Zimniak Andrzej - Wiano, kobiety i śmiech
Szczegóły |
Tytuł |
Zimniak Andrzej - Wiano, kobiety i śmiech |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zimniak Andrzej - Wiano, kobiety i śmiech PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zimniak Andrzej - Wiano, kobiety i śmiech PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zimniak Andrzej - Wiano, kobiety i śmiech - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANDRZEJ ZIMNIAK
wiano, kobiety i śmiech
Od kiedy Irena dowiedziała się, że jej mąż powinien
raczej zaszyć się na jakimś poligonie na końcu świata niż
pchać się w małżeństwo, zamknęła się w sobie i skupiła
na płótnach, pędzlach i sztalugach. Właśnie wtedy zaczęła
malować góry o ściętych wierzchołkach i szklanych ludzi z
wypacykowanymi na różowo, kolistymi przestrzelinami, przez
które przeglądał się wodnisty błękit nieba. Wieczorami
wychodziła na ciężkie od rosy pastwiska i długo spacerowała
pomiędzy brzuchatymi krowami, trącając bosą stopą ich
sięgające trawy wymiona lub celując witką w oczy,
wielkie jak pięści i zasnute bezmyślną melancholią.
Wtedy odbyli jedyną naprawdę poważną rozmowę w ich
wspólnym życiu. Była na tyle nieprzyjemna, że przez
następne lata omijali niebezpieczny temat, który jednak
przez to niestety nie zniknął, lecz drzemał spokojnie jak
Wezuwiusz pod skorupą skamieniałej magmy. Gdy zapędzili
się za daleko, przerywali pogawędki w pół zdania, a
telewizor bywał wyłączany nieraz w środku najciekawszej
historyjki. Ona spędzała całe dnie na zamalowywaniu
płócien, a on wykonywał swoją bezmyślną, ale za to dobrze
płatną pracę i odkładał forsę. Ułożyli prywatną listę
dziesięciu cudów świata i w ciągu kilku lat obejrzeli
wszystkie, często zapewniając się nawzajem o należytym
spełnianiu życiowych powinności wyższego rzędu. Po
turystycznym wyeksploatowaniu wspaniałości cywilizacji,
następny urlop przeznaczyli na wyprawę do raju.
Do godności prywatnego raju wynieśli maleńki biwak w
górach, gdzie tuż nad spienionym strumieniem ustawili
namiot. Pan Bóg zgromadził w tym jednym miejscu wszystko,
co najważniejsze: bajkowe widoki na łańcuch ośnieżonych
szczytów, panoramę wymoszczonych zielenią dolin, żywą
wodę, poszeptującą o narodzinach świata, i, nie do wiary,
czyste powietrze, które nad ranem szczypało mroźnymi
podmuchami, a popołudniami przynosiło ziołowy aromat
kwitnących połonin. Nie trzeba było już nigdzie chodzić
ani nic zwiedzać, bo właśnie w tym miejscu słoneczko
świeciło najjaśniej, nie porażając przy tym oczu.
Pewnego dnia gadająca woda zaroiła się od czerwonych
ryb o rozdętych skrzelach, resztkami sił płynących pod
prąd. Obserwowali je w milczeniu, okopując się w szańcach
osobnych rozmyślań, rozpaczliwie próbując jeszcze raz
przyczaić się w labiryncie niedopowiedzeń. Irena poczuła,
że robi się jej duszno i że nawet powietrze z przestworów
raju nic już nie pomoże.
- One żyją do chwili, w której wydadzą miot -
powiedziała głośno, może nawet odrobinę za głośno.
Szykowała się do dyskusji i zawczasu przygotowała
argumenty w rodzaju tych, że każdą ułomność da się
potraktować jako coś powszedniego, tak jak grube nogi czy
orzeszkowy biust. Ale Piotr milczał, zupełnie jak gdyby
robił jej na złość, i to właśnie w chwili, w której
wreszcie zdecydowała się przemówić.
- Potem giną - dodała bez sensu, żeby czymś wypełnić
nienawistną ciszę. Sięgnęła gałązką i smagnęła lśniący
grzbiet, który na okamgnienie wysunął się nad powierzchnię
wody. - Nie są więcej potrzebne, bo osiągnęły swój cel.
- To zwierzęta - odezwał się w końcu Piotr. - Ich cel
stanowi spryskanie ikry spermą.
- A my? Co myśmy zdziałali? Przez nasze konto
przepłynęło trochę umownych środków płatniczych, bez
wątpienia udeptaliśmy skrawek ziemi między drzwiami a
ulicą. Oto, co pozostawimy po sobie: kłąb oparów dwutlenku
węgla i standardowe szambo. Nic, co by miało jakiekolwiek
znaczenie. Nikt nie wie, że wyruszamy w kolejną podróż i
nikt tak naprawdę nie spodziewa się nas z powrotem. W
pracy można cię zastąpić z dnia na dzień. Gdybyśmy
pozostali na stałe w tych górach, nikt by nie pamiętał o
tym dłużej niż przez dwa dni! - Mówiła zupełnie nie to, co
sobie przygotowała. I co wmawiała sobie przez lata.
Wszystko przez Piotra, który okazał się gburem!
- To zbyt prosty schemat, Ireno. Stanowimy cząstkę
cywilizacji, więc mamy trochę praw autorskich. Sens nie
kończy się na biologii, raczej w tym punkcie się zaczyna.
Piotr też miał przygotowane argumenty i samo
stwierdzenie tego faktu zdenerwowało Irenę.
- Och, przestań wygłaszać gładkie gazetowe frazesy.
Czyżbyś nie wyczuwał, że są trywialne? Skąd wiesz, w co
wpisany jest sens? I co jest naprawdę ważne?
- Ważne dla kogo?!
Żachnęła się, a potem spojrzała zdziwiona. Piotr
prawie nigdy nie podnosił głosu.
- A czy to nie wszystko jedno? Dobrze, niech będzie:
nie mogę dać sobie rady ze sobą i chcę uspokoić kocioł z
hormonami we własnym brzuchu. Do diabła, czy to zakazane?!
Skąd wiesz, że malowanie jest bardziej ludzką czynnością
niż płodzenie? I co z tego, co po nas zostanie, bardziej
się przyda przed końcem świata?!
Piotr skulił się, przygarbił, stracił chęć do dalszej
dysputy. Zawsze tak było: po przekroczeniu krytycznej
temperatury dyskusji zamykał się w sobie, uchodził z niego
animusz. Być może stwierdzał, że temat nie jest warty
angażowania aż takich namiętności. I jak zawsze, Irenie
zrobiło się go szkoda. Jednak nie potrafiła zmienić tematu
na bardziej neutralny. Nie teraz.
- Są kraje pełne niechcianych dzieci... -
Naprowadzała go na drogę, którą, według niej, powinni
zdążać. Nic nowego pod słońcem, ale dla nich zacznie się
odmienny, dziewiczy świat. Spostrzegła, że drży z lęku i
podniecenia. Płonne okazały się nadzieje, że po latach te
sprawy staną się dla niej mniej ważne.
- Istnieje inny sposób - przerwał jej. Mówił tak
cicho, że rzeka niemal w całości unosiła jego słowa. -
Ale...
- Klonowanie? Nie, mój drogi. Nie chcę i nie mogę
ryzykować pokątnych zabiegów, a z sesji w Bangladeszu z
góry rezygnuję. Jeśli zaś chodzi o pozostałe metody, to
wiesz równie dobrze jak ja, że w naszym przypadku nie
wchodzą one w rachubę.
- Wiem, pamiętam. - Żachnął się. - Wczoraj czytałem o
innym... sposobie.
Uniosła głowę.
- Co to takiego?
- Jakiś lekarz, chyba Suder czy Sunder, uzyskał zgodę
na przeprowadzenie zupełnie nowych prób na ludziach. Jego
metoda sprawdziła się na szympansach, a teraz czeka na
ochotników. Nie chcę przez to powiedzieć, że to mamy być
my, ja tylko tak... bo może nie czytałaś...
- Och, nie, tylko nie to - jęknęła i ukryła twarz w
dłoniach.
Swój skrawek raju opuścili nazajutrz. Śpieszyli się.
- Niczym państwo nie ryzykują. Pobieramy tylko kilka
komórek z błony śluzowej wewnętrznej strony wargi i można
iść do domu. To naprawdę nie boli!
- Panie doktorze... - Głos Ireny przywodził na myśl
pomruk lwicy tuż przed atakiem. Zmrużyła oczy i wbiła złe
spojrzenie w chudzielca w białym fartuchu, którego
dyniowata głowa zdawała się być sztucznie doczepiona do
rachitycznego tułowia.
- Oczywiście, zaraz wszystko dokładnie państwu
objaśnię! - Lekarz uniósł dłonie w przepraszającym geście.
- Nie wszyscy proszą o specjalistyczne tłumaczenie, więc
dlatego rozpocząłem trochę stereotypowo. A więc do rzeczy.
Prawdopodobieństwo, że powstanie płód o cechach
niepożądanych, czyli przypadkowych lub domieszkowych, jest
niewyobrażalnie małe. Pewnie, że wszystko da się pomyśleć,
nawet to, że za godzinę w klinikę uderzy meteor wielkości
kamienicy i zetrze w pył zarówno nas, jak i wszystkie
laboratoria. Średnio raz na sto lat taki kosmiczny złom
trafia w nasz glob, no i przecież gdzieś musi spaść. Tylko
dlaczego ma trafić właśnie tutaj?
- Ile udanych prób przeprowadził pan na szympansach? -
przerwał mu Piotr.
- Dostatecznie wiele, aby zdobyć doświadczenie i
zyskać niemal pewność, że każdy następny zabieg będzie
udany. Ściśle rzecz biorąc około dwudziestu, szanowny
panie.
- A ile było prób nieudanych?
Lekarz zaśmiał się tak, jakby nagle dostał czkawki, i
wytarł spocone dłonie w poły fartucha.
- Jest pan bardziej dociekliwy od dziennikarzy, którzy
codziennie czatują za drzwiami, bo do środka ich nie
wpuszczam. Więcej, bo około trzydziestu. Ale to nic
dziwnego, bo wiele pierwszych eksperymentów, w których nie
uzyskaliśmy pozytywnych wyników, dopiero doprowadziło do
znalezienia w zasadzie niezawodnej metody. Zabiegi
wykonywane w ostatnim okresie kończą się sukcesem w
dziewięciu przypadkach na dziesięć, jeśli już gustuje pan
w statystyce.
- Czy nie istnieje możliwość ujawnienia się u płodu
naszych własnych obciążeń genetycznych?
- Absolutnie nie, drodzy państwo. Jeśli teraz te cechy
się nie manifestują, w waszych klonach pozostaną również
uśpione w identyczny sposób.
- Wspomniał pan o jakimś domieszkowaniu. Co to
takiego?
- Domieszkowanie to przeniesienie śladowych cech przez
pozajądrowy, mitochondrialny DNA. W tym przypadku taka
możliwość nie istnieje, ponieważ macierzyste komórki
jajowe oczyszczamy metodą pola elektrycznego. Geny będą
więc pochodzić w stu procentach z waszych komórek, czyli
pani klon będzie pani młodszą siostrą bliźniaczką, a pan
otrzyma brata bliźniaka. Wzrost płodów dokona się w
transgenicznym środowisku fizjologicznym, profilowanym
kobiecymi hormonami. Poprzedzające ten docelowy etap próby
na pięciu gatunkach zwierząt dały znakomite rezultaty.
Stoimy na progu nowej ery, a wy, drodzy państwo, macie
szansę na znalezienie się pośród jej prekursorów!
- Teraz pan, doktorze, mówi jak rasowy dziennikarz w
wywiadzie telewizyjnym - odezwała się Irena. Złość jej
przeszła i głos miała pozornie spokojny. Patrzyła za okno,
na rozległe łąki i pastwiska, na zielone wzgórza ze
stojącymi samotnie, starymi drzewami. - Przejdę się
trochę, muszę przemyśleć to wszystko, a tymczasem pan
wyłoży szczegóły mojemu mężowi, dobrze?
- Ależ proszę, mamy tutaj najczystsze powietrze w
całym województwie! Jeszcze jedno: za zabiegi nie zapłacą
państwo ani grosza. Koszt pierwszych dziesięciu operacji
klonowania oraz, co równie istotne, opieki nad dziećmi do
jednego roku życia, całkowicie pokrywa nasza firma.
Irena brodziła w wysokiej trawie, poprzerastanej
kępami koniczyny i lucerny. Wiotkie rośliny o
długich łodygach obsypały ją płatkami białych kwiatów.
Polatywały niepozorne, podobne do ciem motyle, pasikoniki
wypryskiwały spod jej stóp i umykały chaotycznym,
szarpanym lotem, podobne do trafionych w powietrzu
samolotów. Życie pleniło się i kipiało w każdej kępie
trawy, a polegało ono głównie na kopulacji i wzajemnym
pożeraniu. Moja linia rodowa długo by nie przetrwała w tym
kotle, pomyślała. Nasza dobra cywilizacja nie tylko że
mnie nie kasuje, ale jeszcze proponuje sposób na
posiadanie potomstwa. Nie szkodzi, że chromego jak ja
sama, bo przecież można je dalej klonować, i złe cechy
zapewne nigdy się nie ujawnią. Zapewne.
Przedzierając się przez kępy zielska, dotarła do
pastwiska i weszła prosto w stado krów. Zwierzęta
polegiwały, przeżuwając pokarm i wydając charakterystyczne
głuche odgłosy jednoczesnego miażdżenia setek łodyg,
zanurzonych w brei soków żołądkowych. Niektóre stały,
rzucając pyskami i chlaszcząc ogonami.
Irena podeszła do rosłej brzuchatej krowy, stękającej
jak baba po dniu znojnej pracy, i poczochrała zwierzę po
szyi. Bydlę w odpowiedzi chlasnęło ją kilkukilowym ozorem
po twarzy, co mogło stanowić oznakę przyjaznego
nastawienia, ale ta niespodziewana czułość dosłownie
znokautowała kobietę, która bezwładnie legła na ziemi.
Krówsko natychmiast pochyliło łeb i obniżyło wyszczerbione
rogi.
Irenę owionął odór zwierzęcego potu i woń
przefermentowanej roślinnej miazgi. Zobaczyła tuż przy
twarzy ogromne, wyłupiaste oczy. Przez chwilę wszystko
trwało nieporuszone jak na zatrzymanym filmowym kadrze.
Irena już się nie bała, czekała. Ale krowa nie ubodła,
tylko wydała jeszcze jedno głuche stęknięcie i trochę
głębiej pochyliła poroże. Kobieta obiema dłońmi chwyciła
jeden z jej rogów i dopiero wtedy zwierzę powoli uniosło
łeb, podnosząc ją z ziemi i stawiając na nogi.
- Dziękuję ci, Krasulo - powiedziała Irena po chwili,
jak już zdążyła dojść do siebie. - Wierzę w ciebie,
naprawdę.
Ale krowa zignorowała jej przymilność i poszła sobie,
wlokąc po trawie baniaste wymiona. Coś w niej było nie w
porządku, ale kobieta nie mogła tego określić. Przymulaste
spojrzenie? Ułamany prawy róg, za pomocą którego pomogła
jej się podnieść? Stękanie? Nie, coś naprawdę
niepokojącego było w tym zwierzęciu, ale co, do licha?
Miała dosyć spaceru. Poszła prosto w kierunku drogi i
dotarła do budynku od frontu. Biuro i laboratoria mieściły
się w wielowarstwowej, przeszklonej konstrukcji
architektonicznej, z daleka przypominającej zmutowaną
ważkę o dwunastu przezroczystych skrzydłach.
Przy recepcji musiała przystanąć, bo niewidzialne
paluchy chwyciły ją za gardło i zatrzymały oddech. Właśnie
uświadomiła sobie, co nienormalnego było w tej krowie:
zwierzę miało ludzkie piersi. Zamiast wymion wlókł się za
nią karykaturalnie monstrualny, olbrzymi, ale bez
wątpienia kobiecy biust.
Gdy zadzwonił telefon, Irena poderwała się i
gwałtownie chwyciła słuchawkę, strącając aparat. Przez
chwilę szukała go na podłodze, zanim rzuciła do mikrofonu
gniewne "halo".
- Mówi doktor Sunder. Wszystko wskazuje na to, że
zbliża się poród. Amiga jest w doskonałej formie. Pani
prosiła o telefon, więc dzwonię, chociaż wasza obecność
naprawdę nie jest konieczna. Zawiadomimy przecież zaraz...
- Dziękuję za wiadomość, doktorze. Natychmiast
wyjeżdżamy.
Odłożyła słuchawkę i przez chwilę stała wyprostowana,
ściskając aparat w dłoniach. Pokonując dławiący opór,
wzięła głęboki oddech. Nie odwracając głowy powiedziała:
- Piotrze, szybciej.
Ale Piotr był już na zewnątrz. Irena usłyszała szum
silnika i wybiegła, zatrzaskując za sobą drzwi.
- Nie denerwuj się, Ira, przecież wszystko jest dobrze
- uspokajał ją, chociaż co chwila zaciskał zęby, żeby
powstrzymać drżenie szczęki. - Tomografia NMR,
ultrasonografia, analiza pobranych próbek i wszystkie
inne badania wypadły doskonale, a rozwój płodu przez cały
czas przebiegał prawidłowo!
Prowadził Piotr, co chwila za bardzo zjeżdżając na
prawą stronę drogi. Na zakrętach snop światła omiatał
gęstwę sosnowego lasu, rozpalając wściekłą jasność na
pierwszym planie. W głębi bór pozostawał czarny,
nieprzenikniony, wrogi.
- Czy... czy ona będzie miała... piersi? - spytała tak
cicho, że Piotr żachnął się gniewnie.
- Mów normalnie!
Właściwie nigdy nie podnosił głosu, ale tym razem
Irena nie zdziwiła się. Przecież jechali po własne dzieci,
których nie wolno im było mieć. Dziś urodzi się jej córka,
a za kilka dni jego syn. Jej córka, jej siostra
bliźniaczka, jej dziecko! Czy jednak tylko jej?
Pochyliła się, zgięła w pasie, położyła twarz na
kolanach. Odpięła pas bezpieczeństwa, bo jej przeszkadzał.
Może byłoby lepiej, gdyby oboje zginęli w wypadku, zanim
zobaczą to wszystko. Nie, cisza, spokój, wycisz się,
idiotko, weź się w garść. Przecież najwyżej będzie jak
dawniej. Nie, nigdy już nie będzie jak dawniej.
Sunder przyjął ich kawą i herbatnikami. Był
rozluźniony, uśmiechnięty i pewny siebie. Bez wątpienia
widział już przed sobą góry pieniędzy, sławę i
sztokholmską komisję Nobla.
- Proszę bardzo, siadajcie, moi mili. Wszystko idzie
jak z płatka, zaraz będziecie najszczęśliwszymi rodzicami
pod słońcem! Jeszcze kawy?
- Czy możemy... ją zobaczyć?
Sunder kręcił się niespokojnie w fotelu.
- Wolałbym nie, to znaczy, właściwie tak. Teraz
jeszcze tak, jeśli się pospieszymy. Potem wrócimy tutaj,
dobrze?
- W porządku. Tak może będzie lepiej - pospiesznie
zgodził się Piotr.
- Więc, jeśli nalegacie, to chodźmy.
Krótkim przeszklonym korytarzykiem doszli do otwatych
boksów, wewnątrz przypominających szpitalne sale
zabiegowe. Minęli dwa, zasłonięte parawanami, a trzeci był
ich. Pośrodku pomieszczenia, na podkładzie z grubej gąbki,
spoczywała Amiga-Krasula, z tym samym obłamanym prawym
rogiem i wciąż taką samą melancholią w wielkich,
wyłupiastych ślepiach. Leżała na boku, brzuch miała
wzdęty, lecz nie bardziej niż zawsze. Jej bezwstydnie
obnażone piersi gniotły się jedna na drugiej między
nogami. Podłączona została do aparatury pękami rurek i
przewodów, a młody człowiek w kitlu czuwał w pobliżu. Pod
ścianami stała aparatura z włączonymi monitorami, a także
wózki z narzędziami chirurgicznymi, okryte płótnem w
zielonym, optymistycznym kolorze.
- Oto i nasza dama. - Sunder wykonał zapraszający
gest, ale zaraz powstrzymał ich uniesieniem dłoni. - Nie,
lepiej nie zbliżajcie się zanadto. Pomieszczenie jest
sterylne, więc na wszelki wypadek niech takie pozostanie.
Poza tym mamusia mogłaby się przestraszyć. Chodźmy dalej,
moi drodzy genetyczni promotorzy, kogoś wam jeszcze
pokażę.
- Mógłby pan sobie darować te dowcipy - ripostował
Piotr. Był wściekły i naprawdę bardzo niecodziennie się z
tym czuł.
- Zaraz, jeszcze chwilę - poprosiła Irena. Stała i
wpatrywała się w zwierzę, które kilkakrotnie rzuciło łbem.
- Ona... nie mogłaby się mnie przestraszyć. Na pewno nie
mnie.
- Przepraszam - mitygował się Sunder. Uśmiechał się
promiennie, czując się przynajmniej w części ojcem
szykującego się na świat dziecka. - Chodźmy, bo następny
apartament zajmuje Miguela, biologiczna matka pańskiego
synka-bliźniaka, panie Piotrze. Trzeba przyznać, że obie
dziewczyny spisują się doskonale i na pewno nie będą
zakładały spraw o opiekę nad potomstwem.
- Nie jestem jej ciekaw - warknął Piotr. - Pozwoli
pan, doktorze, że wrócę. Moja asysta nic tu nie pomoże.
- Ależ proszę, przecież nie ja nalegałem na te
odwiedziny. Pani Ireno?
- Ja tak. Chcę ją zobaczyć.
W sąsiednim boksie stała duża, czarna krowa i właśnie
się posilała. Machnęła łbem, jakby chciała przegonić
nieproszonych gości, i zaryczała tak głośno, że leżące na
zielonym płótnie narzędzia chirurgiczne rozdzwoniły się,
wpadając w wibrację. Piotr przystanął i zawrócił, bo
przeląkł się o żonę, tyle w tym ryku było... złości i
pogardy. Tak, właśnie tak by to określił.
- Twoja narzeczona nie jest nastawiona szczególnie
przyjaźnie. - Irena usiłowała zażartować, zwracając się do
męża. - Pewnie dlatego, że nosi chłopca.
- Przestań, dobrze?
- W porządku, przepraszam. Ale jak ją zobaczyłam,
uwierzyłam, że wszystko będzie dobrze. Prawda?
- Jasne.
W gabinecie doktor Sunder uruchomił komputerowe
połączenie z boksem Amigi, ale wyłączył monitor.
- Wystarczy łączność dźwiękowa, tak będzie lepiej.
- Ale... - Irena zaprotestowała nieśmiało.
- Oczywiście, zgadzam się - wtrącił Piotr.
W pokoju zapanowała niezręczna cisza, tylko z
głośników wydobywało się stękanie i chrapliwy oddech.
- Chyba już się zaczyna. Przepraszam, ale muszę tam
pójść - powiedział Sunder i wstał. Teraz już nie potrafił
ukryć zdenerwowania. - Kawa jest w termosie, jeśli państwo
sobie życzą. Przyślę tu kogoś...
- Nie trzeba. Niech pan już idzie, proszę się
pospieszyć! - krzyknęła Irena.
- Niech się pani nie martwi, przy niej są teraz
najlepsi ludzie z naszego zespołu.
Poszedł, a właściwie prawie pobiegł, lekko utykając, z
przepraszającym uśmieszkiem na skrzywionej twarzy. I
jedno, i drugie da się z czasem poprawić korekcjami
materiału somatycznego, pomyślał Piotr. Dygresje pomagały
mu stłumić lęk.
Gdy pokój napełnił donośny ryk, pełen bólu i strachu,
Irena chwyciła Piotra za rękę z siłą, której nigdy by u
niej nie podejrzewał. Ryczenie zakończyło się jakimś
dziwnym charkotem, ale zaraz zawibrował w powietrzu wrzask
niemowlęcia, który przeszedł w spazmatyczny, ale zdrowy i
zupełnie normalny płacz.
- Idę tam! - krzyknęła Irena. Zerwała się i pobiegła.
Była pewna, że płacze jak człowiek. Pomyślała, że
zaraz obmyje małe ciałko z łajna i brudu, z całego zła, i
przytuli, i dziecko będzie jej na zawsze. Za kilka lat
razem zasiądą przy sztalugach i nauczy ją malować, bo
przecież mała musi być tak samo zdolna jak ona, Irena!
Piotr pozostał w gabinecie, wsłuchując się w strumień
dźwięków, płynący z głośników. Mała Ircia wciąż darła się
jak opętana, ale stopniowo dołączył inny głos. Zrazu
podobny do miarowego stękania, powoli rósł w siłę,
przypominał częste, regularne porykiwanie, połączone z
krztuszącym chrząkaniem, basowe zanoszenie się beczącym,
karykaturalnym... śmiechem? Jakby jednego głosu nie dość,
zaraz dołączyły inne, aż wreszcie urosły do monstrualnego
rechoczącego chóru dźwięków, które z pewnością nie
pochodziły z ludzkich gardzieli.
Piotr zdawał sobie sprawę z faktu, że narasta w nim
zupełnie absurdalny odruch, ale nie potrafił tego
opanować: był zwyczajnie urażony. Przecież urodziło się
dziecko Ireny, kobiety najpiękniejszej i najmądrzejszej na
świecie, a także po trosze jego, bo wszak Irena to całe
jego życie. Co za cholerne, złośliwe bydlaki! Nic tylko
pustka w tych wielkich bydlęcych łbach, trawa w rozdętych
brzuchach, beznadziejne krowiaste nic!
Obsłużył się sam: otworzył barek doktora Sundera,
wyłowił z solidnej baterii szkła flaszkę martini i
szklankę, nalał sobie i wypił duszkiem. Potem rozparł się
w fotelu, położył głowę na oparciu i usiłował odwrócić
bieg myśli. Tak, to była jedyna metoda, może oprócz picia
na umór, na co teraz nie miał czasu. Usiłował przywołać
obraz rajskich gór, ale zamiast tego wyobraził sobie, że
lekarz zaleci ich córce dietę ściśle wegetariańską.
Zaśmiał się, najpierw po cichu i do siebie, potem śmiał
się coraz głośniej i głośniej, aż wreszcie rechotał tak
gromko, że z pewnością mógłby konkurować z rozbawionym
towarzystwem w boksach.
Wschodziło słońce. Homerycki śmiech niósł się unisono
nad pastwiskami, łąkami i lasami, w których gęstwie
morderczo kopulowały chrabąszcze, pasikoniki i cały inny
żyjący drobiazg, jak kozy, hipopotamy i nosorożce, a także
pierwsza zmiana robotników rolnych, wszyscy podążając
mrocznymi drogami ku doskonałości i ku śmierci. A daleko
ponad tym wszystkim, w czeluściach promiennego nieba,
majestatycznie krążyły brzuchate światy.