Ziemiański Andrzej - Pomnik Cesarzowej Achai (2)
Szczegóły |
Tytuł |
Ziemiański Andrzej - Pomnik Cesarzowej Achai (2) |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Ziemiański Andrzej - Pomnik Cesarzowej Achai (2) PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Ziemiański Andrzej - Pomnik Cesarzowej Achai (2) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Ziemiański Andrzej - Pomnik Cesarzowej Achai (2) - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Spis treści
Karta tytułowa
Książki Andrzeja Ziemiańskiego wydane nakładem naszego
wydawnictwa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Karta redakcyjna
Okładka
Strona 4
Strona 5
Strona 6
Książki Andrzeja Ziemiańskiego
wydane nakładem naszego wydawnictwa
1. Achaja – tom 1
2. Achaja – tom 2
3. Achaja – tom 3
4. Zapach szkła
5. Toy Wars
6. Breslau forever
7. Pomnik cesarzowej Achai – tom 1
8. Za progiem grobu
9. Pomnik cesarzowej Achai – tom 2
Strona 7
Strona 8
Rozdział 1
Ż agiel o niezwykłym kształcie został zauważony
w Cesarsko-Książęcej Dostrzegalni mniej więcej
w południe. Mistrz Roe zanotował pozycję statku
względem wieży, a po dwudziestu modlitwach także jego
kurs. Potem jednak, jakby nie wierząc własnym oczom,
posłał po chłopca obdarzonego najbardziej bystrym
wzrokiem.
Zdyszany pomocnik zjawił się dłuższą chwilę potem. Musiał
pokonywać skokami nie po dwa, ale po trzy stopnie naraz. A w dodatku
schody Dostrzegalni należały do bardzo stromych, z chłopca ściekał pot.
– Na rozkaz, panie. – Rozpaczliwe próby uspokojenia oddechu
przyniosły w końcu efekt.
– Patrz tam. – Mistrz ręką wskazał kierunek. – Powiedz mi, co widzisz.
Chłopak przysłonił dłonią oczy, usiłując jak najlepiej wypełnić
niecodzienny rozkaz. Ma opisać, co widzi? Dziwne. Z reguły
wykorzystywano go do obserwowania, czy nie pojawiają się pierwsze
oznaki nadciągającej burzy, czasem do śledzenia rozbitków, ale nigdy do
opisywania widoków. Nie zamierzał jednak dyskutować. Wytężył wzrok.
– To bardzo ciężki statek. Takiego układu żagli jeszczem nie widział.
– Jakie one są? – przerwał mu Roe. – Mów, co widzisz.
– Panie... – Chłopak zawahał się na chwilę. – Panie, nie jestem pewien,
ale...
– Mów.
– Panie, one są ustawione do linii środka, o tak. – Klasnął, przesuwając
jednocześnie dłoń po drugiej dłoni. Nie umiał powiedzieć: „W stanie
spoczynku są ustawione równolegle do osi statku, pokrywają się z nią”,
ponieważ nie znał tych pojęć ani adekwatnych słów. Musiał pokazać
gestem. Mistrz Roe jednak zrozumiał. Zrozumiał też, że takich żagli nie
widział dotąd ani razu w swoim długim, poświęconym sprawom morza
Strona 9
życiu. Po jaką zarazę komuś były potrzebne żagle zabudowane równolegle
do osi? A jednak.
– Co jeszcze?
– One... on... – Chłopak westchnął ciężko. Miał najwyraźniej spore
problemy z wysławianiem się. – Ten statek płynie pod wiatr!
Roe wzruszył ramionami. To oczywiste. Wiało od lądu, a obca
jednostka zbliżała się coraz bardziej. Jak więc płynęła? Pod wiatr, do
ciężkiej zarazy. Tylko niech ktoś wytłumaczy, po co płynącemu do portu
sternikowi żagle, skoro mu w mordę wieje?
– Wyrażaj się jaśniej – zganił chłopca.
Ten nie miał pojęcia, co powiedzieć. W końcu zaryzykował.
– Oni nie mają wioseł.
Mistrza zatkało. Dłuższą chwilę walczył o odzyskanie oddechu.
– To jak płyną pod wiatr na samych żaglach? – zapytał, wymuszając na
sobie spokój.
– Zwrot! – krzyknął nagle młody obserwator. – Właśnie zrobili zwrot!
Płyną do nas zygzakiem.
Roe westchnął ciężko. Odnotował w kronice portowej zmianę kursu
tamtej jednostki. Dalej nie rozumiał niczego. Odprawił chłopca, nie chcąc
dłużej słuchać jego okrzyków. Na starość w ogóle nie znosił przesadnego
hałasu. Praca na wieży Dostrzegalni była więc dla niego ideałem, na który
ciężko pracował przez całe życie. Teraz zerknął na dół, na wielki, wspaniały
port książęcy. Dzięki młodemu wszyscy już tam pewnie wiedzieli
o dziwnym statku, który najwyraźniej zamierzał tu zawinąć. Nie miał na to
wpływu. Czuł jednak, że dotknie dzisiaj dziwnej zagadki, z którą to właśnie
on będzie musiał sobie poradzić.
W porcie życie toczyło się normalnym rytmem. Dopiero przed
zmierzchem ludzie odrywali się od swoich zajęć, żeby zająć się obserwacją.
Obcy statek był już widoczny w całej okazałości. Oczywiście dokerów,
kupców, zarządców handlowych i spekulantów nic to nie obchodziło. Ale
kapitanowie, sternicy, szyprowie kutrów, oficerowie marynarki i wszyscy
związani z życiem na morzu gromadzili się, tworząc gęstniejący tłum.
Każdy chciał zobaczyć dziwoląga, który płynął pod wiatr.
– Ale cudo! – krzyknął ktoś uczepiony masztu sygnalizacyjnego. –
Właśnie robi zwrot.
Strona 10
– E tam, cudo – odezwał się jeden z szyprów. – Widziałem już takie
w Negger Bank.
– Tak? To powiedz, jakim sposobem on płynie na nas na samych
żaglach? Co?
Szyper najwyraźniej kłamał, opowiadając o swoich doświadczeniach,
bo nie potrafił udzielić odpowiedzi.
– Ależ wielki! – ekscytował się ktoś inny, usiłując się wspiąć na stertę
towarów zgromadzonych tuż przy nabrzeżu. Zaraz zresztą wywiązała się
kłótnia z kupcem o te towary. Nie jedyna. Przybywający ciągle ludzie mieli
różne teorie na sposoby nawigacji zbliżającego się dziwadła, a także różne
przypuszczenia co do jego przynależności państwowej. Sprzeczka goniła
sprzeczkę. Napięcie rosło.
– Wywiesił banderę! – krzyknął ktoś o bystrzejszym wzroku od innych.
– Opowiedział się!
– Jakby dwa pasy, biały i czerwony... – rozległy się komentarze.
– A pośrodku coś... jakby ptak?
– Na czerwonym polu. Ptak. Czyj to może być herb? Słyszał ktoś
o takim?
– Jaki to ptak? Potwór chyba.
– Jest tu jakiś heraldyk? – donośny głos wybił się nad pozostałe. –
Niech powie, czyj to herb: rozplaskany ptak na czerwonym polu, z żółtą
plamą na łbie?
Heraldyka jednak w porcie nie było.
– Stanął! – wrzasnął nagle jeden z kapitanów. – Rzuca żagle i kotwicę!
Wszyscy pozostali wytężyli wzrok. Niebywałe! Obcy, przedziwny
statek rzuca kotwicę daleko PRZED wejściem do portu. Niesłychane! Po
co?! Dlaczego nie wpływa?
– Może ma głębokie zanurzenie? – odezwał się głos rozsądku starego,
doświadczonego sternika. – I nie może tu wpłynąć? Albo po prostu nie zna
głębokości portu i nie chce ryzykować?
– Brednie, bzdura! Nie wygląda na aż tak obciążony, żeby się
przesadnie zanurzyć. Burty widać na sporą wysokość – szybko zakrzyczano
jedynego człowieka, który ten dziw żeglarstwa usiłował wytłumaczyć
racjonalnie.
Wszyscy wokół obserwowali małe sylwetki w jednolitych mundurach,
które radziły sobie ze skomplikowanym olinowaniem statku. Komentowano
Strona 11
fakt, że burty i pokład lśnią w promieniach chylącego się ku zachodowi
słońca. Z czego są zrobione? Jakiej obróbce poddano drewno, że aż do
oślepienia odbija światło? Widok był zupełnie nieprawdopodobny.
– No, szykujcie mi łódkę na jutro – krzyknął jakiś cieśla okrętowy. – Ja
se chcę o brzasku obejrzeć te żagle z bliska.
– Ja też! Ja też! Płynę z tobą. – Chętnych na poranną podróż nie
brakowało.
– Toż żagle będą zwinięte.
– Po rejach się zorientujemy, jak to robią. – Cieśla w fascynacji pocierał
brodę. – A może jak z dobrym winem popłyniemy w dzbanach, to zaproszą
na pokład i pozwolą popatrzeć dokładnie?
– E, toż tamci mundury mają, nie wolno im wpuszczać. Bo w ogóle to
okręt wojenny, a nie statek jest.
– Patrzcie! – ostry okrzyk przerwał dyskusję.
Na pokładzie obcej jednostki pojawiła się nagle łódka. Tak, pojawiła się
to najwłaściwsze określenie. Przedtem jej tam nie było. Dwóch ludzi
chwyciło ją i wrzuciło do wody. Tłum na nabrzeżu zamarł. Jak to? Albo
tych dwóch to siłacze, o jakich Bogowie nawet nie słyszeli, albo łódka jest
nieprawdopodobnie wręcz lekka. A przecież nie może taka być, skoro za
moment wsiadły do niej cztery osoby i do tylnej burty przymocowały coś
niekształtnego, co z trudem na linach spuszczono im ze statku. To, co
wszyscy widzieli, okazało się trudne do uwierzenia, ale najlepsze było
jeszcze przed nimi. Łódź ruszyła nagle sama z siebie. Bez pomocy żadnych
wioseł, nie mówiąc o żaglu. Sama z siebie. Po długiej chwili do
obserwatorów na brzegu dotarł niesiony przez wodę warkot. O Bogowie!
Łódź błyskawicznie rosła w oczach. Mniej odważni cofnęli się trochę,
kiedy ciągnięta najwyraźniej przez demony łódka błyskawicznie wpływała
do portu. Wewnątrz siedziało dwóch mężczyzn odzianych w nieskazitelną
czerń, z idealnie białymi czapkami na głowie – znać w nich było wielkich
panów. Obok znajdowała się ubrana w jakiś przedziwny strój czarownica
z czarną opaską na głowie. Tym hałaśliwym czymś z tyłu zajmował się
chyba zwykły marynarz, choć też w nieskazitelnej czerni, to jednak
skromniej ubrany. Do obecnych w porcie dotarła właśnie fala smrodu albo
skoncentrowanego nieznanego zapachu, która biła od hałaśliwego
urządzenia. Warkot zresztą zaraz zmniejszył się znacznie, potem ucichł,
a łódź wpłynęła dziobem na piaszczystą łachę, gdzie wyciągano rybackie
Strona 12
łodzie i małe stateczki handlowe. Pasażerowie zeskoczyli na piach, ostatni
sam jeden bez żadnego wysiłku wyciągnął łódkę na ląd. Niebywałe.
Z tłumu obserwatorów oderwało się kilka osób i pchanych ciekawością
ruszyło w stronę przybyszów. Niepotrzebnie zresztą. Okazało się, że tamci
doskonale znali miejscowe zwyczaje, bo skierowali się wprost do
kapitanatu. Tłum rozstępował się przed nimi w ciszy. Ich mundury budziły
podziw, nikt dotąd nie widział tak drobnych i równych splotów nici
tworzących materiał. Nikt dotąd nie czuł też zapachów, jakie tamci
rozsiewali, idąc. Przypominały trochę zapach korzeni czy pachnideł
z dalekich krajów, ale... No dobrze. Nic dziwnego, że pachniała młodziutka
czarownica, w końcu to kobieta. Ale mężczyźni? I to tak intensywnie?
Na przywitanie gości z kapitanatu wyszedł sam mistrz Roe. Trudno się
dziwić zresztą. Widok był niebywały. Obcy jednak wiedzieli, co robić. Obaj
mężczyźni energicznie dotknęli palcami swoich czapek. Nie był to może
regulaminowy salut, przybysze robili to po swojemu. Czarownica dygnęła
lekko. Mistrz w odpowiedzi skłonił głowę.
– Komandor Krzysztof Tomaszewski, Marynarka Wojenna RP –
przedstawił się najważniejszy z przybyszów, a potem wskazał dłonią
pozostałych. – Czarownica Kai, porucznik Leszek Siwecki.
– Witam. – Roe poczuł ulgę. Obcy mówił z wyszukanym, perfekcyjnym
akcentem. Widać było, że jest człowiekiem kulturalnym, bywałym na
dworach i w pałacach. Nie jest więc posłem jakiegoś barbarzyńskiego króla
planującego napaść, tylko kimś na poziomie. Wróżyło to brak kłopotów. –
Jestem mistrzem Cesarsko-Książęcej Dostrzegalni i administratorem portu.
– Chcielibyśmy wnieść opłaty portowe. Niestety, nie mamy waszych
pieniędzy. Czy możemy zapłacić po prostu złotem?
Port był pełen lichwiarzy i spekulantów. Roe pstryknięciem palców
wezwał najbliższego, w miarę uczciwego, o imieniu Ores.
– Przyjmiesz od państwa złoto i rozliczysz się z portem?
– Tak, mistrzu. – Ores, węsząc dobry interes, dosłownie rozpływał się
w uśmiechach.
– Chcielibyśmy też postawić wartę przy naszej łodzi. Zostaniemy
w mieście na noc.
– Oczywiście. – Ponowne pstryknięcie palców i Ores natychmiast
krzyknął, że postawi czterech strażników. A to spekulant łapczywy!
Wystarczyłby jeden strażnik na pokaz. Skoro łódź znalazła się pod opieką
Strona 13
kapitanatu, to żaden złodziej i tak nie miałby do niej dostępu. Obcy jednak
najwidoczniej nie liczyli się z wydatkami, bo nie zaprotestowali. Naiwni.
Oskubią ich tu naciągacze oferujący usługi i dobra wszelakie.
– I ja mam prośbę – odezwała się czarownica.
– Tak, pani?
– Czy mógłbyś, szanowny mistrzu, zgłosić mój przyjazd w cechu?
Bardzo by mi to życie ułatwiło. Mam na imię Kai, szkoła pustynna
Danoine, misja specjalna.
Roe skłonił głowę, kryjąc uśmiech. Domyślał się, dlaczego dziewczyna
sama nie chciała podejść do cechu czarowników. Pewnie musiałaby tam
oddać czarną opaskę i część godności by jej ubyła. Usiłował się nie
roześmiać, mówiąc:
– To dla mnie żaden kłopot, młoda pani. Zgłoszę twoje przybycie
urzędowo. – Przeniósł wzrok na komandora. – Wielki panie, jaką nazwę
twojego okrętu mam wpisać do kronik portowych?
– „Biegnąca z Bogami”, mistrzu.
– Ooo...? – Roe popatrzył na młodego oficera z uznaniem. – Właściwa
nazwa dla tak pięknej jednostki.
– Dziękuję. Ale to nie okręt, mistrzu. To jacht pełnomorski.
Tym razem Roe ukłonił się w niemym podziwie nad niewyobrażalnym
wręcz bogactwem nieznanego władcy, który przysłał tu swoich oficerów.
Jacht tej wielkości? Dużo większy niż niejeden statek handlowy? Ciekawe,
czy sama cesarzowa miała jacht porównywalnych rozmiarów.
– Piękny – odparł tylko. – Ores, zajmij się państwem i zaprowadź do
miasta!
– Tak, mistrzu. – Spekulant zrozumiał, że to może być jeden
z najpiękniejszych dni w jego życiu. Zgiął się w ukłonie i wskazał obcym
drogę do wyjścia z portu.
Roe patrzył za nimi długo. Wokół właśnie gruchnęła wieść, że mimo
postawionych czterech strażników komuś udało się dotknąć małej łodzi,
która leżała niedaleko wyciągnięta na piach. Podobno jej burty były
miękkie jak rybi pęcherz wypełniony powietrzem. Mistrz nie ekscytował
się jednak plotkami. Pogłębione przez lata doświadczeń zebranych dzięki
pracy w porcie przeczucie mówiło mu, że ta wizyta nie należy do zwykłych
i nie skończy się jak zazwyczaj. Przybysze przedstawili się jako oficerowie
marynarki wojennej. Nie wyglądało to jednak ani na wyprawę szpiegowską,
Strona 14
ani poselską, ani, co zupełnie już oczywiste, kupiecką. Kogo więc
reprezentowali? To było mniej istotne. Sądząc po niewidzianym tu nigdy
systemie ożaglowania, pochodzili z tak daleka, że nazwa kraju pewnie
nikomu tu nic by nie powiedziała. Ale najwyraźniej i ta myśl okazała się
najgorsza, ich nie za bardzo interesowało, co dzieje się wokół. Kto się tak
zachowuje? Kurtuazja, uprzejmość, szastanie pieniędzmi, lecz nie na pokaz,
tylko tak... bez zwracania uwagi na drobiazgi. No kto się tak zachowuje?
Przecież nie szpiedzy z rozbieganymi oczami, nie czujny zwiad wojskowy,
nie posłowie każdym gestem podkreślający godność osoby, którą
reprezentują. Tak robią... właściciele gospodarstwa. Ludzki pan chodzi
sobie po swoich włościach i tak właśnie robi. Tu rzuci garść brązowych, tu
z uprzejmością skłoni głowę służącemu, który dobrze wykonał swą
powinność. Kulturalny, ludzki pan nie pluje kmiotom w twarz, on nie żałuje
zapłaty. A ci tutaj, przybysze nie wiadomo skąd, tak właśnie się
zachowywali. Jakby wszystko wokół od dawna było już ich własnością.
Roe wrócił do kapitanatu i skrupulatnie uzupełnił odpowiednie wpisy
w kronikach portowych. A potem wydał kolejny niecodzienny dla niego
rozkaz:
– Przynieście tu wina. Dużo!
– Podnieś głowę!
Dziewczyna leżąca wewnątrz niewielkiej transportowej klatki poruszyła
się lekko. Jeden z konwojentów szturchnął ją swoją długą drewnianą pałką.
– Więzień! Wstać!
Odruchowo poprawiła na sobie łachmany. Potem podniosła się
chwiejnie. Kiedy oparła dłoń o kratę, żeby sobie pomóc, dosięgnął jej nowy
cios. Nie będzie sobie tu łap o kraty opierała, kurwa jedna. Jak jej chwiejno,
to zaraz dostanie porządne oparcie. Już konwojenci o nią zadbają. Jeden ze
strażników wsunął do środka gruby kij z zawieszonym na końcu sznurem.
Opuścił pętlę na szyję dziewczyny i zadzierzgnął mocno.
– Ręce wystaw!
Dusząca się dziewczyna, chcąc uniknąć dalszego bólu, skwapliwie
wysunęła dłonie przez kraty. Na obu nadgarstkach natychmiast zacisnęły się
pętle. Po chwili mały, podręczny kołowrót bez trudu uniósł klatkę w górę,
Strona 15
a oprawcy, nie narażając się na żadne już niebezpieczeństwo, mogli wejść
do środka.
– Spętaj ją! – rozkazał konwojent młodszemu strażnikowi.
Ten przyklęknął szybko. Związał więźniowi obie nogi, ale tak, żeby
mogła stawiać przynajmniej drobne kroczki. Sznur podciągnął jeszcze do
góry i przymocował do skrępowanych dłoni. Teraz nie mogła już nawet
teoretycznie nic im zrobić. Trzymali ją na pętli przymocowanej do kija
niczym na wędce.
– Idź! – Ten, który trzymał drąg, szarpnął nim lekko. – I żadnych
numerów, bo się sama powiesisz.
Dziewczyna najwyraźniej nie zamierzała robić żadnych numerów.
Posłusznie dreptała, gdzie jej kazali. Podduszana walczyła o choć odrobinę
oddechu.
– No jazda, jazda! – Konwojent był zbyt doświadczony, żeby szarpać
tylko ze złośliwości. Nikt tu nie chciał śmierci więźniów. Ludzie wokół to
zawodowcy, a nie sadyści. Dręczyli do upadłego, bo taka była procedura
niepozwalająca więźniom nawet zipnąć, żeby nie mieli chęci pomyśleć
choćby o próbie przeciwstawienia się konwojentom. Nie męczyli dla
przyjemności.
Niewielkiej grupie udało się zejść do piwnic, pokonując wąskie schody
z dość dużym trudem. Na szczęście pęta na nogach dziewczyny pozwalały
na taki rozstaw nóg, żeby schodzić stopień za stopniem. Na dole jednak jej
twarz zaczęła przybierać lekko siną barwę. Lecz na razie nikt nie zamierzał
poluźnić pętli na szyi.
Zza wielkiego kontuaru ustawionego przed kratą podniósł się zwalisty
mężczyzna.
– No i coście mi tu dzisiaj za gówno przywieźli? – Popatrzył na
przybyłych z niesmakiem. – Dezertera?
– Ja tylko towar dostarczam. – Szef konwoju położył na blacie
przedmioty, które własnoręcznie musiał znieść do piwnicy. – Pokwituj mi to
wszystko.
– A po co? Przecież ją zaraz rozstrzelają.
– Ja nic nie wiem. Ja towar dostarczam, panie Magazynier – ostatnie
słowo wypowiedział tak, jakby należało je pisać wielką literą. Lepiej,
wypowiedział je z dużą dozą szacunku.
Człowiek nazwany Magazynierem wzruszył ramionami.
Strona 16
– Mówisz: kwitować, ja kwituję. – Wskazał palcem najbliżej leżącą
rzecz. – Tylko mi powiedz, co to jest, kochaniutki.
– Jak to co? Karabin.
– No to karabin własnością wojska jest. Niech oni sobie biorą.
– Ale ten może do śledztwa potrzebny? Nie wiem. Dziwny jakiś.
– No ja też takiegom jeszcze nie widział. Ale do jakiego śledztwa? Jak
ktoś do mnie trafia, to nie wychodzi. Ani do domciu, ani na żadne śledztwo.
Chyba że pod ścianę albo na jakiś szafot.
Konwojenci i strażnik uśmiechnęli się na te słowa. Każdy znał ponurą
sławę więzienia zwanego Podziemną Twierdzą.
– No dobra. – Magazynier usiadł i rozpostarł podaną mu kartkę papieru.
– Kwituję. Karabin dziwny, sztuk jedna.
– Panie Magazynier... Nie pisz „dziwny”.
– A jaki?
– Jak to będzie wyglądało? Napisz... „normalny”. Albo w ogóle nie
pisz. Jak ja te „dziwności” później dowódcy oddam? To nie jest zwrot
ogólnoregulaminowy.
Magazynier jednak nie zamierzał wnikać. Problemy z przyjęciem
raportu i pokwitowania przez dowódcę konwojenta były prywatną sprawą
tamtego.
– A co to jest? – Dotknął gęsim piórem sporej skrzyneczki.
– Naboje chyba. Skąd mam wiedzieć?
Magazynier otworzył wieczko i z niedowierzaniem patrzył na
połyskującą w świetle pochodni zawartość.
– Całe z metalu? – Podniósł głowę. Nagle zaczęła go nurtować inna
kwestia. – Zaraz! Co wy tu wyrabiacie? Chcecie mi z magazynu arsenał
zrobić?!
– Ja tylko wykonuję rozkazy.
Magazynier sapnął ze złością. Przechowywanie broni w więzieniu to
przecież głupota. Nie mógł jednak niczego poradzić.
– Dobra – syknął. – Ile jest tych naboi?
– Pięćset pięćdziesiąt.
– Przeliczymy. – Wysypał zawartość skrzynki na blat.
– Zwariowałeś? Jeśli będziesz długo liczył, dziewczyna się udusi.
– Nie szkodzi. Nie kwituję w ciemno.
Strona 17
– Naprawdę jest pięćset pięćdziesiąt. Słuchaj, jeśli to potrwa, szyja jej
napuchnie i ciężko będzie zdjąć pętlę.
– Twoja sprawa.
Liczenie odbywało się powoli. Sztuka po sztuce. Okazało się, że
nabojów można było pokwitować czterysta dziewięćdziesiąt cztery, a nie
pięćset pięćdziesiąt. Magazynier jednak nie wnikał, skąd różnica. Po
pierwsze to nie jego sprawa, a po drugie każdy widział, że są z jakiegoś
cennego metalu. A poza tym równiuteńkie, lśniące, wykonane
z nieprawdopodobną precyzją. Sporą cenę można uzyskać u handlarzy. Nie
dziwota, że zginęły po drodze.
– Piszę: nabojów z metalu czterysta dziewięćdziesiąt dwa.
Konwojent ze skwaszoną miną nie protestował za bardzo. Każdy chce
mieć jakąś pamiątkę. Mruknął tylko:
– Dobrze, że nie wpisałeś „nabojów dziwnych”.
Magazynier bez słowa podniósł ze stołu następny przedmiot.
– Kurtka w zielono-brązowo-czarne nieregularne ciapki, dziwna.
Konwojenci woleli już nie komentować. Na szczęście z pozostałymi
przedmiotami poszło już szybko. Tuleja metalowa ze znaczkami, torba
z dwoma pasami do noszenia, sznurowana, kilka drobiazgów. Nareszcie
koniec.
Dziewczynie z pewnym trudem zdjęto pętlę. Walcząc o przywrócenie
oddechu, opadła na kolana z głową opartą o blat. Miała ciemne plamy przed
oczami. Magazynier, o dziwo, nie protestował.
– Imię?
– Shen – wycharczała.
Zwalisty mężczyzna podniósł drewnianą pałkę i sztorcem uderzył ją
w wątrobę. Nie z sadyzmu. Po prostu stosował się do procedury. Długie
życie nauczyło go, że procedura jest bardzo skuteczna.
– Pełnym zdaniem.
– Kapral Shen, siły specjalne imperium...
Kolejny cios w wątrobę. Zwinęła się z bólu. Przy skrępowanych rękach
nie miała się jak zasłonić.
– Jaki kapral? Toż musieli cię zdegradować. Tu się mówi: więzień.
Usiłowała za wszelką cenę nie pozwolić ciału na ucieczkę w omdlenie.
Instynktownie czuła, że wtedy będzie jeszcze gorzej.
– Melduje się więzień Shen, proszę pana.
Strona 18
– Proszę pana nadzorcy – poprawił, ale już bez ciosu pałką. Robiła
postępy.
– Melduje się więzień Shen, proszę pana nadzorcy!
Magazynier bez słowa opatrzył pokwitowanie zamaszystym podpisem
i oddał szefowi konwoju.
– No. Możecie spadać, chłopaki.
Rand stał przy swoim kantorku przy oknie i sprawdzał wszystkie
meldunki dotyczące tej sprawy.
– Mam tego powoli dość – mówił głośno. – Ktoś tu po prostu gra w grę
„Nikt nic nie wie, a jeśli wie, to zaraz ginie”. Psiamać szczególnie zjadliwa.
Aie, prześliczna dziewczyna o jasnych włosach i ogromnych,
troszeczkę szklistych oczach, podeszła bliżej i zanotowała na małej kartce:
Jesteś geniuszem, mój panie!
Rand zerknął na podsunięty karteluszek i potwierdzająco skinął głową.
Potem wrócił do studiowania papierów.
– Przecież to niemożliwe. Ktoś wysłał korpus na wojnę z potworami.
Wojsko wlazło w las i od bardzo długiego czasu ani widu, ani słychu. Nic.
Mija dzień po dniu i nic. Żadnego oficjalnego komunikatu, żadnego
wyjaśnienia złożonego u pani cesarz. Nic. Jakby się nic nie działo.
A zapytani, co z wojskiem w lesie, odpowiadają: wojsko prowadzi tam
działania operacyjne. Jakie? Tajne! Ot, co wymyślili. Zatem ile będziemy
czekać? Choćby na uznanie klęski korpusu i żałobę?
Wspaniale wymyślone, mój panie, największy z mądrych tego świata –
nowa kartka pojawiła się przed oczami młodzieńca. Rand ponownie
skinieniem przyznał Aie rację.
– Dlaczego siły specjalne za wszelką cenę pragną ukryć to, co się stało
z korpusem? – ciągnął swój monolog. – Boją się kompromitacji? Nie.
Kompromitacja dotyczyć będzie przecież imperialnej armii, a nie
speckurew. Co więc jest grane? I dlaczego to takie tajne? – Rand podniósł
głowę. – Jestem głupi jak but!
Jesteś najmądrzejszy na świecie – Aie podsunęła kolejną kartę.
Tym razem ledwie spojrzał. Dziewczyna przyjęła to jak naganę
i napisała jeszcze:
Strona 19
Mądrość twoja nie ma sobie równej. Filozofowie, uczeni i mędrcy
wszelkiej maści niegodni są, by buty ci czyścić...
Nie dokończyła, bo złapał ją za rękę. Zrozumiała, że sprawa jest
poważna. Aie była co prawda głuchoniema, ale nie głupia. Lubiła
wypisywać karteczki sławiące umysł szefa, ponieważ i on to lubił. Potrafiła
oczywiście bardzo dobrze czytać z ruchu warg, ale kiedy Rand mówił do
siebie, to nie chciało jej się patrzeć na jego twarz. Zresztą z reguły stał
odwrócony plecami. Prawdę więc powiedziawszy, sławiła mądrość szefa
raczej w ciemno – nie słysząc, o co chodzi.
Lecz Rand rzeczywiście ją lubił. Okazała się jego najlepszym
współpracownikiem. Jedynym prawdziwie inteligentnym i odpowiednio
wrażliwym. Jedynym, który tak naprawdę czuł ból istnienia i poznał, co to
znaczy być innym wśród zwykłych ludzi. A poza tym nikt tak jak ona nie
umiał wyciągać od ludzi wszystkiego, co chciałby wiedzieć. Jej wygląd ni
to dziewczynki, ni dziecka, litość, jaką budziła swoją nieporadnością
spowodowaną kalectwem, wielkie oczy i półotwarte usta przepięknej,
niezbyt rozgarniętej sierotki sprawiały, że otwierał się przed nią każdy.
Mało kto z kolei wiedział, że Aie pełniła w służbie Randa także funkcję
egzekutora. Nie, nie... Nie tajnego zabójcy, który skrada się po nocy,
przenika linię wart i cichcem zabija „tego najważniejszego”. Bez przesady.
Przecież była głuchoniema. A to znaczy, że nic nie słyszała, zatem
zwiadowca byłby z niej jak z kozła baletnica. Po prostu szef się za to nie
chciał chwytać, więc gdy zachodziła potrzeba, sprawę załatwiała Aie, nie
tracąc zresztą przy tym niczego ze swojej „niewinności”.
Teraz jednak, czując, że zanosi się na dłuższą dyskusję, odłożyła pióro
i plik karteczek, a wzięła tabliczkę i rysik. Usiadła naprzeciw Randa.
Aż tak źle?
– W sensie? – usiłował się domyślić. – Że nic nie wiemy?
Beznadziejnie przecież.
Ja nie o tym – pisała szybko i błyskawicznie ścierała kredę, kiedy tylko
on zdążył przeczytać. Czy ukrywanie machlojek sił specjalnych jest aż tak
ważne?
– Czuję, że coś się szykuje po prostu. – Wstał i zaczął krążyć po
ogromnym pokoju o ścianach zajętych przez regały z papierami. Zrozumiał
jednak, że w ten sposób straci możliwość prowadzenia dyskusji
z głuchoniemą, więc wrócił i na powrót stanął przy swoim kantorku. – Po
Strona 20
prostu czuję przez skórę, że stało się coś bardzo dziwnego. Cała akcja, od
samego początku tajna jak niewiele rzeczy dotąd, musiała pójść nie tak, jak
planowali. Tam musiało się wydarzyć coś niesamowitego.
Myślisz, że napotkały coś, co je zaskoczyło?
– Dobrze zgadujesz. – Skinął głową. – Coś zobaczyły, czegoś się
dowiedziały i wryło je w szoku w ziemię, gdzie siedzą do tej pory, nie
wiedząc, co można powiedzieć, żeby to zakryć.
A nie sądzisz, że jakiś debil po prostu posłał korpus na zagładę?
– Wszystko jest możliwe, ale aż tak głupi nie są.
A może jednak? Żołnierzy pozabijali i nie ma nawet świadka klęski?
A te ze specsił same nie wiedzą, co jest grane.
– Za dużo czasu upłynęło. Za dużo pytań się pojawia. Jeśli korpus
przestał istnieć, należy to ogłosić, określić termin i formę żałoby
narodowej, opuścić flagi, pozasłaniać pomniki i... Każdy urzędas wie, co
robić w takim przypadku. Nawet dzieci w szkółce świątynnej mają
wpojone, że w takim wypadku należy śpiewać smutne piosenki!
A jeśli nie są pewni zagłady? Może po prostu czekają? Albo posłali
kogoś, żeby sprawdzić, co się stało?
– Zaćmiło cię? – Westchnął ciężko. – Powiedz mi, jak długo może
działać korpus w lesie, całkowicie odcięty od zaopatrzenia?
Mogły dotrzeć do twierdzy, warunki się zmieniły, więc okopały się wokół
i jakimiś tam zapasami dysponują.
Zaczął się śmiać.
– Przeliczyłem to wielokrotnie.
A jeśli tylko resztki korpusu dotarły do twierdzy? Wtedy nawet i skromne
zapasy mogą wystarczyć.
– Mówię ci, że przeliczyłem to w różnych wariantach. To niemożliwe,
żeby ktoś z naszych w lesie jeszcze żył. Zresztą znam wszystkie rozkazy,
które otrzymała armia. Nie było tam nic na temat trwania w twierdzy czy
wokół niej. W razie totalnej klapy garnizon miał się połączyć
z niedobitkami z korpusu i próbować przebijać się dalej, w drugą stronę. –
Wzruszył ramionami. – Ot i masz. Najtajniejsze rozkazy dla wojska są nam
znane. A co zaplanowały speckurwy, nie wie nikt.
A plotki, które nasi ludzie przekazali niedawno?
– Wiesz co? – wyraźnie się obruszył. – Jakoś nie bardzo mogę sobie
wyobrazić specoficera, który w porcie Sait idzie do burdelu i tam po pijaku