Zimniak Andrzej - Wiano, kobiety i śmiech

Szczegóły
Tytuł Zimniak Andrzej - Wiano, kobiety i śmiech
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zimniak Andrzej - Wiano, kobiety i śmiech PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zimniak Andrzej - Wiano, kobiety i śmiech PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zimniak Andrzej - Wiano, kobiety i śmiech - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANDRZEJ ZIMNIAK wiano, kobiety i śmiech Od kiedy Irena dowiedziała się, że jej mąż powinien raczej zaszyć się na jakimś poligonie na końcu świata niż pchać się w małżeństwo, zamknęła się w sobie i skupiła na płótnach, pędzlach i sztalugach. Właśnie wtedy zaczęła malować góry o ściętych wierzchołkach i szklanych ludzi z wypacykowanymi na różowo, kolistymi przestrzelinami, przez które przeglądał się wodnisty błękit nieba. Wieczorami wychodziła na ciężkie od rosy pastwiska i długo spacerowała pomiędzy brzuchatymi krowami, trącając bosą stopą ich sięgające trawy wymiona lub celując witką w oczy, wielkie jak pięści i zasnute bezmyślną melancholią. Wtedy odbyli jedyną naprawdę poważną rozmowę w ich wspólnym życiu. Była na tyle nieprzyjemna, że przez następne lata omijali niebezpieczny temat, który jednak przez to niestety nie zniknął, lecz drzemał spokojnie jak Wezuwiusz pod skorupą skamieniałej magmy. Gdy zapędzili się za daleko, przerywali pogawędki w pół zdania, a telewizor bywał wyłączany nieraz w środku najciekawszej historyjki. Ona spędzała całe dnie na zamalowywaniu płócien, a on wykonywał swoją bezmyślną, ale za to dobrze płatną pracę i odkładał forsę. Ułożyli prywatną listę dziesięciu cudów świata i w ciągu kilku lat obejrzeli wszystkie, często zapewniając się nawzajem o należytym spełnianiu życiowych powinności wyższego rzędu. Po turystycznym wyeksploatowaniu wspaniałości cywilizacji, następny urlop przeznaczyli na wyprawę do raju. Do godności prywatnego raju wynieśli maleńki biwak w górach, gdzie tuż nad spienionym strumieniem ustawili namiot. Pan Bóg zgromadził w tym jednym miejscu wszystko, co najważniejsze: bajkowe widoki na łańcuch ośnieżonych szczytów, panoramę wymoszczonych zielenią dolin, żywą wodę, poszeptującą o narodzinach świata, i, nie do wiary, czyste powietrze, które nad ranem szczypało mroźnymi podmuchami, a popołudniami przynosiło ziołowy aromat kwitnących połonin. Nie trzeba było już nigdzie chodzić ani nic zwiedzać, bo właśnie w tym miejscu słoneczko świeciło najjaśniej, nie porażając przy tym oczu. Pewnego dnia gadająca woda zaroiła się od czerwonych ryb o rozdętych skrzelach, resztkami sił płynących pod prąd. Obserwowali je w milczeniu, okopując się w szańcach osobnych rozmyślań, rozpaczliwie próbując jeszcze raz przyczaić się w labiryncie niedopowiedzeń. Irena poczuła, że robi się jej duszno i że nawet powietrze z przestworów raju nic już nie pomoże. - One żyją do chwili, w której wydadzą miot - powiedziała głośno, może nawet odrobinę za głośno. Szykowała się do dyskusji i zawczasu przygotowała argumenty w rodzaju tych, że każdą ułomność da się potraktować jako coś powszedniego, tak jak grube nogi czy orzeszkowy biust. Ale Piotr milczał, zupełnie jak gdyby robił jej na złość, i to właśnie w chwili, w której wreszcie zdecydowała się przemówić. - Potem giną - dodała bez sensu, żeby czymś wypełnić nienawistną ciszę. Sięgnęła gałązką i smagnęła lśniący grzbiet, który na okamgnienie wysunął się nad powierzchnię wody. - Nie są więcej potrzebne, bo osiągnęły swój cel. - To zwierzęta - odezwał się w końcu Piotr. - Ich cel stanowi spryskanie ikry spermą. - A my? Co myśmy zdziałali? Przez nasze konto przepłynęło trochę umownych środków płatniczych, bez wątpienia udeptaliśmy skrawek ziemi między drzwiami a ulicą. Oto, co pozostawimy po sobie: kłąb oparów dwutlenku węgla i standardowe szambo. Nic, co by miało jakiekolwiek znaczenie. Nikt nie wie, że wyruszamy w kolejną podróż i nikt tak naprawdę nie spodziewa się nas z powrotem. W pracy można cię zastąpić z dnia na dzień. Gdybyśmy pozostali na stałe w tych górach, nikt by nie pamiętał o tym dłużej niż przez dwa dni! - Mówiła zupełnie nie to, co sobie przygotowała. I co wmawiała sobie przez lata. Wszystko przez Piotra, który okazał się gburem! - To zbyt prosty schemat, Ireno. Stanowimy cząstkę cywilizacji, więc mamy trochę praw autorskich. Sens nie kończy się na biologii, raczej w tym punkcie się zaczyna. Piotr też miał przygotowane argumenty i samo stwierdzenie tego faktu zdenerwowało Irenę. - Och, przestań wygłaszać gładkie gazetowe frazesy. Czyżbyś nie wyczuwał, że są trywialne? Skąd wiesz, w co wpisany jest sens? I co jest naprawdę ważne? - Ważne dla kogo?! Żachnęła się, a potem spojrzała zdziwiona. Piotr prawie nigdy nie podnosił głosu. - A czy to nie wszystko jedno? Dobrze, niech będzie: nie mogę dać sobie rady ze sobą i chcę uspokoić kocioł z hormonami we własnym brzuchu. Do diabła, czy to zakazane?! Skąd wiesz, że malowanie jest bardziej ludzką czynnością niż płodzenie? I co z tego, co po nas zostanie, bardziej się przyda przed końcem świata?! Piotr skulił się, przygarbił, stracił chęć do dalszej dysputy. Zawsze tak było: po przekroczeniu krytycznej temperatury dyskusji zamykał się w sobie, uchodził z niego animusz. Być może stwierdzał, że temat nie jest warty angażowania aż takich namiętności. I jak zawsze, Irenie zrobiło się go szkoda. Jednak nie potrafiła zmienić tematu na bardziej neutralny. Nie teraz. - Są kraje pełne niechcianych dzieci... - Naprowadzała go na drogę, którą, według niej, powinni zdążać. Nic nowego pod słońcem, ale dla nich zacznie się odmienny, dziewiczy świat. Spostrzegła, że drży z lęku i podniecenia. Płonne okazały się nadzieje, że po latach te sprawy staną się dla niej mniej ważne. - Istnieje inny sposób - przerwał jej. Mówił tak cicho, że rzeka niemal w całości unosiła jego słowa. - Ale... - Klonowanie? Nie, mój drogi. Nie chcę i nie mogę ryzykować pokątnych zabiegów, a z sesji w Bangladeszu z góry rezygnuję. Jeśli zaś chodzi o pozostałe metody, to wiesz równie dobrze jak ja, że w naszym przypadku nie wchodzą one w rachubę. - Wiem, pamiętam. - Żachnął się. - Wczoraj czytałem o innym... sposobie. Uniosła głowę. - Co to takiego? - Jakiś lekarz, chyba Suder czy Sunder, uzyskał zgodę na przeprowadzenie zupełnie nowych prób na ludziach. Jego metoda sprawdziła się na szympansach, a teraz czeka na ochotników. Nie chcę przez to powiedzieć, że to mamy być my, ja tylko tak... bo może nie czytałaś... - Och, nie, tylko nie to - jęknęła i ukryła twarz w dłoniach. Swój skrawek raju opuścili nazajutrz. Śpieszyli się. - Niczym państwo nie ryzykują. Pobieramy tylko kilka komórek z błony śluzowej wewnętrznej strony wargi i można iść do domu. To naprawdę nie boli! - Panie doktorze... - Głos Ireny przywodził na myśl pomruk lwicy tuż przed atakiem. Zmrużyła oczy i wbiła złe spojrzenie w chudzielca w białym fartuchu, którego dyniowata głowa zdawała się być sztucznie doczepiona do rachitycznego tułowia. - Oczywiście, zaraz wszystko dokładnie państwu objaśnię! - Lekarz uniósł dłonie w przepraszającym geście. - Nie wszyscy proszą o specjalistyczne tłumaczenie, więc dlatego rozpocząłem trochę stereotypowo. A więc do rzeczy. Prawdopodobieństwo, że powstanie płód o cechach niepożądanych, czyli przypadkowych lub domieszkowych, jest niewyobrażalnie małe. Pewnie, że wszystko da się pomyśleć, nawet to, że za godzinę w klinikę uderzy meteor wielkości kamienicy i zetrze w pył zarówno nas, jak i wszystkie laboratoria. Średnio raz na sto lat taki kosmiczny złom trafia w nasz glob, no i przecież gdzieś musi spaść. Tylko dlaczego ma trafić właśnie tutaj? - Ile udanych prób przeprowadził pan na szympansach? - przerwał mu Piotr. - Dostatecznie wiele, aby zdobyć doświadczenie i zyskać niemal pewność, że każdy następny zabieg będzie udany. Ściśle rzecz biorąc około dwudziestu, szanowny panie. - A ile było prób nieudanych? Lekarz zaśmiał się tak, jakby nagle dostał czkawki, i wytarł spocone dłonie w poły fartucha. - Jest pan bardziej dociekliwy od dziennikarzy, którzy codziennie czatują za drzwiami, bo do środka ich nie wpuszczam. Więcej, bo około trzydziestu. Ale to nic dziwnego, bo wiele pierwszych eksperymentów, w których nie uzyskaliśmy pozytywnych wyników, dopiero doprowadziło do znalezienia w zasadzie niezawodnej metody. Zabiegi wykonywane w ostatnim okresie kończą się sukcesem w dziewięciu przypadkach na dziesięć, jeśli już gustuje pan w statystyce. - Czy nie istnieje możliwość ujawnienia się u płodu naszych własnych obciążeń genetycznych? - Absolutnie nie, drodzy państwo. Jeśli teraz te cechy się nie manifestują, w waszych klonach pozostaną również uśpione w identyczny sposób. - Wspomniał pan o jakimś domieszkowaniu. Co to takiego? - Domieszkowanie to przeniesienie śladowych cech przez pozajądrowy, mitochondrialny DNA. W tym przypadku taka możliwość nie istnieje, ponieważ macierzyste komórki jajowe oczyszczamy metodą pola elektrycznego. Geny będą więc pochodzić w stu procentach z waszych komórek, czyli pani klon będzie pani młodszą siostrą bliźniaczką, a pan otrzyma brata bliźniaka. Wzrost płodów dokona się w transgenicznym środowisku fizjologicznym, profilowanym kobiecymi hormonami. Poprzedzające ten docelowy etap próby na pięciu gatunkach zwierząt dały znakomite rezultaty. Stoimy na progu nowej ery, a wy, drodzy państwo, macie szansę na znalezienie się pośród jej prekursorów! - Teraz pan, doktorze, mówi jak rasowy dziennikarz w wywiadzie telewizyjnym - odezwała się Irena. Złość jej przeszła i głos miała pozornie spokojny. Patrzyła za okno, na rozległe łąki i pastwiska, na zielone wzgórza ze stojącymi samotnie, starymi drzewami. - Przejdę się trochę, muszę przemyśleć to wszystko, a tymczasem pan wyłoży szczegóły mojemu mężowi, dobrze? - Ależ proszę, mamy tutaj najczystsze powietrze w całym województwie! Jeszcze jedno: za zabiegi nie zapłacą państwo ani grosza. Koszt pierwszych dziesięciu operacji klonowania oraz, co równie istotne, opieki nad dziećmi do jednego roku życia, całkowicie pokrywa nasza firma. Irena brodziła w wysokiej trawie, poprzerastanej kępami koniczyny i lucerny. Wiotkie rośliny o długich łodygach obsypały ją płatkami białych kwiatów. Polatywały niepozorne, podobne do ciem motyle, pasikoniki wypryskiwały spod jej stóp i umykały chaotycznym, szarpanym lotem, podobne do trafionych w powietrzu samolotów. Życie pleniło się i kipiało w każdej kępie trawy, a polegało ono głównie na kopulacji i wzajemnym pożeraniu. Moja linia rodowa długo by nie przetrwała w tym kotle, pomyślała. Nasza dobra cywilizacja nie tylko że mnie nie kasuje, ale jeszcze proponuje sposób na posiadanie potomstwa. Nie szkodzi, że chromego jak ja sama, bo przecież można je dalej klonować, i złe cechy zapewne nigdy się nie ujawnią. Zapewne. Przedzierając się przez kępy zielska, dotarła do pastwiska i weszła prosto w stado krów. Zwierzęta polegiwały, przeżuwając pokarm i wydając charakterystyczne głuche odgłosy jednoczesnego miażdżenia setek łodyg, zanurzonych w brei soków żołądkowych. Niektóre stały, rzucając pyskami i chlaszcząc ogonami. Irena podeszła do rosłej brzuchatej krowy, stękającej jak baba po dniu znojnej pracy, i poczochrała zwierzę po szyi. Bydlę w odpowiedzi chlasnęło ją kilkukilowym ozorem po twarzy, co mogło stanowić oznakę przyjaznego nastawienia, ale ta niespodziewana czułość dosłownie znokautowała kobietę, która bezwładnie legła na ziemi. Krówsko natychmiast pochyliło łeb i obniżyło wyszczerbione rogi. Irenę owionął odór zwierzęcego potu i woń przefermentowanej roślinnej miazgi. Zobaczyła tuż przy twarzy ogromne, wyłupiaste oczy. Przez chwilę wszystko trwało nieporuszone jak na zatrzymanym filmowym kadrze. Irena już się nie bała, czekała. Ale krowa nie ubodła, tylko wydała jeszcze jedno głuche stęknięcie i trochę głębiej pochyliła poroże. Kobieta obiema dłońmi chwyciła jeden z jej rogów i dopiero wtedy zwierzę powoli uniosło łeb, podnosząc ją z ziemi i stawiając na nogi. - Dziękuję ci, Krasulo - powiedziała Irena po chwili, jak już zdążyła dojść do siebie. - Wierzę w ciebie, naprawdę. Ale krowa zignorowała jej przymilność i poszła sobie, wlokąc po trawie baniaste wymiona. Coś w niej było nie w porządku, ale kobieta nie mogła tego określić. Przymulaste spojrzenie? Ułamany prawy róg, za pomocą którego pomogła jej się podnieść? Stękanie? Nie, coś naprawdę niepokojącego było w tym zwierzęciu, ale co, do licha? Miała dosyć spaceru. Poszła prosto w kierunku drogi i dotarła do budynku od frontu. Biuro i laboratoria mieściły się w wielowarstwowej, przeszklonej konstrukcji architektonicznej, z daleka przypominającej zmutowaną ważkę o dwunastu przezroczystych skrzydłach. Przy recepcji musiała przystanąć, bo niewidzialne paluchy chwyciły ją za gardło i zatrzymały oddech. Właśnie uświadomiła sobie, co nienormalnego było w tej krowie: zwierzę miało ludzkie piersi. Zamiast wymion wlókł się za nią karykaturalnie monstrualny, olbrzymi, ale bez wątpienia kobiecy biust. Gdy zadzwonił telefon, Irena poderwała się i gwałtownie chwyciła słuchawkę, strącając aparat. Przez chwilę szukała go na podłodze, zanim rzuciła do mikrofonu gniewne "halo". - Mówi doktor Sunder. Wszystko wskazuje na to, że zbliża się poród. Amiga jest w doskonałej formie. Pani prosiła o telefon, więc dzwonię, chociaż wasza obecność naprawdę nie jest konieczna. Zawiadomimy przecież zaraz... - Dziękuję za wiadomość, doktorze. Natychmiast wyjeżdżamy. Odłożyła słuchawkę i przez chwilę stała wyprostowana, ściskając aparat w dłoniach. Pokonując dławiący opór, wzięła głęboki oddech. Nie odwracając głowy powiedziała: - Piotrze, szybciej. Ale Piotr był już na zewnątrz. Irena usłyszała szum silnika i wybiegła, zatrzaskując za sobą drzwi. - Nie denerwuj się, Ira, przecież wszystko jest dobrze - uspokajał ją, chociaż co chwila zaciskał zęby, żeby powstrzymać drżenie szczęki. - Tomografia NMR, ultrasonografia, analiza pobranych próbek i wszystkie inne badania wypadły doskonale, a rozwój płodu przez cały czas przebiegał prawidłowo! Prowadził Piotr, co chwila za bardzo zjeżdżając na prawą stronę drogi. Na zakrętach snop światła omiatał gęstwę sosnowego lasu, rozpalając wściekłą jasność na pierwszym planie. W głębi bór pozostawał czarny, nieprzenikniony, wrogi. - Czy... czy ona będzie miała... piersi? - spytała tak cicho, że Piotr żachnął się gniewnie. - Mów normalnie! Właściwie nigdy nie podnosił głosu, ale tym razem Irena nie zdziwiła się. Przecież jechali po własne dzieci, których nie wolno im było mieć. Dziś urodzi się jej córka, a za kilka dni jego syn. Jej córka, jej siostra bliźniaczka, jej dziecko! Czy jednak tylko jej? Pochyliła się, zgięła w pasie, położyła twarz na kolanach. Odpięła pas bezpieczeństwa, bo jej przeszkadzał. Może byłoby lepiej, gdyby oboje zginęli w wypadku, zanim zobaczą to wszystko. Nie, cisza, spokój, wycisz się, idiotko, weź się w garść. Przecież najwyżej będzie jak dawniej. Nie, nigdy już nie będzie jak dawniej. Sunder przyjął ich kawą i herbatnikami. Był rozluźniony, uśmiechnięty i pewny siebie. Bez wątpienia widział już przed sobą góry pieniędzy, sławę i sztokholmską komisję Nobla. - Proszę bardzo, siadajcie, moi mili. Wszystko idzie jak z płatka, zaraz będziecie najszczęśliwszymi rodzicami pod słońcem! Jeszcze kawy? - Czy możemy... ją zobaczyć? Sunder kręcił się niespokojnie w fotelu. - Wolałbym nie, to znaczy, właściwie tak. Teraz jeszcze tak, jeśli się pospieszymy. Potem wrócimy tutaj, dobrze? - W porządku. Tak może będzie lepiej - pospiesznie zgodził się Piotr. - Więc, jeśli nalegacie, to chodźmy. Krótkim przeszklonym korytarzykiem doszli do otwatych boksów, wewnątrz przypominających szpitalne sale zabiegowe. Minęli dwa, zasłonięte parawanami, a trzeci był ich. Pośrodku pomieszczenia, na podkładzie z grubej gąbki, spoczywała Amiga-Krasula, z tym samym obłamanym prawym rogiem i wciąż taką samą melancholią w wielkich, wyłupiastych ślepiach. Leżała na boku, brzuch miała wzdęty, lecz nie bardziej niż zawsze. Jej bezwstydnie obnażone piersi gniotły się jedna na drugiej między nogami. Podłączona została do aparatury pękami rurek i przewodów, a młody człowiek w kitlu czuwał w pobliżu. Pod ścianami stała aparatura z włączonymi monitorami, a także wózki z narzędziami chirurgicznymi, okryte płótnem w zielonym, optymistycznym kolorze. - Oto i nasza dama. - Sunder wykonał zapraszający gest, ale zaraz powstrzymał ich uniesieniem dłoni. - Nie, lepiej nie zbliżajcie się zanadto. Pomieszczenie jest sterylne, więc na wszelki wypadek niech takie pozostanie. Poza tym mamusia mogłaby się przestraszyć. Chodźmy dalej, moi drodzy genetyczni promotorzy, kogoś wam jeszcze pokażę. - Mógłby pan sobie darować te dowcipy - ripostował Piotr. Był wściekły i naprawdę bardzo niecodziennie się z tym czuł. - Zaraz, jeszcze chwilę - poprosiła Irena. Stała i wpatrywała się w zwierzę, które kilkakrotnie rzuciło łbem. - Ona... nie mogłaby się mnie przestraszyć. Na pewno nie mnie. - Przepraszam - mitygował się Sunder. Uśmiechał się promiennie, czując się przynajmniej w części ojcem szykującego się na świat dziecka. - Chodźmy, bo następny apartament zajmuje Miguela, biologiczna matka pańskiego synka-bliźniaka, panie Piotrze. Trzeba przyznać, że obie dziewczyny spisują się doskonale i na pewno nie będą zakładały spraw o opiekę nad potomstwem. - Nie jestem jej ciekaw - warknął Piotr. - Pozwoli pan, doktorze, że wrócę. Moja asysta nic tu nie pomoże. - Ależ proszę, przecież nie ja nalegałem na te odwiedziny. Pani Ireno? - Ja tak. Chcę ją zobaczyć. W sąsiednim boksie stała duża, czarna krowa i właśnie się posilała. Machnęła łbem, jakby chciała przegonić nieproszonych gości, i zaryczała tak głośno, że leżące na zielonym płótnie narzędzia chirurgiczne rozdzwoniły się, wpadając w wibrację. Piotr przystanął i zawrócił, bo przeląkł się o żonę, tyle w tym ryku było... złości i pogardy. Tak, właśnie tak by to określił. - Twoja narzeczona nie jest nastawiona szczególnie przyjaźnie. - Irena usiłowała zażartować, zwracając się do męża. - Pewnie dlatego, że nosi chłopca. - Przestań, dobrze? - W porządku, przepraszam. Ale jak ją zobaczyłam, uwierzyłam, że wszystko będzie dobrze. Prawda? - Jasne. W gabinecie doktor Sunder uruchomił komputerowe połączenie z boksem Amigi, ale wyłączył monitor. - Wystarczy łączność dźwiękowa, tak będzie lepiej. - Ale... - Irena zaprotestowała nieśmiało. - Oczywiście, zgadzam się - wtrącił Piotr. W pokoju zapanowała niezręczna cisza, tylko z głośników wydobywało się stękanie i chrapliwy oddech. - Chyba już się zaczyna. Przepraszam, ale muszę tam pójść - powiedział Sunder i wstał. Teraz już nie potrafił ukryć zdenerwowania. - Kawa jest w termosie, jeśli państwo sobie życzą. Przyślę tu kogoś... - Nie trzeba. Niech pan już idzie, proszę się pospieszyć! - krzyknęła Irena. - Niech się pani nie martwi, przy niej są teraz najlepsi ludzie z naszego zespołu. Poszedł, a właściwie prawie pobiegł, lekko utykając, z przepraszającym uśmieszkiem na skrzywionej twarzy. I jedno, i drugie da się z czasem poprawić korekcjami materiału somatycznego, pomyślał Piotr. Dygresje pomagały mu stłumić lęk. Gdy pokój napełnił donośny ryk, pełen bólu i strachu, Irena chwyciła Piotra za rękę z siłą, której nigdy by u niej nie podejrzewał. Ryczenie zakończyło się jakimś dziwnym charkotem, ale zaraz zawibrował w powietrzu wrzask niemowlęcia, który przeszedł w spazmatyczny, ale zdrowy i zupełnie normalny płacz. - Idę tam! - krzyknęła Irena. Zerwała się i pobiegła. Była pewna, że płacze jak człowiek. Pomyślała, że zaraz obmyje małe ciałko z łajna i brudu, z całego zła, i przytuli, i dziecko będzie jej na zawsze. Za kilka lat razem zasiądą przy sztalugach i nauczy ją malować, bo przecież mała musi być tak samo zdolna jak ona, Irena! Piotr pozostał w gabinecie, wsłuchując się w strumień dźwięków, płynący z głośników. Mała Ircia wciąż darła się jak opętana, ale stopniowo dołączył inny głos. Zrazu podobny do miarowego stękania, powoli rósł w siłę, przypominał częste, regularne porykiwanie, połączone z krztuszącym chrząkaniem, basowe zanoszenie się beczącym, karykaturalnym... śmiechem? Jakby jednego głosu nie dość, zaraz dołączyły inne, aż wreszcie urosły do monstrualnego rechoczącego chóru dźwięków, które z pewnością nie pochodziły z ludzkich gardzieli. Piotr zdawał sobie sprawę z faktu, że narasta w nim zupełnie absurdalny odruch, ale nie potrafił tego opanować: był zwyczajnie urażony. Przecież urodziło się dziecko Ireny, kobiety najpiękniejszej i najmądrzejszej na świecie, a także po trosze jego, bo wszak Irena to całe jego życie. Co za cholerne, złośliwe bydlaki! Nic tylko pustka w tych wielkich bydlęcych łbach, trawa w rozdętych brzuchach, beznadziejne krowiaste nic! Obsłużył się sam: otworzył barek doktora Sundera, wyłowił z solidnej baterii szkła flaszkę martini i szklankę, nalał sobie i wypił duszkiem. Potem rozparł się w fotelu, położył głowę na oparciu i usiłował odwrócić bieg myśli. Tak, to była jedyna metoda, może oprócz picia na umór, na co teraz nie miał czasu. Usiłował przywołać obraz rajskich gór, ale zamiast tego wyobraził sobie, że lekarz zaleci ich córce dietę ściśle wegetariańską. Zaśmiał się, najpierw po cichu i do siebie, potem śmiał się coraz głośniej i głośniej, aż wreszcie rechotał tak gromko, że z pewnością mógłby konkurować z rozbawionym towarzystwem w boksach. Wschodziło słońce. Homerycki śmiech niósł się unisono nad pastwiskami, łąkami i lasami, w których gęstwie morderczo kopulowały chrabąszcze, pasikoniki i cały inny żyjący drobiazg, jak kozy, hipopotamy i nosorożce, a także pierwsza zmiana robotników rolnych, wszyscy podążając mrocznymi drogami ku doskonałości i ku śmierci. A daleko ponad tym wszystkim, w czeluściach promiennego nieba, majestatycznie krążyły brzuchate światy.