Żerdziński Maciej - Malarze
Szczegóły |
Tytuł |
Żerdziński Maciej - Malarze |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Żerdziński Maciej - Malarze PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Żerdziński Maciej - Malarze PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Żerdziński Maciej - Malarze - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maciej Żerdziński
Malarze
Elfothie szedł przez most. Jego przęsła brały początek w
wysokim zamku, tam, na wzgórzu, gdzie mgły przesłaniały złe
myśli, a noce były ciepłe i krótkie. Most kończył się po
drugiej stronie. W mrocznym królestwie ciemnych sił, pełnym
cichych głosów i wosku spływającego po masywnych cielskach
gromnic. W ich to świetle Tamci knuli swe podstępne plany
i czekali na czas, w którym noc zalegnie nad całym światem.
Elfothie pochylił głowę. Nie chciał widzieć miejsca, do
którego właśnie zmierzał. Patrzył pod nogi, na równą kostkę
ścielącą drogę i widział cienie miarowo rozkołysane rytmem
kroków swojego właściciela. Elfothie zbierał myśli. Nie
łatwo było rozmawiać z Tymi, do których nie docierały słowa
Pana w Szarościach.
Z czasem kostka zaczęła porastać kępkami brunatnego mchu
i jego cienie zginęły w nim niczym krople wody rzucone na
suchą gąbkę. Mech uginał się pod jego stopami. Był już
wszędzie. Most przypominał teraz stary kanał, w którym
płynęła niegdyś rwąca rzeka - był nierówny, ciemny i
niechętny podróżnym. Elfothie wszedł w suche krzaki, a one
rozstąpiły się przed nim jak przed ogniem niosącym
zniszczenie. Ktoś stał w tej martwej gęstwinie. Jakaś
przygarbiona postać odwrócona do niego plecami, której włosy
czepiały się bezlistnych gałęzi. Jak gdyby to z nich
właśnie wyrastały krzaki.
- Witaj, panie - usłyszał głos niczym trzask zapalanej
zapałki. - Czekam tu na ciebie i podziwiam Widok z Mostu.
Czy widziałeś już dzisiejszy księżyc?
- Nie. Widziałem już dzisiejsze słońce - odpowiedział
stając. - Zapewniam cię, Decayro, że świeci jasno i pewnie.
Zgarbiona postać poruszyła się. Krzaki otoczyły ją
jeszcze szczelniej.
- Słońce, mówisz... Ach, tak. Dawno już nie widziałem
tej śmiesznej kulki. Ale nie o tym przecież będziemy
rozmawiać.
- Nie będziemy w ogóle rozmawiać - głos Elfothie
zabrzmiał nieco głośniej. Suche gałęzie wygięły się z
jękiem. - Ja będę mówił, a ty będziesz słuchał.
- Nie dziwisz się, panie, że czekam tu na ciebie?
- Nie. Nie ma takiego wśród twoich sługusów, który
mógłby powiedzieć do mnie choć jedno brudne słowo. Tak
więc spodziewałem się właśnie ciebie.
Decayro zakaszlał w śmiechu. Czerń zapłonęła nad
jego głową.
- O co ci chodzi, Elfothie? - zapytał po chwili. -
Czy nie za często spotykamy się z powodu jednego,
przeciętnego śmiertelnika?
- Jeśli jest on mały i zwykły, dlaczego i ty tak bardzo
się nim interesujesz? Taki robak jak ty niechętnie wyłazi
spod swojego kamienia.
- A i ty nieczęsto spacerujesz po moście, przyjacielu.
Powiedziałem ci już: ten człowiek należy do mnie. Tak
postanowiłem.
Elfothie zmrużył oczy i poprawił szatę. Tamten wciąż
pokazywał mu swoje plecy.
- Żaden człowiek nie jest twój, tam, na dole. Będę mówił
krótko. Nie osiągniesz swojego celu. Nie dam ci zniszczyć
kolejnego świata. Widzę twoje ohydne plany i widzę nawet
to, co czeka za nimi. Przegrasz, a wtedy przyjdę tu raz
jeszcze.
Decayro pokręcił głową. Splunął przed siebie.
- Jesteś głupi. Takiś pewien swego, a jednak gadasz tu
ze mną. Czego więc się boisz? Przecież nie mnie. Cóż ci mogę
zrobić, panie?
Elfothie wyciągnął rękę i dotknął pleców swojego rozmówcy.
- Widzisz? Mogę cię dotykać i mogę cię zniszczyć. Ale
boję się, że zginie wielu, zanim powstrzymam twoje
przeklęte plany. To o nich mi chodzi. O niewinne istnienia,
które chcesz pogrążyć w pustce.
Decayro odwracał się powoli.
- Mamy więc podobne plany - powiedział. - Z tym
tylko, że jeśli znowu się wtrącisz, zginie ich znacznie
więcej. Czasem mnie zdumiewasz, panie. Wolisz ich śmierć?
Przekładasz ją ponad życie tego jednego?
- Ty nie chcesz zabić ani jego, ani tamtych. Chcesz
ich wszystkich widzieć po twojej, przeklętej stronie.
Czasem nie ma dla nich innej ucieczki, jak tylko umrzeć. Ale
ostrzegam cię. Przyjdę tu raz jeszcze i tym razem nie będę
wracał sam.
Decayro podniósł swą twarz.
- Dotknąłeś mnie, psie - powiedział z obrzydzeniem.
- I zapamiętam, co rzekłeś.
Zniknął bezszelestnie w krzakach.
Elfothie uśmiechnął się. Teraz wiedział już, że jego
przypuszczenia były prawdziwe. Decayro wraz ze swym
sługą złapali przynętę. Zbliżali się do pułapki.
Gdzieś tam, w pięknym świecie, rodziło się zło. Tym razem
na jego rozkaz.
Fred Galloon nie znosił ludzi o długich, pociągłych
twarzach. Nie cierpiał rozbieganych oczu i grubych nosów.
Nie lubił wąsów opadających na podbródek jak dwie
wiązki związanych śmieci. Nienawidził ciągłego pokasływania.
Fred Galloon nie znosił siebie.
Stał na schodach drugiego wagonu, licząc od końca całego
składu i patrzył, jak kłęby pary wyrzucane z komina
lokomotywy wzbijają się w niebo.
Niebo planety El Divino.
Galloon nie miał kobiety, ale miał chmury o kształtach
piękniejszych niż mógł sobie wyobrazić. Galloon nie
pragnął pieniędzy, nie potrafił nawet o nich myśleć, kiedy
wiatr szarpał jego rzednące włosy i uciekał w górę,
prosto w płatki wirujących w powietrzu zarodników. Te
zarodniki tworzyły pierwszą warstwę chmur na El Divino. Tę
najpiękniejszą. Różnokolorowa smuga niczym delikatna
moskitiera unosiła się nad polami ciemnych zbóż, a przez
nią przebijało się światło południowego słońca. Kiedy wiatr
wiał szczególnie mocno, Fred Galloon widział też drugie
chmury. Ich majestatyczne, rybie kształty pełzały powoli po
niebie, wznosząc swoje ciężkie, obrzmiałe wodą brzuchy.
Ziemia czekała na deszcz. Pragnęła życia.
Podniósł w górę dłoń. Maszynista zagwizdał i pociąg
ruszył. Galloon raz jeszcze spojrzał w niebo, a potem cofnął
się do swojego przedziału. Czekała ich długa podróż. Czekał
na nią z upragnieniem; nieczęsto dawało się uzbierać
wystarczającą liczbę podróżnych, chętnych zapłacić każde
pieniądze za przejazd po jedynym kontynencie El Divino.
Była to podróż przez krainę sennych marzeń. Tory wiodły po
idealnie prostym szlaku i na jego końcu czekał statek mający
zabrać wszystkich z powrotem do Miasta. Z tego Miasta
wyruszali teraz. Tu była jeszcze Ziemia, tam czekało już El
Divino.
Galloon zakasłał i usiadł pod oknem. Rozpiął kołnierzyk
swojego czarnego munduru. Czekał, aż odjadą te kilka mil,
tyle, żeby nie widzieć już budynków i kopuł, z których
zbudowali Miasto. Chociaż ludzie je kochali, jemu
przypominało tylko stale pęczniejący wrzód.
- Freddie - zaskrzeczał głośnik w rogu pomieszczenia.
- Tak? - odpowiedział złoszcząc się, że tak szybko
wyrwali go z zamyślenia. - Wiem, co mam robić, panie
Maszynisto.
- To zrób to zaraz. - Maszynista mówił powoli,
cedząc każde słowo. - Pasażerowie na ciebie czekają. Musisz
pamiętać, że jesteś w robocie.
- Dobra - zakasłał nerwowo. - Idę.
Potarł wąsy i zapiął guzik. Był zły, ale wiedział, że
Maszynista ma rację. On nie płacił za podróż. On pracował. I
chociaż w przeciągu tych dziesięciu lat zrobili aż siedem
pełnych wycieczek, wciąż wydawało mu się, że robi to po
raz pierwszy. Nie mógł doczekać się następnego razu.
Wziął jeden z kilkudziesięciu przygotowanych plecaków i
wyszedł ze swojego pomieszczenia. Minął pierwsze przęsło,
za którym znajdował się już wagon pasażerski. Takich wagonów
było razem pięć. W każdym siedziało piętnastu zwiedzających.
Potem jechał trzeci wagon towarowy - dwa pierwsze zamykały
pociąg - a przed nim sama lokomotywa.
- Witam raz jeszcze - powiedział tak głośno, jak
tylko potrafił. - Witam w naszym pociągu. Zobaczycie
państwo najpiękniejsze krajobrazy we Wszechświecie i nikt z
was już nigdy do końca życia nie zapomni El Divino.
Ludzie uśmiechnęli się niemrawo. Pewnie zastanawiają
się, jak tu wytrwać do końca, pomyślał pochrząkując. Czego
mogą oczekiwać goście z taką forsą? Co ich skłoniło do tej
wyprawy? Pewnie nuda. Myślą, że widzieli już wszystko.
Cały Wszechświat. Mieli swoje statki i pieniądze, które
pozwalały im latać przez Zamieszkany Kosmos. El Divino -
dla niego najpiękniejsze z cudów, dla nich tylko kolejny,
milionowy rachunek.
- Przypominam też, że nasza podróż potrwa dziesięć dni
i tyle samo będzie nocy - przechylił głowę wodząc
spojrzeniem po ich twarzach. - W tym czasie przejedziemy
ponad piętnaście tysięcy kilometrów. Każdy postój trwał
będzie godzinę. Każdy, z wyjątkiem jednego.
Kobieta siedząca na wprost niego uchyliła nieco ogromny
wachlarz, który przesłaniał do tej pory jej piękną twarz.
Miała długie uda opięte czarnymi pończochami, a w
tych pończochach przesuwały się powoli pastelowe obrazy.
Żyły własnym życiem.
- Czy mówi pan o spotkaniu z Malarzami? Mieliśmy tam
stanąć na osiem pełnych godzin. Tylko po to jadę.
Galloon skłonił się nisko. Chrząknął.
- Właśnie. Znakomicie to pani zapamiętała. W piętnastym
dniu podróży staniemy na dwadzieścia cztery godziny.
Jeżeli ktoś z państwa będzie miał specjalne życzenie,
pociąg można zatrzymać na dłużej.
- Za odpowiednią opłatą - wtrąciła znowu jasnowłosa
dama. - Tak było w reklamówce.
- I tak też sprawy się mają - skłonił się raz
jeszcze. Wiedział, że lubią takie gesty. Płacili również za
nie.
- Czy ten dach cały czas będzie taki przezroczysty? -
zapytał kolejny pasażer. Ubrany był w prążkowany garnitur i
złote buciki z wygiętym w górę czubem. - Wie pan, niebo
jest przecudne, ale po jakimś czasie może się nieco
znudzić... No, nie?
Galloon zdusił atak wściekłości. Cóż za obmierzły
ignorant, pomyślał. Nadęty bufon. Jemu już się pewnie
znudziło.
- Oczywiście, psze pana - chrząknął. - Kiedy tylko
zechce pan to zrobić, proszę przesunąć tę małą dźwigienkę
po pańskiej prawej stronie. Dach w pańskiej loży
ściemnieje. Proszę spróbować.
Skinął dłonią pokazując dźwigienkę.
Ludzie zaczęli próbować i na chwilę zrobiło się zupełnie
ciemno.
- Tak więc - kontynuował spokojnie - wiedzą już
państwo, że wszystko w naszym pociągu zależy od was. Tuż
obok dźwigienki widzicie kilka okrągłych przycisków...
Objaśniał kolejne szczegóły sterowania lożami,
wskazywał drogi przejścia, drzwi prowadzące do toalet i
łaźni, ale tak naprawdę patrzył wciąż na bezkresne łany
granatowych zbóż i smugi zarodników przesiewające promienie
odległego słońca. Marzył, żeby usiąść już w swojej małej,
ciasnej kabinie i zatopić się w rozmyślaniach. Czekał na to
prawie trzy lata. Trzydzieści cztery nie kończące się
miesiące. Kilkaset dni codziennego życia, które wypełniał
przeglądaniem starych filmów i zdjęć zrobionych podczas
poprzednich podróży.
Urodził się na sąsiedniej planecie, łysej, pooranej
pustyniami El Diablo. W pełni zasługiwała na tę nazwę.
Przeżył tam piętnaście lat i kiedy jego ojciec postanowił,
że i on będzie przerabiał wydmowy piasek, wybrał z banku
wszystkie oszczędności i przyleciał na El Divino.
Przyleciał tu, żeby podjąć naukę na uniwersytecie. I
dopiął swego. Zdobył wykształcenie i skromne wynagrodzenie.
- Do usług specjalnych - powiedział kończąc
pierwszą część prezentacji - mają państwo cztery
androidy i one też są zobowiązane odpowiadać na bardziej
szczegółowe pytania tyczące całej podróży. Osobiście je
instruowałem i zapewniam was, że są znakomicie
poinformowane. Czy każdy z państwa dostał już reklamówki?
Przytaknęli ospale.
Galloon przeszedł na drugą stronę wagonu. Odchrząknął.
- Czy ktoś ma jakieś specjalne życzenia?
- Tak - odezwał się jeden z pasażerów. - Zapłaciłem już
kupę szmalu. Chcę wiedzieć, czy to prawda, że nie można
kupić żadnego z obrazów, już tam, na płaskowyżu? Gotów
jestem zapłacić za to drugą kupę szmalu. Może i jeszcze
większą.
Galloon przyjrzał mu się uważniej. Mężczyzna mówił z
kąta swojej loży. Był w średnim wieku i wydawał się być
wysoki. Jego garnitur nie należał do najnowszych,
nawet stąd widać było, że jest naturalny. Stara, dobra
klasa. Czyżby Ziemianin?
- Drogi panie - powiedział zwracając się w jego
stronę. - O tym będziemy mówili już na miejscu.
Maszynista reprezentuje tutejszy Rząd. Zapewniam pana
jednak już teraz, że tutejszy Rząd nie jest właścicielem
wytworów tutejszej cywilizacji. Nawet jeśli są one tak
piękne.
Mężczyzna skinął krótko głową i odwrócił się w stronę
swojego okna. Jakaś szczególnie gęsta chmura zarodników
przepłynęła nad jadącym pociągiem i jego twarz zamieniła
się łagodnymi kolorami. Miał ostry profil i krótkie,
równo przycięte włosy. Wyglądał na faceta, który nie
odpuszcza zbyt łatwo.
- Wrócę do państwa za chwilę - powiedział Galloon. -
Teraz muszę przywitać sąsiedni wagon.
Przeszedł przez śluzę chrząkając półgłosem. Zapowiadała
się trudna podróż. Wśród nudziarzy byli i łowcy. A tych
bał się najbardziej. Ci wiedzieli, czego mogą się spodziewać
na płaskowyżu El Divino.
Przeszedł na drugą stronę połączenia.
- Witam raz jeszcze - powiedział tak głośno, jak
tylko potrafił. - Witam w naszym pociągu. Zobaczycie
państwo...
Padał deszcz. Krople wody spływały po ścianie domu,
uderzały w poręcz balkonu i spadały na wyciągniętą dłoń.
- Może teraz powie mi pan o szczegółach, Mr Helper?
- zapytał Aldritch.
- Tak - odezwał się Mr Helper. - Wejdź do pokoju
i zamknij wreszcie okno, Guy. Nie powiem, żebym lubił
przeciągi.
Aldritch zacisnął dłoń i woda trysnęła przez palce.
- To ciepły deszcz - powiedział wchodząc do salonu.
- Po prostu ciepły, letni deszcz, szefie.
Mr Helper siedział za swoim biurkiem i przeglądał
jakieś wydruki. Jego dziecinna maska kontrastowała z
grubym, niskim głosem. Nie pasowała do żadnej rzeczy w tym
pomieszczeniu. Drażniła sztucznym uśmiechem. Był zbyt
szczery.
- Pojedziesz na wycieczkę. Planeta nazywa się El Divino.
- powiedział szef pochylając się nad komputerem. -
Wycieczka polega na jeździe pociągiem, cały czas prosto, z
jednym dłuższym postojem. Potem wracacie do tamtejszego
Miasta. Tyle.
To będzie cholernie ciężka robota, jeśli stary gada takie
bzdury, pomyślał Aldritch. Zły początek.
- Jestem zaszczycony, szefie. Bardzo lubię jeździć przed
siebie. Nawet pociągami. Babcia opowiadała mi, że nie ma
fajniejszego widoku niż lokomotywa dmuchająca parą w niebo.
To się będzie działo.
Usiadł w jednym z foteli i sięgnął po szklankę soku.
- Na El Divino - Mr Helper zignorował jego cyniczną
wypowiedź - żyją tubylcy. O nich właśnie idzie. Tubylcy
mają dwie zalety. Potrafią genialnie malować, w taki dosyć
szczególny sposób...
Mr Helper przerwał i zaczął szukać czegoś wśród
rozrzuconych papierów na swoim biurku.
- A ta druga kwestia? - zapytał Aldritch. - Chyba nie
chce pan tam mnie wysłać celem zrobienia recenzji
artystycznej.
- Nie. Ta druga zaleta polega na tym, że mają oni bardzo
zbliżony kod genetyczny z nami. Co byłoby przydatne w wielu
sprawach. Na przykład w eksperymentach genetycznych armii
"WARS & GUNS". Wiesz...
Aldritch otworzył oczy.
- Nie sugeruje pan chyba, że będziemy wyciągać
flaki Obcych i przeszczepiać je w naszych chłopaków?
- Jeszcze wczoraj może tak właśnie bym powiedział. -
Mr Helper wyjął coś czarnego z szuflady biurka. - Ale oni
mają też i inne zalety.
- Nie. To wam się nie uda - powiedział Aldritch
patrząc, jak szef uruchamia mały projektor. - Nie można
eksperymentować z żadnymi istotami inteligentnymi, tym
bardziej z humanoidami. Jesteśmy pod specjalną lupą...
Światło przygasło. Z półmroku błysnęła uśmiechnięta,
dziecinna twarz starego. Pulchne policzki zatrzęsły się w
bezgłośnym śmiechu.
- Jasne - szepnął Mr Helper. - Tylko kto też ci
powiedział, że istoty żyjące na El Divino są
inteligentne. Oni po prostu malują. I tyle. Patrz teraz
uważniej, Aldritch.
Na środku pomieszczenia zalśniło holo. Mr Helper
skierował tam pilota i przesunął je pod okno. Żaluzje
opadły.
- To są właśnie Malarze - powiedział szef. - Patrz.
Potem będziesz pytał.
W plamie światła pojawiła się jakaś postać. Wędrowała w
kierunku kamery, rosnąc z każdą chwilą i kiedy stanęła tuż
przed nią, Aldritch widział już, że tubylcy z El Divino
nie różnią się niczym szczególnym od przeciętnego
człowieka. Malarz był szczupłym, wysokim mężczyzną z
grzywą jasnych włosów opadających na wysokie czoło. Był
nagi. Miał wątłą klatkę piersiową i uśmiechnięte oczy. Oczy
debila.
- Oto i on - powiedział Mr Helper. - Jeden z wielu. Samiec.
- Widzę - powiedział Aldritch.
Malarz minął kamerę nie zaszczycając jej nawet jednym
spojrzeniem. Minął ją jak aktor wyga. Szedł dalej, przez
pustą, mieniącą się przestrzeń, pełną cieni i migotliwych
punktów, pełną ciemnej, granatowej trawy i południowego
słońca. Zachowywał się nie jak człowiek, ale jak zwierzę
przemierzające swoje terytorium. Aldritch słyszał szum
wiatru kładącego wysokie łany trawy, ale nie słyszał stóp
depczących ziemię.
- To jeden z nich na własnym terytorium - odezwał
się Mr Helper. - Dosyć ściśle go przestrzegają. Nie
powiedziałem ci jeszcze, że na całej El Divino żyje
zaledwie piętnaście tysięcy tych dziwnych istot. Właśnie na
płaskowyżu, który widzisz. Jeśli jeden z nich przekracza
obszar drugiego, właściciel zamawia samicę. Ona rozstrzyga.
- Jak? - zapytał cicho Aldritch. - Nie wyglądają na
drapieżnych. I skąd ta cholerna nazwa. Jacy z nich Malarze?
W głowie pojawiało się coraz więcej pytań. Cóż oni znowu
wymyślili? Ledwo co doszedł do siebie po ostatniej
wyprawie na księżyc F228. Od tamtego czasu zrozumiał, że
są pytania, które na zawsze pozostawały bez odpowiedzi.
Czyżby znowu? Dlaczego znowu ja?
- Miałeś siedzieć cicho, Aldritch - upomniał
go Mr Helper. - Pytania... Te twoje cholerne pytania,
Guy. Taaak.
Dziecinna maska wykrzywiła się w rozpieszczonym grymasie.
- Oni się zabijają. Bezlitośnie. - Mr Helper sięgnął
pod biurko i wyjął stamtąd paczkę papierosów. - Kiedy
taki jak ten, na którego właśnie patrzymy, włazi na
teren drugiego samca, zaczyna się początek całej zabawy...
Pytasz: jak?
Holo przedstawiało teraz Obcego, który siedział przed
wielkim, gładkim głazem i jego dłonie poruszały się szybko i
pewnie, pieszcząc kamienną powierzchnię. Obok Malarza, na
udeptanej trawie, leżało kilka glinianych naczyń. Istota
co chwila nurzała w nich palce i nakładała na głaz
rozmazane smugi kolorów. Powstawał właśnie nowy fresk.
- Tak - powiedział Aldritch. - Jest interesujące, jak też
oni się zabiją. Artyści-mordercy? Sprzeczność, szefie.
- Nie, popełniasz tylko kolejny błąd. - Mr Helper
zapalił papierosa i pchnął paczkę w jego kierunku. -
Zwierzęta-mordercy. Zabijają, bo muszą. Nie tak, jak my.
Widzisz, Aldritch, El Divino mieści tak mało tych śmiesznych
zwierzaków, bo nie ma na planecie odpowiednich warunków
mogących pomieścić ich wszystkich. Oni potrzebują tych
kamieni. Patrz, jak się mnożą. To jest klucz.
Malarz malował coraz szybciej. Kamień lśnił ostrymi
barwami. Mieszały się ze sobą tworząc wizerunek czegoś
ponurego, groźnego i pięknego zarazem. Aldritch miał
wrażenie, że kamień zaczerpnął nagle życia i nie jest już
tylko szarym głazem wbitym w granatowe pole, ale przedstawia
coś znacznie potężniejszego - przedstawia tajemnicę
pracującego artysty. Nie miał do niej dostępu.
Kamera cofnęła się. Zobaczył drugiego Malarza
pracującego nad własnym kamieniem. I jeszcze jednego. Na
przestrzeni mili było ich trzech. Trzech nagich, pochylonych
mężczyzn, nurzających wielkie dłonie w zbiornikach farby.
- Brakuje ci czegoś, chłopcze? - zapytał Mr Helper.
Aldritch pokręcił głową.
- Publiki. Przecież nie malują tych kamieni dla siebie.
Mówił pan, że to zwierzęta. Zwierzęta nie pracują bez sensu.
To nie tak.
Mr Helper skinął pilotem. Obraz przeskoczył.
- Racja. Jest i publika.
Dopiero teraz ją dostrzegł. Siedziała zanurzona w
trawie i jej włosy miały ten sam, granatowy kolor. Samica.
Patrzyła w skupieniu na trzech pracujących samców.
Poruszała powoli wypiętymi pośladkami. Czekała, aż skończą.
To dla niej tworzyli.
Aldritch uśmiechnął się. Sięgnął po paczkę papierosów i
wyłuskał z niej jednego. Ciekawe, pomyślał nerwowo.
Jeżeli tak bardzo nas przypominają, i fizycznie, i
psychicznie, to dlaczego są tylko zwierzętami?
Pierwszy z tubylców skończył swoje dzieło. Obraz był
gotowy. Kamień mienił się w zachodzącym słońcu. Był to
portret. Przedstawiał twarz patrzącą w zachmurzone niebo, a
nawet dalej, na coś, czego nie widział ani Aldritch, ani
nawet sam twórca. Coś potężnego było w tej niewiedzy. Malarz
ukrył tu wyzwanie. Bezczelne wyzwanie rzucone wszystkim
bogom i każdemu z oglądających. Jak gdyby znał to, czego
nigdy nie widział. Wiedział, na co patrzy ta spokojna,
zamyślona twarz.
Samica podbiegła w tamtą stronę. Była pochylona,
pomagała sobie przednimi kończynami, a jej rozwiane włosy
muskały sterczące źdźbła trawy. Samiec wyprężył się w
oczekiwaniu. Aldritch widział jego podniecenie.
- Ten skończył pierwszy - powiedział Mr Helper.
- Ale czy to dobrze?
Samica obwąchiwała teren. Potem podniosła głowę i
spojrzała na obraz. Miała łagodną, delikatną twarz i
wielkie, uważne oczy. Jej piersi zakołysały się
uwodzicielsko. Malarz czekał cierpliwie w cieniu kamienia.
Tak jak i jego obraz patrzył w niebo. Był pewien swego.
- Teraz - Mr Helper westchnął. - Patrz uważnie.
Samica skończyła oceniać obraz. Opadła na ręce i
podeszła powoli do artysty. Wypięła w jego stronę gładkie
pośladki. Malarz usiadł na jej tułowiu. Zaczęli kopulować.
Twarz samicy zmieniała się. Pochylała głowę, aż zupełnie
zanurzyła ją w granatową trawę i wtedy obraz zaczął spływać.
Farby topiły się ściekając grubymi kroplami. Kiedy na
kamieniu była już tylko zamazana smuga pełna różnorakich
kolorów, samica wrzasnęła przenikliwie. Samiec opadł
znużony.
- I co? - zapytał Aldritch. - Pornole przestały mnie
interesować jeszcze w wieku szkolnym. Nawet te, ze
zwierzątkami.
- Patrz dalej.
Malarz podniósł się i podszedł do swojego kamienia.
Samica tylko na to czekała. Skoczyła na niego i razem
upadli w trawę. Trysnęła fontanna krwi. Z gardła Malarza.
- Pierwszy... - powiedział Mr Helper. - Pierwszy
okazał się nie być w jej typie. Zagryzła go.
- Coś jednak z tego miał. - Aldritch był zdumiony.
- Może to tak, jak te pieprzone pająki - po kopulacji
samica załatwia samca. Co?
- Nie. Ona idzie oceniać drugi obraz.
Był podobny. Twarz patrząca w niebo. Artysta stał w
pobliżu i jego głowa też była uniesiona. Samica zaczynała
węszyć. Jej twarz znowu była piękna i piersi kołysały się
podniecająco. Samiec dyszał ciężko. Ten miał jasne włosy i
był szeroki w barach.
Kiedy tylko zobaczył wypięte pośladki, zaskowyczał
cicho i skoczył na pochyloną samicę.
- Jezu - mruknął Aldritch. - Tego też załatwi? O co tu
chodzi?
- Patrz - powtórzył Mr Helper.
Samica krzyknęła, a Malarz stanął pod swoim kamieniem.
Nie było już na nim twarzy. Spływał pomieszanymi kolorami.
Po chwili spłynął po nim jeszcze jeden. Czerwony - prosto
z gardła swojego twórcy.
Samica podniosła się z trawy ocierając dłońmi wargi.
Aldritch zdążył zobaczyć jej karminowe usta i czerwone
zęby. Ona biegła już dalej, tam, gdzie kończył właśnie
swoją pracę trzeci z Malarzy. Ten miał krzywe nogi i
owłosioną klatkę piersiową. Spod łysiejącej czaszki
patrzyły niebieskie oczy.
- I oto jest ostatni z Malarzy. - Mr Helper zapalił
kolejnego papierosa. - Taki sobie, łysy i niepozorny
skurwysyn. Takie niby, byle co.
Ale Aldritch widział, że kamień tamtego jest inny. Nie
było na nim twarzy patrzącej w niebo. Obraz przedstawiał
zamglony krajobraz, wielką pustą przestrzeń pełną zboża i
cieni wędrujących po jego kłosach. W powietrzu migały
zarodniki. Kamera podjechała bliżej. Aldritch zobaczył
inne szczegóły tego dzieła. Mały pagórek i cienką nitkę
rzeczki wrzynającą się w granatowe łany i płynącą dalej,
tam, gdzie musiało być morze albo coś jeszcze większego,
zapełniającego cały horyzont. Na wprost stał namalowany
kamień. Lśnił czystą szarością. Czekał. Tak jak i jego
twórca.
- Kurwa mać - zaklął. - Ten facet umie malować, szefie.
Nie wiem, czy to zwierz, czy inny bydlak, ale on jest
wielki. Cholerny realista.
- Dobrze, Aldritch - powiedział Mr Helper. - Dobrze
to ująłeś. Realista. I to jaki...
Samica też była chyba zachwycona. Raz zbliżała się do
obrazu, raz oddalała. Przechylała głowę i jej wspaniałe
włosy kołysały się na wietrze. Zachodzące słońce błyskało w
ich pasmach. Zarodniki wirowały tuż nad jej głową. Niczym
aureola. Były wszędzie. Opadały.
Samiec czekał uparcie. Jego penis sterczał w górę,
mięśnie brzucha drżały. Łysa głowa patrzyła błagalnie.
Aldritch słyszał skomlenie.
- I co? - powiedział. - Tego też zagryzie?
Nie zagryzła. Nie wypięła swojego zgrabnego pośladka
ani nie opadła na cztery łapy. Po prostu odeszła. Przez
granatowe zboże, kręcąc zalotnie krągłym tyłkiem, jak
dziewczyna nieświadomie wabiąca mijanych mężczyzn, szła
ta, która przed chwilą bezlitośnie zamordowała dwóch
bezradnych samców, aż zniknęła zupełnie w wysokiej trawie.
Zarodniki opadły. Samiec malarz wrzasnął rozpaczliwie.
Jego podniecenie uciekło. Miotał się przez chwilę po
udeptanym zbożu, a potem i on pobiegł przed siebie.
Słońce schowało się za horyzont.
Mr Helper wyłączył holo.
- Taki sobie filmik z przepięknej El Divino -
powiedział drapiąc się po swojej masce. - Reportaż z
codziennego dnia planety, na którą polecisz w przyszłym
tygodniu.
Aldritch zdusił papierosa.
- Nic z tego nie rozumiem, szefie. Czemu nie załatwiła
tego trzeciego? Czy zawsze musi pan do mnie przemawiać
zagadkami? Naprawdę nie jestem aż taki bystry. Wciąż to panu
powtarzam.
- Jesteś. Chcę, żebyś myślał. Jeśli podam ci całość jak
na talerzu, ty nawet się nad tym nie zastanowisz. Zjesz
to i wysrasz. Taki już jesteś. Musisz sam załapać. Ha,
ha... I my zresztą nie wiemy wszystkiego.
Dziecinna twarz śmiała się beztrosko. O tak. Stary znał
go najlepiej. Kiedy Aldritch odbierał z kasy swoje
pieniądze, kiedy płacił nimi za kolację swojej kobiety i
kiedy kupował nowy dom; wtedy właśnie wiedział, że te
pieniądze, które rozpychały mu portfel na wszystkie strony,
dostawał właśnie za to. Miał myśleć. Tak, jak chciał tego
Mr Helper. I tylko w ten sposób.
Podniósł z biurka holo i raz jeszcze wcisnął przycisk
odtwarzania. Zafalowało granatowe zboże. Zarodniki
wirowały w powietrzu, a gdzieś wysoko nad nimi płynęły gęste
chmury. El Divino była piękna.
Aldritch przesunął dłonią po swoich krótko obciętych
włosach. Zasunął nieco dach loży i otrząsnął się ze
wspomnień.
- Przynieś mi coś do jedzenia - skinął na androida
stojącego dyskretnie w rogu pomieszczenia. - Jakąś
sałatkę.
- Jaką, proszę pana? - zapytał natychmiast
android pochylając głowę.
- Już ty dobrze wiesz jaką, łobuzie - odpowiedział.
- Już cię nie ma.
- Tak jest - android udał się do wagonu kuchennego.
Rzeczywiście. Ten wąsaty, chrząkający facecik dobrze je
przygotował. Są na każde skinienie milionerskiego palca.
Rzadka rzecz.
Wyciągnął przed siebie długie nogi. W loży było
przyjemnie, ani za ciepło, ani za zimno. Zbliżała się
pierwsza noc w tej podróży. Goście z jego wagonu układali
się do snu, zamykając swoje pomieszczenia i zaciemniając
okna. Zrobiło się cicho. Aldritch czuł znużenie ostatnimi
dniami, ale nie chciało mu się jeszcze spać. Myśli wciąż
grasowały po jego głowie. Nagle zapragnął świeżego
powietrza.
Wrócił android i bez słowa podał mu plastykowy talerz.
- Zapomniałeś o czymś, złociutki - powiedział do
niego człowiek. - Hę?
- Tak jest, proszę pana - giętkie ręce wyjęły coś z
kelnerskiej torby. - Doprawdy, nie wiem, jak to się mogło
stać.
Aldritch włożył małą buteleczkę whisky do wewnętrznej
kieszeni marynarki.
- Bystrzak z ciebie - powiedział smakując sałatki.
- Możesz wracać.
- Miło mi było pana obsługiwać.
Aldritch patrzył w jego szerokie plecy, aż ten zniknął w
kącie wagonu. Zjadł sałatkę i wyrzucił talerzyk do kosza.
- Zobaczymy sobie El Divino nocą - mruknął do siebie.
Każdy z wagonów pomyślany był tak, żeby kilku
mieszkających w nim pasażerów nie przeszkadzało sobie
nawzajem. Miał tu schody prowadzące na dach wagonu i
nie musiał wcale wychodzić ze swojej loży, żeby dostać się
poza jej teren. Wspiął się w górę.
Na zewnątrz było już ciemno. Według miejscowego
czasu mijała właśnie jedenasta w nocy. Podszedł do
balustrady i oparł się o poręcz. Wychylił przez nią głowę
i patrzył, jak tam, w dole, koła mkną po metalowych szynach.
Słuchał ich miarowego łoskotu i myślał o swoim sokole,
którego zostawił na Ziemi pod opieką Sandy. Sandy była
piękną kobietą i kochała go bardziej niż samą siebie.
Sama miała znacznie mniej pieniędzy niż on.
Sięgnął do kieszeni i otworzył buteleczkę. Pociągnął
głęboki łyk.
Sandy bała się sokoła. Bała się wszystkiego, czego nie
potrafiła zrozumieć. Moseley latał i to ją najbardziej
przerażało. Kiedyś powiedziała mu, że to niemożliwe.
Aldritch zaśmiał się ochryple. Zarodniki krążyły nad jego
głową i od razu przypomniał sobie holo Mr Helpera. W
rzeczywistości El Divino była jeszcze piękniejsza.
Władze Miasta reklamowały ją w każdym turystycznym
folderze, ale zyski z turystów wciąż były kiepskie. El
Divino nie miała bogactw naturalnych. Eksportowała farby
malarskie - świetnej podobno jakości, wyrabiane z
granatowego zboża. I mąkę na sąsiednią El Diablo. To
właśnie od tej planety była całkowicie uzależniona
gospodarczo. El Diablo, przemysłowy moloch, dominował w
systemie Labiossy. Tamtejsze władze narzucały swoje warunki.
I pewnie przez pieniądze burmistrz Miasta wpadł na ten
najgłupszy ze swoich pomysłów, pomyślał pociągając kolejny
łyk whisky. Tak głupi, że dotarł aż na Ziemię i rozwścieczył
samego Mr Helpera.
- Hm - westchnął.
Ktoś jeszcze wszedł na dach. Poczuł ciężki zapach
perfum. Taki sam, jaki czuł w wagonie, kiedy przechodził
obok kobiety z najpiękniejszymi nogami, jakie
kiedykolwiek widział. Opiętymi pończochami wyświetlającymi
pastelowe kadry.
Odwrócił się w stronę nadchodzącej.
- Pan też nie może spać?
- Nie. Mogę spać. Ale nie po to tu przyleciałem.
Kobieta oparła się o barierkę. Światło małej latarenki
mignęło w jej zielonych oczach.
- Więc podziwia pan krajobrazy, panie...
- Lonelyth. Bruce Lonelyth - Aldritch skinął głową. -
Whisky?
- Nie, dziękuję. Nie piję mocnych trunków. Nazywam się
Vonda Weisblott. Przez dwa "t" na końcu.
- Prawdę mówiąc, bardziej interesują mnie pani nogi.
Widzę, że zmieniła pani pończochy.
Kobieta zaśmiała się. Nie wyglądała na zmieszaną.
Pewnie każdy mężczyzna mówi jej to samo, pomyślał
Aldritch. Dlatego i ja też to powiedziałem. Nie chcę się
specjalnie wyróżniać.
- Jest pan bystrym obserwatorem, panie Lonelyth.
Jej pończochy błysnęły wesoło. Tym razem widział na nich
wielkie, mrugające zalotnie oczy. Oczy kobiet i dziewczyn,
śmieszne i wyzywające, rozumiejące i beztroskie, pełne
życia i znużone miłością.
Aldritch wiedział, że właścicielka może zmieniać
sekwencje obrazów. Oczy mrugały raz szybciej, raz wolniej.
Wprowadzały w szczególny rodzaj transu.
- I jak się pani podoba El Divino? - zapytał
odwracając twarz w drugą stronę.
- Przerasta moje oczekiwania. Choć muszę panu
powiedzieć, że na początku dnia rozdrażnił mnie nieco
ten wąsaty głupek. Wygląda mi na fanatyka planety. Przyjdzie
nam się z nim męczyć przez najbliższy tydzień.
Aldritch westchnął.
- Racja. Kocha to niebo. Gadał o nim jak o swojej żonie.
Muszę jednak przyznać, że dobrze wyszkolił androidy.
- Tak - odpowiedziała. - Zgadzam się. Można
wiedzieć, skąd pan przyleciał?
- Oczywiście, pani Weisblott. Z Ziemi. Jak już mówiłem,
jest tu pięknie, ale mnie najbardziej interesuje
płaskowyż Malarzy. Ich dzieła. Tym się zajmuję na co dzień.
- Ach... Zaraz... Chciał je pan kupić, jak pamiętam?
- Może jeszcze się uda. Chociaż wątpię. To przecież
wszystkie skarby, jakie mają władze Miasta. Magnes dla
turystów.
Zakręcił buteleczkę i złapał w palce jeden z zarodników.
Nasionko natychmiast wymknęło mu się z dłoni dołączając do
fruwającego stada.
- A pani? Skąd pani przyleciała?
- O, nie mam czym się chwalić. Jestem córką górniczego
magnata na El Diablo - pokazała palcem w górę. - Widzi
pan?
- Co? Pełno tu tych zarodników...
- Nie - zaśmiała się kobieta. - Wyżej... Taki mały
złoty punkcik. To właśnie jest El Diablo.
- A tak - udał przygłupa wspinając się na palce i
kręcąc nerwowo głową. - Jest. Nie wygląda na diabełka...
- Jest gorsza niż sto diabłów. Sucha, wredna planeta.
Aldritch uśmiechnął się.
- Pani wie najlepiej, droga Vondo. No, na mnie już czas.
- Ja zostanę - powiedziała Weisblott, a wszystkie,
cholerne oczy na jej pończochach zamknęły się. - Do
widzenia.
- Do jutra - powiedział.
Odnalazł wejście do swojej loży i zszedł na dół. Usiadł w
fotelu. Znowu wyjął buteleczkę i postawił ją na stole.
- Pierwszy błąd, panno Weisblott - mruknął. -
Niestety, nie pokazała pani właściwej planety. To nie było
El Diablo.
Ale skąd też możesz o tym wiedzieć, moja piękna.
Pochodzisz przecież z Francji i wcale nie mieszkasz na tej
pustynnej diablicy.
- Śmieszne, że i ona przyszła na taras...
Vondę Weisblott wskazał mu palcem Mr Helper. Nieczęsto
pokazywał kogoś palcem, chyba że był szczególnie wściekły.
Na przykład wtedy, kiedy ktoś z "WARS & GUNS" opuszczał
szyki firmy i szukał nowej roboty. Na przykład przechodził
do powstającej właśnie konkurencji.
Na odległej planecie pełnej wirujących w powietrzu
zarodników.
Pociąg pędził przed siebie. Koła łomotały miarowo.
Gdzieś tam, gdzie właśnie miało wzejść słońce, czekał na
nich płaskowyż. Bliski i odległy zarazem.
Galloon patrzył w przednią szybę lokomotywy i
widział w niej tłustą twarz Maszynisty. Jego małe oczka z
godziny na godzinę stawały się coraz to bardziej czujne. Po
łysej czaszce spływały krople potu.
- Słuchaj, Freddie - powiedział Maszynista.
- Co?
- Czy zauważyłeś może coś szczególnego w tych
wszystkich, zasranych pasażerach? Wiesz, coś takiego, czego
nie było w nich wcześniej.
Galloon udał, że się zastanawia. On nie był od
główkowania. Płacili mu za obsługę. Czasem specjalnie
udawał przygłupa.
- Prawdę mówiąc: tak, panie Maszynisto. Niektórzy są za
bardzo ciekawi, a inni za bardzo znudzeni. Mam wrażenie,
że wszyscy czekają na spotkanie z Malarzami. Nie wiem
dokładnie, jak to sprecyzować, ale ta wycieczka jest jakaś
inna, jakaś... - zabrakło mu słów i zamilkł zakłopotany.
Maszynista skinął tylko głową. Po chwili poprawił w
fotelu swoje wielkie, grube cielsko i powiedział:
- Jeżeli cokolwiek cię zaniepokoi, Freddie. Cokolwiek,
do cholery, rozumiesz?
- Tak.
- Wtedy, wtedy masz zamknąć oczy i trzymać mordę w
kubeł. Nawet ja nie chcę o tym wiedzieć. Jasne? Jasne? Są tu
mocniejsi ode mnie. Jasne?
Kiedy Maszynista był szczególnie zdenerwowany, miał w
zwyczaju powtarzać te same wyrazy. Galloon uśmiechnął się w
duchu i odchrząknął:
- Tak jest, panie Maszynisto - przeczucie go nie
zawiodło. Coś rzeczywiście się szykowało. - Ja robię
swoje i nic mnie więcej nie obchodzi.
- Dobra - burknął Maszynista. - Możesz wracać.
Szykuje się ciężki dzień.
Galloon wyszedł cicho z lokomotywy. Miał takie
specjalne przejście mijające wszystkie loże, tak, żeby
nie budzić śpiących pasażerów. Szedł powoli i wbrew
postanowieniu rozmyślał o tym, co powiedział mu wcześniej
ten Ziemianin, Bruce Lonelyth. Ten facet w eleganckim,
staromodnym garniturze.
O co mogło mu chodzić? Skąd wiedział, czym się
zajmuję? Pytał mnie, czy jestem gotów pomóc Malarzom, nawet
kosztem czyjegoś życia. A potem wyciągnął małą
piersiówkę i wskazał mi palcem tę ekstrawagancką babkę.
Pannę Weisblott. Tylko ją wskazał. Po co?
Potarł wąsy i przystanął. Jeśli ten Lonelyth od razu
zadał mi takie pytanie, to świetnie zdaje sobie sprawę, że
tak właśnie bym zrobił. Musi wiedzieć, że nie ma dla mnie
nic bardziej pięknego niż ich obrazy. Musiał odkryć to, o
czym nie wiedział nawet Maszynista.
Chrząknął wchodząc do swojej kabiny. Nie zapalił
światła, tylko zbliżył się do okna i wyjrzał na zewnątrz.
Tam, gdzie brzask rozpływał się powoli w niewidocznych
jeszcze chmurach. Pola czekały na słońce. Światło
prowadziło zarodniki na płaskowyż. Tam spadały. Jak kolorowy
deszcz, i po części była to prawda, bo ich spęczniałe sko
rupki pękały uwalniając glebie strumyki wody. Galloon znał
wiele tajemnic El Divino.
- Teraz słuchaj, przyjacielu - odezwał się nagle czyjś głos.
Lonelyth siedział w jego fotelu. Kiedy Galloon zapalił
światło, Ziemianin zmrużył tylko swoje czarne oczy i
powiedział:
- Zgaś to, Freddie. Jeśli będziesz mnie słuchał uważnie,
Malarze zostaną na tej planecie. Jeśli nie, nigdy już ich
nie zobaczysz.
W pierwszej chwili chciał go stąd wyrzucić. Był
wściekły. Jakim prawem ten facet tak go prześladuje? O co mu
chodzi?
Chrząknął nerwowo.
- Niech pan mówi - powiedział zduszonym głosem. -
Tylko szybko, bo mam straszną ochotę pana stąd wyrzucić.
Lonelyth zaśmiał się. Wyglądał na szczerze rozbawionego.
- Drogi Freddie. Nie mnie masz stąd wyrzucać. Jutro,
kiedy....
Koła pociągu łoskotały miarowo.
Ale Galloonowi wydawało się, że z każdą chwilą kręcą
się coraz szybciej. Prawie tak szybko jak myśli w jego
głowie.
Mr Helper zatrzymał palce na węźle krawata. Bawił się
nim przez chwilę, a potem powiedział:
- Poznajesz ją?
- Tak. Już kiedyś mi ją pan pokazywał. Podobno jest bardzo
zdolna.
Mr Helper zakaszlał wściekle.
- O tak. Tego nie można jej odmówić. Pracowała bardzo
dobrze. I szybko się uczyła. Dwa lata temu powiedziałem ci,
że wiążę z nią duże nadzieje, Guy.
Aldritch uważniej przyjrzał się hologramowi kobiety.
- Ładna. I co też takiego zrobiła, że pokazuje mi ją pan
palcem?
Mr Helper wstał z fotela. Jego szerokie plecy
przesłoniły na moment obraz. Chwilę stał w miejscu, a
potem zaczął chodzić po gabinecie.
- Kiedy wysyłałem ją na El Divino, miała za zadanie
dobrze poznać tych całych Malarzy i ocenić ich
przydatność w roli dawców. Z czasem zauważyłem, że
wyjątkowo chce sprowadzić kilku na Ziemię. Podkreślała
przy tym ich zalety - sprawność mięśni i rozdzielczość
gałek ocznych. - Mr Helper wzruszył ramionami.
Aldritch zawsze podziwiał go za tę pewność i głęboką
wiarę w słuszność własnych słów. - I została szefem
tamtejszego "WARS & GUNS". Tak to się zaczęło.
- Tak - przytaknął. - Vonda Weisblott poleciała
na placówkę. - I co?
- Nie - pokręcił głową Mr Helper. - Wystarczył jej
rok na obmyślenie własnej firmy. Dogadała się z burmistrzem
Miasta, a facet przystał na jej propozycje. Podobno zresztą
to od niego wyszedł szkic pomysłu.
- Jakiego pomysłu?
- Dobrego. Widzisz, oni wiedzieli o tych Malarzach
znacznie więcej niż ujawnili to Ziemi. Coś tu jednak do nas
skapało i połączyłem sobie pewne wypadki. Jej raporty
zawsze były perfekcyjne. Pisała, że kilka budynków zniknęło
z powierzchni Miasta. Pisała, że musieli poprawiać tory tej
śmiesznej kolei. Pisała o uaktywnieniu się jednego z
wulkanów. Ale nie za wiele pisała o samych przyczynach.
Aldritch czuł, że stary zmierza już we właściwym kierunku.
Rzeczywiście, Mr Helper raz jeszcze włączył holo z
obrazem płaskowyżu El Divino.
- Zobacz, Guy. To jest rzeczka. Płynie przez te zboża,
omija kamienie i wpada do morza. Patrz uważnie.
Widział właśnie to, o czym mówił szef. Niebieską
wstęgę rwącej wody i fale odległego morza. Wstęga rzeki,
morze... Już gdzieś to widziałem, pomyślał pocierając
podbródek. Tę pokręconą rzeczkę...
- A teraz raz jeszcze wróćmy do tego trzeciego
Malarza. Popatrz, co namalował.
Kamera wychwyciła jego kamień.
Jasne, pomyślał. To ten sam obraz. To właśnie namalował.
- Poznaję - przytaknął. - Mówiłem, zdaje się, że
jest cholernie dobrym realistą. Niewiarygodnie sprawnym.
Mr Helper znowu pokręcił coś przy pilocie.
- To nie jest tak, Aldritch - mruknął. - On
namalował to wcześniej. Nic nie kopiował. Patrz.
Teraz pod oknem zalśniło samo morze. Rzeczka płynęła
gdzieś dalej. Nurt wody nie był taki szybki. Kamień stał w
innym miejscu.
- To jest to miejsce przed powstaniem obrazu. Niby
podobne, co?
- Nie bardzo.
- Ale to jest to miejsce. Malarz nie oddał więc go
takim, jakim widział, ale nieco zmienił. Tu poprawił
rzeczkę, tam przesunął kamień i tak dalej. Prawdziwy
problem polega na tym, że to, co narysował ten skurwiel z
zapadniętą klatką piersiową, jest teraz jak najbardziej
naturalne. Po prostu zmienił fragment El Divino. Dokładnie
dwadzieścia kilometrów od kamienia, na którym malował.
Aldritch przełknął ślinę. Kropla potu spłynęła po jego
czole i ugrzęzła gdzieś pod powieką. Potarł szczypiące
miejsce.
- Chce pan powiedzieć, że on narysował
rzeczywistość? Stworzył ją?
- Poprawił po swojemu - Mr Helper znowu usiadł w
fotelu. Dziecinna maska uśmiechała się szeroko. - Rzeka
nawadnia teraz inną część ziemi. Trafił akurat w te
partie, którym groziła susza. Wyregulował to. Od razu też
ci powiem, że inny z nich zmienił całą górę. Bóg jeden
wie, po co zresztą, a jeszcze inny przesunął o trzy
kilometry morze. Namalował to na kamieniu i cyk. A
przysięgam, że wszyscy razem mają mniej neuronów niż jeden
ziemski przygłup. Nie robią tego świadomie. Raczej
instynktownie.
Aldritch złapał następną kroplę potu. Tuż nad powieką.
Nawet nie próbował sobie wyobrażać, jaką bronią mogły być
te istoty. Był za to pewien, że panna Weisblott wyobraziła
sobie to aż nazbyt dokładnie.
- Jak oni to robią? - zapytał. - I czym są te kamienie?
- W istocie nie są kamieniami. Ogólnie - przypominają
rośliny. Długowieczne drzewa. Łączą się korzeniami, te
ich korzenie ciągną się zresztą przez cały płaskowyż. Ale to
nie od nich zależą zmiany. Wiesz, skąd to wiemy?
- Skąd?
- Pod miastem nie ma korzeni. A jestem pewien, że
Weisblott przytargała tam jednego z Malarzy i zmusiła go
do narysowania innej wersji pewnego wieżowca. I zrobił to.
Próbowała zresztą kilkakrotnie. Ostatnim razem z siedzibą
naszej "WARS & GUNS". Zginęło dokładnie czterystu
pracowników. Czyli wszyscy.
- Nie chce mi pan chyba powiedzieć, że wystarczy
podsunąć takiemu kartkę papieru, a on już machnie na niej
jeziorko z jeleniem.
Mr Helper zacisnął pełne wargi.
- Nie. Nie rysują żywych istot. I nie rysują na papierze.
Ona wycięła jeden z tych kamieni i zasadziła go na terenie
Miasta. I tu jest to najgorsze, Aldritch. Kamień przyjął
się, a Malarz zaczął na nim rysować. Wiesz, co to oznacza.
Wiedział. Gdyby jakimś cudem udało się jej
przetransportować kilka takich par na Ziemię, załatwiłaby
każdy obiekt. Wiedziała, jak namówić Malarza. To musiało być
tajemnicą panny Weisblott. Tego nie odkrył Mr Helper.
Wiedział już, po co poleci na El Divino.
- Jeszcze jedno pytanie, szefie.
- Musi być trafione.
- Jak to się stało, że Miasto na El Divino wciąż
istnieje? Dlaczego go nie zniszczyli?
Mr Helper znowu się uśmiechnął.
- Cała ta sprawa zawsze rozgrywała się na płaskowyżu.
Tam są kamienie, tam są Malarze i tam też jest zboże.
Wydaje się, że nic więcej ich nie interesowało. Reszta
planety przypomina morze albo wyspy pełne żwiru. A oni, ci
Malarze, wyjątkowo źle się mnożą. To jest takie status
quo. Raj w zamian za stabilność. Miasto powstało obok ich
terenów. Mylisz się też, myśląc o nich jak o nas. Nie
działają mściwie. Wszystko wskazuje na to, że przerabiają
płaskowyż celem zapewnienia roślinom życia. Raz ledwie
zniszczyli nieco torów. Przypadkowo zresztą. Ci tubylcy
pełnią rolę regulatorów. Podobnie jak i rośliny, które
systematycznie pokrywają warstwami farby.
- Tak - powiedział odwracając głowę w stronę okna.
Deszcz przestał już padać. Było parno. Noc połknęła
kolejny dzień i Aldritch zaczął się zastanawiać, ile jeszcze
takich dni mu zostało. W ilu jeszcze światach przyjdzie
mu zabijać, zmieniać i wprowadzać reguły ludzi? Nie
chciał, żeby te parne dni wyssały go z tego, co wciąż
czaiło się pod pobrużdżoną twarzą i niskm, ochrypłym
głosem. Nie chciał zastanawiać się nad światem, o którym
mówił mu Mr Helper, bo świat ten nie był światem
przeznaczonym człowiekowi. I nie było w nim miejsca na
ludzkie pomysły.
- Szefie - powiedział zapalając kolejnego papierosa.
- Czego pan właściwie oczekuje? Głowy Weisblott? Czy głowy
gubernatora Miasta? A może oczekuje pan, że załatwię panu
najlepszą broń, jaka mogła w ogóle powstać? Istoty
zmieniające rzeczywistość tak, jak im pan każe? Bogowie na
pański rozkaz?
Mr Helper wyciągnął dłoń z pilotem. Na środku
pomieszczenia ponownie wyrosło holo Vondy Weisblott.
Kobieta ruszała długimi nogami, a jej usta coś mówiły.
Przeszła przez całe pomieszczenie i wyszła na balkon.
- Widzisz, Aldritch, i ja potrafię zmieniać
rzeczywistość. I ty też możesz to zrobić. Wystarczy, że
coś zaplanujesz. Na przykład podłożysz bombę pod ten
budynek, a już jutro ludziom trudno będzie poznać
skrzyżowanie Main Street z Georgia Avenue. Oni robią
to samo. Znacznie prostszą drogą, ale kto wie, czy i
nasze metody nie są jak najbardziej naturalne. Może tego
od nas oczekuje staruszka Ziemia? Tak musisz myśleć.
Dziecinna maska pochyliła się i cień przemknął przez
wypukłe policzki.
- Kiedy patrzysz prosto w słońce - powiedział po
chwili Mr Helper - widzisz tylko jasną plamę światła.
Kiedy założysz czarne okulary, widzisz już, że słońce jest
okrągłe. Co więc jest prawdą? Co zapamiętasz, jeśli ktoś
wybije ci oczy? Tę plamę? Budynek na Main Street czy
zgliszcza po wybuchu bomby?
- Zapamiętam tego, który wybił mi oczy - powiedział
Aldritch.
Mr Helper zaśmiał się i zaczął stukać pilotem w biurko.
- Lecisz tam po to, żeby dowiedzieć się, w jaki sposób
ona przekazuje im, co trzeba zmienić. To jest rzecz, która
mnie interesuje.
Ręka ruszająca pilotem znieruchomiała, ale stukot
pozostał.
Tu-tu. Tu-tu. Tu-tu. Wtutu. Tu-tu.
Pociąg mknął przed siebie. Lokomotywa wyrzucała z
komina kłęby pary posapując miarowo i Aldritch
wsłuchiwał się w jej oddech, a wiatr szarpał jego ciemne
włosy.
Na dachu pociągu zebrało się już kilka osób. Wszyscy
byli nieco zmęczeni podróżą, ale tego ranka pasaż