nieposluszny, to oczywiste... Pulkownik przeczesal dlonia krotkie szpakowate wlosy. Byl zmeczony. Zbyt wiele podrozy. Tam i z powrotem do Brukseli, jakby samolot byl autobusem, a teraz znowu tutaj. I nadal pozostalo mu cos do zrobienia, nim znajdzie sie w swym lozku hotelowym... Pomimo roznicy czasow pulkownik spal dobrze. Sniadanie zjadl w lozku: kawa oraz tosty z maslem i meksykanskim miodem z Juka tanu, ktory okazal sie zaskakujaco smaczny. Po kapieli ogolil sie, jak zawsze w skupieniu, uzywajac ostrza Wilkinson Sword, swiezo z opakowania, zalozonego do maszynki z masywnego srebra otrzymanej od ojca w roku, w ktorym wstapil do szkoly wojskowej w Sandhurst. Byl zadowolony, choc nie zaskoczony, gdy stwierdzil, ze reke ma pewna jak skala. Starannie ubral sie w kremowy plocienny garnitur, swiezo odprasowany przez hotelowego sluzacego, ktory rowniez wypolerowal brazowe mokasyny pulkownika do nalezytej doskonalosci. Zawiazal krawat pulkowy, jeden ze swych ulubionych. Nosil go pomimo przeniesienia do ministerstwa ze stopniem wojskowym, nadanym jako niezbedna przykrywka w jego pracy, nie zas uzyskanym w sluzbie pulkowej. W recepcji oczekiwala na niego paczka. Teczka nie nalezala do rzeczy, ktore nosil dzentelmen, ale dzis byla mu potrzebna. Nalozywszy paname na glowe jak nalezy, czyli prosto, przywolal taksowke i polecil kierowcy jechac do szpitala wojskowego. W stanie zdrowia pacjenta nie nastapily zadne zmiany. Pulkownik powiedzial, ze posiedzi z chlopcem przez godzine. Chirurg oswiadczyl, ze polecil umiescic w pokoju pacjenta wygodniejsze krzeslo, i wezwal ordynansa, by odprowadzil pulkownika. Pulkownik przyjrzal sie chlopcu, ale nie bylo w nim nic wiecej do zobaczenia niz wczoraj. Odeslawszy ordynansa, powiesil kapelusz na haku na drzwiach i usiadl. Pomyslal, ze rozsadnie bedzie poczekac chwile, by zorientowac sie, co sie dzieje w szpitalu, i przyzwyczaic do odglosu krokow na korytarzu za drzwiami. Przygladajac sie Trentowi znow pomyslal, ze z chlopcem dobrze sie pracowalo. Wszyscy jego ludzie dobrze pracowali. Rzucili komunistow na kolana. A teraz byly te komisje, badajace metody, jakich uzywali. Oczywiscie Amerykanie. Udawal, ze lubi Amerykanow, i wyszkolil chlopca, by robil dla nich brudna robote. Ale teraz niech go diabli wezma, jesli pozwoli im sie sciagnac. Jak oni smieli wzywac brytyjskiego oficera przed ktoras ze swych nedznych komisji? Pohanbiony, wyrzucony poza nawias towarzystwa, nie smialby pokazac sie w swym klubie. Gdyby to sie zdarzylo, rownie dobrze moglby byc martwy. Ale to sie nie zdarzy. Przygotowany byl od poczatku, zawsze pracujac z chlopcem przez Boba Frencha jako posrednika. A French nazwal sie w koncu Don Roberto! Ojciec Frencha nie byl niczym wiecej, niz pochopnie awansowanym urzedniczyna. A French niezle sobie na tym zarobil, pomyslal pulkownik, wspomniawszy wielki dom nad plaza w Cancun, sluzacych, ogrodnikow, mercedesa z kierowca. Wiele czasu uplynelo od chwili, gdy musial robic takie rzeczy, pomyslal, zakladajac okulary do czytania ze sprezynowymi zausznikami. Z teczki wyciagnal torebke plazmy krwi, skazonej antykoagulantem, i podszedl do bozonarodzeniowej choinki ze zwisajacych rurek, zawieszonej nad lozkiem. Nie minelo nawet trzydziesci sekund i juz znowu siedzial na krzesle. Torebki zamienil bez klopotow. Oczywiscie przedtem to przecwiczyl. Majac jeszcze przed soba dwadziescia minut oczekiwania, wyciagnal z teczki Sunday Times. Spod zmruzonych powiek Trent przygladal sie czytajacemu pulkownikowi. Myslal poczatkowo, ze go to obejdzie, ale lezac w lozku zdazyl sie przyzwyczaic do tej mysli. Przedtem byl zbyt zajety pozostawaniem przy zyciu. Przez trzy dni nie powiedzial nic, poza wyszeptanymi instrukcjami dla Pepita, wiec odkaszlnal, by oczyscic glos. Pulkownik zerknal nad swa gazeta, a Trent powiedzial: -Obawiam sie, pulkowniku, ze popelnil pan blad. Jak na czlowieka w swym wieku pulkownik poruszal sie szybko; ale Trent go ostrzegl: -Prosze nie robic glupstw, mam bron. I zostal pan nagrany na video. Okno jest zakratowane, a na zewnatrz czeka pol armii meksykanskiej. Usiadl na lozku i odwinal bandaz z prawej reki, uwalniajac rurki. Nie bylo przy nich zadnych igiel. Pulkownik padl na krzeslo. Zbladl jak sciana. Ale siedzial sztywno wyprostowany, z chlodnym i czujnym wyrazem szarych oczu. Trent na chwile wyobrazil sobie, ze slyszy, jak w glowie pulkownika galopuja mysli, szukajace wyjscia z sytuacji. -Nigdy nie byl pan dobry w terenie, pulkowniku. Jest pan czlowiekiem zza biurka, zbyt zajetym manipulowaniem, by dostrzec, jak sam jest manipulowany. -Manipulowany? Co ty, u diabla, opowiadasz? -Od samego poczatku - odparl spokojnie Trent. - Ma pan urojenia na temat swej krolewskiej wspanialosci. A faktycznie byl pan pionkiem. Wbil pan sobie w glowe, by oczyscic stara gwardie w Langley, panskich przyjaciol, pulkowniku. I o to w tym wszystkim szlo. -Nie gadaj cholernych bzdur - warknal pulkownik. - Za kogo, u diabla, ty sie uwazasz? To ja cie wyszkolilem, chlopcze. Jestes moj. Zlamie cie... o tak. - Pstrykniecie palcami rozleglo sie w malym pokoju tak glosno, jak strzal z pistoletu. - Ciebie i tego, kto cie do tego wynajal. Nie wyobrazaj sobie, ze juz ze mna skonczyles. Kazda robote, jaka wykonales, mam w aktach, a takze, dla kogo ja wykonywales. Jesli ja padne, padnie cala wasza cholerna paczka. Na Boga, ja ich naucze... -Nie slucha pan, pulkowniku - powiedzial Trent. - Zabawa skonczona. Probowal mnie pan zamordowac. To jest na filmie, a my jestesmy w Meksyku. Ten wielki czlowiek, ktorego pan uwazal za naczelnego chirurga, jest pracowni kiem meksykanskiego wywiadu i moim przyjacielem. Na ulamek sekundy w oczach Smitha zablyslo zwatpienie. -Nie szukam zemsty - kontynuowal Trent. - Ciagle jestem panskim dluznikiem, pulkowniku, pomimo tego, co pan zrobil. Dlatego wybralem Meksyk. Uwazam, ze tutaj moze pan zrobic lepszy interes, niz to byloby w domu czy w Stanach. Beda pana trzymali za usilowanie morderstwa, poki interes nie zostanie ubity. - Wzruszyl ramionami. - Moze to nie brzmi zbyt zachecajaco, ale bedzie pan bezpieczny i w miare w wygodnych warunkach. Polowa wszystkich aparatow wywiadowczych szuka pana, jak pszczoly miodu, co oznacza, ze miod jest cos wart: nego cjacji, zanim druga polowa urznie panu jezyk. Bylo to najlepsze, co mogl zrobic. I tyle byl winien pulkownikowi w zamian za milosc, jaka okazal jego matce, ocaliwszy ojca przed pierwszym skandalem, a jemu dawszy dom i wyksztalcenie. Trzymanie w domu chlopca, nieustannie przypominajacego mu utracona milosc, nie moglo byc latwe do zniesienia. -W tym kraju - dodal - moglbym pana wsadzic do konca panskiego zycia. Przez policzek pulkownika przebiegl lekki skurcz. -Przykro mi - powiedzial Trent, bo mimo wszystko bylo mu przykro za tego starego czlowieka. Ale nie stracil czujnosci. Byly bowiem sprawy z jego przeszlosci, wymagajace wyjasnienia. Bolalo go gardlo, wiec siegnal po stojaca na nocnym stoliku szklanke wody, a potem zapytal spokojnie: - Nigdy nie zostalem przeniesiony do Wspolnoty Europejskiej? Przypuszczam, ze nie zyje? Pulkownik nie byl w stanie ukryc swego zadowolenia. -Tak, moj chlopcze, obawiam sie, ze tak jest. -To wlasnie przypuszczalem - odrzekl Trent. - Ale sprzedal pan domek? Moja babcia finansowo ma sie dobrze? -Oczywiscie tak jest. To bylo uboczne zadanie... - Starszy pan znowu potrzasnal glowa, jakby byl straszliwie zmeczony. - Niestosowne dla mezczyzny. Gdyby od urodzenia mial mniej pieniedzy i inne pochodzenie spoleczne, bylby doskonalym aktorem - pomyslal Trent. -Musial pan wierzyc, ze ochronil pan siebie i Departament. Wszystkie te uslugi, ktore pan oddawal swym amerykanskim przyjaciolom w Langley, odlozono ad acta jako prywatne operacje, wykonywane przeze mnie bez panskiej zgody, a moje wynagrodzenie przekazywano przez Don Roberta Fleminga, czy jak on tam sie nazywal. -French - powiedzial pogardliwie pulkownik. - Robert Charles Richard French. Nie jeden z nas. Chcial powiedziec, ze nie dzentelmen. Trent dobrze znal starego czlowieka. -Kazal go pan zabic. -Powiedzial, ze jedzie do Waszyngtonu, by zeznawac przed jakas ohydna komisja Kongresu. Naciskali go od miesiecy. To bylaby nowa afera Philby'ego, i wszystko zostaloby wywrocone do gory nogami. Politycy, wtykajacy nosy tam, gdzie nie maja prawa. Juz pytali o ciebie, ale schowalem cie w Irlandii. A ja bylem nastepnym na ich cholernej liscie. Przez moment Trent ujrzal w oczach pulkownika nieskrywana nienawisc. Tyle sam sie juz domyslil, ale potrzebowal dowodow. O smierc Frencha oskarzono by jego. Jego noz; zbuntowany tajny agent, za ktorym rozeslano listy goncze najwyzszej pilnosci: "Strzelac bez ostrzezenia". Kolejna czesc kombinacji starannie zakonczona. -Zaplacil pan za katamaran w taki sposob, by slad prowadzil do mnie? -Tak. -Z funduszow zarzadzanych przez Frencha? Lekki usmieszek pogardy wykrzywil wargi pulkownika. -French znal sie na takich sprawach. French znal sie na pieniadzach, ale tego slowa dzentelmeni nigdy nie uzywali. -Z dokumentow wynika, ze sfingowalem wlasna smierc w Irlandii? W lekkim deszczu szli przez pole w strone domu na farmie: Trent i pieciu czlonkow komorki terrorystycznej, do ktorej przeniknal. Sztruksowe spodnie wpuszczone w gumiaki, grube swetry z rekawami, tweedowe marynarki, strzelby pod pachami, dwa kroliki i zajac w torbie na zwierzyne, mieszaniec labradora i seter irlandzki przy nodze - dowody, ze nie mieli najmniejszych zlych zamiarow. Wzdluz pola biegla niska, zyzna grzeda, porosnieta trawa nieco zielensza niz na polu. Tego dnia wyczul u terrorystow nadmierna przyjacielskosc. Klepali go po plecach i smiali sie odrobine za glosno, podejrzewal wiec, ze go przed nimi zdradzono. Uratowal go wysoki poziom adrenaliny we krwi. Przygotowany na wybuch przemocy, dal nura nieomal zanim uderzyla w nich pierwsza salwa zza muru bez zaprawy po lewej stronie i ze stodoly przed nimi. Jeden pocisk trafil Tren ta w ramie, drugi w udo, ale wlasnie adrenalina zapewnila mu dodatkowa sile i szybkosc,by dopasc rowu przed murem. Pamietal swe przerazenie, gdy lezal w blocie, swiadom, ze zdradzil go ktos, bedacy po jego stronie. I nie wiedzial dlaczego. Wiedzial, ze schwytano go w pulapke operacji "Strzelaj, by zabic" - zadnych jencow. Wahal sie, czy krzyknac haslo, z obawy, ze moglo zostac anulowane. W kazdej chwili zza muru mogl upasc na niego granat reczny. Czul, ze zolnierz odlicza czas rzutu, wiec wypowiedzial je spokojnie, by go nie przestraszyc. Uslyszal, jak mezczyzna klnie. Granat przelecial wielkim lukiem nad jego glowa i wybuchl na niskiej, zyznej grzedzie, znaczacej miejsce, gdzie cala ludnosc gminy, ponad trzysta osob, znalazla wieczny spoczynek podczas glodu. Zlozyl ich tam jeden czlowiek, tak slaby, ze nie byl w stanie kopac szpadlem grobow, wiec tylko zasypal ich ziemia, nie chowajac glebiej. Uslyszal, ze zolnierz mowi z miekkim northumberladzkim akcentem przez radio, a potem dowodca zasadzki krzyczy, by Trent wyszedl z rowu z rekami w gorze. Do zolnierza za murem Trent powiedzial wlasnym glosem i z akcentem, ktorego nie uzywal od dwoch lat: - Powiedz temu cholernemu glupcowi, ze nie moge sie ruszyc. Jeden z was trafil mnie w noge. Mam zmiazdzone ramie i krwawie jak zakluta swinia. Zolnierz odpowiedzial: - Tak, sir - a Trent zapamietal ogarniajace go poczucie winy, ktore trwalo, dopoki nie stracil przytomnosci. Winy, ze mowi innym glosem, glosem wyzszych sfer brytyjskich, inaczej, niz mowilo pieciu mlodych mezczyzn zabitych na polu. Popatrzywszy na pulkownika, powiedzial: -Zdradzil mnie pan przed IRA i przed armia. Nadmiarowe zabojstwo. - Nic dziwnego, ze przez ostatnie miesiace przesladowala go paranoja. Pulkownik zadarl glowe. Blade oczy, skora pobielala na kosciach policzkowych. -Czytalem twoje raporty. Kupa sentymentalnych pomyj. Byles gotow do zdrady. -Bzdury - powiedzial Trent. - Chciales miec mnie martwego, abym nie mogl zeznawac przed komisja Kongresu. Musiales dostac cholernego szoku, gdy przezylem. Pulkownik parsknal. -Popierales Caspara - kontynuowal Trent - by byc pewnym, ze jego operacja rozpocznie sie od wmieszania mnie jako przemytnika broni i zabojce Frencha. W ten sposob pozbywales sie nas obu. Kurtyna miala zapasc w chwili, gdy na glowie bedziesz mial wieniec laurowy za wyslanie SAS z Belize na ratunek demokracji. Blyskotliwe! Komisja Kongresu nic nie zyskuje politycznie, znecajac sie nad bohaterem. Ale popelniles jeden blad. Don Roberto zostawil mi ostrzezenie, a ty go nie zauwazyles. - Trent wyciagnal spod poduszki fotografie i cisnal przez pokoj. Padla u stop pulkownika, ktory ja podniosl. - Musiales ja bardzo kochac... i nienawidzic mego ojca. - W tym momencie ujrzal mine pulkownika i wiedzial juz, ze nie mial racji. -Nie moglem wytrzymac tej cholernej kobiety - po wiedzial pulkownik, z zacisnietymi dlonmi i pobielalymi klykciami, wlepiajac oczy w Trenta. - A ty jestes synem swojej matki. Twoj ojciec sie zabil, a ty nie przelales ani jednej lzy. - Z goryczy slowa wiezly mu w gardle. - Jestes zimny jak ryba. Wlasnie dlatego cie wyszkolilem. Zapowiadales sie niezle od samego poczatku. A wiec wszystkie wspomnienia o matce byly kolejna manipulacja pulkownika. -Widzialem tate - powiedzial Trent. - Na krotka chwile, zanim sie zabil. Nie moglem mu pomoc. -Wielki Boze! - Po raz pierwszy w zyciu Trent ujrzal pulkownika naprawde wstrzasnietego. Potrzasnal glowa, jakby chcial w ten sposob uporzadkowac mysli. - Powinienes byl mi powiedziec. Powiedzialem twojej matce, ze stworzylem ci dom ze wzgledu na twego ojca. Jedynego czlowieka, z ktorym potrafilem rozmawiac... -Przykro mi - powiedzial Trent. I bylo mu przykro. -Idz do diabla, nie potrzebuje twego wspolczucia! - warknal pulkownik, rozwscieczony faktem, ze sie odslonil. Trent przelozyl nogi na podloge. Bolala go prawa, czul tez pomimo opatrunku ostry bol w boku, a palce prawej dloni mial zabandazowane. -Czy moge dostac twoj portfel? Pulkownik wyjal go z kieszeni na piersiach. Swinska skora, wypolerowana przez cale dziesieciolecia uzywania, brak jednego zlotego naroznika. Pulkownik wyciagal z niego kieszonkowe w szkolnych latach Trenta; nominal pojedynczego, nowego i szeleszczacego banknotu wzrastal w miare zarowno inflacji, jak wieku Trenta. -Zawsze odprowadzales mnie do pociagu szkolnego - zauwazyl Trent. -Z obowiazku - odparl pulkownik. -Z przyjemnosci, ze odjezdzam - poprawil Trent, wiedzac, ze mowi prawde. Odczuwal to, gdy stali obok siebie na peronie stacji King's Cross. Zajrzal do portfela. Jego osiem tysiecy dolarow bylo w osobnej przegrodce na prywatne fundusze pulkownika. Trent pokazal banknoty do obiektywu kamery video nad drzwiami. Z powodu stanu palcow z wysilkiem naskrobal za pomoca miniaturowego zlotego olowka pulkownika pokwitowanie na waskim notesie i zwrocil portfel. -Dziekuje - powiedzial pulkownik i wsunal portfel na miejsce w kieszeni. Zawsze tak robil po wreczeniu Trentowi kieszonkowego. Poszukal papierosnicy, otrzyma nej od ojca Trenta. Trent pokazal palcem wiszacy nad lozkiem napis "Palenie wzbronione" i w szpitalnej pizamie, kulejac, podszedl do drzwi. Ale przekonal sie, ze nie moze po prostu wyjsc. Odwrociwszy sie powiedzial: -Nie rob zadnych glupstw. -A kim ja, wedlug ciebie, jestem? - mruknal pulkownik. - Cholernym glupcem? Wynos sie. W korytarzu czekalo trzech mezczyzn. Meksykanin mial na sobie mundur; tweedowy garnitur z zaprasowanymi jak brzytwa spodniami musial nalezec do Anglika; Amerykanin zas wygladal, jakby w tej chwili pojawil sie nagle na swiecie i nie byl pewien, jak sie ma zachowac. Trent kiwnal do nich glowa i powiedzial: -Jest wasz. Zajmijcie sie nim. Ubrany w bialy chirurgiczny kitel Pepito przyzwal go gestem, stojac w drzwiach pokoju w dalszej czesci korytarza. Trentowi uprano, wylatano i uprasowano ubranie. Pepito umocowal na nim sprzet, a potem ordynans pomogl mu sie ubrac i poprowadzil korytarzem do biura komendanta szpitala, jakby Trent byl wazna osobistoscia. On sam nie czul sie az tak wazny. Rzygac mu sie chcialo na to wszystko, nawet zastanawial sie, czy nie przejsc obok gabinetu komendanta i dalej na dwor. Ale byl winien pulkownikowi jeszcze ostatnia przysluge; winien ja tez byl sobie samemu i swiatu; choc swiatu nie robilo to wiekszej roznicy. Spotkali Amerykanina idacego pospiesznie korytarzem. We Frankfurcie byl Robertem w szarym, flanelowym garniturze, w Cancun Steve'em. Teraz mial na sobie plocienny garnitur, zapinana od gory do dolu koszule i klubowy krawat. Jedyne, co sie nie zmienilo, to jego usmiech. -Swietnie, ze sie spotykamy - powiedzial. - Wlasnie przylecialem z Waszyngtonu. Trenta zupelnie nie zdziwiloby, gdyby dowiedzial sie, ze Amerykanin przez ostatnie dwie godziny krazyl nad Merida, czekajac przed ladowaniem na potwierdzenie przez radio, czy w ostatniej chwili w szpitalu nie zdarzylo sie nieszczescie. Amerykanin wyciagnal dlon. Trent pokazal mu zabandazowane palce. -Hej, to fatalnie - powiedzial Amerykanin i zamiast uscisku dloni otoczyl ramiona Trenta reka. - Slyszalem, ze zrobiles naprawde wielka robote - kontynuowal, wpychajac go do gabinetu komendanta. Jego usmiech promieniowal totalna przyjaznia i absolutnym poparciem. - Swietnie. Naprawde uwazam, ze swietnie. Swietnie. Po prostu swietnie. - Potrzasajac w podziwie glowa do dwoch znajdujacych sie w pokoju mezczyzn, powiedzial: - Uwierzylibyscie temu czlowiekowi? To znaczy, Jezu Chryste... Trent zrozumial. Waszyngton byl zadowolony. Jednego z obecnych mezczyzn Trent znal z widzenia. Brytyjczyk, o dwadziescia lat mlodszy od pulkownika, ale o takim samym pochodzeniu i wyksztalceniu. Poniewaz byl mlodszy, zapewne poglady mial bardziej liberalne - albo mniej sklonne do przesadow, co jednak nie bylo tym samym. Mezczyzna powiedzial: -Dobra robota. -Dziekuje. Drugim byl Meksykanin, ubrany w drogi granatowy garnitur. Palil cienkie cygaro, a na nadgarstkach mial zbyt wiele zlota. Usmiechnal sie, pokazujac jeszcze wiecej zlota. -Z wielka przyjemnoscia oddalismy te przysluge, Senor. -Przepraszam - odrzekl Trent. - Powinienem byl najpierw o to spytac. Ale Meksykanin i Amerykanin zajeli sie juz bez reszty sciskaniem rak i wymiana zaproszen na lunch, z serdecznoscia starych kolegow szkolnych. Amerykanin wyprowadzil Meksykanina z pokoju; chociaz, biorac pod uwage sposob, w jaki obejmowali sie ramionami, moglo byc odwrotnie. Zaraziwszy sie panujacym nastrojem, Anglik wyciagnal dlon. -Charles Benson, prawde powiedziawszy, nie znamy sie jeszcze. Trent pokazal swe bandaze i Benson zrobil zaklopotana mine. - Tak, oczywiscie. Przykro mi z tego powodu. - Machnal zaskakujaco muskularna i pokryta odciskami dlonia w strone jednego z foteli przed biurkiem komendanta. - Prosze siadac. Na gorze nie bylo chyba zbyt przyjemnie. Wyglada pan na calkiem skonanego. -Dziekuje - powiedzial Trent. Nie spodziewal sie takiego zrozumienia. Dopiero teraz przyjrzal sie Bensonowi. Oczy piwne, wlosy kasztanowate, twarz waska, budowa szczupla. Lok nad czolem, sprawiajacy wrazenie, ze zaraz opadnie, nadawal mu, wbrew jego wiekowi, wyglad chlopie cy i mezczyzna, choc zmeczony, byl w jawnie dobrej formie. Trent przypuszczal, ze Benson przylecial via Waszyngton. -Czy gra pan w polo? - zapytal. Benson zdziwil sie. -Co? - A potem popatrzyl na swe dlonie i usmiechnal sie. - Tak. Prawde mowiac, tak. Jest pan bystry. -Chcialbym porozmawiac z Amerykaninem w cztery oczy. Czy zgadza sie pan? -Tego sie spodziewalem. - Benson zamyslil sie na chwile. - Wolalbym, aby pan poszedl na urlop. Moze pan to zrobic teraz, mam na mysli urlop. Mam prawo udzielic go panu. Trent nie zdawal sobie sprawy, ze nadal pozostaje w sluzbie. -Nikt pana nie okreslal zadnym nazwiskiem - ciagnal Benson. - Czy chce pan nadal nazywac sie Trent? Co znow uderzylo Trenta, jako dowod niezwyklego zrozumienia. Zastanawial sie, kim jest ten czlowiek. -Dobrze - powiedzial Benson, gdy Amerykanin wrocil do gabinetu. - John, dalem Trentowi pare miesiecy urlopu. Nim odjedzie, chcialby zamienic z toba kilka slow. - Popatrzyl na swoj zegarek, stary, na skorzanej bransoletce. - Musze wracac na lotnisko. - Usmiechnal sie do Trenta z odrobina figlarnosci w spojrzeniu. - Byc moze panscy przyjaciele, czekajacy na dworze, podrzuca mnie, gdy skonczycie. Amerykanin odwrocil drugi fotel przodem do Trenta i usiadl, swobodny i odprezony. -John Volkstadt - przedstawil sie z usmiechem, ktory powiedzial Trentowi, ze Amerykanin porzucil pseudonimy i teraz nalezy do gatunku posiadajacych nazwiska, a nie jest jednym ze stada wieloimiennych lub bezimiennych. - Fajny chlop, ten Benson. Bedzie ci sie z nim dobrze pracowalo. Bystrzak, i mysli jak trzeba. -Zolta chustka... - powiedzial Trent i w zaklopotaniu wzruszyl ramionami. - Chcialem powiedziec... Volkstadt wiedzial, co Trent chcial powiedziec. Machnieciem reki zaprzeczyl potrzebie podziekowan. Ale Trent kontynuowal: -Uratowales mi zycie. Nie wiem, jak tego dokonales. - Ciagle jeszcze nie powiedzial tyle, ile bylo potrzeba. Niechetny rozgrywkom politycznym wewnatrz urzedow, Trent podczas ich spotkania w Cancun byl powsciagliwy. Teraz musial sie otworzyc. - Wygralismy, prawda? -Z cala pewnoscia. - Usmiech dopowiedzial, ze robota byla dobra. -I jestem bezpieczny... - Wiele czasu minelo od chwili, gdy byl bezpieczny. -Do diabla, tak - powiedzial Volkstadt potwierdzajac swe poparcie dla Trenta pelnym wladczosci usmiechem. Trent oblizal wargi. -Chcialbym powiedziec... Wiesz? W kazdej chwili... To bylo to: oferta jego uslug... Z twarzy Volkstadta zniknal usmiech. Z chlodnym, kalkulujacym wzrokiem czekal, az oceni do jakiego stopnia Trent gotow jest sie zaangazowac. -Prezydent Republiki Belpan - rzekl Trent, ale krepowal sie posunac za daleko. - Wiesz. W Savoyu... Volkstadt wiedzial. -Tego typu rzeczy - powiedzial Trent. -Bede o tym pamietal - odrzekl Amerykanin. Boze, alez to bylo trudne. -Nie rozumialem - ciagnal Trent. - Wiedzialem, ze nie zrobil tego pulkownik. Nie moglby. Nie w Anglii. I mialby trudnosci z wydostaniem narkotykow. Caspar nie mial dosc wladzy... Lekki blysk w oczach Volkstadta powiedzial Trentowi, ze jest na dobrej drodze. Wladza, to bylo ukochane slowo Amerykanina, szczegolnie gdy odnosilo sie do niego. -To wymagalo wielkiej odwagi - kontynuowal Trent. Podziw tajnego agenta byl wielka pochwala i Amerykanin zasmial sie. Nie szerokim, radosnym, wycwiczonym usmiechem, ale lekkim uniesieniem kacikow ust. Trent potrzasnal glowa w podziwie. -I skontaktowanie Caspara z Kolumbijczykami. -Ten sukinsyn. Natychmiast chwycil okazje. - Volkstadt wyszczerzyl zeby, teraz juz nie udajac. - Gdybym tego nie wymyslil, sam by na to wpadl. -Nie mial do tego glowy - zaprzeczyl Trent. - To byl twardziel, ale to nie to samo. -Twardziel... i oblatany. - Volkstadt nie byl w stanie calkowicie ukryc swej dumy. -Ale nadal uwazam, ze nie mial glowy. Nie mowie, ze byl glupi. Ale pomysl... - Popatrzyl Volkstadtowi prosto w oczy. - Dlatego chcialbym pracowac z toba. Wiekszosc ludzi nie jest tak inteligentna. - Trent wiedzial, ze to bylo wlasciwe sformulowanie. Volkstadt usmiechnal sie, nie calkiem ze skrepowaniem, ale udajac odrobine niesmialosci. Dobrze to przemyslal. -To raczej rodzaj talentu, a nie inteligencja - powie dzial. - Rozmyslam nad problemem i wowczas widze guziczki do nacisniecia, jakby je wymalowano na mapie. Tu troche popchnac, tam pare pociagniec, dodac kilka skladnikow, i potem wszystkie czesci wskakuja na swoje miejsce. -Ale skontaktowac Caspara z pulkownikiem... - powiedzial Trent, znowu potrzasajac glowa. - Pulkownik byl naprawde oblatany. -Grubo za dlugo. Gdybys ty nie zalatwial polecen Agencji, bylby na zielonej trawce od wielu cholernych lat. - Volkstadt byl pewien siebie, plawil sie w podziwie Trenta i chcial go jeszcze wiecej. - To ty trzymales go przy zyciu, byles jego kanalem do Firmy w Langley. -Bojownicy Zimnej Wojny musieli cholernie sie prze straszyc, gdy naciskales Frencha, by zlozyl zeznania - rzekl Trent. -Przestraszyc! Szkoda, ze ich nie widziales - zasmial sie Volkstadt. - Juz zagrzebywali wszystko, co robiles dla nich przez ubiegle pietnascie lat, jakby mieli doczynienia z epidemia waglika, a ja im przynioslem nowiny o Frenchu. Popatrzyl na Trenta, by sie upewnic, czy ten rozumie doskonalosc jego metod dzialania. -Bylem na tym zebraniu, kiedy oni wpadli w panike, a ja powiedzialem: "Jezu, to fatalne. Moze powinniscie go wyeliminowac". I zaraz wyslali tego swira ze Stanow. Twoj nadety pulkownik wpuscil go do domu Frencha. Sam nie mial dosc jaj, by to zrobic. Mamy to na filmie. Noz taki, jak sobie wieszasz na plecach. -Pulkownik bedzie gadal... -Gadal? Bedzie spiewal na taki cholerny ton, jaki mu zagram. Wspolsprawca morderstwa i usilowanie morderstwa, a tu jest Meksyk. Albo da sobie rade, albo ukrzyzuje skurwysyna. -Biedny stary - powiedzial Trent. -Skurwysyn probowal cie zabic! - zaprotestowal Volkstadt, nagle patrzac czujnie, z wycwiczonym usmiechem znow na twarzy. - Po ktorej stronie ty jestes? -Nie jestem po niczyjej. Wykonuje moja robote. Usmiech zgasl. -Jak jasna cholera. Mam na ciebie takie materialy, ze wlosy ci stana deba. - Volkstadt wstal z miejsca. Mial twarde, matowe oczy, a Trentowi na chwile przypomnial sie psychopata Louis. - Sprobuj ze mna grac, to bedziesz musial pilnowac swego tylka. Trent odepchnal sie, by wstac z fotela. Nie mial wiele sily, ale uwazal, ze zapewne jej wystarczy. -Pilnowalem mego tylka - powiedzial. - Nagrywalem cie, i jestes trupem. - Walnal Amerykanina w twarz tak mocno, jak tylko potrafil, i poczul, ze lamie mu nos. -Cholera - powiedzial Trent i schowal dlon pod pache. W przeciwienstwie do Volkstadta nie mial zadnego bagazu. Wyszedl ze szpitala. W cieniu akacji stal bialy dzip Cherokee. Benson opieral sie o maske. Pepito lezal obok dzipa na gwatemalskim kocu. Trzymal glowe na kolanach ciemnej, przystojnej kobiety tuz po trzydziestce. Ubrana byla w dzinsy i podkoszulek bez rekawow; na rece miala dwa dobre pierscionki i kosztowny zegarek. Troche z boku siedziala druga kobieta, czytajac ksiazke. Spodniczka-portfel i biala bluzka. W talii byla naga. Krotkie wlosy, krotki nos, szerokie usta i okulary w szylkretowej oprawie. Z glosnikow dzipa rozlegaly sie dzwieki Figara. Meksykanin wygladal na spiacego. Trent podszedl blizej. Bolala go reka. Kobieta zamknela ksiazke; Of Love and Shadows Izabeli Allende, co moze wskazywac, ze jest po wlasciwej stronie, pomyslal Trent. -Manuella Fuentes - przedstawila sie. -Trent - powiedzial Trent. - Muy cantado, Senorita. Pepito ziewnal i otworzyl jedno oko. -Uderzyles go? Trent pokazal reke. Przez bandaze przesiakala krew. -Wobec wezy - powiedzial Meksykanin - zawsze nalezy poslugiwac sie butem. - Machnal reka nad glowa w strone kobiety, ktorej kolan uzywal. - Tina jest inzynierem, z Wenezueli. Pomyslelismy, ze sie przejedziemy do Belpan i wymyslimy, jak uczynic twoja lajbe znow zeglowna. -Niedziela bylaby okay - odrzekl Trent. Pepito znowu ziewnal, przeciagnal sie i wstal. -Zaprosilismy Bensona. Zwariowany gringo, twierdzi, ze musi wracac do biura. Pomimo garnituru Benson czul sie zupelnie swobodnie, jakby nalezal do paczki. -Moze za nastepnym razem - powiedzial. -Dziekuje, ze pan zaczekal - powiedzial mu Trent. - Mam wszystko na tasmie. - A do Pepita: - Czy zdejmiesz ze mnie ten magnetofon, czy musze go nosic do konca zycia? KONIEC This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-12 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/