Hannah Sohpie - Chor sierot
Szczegóły |
Tytuł |
Hannah Sohpie - Chor sierot |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Hannah Sohpie - Chor sierot PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Hannah Sohpie - Chor sierot PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Hannah Sohpie - Chor sierot - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału: The Orphan Choir
Copyright © 2013 by Sophie Hannah
All rights reserved.
Copyright for the Polish Edition © 2014 Burda Publishing Polska
Sp. z o.o. Spółka Komandytowa
02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15
Dział handlowy: tel. 22 360 38 41–42
faks 22 360 38 49
Sprzedaż wysyłkowa:
Dział Obsługi Klienta, tel. 22 360 37 77
Redakcja: Małgorzata Grudnik-Zwolińska
Korekta: Roma Sachnowska, Bronisława Dziedzic-Wesołowska
Projekt okładki: Wioletta Wiśniewska
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Redakcja techniczna: Mariusz Teler
Redaktor prowadząca: Agnieszka Koszałka
ISBN: 978-83-7778-761-8
Skład i łamanie: KATKA, Warszawa
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie
w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie
oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe
– tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Strona 4
Spis treści
Część pierwsza. Wrzesień, październik
1
2
3
4
5
6
Część druga. Grudzień
7
8
9
10
Część trzecia
11
Moje relacje z duchami
Przypisy
Strona 5
Responsoria umieszczone w tej książce pochodzą z prawdziwych nabożeństw
z udziałem chóru, w których uczestniczyłam w St Catherine College w Cambridge
– cudownej i wcale nie strasznej instytucji, której chór dziewczęcy bezwiednie za‐
siał ziarno straszliwej opowieści w moim umyśle.
Strona 6
Zaszczyć nas, Panie,
Zachowaj nas tej nocy od grzechu.
O Boże, zmiłuj się nad nami,
Zmiłuj się nad nami.
Niech nas ogarnie łaska Twoja, Panie,
1
Według ufności pokładanej w Tobie! .
Boże Zastępów, odnów nas
2
I okaż Twe pogodne oblicze, abyśmy doznali zbawienia .
Usłysz, o Panie, moją modlitwę,
3
Przyjm moje błaganie .
Niech Bóg będzie z Tobą;
I z duchem Twoim.
Módlmy się.
Daj nam światło w mrocznej porze, błagamy cię, Panie,
I spraw, byśmy potrafili uwierzyć w swych sercach w to,
co śpiewamy i mówimy ustami,
A to, w co wierzymy w swych sercach, niechaj znajdzie
odbicie w naszym codziennym życiu,
Przez Jezusa Chrystusa, Pana naszego.
Amen.
Strona 7
CZĘŚĆ PIERWSZA
WRZESIEŃ, PAŹDZIERNIK
Strona 8
1
Kwadrans przed północą. Stoję w deszczu, przed domem swojego najbliższego sąsiada, zaci‐
skając zziębnięte, mokre dłonie na zardzewiałych drążkach ogrodzenia. Spoglądam pomiędzy
nimi w dół, na nadgryzione zębem czasu, niebezpiecznie wąskie schody prowadzące do sute‐
reny, z której dobiega ryk muzyki. To najbardziej nielubiana przeze mnie piosenka: Don’t Stop
Me Now Queenów.
W ciemność panującą na zewnątrz wsącza się czerwonopomarańczowe światło z wykuszo‐
wego okna, które wygląda równie nieprzyjemnie, jak okropnie brzmi ta zbyt głośna muzyka.
Jedno i drugie przywodzą mi na myśl piekło: moje wyobrażenie o nim. W pozostałych oknach
czterokondygnacyjnego domu sąsiada nie pali się światło.
Suterena mojego domu jest ciemna i cicha. Używamy jej głównie jako lokum dla gości,
a ponieważ miewamy ich rzadko, zwykle stoi pusta. Znajdują się tam dwie sypialnie, pokój
do zabawy z konsolą do gier wideo dla Josepha oraz duża łazienka. Wszystkie wewnętrzne
ściany sutereny domu pod numerem dziewiętnastym zostały wyburzone w celu stworzenia
jednej, rozległej przestrzeni: „pokoju do relaksu” albo „sali gościnnej”, zależnie od tego, czy
określenie pomieszczenia pada z ust mojego sąsiada czy jego dziewczyny.
Sądzę, że etykietka „sala gościnna” martwi go z powodu szlachetnych skojarzeń. Słowo „go‐
ścinna” sugeruje, że ktoś może przejmować się kimkolwiek poza sobą. A mój sąsiad ma
wszystkich w nosie.
Słuchając refleksji Freddiego Mercury’ego na temat naddźwiękowej kobiety, cieszę się, że
żadnej nie spotkałam: wygląda na to, że są dość narowiste – niezbyt łatwe w obejściu. Nigdy
też nie aspirowałam do naddźwiękowości, cokolwiek to może oznaczać. To, czego pragnę,
jest, mam nadzieję, o wiele łatwiejsze do osiągnięcia: spanie w ciepłym, suchym łóżku.
W chwili obecnej to jedyne rzeczy, których chcę, jedyne, których pragnienie wydaje mi się
możliwe.
Schody prowadzące z chodnika do sutereny domu pod dziewiętnastką są śliskie od mchu,
deszczu i ulicznego błota. Wszystkie stopnie miały kiedyś krawędź pod idealnie prostym ką‐
tem, ale po przeszło stu latach wystawienia na działanie stóp i pogody powierzchnia i krawę‐
dzie się starły, przez co schody stały się zbyt nierówne, by z nich bezpiecznie korzystać,
zwłaszcza podczas takiej ulewy, jaka nadeszła tej nocy. Zazwyczaj, gdy na nie patrzę, czuję
przypływ satysfakcji. Kobieta, która sprzedała nam dom pod siedemnastką, ostatnio wymieni‐
ła całą zniszczoną kamieniarkę. Schody prowadzące z naszej sutereny na ulicę mają piękne,
równe krawędzie i nowiutką, pomalowaną na czarno, żelazną poręcz przymocowaną dla do‐
datkowego zabezpieczenia, ale właściwie jakie to ma znaczenie? Skoro nie mogę spać w swo‐
im domu, kiedy tego chcę, wszystkie jego zalety przestają się liczyć.
Pod dziewiętnastką nie uświadczysz poręczy przy schodkach. Nie palę się, by po nich scho‐
dzić, kiedy woda przelewa się ze stopnia na stopień jak płynna spirala, ale jaki mam wybór?
Jeśli chcę przyciągnąć uwagę sąsiada, muszę stanąć w miejscu, w którym mnie zauważy, albo
zaczekać na przerwę między piosenkami i załomotać w okno pomieszczenia, w którym prze‐
Strona 9
bywa ze swoim towarzystwem. Siedem razy naciskałam dzwonek przy furtce, lecz mnie nie
słyszał. Oczywiście, że nie; Freddie Mercury zagłusza wszelkie dźwięki.
Mam na sobie piżamę w biało-różową kratkę, przemoczoną od kolan do kostek, czarny
płaszcz przeciwdeszczowy i buty sportowe, które przemokły w pięć sekund po moim wyjściu
z domu. Czuję się teraz, jakbym miała stopy w dwóch komorach balastowych, które ciągną
mnie w dół. To zupełna odwrotność sytuacji, kiedy ludzie pakują sobie do kieszeni kawałki
betonu, by pomogły im się utopić po wejściu do wody. Ja jestem wtłaczana przez wodę w be‐
tonowy chodnik. Potoki deszczu nieprzerwanie leją się z nieba. Aż trudno uwierzyć, że skła‐
dają się z pojedynczych kropli.
Absurdalność propozycji Freddiego Merkury’ego, który zachęca mnie, bym do niego za‐
dzwoniła, jak będę chciała miło spędzić czas, sprawia, że nie mogę powstrzymać się od śmie‐
chu. Problem w tym, że moja definicja miłego spędzania czasu bardzo się różni od tej, którą
lansuje piosenka i pan Fahrenheit. Tak Stuart i ja nazywamy między sobą swojego sąsiada,
chociaż naprawdę zwie się Justin Clay, a słyszałam, jak jego dziewczyna Angie i kumple na‐
zywają go Jub. Dla mnie miłe spędzanie czasu oznacza, że mogę położyć się do łóżka, kiedy
mi się żywnie podoba – owszem, nawet bardzo wcześnie w sobotni wieczór – i kiedy nie mu‐
szę wysłuchiwać dudniących za ścianą rockowych hymnów, które nie dają mi zasnąć.
Tak dzieje się w co drugą czy trzecią sobotę. Na szczęście pan Fahrenheit spędza pozostałe
weekendy w domu Angie, ale kiedy jej dzieci są ze swoim ojcem, Angie instaluje się pod dzie‐
więtnastką i zaczyna się balanga – a przynajmniej tak się wydaje, sądząc po odgłosach. Czasa‐
mi postanawiają zaszaleć na całego w wolny od dzieci weekend i puszczają głośno muzykę
przez dwa kolejne wieczory, piątkowy i sobotni. Pan Fahrenheit zapewnia mnie, że to nigdy
nie jest balanga, jedynie „spotkanko towarzyskie”. Próbowałam przy czterech różnych oka‐
zjach wyjaśnić mu, że nieważne, jak to nazwiemy, byle tylko zechciał łaskawie ściszyć muzy‐
kę do dającego się zaakceptować poziomu.
Na „spotkankach towarzyskich” są zawsze ci sami goście – facet w butach turystycznych
z rozwiązanymi sznurowadłami i dżinsami wetkniętymi w mięsiste skarpety, przygarbiony,
zbyt wysoki mężczyzna z oklapłymi włosami i plecakiem, kędzierzawa nauczycielka tańca,
która odpala jednego papierosa od drugiego, pracująca w szkole sztuk widowiskowych na
Woolnough Road; grubaska w czerwonych okularach, z dziwacznie ufryzowanymi włosami
w kolorze sierści niebieskiego persa. Pan Fahrenheit zawsze puszcza im te same utwory, które
goście podśpiewują i wykrzykują do wtóru z wykonawcami, choć muszę uczciwie przyznać,
że odtwarza je w różnej kolejności. Są to: 9 to 5 Dolly Parton, Livin’on a Prayer Bon Jovi, He‐
art of Glass Blondie, Take on Me zespołu A-ha, Love Shack B-52 oraz Video Killed the Radio Star,
nie pamiętam czyje to.
Gwoździem programu jest zaś zawsze utwór Don’t Stop Me Now Queenów, który wyraża po‐
dejście do życia mojego hałaśliwego sąsiada o wiele lepiej niż on sam. Zapewne nie analizo‐
wał słów piosenki, w przeciwieństwie do mnie, ale to chyba nie przypadek, że jest bezwzględ‐
nym, samolubnym hedonistą, a piosenka, którą puszcza na cały regulator częściej od innych –
zwykle dwa, trzy razy w trakcie balangi – jest hymnem jego ideologii. Narrator z piosenki to
nie tylko ktoś, kto pragnie dobrze się bawić (co byłoby całkiem uzasadnione), lecz osoba, któ‐
ra doskonale zdaje sobie sprawę, że zabawa, którą zamierza sobie zafundować (niekontrolo‐
wana, jak bomba atomowa), wpłynie na innych tak negatywnie, że stanie się dla nich nie do
zniesienia i będą próbowali ją przerwać. Przewiduje to i jasno daje do zrozumienia, że życzy
Strona 10
sobie kontaktu wyłącznie z osobami, które podzielają jego wyobrażenia na temat miłego spę‐
dzania czasu.
Stuart powiedziałby – mówił, często – że to tylko piosenka, a ja zbyt wiele z niej wyczytuję.
Drażni mnie nieścisłość tej krytyki. Przecież każdy może usłyszeć te groźne słowa, w tekście
nie ma żadnych dwuznaczności. Stuart byłby bliższy prawdy, gdyby oskarżył mnie nie o do‐
szukiwanie się w słowach piosenki znaczeń, których tam nie ma, lecz o wyobrażanie sobie, że
Don’t Stop Me Now to coś więcej niż piosenka, co jest oczywiście niemożliwe z naukowego
punktu widzenia.
Patrząc na to nienaukowo, jest ona wstrętną esencją Justina Claya, zawartą w muzyce. Jego
duszą przerobioną na pop.
Wreszcie jazgotliwa tyrada Queenów dobiega końca. To moja szansa. Wiem z doświadcze‐
nia, że w trakcie tych wieczorków jedna piosenka nie następuje natychmiast po drugiej. Pan
Fahrenheit nie jest zbyt sprawnym didżejem. Kiedyś myślałam, że długie przerwy pomiędzy
kolejnymi muzycznymi atakami to sadystyczne próby ukołysania mnie złudnym poczuciem
bezpieczeństwa w celu ponownego powalenia, gdy zaczynam przysypiać, ale to było niespra‐
wiedliwe z mojej strony. Nie wzięłam pod uwagę, jak wiele czasu zajmuje przełożenie róż‐
nych części składowych nieskręconego blanta z kolan na stolik do kawy, bez rozsypania ich,
zwłaszcza gdy się jest ujaranym, a następnie doczłapanie do odtwarzacza i podjęcie decyzji,
co puścić w następnej kolejności.
Teraz, kiedy przestała grać muzyka, słyszę stłumione głosy, choć przez bębnienie deszczu
nie mogę rozróżnić słów. Schodzę ostrożnie tyłem po kamiennych schodach, tak by móc przy‐
trzymywać się wyższych stopni. Gdy jestem na samym dole, odwracam się i widzę, że Angie,
dziewczyna sąsiada, patrzy na mnie przez okno, po którym ściekają strugi wody.
– Jub, znów przyszła ta pani, co mieszka obok – mówi po paru sekundach wpatrywania się
we mnie bez słowa, jakby szok opóźnił jej reakcję.
Ma na sobie krótką biało-zieloną sukienkę – wygląda na to, że wzór na materiale jest zain‐
spirowany lampami lava – a na nią narzucony robiony na drutach, dłuższy beżowy kardigan.
Bose stopy.
– Och, chyba jaja sobie robisz! – wykrzykuje pan Fahrenheit.
Kusi mnie, by go spytać, czy to wyrażenie jest obecnie popularne na placu zabaw, ale się
powstrzymuję. Fahrenheit pochyla się nad sprzętem muzycznym, odwrócony plecami do
okna. Stoję na tyle blisko, że przez pojedynczą szybę w oknie świetnie go słyszę. Nie spieszno
mu, by się odwrócić i nawiązać ze mną rozmowę.
Wygląda na to, że ani on, ani Angie nie pojmują podstawowego związku przyczynowo-skut‐
kowego. Wiedzą, że nie zgadzam się, by puszczali głośno muzykę w nocy, bo wyraźnie im to
powiedziałam, jednak wydają się zaskoczeni, kiedy tak robią, a ja zjawiam się u nich z pre‐
tensjami. Za każdym razem widać jasno, że nie spodziewali się mojego najścia. Później nie
mogę się powstrzymać, i nie wiadomo po co recytuję Stuartowi rozmowę, której zapewne re‐
gularnie nie udaje im się przeprowadzić:
Wiesz, jeśli ona nie zdoła zasnąć z powodu naszej muzyki, będzie musiała znaleźć sobie na
noc coś innego do roboty. A co jeśli tym zajęciem będzie przyłażenie tutaj i dowalanie się do
nas?
No tak. Racja. Muszę przyznać, że to dość prawdopodobne, bo tak zawsze się dzieje. Jeśli
nie chcemy, by przychodziła nam tu jęczeć, może nie powinniśmy zakłócać jej snu.
Strona 11
Pan Fahrenheit podchodzi, otwiera okno, trzyma się z dala od deszczu.
– Cześć, Louise – mówi głosem równie ponurym i znużonym jak jego twarz. – Przyszłaś
mnie opierdolić?
Próbuję nie poczuć się urażona, ale mi się to nie udaje. Czyżbym skrycie miała nadzieję, że
powie: „Dołącz do nas, nalej sobie drinka”? Sądzę, że to możliwe, choć niewątpliwie również
głupie i naiwne. Nieraz przychodziło mi do głowy, że skoro nie mogę spać, a u sąsiada jest
akurat przyjęcie, równie dobrze mogłabym się przyłączyć i spróbować trochę zabawić. Oczy‐
wiście musiałabym odmówić, nawet gdyby pan Fahrenheit mnie zaprosił.
Zastanawiam się, czy on wie, że chętnie przestałabym go nienawidzić i byłabym gotowa na‐
wet trochę polubić, gdyby tylko choć odrobinę się ze mną liczył.
– Te wizyty o północy są dla mnie tak samo kłopotliwe jak dla ciebie, Justin – odpowia‐
dam. – Szczególnie gdy jest tak zimno i leje jak z cebra. Czy przestałeś już puszczać muzykę?
Dochodzi północ.
– Nie, nie przestałem puszczać muzyki. – Zatacza się lekko w tył.
– Powiedz jej, żeby się odpierdoliła – woła jego kumpel w butach turystycznych, machając
na mnie.
Siedzi po turecku na podłodze obok wysokiej stojącej lampy, która jest udrapowana czymś,
co przypomina czerwony obrus. On i ta lampa są dwiema wyspami w morzu pustych butelek
po winie walających się wokół. Pokój wygląda, jakby pospiesznie opuścili go uczestnicy gry
w butelkę, która toczyła się w kilkunastu kręgach.
– W takim razie czy mógłbyś od tej chwili przyciszyć dźwięk tak, by nie niósł się przez ścia‐
nę do mojego domu? – pytam Justina.
Grubaska w czerwonych okularach zjawia się u jego boku.
– Bądź rozsądna, kochaniutka – mówi. – Nie ma nawet dwunastej. Dwunasta to taka pora
graniczna, prawda? Przynajmniej tam, gdzie ja mieszkam. Musisz przyznać, że czasem próbu‐
jesz nas uciszyć już za piętnaście jedenasta.
– A Justin często puszcza muzykę co najmniej do pierwszej trzydzieści – odpalam. – Może
to raczej jego namówisz, by zachowywał się rozsądnie? Skoro zjawiłam się przed jedenastą, to
dlatego, że właśnie wtedy chciałam iść spać.
– Kurwa, Louise, przecież jest sobota – protestuje pan Fahrenheit.
– Czasami kładę się wcześnie w soboty, a siedzę do późna we wtorki – mówię. – A gdybym
tak była pilotem samolotu i musiałabym wstawać o czwartej rano… – przerywam natych‐
miast, by nie dać panu Fahrenheitowi szansy powiedzenia mi, że nie jestem pilotem samolo‐
tu, i wykazania, że nie mam racji. – Słuchaj, chcę tylko chodzić spać wtedy, kiedy mam na to
ochotę, i nie życzę sobie, by mnie wyrywał ze snu hałas dobiegający od ciebie. Proszę, Justin.
– Przywołuję na twarz swój najprzyjaźniejszy, pełen nadziei uśmiech.
Unosi ręce i cofa się, jakbym trzymała wycelowany w niego pistolet, a on wiedziałby, że
jest nienaładowany.
– Louise… wypierdalaj z powrotem do siebie, z łaski swojej. Znów zepsułaś mi wieczór, tak
jak sam już nie wiem ile razy wcześniej, dobra robota. Brawo. Nie mam zamiaru tracić więcej
czasu na kłótnie z tobą, więc… idź do domu albo kłóć się sama ze sobą, jak tam sobie chcesz.
– Wyluzuj, sąsiadeczko! – wrzeszczy z odległego krańca pokoju facet z oklapniętą grzywką.
Siedzi przy dużym stole jadalnym upstrzonym rozdartymi bibułkami do papierosów i pla‐
mami z wina. Stół mieści się pod wymyślnym szklanym żyrandolem, jest dosunięty do jedynej
Strona 12
w pomieszczeniu ściany pokrytej bladoniebieską tapetą w złote zawijasy w kształcie skrzy‐
piec. Właściwie jest piękna i pewnie słono kosztowała, ale aż oczy bolą, jak się w nią długo
wpatrywać. Pan Fahrenheit przywiązuje wielką wagę do wystroju wnętrza. Przykłada się też
pilnie do chlania i ćpania, za to do sprzątania wcale. Jego dom jest dziwną mieszanką dwóch
różnych stylów: aspiracyjnego, w pełnej gotowości do sesji fotograficznej, oraz dokumentacyj‐
no-wspominkowego gniazda rozpusty – popielniczki przewrócone kopniakiem na drogą wy‐
kładzinę z sizalu, pudełka po jedzeniu na wynos stojące naprzeciw designerskich krzeseł, jak‐
by stanowiły podnóżki do kompletu.
Pan Oklapnięta Grzywka ma stylówkę podobną do pana Fahrenheita: koszula w kratę nało‐
żona na biały T-shirt, spłowiałe dżinsy. Jedyna różnica wynika z wyboru obuwia: pan Fahren‐
heit lubi sportowe klapki, a Oklapnięta Grzywka nosi przeróżne kowbojki. Zauważam jego
plecaczek oparty o te, które ma na sobie tego wieczoru. Wolę nazwę „trawiaczek”.
– Świetny płaszczyk przeciwdeszczowy – drwi głośno kudłata nauczycielka tańca, nie pa‐
trząc na mnie. – Ciasno zasznurowany kapturek – to się nazywa styl.
Reszta się śmieje. To pierwszy raz, kiedy pan Fahrenheit mnie zbluzgał, pierwszy raz, gdy
jego przyjaciele wzięli jego stronę. Czekam, aż osłabnie uczucie upokorzenia, i mówię sobie,
że to nieważne, co jacyś tam nieuprzejmi obcy ludzie myślą o moim płaszczu przeciwdeszczo‐
wym. Mam nadzieję, że nie płaczę. Gdy uspokajam się na tyle, by móc się odezwać, mówię:
– Możesz mnie dziś zignorować, Justinie, ale problem związany z twoim zachowaniem nie
zniknie. Jeśli mnie nie posłuchasz, będę musiała rozejrzeć się za kimś innym, kogo posłu‐
chasz. Może na przykład zwrócę się do policji.
– Powodzenia, koleżanko – rzuca Angie, podkreślając sarkastycznie drugie słowo. – Możesz
sobie pomarzyć. Nikt nie zabroni nam słuchania piosenek w naszym własnym domu w sobot‐
ni wieczór.
– W czyim domu? – drażni się z nią Justin.
Ona udaje, że wtóruje mu śmiechem, ale nie sądzę, by ten dowcip podobał jej się tak samo
jak jemu.
– Louise! – Justin wskazuje mnie uniesioną ręką. Bardziej przypomina to salutowanie. –
Obiecuję ci, że pewnego dnia znajdziesz się po drugiej stronie i ktoś w taki sam gówniany
sposób popsuje ci zabawę. Tak! Gdziekolwiek zamieszkasz, kiedy twój syn będzie nastolat‐
kiem, o ile nie wybierzesz zabitego dechami odludzia, jakaś cipa zacznie bębnić ci w okna,
jak tylko twój chłopak zechce się trochę wyluzować ze swoimi kumplami. I wtedy pomyślisz:
Co za pieprzona cipa, przecież oni tylko się bawią. Wiesz co, Louise? W tej chwili to ty jesteś
tą cipą. – Kiwa głową, jakby wygłosił jakąś głęboką mądrość. – Ach, czekaj, przepraszam, za‐
pomniałem, że twój syn już opuścił dom, prawda? Pozbyłaś się go, tak? Ileż on ma lat? Sie‐
dem? Założę się, że w twoim domku jest bez niego miło i cicho. Właśnie dlatego to zrobiłaś?
Cała ta brednia z chórem to tylko wymówka, co? Czyżby pewnego dnia zbyt głośno podkręcił
sobie muzyczkę z pieprzonego serialu Balamory?
Dosłownie mnie zamurowało. Nie mogę uwierzyć, że sąsiad coś takiego powiedział. Że tak
pomyślał, nawet będąc wściekły. Nie mógłby tego powiedzieć, gdyby wcześniej tak nie pomy‐
ślał.
A jednak. Powiedział i pomyślał.
Nie potrafię znaleźć żadnych słów w odpowiedzi. Justin dostałby niezłą nauczkę, gdybym
jutro o tej porze stała w tym samym miejscu, wbita w ziemię jego okrutnymi słowami.
Strona 13
– Daj spokój, Jub – rzuca ostrzegawczo Angie.
Wydaje się zaniepokojona. Ciekawe, czy wyglądam groźnie: jakbym zamierzała wdrapać się
przez okno do środka – ociekająca wodą zakapturzona czarna postać – i wydusić z niego ży‐
cie. Jakże kusząca myśl.
– Spławiła siedmioletniego syna? – upewnia się nauczycielka tańca. – O kurwa, serio?
– A może wolałabyś, żebym puszczał muzykę klasyczną? – pyta szyderczo pan Fahrenheit. –
Czy nadal psułabyś mi każdą cholerną zabawę, gdybym puszczał… dajmy na to Mozarta?
Zastanawiam się, dlaczego naśladuje Hitlera, przykładając palec pionowo nad górną wargą.
Potem dociera do mnie, że nie chodzi o wąsy. Ten gest – uniesienie koniuszka nosa – ma
oznaczać snobizm.
– Mozart? – śmieje się Pan Turystyczne Buty. – Akurat coś masz!
– Tak się składa, że owszem – odpala pan Fahrenheit. – Trzeba mieć muzykę klasyczną.
Prawda, Louise? – Do przyjaciół rzuca: – Chcecie posłuchać, prostaki?
Nikt nie chce. Jęczą, klną, śmieją się.
– Wygląda na to, że tylko ty i ja, Louise, jesteśmy ci kulturalni. Snoby. – Pochyla się ku
dzielącej nas barierze z deszczu i puszcza do mnie oko.
Nie mogę tu dłużej tkwić. Tak szybko, jak tylko mogę, uważając, by się nie poślizgnąć,
wspinam się po schodach na ulicę i pędzę do domu, żegnana hucznymi brawami pana Fah‐
renheita i jego przyjaciół.
– Stuart! Stuart!
Same słowa nie wystarczą. Dźgam go w ramię koniuszkami palców. Otwiera oczy i gapi się
na mnie, leżąc na plecach.
– Co?
– Słyszysz? Posłuchaj.
– Louise. Lepiej, żeby to był już ranek.
Jestem innego zdania. Lepiej, żeby ranek nie nastał, dopóki nie złapię przynajmniej sześciu
godzin snu. Teraz, kiedy nie muszę szykować Josepha do szkoły, mogę pospać dłużej, ale wła‐
śnie z tego powodu tak się nie dzieje. Każdego ranka uruchamiam się o wpół do siódmej, do‐
kładnie o tej porze, kiedy musiałam wtedy wstawać. To codzienny protest mojego ciała prze‐
ciwko nieobecności syna.
– Przykro mi. Jest środek nocy – mówię.
Nie mogę pozwolić sobie na to, by zdefiniować obecną chwilę jako ranek, chociaż technicz‐
nie rzecz biorąc, tak jest. Jeszcze nie zaznałam nocy. To paradoks Głośnego Sąsiada. Czy
mówi się: „Przecież jest trzecia nad ranem!”, by dać do zrozumienia samolubnemu prostako‐
wi zza ściany, że jest bardzo, ale to bardzo późno? „Czwarta rano”, „piąta nad ranem”?
W którym momencie to zaczyna brzmieć tak, że niby czynni ludzie już podśpiewują sobie pod
prysznicem, wciskają włączniki ekspresów do kawy, szykują się, by pobiec do biura?
Stuart chwyta obiema rękami brzegi poduszki, po lewej i prawej stronie głowy, i próbuje
naciągnąć je sobie na twarz, jakby starannie pakował samego siebie przed wysyłką.
– Środek nocy – powtarza. – W takim razie powinienem jeszcze spać.
– Słyszysz muzykę?
Strona 14
– Tak, ale ona nie wytrąca mnie ze snu. Od tego mam żonę.
– To Verdi. Przedtem leciał Bizet i kawałek Pucciniego.
Na ścianie akademika St John’s College znajdującego się na tyłach naszego domu włącza
się lampa monitoringu, świeci mi prosto w twarz. Widocznie jakiś samochód za blisko podje‐
chał do budynku. Pochylam się i przesuwam zasłonkę w prawo. Jest zbyt wąska: musimy wy‐
bierać, którą część okna chcemy zasłonić: po stronie lampy czy okien sypialni studentów.
– Pan F. dostał pewnie CD z hitami klasyki jako darmowy dodatek do niedzielnej gazety –
mówi Stuart, znów zamykając oczy.
– To jest wymierzone przeciwko mnie – wyjaśniam. – Melodyjne „pieprz się”. Znudził się
atakowaniem mnie swoją muzyką, więc teraz używa takiej, którą uważa za moją.
– Czy ty nie masz przypadkiem paranoi?
Mogłabym się przyznać do tego, że poszłam do sąsiada, odbyłam kolejną kłótnię z panem
Fahrenheitem, w trakcie której wypłynął temat muzyki klasycznej. Stuart nie zna tego kontek‐
stu. Gdybym mu powiedziała, co zaszło, przyznałby, że mam rację co do złośliwości tego
ostatniego hałaśliwego ataku, ale również by mnie skrytykował; „skrysztorcował”, jak powie‐
działby Joseph (wymyślił słowo, z którego jest bardzo dumny, skontaminował słowa: skryty‐
kować i obsztorcować), za to, że poszłam sama: bezbronna kobieta bez męża, który mógłby
mnie obronić. A wtedy ja też mogłabym go „skrysztorcować”, bo jestem wykończona i sfru‐
strowana i trudno by mi było zachować umiar. Mogłabym podniesionym głosem przypo‐
mnieć, że ilekroć proponuję, żebyśmy odwiedzili pana Fahrenheita razem, by złożyć skargę,
albo żeby Stuart poszedł dla odmiany zamiast mnie, zawsze odpowiada tak samo:
– Daj spokój, Lou, nie nakręcaj się tak. Słuchaj, przecież lepiej unikać scen. Niedługo może
uznać, że jednak jest już noc.
Może noc, a może ranek. Może balanga, a może spotkanko towarzyskie.
Dlatego właśnie chodzę na skargę sama. Ponieważ mój mąż zawsze woli się wstrzymać,
usatysfakcjonować się poczuciem, że nie jesteśmy parą postrzelonych zadymiarzy.
– Zamierzam zadzwonić na policję – oświadczam.
– Co? – Stuart dźwiga się do pozycji siedzącej i pociera wewnętrzne kąciki oczu kciukami,
dłonie sterczą mu przy twarzy jak poroże. – Lou, przyhamuj na chwilę, proszę cię. Policję?
Tak, tak, policję. Policję z Cambridge. Nie SS, tylko miłego, uczynnego posterunkowego
w mundurze, który powie coś uspokajającego w rodzaju: „Czy mógłbym uprzejmie prosić,
żeby pan nieco ściszył muzykę?”. Raczej nie zrobią nalotu na narkotykową melinę pana Fah‐
renheita, przyozdobioną tapetą Farrow&Ball, i nie podziurawią go kulami. A szkoda.
– Nie mogę zasnąć przy tym hałasie dudniącym za ścianą, Stuarcie. Co jeszcze mam zrobić?
Próbowałam z nim rozmawiać, kilkanaście razy, i nic się nie zmienia. Nawet nie udaje, że tak
się stanie! Jest dumnie, bezczelnie głośny, tylko że nazywa to „niegłośny”.
Stuart sięga do łańcuszka swojej lampki nocnej i ciągnie. Potem, jakby światło stanowiło
afront dla pokoju pełnego nocy, podczas której powinien spać, znów je wyłącza.
– Być może telefon na policję jest rozsądnym kolejnym krokiem, ale nie dziś w nocy, Lou.
– A niby kiedy?
– Z samego rana? – rzuca z nadzieją w głosie.
– Czyli kiedy pan Fahrenheit będzie spał i nie będzie słychać żadnej muzyki? – pytam, są‐
dząc, że to wystarczy, by wytrącić męża z chwilowego otępienia umysłowego, ale najwyraź‐
niej tak nie jest.
Strona 15
– Tak. Nie potrzebujesz dudnienia utworu Video Killed the Radio Star, by udowodnić swoją
rację. Możesz wyjaśnić sytuację, opowiedzieć, jak było. Przecież policjanci nie będą wątpić
w twoje słowa.
– Doprawdy? A nie sądzisz, że pomyślą od razu: Hm… ciekawe, czy ten sąsiad rzeczywiście
zbyt głośno puszcza muzykę, czy ta kobieta jest neurotyczną ględą, która stara się każdemu
popsuć zabawę. Gdybyśmy tylko mogli usłyszeć tę muzykę i osądzić sami – ułatwiłoby to nam
sprawę…
– No dobrze, posłuchaj, po prostu… muszę zasnąć, Lou. Imran przychodzi z samego rana.
Jak nie możesz spać tutaj, idź na strych i śpij na sofie w moim gabinecie.
Nie, nie. Chcę spać we własnym łóżku. Jeśli się wyniosę gdzieś indziej, to znaczy, że pan
Fahrenheit wygrał. Zresztą i tak bym nie mogła zasnąć. Leżałabym płasko na plecach, sztyw‐
na jak deska, z bijącym sercem, a myśl, że pozwoliłam się wypłoszyć z własnej sypialni, tłu‐
kłaby mi się w mózgu jak uprzykrzona mucha.
– Jeśli wezwiesz teraz policję, a oni powiedzą, że przyjadą, to znaczy, że nie będę mógł się
położyć nie wiem jak długo…
– Nie – odpowiadam tonem, który, mam nadzieję, jest spokojny i życzliwy.
Stosuję wobec męża tę samą zasadę co wobec mojego nieliczącego się z innymi, cholernego
sąsiada: lepiej nie pozwolić im dostrzec, jaka jestem wściekła, bo mogą wykorzystać to prze‐
ciwko mnie.
– Możesz spać. Ja i tak nie dam rady. Sama porozmawiam z policjantami, zakładając, że
zdołają szybko przyjechać.
Stuart podskakuje w łóżku, jakbym mu rzuciła na kolana granat ręczny.
– Nie chcę, byś robiła to sama – sprzeciwia się. – Proszę, czy możemy dziś w nocy dać sobie
z tym spokój? Jestem wykończony, Lou. Ty pewnie też.
On pierwszy, ja na drugim miejscu. To nie znaczy, że jest samolubny, mówię sobie. Rzecz
naturalna, że myśli się najpierw o sobie. Wszyscy tak robimy. Ja też jestem samolubna. Całe
szczęście, że nikt nie może czytać w moich myślach i zobaczyć listy rzeczy, które za moim
przyzwoleniem mogłyby się przydarzyć panu Fahrenheitowi, byleby już więcej nie zakłócał
mi spokoju w nocy.
Stuart nie zauważył, że spodnie od piżamy mam przemoczone aż do kolan. Przypuszczam,
że trudno dostrzec taki szczegół po ciemku. Gdyby to zobaczył, zarzuciłby mi, że popadam
w przesadę: on za nic nie przemoczyłby sobie ubrania, chyba że chodziłoby o czyjeś życie,
a nawet wtedy musiałby to chyba być jego krewny.
– Masz rację – przyznaję neutralnym tonem. – Pójdę na stryszek. Śpij sobie. Przepraszam,
że cię zbudziłam.
– Dobrze – odpowiada Stuart z ulgą.
Jest taki łatwowierny. Kocham swojego męża, ale bez wątpienia moje życie toczy się ła‐
twiej, kiedy mówię mu możliwie mało. To żadna nowość: po raz pierwszy zauważyłam, że tak
jest, wkrótce po narodzinach Josepha, choć trudno byłoby mi wymienić sprawy, które zata‐
iłam – zawsze chodzi o drobiazgi, o których następnego dnia zapominam. Staję się kłamczu‐
chą, która nic nie ukrywa.
Stuart wydaje z siebie odgłos typu: „Jestem zbyt zmęczony, by powiedzieć dobranoc”.
Wiem, że za kilka sekund znów pogrąży się we śnie, pomimo głośnego Verdiego. Jego talent
do spania w niemal każdych warunkach jest przyczyną tego, że potrafi z takim optymizmem
Strona 16
odnosić się do weekendowych wybryków pana Fahrenheita: jego sen nie jest zagrożony, jedy‐
nie mój.
– A ten… Imran, jutro… – mruczę. – Czy… możesz to przełożyć?
– Nie bardzo. Przychodzi o ósmej trzydzieści. Trzeba liczyć się z tym, że zabawi przynajm‐
niej z godzinę, a w Saviour musimy być na dziesiątą…
– Nie… chodzi mi o to, czy mógłbyś go w ogóle odwołać? Po prostu… no wiesz, nie musi‐
my się z tym spieszyć, prawda?
– Ma zacząć w poniedziałek. Co jest? – Stuart włącza swoją lampkę nocną. – Co znaczy ta
mina? Louise, przecież już wszystko omówiliśmy.
– Trzydzieści tysięcy funtów to dużo pieniędzy, a nie ma co ich wydawać na dom, w któ‐
rym być może nie zostaniemy, zwłaszcza że ten wydatek i tak nie jest niezbędny.
– Być może nie zostaniemy? Odkąd to? Czy chodzi o pana Fahrenheita?
– Nie chcę żyć w jego sąsiedztwie.
Stuart wyraża niezadowolenie poprzez wychylenie się do przodu i pad na swoją stronę łóż‐
ka. Podnosi moją poduszkę i przykrywa sobie nią twarz.
– To zupełne przeciwieństwo tego, co mówiłaś wczoraj. Powiedziałaś: „nie dam się wyku‐
rzyć…”.
– Zmieniłam zdanie.
– Słuchaj, jeśli na serio mówisz o przeprowadzce, to na pewno nie dzwoń na policję. Jak
sprzedajesz dom, musisz zgłosić wszystkie oficjalne skargi dotyczące hałasu u sąsiadów, bo
w przeciwnym razie kupujący może cię pozwać do sądu.
Zastanawiam się, czy to oznacza, że możemy pozwać tę kobietę, która nam sprzedała dom.
Powiedziała, że chce się przeprowadzić, bo dom jest zbyt duży dla samotnej kobiety. Cieka‐
we, czy to był tylko częściowy powód.
– Nie mogę mieszkać obok Justina Claya – oznajmiam Stuartowi. – Nawet jeśli już nigdy
nie puści ani jednej piosenki, nie zniosę jego bliskości, zwłaszcza teraz, kiedy wiem, jaki jest.
To jak… życie na terytorium wroga. Poważnie, Stuarcie, czy możesz wysłać teraz esemesa do
Imrana i go odwołać?
Czy gdybym wyjawiła, co Justin powiedział o odesłaniu Josepha w celu zapewnienia ciszy
w domu, coś by to zmieniło? Przez chwilę nie mogę się z tym zmierzyć. Chcę jedynie ode‐
pchnąć jak najdalej od siebie świadomość, że to się stało, wspomnienie o tym.
– Nie będę podejmował teraz żadnych decyzji, Lou, a ty też nie. Obojgu nam potrzeba tro‐
chę odpoczynku. Proszę.
Co oznacza, że nie zamierza wysłać do Imrana esemesa z prośbą, by jutro nie przychodził.
A kiedy się zbudzi, zrobi się na to za późno: Imran będzie już w drodze.
Ostry strumień rozczarowania zanika i krzepnie, jak to bywa ostatnimi czasy. Zmienia się
w szary kamyczek, który toczy się wolno po spiralnej zjeżdżalni, zwężającej się na samym
końcu, a wreszcie wpada wprost w jamę mojego brzucha. Kiedy słaby dyskomfort z powodu
spadania i lądowania przemija, nie czuję już nic więcej.
Oczywiście wiem, że tak naprawdę nie ma żadnej spiralnej zjeżdżalni w moim ciele, a zgłu‐
szona nadzieja nie może przemienić się w szary kamyk. To zabawne, że czasem daje się opi‐
sać coś z doskonałą dokładnością tylko wtedy, gdy jest się szokująco niedokładnym.
– Jutro po południu, jak tylko wrócimy, pójdę do Fahrenheita i rozmówię się z tym gamo‐
niem – obiecuje Stuart. – Powiem mu, że to ostatnie ostrzeżenie i następnym razem złożymy
Strona 17
oficjalną skargę.
– Po co czekać aż do popołudnia? – pytam. – Może zrobisz to o ósmej rano, przed przyj‐
ściem Imrana?
Stuart chichocze.
– Czy widziałaś kiedykolwiek, by pan F. wyłaniał się przed południem?
– Czyli… nie chcesz go budzić, tak?
Widać, że czuje się przyłapany. Potem mówi:
– Możemy jednak postarać się załatwić to polubownie, Lou. Jeśli zbudzimy go o ósmej, nie
będzie otwarty na żadne nasze argumenty.
Tchórzostwo pod płaszczykiem strategii. Kolejny szary kamyczek sunie w dół po kręgach
zjeżdżalni, zwalniając po drodze, co stoi w sprzeczności z – jak go tam zwał – naukowym pra‐
wem dotyczącym staczania się małych przedmiotów.
Klepię Stuarta po ramieniu.
– Idź spać – mówię. – Jutro czeka nas mnóstwo zajęć.
Telefon dzwoni raz, a ja rzucam się, by go odebrać.
– Halo?
– Pani Beeston?
– Tak, to ja.
– Tu Trevor Chibnall, samorządowy inspektor sanitarny Cambridge. Oddzwaniam do pani.
– Tak. – Któż inny mógłby to być o drugiej nad ranem? I wcale nie oddzwania: mówi, jak‐
bym wcześniej zostawiła dla niego wiadomość.
– Jak mniemam, skontaktowała się pani z policją w związku z zakłócaniem ciszy nocnej
i tam polecono pani porozumieć się w tej sprawie z samorządem?
On mniema? Przecież właśnie to mu oznajmiłam, gdy rozmawialiśmy przed zaledwie kilko‐
ma minutami. Kusi mnie, by odrzec: „Ależ skąd, myli się pan”, żeby zobaczyć, czy powie:
„Ale… przecież sama mi tak pani wcześniej oświadczyła”.
– Dziękuję, że pan oddzwania – mówię, chociaż nie rozumiem, dlaczego stworzył taką po‐
trzebę, przerywając naszą pierwszą rozmowę telefoniczną. Nie wyjaśnił mi tego, jedynie po‐
prosił o nazwisko i numer oraz powiedział, że wkrótce się skontaktuje. Zakładałam najgorsze
– że miał na myśli dni, a może nawet tygodnie – spytałam więc, co oznacza „wkrótce”, po to
tylko, by się dowiedzieć, że moja wściekłość nie znajdzie ujścia, gdyż poinformował mnie, że
za dziesięć do piętnastu minut.
Dotrzymał słowa, więc teraz nie wiem, co począć ze swoim bezpodstawnym poczuciem
opuszczenia. Kłapie przy moim sercu jak pusty wór skóry po liposukcji.
– Numer, który podano pani na policji, to numer alarmowy. Czy chodzi o przypadek hała‐
su, który zaklasyfikowałaby pani jako nagły?
Staram się skupić na pytaniu Chibnalla, a nie jego tonie, który sam w sobie wystarczy, by
nabrać przekonania, że nic, z czym on będzie miał do czynienia, nie nastąpi szybko. Jego głos
jest głęboki, poważny i wyprany z emocji. Świetnie się nadaje do mówienia osobie pogrążonej
w śpiączce, by się nie opierała i podążała w stronę światła.
– To nagły przypadek w tym sensie, że chcę, by natychmiast coś z nim zrobiono – mówię. –
Strona 18
Nadal mam nadzieję, że jeszcze trochę pośpię tej nocy. W swoim własnym łóżku. – Czy słyszy
pan muzykę?
– Tak.
– Głośna, prawda? Nie puszczam jej w swoim domu. Dobiega od sąsiada. – Nie znając
upodobań muzycznych Chibnalla, nie dodaję: „Możliwe, że to Rachmaninow, ale dziesięć mi‐
nut wcześniej leciał Wagner”.
– Poproszę o adres.
– Weldon Road numer siedemnaście.
– Cambridge?
Nie, Southampton. Dlatego właśnie zadzwoniłam do inspektoratu sanitarnego Cambridge.
– Tak.
– Poproszę o pełne personalia.
Nie podoba mi się kierunek, w jakim to wszystko zmierza. Jego reakcje wydają się chybio‐
ne. Raczej wcale nie reaguje, chociaż powinien. Miałam nadzieję, że nasza rozmowa potoczy
się następująco:
„Głośna, prawda? Nie puszczam jej w swoim domu. Dobiega od sąsiada”.
„Chyba pani żartuje! Poważnie? No nie, to przechodzi wszelkie pojęcie! Nie może pani być
zmuszana, by znosić coś takiego o tej porze! Proszę czekać na miejscu, a ja zaraz tam przyja‐
dę i rozprawię się z tym draniem”.
Jaki jest sens istnienia inspektora sanitarnego od hałasu, skoro wieści o niestosownym hała‐
sie nie doprowadzają go do mściwej histerii?
– Louise Caroline Beeston – mówię więc.
– Kod pocztowy?
– CBI 2YL.
– Pełny adres sąsiada?
– Weldon Road numer dziewiętnaście. Ten sam kod pocztowy, jak przypuszczam.
– Owszem.
Skąd on to wie? Czyżby siedział obok tablicy pokrytej zdjęciami najbardziej hałaśliwych za‐
kał Cambridge, z ich personaliami wypisanymi niebieskim ścieralnym długopisem pod zdję‐
ciami policyjnymi: wrogowie publiczni, na których Chibnall i jego zespół polują od lat, ale
nigdy nie byli w stanie ich przyszpilić.
Albo to, albo oglądam za dużo telewizji.
– Od jak dawna mieszka pani pod siedemnastką? – pyta. Intonacja zupełnie nijaka.
– Od pięciu miesięcy. – A jakież to ma znaczenie?
– A pani sąsiad od jak dawna przebywa pod numerem dziewiętnastym?
Biorę głęboki oddech. Potem następny. Jak długo inspektor Chibnall zamierza zatrzymywać
się na nudnych, nieistotnych szczegółach?
– Odkąd się wprowadziliśmy. Tyle tylko wiem.
– Jak się nazywa pani sąsiad?
– Justin Clay. Nie wiem, czy ma jakieś drugie imię.
Aby przypomnieć Chibnallowi, że jestem osobą, a nie tylko źródłem danych, mówię:
– Mój mąż i ja nazywamy go panem Fahrenheitem. No wie pan, tym z piosenki Queenów,
Don’t Stop Me Now. Bez przerwy ją puszcza. Tak więc… proszę, by pan go teraz powstrzymał.
– Udaję, że się śmieję, a potem czuję się jak idiotka.
Strona 19
– A więc pan Clay mieszkał już pod numerem dziewiętnastym, kiedy pani przeniosła się
pod siedemnastkę? – pyta Chibnall i widać, że moja próba ożywienia rozmowy spełzła na ni‐
czym.
– Tak.
– Ile osób łącznie mieszka pod numerem dziewiętnastym?
O Boże, to jest nie do zniesienia. Może jeszcze spyta mnie, czy pan Fahrenheit ma jakieś
zwierzęta domowe? Czy zamierza rozwiązać mój problem, zadając nieistotne pytania tak dłu‐
go, aż wreszcie umrę ze starości?
– Tylko on. Chociaż jego dziewczyna spędza tam dużo czasu.
– Ale nie jest stałą mieszkanką domu?
– Nie.
– Czy może pani mi opisać, na czym polega natura problemu? – pyta Chibnall.
– Co drugi lub trzeci sobotni wieczór sąsiad puszcza głośno muzykę, co nie pozwala mi za‐
snąć. Czuję, jak basy dudnią w moim domu.
– A tak mniej więcej w jakim przedziale czasowym się to odbywa? Czy może w różnych?
– Niezupełnie. Zawsze najpierw idą do pubu na kilka drinków, więc zaczyna się około dzie‐
siątej. A kończy pomiędzy pierwszą a pierwszą trzydzieści. Halo? – mówię, gdy Chibnall nie
odpowiada.
– Teraz jest już później – zauważa.
– Owszem. Nigdy jeszcze tak daleko się nie posunął i to jego sposób na powiedzenie:
„pieprz się”. Zaszłam do niego mniej więcej przed dwiema godzinami i poprosiłam o wyłącze‐
nie muzyki. To ma być kara. Jednak nawet jeśli nie wymierza mi kary, muzyka zawsze gra
tak głośno, a nawet głośniej, i zwykle są to utwory z tekstami, a pan… Clay i jego przyjaciele
wyją je przeraźliwie głośno.
Po pijaku. Nie mówię tego, bo nie chcę wyjść na świętoszkę. A wcale nią nie jestem. Mam
przyjaciół, którzy piją o wiele za dużo, ale do głowy by im nie przyszło, żeby pozbawiać są‐
siadów snu albo spokoju ducha. Można być alkoholikiem, który liczy się z innymi.
– Przecież to, co on mi robi, jest nie w porządku, prawda? Czy może pan… to znaczy, czy
jest coś, co może pan zrobić, by go powstrzymać? Zapewne łamie prawo – zakłócanie spoko‐
ju, aspołeczne zachowania.
– Przed wydaniem opinii ktoś musiałby przyjść do pani i ocenić sytuację.
– Słusznie. – Wściekłość kuli się ciasno w moim wnętrzu. – Więc… czy tą osobą mógłby być
pan dziś wieczorem?
Próbuję pokryć sarkazm niewinnym żartem i wychodzi mi z tego groteskowa parodia holly‐
woodzkiej komedii romantycznej. Krzywię się do siebie w lustrze umieszczonym nad komin‐
kiem. Moja skóra wydaje się wyblakła. Jest w niej o wiele za mało koloru, podczas gdy
wszystko inne w moim salonie ma go zbyt wiele: fioletowe kwiaty na zasłonach zdają się pul‐
sować na zieleni w odcieniu mięty; biała ściana za mną zdaje się niemal żółta. To przez świa‐
tło: o wiele za jasne, parodiujące dzienne. Powinno zostać wyłączone wiele godzin temu.
Przyciemniłabym je nieco, ale stoję zbyt daleko od regulatora, a poza tym jest coś posępnie
satysfakcjonującego w tej okropnej wizji mojej wynędzniałej osoby: oto co mi uczynił pan
Fahrenheit.
– Jeśli zdołam wepchnąć panią w grafik przed przekazaniem dyżuru, zajmę się tym osobi‐
ście – mówi Trevor Chibnall. – Jeśli nie, zrobi to mój kolega. Sądzę, że takie rozwiązanie jest
Strona 20
bardziej prawdopodobne. W każdym razie ktoś powinien zjawić się u pani w ciągu godziny.
– Och.
Tego nie oczekiwałam. Przez chwilę ważę jego słowa w myślach, by sprawdzić, czy właści‐
wie je zrozumiałam. Wygląda na to, że tak. Najwyraźniej coś się wydarzy. Zwiodła mnie bier‐
ność w jego głosie. Trevor Chibnall zamierza przystąpić żwawo do działania. Mam nadzieję,
że będzie ono polegało raczej na przysłaniu kolegi, a nie samego siebie. Chętnie poczekam
nieco dłużej, jeśli przybędzie ktoś, kto umie nadać swemu głosowi pewną ekspresję.
– Świetnie – mówię.
– Dziękuję za telefon.
– Chwileczkę… jak pan kogoś do mnie przysyła… czy to się robi oficjalne? – pytam. – To
znaczy… czy zostaje gdzieś formalnie zarejestrowane? Mój mąż uważa, że możemy mieć pro‐
blem ze sprzedażą domu, jeśli zgłosimy problem z hałasem, więc…
– Nie, sprawa nie nabierze charakteru oficjalnego tylko dlatego, że do pani przyjedziemy.
– Nie żebyśmy się chcieli wyprowadzać i miejmy nadzieję, że nie będziemy musieli, ale…
– Rozsiewanie strasznych historii o tym, że nie można sprzedać domu z powodu scysji są‐
siedzkich na tle hałasu, nie sprzyja naszym działaniom – mówi. – Kiedy dowiadujemy się, że
ktoś zakłóca ciszę, przedsiębierzemy odpowiednie kroki, by uzdrowić sytuację.
Dla kogoś z większą wyobraźnią to mógłby być eufemizm oznaczający odcięcie głowy panu
Fahrenheitowi. Jednak nie dla Chibnalla, jak sądzę. Wyobrażam sobie, jak apatycznie duma
o wypełnianiu formularzy. Pewnie w jaskrawym świetle jarzeniówek w swoim biurze wygląda
równie wymoczkowato jak ja w swoim lustrze w salonie. Nie potrafię dobrać dla niego w wy‐
obraźni żadnej twarzy: bezkształtna bura plama to wszystko, na co mogę się zdobyć.
– Gdy konflikt zostaje zażegnany, nie ma powodu, by ktoś nie kupował domu, w którym
wcześniej zakłócano ciszę – ględzi dalej. – Jednak nie możemy znaleźć dowodów na zakłóca‐
nie ciszy i wszcząć odpowiedniego postępowania zapobiegawczego, jeśli ludzie nie zgłaszają
takiego problemu, bo słyszeli od przyjaciela czy kolegi, że musiał takie zgłoszenie zadeklaro‐
wać, a potem nie mógł przez to sprzedać domu.
– Zgadzam się z panem – mówię.
Chociaż teoretycznie z zadowoleniem zmawiam się z miejskim inspektorem sanitarnym
przeciw swemu mężowi, trochę się martwię, że Chibnall wydaje się bardziej zorientowany
w kwestii siania paniki związanej ze sprzedażą domów niż zachowania pana Fahrenheita.
– Dlatego właśnie zgłaszam ten problem i bardzo liczę na jego rozwiązanie.
– Oficer sanitarny wkrótce do pani przybędzie, pani Beeston – mówi Chibnall.
– Dziękuję.
Na drugim końcu linii zapada cisza. Odkładam słuchawkę, idę do kuchni, gdzie muzyka
pana Fahrenheita jest nieco mniej słyszalna, napełniam czajnik wodą i włączam go. Potrzebu‐
ję mocnej herbaty. Minęła druga w nocy, jestem wykończona i wiem tylko, że zapowiada bar‐
dzo ważne, w moim przekonaniu, spotkanie.
Zastanawiam się, czy powinnam się do niego jakoś przygotować. W domu nie trzeba nic
uprzątnąć: wszystko jest w porządku i robi dobre wrażenie. Nie walają się tu puste butelki po
winie, nie ma przewróconych popielniczek.
Nie ma żadnych dowodów na to, że mieszka tu jakieś dziecko. Wszystkie zabawki Josepha
leżą skrzętnie spakowane w jego pokoju, co zostało zrobione na początku semestru.
Bębnię dłońmi po blacie w kuchni, czekając, aż woda się zagotuje. Czy Chibnall albo jego