Maciej Żerdziński Malarze Elfothie szedł przez most. Jego przęsła brały początek w wysokim zamku, tam, na wzgórzu, gdzie mgły przesłaniały złe myśli, a noce były ciepłe i krótkie. Most kończył się po drugiej stronie. W mrocznym królestwie ciemnych sił, pełnym cichych głosów i wosku spływającego po masywnych cielskach gromnic. W ich to świetle Tamci knuli swe podstępne plany i czekali na czas, w którym noc zalegnie nad całym światem. Elfothie pochylił głowę. Nie chciał widzieć miejsca, do którego właśnie zmierzał. Patrzył pod nogi, na równą kostkę ścielącą drogę i widział cienie miarowo rozkołysane rytmem kroków swojego właściciela. Elfothie zbierał myśli. Nie łatwo było rozmawiać z Tymi, do których nie docierały słowa Pana w Szarościach. Z czasem kostka zaczęła porastać kępkami brunatnego mchu i jego cienie zginęły w nim niczym krople wody rzucone na suchą gąbkę. Mech uginał się pod jego stopami. Był już wszędzie. Most przypominał teraz stary kanał, w którym płynęła niegdyś rwąca rzeka - był nierówny, ciemny i niechętny podróżnym. Elfothie wszedł w suche krzaki, a one rozstąpiły się przed nim jak przed ogniem niosącym zniszczenie. Ktoś stał w tej martwej gęstwinie. Jakaś przygarbiona postać odwrócona do niego plecami, której włosy czepiały się bezlistnych gałęzi. Jak gdyby to z nich właśnie wyrastały krzaki. - Witaj, panie - usłyszał głos niczym trzask zapalanej zapałki. - Czekam tu na ciebie i podziwiam Widok z Mostu. Czy widziałeś już dzisiejszy księżyc? - Nie. Widziałem już dzisiejsze słońce - odpowiedział stając. - Zapewniam cię, Decayro, że świeci jasno i pewnie. Zgarbiona postać poruszyła się. Krzaki otoczyły ją jeszcze szczelniej. - Słońce, mówisz... Ach, tak. Dawno już nie widziałem tej śmiesznej kulki. Ale nie o tym przecież będziemy rozmawiać. - Nie będziemy w ogóle rozmawiać - głos Elfothie zabrzmiał nieco głośniej. Suche gałęzie wygięły się z jękiem. - Ja będę mówił, a ty będziesz słuchał. - Nie dziwisz się, panie, że czekam tu na ciebie? - Nie. Nie ma takiego wśród twoich sługusów, który mógłby powiedzieć do mnie choć jedno brudne słowo. Tak więc spodziewałem się właśnie ciebie. Decayro zakaszlał w śmiechu. Czerń zapłonęła nad jego głową. - O co ci chodzi, Elfothie? - zapytał po chwili. - Czy nie za często spotykamy się z powodu jednego, przeciętnego śmiertelnika? - Jeśli jest on mały i zwykły, dlaczego i ty tak bardzo się nim interesujesz? Taki robak jak ty niechętnie wyłazi spod swojego kamienia. - A i ty nieczęsto spacerujesz po moście, przyjacielu. Powiedziałem ci już: ten człowiek należy do mnie. Tak postanowiłem. Elfothie zmrużył oczy i poprawił szatę. Tamten wciąż pokazywał mu swoje plecy. - Żaden człowiek nie jest twój, tam, na dole. Będę mówił krótko. Nie osiągniesz swojego celu. Nie dam ci zniszczyć kolejnego świata. Widzę twoje ohydne plany i widzę nawet to, co czeka za nimi. Przegrasz, a wtedy przyjdę tu raz jeszcze. Decayro pokręcił głową. Splunął przed siebie. - Jesteś głupi. Takiś pewien swego, a jednak gadasz tu ze mną. Czego więc się boisz? Przecież nie mnie. Cóż ci mogę zrobić, panie? Elfothie wyciągnął rękę i dotknął pleców swojego rozmówcy. - Widzisz? Mogę cię dotykać i mogę cię zniszczyć. Ale boję się, że zginie wielu, zanim powstrzymam twoje przeklęte plany. To o nich mi chodzi. O niewinne istnienia, które chcesz pogrążyć w pustce. Decayro odwracał się powoli. - Mamy więc podobne plany - powiedział. - Z tym tylko, że jeśli znowu się wtrącisz, zginie ich znacznie więcej. Czasem mnie zdumiewasz, panie. Wolisz ich śmierć? Przekładasz ją ponad życie tego jednego? - Ty nie chcesz zabić ani jego, ani tamtych. Chcesz ich wszystkich widzieć po twojej, przeklętej stronie. Czasem nie ma dla nich innej ucieczki, jak tylko umrzeć. Ale ostrzegam cię. Przyjdę tu raz jeszcze i tym razem nie będę wracał sam. Decayro podniósł swą twarz. - Dotknąłeś mnie, psie - powiedział z obrzydzeniem. - I zapamiętam, co rzekłeś. Zniknął bezszelestnie w krzakach. Elfothie uśmiechnął się. Teraz wiedział już, że jego przypuszczenia były prawdziwe. Decayro wraz ze swym sługą złapali przynętę. Zbliżali się do pułapki. Gdzieś tam, w pięknym świecie, rodziło się zło. Tym razem na jego rozkaz. Fred Galloon nie znosił ludzi o długich, pociągłych twarzach. Nie cierpiał rozbieganych oczu i grubych nosów. Nie lubił wąsów opadających na podbródek jak dwie wiązki związanych śmieci. Nienawidził ciągłego pokasływania. Fred Galloon nie znosił siebie. Stał na schodach drugiego wagonu, licząc od końca całego składu i patrzył, jak kłęby pary wyrzucane z komina lokomotywy wzbijają się w niebo. Niebo planety El Divino. Galloon nie miał kobiety, ale miał chmury o kształtach piękniejszych niż mógł sobie wyobrazić. Galloon nie pragnął pieniędzy, nie potrafił nawet o nich myśleć, kiedy wiatr szarpał jego rzednące włosy i uciekał w górę, prosto w płatki wirujących w powietrzu zarodników. Te zarodniki tworzyły pierwszą warstwę chmur na El Divino. Tę najpiękniejszą. Różnokolorowa smuga niczym delikatna moskitiera unosiła się nad polami ciemnych zbóż, a przez nią przebijało się światło południowego słońca. Kiedy wiatr wiał szczególnie mocno, Fred Galloon widział też drugie chmury. Ich majestatyczne, rybie kształty pełzały powoli po niebie, wznosząc swoje ciężkie, obrzmiałe wodą brzuchy. Ziemia czekała na deszcz. Pragnęła życia. Podniósł w górę dłoń. Maszynista zagwizdał i pociąg ruszył. Galloon raz jeszcze spojrzał w niebo, a potem cofnął się do swojego przedziału. Czekała ich długa podróż. Czekał na nią z upragnieniem; nieczęsto dawało się uzbierać wystarczającą liczbę podróżnych, chętnych zapłacić każde pieniądze za przejazd po jedynym kontynencie El Divino. Była to podróż przez krainę sennych marzeń. Tory wiodły po idealnie prostym szlaku i na jego końcu czekał statek mający zabrać wszystkich z powrotem do Miasta. Z tego Miasta wyruszali teraz. Tu była jeszcze Ziemia, tam czekało już El Divino. Galloon zakasłał i usiadł pod oknem. Rozpiął kołnierzyk swojego czarnego munduru. Czekał, aż odjadą te kilka mil, tyle, żeby nie widzieć już budynków i kopuł, z których zbudowali Miasto. Chociaż ludzie je kochali, jemu przypominało tylko stale pęczniejący wrzód. - Freddie - zaskrzeczał głośnik w rogu pomieszczenia. - Tak? - odpowiedział złoszcząc się, że tak szybko wyrwali go z zamyślenia. - Wiem, co mam robić, panie Maszynisto. - To zrób to zaraz. - Maszynista mówił powoli, cedząc każde słowo. - Pasażerowie na ciebie czekają. Musisz pamiętać, że jesteś w robocie. - Dobra - zakasłał nerwowo. - Idę. Potarł wąsy i zapiął guzik. Był zły, ale wiedział, że Maszynista ma rację. On nie płacił za podróż. On pracował. I chociaż w przeciągu tych dziesięciu lat zrobili aż siedem pełnych wycieczek, wciąż wydawało mu się, że robi to po raz pierwszy. Nie mógł doczekać się następnego razu. Wziął jeden z kilkudziesięciu przygotowanych plecaków i wyszedł ze swojego pomieszczenia. Minął pierwsze przęsło, za którym znajdował się już wagon pasażerski. Takich wagonów było razem pięć. W każdym siedziało piętnastu zwiedzających. Potem jechał trzeci wagon towarowy - dwa pierwsze zamykały pociąg - a przed nim sama lokomotywa. - Witam raz jeszcze - powiedział tak głośno, jak tylko potrafił. - Witam w naszym pociągu. Zobaczycie państwo najpiękniejsze krajobrazy we Wszechświecie i nikt z was już nigdy do końca życia nie zapomni El Divino. Ludzie uśmiechnęli się niemrawo. Pewnie zastanawiają się, jak tu wytrwać do końca, pomyślał pochrząkując. Czego mogą oczekiwać goście z taką forsą? Co ich skłoniło do tej wyprawy? Pewnie nuda. Myślą, że widzieli już wszystko. Cały Wszechświat. Mieli swoje statki i pieniądze, które pozwalały im latać przez Zamieszkany Kosmos. El Divino - dla niego najpiękniejsze z cudów, dla nich tylko kolejny, milionowy rachunek. - Przypominam też, że nasza podróż potrwa dziesięć dni i tyle samo będzie nocy - przechylił głowę wodząc spojrzeniem po ich twarzach. - W tym czasie przejedziemy ponad piętnaście tysięcy kilometrów. Każdy postój trwał będzie godzinę. Każdy, z wyjątkiem jednego. Kobieta siedząca na wprost niego uchyliła nieco ogromny wachlarz, który przesłaniał do tej pory jej piękną twarz. Miała długie uda opięte czarnymi pończochami, a w tych pończochach przesuwały się powoli pastelowe obrazy. Żyły własnym życiem. - Czy mówi pan o spotkaniu z Malarzami? Mieliśmy tam stanąć na osiem pełnych godzin. Tylko po to jadę. Galloon skłonił się nisko. Chrząknął. - Właśnie. Znakomicie to pani zapamiętała. W piętnastym dniu podróży staniemy na dwadzieścia cztery godziny. Jeżeli ktoś z państwa będzie miał specjalne życzenie, pociąg można zatrzymać na dłużej. - Za odpowiednią opłatą - wtrąciła znowu jasnowłosa dama. - Tak było w reklamówce. - I tak też sprawy się mają - skłonił się raz jeszcze. Wiedział, że lubią takie gesty. Płacili również za nie. - Czy ten dach cały czas będzie taki przezroczysty? - zapytał kolejny pasażer. Ubrany był w prążkowany garnitur i złote buciki z wygiętym w górę czubem. - Wie pan, niebo jest przecudne, ale po jakimś czasie może się nieco znudzić... No, nie? Galloon zdusił atak wściekłości. Cóż za obmierzły ignorant, pomyślał. Nadęty bufon. Jemu już się pewnie znudziło. - Oczywiście, psze pana - chrząknął. - Kiedy tylko zechce pan to zrobić, proszę przesunąć tę małą dźwigienkę po pańskiej prawej stronie. Dach w pańskiej loży ściemnieje. Proszę spróbować. Skinął dłonią pokazując dźwigienkę. Ludzie zaczęli próbować i na chwilę zrobiło się zupełnie ciemno. - Tak więc - kontynuował spokojnie - wiedzą już państwo, że wszystko w naszym pociągu zależy od was. Tuż obok dźwigienki widzicie kilka okrągłych przycisków... Objaśniał kolejne szczegóły sterowania lożami, wskazywał drogi przejścia, drzwi prowadzące do toalet i łaźni, ale tak naprawdę patrzył wciąż na bezkresne łany granatowych zbóż i smugi zarodników przesiewające promienie odległego słońca. Marzył, żeby usiąść już w swojej małej, ciasnej kabinie i zatopić się w rozmyślaniach. Czekał na to prawie trzy lata. Trzydzieści cztery nie kończące się miesiące. Kilkaset dni codziennego życia, które wypełniał przeglądaniem starych filmów i zdjęć zrobionych podczas poprzednich podróży. Urodził się na sąsiedniej planecie, łysej, pooranej pustyniami El Diablo. W pełni zasługiwała na tę nazwę. Przeżył tam piętnaście lat i kiedy jego ojciec postanowił, że i on będzie przerabiał wydmowy piasek, wybrał z banku wszystkie oszczędności i przyleciał na El Divino. Przyleciał tu, żeby podjąć naukę na uniwersytecie. I dopiął swego. Zdobył wykształcenie i skromne wynagrodzenie. - Do usług specjalnych - powiedział kończąc pierwszą część prezentacji - mają państwo cztery androidy i one też są zobowiązane odpowiadać na bardziej szczegółowe pytania tyczące całej podróży. Osobiście je instruowałem i zapewniam was, że są znakomicie poinformowane. Czy każdy z państwa dostał już reklamówki? Przytaknęli ospale. Galloon przeszedł na drugą stronę wagonu. Odchrząknął. - Czy ktoś ma jakieś specjalne życzenia? - Tak - odezwał się jeden z pasażerów. - Zapłaciłem już kupę szmalu. Chcę wiedzieć, czy to prawda, że nie można kupić żadnego z obrazów, już tam, na płaskowyżu? Gotów jestem zapłacić za to drugą kupę szmalu. Może i jeszcze większą. Galloon przyjrzał mu się uważniej. Mężczyzna mówił z kąta swojej loży. Był w średnim wieku i wydawał się być wysoki. Jego garnitur nie należał do najnowszych, nawet stąd widać było, że jest naturalny. Stara, dobra klasa. Czyżby Ziemianin? - Drogi panie - powiedział zwracając się w jego stronę. - O tym będziemy mówili już na miejscu. Maszynista reprezentuje tutejszy Rząd. Zapewniam pana jednak już teraz, że tutejszy Rząd nie jest właścicielem wytworów tutejszej cywilizacji. Nawet jeśli są one tak piękne. Mężczyzna skinął krótko głową i odwrócił się w stronę swojego okna. Jakaś szczególnie gęsta chmura zarodników przepłynęła nad jadącym pociągiem i jego twarz zamieniła się łagodnymi kolorami. Miał ostry profil i krótkie, równo przycięte włosy. Wyglądał na faceta, który nie odpuszcza zbyt łatwo. - Wrócę do państwa za chwilę - powiedział Galloon. - Teraz muszę przywitać sąsiedni wagon. Przeszedł przez śluzę chrząkając półgłosem. Zapowiadała się trudna podróż. Wśród nudziarzy byli i łowcy. A tych bał się najbardziej. Ci wiedzieli, czego mogą się spodziewać na płaskowyżu El Divino. Przeszedł na drugą stronę połączenia. - Witam raz jeszcze - powiedział tak głośno, jak tylko potrafił. - Witam w naszym pociągu. Zobaczycie państwo... Padał deszcz. Krople wody spływały po ścianie domu, uderzały w poręcz balkonu i spadały na wyciągniętą dłoń. - Może teraz powie mi pan o szczegółach, Mr Helper? - zapytał Aldritch. - Tak - odezwał się Mr Helper. - Wejdź do pokoju i zamknij wreszcie okno, Guy. Nie powiem, żebym lubił przeciągi. Aldritch zacisnął dłoń i woda trysnęła przez palce. - To ciepły deszcz - powiedział wchodząc do salonu. - Po prostu ciepły, letni deszcz, szefie. Mr Helper siedział za swoim biurkiem i przeglądał jakieś wydruki. Jego dziecinna maska kontrastowała z grubym, niskim głosem. Nie pasowała do żadnej rzeczy w tym pomieszczeniu. Drażniła sztucznym uśmiechem. Był zbyt szczery. - Pojedziesz na wycieczkę. Planeta nazywa się El Divino. - powiedział szef pochylając się nad komputerem. - Wycieczka polega na jeździe pociągiem, cały czas prosto, z jednym dłuższym postojem. Potem wracacie do tamtejszego Miasta. Tyle. To będzie cholernie ciężka robota, jeśli stary gada takie bzdury, pomyślał Aldritch. Zły początek. - Jestem zaszczycony, szefie. Bardzo lubię jeździć przed siebie. Nawet pociągami. Babcia opowiadała mi, że nie ma fajniejszego widoku niż lokomotywa dmuchająca parą w niebo. To się będzie działo. Usiadł w jednym z foteli i sięgnął po szklankę soku. - Na El Divino - Mr Helper zignorował jego cyniczną wypowiedź - żyją tubylcy. O nich właśnie idzie. Tubylcy mają dwie zalety. Potrafią genialnie malować, w taki dosyć szczególny sposób... Mr Helper przerwał i zaczął szukać czegoś wśród rozrzuconych papierów na swoim biurku. - A ta druga kwestia? - zapytał Aldritch. - Chyba nie chce pan tam mnie wysłać celem zrobienia recenzji artystycznej. - Nie. Ta druga zaleta polega na tym, że mają oni bardzo zbliżony kod genetyczny z nami. Co byłoby przydatne w wielu sprawach. Na przykład w eksperymentach genetycznych armii "WARS & GUNS". Wiesz... Aldritch otworzył oczy. - Nie sugeruje pan chyba, że będziemy wyciągać flaki Obcych i przeszczepiać je w naszych chłopaków? - Jeszcze wczoraj może tak właśnie bym powiedział. - Mr Helper wyjął coś czarnego z szuflady biurka. - Ale oni mają też i inne zalety. - Nie. To wam się nie uda - powiedział Aldritch patrząc, jak szef uruchamia mały projektor. - Nie można eksperymentować z żadnymi istotami inteligentnymi, tym bardziej z humanoidami. Jesteśmy pod specjalną lupą... Światło przygasło. Z półmroku błysnęła uśmiechnięta, dziecinna twarz starego. Pulchne policzki zatrzęsły się w bezgłośnym śmiechu. - Jasne - szepnął Mr Helper. - Tylko kto też ci powiedział, że istoty żyjące na El Divino są inteligentne. Oni po prostu malują. I tyle. Patrz teraz uważniej, Aldritch. Na środku pomieszczenia zalśniło holo. Mr Helper skierował tam pilota i przesunął je pod okno. Żaluzje opadły. - To są właśnie Malarze - powiedział szef. - Patrz. Potem będziesz pytał. W plamie światła pojawiła się jakaś postać. Wędrowała w kierunku kamery, rosnąc z każdą chwilą i kiedy stanęła tuż przed nią, Aldritch widział już, że tubylcy z El Divino nie różnią się niczym szczególnym od przeciętnego człowieka. Malarz był szczupłym, wysokim mężczyzną z grzywą jasnych włosów opadających na wysokie czoło. Był nagi. Miał wątłą klatkę piersiową i uśmiechnięte oczy. Oczy debila. - Oto i on - powiedział Mr Helper. - Jeden z wielu. Samiec. - Widzę - powiedział Aldritch. Malarz minął kamerę nie zaszczycając jej nawet jednym spojrzeniem. Minął ją jak aktor wyga. Szedł dalej, przez pustą, mieniącą się przestrzeń, pełną cieni i migotliwych punktów, pełną ciemnej, granatowej trawy i południowego słońca. Zachowywał się nie jak człowiek, ale jak zwierzę przemierzające swoje terytorium. Aldritch słyszał szum wiatru kładącego wysokie łany trawy, ale nie słyszał stóp depczących ziemię. - To jeden z nich na własnym terytorium - odezwał się Mr Helper. - Dosyć ściśle go przestrzegają. Nie powiedziałem ci jeszcze, że na całej El Divino żyje zaledwie piętnaście tysięcy tych dziwnych istot. Właśnie na płaskowyżu, który widzisz. Jeśli jeden z nich przekracza obszar drugiego, właściciel zamawia samicę. Ona rozstrzyga. - Jak? - zapytał cicho Aldritch. - Nie wyglądają na drapieżnych. I skąd ta cholerna nazwa. Jacy z nich Malarze? W głowie pojawiało się coraz więcej pytań. Cóż oni znowu wymyślili? Ledwo co doszedł do siebie po ostatniej wyprawie na księżyc F228. Od tamtego czasu zrozumiał, że są pytania, które na zawsze pozostawały bez odpowiedzi. Czyżby znowu? Dlaczego znowu ja? - Miałeś siedzieć cicho, Aldritch - upomniał go Mr Helper. - Pytania... Te twoje cholerne pytania, Guy. Taaak. Dziecinna maska wykrzywiła się w rozpieszczonym grymasie. - Oni się zabijają. Bezlitośnie. - Mr Helper sięgnął pod biurko i wyjął stamtąd paczkę papierosów. - Kiedy taki jak ten, na którego właśnie patrzymy, włazi na teren drugiego samca, zaczyna się początek całej zabawy... Pytasz: jak? Holo przedstawiało teraz Obcego, który siedział przed wielkim, gładkim głazem i jego dłonie poruszały się szybko i pewnie, pieszcząc kamienną powierzchnię. Obok Malarza, na udeptanej trawie, leżało kilka glinianych naczyń. Istota co chwila nurzała w nich palce i nakładała na głaz rozmazane smugi kolorów. Powstawał właśnie nowy fresk. - Tak - powiedział Aldritch. - Jest interesujące, jak też oni się zabiją. Artyści-mordercy? Sprzeczność, szefie. - Nie, popełniasz tylko kolejny błąd. - Mr Helper zapalił papierosa i pchnął paczkę w jego kierunku. - Zwierzęta-mordercy. Zabijają, bo muszą. Nie tak, jak my. Widzisz, Aldritch, El Divino mieści tak mało tych śmiesznych zwierzaków, bo nie ma na planecie odpowiednich warunków mogących pomieścić ich wszystkich. Oni potrzebują tych kamieni. Patrz, jak się mnożą. To jest klucz. Malarz malował coraz szybciej. Kamień lśnił ostrymi barwami. Mieszały się ze sobą tworząc wizerunek czegoś ponurego, groźnego i pięknego zarazem. Aldritch miał wrażenie, że kamień zaczerpnął nagle życia i nie jest już tylko szarym głazem wbitym w granatowe pole, ale przedstawia coś znacznie potężniejszego - przedstawia tajemnicę pracującego artysty. Nie miał do niej dostępu. Kamera cofnęła się. Zobaczył drugiego Malarza pracującego nad własnym kamieniem. I jeszcze jednego. Na przestrzeni mili było ich trzech. Trzech nagich, pochylonych mężczyzn, nurzających wielkie dłonie w zbiornikach farby. - Brakuje ci czegoś, chłopcze? - zapytał Mr Helper. Aldritch pokręcił głową. - Publiki. Przecież nie malują tych kamieni dla siebie. Mówił pan, że to zwierzęta. Zwierzęta nie pracują bez sensu. To nie tak. Mr Helper skinął pilotem. Obraz przeskoczył. - Racja. Jest i publika. Dopiero teraz ją dostrzegł. Siedziała zanurzona w trawie i jej włosy miały ten sam, granatowy kolor. Samica. Patrzyła w skupieniu na trzech pracujących samców. Poruszała powoli wypiętymi pośladkami. Czekała, aż skończą. To dla niej tworzyli. Aldritch uśmiechnął się. Sięgnął po paczkę papierosów i wyłuskał z niej jednego. Ciekawe, pomyślał nerwowo. Jeżeli tak bardzo nas przypominają, i fizycznie, i psychicznie, to dlaczego są tylko zwierzętami? Pierwszy z tubylców skończył swoje dzieło. Obraz był gotowy. Kamień mienił się w zachodzącym słońcu. Był to portret. Przedstawiał twarz patrzącą w zachmurzone niebo, a nawet dalej, na coś, czego nie widział ani Aldritch, ani nawet sam twórca. Coś potężnego było w tej niewiedzy. Malarz ukrył tu wyzwanie. Bezczelne wyzwanie rzucone wszystkim bogom i każdemu z oglądających. Jak gdyby znał to, czego nigdy nie widział. Wiedział, na co patrzy ta spokojna, zamyślona twarz. Samica podbiegła w tamtą stronę. Była pochylona, pomagała sobie przednimi kończynami, a jej rozwiane włosy muskały sterczące źdźbła trawy. Samiec wyprężył się w oczekiwaniu. Aldritch widział jego podniecenie. - Ten skończył pierwszy - powiedział Mr Helper. - Ale czy to dobrze? Samica obwąchiwała teren. Potem podniosła głowę i spojrzała na obraz. Miała łagodną, delikatną twarz i wielkie, uważne oczy. Jej piersi zakołysały się uwodzicielsko. Malarz czekał cierpliwie w cieniu kamienia. Tak jak i jego obraz patrzył w niebo. Był pewien swego. - Teraz - Mr Helper westchnął. - Patrz uważnie. Samica skończyła oceniać obraz. Opadła na ręce i podeszła powoli do artysty. Wypięła w jego stronę gładkie pośladki. Malarz usiadł na jej tułowiu. Zaczęli kopulować. Twarz samicy zmieniała się. Pochylała głowę, aż zupełnie zanurzyła ją w granatową trawę i wtedy obraz zaczął spływać. Farby topiły się ściekając grubymi kroplami. Kiedy na kamieniu była już tylko zamazana smuga pełna różnorakich kolorów, samica wrzasnęła przenikliwie. Samiec opadł znużony. - I co? - zapytał Aldritch. - Pornole przestały mnie interesować jeszcze w wieku szkolnym. Nawet te, ze zwierzątkami. - Patrz dalej. Malarz podniósł się i podszedł do swojego kamienia. Samica tylko na to czekała. Skoczyła na niego i razem upadli w trawę. Trysnęła fontanna krwi. Z gardła Malarza. - Pierwszy... - powiedział Mr Helper. - Pierwszy okazał się nie być w jej typie. Zagryzła go. - Coś jednak z tego miał. - Aldritch był zdumiony. - Może to tak, jak te pieprzone pająki - po kopulacji samica załatwia samca. Co? - Nie. Ona idzie oceniać drugi obraz. Był podobny. Twarz patrząca w niebo. Artysta stał w pobliżu i jego głowa też była uniesiona. Samica zaczynała węszyć. Jej twarz znowu była piękna i piersi kołysały się podniecająco. Samiec dyszał ciężko. Ten miał jasne włosy i był szeroki w barach. Kiedy tylko zobaczył wypięte pośladki, zaskowyczał cicho i skoczył na pochyloną samicę. - Jezu - mruknął Aldritch. - Tego też załatwi? O co tu chodzi? - Patrz - powtórzył Mr Helper. Samica krzyknęła, a Malarz stanął pod swoim kamieniem. Nie było już na nim twarzy. Spływał pomieszanymi kolorami. Po chwili spłynął po nim jeszcze jeden. Czerwony - prosto z gardła swojego twórcy. Samica podniosła się z trawy ocierając dłońmi wargi. Aldritch zdążył zobaczyć jej karminowe usta i czerwone zęby. Ona biegła już dalej, tam, gdzie kończył właśnie swoją pracę trzeci z Malarzy. Ten miał krzywe nogi i owłosioną klatkę piersiową. Spod łysiejącej czaszki patrzyły niebieskie oczy. - I oto jest ostatni z Malarzy. - Mr Helper zapalił kolejnego papierosa. - Taki sobie, łysy i niepozorny skurwysyn. Takie niby, byle co. Ale Aldritch widział, że kamień tamtego jest inny. Nie było na nim twarzy patrzącej w niebo. Obraz przedstawiał zamglony krajobraz, wielką pustą przestrzeń pełną zboża i cieni wędrujących po jego kłosach. W powietrzu migały zarodniki. Kamera podjechała bliżej. Aldritch zobaczył inne szczegóły tego dzieła. Mały pagórek i cienką nitkę rzeczki wrzynającą się w granatowe łany i płynącą dalej, tam, gdzie musiało być morze albo coś jeszcze większego, zapełniającego cały horyzont. Na wprost stał namalowany kamień. Lśnił czystą szarością. Czekał. Tak jak i jego twórca. - Kurwa mać - zaklął. - Ten facet umie malować, szefie. Nie wiem, czy to zwierz, czy inny bydlak, ale on jest wielki. Cholerny realista. - Dobrze, Aldritch - powiedział Mr Helper. - Dobrze to ująłeś. Realista. I to jaki... Samica też była chyba zachwycona. Raz zbliżała się do obrazu, raz oddalała. Przechylała głowę i jej wspaniałe włosy kołysały się na wietrze. Zachodzące słońce błyskało w ich pasmach. Zarodniki wirowały tuż nad jej głową. Niczym aureola. Były wszędzie. Opadały. Samiec czekał uparcie. Jego penis sterczał w górę, mięśnie brzucha drżały. Łysa głowa patrzyła błagalnie. Aldritch słyszał skomlenie. - I co? - powiedział. - Tego też zagryzie? Nie zagryzła. Nie wypięła swojego zgrabnego pośladka ani nie opadła na cztery łapy. Po prostu odeszła. Przez granatowe zboże, kręcąc zalotnie krągłym tyłkiem, jak dziewczyna nieświadomie wabiąca mijanych mężczyzn, szła ta, która przed chwilą bezlitośnie zamordowała dwóch bezradnych samców, aż zniknęła zupełnie w wysokiej trawie. Zarodniki opadły. Samiec malarz wrzasnął rozpaczliwie. Jego podniecenie uciekło. Miotał się przez chwilę po udeptanym zbożu, a potem i on pobiegł przed siebie. Słońce schowało się za horyzont. Mr Helper wyłączył holo. - Taki sobie filmik z przepięknej El Divino - powiedział drapiąc się po swojej masce. - Reportaż z codziennego dnia planety, na którą polecisz w przyszłym tygodniu. Aldritch zdusił papierosa. - Nic z tego nie rozumiem, szefie. Czemu nie załatwiła tego trzeciego? Czy zawsze musi pan do mnie przemawiać zagadkami? Naprawdę nie jestem aż taki bystry. Wciąż to panu powtarzam. - Jesteś. Chcę, żebyś myślał. Jeśli podam ci całość jak na talerzu, ty nawet się nad tym nie zastanowisz. Zjesz to i wysrasz. Taki już jesteś. Musisz sam załapać. Ha, ha... I my zresztą nie wiemy wszystkiego. Dziecinna twarz śmiała się beztrosko. O tak. Stary znał go najlepiej. Kiedy Aldritch odbierał z kasy swoje pieniądze, kiedy płacił nimi za kolację swojej kobiety i kiedy kupował nowy dom; wtedy właśnie wiedział, że te pieniądze, które rozpychały mu portfel na wszystkie strony, dostawał właśnie za to. Miał myśleć. Tak, jak chciał tego Mr Helper. I tylko w ten sposób. Podniósł z biurka holo i raz jeszcze wcisnął przycisk odtwarzania. Zafalowało granatowe zboże. Zarodniki wirowały w powietrzu, a gdzieś wysoko nad nimi płynęły gęste chmury. El Divino była piękna. Aldritch przesunął dłonią po swoich krótko obciętych włosach. Zasunął nieco dach loży i otrząsnął się ze wspomnień. - Przynieś mi coś do jedzenia - skinął na androida stojącego dyskretnie w rogu pomieszczenia. - Jakąś sałatkę. - Jaką, proszę pana? - zapytał natychmiast android pochylając głowę. - Już ty dobrze wiesz jaką, łobuzie - odpowiedział. - Już cię nie ma. - Tak jest - android udał się do wagonu kuchennego. Rzeczywiście. Ten wąsaty, chrząkający facecik dobrze je przygotował. Są na każde skinienie milionerskiego palca. Rzadka rzecz. Wyciągnął przed siebie długie nogi. W loży było przyjemnie, ani za ciepło, ani za zimno. Zbliżała się pierwsza noc w tej podróży. Goście z jego wagonu układali się do snu, zamykając swoje pomieszczenia i zaciemniając okna. Zrobiło się cicho. Aldritch czuł znużenie ostatnimi dniami, ale nie chciało mu się jeszcze spać. Myśli wciąż grasowały po jego głowie. Nagle zapragnął świeżego powietrza. Wrócił android i bez słowa podał mu plastykowy talerz. - Zapomniałeś o czymś, złociutki - powiedział do niego człowiek. - Hę? - Tak jest, proszę pana - giętkie ręce wyjęły coś z kelnerskiej torby. - Doprawdy, nie wiem, jak to się mogło stać. Aldritch włożył małą buteleczkę whisky do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Bystrzak z ciebie - powiedział smakując sałatki. - Możesz wracać. - Miło mi było pana obsługiwać. Aldritch patrzył w jego szerokie plecy, aż ten zniknął w kącie wagonu. Zjadł sałatkę i wyrzucił talerzyk do kosza. - Zobaczymy sobie El Divino nocą - mruknął do siebie. Każdy z wagonów pomyślany był tak, żeby kilku mieszkających w nim pasażerów nie przeszkadzało sobie nawzajem. Miał tu schody prowadzące na dach wagonu i nie musiał wcale wychodzić ze swojej loży, żeby dostać się poza jej teren. Wspiął się w górę. Na zewnątrz było już ciemno. Według miejscowego czasu mijała właśnie jedenasta w nocy. Podszedł do balustrady i oparł się o poręcz. Wychylił przez nią głowę i patrzył, jak tam, w dole, koła mkną po metalowych szynach. Słuchał ich miarowego łoskotu i myślał o swoim sokole, którego zostawił na Ziemi pod opieką Sandy. Sandy była piękną kobietą i kochała go bardziej niż samą siebie. Sama miała znacznie mniej pieniędzy niż on. Sięgnął do kieszeni i otworzył buteleczkę. Pociągnął głęboki łyk. Sandy bała się sokoła. Bała się wszystkiego, czego nie potrafiła zrozumieć. Moseley latał i to ją najbardziej przerażało. Kiedyś powiedziała mu, że to niemożliwe. Aldritch zaśmiał się ochryple. Zarodniki krążyły nad jego głową i od razu przypomniał sobie holo Mr Helpera. W rzeczywistości El Divino była jeszcze piękniejsza. Władze Miasta reklamowały ją w każdym turystycznym folderze, ale zyski z turystów wciąż były kiepskie. El Divino nie miała bogactw naturalnych. Eksportowała farby malarskie - świetnej podobno jakości, wyrabiane z granatowego zboża. I mąkę na sąsiednią El Diablo. To właśnie od tej planety była całkowicie uzależniona gospodarczo. El Diablo, przemysłowy moloch, dominował w systemie Labiossy. Tamtejsze władze narzucały swoje warunki. I pewnie przez pieniądze burmistrz Miasta wpadł na ten najgłupszy ze swoich pomysłów, pomyślał pociągając kolejny łyk whisky. Tak głupi, że dotarł aż na Ziemię i rozwścieczył samego Mr Helpera. - Hm - westchnął. Ktoś jeszcze wszedł na dach. Poczuł ciężki zapach perfum. Taki sam, jaki czuł w wagonie, kiedy przechodził obok kobiety z najpiękniejszymi nogami, jakie kiedykolwiek widział. Opiętymi pończochami wyświetlającymi pastelowe kadry. Odwrócił się w stronę nadchodzącej. - Pan też nie może spać? - Nie. Mogę spać. Ale nie po to tu przyleciałem. Kobieta oparła się o barierkę. Światło małej latarenki mignęło w jej zielonych oczach. - Więc podziwia pan krajobrazy, panie... - Lonelyth. Bruce Lonelyth - Aldritch skinął głową. - Whisky? - Nie, dziękuję. Nie piję mocnych trunków. Nazywam się Vonda Weisblott. Przez dwa "t" na końcu. - Prawdę mówiąc, bardziej interesują mnie pani nogi. Widzę, że zmieniła pani pończochy. Kobieta zaśmiała się. Nie wyglądała na zmieszaną. Pewnie każdy mężczyzna mówi jej to samo, pomyślał Aldritch. Dlatego i ja też to powiedziałem. Nie chcę się specjalnie wyróżniać. - Jest pan bystrym obserwatorem, panie Lonelyth. Jej pończochy błysnęły wesoło. Tym razem widział na nich wielkie, mrugające zalotnie oczy. Oczy kobiet i dziewczyn, śmieszne i wyzywające, rozumiejące i beztroskie, pełne życia i znużone miłością. Aldritch wiedział, że właścicielka może zmieniać sekwencje obrazów. Oczy mrugały raz szybciej, raz wolniej. Wprowadzały w szczególny rodzaj transu. - I jak się pani podoba El Divino? - zapytał odwracając twarz w drugą stronę. - Przerasta moje oczekiwania. Choć muszę panu powiedzieć, że na początku dnia rozdrażnił mnie nieco ten wąsaty głupek. Wygląda mi na fanatyka planety. Przyjdzie nam się z nim męczyć przez najbliższy tydzień. Aldritch westchnął. - Racja. Kocha to niebo. Gadał o nim jak o swojej żonie. Muszę jednak przyznać, że dobrze wyszkolił androidy. - Tak - odpowiedziała. - Zgadzam się. Można wiedzieć, skąd pan przyleciał? - Oczywiście, pani Weisblott. Z Ziemi. Jak już mówiłem, jest tu pięknie, ale mnie najbardziej interesuje płaskowyż Malarzy. Ich dzieła. Tym się zajmuję na co dzień. - Ach... Zaraz... Chciał je pan kupić, jak pamiętam? - Może jeszcze się uda. Chociaż wątpię. To przecież wszystkie skarby, jakie mają władze Miasta. Magnes dla turystów. Zakręcił buteleczkę i złapał w palce jeden z zarodników. Nasionko natychmiast wymknęło mu się z dłoni dołączając do fruwającego stada. - A pani? Skąd pani przyleciała? - O, nie mam czym się chwalić. Jestem córką górniczego magnata na El Diablo - pokazała palcem w górę. - Widzi pan? - Co? Pełno tu tych zarodników... - Nie - zaśmiała się kobieta. - Wyżej... Taki mały złoty punkcik. To właśnie jest El Diablo. - A tak - udał przygłupa wspinając się na palce i kręcąc nerwowo głową. - Jest. Nie wygląda na diabełka... - Jest gorsza niż sto diabłów. Sucha, wredna planeta. Aldritch uśmiechnął się. - Pani wie najlepiej, droga Vondo. No, na mnie już czas. - Ja zostanę - powiedziała Weisblott, a wszystkie, cholerne oczy na jej pończochach zamknęły się. - Do widzenia. - Do jutra - powiedział. Odnalazł wejście do swojej loży i zszedł na dół. Usiadł w fotelu. Znowu wyjął buteleczkę i postawił ją na stole. - Pierwszy błąd, panno Weisblott - mruknął. - Niestety, nie pokazała pani właściwej planety. To nie było El Diablo. Ale skąd też możesz o tym wiedzieć, moja piękna. Pochodzisz przecież z Francji i wcale nie mieszkasz na tej pustynnej diablicy. - Śmieszne, że i ona przyszła na taras... Vondę Weisblott wskazał mu palcem Mr Helper. Nieczęsto pokazywał kogoś palcem, chyba że był szczególnie wściekły. Na przykład wtedy, kiedy ktoś z "WARS & GUNS" opuszczał szyki firmy i szukał nowej roboty. Na przykład przechodził do powstającej właśnie konkurencji. Na odległej planecie pełnej wirujących w powietrzu zarodników. Pociąg pędził przed siebie. Koła łomotały miarowo. Gdzieś tam, gdzie właśnie miało wzejść słońce, czekał na nich płaskowyż. Bliski i odległy zarazem. Galloon patrzył w przednią szybę lokomotywy i widział w niej tłustą twarz Maszynisty. Jego małe oczka z godziny na godzinę stawały się coraz to bardziej czujne. Po łysej czaszce spływały krople potu. - Słuchaj, Freddie - powiedział Maszynista. - Co? - Czy zauważyłeś może coś szczególnego w tych wszystkich, zasranych pasażerach? Wiesz, coś takiego, czego nie było w nich wcześniej. Galloon udał, że się zastanawia. On nie był od główkowania. Płacili mu za obsługę. Czasem specjalnie udawał przygłupa. - Prawdę mówiąc: tak, panie Maszynisto. Niektórzy są za bardzo ciekawi, a inni za bardzo znudzeni. Mam wrażenie, że wszyscy czekają na spotkanie z Malarzami. Nie wiem dokładnie, jak to sprecyzować, ale ta wycieczka jest jakaś inna, jakaś... - zabrakło mu słów i zamilkł zakłopotany. Maszynista skinął tylko głową. Po chwili poprawił w fotelu swoje wielkie, grube cielsko i powiedział: - Jeżeli cokolwiek cię zaniepokoi, Freddie. Cokolwiek, do cholery, rozumiesz? - Tak. - Wtedy, wtedy masz zamknąć oczy i trzymać mordę w kubeł. Nawet ja nie chcę o tym wiedzieć. Jasne? Jasne? Są tu mocniejsi ode mnie. Jasne? Kiedy Maszynista był szczególnie zdenerwowany, miał w zwyczaju powtarzać te same wyrazy. Galloon uśmiechnął się w duchu i odchrząknął: - Tak jest, panie Maszynisto - przeczucie go nie zawiodło. Coś rzeczywiście się szykowało. - Ja robię swoje i nic mnie więcej nie obchodzi. - Dobra - burknął Maszynista. - Możesz wracać. Szykuje się ciężki dzień. Galloon wyszedł cicho z lokomotywy. Miał takie specjalne przejście mijające wszystkie loże, tak, żeby nie budzić śpiących pasażerów. Szedł powoli i wbrew postanowieniu rozmyślał o tym, co powiedział mu wcześniej ten Ziemianin, Bruce Lonelyth. Ten facet w eleganckim, staromodnym garniturze. O co mogło mu chodzić? Skąd wiedział, czym się zajmuję? Pytał mnie, czy jestem gotów pomóc Malarzom, nawet kosztem czyjegoś życia. A potem wyciągnął małą piersiówkę i wskazał mi palcem tę ekstrawagancką babkę. Pannę Weisblott. Tylko ją wskazał. Po co? Potarł wąsy i przystanął. Jeśli ten Lonelyth od razu zadał mi takie pytanie, to świetnie zdaje sobie sprawę, że tak właśnie bym zrobił. Musi wiedzieć, że nie ma dla mnie nic bardziej pięknego niż ich obrazy. Musiał odkryć to, o czym nie wiedział nawet Maszynista. Chrząknął wchodząc do swojej kabiny. Nie zapalił światła, tylko zbliżył się do okna i wyjrzał na zewnątrz. Tam, gdzie brzask rozpływał się powoli w niewidocznych jeszcze chmurach. Pola czekały na słońce. Światło prowadziło zarodniki na płaskowyż. Tam spadały. Jak kolorowy deszcz, i po części była to prawda, bo ich spęczniałe sko rupki pękały uwalniając glebie strumyki wody. Galloon znał wiele tajemnic El Divino. - Teraz słuchaj, przyjacielu - odezwał się nagle czyjś głos. Lonelyth siedział w jego fotelu. Kiedy Galloon zapalił światło, Ziemianin zmrużył tylko swoje czarne oczy i powiedział: - Zgaś to, Freddie. Jeśli będziesz mnie słuchał uważnie, Malarze zostaną na tej planecie. Jeśli nie, nigdy już ich nie zobaczysz. W pierwszej chwili chciał go stąd wyrzucić. Był wściekły. Jakim prawem ten facet tak go prześladuje? O co mu chodzi? Chrząknął nerwowo. - Niech pan mówi - powiedział zduszonym głosem. - Tylko szybko, bo mam straszną ochotę pana stąd wyrzucić. Lonelyth zaśmiał się. Wyglądał na szczerze rozbawionego. - Drogi Freddie. Nie mnie masz stąd wyrzucać. Jutro, kiedy.... Koła pociągu łoskotały miarowo. Ale Galloonowi wydawało się, że z każdą chwilą kręcą się coraz szybciej. Prawie tak szybko jak myśli w jego głowie. Mr Helper zatrzymał palce na węźle krawata. Bawił się nim przez chwilę, a potem powiedział: - Poznajesz ją? - Tak. Już kiedyś mi ją pan pokazywał. Podobno jest bardzo zdolna. Mr Helper zakaszlał wściekle. - O tak. Tego nie można jej odmówić. Pracowała bardzo dobrze. I szybko się uczyła. Dwa lata temu powiedziałem ci, że wiążę z nią duże nadzieje, Guy. Aldritch uważniej przyjrzał się hologramowi kobiety. - Ładna. I co też takiego zrobiła, że pokazuje mi ją pan palcem? Mr Helper wstał z fotela. Jego szerokie plecy przesłoniły na moment obraz. Chwilę stał w miejscu, a potem zaczął chodzić po gabinecie. - Kiedy wysyłałem ją na El Divino, miała za zadanie dobrze poznać tych całych Malarzy i ocenić ich przydatność w roli dawców. Z czasem zauważyłem, że wyjątkowo chce sprowadzić kilku na Ziemię. Podkreślała przy tym ich zalety - sprawność mięśni i rozdzielczość gałek ocznych. - Mr Helper wzruszył ramionami. Aldritch zawsze podziwiał go za tę pewność i głęboką wiarę w słuszność własnych słów. - I została szefem tamtejszego "WARS & GUNS". Tak to się zaczęło. - Tak - przytaknął. - Vonda Weisblott poleciała na placówkę. - I co? - Nie - pokręcił głową Mr Helper. - Wystarczył jej rok na obmyślenie własnej firmy. Dogadała się z burmistrzem Miasta, a facet przystał na jej propozycje. Podobno zresztą to od niego wyszedł szkic pomysłu. - Jakiego pomysłu? - Dobrego. Widzisz, oni wiedzieli o tych Malarzach znacznie więcej niż ujawnili to Ziemi. Coś tu jednak do nas skapało i połączyłem sobie pewne wypadki. Jej raporty zawsze były perfekcyjne. Pisała, że kilka budynków zniknęło z powierzchni Miasta. Pisała, że musieli poprawiać tory tej śmiesznej kolei. Pisała o uaktywnieniu się jednego z wulkanów. Ale nie za wiele pisała o samych przyczynach. Aldritch czuł, że stary zmierza już we właściwym kierunku. Rzeczywiście, Mr Helper raz jeszcze włączył holo z obrazem płaskowyżu El Divino. - Zobacz, Guy. To jest rzeczka. Płynie przez te zboża, omija kamienie i wpada do morza. Patrz uważnie. Widział właśnie to, o czym mówił szef. Niebieską wstęgę rwącej wody i fale odległego morza. Wstęga rzeki, morze... Już gdzieś to widziałem, pomyślał pocierając podbródek. Tę pokręconą rzeczkę... - A teraz raz jeszcze wróćmy do tego trzeciego Malarza. Popatrz, co namalował. Kamera wychwyciła jego kamień. Jasne, pomyślał. To ten sam obraz. To właśnie namalował. - Poznaję - przytaknął. - Mówiłem, zdaje się, że jest cholernie dobrym realistą. Niewiarygodnie sprawnym. Mr Helper znowu pokręcił coś przy pilocie. - To nie jest tak, Aldritch - mruknął. - On namalował to wcześniej. Nic nie kopiował. Patrz. Teraz pod oknem zalśniło samo morze. Rzeczka płynęła gdzieś dalej. Nurt wody nie był taki szybki. Kamień stał w innym miejscu. - To jest to miejsce przed powstaniem obrazu. Niby podobne, co? - Nie bardzo. - Ale to jest to miejsce. Malarz nie oddał więc go takim, jakim widział, ale nieco zmienił. Tu poprawił rzeczkę, tam przesunął kamień i tak dalej. Prawdziwy problem polega na tym, że to, co narysował ten skurwiel z zapadniętą klatką piersiową, jest teraz jak najbardziej naturalne. Po prostu zmienił fragment El Divino. Dokładnie dwadzieścia kilometrów od kamienia, na którym malował. Aldritch przełknął ślinę. Kropla potu spłynęła po jego czole i ugrzęzła gdzieś pod powieką. Potarł szczypiące miejsce. - Chce pan powiedzieć, że on narysował rzeczywistość? Stworzył ją? - Poprawił po swojemu - Mr Helper znowu usiadł w fotelu. Dziecinna maska uśmiechała się szeroko. - Rzeka nawadnia teraz inną część ziemi. Trafił akurat w te partie, którym groziła susza. Wyregulował to. Od razu też ci powiem, że inny z nich zmienił całą górę. Bóg jeden wie, po co zresztą, a jeszcze inny przesunął o trzy kilometry morze. Namalował to na kamieniu i cyk. A przysięgam, że wszyscy razem mają mniej neuronów niż jeden ziemski przygłup. Nie robią tego świadomie. Raczej instynktownie. Aldritch złapał następną kroplę potu. Tuż nad powieką. Nawet nie próbował sobie wyobrażać, jaką bronią mogły być te istoty. Był za to pewien, że panna Weisblott wyobraziła sobie to aż nazbyt dokładnie. - Jak oni to robią? - zapytał. - I czym są te kamienie? - W istocie nie są kamieniami. Ogólnie - przypominają rośliny. Długowieczne drzewa. Łączą się korzeniami, te ich korzenie ciągną się zresztą przez cały płaskowyż. Ale to nie od nich zależą zmiany. Wiesz, skąd to wiemy? - Skąd? - Pod miastem nie ma korzeni. A jestem pewien, że Weisblott przytargała tam jednego z Malarzy i zmusiła go do narysowania innej wersji pewnego wieżowca. I zrobił to. Próbowała zresztą kilkakrotnie. Ostatnim razem z siedzibą naszej "WARS & GUNS". Zginęło dokładnie czterystu pracowników. Czyli wszyscy. - Nie chce mi pan chyba powiedzieć, że wystarczy podsunąć takiemu kartkę papieru, a on już machnie na niej jeziorko z jeleniem. Mr Helper zacisnął pełne wargi. - Nie. Nie rysują żywych istot. I nie rysują na papierze. Ona wycięła jeden z tych kamieni i zasadziła go na terenie Miasta. I tu jest to najgorsze, Aldritch. Kamień przyjął się, a Malarz zaczął na nim rysować. Wiesz, co to oznacza. Wiedział. Gdyby jakimś cudem udało się jej przetransportować kilka takich par na Ziemię, załatwiłaby każdy obiekt. Wiedziała, jak namówić Malarza. To musiało być tajemnicą panny Weisblott. Tego nie odkrył Mr Helper. Wiedział już, po co poleci na El Divino. - Jeszcze jedno pytanie, szefie. - Musi być trafione. - Jak to się stało, że Miasto na El Divino wciąż istnieje? Dlaczego go nie zniszczyli? Mr Helper znowu się uśmiechnął. - Cała ta sprawa zawsze rozgrywała się na płaskowyżu. Tam są kamienie, tam są Malarze i tam też jest zboże. Wydaje się, że nic więcej ich nie interesowało. Reszta planety przypomina morze albo wyspy pełne żwiru. A oni, ci Malarze, wyjątkowo źle się mnożą. To jest takie status quo. Raj w zamian za stabilność. Miasto powstało obok ich terenów. Mylisz się też, myśląc o nich jak o nas. Nie działają mściwie. Wszystko wskazuje na to, że przerabiają płaskowyż celem zapewnienia roślinom życia. Raz ledwie zniszczyli nieco torów. Przypadkowo zresztą. Ci tubylcy pełnią rolę regulatorów. Podobnie jak i rośliny, które systematycznie pokrywają warstwami farby. - Tak - powiedział odwracając głowę w stronę okna. Deszcz przestał już padać. Było parno. Noc połknęła kolejny dzień i Aldritch zaczął się zastanawiać, ile jeszcze takich dni mu zostało. W ilu jeszcze światach przyjdzie mu zabijać, zmieniać i wprowadzać reguły ludzi? Nie chciał, żeby te parne dni wyssały go z tego, co wciąż czaiło się pod pobrużdżoną twarzą i niskm, ochrypłym głosem. Nie chciał zastanawiać się nad światem, o którym mówił mu Mr Helper, bo świat ten nie był światem przeznaczonym człowiekowi. I nie było w nim miejsca na ludzkie pomysły. - Szefie - powiedział zapalając kolejnego papierosa. - Czego pan właściwie oczekuje? Głowy Weisblott? Czy głowy gubernatora Miasta? A może oczekuje pan, że załatwię panu najlepszą broń, jaka mogła w ogóle powstać? Istoty zmieniające rzeczywistość tak, jak im pan każe? Bogowie na pański rozkaz? Mr Helper wyciągnął dłoń z pilotem. Na środku pomieszczenia ponownie wyrosło holo Vondy Weisblott. Kobieta ruszała długimi nogami, a jej usta coś mówiły. Przeszła przez całe pomieszczenie i wyszła na balkon. - Widzisz, Aldritch, i ja potrafię zmieniać rzeczywistość. I ty też możesz to zrobić. Wystarczy, że coś zaplanujesz. Na przykład podłożysz bombę pod ten budynek, a już jutro ludziom trudno będzie poznać skrzyżowanie Main Street z Georgia Avenue. Oni robią to samo. Znacznie prostszą drogą, ale kto wie, czy i nasze metody nie są jak najbardziej naturalne. Może tego od nas oczekuje staruszka Ziemia? Tak musisz myśleć. Dziecinna maska pochyliła się i cień przemknął przez wypukłe policzki. - Kiedy patrzysz prosto w słońce - powiedział po chwili Mr Helper - widzisz tylko jasną plamę światła. Kiedy założysz czarne okulary, widzisz już, że słońce jest okrągłe. Co więc jest prawdą? Co zapamiętasz, jeśli ktoś wybije ci oczy? Tę plamę? Budynek na Main Street czy zgliszcza po wybuchu bomby? - Zapamiętam tego, który wybił mi oczy - powiedział Aldritch. Mr Helper zaśmiał się i zaczął stukać pilotem w biurko. - Lecisz tam po to, żeby dowiedzieć się, w jaki sposób ona przekazuje im, co trzeba zmienić. To jest rzecz, która mnie interesuje. Ręka ruszająca pilotem znieruchomiała, ale stukot pozostał. Tu-tu. Tu-tu. Tu-tu. Wtutu. Tu-tu. Pociąg mknął przed siebie. Lokomotywa wyrzucała z komina kłęby pary posapując miarowo i Aldritch wsłuchiwał się w jej oddech, a wiatr szarpał jego ciemne włosy. Na dachu pociągu zebrało się już kilka osób. Wszyscy byli nieco zmęczeni podróżą, ale tego ranka pasażerowie znowu się ożywili. Pociąg wjechał właśnie na płaskowyż zamieszkany przez Malarzy. - Dalej planuje pan kupić te kamienie? Odwrócił się. - Jakie kamienie? - patrzył prosto w oczy panny Weisblott. - Te, na których oni malują? - Właśnie. - Oparła się o barierkę i podciągnęła w górę prawe kolano. Stopa dotknęła poręczy. - Sprawy się skomplikowały. - Udał lekko zmartwionego. Musiał jej pokazać, że tak naprawdę na niczym mu nie zależy. - Ten facecik z wąsami, Galloon, powiedział mi, że to nie są wcale kamienie. Podobno bardzo głęboko tkwią w tutejszej glebie. Wie pani, takie dziwne rośliny... Weisblott pokręciła głową i pozwoliła opaść włosom na swoją twarz. Kilka kosmyków musnęło podbródek Aldritcha. - Widzę, że nie traci pan czasu, panie Lonelyth. Może mogłabym panu jakoś pomóc. Mój ojciec ma tu pewne wpływy. Twój ojciec nie żyje od ośmiu lat, a ty sama prawie wcale go nie znałaś, pomyślał leniwie Aldritch. I pewnie nie chciałabyś wiedzieć, że zginął jako Najemnik na jednej z planet systemu Fiob. Była ostrożna. Bardzo ostrożna. Wiedziała, że Mr Helper wścibi tu swoje okrągłe oko po tym, co się stało z budynkiem "WARS & GUNS". I dlatego pozorowała swobodną wycieczkę oficjalnym pociągiem Miasta. Starała się odwrócić uwagę od Malarzy. Ten Maszynista. On na pewno wie znacznie więcej. I pewnie jeszcze kilku innych. - Dlaczego nic pan nie mówi? - To przez to niebo - wskazał palcem pastelowe chmury. Słońce raz po raz wychylało się zza chmur i zarodniki mieniły się w jego promieniach. Koła wagonów stukały miarowo. Wiatr znowu rzucił włosami Weisblott, tym razem prosto w jego twarz. Ktoś zaśmiał się po drugiej stronie tarasu. Coraz więcej ludzi opuszczało wnętrza przedziałów. Robiło się tłoczno. - Jeśli załatwi mi pani chociaż jeden kamień, będę potrafił się odwdzięczyć - powiedział patrząc, jak spina włosy złotą klamerką. Właśnie taką miała na holo Mr Helpera. - Nie obiecuję - zaśmiała się. - Ale spróbuję. Uśmiechnął się. Kto wie. Może i uwierzyłbym w ten ciepły głos. Potrafi kłamać. - Tak - powtórzył obserwując zbliżającego się do nich Galloona. Przewodnik pokasływał, raz po raz ocierając obwisłego wąsa - Odwdzięczę się. Galloon stanął przed kobietą. Omiotła go uważnym spojrzeniem. Musiała wiedzieć, że ten śmieszny wąsacz wie o Malarzach wystarczająco wiele, żeby poświęcić mu chwilę uwagi. - Pani Weisblott - zakaszlał Galloon. - Są jakieś problemy z drzwiami pani loży. Ktoś chyba przypadkiem starał się ją otworzyć, zamek sygnalizował mi automatyczną blokadę. - Co? - jej ciało sprężyło się w jednej sekundzie. Obcas buta trzasnął w podłogę niczym spadający bicz. - Ktoś wchodził do mojej loży?! - Proszę ciszej. Już mówiłem pani, że to pomyłka. Komuś musiały pomylić się drzwi. To się zdarza. - Galloon rozkaszlał się na dobre. Proszę zejść ze mną na dół. Odblokuję je tylko w pani obecności. Aldritch wykrzywił usta osłaniając twarz przed słońcem. Patrzył, jak tamci schodzą w dół i kobieta nic już nie mówiła, ale nawet stąd widział naprężone mięśnie jej łydek. Po raz pierwszy były nagie. Nie włożyła swoich ponętnych pończoch. Galloon dobrze się spisał. Zrobił to, co mu powiedziałem. Jeśli ktoś włamywał się do jej loży, to na pewno nie byłem to ja. Teraz Weisblott musi uwierzyć, że jestem tylko nieszkodliwym koneserem. Nie powinna podejrzewać też Galloona. W końcu to on ją powiadomił. - Ma pan ogień? - Aldritch zbliżył się do wysokiego mężczyzny z butami fantazyjnie skręconymi w górę. Na marynarce mężczyzny wisiała inkrustowana lornetka. - Nie mogę jakoś dostrzec androida. - Mam - odpowiedział elegant. - Dojeżdżamy, co? Cholera, zupełnie już zgnuśniałem w tym pudle. Patrz pan, widać już pierwsze kamienie. O, tam. Aldritch zaciągnął się dymem i spojrzał we wskazanym kierunku. Były dwa. Wyrastały w niebo z falujących wydm granatowego zboża. Dokładnie takie same, jakie widział u Mr Helpera. Brakowało tylko Malarzy. Ludzie zbiegli się na tę stronę pociągu i pokazywali sobie palcami kamienie, przekrzykując się jeden przez drugiego. Gwar narastał. Chyba nikt już nie siedział na dole. Kilka minut później minęli pierwszy z nich. Był czysty. Lśnił ciemną szarością, gładki; zdawałoby się czekający na dłonie artysty. Nawet gdyby rzeczywiście chciał kupić gotowy obraz, nie miałoby to wielkiego sensu. To, co malowali na nich tubylcy z El Divino, znikało następnego dnia. A kamień oczekiwał kolejnej kreacji. Nie były to dzieła trwałe, o czym świetnie musiała wiedzieć Weisblott. - Patrz pan - szturchnął go w ramię Elegant z lornetką. - Nic na nim nie ma. Gładki jak dupa. Co to ma znaczyć? - Właśnie - potwierdził Aldritch. - Co to ma znaczyć? Szturcha mnie pan łokciem i nawet nie pożyczy lornetki. Daj pan spojrzeć. Stukot kół zagłuszył odpowiedź Eleganta. Lokomotywa gwizdnęła donośnie. Potem raz jeszcze, krócej. - Szanowni, państwo - rozległ się głos Galloona. Już zdążył wrócić na taras. - Za pół godziny pociąg stanie. Tubylcy nie są wrogo nastawieni. Prosiłbym jednak o niedrażnienie ich. Musimy poruszać się po ściśle wytyczonych szlakach. Mają tu swoje tereny. Aldritch odnalazł w tłumie jego oczy. Galloon mrugnął i potarł wąsa. - O.K. - mruknął do siebie, a potem szturchnął Eleganta. - No, daj pan już tę cholerną lornetkę. Też chciałem popatrzeć. Koła stukały rytmicznie. Za pół godziny wreszcie staną w miejscu. Aldritch zaciągnął się papierosem. Zboże było tu nieco niższe. Niebieskie kłosy sięgały kolan. Każde kończyło się kolbą, w której spoczywały zarodniki; kolby różniły się od siebie odcieniami - niektóre były już zupełnie granatowe, inne miały jeszcze kolor cyjanu. Wiatr ruszał nimi powoli, a one pięły się ku słońcu. Tak naprawdę to było całe życie El Divino. I Malarze, i kamienie służyli właśnie jemu. W porze wylęgu, kiedy kłosy przybierały barwę żółtą, kolby pękały i w powietrze wylatywały chmury zarodników. Wiatr zabierał je w górę i niósł nad płaskowyżem, aż tam, gdzie ocean dotykał falami lądu. I jeszcze dalej, nad powierzchnię wody i kamieniste wyspy. Zarodniki spadały do wody. Mało kto wiedział, że w kolbach niebieskiego zboża lęgną się przyszłe ryby, morskie ptaki i pojedyncze lądowe ssaki. Zboże dawało początek życiu. Było najważniejsze. Dlatego właśnie Malarze regulowali rzeki i modelowali teren planety. Płaskowyż był najważniejszy. Służył i sobie, i oceanowi. Na tej pięknej planecie wszystko było harmonijne. Wszystko, prócz człowieka, pomyślał z goryczą Galloon i powiedział: - Proszę jeszcze nie schodzić ze szlaku. Bardzo proszę. Androidy zgłaszają mi, że niektórzy z państwa notorycznie starają się to robić. - O.K. - zaburczał niski brodacz. - Trzeba nam iść prosto, ludzie. Na wszystko przyjdzie właściwy czas. On otwierał grupę prowadzoną przez Galloona. Tuż obok niego podążała łysa kobieta, górująca nad brodaczem zarówno wzrostem jak i wagą. Podobno byli małżeństwem, ale Galloon wolał o tym nie myśleć. I tak miał już dosyć brodacza, nieustannie przytakującego każdemu słowu, które wypowiedział. Brodacz uważał, że jeśli przytakuje, może również zadawać kłopotliwe pytania. W tej grupie było ich jeszcze ośmiu. Facet z tymi cholernymi butami z pokręconym czubem, jakaś podejrzana para - Galloon nie potrafił powiedzieć, kto z nich jest kobietą, a kto mężczyzną, rodzina przemysłowca z Miasta, kobieta z ruchomymi pończochami. I Lonelyth. Ziemianin Lonelyth. Już sama twarz tego człowieka wystarczała, żeby popsuć Galloonowi radość spotkania z płaskowyżem El Divino. Jeszcze nigdy nie widział kogoś o tak smutnym i zarazem bezlitosnym obliczu. Raz przecinały je długie bruzdy, innym znowu razem wąskie wargi wykrzywiały się w dół ciągnąc za sobą zwoje bladej skóry. Kiedy Lonelyth pochylał się nad nim i mówił, jego oczy przepełniał smutek, a długie rzęsy ocieniały policzki. Miał gęste włosy młodego człowieka i siwe skronie człowieka w wieku średnim. Jego głos był cichy i ochrypły, i wydawało się, że więcej w nim beznadziei niż siły. Ale nie sposób było mu się oprzeć. Mówił dobrze. Za jego słowami czaiły się nie tylko miliony dolarów. Było w nim coś znacznie więcej. - Kto zrobił tę ścieżkę? Podobno nie można tu budować - odezwał się znowu dociekliwy brodacz. Jego żona skinęła krótko łysą głową. Galloon zebrał rozproszone myśli. Odchrząknął. - Jak pan zauważył, poruszamy się wzdłuż rzeki - wskazał palcem rwącą wodę. - Tam dalej zaczyna się zboże siejne. To dopiero dojrzewa. Nie stwarzamy tu bezpośredniego zagrożenia dla procesu wysiewu. - Zgadza się - brodacz musnął dłonią niebieską kolbę. - Tak pisało. - Panie Galloon, kiedy dojdziemy do kamienia? - zapytał ktoś z tyłu. - I czy będzie tam Malarz? Rozpoznał głos tej kobiety. Wierzył w to, co powiedział mu o niej Lonelyth. Zadawała głupie pytania, a przecież znała się na Malarzach. Spotkał ją kilka razy w różnych miejscach Miasta. W miejscach związanych z tubylcami. Galloon widział też, jak rozmawiała z Maszynistą. Widział, jak Maszynista skwapliwie przytakuje każdemu jej słowu. Potem wezwał go i pouczył. Był zdenerwowany. - Już wkrótce - powiedział. - Nie potrafię odpowiedzieć, czy będzie tam Malarz. Może będziemy mieli szczęście, proszę pani. - Nie liczę na szczęście - powiedział Lonelyth. Szedł na samym końcu. - Chcę zobaczyć, jak malują. Galloon stanął. - Zobaczy pan. Rzeka skręcała gwałtownie na zachód. Była szeroka, zarodniki wirowały nad jej powierzchnią i skrzyły się w południowym słońcu. Tam, gdzie właśnie zmierzali, toń rozlewała się szeroko tworząc rozlewisko. Ulubione tereny Malarzy. I kamieni. - Jest jeden - powiedział Galloon. Mimowolnie ściszył głos. Ludzie wyprzedzili go. - Patrzcie - powiedział facet w zakręconych butach. Rzeczywiście. Stoi nad jeziorkiem. Galloon ruszył w tamtą stronę. - Spokojnie. Nie są płochliwi, spokojnie... Tak. To był samiec. Młody, silny okaz, z długimi włosami opadającymi na opalone ramiona. Patrzył gdzieś przed siebie, przesłaniając dłonią twarz w ochronie przed oślepiającym słońcem. Pewnie dawno ich już zauważył, ale nic nie dał po sobie poznać. Po prostu patrzył przed siebie. Czasem bardziej przypominają mi rośliny niż ludzi, pomyślał. Ten ich bezruch. I dlaczego w ogóle się nie boją? - Można robić fotki? - zapytał Elegant. - Jasne. Proszę bardzo. Zaszumiały kamery. - Czy będzie malował? Dlaczego tak stoi? - To był znowu brodacz. - Przecież ma kamień. Kamień stał nie opodal. Kilkanaście metrów od wody. - Już to panu tłumaczyłem. Oni nie są ludźmi i nie traktują tego tak, jak pan myśli... Malują przed rozrodem. Jeśli już kiedyś malował, pomyślał, nie może być Trutniem. Truteń maluje tylko raz... Chociaż ten akurat przypomina mi takiego. Jest wielki i muskularny, nie tak jak tamci malujący naprawdę... Byli już bardzo blisko. Malarz stał nie dalej jak dziesięć metrów od nich. Galloon czuł jego ostry zapach. - Dobrze - powiedział. - Stańmy. Malarz drgnął na dźwięk jego głosu. Powoli odwrócił swą twarz, a potem opuścił dłoń. Miał pełne wargi i głęboko osadzone, jasne oczy. Szczeknął krótko i podniósł coś z ziemi. - Co tam ma? - zapytał natychmiast czujny brodacz. - Jedzenie. Pokazuje nam jedzenie i oznacza to, że zbyt dużo nas tu przyszło, żeby zostać na jego terenie. Nie wykarmiłby nas. Ktoś dotknął go w ramię. Lonelyth. - Pan chyba wszystko o nich wie - powiedziała Weisblott. - Czy aby nie są niebezpieczni? - Nie bardziej niż ta kolba zboża - odpowiedział patrząc na Lonelytha. Ziemianin mrugnął okiem. Wszyscy goście stali przed nimi. - Teraz - powiedział Lonelyth. Galloon przycisnął krótkofalówkę. - Teraz - powtórzył cicho. Nikt nie słyszał. Prócz androida, którego zostawił w pociągu. Android miał teraz otworzyć drzwi kabiny panny Weisblott i podrzucić tam hologram. Już drugi. Oba dał mu Lonelyth. - Samiec, jak się patrzy - powiedziała kobieta. - A gdzie samiczka? Mieszkają razem? - Nie - podkręcił wąsa. - Samice nie prowadzą osiadłego trybu życia. Wędrują po płaskowyżu. Nawet, jeśli mają młode. Widzi pani, samice są czasem niebezpieczne i lepiej by dla nas było ich nie spotkać. Malarz pokręcił głową. Znowu szczeknął. Galloon wyszedł na czoło swojej grupy i dał znak, żeby szli za nim. Starał się okrążyć tubylca tak, żeby mogli zobaczyć kamień. Samiec wodził za nimi głową. Potem westchnął chrapliwie i wszedł do rzeki. Zaczął pić wodę. Przestali go interesować. - Eeee - powiedział facet z zakręconymi butami. - Nic tam nie ma. Kamień jest łysy jak, za przeproszeniem, pani głowa. Żona brodacza burknęła coś pod nosem. - Może jakoś by go zachęcić... - Elegancik pociągnął za swoją kozią bródkę. - Znasz pan jakiś sposób? Zrób pan coś jak rany... Galloon stanął. - Nie. Nikt nie wie, jak ich do tego zachęcić. Stał za plecami Lonelytha, tuż obok zatrzymała się panna Weisblott. Nie musiał wytężać wzroku, żeby zobaczyć grymas na jej pięknej twarzy. Szydercze wykrzywienie ust. Czyżby Lonelyth mówił prawdę? Czyżby ona wiedziała?... Patrzyli w milczeniu na stalowoszarą powierzchnię kamienia. Był spory, przewyższał każdego człowieka. U jego podstawy skraplała się rosa i drobne kropelki perliły się kolorami tęczy. Jeszcze niżej rosła ostra trawa. Było tu wilgotno. Wręcz parno. Wszędzie walały się resztki zbiorniczków na farby. Galloon wziął w płuca głęboki oddech. Patrzył na tajemnicze piękno tego świata, ale myślał o czymś innym. O pannie Weisblott, kiedy otworzy drzwi swojej kabiny. Aldritch zamknął drzwi. Zasłonił dach loży i usiadł przed oknem. Było cicho, klimatyzacja zabrała lepkie powietrze parnego wieczoru. Pociąg stał na końcowej stacji; tuż za nią tory zataczały pętlę i wracały do Miasta. Pierwsza wycieczka na płaskowyż nie dała odpowiedzi. Patrzyli na Malarza i na kamień, później wrócili. Nic się nie stało. - Ciekawe, czy wrócimy do Miasta... - mruknął do siebie. - Czy panna Weisblott zgodzi się, żebyśmy wrócili w komplecie? Wątpię. Teraz włączyła pewnie już drugie podrzucone holo. To, na którym pojawiał się Mr Helper w całej swojej okazałości. Aldritch wiedział, co usłyszy kobieta: "Miło panią widzieć, Weisblott. Cieszę się, że mogę pani zapłacić za tak solidnie wykonaną robotę. Widzi pani, ja nigdy nie zapominam o wynagrodzeniu. "WARS & GUNS" to bardzo solidna firma. Płaci nawet za zdradę." W tym momencie Mr Helper uśmiechał się szeroko. Dla wszystkich, którzy go znali, było jasne, że jest źle. "Mój człowiek dopilnuje formalności. Nie stanie pani przed żadnym sądem, bo ja nie uznaję cudzych wyroków. Ja sam sądzę. Jestem już tak stary, że nawet nie pamiętam, kiedy się to wszystko zaczęło. Wiem natomiast, że mało kto tak się dla mnie napracował... O tak. Kawał roboty, Weisblott." Aldritch zapalił papierosa i sięgnął po plastykową butelkę. Whisky była ciepła i skrzywił się pociągając spory łyk. - "Nie będę pani zawracał głowy. Szanuję cudzy czas." - kamera najeżdżała na twarz Mr Helpera. - "W pociągu jest z panią Ktoś tak dobry w swoim fachu, że mogę o tym panią po prostu zawiadomić. Jemu to nie będzie przeszkadzać, a ja nigdy nie uderzam w plecy. A tak dobrze się pani zapowiadała. Żegnam panią." Aldritch zaśmiał się półgłosem. To nieprawda, pomyślał. Uderza pan w plecy, szefie. Dopiero potem padają słowa wyjaśnienia. Ja to wiem. Ja wyjaśniam. Tym razem szło o to, żeby ją sprowokować. Miała wpaść w panikę. Pierwsze holo, które podrzucił Galloon, przedstawiało muchę miotającą się uparcie na szybie. Za szybą widać było drzewa i niebieskie niebo. Mucha bzyczała szukając wyjścia. Pocierała nogami i jej skrzydełka szybko młóciły powietrze. Trwało to jakiś czas. Bzykanie czarnego, błyskawicznie poruszającego się punktu. Potem na szybę padł cień. Mucha nieruchomiała. Wielka, ludzka ręka spadała na owada. I otwierała okno. Żeby wyrzucić trupka. Aldritch znowu sięgnął po butelkę. Raz jeszcze spojrzał na plecak. Wszystko było przygotowane. Czekał. To nie mogło długo trwać. Weisblott musiała coś zrobić. Dlaczego tak zwleka? Przymknął oczy. Pisnął głośnik umieszczony nad jego łóżkiem. - Tak - powiedział podnosząc zmęczone powieki. - Miał pan rację - głos Galloona drżał. - Ona rozmawiała z Maszynistą. Był tam jeszcze ten facet ze śmiesznymi butami. Kłócili się czy coś... Nie słyszałem, co mówią, ale widziałem ich przez szybę. - Dobrze. A teraz? - Zostali w lokomotywie. Ona wyszła. Jakby czekała tylko na świt. Panie Lonelyth, co... - Zbieraj się, chłopie. Bez ciebie nie dam rady. Galloon zakasłał. - Niech pan wyjdzie na dach. Tamtędy będzie nam prościej. Aldritch zablokował zamek loży. Jasne. Teraz wiedział, dlaczego Weisblott tak zwlekała. Światło. Czekała na dzień. Po chwili był już na dachu. Reszta podróżnych została w lożach, kilkugodzinna wędrówka zmęczyła wszystkich. Tego ranka nieprędko przyjdzie im ochota na jakąś akcję. Będą spali aż do południa. Na to musiała liczyć Weisblott. Chciała uderzyć, zanim uderzy on. - Tutaj, panie Lonelyth - szepnął z jakiegoś włazu Galloon. Aldritch widział jego przestraszone oczy i zwisające wąsy. Po chwili głowa Galloona zniknęła w ciemnościach, a on sam zagłębił się w otwór. Wymacał szczeble. W tunelu jarzyły się słabe świetlówki i dzięki nim widział drogę. Plecak ocierał się o metalowe ściany. Nagle korytarz skręcał i tam czekała już ziemia. Wypełznął spod wagonu i odetchnął stając pewnie na nogach. - Poszła tędy - odezwał się Galloon. Stał kilka metrów dalej i niecierpliwie machał umundurowaną dłonią. - Szybko. Aldritch zagłębił się w zboże. - Nikt nas nie widział? - Chyba nie - odchrząknął Galloon. - Ten tunel wychodzi na południową stronę. Z lokomotywy nic tu nie widać. Ona też poszła tędy. Musimy się śpieszyć, jeśli w ogóle chce pan ją dogonić. - Android - przypomniał sobie Aldritch. - Gdzie jest stewardesa, człowieku? Mówiłem ci, żebyś ją zabrał. - Myślałem, że pan żartuje - zasapał Galloon i stanął w miejscu. - Nie. - Zaraz - przewodnik zaczął manipulować przy swoim nadajniku - B-52. B-52. - Słucham, panie Galloon - odezwał się kobiecy głos. - Masz wyjść z loży i udać się w stronę tego nadajnika. Tak, żeby cię nikt nie widział. Czy zrozumiałaś? - Oczywiście. Wykonuję zadanie. Dyszeli ciężko. Aldritch zapalił następnego papierosa, a Galloon poprawił czapkę. Widział, jak zbiera się w sobie: - Czy wyjaśni mi pan coś więcej? Wylecę z roboty, jak nam nie pójdzie. Ani chybi Maszynista weźmie mnie za dupę... - To ci nie grozi, przyjacielu - westchnął Aldritch. - Nieboszczyków się nie wyrzuca. Ani nie bierze za dupę. Teraz słuchaj. Jestem po stronie Malarzy, bracie. Wszystko robimy dla nich. Tamci chcą ich dla siebie. Chcą końca El Divino. Wciąż stali w miejscu. Weisblott oddalała się z każdą chwilą. - A jeśli pan kłamie? - zapytał Galloon. - Skąd mam wiedzieć, czy... - Chłopie. Za jakiś czas zobaczysz, że i tak uratowałem ci życie. Coś zaszeleściło. Ze zboża wychyliła się stewardesa. - Jestem, proszę pana - powiedziała do Galloona. - Dobra. Idziemy - oczy Aldritcha napotkały oczy tamtego. Widział w nich strach. Ale wiedział, że to nie o nich ani nie o swoje życie martwi się ten śmieszny człowieczek. On bał się o Malarzy. O cały ten świat. Szybko znaleźli jej ślady. Deptała niebieskie łany, wyraźnie się śpieszyła. Była chyba pewna swego, Aldritch zastanawiał się, czy dobrze odgadł jej zamiary. Już wkrótce stało się jasne, że kobieta zagłębia się w płaskowyż. Podążali jej tropem, prowadził Galloon. On znał to miejsce. - Panie Lonelyth. - Tak? - Chyba wiem, gdzie ona idzie. Zmierza do tego kamienia. Aldritch skinął głową. - Też tak myślę. Czy to jeszcze daleko? - Pół kilometra - Galloon zasapał nerwowo. - Ja myślę, że można by podejść tam z drugiej strony. Jeśli się nas spodziewa, to na pewno nie stamtąd. Aldritch stanął. Jakaś szczególnie pełna kolba uderzyła go w brzuch. Dotknął jej ciepłej skórki, czuł tętniące życiem zarodniki. - Dobrze. Ale ostrożnie. Ruszył za przewodnikiem, za nim szedł android. Wciąż nie było widać słońca, ale jego promienie uderzały w chmury unoszących się zarodników i dzięki temu było już prawie jasno. Nad równiną płynęły świecące obłoki. - Niech pan patrzy w niebo, panie Lonelyth - powiedział Galloon. - Czy jest pan w stanie to dostrzec? Co wy chcecie od tego świata? Co chcecie mu zabrać? Piękno? Aldritch nie odpowiedział. Nie chciał odpowiadać. Wydawało mu się, że słyszy już rzekę. - Ostrożnie - powiedział do Galloona. - Jeśli chce pan mieć te swoje świecące chmury, niech się pan skoncentruje. Teraz ja będę podejmował decyzje. - Mieliśmy rację - odpowiedział Galloon. - Widzę ją. Aldritch złapał go za ramię i zatrzymał. Ostrożnie rozchylił pędy zbóż. Sięgnął do plecaka i wyjął z niego lornetkę. Weisblott stała przed kamieniem. Pochylała się nad czymś, co leżało na ziemi, a słaby wiatr rozwiewał jej jasne włosy. Nie od razu dostrzegł Malarza. Siedział w cieniu kamienia i przyglądał się kobiecie. Był chyba zdenerwowany, jego nozdrza rozchylały się szybko, a ręce drapały pędy zboża. - Co ona robi? - zapytał Galloon. - Jeszcze nic - odpowiedział ochryple. - Dopiero się zacznie. I zaczęło się. Obok kamienia wyrosło holo. Weisblott uruchomiła projektor. Aldritch uśmiechnął się. Tak jest, pomyślał. Chce mnie wyprzedzić. Nie wie, kim jest jej przeciwnik, ale jest pewna, że przebywa w pociągu. Pociąg jest zagrożeniem. Widział lokomotywę i wagony. Musiała je sfilmować przed chwilą; stały na swoim torze, ospałe metalowe cielska, pełne śpiących ludzi i ziemskiego życia. Obce. Pociąg nie pasował do zbóż i chmur płynących nad horyzontem. Na to liczyła. - Co tam jest? - zapytał znowu Galloon. - Coś się świeci... Nie odwracając się podał tamtemu lornetkę. Chyba wiem, jak ona chce zachęcić Malarza do pracy. - Rany boskie... Ależ to jest nasz pociąg - powiedział Galloon. - Hologram pociągu. Czy ona... Panie Lonelyth, ta kobieta zwariowała. Rozbiera się. Ściąga całe ubranie... Aldritch pochylił się i zapalił następnego papierosa. - Widzisz, Freddie, nie ma kobiet, które by się rozbierały bez konkretnego powodu. Przynajmniej ja takich nie znam. A jeśli nawet są wyjątki, to nie należy do nich panna Weisblott. Zapewniam cię, że wie, co robi. Wyjął lornetkę z rąk Galloona i spojrzał w grube szkła. Weisblott była już naga. Stanęła w rozkroku przed Malarzem i pokazała mu hologram. Samiec i samica. Jakież to proste. Jej duże piersi zakołysały się niespokojnie. Malarz poderwał się z ziemi. Jego ręce sięgnęły w zboże. Zaczął malować. Na początku były to tylko kolorowe plamy. Ale już po chwili dłonie tubylca zaczęły je ze sobą mieszać, z szaleńczą zdawało się szybkością i zamiarem. Mięśnie pracującego naprężały się, grube krople potu spływały po skórze pleców. W pewnej chwili znieruchomiał. Kobieta wyprężyła pośladki. Malarz zadrżał i znowu sięgnął po farby. - Co tam się teraz dzieje? - dopytywał się Galloon. - Niech pan coś powie... - On maluje nasz pociąg. Powiedziałem ci, że ratuję twoje życie. Nie spodziewaj się, że będziemy mogli wrócić nim do Miasta. Nikt już nie wróci. Wystawiła nas wszystkich na cel. Galloon zaczął kaszleć. Malarz powoli kończył. To, co widział na kamieniu Aldritch, nie różniło się już niczym od reszty płaskowyżu. Zostały chmury, zostało zboże. Zniknęły tory, wagony i lokomotywa. El Divino pozbyła się obcych. Kamień zatętnił kolorami. Aldritch odgarnął włosy opadające na czoło. - Popatrz sobie - powiedział. - Malarz dostaje właśnie zapłatę. Dobrze się spisał. Galloon jęknął coś niezrozumiale. To, co zobaczył, odebrało mu resztki spokoju. Spółkująca para. Człowiek i Obcy. - Tak właśnie ich do tego zmusza. Coś za coś. Teraz jest dobry moment. Chodźmy. Galloon nawet nie drgnął. Patrzył w lornetkę jak zaczarowany. - Potem ci opowiem, co było dalej - Aldritch prawie siłą wyjął z jego dłoni lornetkę. Były wilgotne. Galloon oklapł. Jeszcze bardziej się przygarbił, jego szczurza twarz pokryła się szarością. Mrugał nerwowo oczami i patrzył na Aldritcha. Na chwilę przestał kaszleć. - Jak ona mogła nas zabić... - powiedział. - Jeszcze żyjemy. I to daje nam pewne możliwości. Huknął strzał. Galloon zasłonił oczy. - Zabiła go - powiedział Lonelyth. - Musi zachować równowagę. Samice tak właśnie robią z Kreatorami. Tylko Truteń ma szansę przeżycia. Powinna to zresztą zrobić przed kopulacją, ale widać nie chciała... Chmury świeciły coraz jaśniej. Wciąż nie widzieli słońca. W zbożu cykały owady. - I co teraz? - zapytał. - Co pan chce zrobić? - Tu gdzieś był drugi samiec, nieprawdaż? Gdzieś na zachód od tamtego kamienia. - Lonelyth spojrzał na zegarek, a później na niego. Odwrócił wzrok. Jak ten facet może być taki spokojny... Ona zabiła tylu ludzi, tylu niewinnych ludzi. I jeszcze tego nieszczęśnika. - Tak - powiedział. - Pół godziny drogi stąd. Lonelyth skinął głową. Sięgnał do plecaka. Wydawał się myśleć o czymś zupełnie innym, ale Galloon widział, że na jego ostrej twarzy pojawiło się kilka nowych zmarszczek. Mężczyzna z siwiejącymi włosami poklepał go po plecach. - Mamy czas, Freddie. Dlaczego tak mi się przyglądasz? - Nie wiem. Kim pan jest? Lonelyth zaśmiał się i wzruszył ramionami. - Jestem Bruce Lonelyth. Ziemianin. A ty, kim ty jesteś, Freddie? Czarne oczy zmrużyły się. Kpiąco? Nerwowo? Czujnie? - Dla kogo pan pracuje? - zapytał pocierając wąsa. - Niech pan powie chociaż tyle. Ja przecież... Pomogłem panu. Lonelyth usiadł w zbożu. Przez chwilę bawił się niebieskimi kolbami. - Pracuję dla pieniędzy. I ja też ci pomogę. Zrobię to tak, że Ziemia przestanie się interesować tymi golasami. Chcę ich dla siebie, Freddie. Ja mam zadecydować. Galloon usiadł obok tamtego. Wciąż niewiele rozumiał. Nigdy nie myślał o takich sprawach. Nie przypuszczał nawet, że są światy, które sięgają po życie innych światów. On miał chmury El Divino i obrazy tych pięknych istot. Miał swoje marzenia i miał swoje oszczędności. Niczego więcej nie pragnął. Ale nagle zrozumiał, że to nie wystarcza. Byli jeszcze inni. Czaili się wokół i chociaż on sam nie był dla nich zagrożeniem, oni chcieli go pozbawić tego, czego pragnął. Dlaczego? Co go od nich różniło? Dlaczego oni myśleli tak, a on inaczej? Czy należeli do innych gatunków? - Na co czekamy, panie Lonelyth? - Na poduszkowiec. Weisblott musi jakoś wrócić. I widzę, że właśnie się zbliża - wskazał palcem na ekran małego radaru. Mrugało tam zielone światełko. - Nie zobaczą nas, bo siedzimy za nią. Zakłócam zresztą ich radary. Ona wróci do Miasta i nada następny meldunek na Ziemię. Po prostu wypadek. Tubylcy zniszczyli pociąg i zabili kilku ludzi. Kto ich wie dlaczego? Tacy już są, sukinsyny. Zmieniają. I panna Weisblott zyska nieco czasu. - W Mieście coś takiego już się stało - nagle przypomniał sobie wydarzenia ostatnich miesięcy. - Zniknęło kilka budynków, w tym ten potężny wieżowiec korporacji "WARS & GUNS"... Ale widzę, że i o tym pan wie. - Wiem. Poduszkowiec jest już przy niej. Wsiada. - Lonelyth przyłożył lornetkę do swoich oczu. - No. Polecieli. Galloon przesłonił dłonią twarz i zakaszlał. Widział białe cielsko odlatujące w kierunku Miasta. Uderzone powietrzem zboże zafalowało gwałtownie. Poduszkowiec miał rządowe oznakowania. - No i co? Teraz możemy już iść? Gdzie? - zapytał czując rozpacz. - Gdzie, jeśli nie ma już pociągu, a jak pan sam widział, ten poduszkowiec reprezentował Miasto. Lonelyth uśmiechał się. - Ja jeszcze nie zakończyłem. Mój szef obiecał zapłacić pannie Weisblott. Prowadź mnie do tego drugiego kamienia. Wstali ciężko. Skinął na stewardesę i android poszedł za nimi. Pewnie będzie mu potrzebna do przygotowywania posiłków. Albo zdechniemy wśród tego zboża. Słońce nagle wychyliło się zza chmur i oślepiło ich zmęczone oczy. Zapowiadał się piękny dzień. Galloon wziął w płuca głęboki oddech. Na co tamten jeszcze liczył? - To tam - pokazał palcem kolejny zakręt rzeki. - Szybko leci do Miasta poduszkowiec? - zapytał Lonelyth. - Taki jak tamten? Nie dłużej jak pół godziny. Wiem, bo sam leciałem. - Za godzinę pewnie będzie już siedzieć w swojej wannie i sączyć szampana z wysokiego kieliszka. Nie mówiłem ci, że ona uwielbia zmrożonego szampana? - Kto? Weisblott? - Ta sama. Pokręcił głową. O czym on gada? Czyżby zwariował, pomyślał rozgarniając szczególnie gęstą ścianę zboża. Wyszli wprost na kamień. Był duży, chyba większy od poprzedniego, równie czysty i gładki jak tamten. Malarz siedział w jego cieniu, bawiąc się jakimś patykiem. Ten był łysawy, za to jego klatkę piersiową porastały ciemne, zmierzwione kudły. Miał wielkie, płaskie stopy i bliznę na prawym biodrze. Na ich widok wstał. - Jeszcze nie - powiedział Lonelyth. - Jeszcze poczekamy. Cofnęli się w zboże i okrążyli kamień. Przystanęli tuż nad rzeką, skąd świetnie widzieli tamto miejsce. Lonelyth znowu palił papierosa i mruczał coś do siebie. Słońce wspinało się w górę kolorowego nieba. Rzeka połyskiwała setkami barwnych cieni. - Niech pan spojrzy, tam jest taka kolorowa, a tu, przy brzegu, ciemnozielona - zanurzył dłonie w wodzie. Była przyjemnie chłodna. - Tak. Już to wcześniej zauważyłem. To chyba przez te zarodniki. Wirują nad głównym nurtem. Tu jakoś ich nie ma. Zapadła cisza. Jakiś owad podpłynął do jego dłoni. Był płaski i wypuszczał z odwłoka pęcherzyki powietrza. Pracowicie przebierał wiosłowatymi odnóżami. Galloon wyciągnął w jego stronę palec. Owad znieruchomiał. - Dobra - westchnął Lonelyth. - Niech pan przywoła androida. Machnął palcem i drobny pływak uciekł przestraszony. - Syndie - powiedział. - Chodź tutaj. Stewardesa stanęła po jego prawej stronie. - Słucham, panie Galloon. - Nie. Masz słuchać tego pana. Już on ci wszystko powie. Lonelyth wyjął coś z plecaka. - Umiesz obsługiwać holo, Syndie? - Tak, proszę pana. - Dobrze. Idź z tym w stronę tego kamienia. Następne polecenie otrzymasz drogą radiową. Android skinął głową. Syndie była modelem B52 i oznaczało to, że była zdolna do pełnienia różnych kobiecych zadań. Konstruktorzy dali jej ponętne ciało i piękną twarz. Miała krótkie, rude włosy i minispódniczkę. I białą koszulkę z delikatnymi ramiączkami, pod którą prężyły się kształtne piersi. Ruszała się płynnie; jej długie nogi sprawnie omijały nierówności terenu, a pośladki rytmicznie przyciągały ich oczy. Po chwili zniknęła w zbożu, żeby minutę później wychynąć z niego dokładnie tam, gdzie stał kamień. - Dobrze - powtórzył Lonelyth. - Teraz rozbierz się. Do naga. - Jak to... - chciał zaprotestować, ale słowa uwięzły mu w gardle. Lonelyth podniósł lornetkę. - O.K., kochanie. Włącz holo i wyświetl obraz tuż obok kamienia. Potem staraj się zainteresować sobą tego mężczyznę. Czy zrozumiałaś? - Ten mężczyzna jest Obcym - zadźwięczał jej spokojny głos. - Wiem. Mimo wszystko zrób to, co ci każę. - Zrozumiałam. Jestem już naga i włączyłam holo. Teraz staram się go zainteresować. Ale nie było to potrzebne. Galloon widział, jak Malarz zrywa się z ziemi. Widział jego łysiejącą głowę i ręce zagłębiające się w trawie. Syndie wypięła się prowokująco. Uklękła. - To po to była panu potrzebna Syndie. Zaczynam rozumieć. Pan od razu wiedział. Nie potrafił dostrzec, co przedstawia holo. Bez lornetki nie był w stanie tego zobaczyć. Co to może być? - Niech mi pan da lornetkę - poprosił. - Chcę wiedzieć, co tam jest. - Nie - odpowiedział krótko Lonelyth. Malarz zaczął już malować. - Co tam jest, do cholery? Co pan zmienia? - starał się wyrwać tamtemu lornetkę, ale Lonelyth odsunął go swoją silną ręką. - Uspokój się, przyjacielu. - Nie! Niech pan mi to da... Znowu starał się sięgnąć do twarzy Ziemianina. Wtedy Lonelyth przewrócił go w przybrzeżny piach i pochylił nad nim swą zmęczoną twarz. Czarne oczy zaczęły rosnąć. Potem rozmazały się. Widział już tylko czerń. Zalała jego wątłe ciało niczym gęsty asfalt. Niczym czarna woda. Dusił się. - Nie - usłyszał jeszcze ochrypły głos. Zemdlał. Aldritch otarł czoło i odgarnął z niego kosmyk włosów. Słońce prażyło przez chmury. Było już prawie południe. Przytknął oczy do szkieł lornetki. Malarz skończył. Skończył obraz i skończył z Syndie. - B52 - powiedział cicho do mikrofonu. - Tak, proszę pana? - Możesz wracać. Zabierz ze sobą holo. - Zrozumiałam. Czy mogę zabrać też ubranie? - Jasne. Ubierz się, Syndie. Potem pochylił się i zaczerpnął wody z rzeki. Chlusnął nią w leżącego przewodnika. Galloon otworzył oczy. Poruszył wąsem. Chrząknął. - Już po wszystkim? - Tak - odpowiedział patrząc na skrzącą się rzekę. - Zaraz przyleci po nas poduszkowiec. Dałem już sygnał chłopakom. Robota skończona. Galloon zbierał się powoli. Aldritch patrzył, jak otrzepuje swój śmieszny uniform i przygładza resztki włosów. Kiedy wróciła Syndie, Galloon wciąż przygładzał swoje włosy. Zwlekał z pytaniem. - Teraz już mi pan powie? Czy dopiero w Mieście? - jego głos był piskliwy. Aldritch potrząsnął niebieską kolbą. Zagrzechotała. - Nie ma już Miasta, Freddie. Widzisz, nie mogłem być pewien, gdzie też ona akurat będzie. I kto właściwie jej pomaga. Hologram przedstawiał całe Miasto. Tak, jakżeście je zbudowali. Galloon zaszlochał. Jego palce wykrzywiły się konwulsyjnie. - Nie - wrzasnął. - Nie zabiłeś chyba tych wszystkich ludzi, skurwielu. Powiedz, że nie. To przecież niemożliwe... Na Boga Jedynego. Aldritch uśmiechnął się. W jego czarnych oczach nie było już żadnych uczuć. Patrzyły na wirujące zarodniki. - Wiedziałem, że w końcu polubisz ludzi - powiedział. - Ale ja zrobiłem tylko to, co chciałeś. El Divino odetchnęła. Pozostała przy życiu. Mr Helper będzie się musiał poważnie zastanowić. Zza horyzontu wyskoczył poduszkowiec. Leciał w ich stronę. Aldritch pstryknął papierosem i wypuścił z sykiem dym. Potem schylił się i sięgnął po swój plecak. - Koniec - powiedział do Galloona. - Nie byli tego warci, Freddie. Ale nie wiedział, czy to prawda. Nie wiedział, czy życie każdego z nich liczyło się rzeczywiście mniej niż życie Malarzy. Sięgnął szybko w powietrze i złapał jeden z zarodników. - Może to właśnie ty przeważyłeś szalę, bracie - mruknął do złocistego nasionka. - Tak. Pewnie tak to było. Poduszkowiec mrugnął światłami. Schodził do lądowania. Aldritch przekrzywił głowę i mrugnął. Zarodniki wirowały w powietrzu. Gdzieś tam, na płaskowyżu, samotna istota malowała kolejny obraz. Ludzie nie byli jej potrzebni. Nie byli potrzebni nikomu prócz siebie samych. special thanx to Kim Gibson. Just slide!