Zelazny Roger - Wieczna marzłoć
Szczegóły |
Tytuł |
Zelazny Roger - Wieczna marzłoć |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zelazny Roger - Wieczna marzłoć PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zelazny Roger - Wieczna marzłoć PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zelazny Roger - Wieczna marzłoć - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Roger Żelazny
Wieczna marzłoć
Wysoko na zachodnim stoku góry Kilimandżaro leży wyschłe i
zamarznięte truchło lamparta. Trzeba, by ktoś wyjaśnił, skąd się tam
wzięło, ponieważ martwe lamparty nie są zbyt rozmowne.
CZŁOWIEK. Wydaje się, że muzyka przychodzi i odchodzi wedle własnego
uznania. W każdym razie kręcenie gałką przy stojącym obok łóżka
odbiorniku nie ma żadnego wpływu na to, czy muzyka pojawia się, czy
znika. Nieomal znajoma, obca jednak melodia, na swój sposób drażniąca.
Dzwoni telefon; on podnosi słuchawkę. Nikt się nie odzywa. Znowu.
To już czwarty raz w ciągu ostatniej godziny, kiedy to zajmował się
poranną toaletą, wkładał ubranie i przygotowywał argumenty, odzywa się
ten głuchy telefon. Gdy pytał w recepcji, mówiono mu, że nikt do niego
nie dzwonił. Ale ten cholerny autorecepcjonista musi być niesprawny -
tak samo jak wszystko tutaj.
Wiatr, już silny, wzmaga się jeszcze ciskając kawałkami lodu o
budynek, z dźwiękiem, który przypomina drapanie setek pazurków.
Zaskakuje go jęk zasuwających się stalowych okiennic. Najgorsze jednak,
że wydaje mu się, iż przemykając wzrokiem po szybie najbliższego okna
dostrzegł w nim jakąś twarz.
To, oczywiście, niemożliwe. Jego pokój znajduje się na trzecim
piętrze. Załamanie światła w kryształkach lodu. Nerwy.
Tak. Denerwuje się cały czas, od kiedy tu przylecieli dziś rano.
Nawet wcześniej...
Odsuwa na bok stojące na kredensie rzeczy Dorothy i wśród swych
własnych znajduje maleńki pakiecik. Odwija go; w środku znajduje się
płaski czerwony prostokąt wielkości mniej więcej dużego paznokcia.
Podwija rękaw i przykleja płytkę w zagłębieniu lewego łokcia.
Środek uspokajający rozchodzi się natychmiast po jego układzie
krwionośnym. Oddycha kilka razy głęboko, po czym odkleja płytkę i
wyrzuca do spalarki. Odwija rękaw i sięga po marynarkę.
Muzyka jest coraz głośniejsza, jakby chciała zagłuszyć wycie wiatru,
łoskot kawałków lodu. W drugim końcu pokoju sam z siebie ożywa wideoekran.
Twarz. Ta sama twarz. Tylko na moment. Jest pewien. A potem szum i
falujące linie na ekranie. Śnieg. Chichocze.
No dobrze, moje nerwy, niech wam będzie, myśli. Macie prawo. Ale
barbiturany zrobią z wami porządek. Lepiej zabawcie się już teraz, bo
wkrótce się was przytłumi.
Na ekranie pojawia się jakiś pornos. Uśmiechając się kobieta dosiada
mężczyzny...
Obraz zmienia się znowu; jakiś pozbawiony głosu dziennikarz komentuje
to czy owo.
Przeżyje i to - jest wszak niezniszczalny. On, Paul Plaige, ryzykował
już przedtem wiele razy i zawsze wychodził z tego cało. To tylko
obecność Dorothy sprawia, że doświadcza swoistego deja w, które go
rozstraja. Nieważne.
Ona czeka na niego w barze. Niech czeka. Po paru kieliszkach łatwiej
będzie ją namówić - chyba że alkohol wprawi ją w kłótliwy nastrój. To
też się czasem zdarza. Tak czy inaczej, musi ją od tego odciągnąć.
Cisza. Wiatr milknie. Drapanie ustaje. Muzyki już nie słychać. Szmer.
Odsuwają się okiennice ukazując opustoszałe miasto. Cisza, pod niebem
całkowicie zasnutym chmurami. Miasto otacza pierścień lodowych gór. Nic
się nie porusza. Nawet wideoekran zgasł.
Aż się kurczy, gdy gdzieś po lewej stronie, na drugim końcu miasta
błyska urządzenie peryferyjne. Promień lasera uderza w starannie wybrany
punkt na lodowcu, którego całe czoło rozpada się na kawałki.
Po chwili słyszy pusty, dudniący odgłos kruszącego się lodu. U stóp
lodowej góry unosi się obłok pyłu niczym grzebień fali. Uśmiecha się na
myśl o potężnej energii, wyliczeniu czasu, atrakcyjności oglądanego
widoku. Andrew Aldon... zawsze na stanowisku, walczący z żywiołami,
zmagający się z samą przyrodą, nieśmiertelny strażnik Miasta Rozrywek.
Przynajmniej Aldon nigdy się nie psuje.
Powraca cisza. Kiedy obserwuje, jak osiada poderwany śnieg, czuje już
działanie środka uspokajającego. Dobrze będzie nie mu sieć już się
martwić o pieniądze. Ostatnie dwa lata wiele go kosztowały. Widział, jak
wszystkie jego inwestycje pożera Wielki Kryzys - i wtedy po raz pierwszy
siadły mu nerwy. Mięczak się teraz z niego zrobił - nie to, co przed
wiekiem, kiedy był młodym, wygłodniałym łowcą przygód, który czekał na
uśmiech losu. I doczekał się go. Teraz musi zrobić to ponownie, choć tym
razem pójdzie mu łatwiej... jeśli nie liczyć Dorothy.
Myśli o niej. Młodsza od niego o cały wiek, nie ma jeszcze
trzydziestki; czasem lekkomyślna, przywykła do wszelkich wygód, jakie
może dać życie. W Dorothy jest coś niezdrowego; bywa, iż popada w tak
silną zależność od niego, że on czuje się osobliwie poruszony. Kiedy
indziej irytuje go to jak wszyscy diabli. Może tak wygląda u niego teraz
miłość - rzadki odzew na to, że jest jej potrzebny. No, oczywiście,
Dorothy ma kupę forsy, co sprawia, że on traktuje ją z odpowiednim
szacunkiem. Przynajmniej dopóki nie będzie miał własnej. Ale to nie dla
żadnego z tych powodów nie może dopuścić, aby towarzyszyła mu w
wyprawie. To nie kwestia miłości czy pieniędzy. Tu chodzi o życie.
Laser błyska znowu, tym razem na prawo. Czeka na łoskot. STATUA. Nie
wygląda zbyt ładnie. Leży zamarznięta w lodowej jaskini, niczym jedna z
mniej wygodnie upozowanych modelek Rodina: na pół wsparta na lewym boku,
prawy łokieć uniesiony nad głową, ręka zwisa w pobliżu twarzy, ramiona
oparte o ścianę, lewa noga całkowicie skryta pod śniegiem.
Ubrana jest w futrzany skafander; kaptur zsunął się w tył odsłaniając
zwinięte pasma jasnych włosów. Ma niebieskie spodnie, a na odkrytej
nodze widać czarny but z cholewą.
Ciało jej pokrywa warstewka lodu; w wielokrotnie odbitym i
rozproszonym wewnątrz jaskini świetle widać, że twarz jej nie jest
odrażająca, ale też i niezbyt atrakcyjna. Jej wiek można określić na
dwadzieścia parę lat.
Ściany i dno jaskini pokrywają liczne pęknięcia. Z góry zwieszają się
niezliczone stalaktyty, skrzące się w odbitym świetle niczym drogocenne
klejnoty. Dno jaskini jest nieco pochyłe, a statua znajduje się w
wyższym końcu, tak że wnętrze przypomina nieco świątynię.
Kiedy o zachodzie pęka nieco warstwa chmur, leżącą postać zalewa
czerwone światło.
Statua, mówiąc szczerze, przesunęła się nieco w ciągu minionego
stulecia - o kilkanaście centymetrów, w wyniku ruchów warstw lodowych.
Jednak efekty świetlne sprawiają wrażenie, że porusza się znacznie
częściej.
Cała ta scena mogłaby sprawiać wrażenie, że jest to jedynie jakaś
nieszczęsna kobieta, która nie znalazła stąd wyjścia i zamarzła na
śmierć; nikt nie pomyślałby, iż to statua żywej bogini znajdująca się w
miejscu, gdzie się to wszystko zaczęło.
KOBIETA. Siedzi w barze nieopodal okna. Podwórko na zewnątrz ma kolor
szary, jest kwadratowe, zasnute śniegiem. Donice wypełniają martwe
kwiaty: sztywne, spłaszczone, zamarznięte. Jej ten widok nie
przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Zima to pora śmierci i chłodu, a ona
lubi, jak jej o tym przypominać. Podoba się jej perspektywa opierania
się kruchym i widocznym szponom śmierci. Nad podwórkiem przemyka słaby
błysk światła, po którym rozlega się daleki grzmot. Kobieta sączy
drinka, zwilża wargi i wsłuchuje się w łagodne dźwięki muzyki
wypełniającej powietrze.
Jest sama. Barman i inni pracownicy to urządzenia mechaniczne. Gdyby
wszedł tu ktoś poza Paulem, zapewne krzyknęłaby ze strachu. Oboje są tu,
w hotelu, jedynymi ludźmi podczas tego długiego martwego sezonu. Poza
śpiącymi są jedynymi ludźmi w całym Mieście Rozrywek.
A Paul... Wkrótce nadejdzie, by zabrać ją do jadalni. Tam będą mogli
wezwać holowidma, które zapełnią inne stoliki - jeśli przyjdzie im na to
ochota. Ona nie życzy sobie tego. Woli być sama z Paulem w takim dniu, w
przeddzień wielkiej przygody.
Przy kawie opowie jej o swych planach i może nawet tego popołudnia
wybiorą sprzęt potrzebny do rozpoczęcia poszukiwań tego, co pozwoli mu
finansowo ponownie zdobyć szacunek dla siebie samego. Kobieta kończy
drinka, podnosi się i idzie do baru po następną szklankę.
A Paul... Trafiła się jak spadająca gwiazda, poszukiwacz przygód w
stanie załamania psychicznego, człowiek ze wspaniałą przeszłością o krok
od całkowitej klęski. Ta huśtawka była już w ruchu, gdy poznali się dwa
lata temu, co sprawiło, że wszystko wyglądało jeszcze bardziej
fascynująco. Oczywiście, że potrzebował kobiety takiej jak ona, by w
podobnej chwili móc się na niej wesprzeć. Nie chodziło tylko o
pieniądze. Nigdy nie potrafiła uwierzyć w to, co o nim mówili jej zmarli
rodzice. Nie, jemu zależy na niej. Jest tak słaby i uzależniony od innych.
Chciałaby zmienić go z powrotem w człowieka, którym na pewno był
kiedyś, a potem, oczywiście, ten człowiek nadal będzie jej potrzebował.
Musiał być taki - to znaczy taki, jakim chciała go widzieć najbardziej -
że gdyby sięgnął i mocno się zamachnął, księżyc wyskoczyłby z orbity jak
piłka do golfa. Pewnie taki był, wiele lat temu.
Próbuje drugiego drinka.
Mógłby się sukinsyn pospieszyć; zgłodniała już nieco.
MIEJSCE. Miasto Rozrywek znajduje się na planecie zwanej Balfrost, na
wierzchołku góry wieńczącej przylądek, spadającej w zamarznięte obecnie
morze. Miasto Rozrywek zawiera wszystko, co jest potrzebne w wesołym
miasteczku dla dorosłych, i należy do najbardziej popularnych miejsc
wypoczynku w tym sektorze galaktyki, od późnej wiosny planetarnej po
wczesną jesień, czyli w przybliżeniu przez pięćdziesiąt ziemskich lat.
Potem nadchodzi zima niczym zlodowacenie i wszyscy opuszczają Balfrost
na pół roku - albo na pół wieku, zależy jak się na to patrzy. W tym
czasie Miasto Rozrywek znajduje się pod opieką automatycznych urządzeń
konserwujących i obronnych. Jest to system samonaprawiający się w razie
potrzeby, do którego zadań należy czyszczenie, odkopywanie, odmrażanie,
topienie i ogrzewanie wszystkiego, co potrzebuje takich zabiegów, a
także bezpośrednia walka z atakującym lodem i śniegiem. I wszystkie te
funkcje wykonywane są pod nadzorem dobrze chronionego centralnego
komputera, który poza tym studiuje dane pogodowe i klimatyczne, starając
się przewidzieć wszelkie zjawiska i odpowiednio na nie zareagować.
Taki system pracuje z powodzeniem od wielu już wieków, doprowadzając
Miasto Rozrywek do wiosny i radości w znośnym stanie po długiej zimie.
Za Miastem stoją góry, z trzech pozostałych stron otacza je woda
(albo lód, w zależności od pory roku), w górze zaś satelity
meteorologiczne i nawigacyjne. W bunkrze za budynkiem administracyjnym
jest para śpiących - zwykle kobieta i mężczyzna którzy budzą się raz na
rok, by osobiście skontrolować działanie systemu porządkowego i zająć
się wszelkimi przypadkami szczególnymi, jakie mogłyby się wydarzyć. W
dowolnej chwili można ich obudzić, jeśli wymaga tego powaga sytuacji.
Płacą im dobrze, ale wiele lat praktyki wykazało, że jest to uzasadniona
inwestycja. Centralny komputer ma do swej dyspozycji materiały wybuchowe
i lasery oraz wiele najróżniejszych robotów. Zwykle uprzedza nadchodzące
wydarzenia, a jeśli mu się to nie udaje, mało kiedy zdarza mu się
większe opóźnienie.
W chwili obecnej sytuacja jest remisowa, bowiem pogoda ostatnio jest
wyjątkowo paskudna.
Bzzz! Kolejny blok lodu zamienił się w kałużę.
Bzzz! Kałuża wyparowała. Cząsteczki unoszą się w górę, tam gdzie
znowu się zbiorą i opadną w postaci śniegu.
Lodowiec przesuwa się, prze do przodu. Bzzz! już stracił to, co przed
chwilą zyskał.
Andrew Aldon dobrze zna swą pracę.
ROZMOWY. Kelner, któremu dawno przydałoby się smarowanie, odtacza się
po podaniu do stołu i wyjeżdża przez wahadłowe drzwi.
Ona chichocze. - Ale się kiwa - zauważa.
- Urok Starego Świata - dopowiada on z uśmiechem, próbując bez
powodzenia złowić jej spojrzenie.
- Wszystko już dopracowałeś? - pyta kobieta, gdy już zaczęli jeść.
- Mniej więcej - mówi on, znowu się uśmiechając. - To znaczy tak czy
nie?
- Jedno i drugie. Potrzeba mi więcej danych. Chciałbym najpierw
wszystko dokładnie sprawdzić. Potem mogę wybrać najlepszą drogę
postępowania.
- Widzę, że mówisz tylko o sobie - mówi spokojnie, w końcu patrząc mu
w oczy.
Jego uśmiech blednie i zanika.
- Miałem na myśli tylko wstępny zwiad - mówi do niej łagodnie.
- Nie. Pójdziemy oboje. Nawet na wstępny zwiad. Mężczyzna wzdycha i
odkłada widelec.
- Będzie on miał niewiele wspólnego z tym, co nastąpi później -
zaczyna. - Wiele się tu zmieniło. Muszę opracować nowe podejście. To
tylko nudna dłubanina, żadna przyjemność.
- Nie przyjechałam tu dla przyjemności - odpowiada mu. - Mieliśmy
wszystko robić razem, pamiętasz? A to obejmuje również znudzenie,
niebezpieczeństwa i wszystko poza tym. Taka była umowa, gdy zgodziłam
się opłacić przejazd dla nas.
- Wiedziałem, że do tego dojdzie - on mówi po chwili. - Dojdzie?
Zawsze było. Taka jest nasza umowa. Mężczyzna unosi kielich i sączy wino.
- Oczywiście; nie mam zamiaru niczego zmieniać. Po prostu wszystko
byłoby szybciej, gdybym sam zrobił wstępny rekonesans. Sam poruszałbym
się szybciej.
- A gdzie ci się spieszy? - mówi do niego. - Parę dni mniej czy
więcej. Jestem dość sprawna, nie będę ci aż tak bardzo ciężarem.
- Miałem wrażenie, że nie podoba ci się tu zanadto. Po prostu
chciałem przyspieszyć wszystko, żebyśmy się mogli stąd zabrać w cholerę.
- Cóż za troskliwość - mówi ona, znowu zaczynając jeść. Ale to moja
sprawa, prawda? - Znowu spogląda na niego.
Chyba że jest jakiś inny powód, dla którego nie chcesz wziąć mnie ze
sobą?
Mężczyzna szybko spuszcza oczy, bierze widelec. - Nie wygłupiaj się -
mówi.
Kobieta uśmiecha się. - Więc wszystko załatwione. Dziś po południu
razem poszukamy ścieżki.
Muzyka milknie; rozlega się dźwięk, jakby ktoś odchrząknął. Potem...
- Proszę mi wybaczyć to, co może wyglądać na podsłuchiwanie - rozlega
się głęboki męski głos. - To jedynie część mojej funkcji kontrolnej...
- Aldon! - wykrzykuje Paul.
- Do usług, panie Plaige, mniej więcej. Postanowiłem ujawnić swą
obecność tylko dlatego, że istotnie podsłuchałem rozmowę państwa, a
sprawa waszego bezpieczeństwa jest ważniejsza niż dobre maniery, które w
innym wypadku nakazywałyby dyskrecję. Otrzymuję raporty, które wskazują,
że po południu nastąpi znaczne pogorszenie pogody. Więc jeśli państwo
zamierzali wybrać się na dalszy spacer, zdecydowanie go odradzam.
- Och - krzywi się Dorothy.
- Dziękuję - mówi Paul.
- Teraz się oddalę. Życzę smacznego posiłku i miłego pobytu.
Powraca muzyka.
- Aldon? - pyta Paul. Nie ma odpowiedzi.
- Wygląda na to, że musimy przełożyć to na jutro albo na później.
- Tak - zgadza się Paul z pierwszym dziś uśmiechem, w którym nie ma
napicia. I intensywnie myśli.
PLANETA. Życie na Balfrost toczy się osobliwym cyklem. Podczas
długiej zimy odbywają się wielkie migracje życia zwierzęcego i niby
zwierzęcego do stref równikowych. Życie w głębinie mórz trwa nadal. A
wieczna marzłoć tętni swym własnym stylem życia.
Wieczna marzłoć. Podczas zimy i później na wiosnę zmarzlina żyje
pełnią życia. Pokrywa ją grzybnia - snująca się, dotykająca,
przenikająca, splatająca się w kłębki, wysuwająca się, by wniknąć w inne
systemy. Oplata glob, pulsując przez całą zimę niczym zbiorowa
nieświadomość. Na wiosnę wypuszcza łodygi, które na kilka dni zwieńczają
szare, kwiatowate wyrostki. Te kwiatostany opadają następnie, ujawniając
szare strąki, które pękają z niegłośnym trzaskiem wyrzucając chmury
połyskliwych zarodników roznoszonych wszędzie nieomal przez wiatry.
Zarodniki są niezwykle odporne, niczym grzybnia, którą staną się w
przyszłości.
Gorąco lata przenika w końcu zmarzlinę i pasma grzybni zapadają w
stan przetrwalnikowy. Kiedy zimno powraca, ożywają; zarodniki
wypuszczają nowe włókienka, które naprawiają szkody, tworzą nowe
połączenia. Zaczyna się obieg prądu. Lato jest jak przemijający sen. Tak
działo się na Balfrost przez tysiąclecia. Potem bogini wydała inny
rozkaz. Królowa zimy rozpostarła ramiona i nadeszła zmiana.
ŚPIĄCY. Paul idzie wśród wirujących płatków śniegu do budynku
administracyjnego. Łatwiej poszło, niż się spodziewał: namówił Dorothy
do skorzystania z induktora snu pod pretekstem, że powinna być jutro
wypoczęta. Sam pozornie poddał się działaniu drugiego aparatu, ale
opierał się jego namowom, aż był pewien, że Dorothy już śpi i będzie się
mógł wymknąć niepostrzeżenie.
Wchodzi do wnętrza przypominającego kryptę budynku, mija wszystkie
znajome zakręty, kieruje się w dół pochyłą rampą. Pokój nie jest
zamknięty i trochę w nim zimno, ale on zaczyna się pocić zaraz po
wejściu. Oba hibernatory są włączone. Sprawdza ich wskaźniki i widzi, że
wszystko jest w porządku.
No dobrze, jazda! Weź teraz sprzęt. Im na razie nie jest potrzebny.
Waha się.
Podchodzi bliżej i przez szybki w pokrywach patrzy na twarze
śpiących. Dzięki Bogu, nie są podobni. Uświadamia sobie nagle, że cały
drży. Cofa się, obraca i ucieka w kierunku przedziału magazynowego.
Później, w żółtym ślizgaczu śnieżnym, wioząc wyposażenie specjalne
kieruje się w głąb lądu.
Gdy siedzi za sterami, śnieg przestaje padać i wiatr cichnie. Paul
uśmiecha się. Śnieg skrzy się przed nim, a nawet zaczyna mu się wydawać,
że poznaje drogę. Nareszcie dobry znak.
I wtedy coś przecina mu drogę, obraca się, zatrzymuje i staje do
niego przodem.
ANDREW ALDON. Andrew Aldon, ongiś człowiek o wielkiej osobowości i
inteligencji, na łożu śmierci zażądał dalszej egzystencji w postaci
programu komputerowego; jego umysł został zaklęty w główny program
przetwarzająco-decyzyjny wielkiego komputera strażniczego w Mieście
Rozrywek. I tam oto funkcjonuje jako program o wielkiej osobowości i
inteligencji. Kieruje urządzeniami miasta i walczy z żywiołami. Nie
tylko reaguje na zagrożenia, ale przewiduje potrzeby strukturalne i
funkcjonalne; na ogół wyprzedza zwroty pogodowe. Tak jak zawodowy
żołnierz, którym był kiedyś, pozostaje w stanie ciągłego pogotowia; co
nie jest w zasadzie trudne, zważywszy na to, jakie rezerwy ma do
dyspozycji. Rzadko się myli, zawsze jest sprawny, a często znakomity.
Czasem dokucza mu jego stan bezcielesny. Czasem czuje się samotny.
Tego popołudnia głowi się nad powodem nagłej zmiany kierunku
nadchodzącej burzy i nastania lepszej pogody po meteorologicznym
szaleństwie. W równaniach wszystko zagrało, ale w rzeczywistości - nie
bardzo. Szczególne, że nastąpiło to w okresie wielu innych drobnych
nieprawidłowości, takich jak niezwykłe przesunięcia mas lodowych, awarie
sprzętu i osobliwe zachowanie aparatury w jedynym zamieszkanym pokoju
hotelu - nawiedzanym przez niepożądanego gościa, ducha z przeszłości.
Przygląda się więc przez jakiś czas. Gotów jest do interwencji, gdy
Paul wchodzi do budynku administracyjnego i kieruje się w stronę
bunkrów. Ale Paul nie czyni niczego, co mogłoby zaszkodzić śpiącym.
Ciekawość Aldona sięga zenitu, gdy Paul wybiera sprzęt. Obserwuje go
nadal, ponieważ w jego opinii Paul nie miałby nic przeciwko tej obserwacji.
Decyduje się podjąć działanie dopiero wtedy, gdy stwierdza, że rozwój
wypadków toczy się zupełnie inaczej niż cokolwiek, z czym miał dotąd do
czynienia. Wysyła jeden ze swych ruchomych terminali, by przechwycił
Paula, gdy ten znajdzie się na granicy miasta. Terminal przecina
człowiekowi drogę na zakręcie i staje z uniesioną pseudokończyną.
- Stop! - nakazuje Aldon przez głośnik.
Paul hamuje i siedzi przez chwilę przyglądając się maszynie. Potem
lekko się uśmiecha. - Sądzę, że masz ważny powód, skoro postanowiłeś
zakłócić swobodę poruszania się gościa.
- Twoje bezpieczeństwo jest ważniejsze. - Jestem całkowicie bezpieczny.
- W tej chwili.
- To znaczy?
- Układ pogodowy jest obecnie bardziej niż niezwykły. Wygląda to tak,
jakbyś znajdował się na zacisznej wysepce pośród szalejącej burzy.
- A więc wykorzystam tę okazję i poniosę konsekwencje później, jeśli
zajdzie potrzeba.
- To twój wybór. Chciałem wszakże, byś dokonał go świadomie.
- W porządku, uświadomiłeś mnie. A teraz zejdź mi z drogi. - Za
chwilę. Kiedy tu byłeś ostatni raz, odjechałeś w dość szczególnych
okolicznościach: zerwałeś kontrakt.
- Skonsultuj się ze swym bankiem danych prawniczych, jeśli taki masz.
Ta sprawa uległa już przedawnieniu.
- Są takie rzeczy, które nigdy nie ulegają przedawnieniu.
- Co masz na myśli? Napisałem dokładne sprawozdanie o tym, co zaszło
tamtego dnia.
- Sprawozdanie, którego nikt nie może podważyć. To bardzo wygodne.
Pokłóciliście się wtedy...
- Zawsze się kłóciliśmy - taka była z nas para. Jeśli masz coś na ten
temat do powiedzenia, to powiedz.
- Nie, nie mam już nic więcej do powiedzenia. Chciałem tylko ciebie
ostrzec...
- Dobrze, zostałem ostrzeżony.
- Ostrzec cię nie tylko przed oczywistymi niebezpieczeństwami.
- Nie rozumiem.
- Wydaje mi się, że tu się coś zmieniło od czasu, gdy wyjechałeś stąd
zeszłej zimy.
- Wszystko się zmienia.
- Tak, ale nie to mam na myśli. Tu jest coś dziwnego teraz.
Przeszłość nie stanowi już dobrego przewodnika dla teraźniejszości.
Pojawia się coraz więcej anomalii. Czasem czuję się tak, jakby ta
planeta igrała ze mną lub poddawała mnie próbom.
- Opętała cię miania prześladowcza, Aldon. Za długo siedziałeś w tym
pudle. Może już czas się wyłączyć.
- Nie rozumiesz, sukinsynu, że chcę ci coś wytłumaczyć? Liczyłem już
wiele razy i zawsze mi wychodzi, że ten cały gnój zaczął się wkrótce po
twoim wyjeździe. Moja ludzka część w dalszym ciągu ma intuicję i czuję,
że jest w tym jakiś związek. Jeśli wiesz coś o tym i poradzisz sobie, to
dobrze. Jeśli nie, to myślę, ze powinieneś uważać. Lepiej zawróć i jedź
do domu.
- Nie mogę.
- Nawet jeśli coś tam naprawdę jest - coś, co ci to ułatwia... na razie?
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Przypomina mi się stara hipoteza o Gai - Lovelock, wiek XX.
- Inteligentna planeta. Słyszałem już o tym. Ale jeszcze dotąd żadnej
nie spotkałem.
- Jesteś tego pewien? Czasem mam wrażenie, że stoję wobec czegoś
takiego. Powiedzmy, że coś tam jest i chce ciebie... ściąga cię tam
niczym błędny ognik.
- To mój problem, nie twój.
- Mogę cię przed rym ochronić. Wracaj do miasta.
- Nie, dziękuję. Przeżyję to jakoś.
- A co z Dorothy?
- Co z nią?
- Zostawiasz ją samą w takiej chwili, gdy może cię potrzebować?
- To moje zmartwienie.
- Ostatnim razem twojej kobiecie nie najlepiej się powiodło. - Niech
cię szlag trafi! Zejdź mi z drogi, albo cię przejadę! Robot odsuwa się
od ścieżki. Przez oczy jego kamer Aldon obserwuje, jak Paul odjeżdża.
No i dobrze, mówi sobie. Przynajmniej wiemy, na czym stoimy, Paul.
Nie zmieniłeś się, dzięki czemu będzie łatwiej. Następnie Aldon ponownie
skupia swą uwagę - tym razem na
Dorothy. Ubrana w ogrzewaną odzież zbliża się do budynku, skąd Paul,
jak widziała, wyjechał ślizgaczem. Machała rękami, krzyczała do niego i
przeklinała go, ale wiatr porwał jej słowa. Ona również tylko udawała
sen, po czym, po odpowiednio długiej chwili postanowiła pójść za nim.
Aldon widział, że raz się potknęła, i chciał jej pomóc wstać, ale w
pobliżu nie miał żadnego robota. Teraz jednego kieruje w jej stronę, aby
zapobiec dalszym wypadkom.
- Żeby go cholera! - mruczy Dorothy idąc ulicą, a przed nią unoszą
się i wirują pasma śniegu.
- Dokąd idziesz, Dorothy? - pyta Aldon przez pobliski megafon.
Zatrzymuje się i obraca. - Kto...?
- Andrew Aldon - odpowiada. - Patrzyłem na ciebie, jak szłaś.
- Dlaczego?
- Obchodzi mnie twoje bezpieczeństwo. W w - Ta burza, o której
poprzednio wspominałeś?
- Nie tylko.
- Jestem dużą dziewczynką i potrafię się o siebie zatroszczyć. Co to
znaczy: nie tylko?
- Obracasz się w niebezpiecznym towarzystwie.
- Paul? Jak to?
- Zabrał kiedyś pewną kobietę w tym samym kierunku, dokąd teraz
idzie. Kobieta nie wróciła.
- Powiedział mi o wszystkim. To był wypadek.
- I żadnych świadków.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Tylko tyle, że to podejrzane.
Dorothy znowu rusza w drogę ku budynkowi administracyjnemu. Aldon
przełącza się na inny głośnik, wewnątrz budowli.
- O nic go nie oskarżam. Jeśli chcesz mu wierzyć, to mnie to nie
przeszkadza. Ale nie ufaj pogodzie. Najlepiej będzie, jeśli wrócisz do
hotelu.
- Dziękuję za dobre rady, Ale nie - mówi wchodząc do środka.
Jego uwaga towarzyszy jej, kiedy zwiedza wnętrze; jest świadom jej
przyspieszonego tętna, gdy zatrzymuje się przed bunkrami.
- To ci... śpiący?
- Tak. Paul był tu wtedy w tej roli, tak jak owa nieszczęsna kobieta.
- Wiem. Słuchaj, pojadę za nim, czy to ci się podoba, czy nie. Czemu
więc nie powiesz mi po prostu, gdzie stoją te pojazdy?
- Dobrze więc. Zrobię nawet więcej dla ciebie. Wskażę ci drogę.
- Co to znaczy?
- Ale musisz coś dla mnie zrobić... na czym zresztą sama skorzystasz.
- Co mam zrobić?
- W szafce ze sprzętem za tobą leży zestaw czujników w postaci
bransolety. Jest to również urządzenie do dwustronnej łączności. Włóż
bransoletę na rękę. Będę wtedy mógł być z tobą. Będę mógł ci pomóc, a
może nawet uchronić przed niebezpieczeństwem.
- Zaprowadzisz mnie do niego?
- Tak.
- Dobrze więc, zgadzam się na bransoletę. Podchodzi do szafki i
otwiera ją.
- Jest coś, co wygląda jak bransoleta z różnymi wichajstrami.
- Tak. Naciśnij czerwony guzik..
Naciska. Jego głos wydostaje się teraz z komunikatora.
- Włóż to na rękę, a ja wskażę ci drogę.
- Dobrze.
ŚNIEŻNY KRAJOBRAZ. Połacie i pagórki bieli, kępki wiecznie zielonych
porostów, wystające skały, śnieżne wiry niczym bąki popędzane smaganiami
wiatru... światło i cień. Trzaskające niebo. W osłoniętych miejscach
ślady, poza nimi tylko gładki śnieg.
Jedzie przed siebie w masce, okutana w grzejącą odzież.
- Zgubiłam go - mruczy skulona za zakrzywioną szybą w przednim oknie
jej żółtego pojazdu w kształcie kuli.
- Prosto przed siebie; musisz minąć te dwie skały. Kieruj się wprost
ku grani. Powiem ci, kiedy skręcić. Mam w górze satelitę. Jeśli w
chmurach nadal będzie prześwit - dziwny prześwit...
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Wygląda na to, że cały czas drogę oświetla mu blask dochodzący
przez jedyną na całym obszarze przerwę w pokrywie chmur.
- Przypadek.
- Nie jestem taki pewien.
- A co by to mogło być?
- To prawie tak wygląda, jakby ktoś mu otworzył drzwi.
- Mistycyzm u komputera?
- Nie jestem komputerem.
- Przepraszam, Aldon. Wiem, że kiedyś byłeś człowiekiem...
- Wciąż jestem człowiekiem.
- Przepraszam.
- Tyle jest pytań, na które chciałbym znaleźć odpowiedź.
Przyjechaliście tutaj o nietypowej porze roku. Paul zabrał ze sobą
wyposażenie poszukiwacza...
- Owszem. To nie przestępstwo. A szczerze mówiąc, coś takiego należy
do tutejszych atrakcji, prawda?
- Tak. Jest tu wiele ciekawych minerałów, niektóre bardzo cenne.
- No więc Paul chciał zebrać więcej, bez tłoku.
- Więcej?
- Tak, wiele lat temu dokonał tu odkrycia. Kryształy yndella.
- Rozumiem. To ciekawe.
- A właściwie dlaczego cię to interesuje?
- Do moich zadań należy opieka nad gośćmi. A w twoim przypadku
szczególnie czuję jej potrzebę.
- Jak to?
- W moim poprzednim życiu pociągały mnie kobiety o twoim...
charakterze. Fizycznym, a także psychicznym, na ile mogę o nim wnioskować.
Chwila milczenia, potem:
- Zaczerwieniłaś się.
- Tak reaguję na komplementy - mówi - a poza tym zdaje się, że bardzo
dokładnie mnie zbadałeś. Jak to jest?
- No, mogę zmierzyć ci temperaturę ciała, tętno...
- Nie, chodzi mi o to, jak się czujesz... taki, jaki jesteś? Dłuższa
chwila milczenia. - W pewnym sensie jak bóg. W innym sensie jak
człowiek... nawet przesadnie. Czuję się jak wzmocnienie wszystkiego,
czym byłem przedtem. Może to zadośćuczynienie albo tęsknota za
przeszłością. Przy tobie czuję nostalgię... między innymi. Niech cię to
nie niepokoi; dobrze mi z tym.
- Szkoda, że cię wtedy nie poznałam.
- Ja też żałuję.
- Jaki byłeś?
- Możesz mnie sobie wyobrazić, jak chcesz. Na pewno lepiej w ten
sposób wypadnę.
Dorothy śmieje się. Dostraja filtry. Myśli o Paulu.
- A jaki on... Paul był dawniej? - pyta.
- Pewnie podobny do takiego, jakim jest teraz, tylko bez tej ogłady.
- Inaczej mówiąc, nie chcesz powiedzieć.
Ścieżka biegnie bardziej stromo pod górę, skręca na prawo. Dorothy
słyszy wiatr, ale nie czuje go. Dookoła zalega szarość chmur-cieni, ale
jej \ j e g o ścieżka jest oświetlona.
- Naprawdę nie wiem - mówi Aldon po chwili milczenia i nie chcę
zgadywać, gdy chodzi o kogoś, na kim ci zależy.
- Aleś delikatny - mówi.
- Nie, po prostu uczciwy - odpowiada Aldon. - Mógłbym się mylić.
Kierują się ku wierzchołkowi wzniesienia; na szczycie Dorothy z
trudem chwyta ustami powietrze i jeszcze bardziej przyciemnia gogle pod
wpływem nagłej fali jasności, która odbita od ułomków lodu roztrzaskuje
tęcze i sieje dookoła ich strzępkami niczym confetti.
- Boże! - wykrzykuje Dorothy.
- Albo bogini - odpowiada Aldon.
- Bogini, uśpiona w kręgu płomieni?
- Nie uśpiona.
- Oto byłaby dama dla ciebie, Aldon... gdyby istniała. Bóg i bogini.
- Niepotrzebna mi bogini.
- Widzę ślady jego pojazdu; kierują się prosto w tamtą stronę.
- Nie zbaczają ani na milimetr, jakby wiedział, dokąd jedzie. Podąża
za nim; stoki zdają się jej kształtami jakiegoś białego popiersia. Świat
jest nieruchomy, jasny i biały. ż przegubu dochodzi ją głos Aldona
nucącego jakąś starą melodię; nie jest pewna, czy to piosenka o miłości,
czy wojskowa. Odległości wydają się jej nieprawdziwe, perspektywa
zniekształcona. Dorothy łapie się na tym, że nuci wraz z Aldonem,
kierując się ku miejscu, gdzie ślady Paula znajdują swój punkt zaniku i
drogę w nieskończoność.
ELASTYCZNY ZEGAREK ZAWIESZONY NA GAŁĘZI. Mój szczęśliwy dzień.
Pogoda... droga wolna. Trochę się tu zmieniło, ale nie aż tak, żebym nie
mógł tego znaleźć. Światła! Boże, oczywiście! Lodowy odblask, sterty
kryształów... Żeby tylko otwór był na miejscu... Trzeba było wziąć
dynamit. Lód się przesunął, może zawalił. Muszę się dostać do środka.
Później wrócę tu z Dorothy. Ale najpierw - posprzątać, pozbyć się... t e
g o. Jeśli jeszcze tam jest... Może już ją pokryło całkowicie. Tak
byłoby najlepiej. Ale rzadko się zdarza to, co jest najlepsze. Ja -
kiedy to się stało. Nie wyglądało jakby. Nie wyglądało na. Było... Były
wstrząsy. Trzaskanie, pękanie. Sople dzwoniły, trzeszczały, spadały.
Myślałem, że nas zasypie. Oboje. Ona się zapadała. Torba z kryształami
też. Złapałem torbę. Tylko dlatego, że była bliżej. Czy by jej pomogło,
gdybym... Nie mogłem. Mogłem? Strop się osuwał. Uciekać. Po co ma dwoje
ginąć? Wydostałem się. Ona by tak samo zrobiła. Zrobiłaby? Jej oczy...
Glendo! Może... Nie! Nie mogłem. Po prostu nie mogłem. Mogłem? Głupota.
Po tylu latach. Była jedna chwila. Ale tylko chwila. Chwila ciszy.
Gdybym wiedział, co za chwilę będzie, to może. Nie. Uciekłem. Twoja
twarz za oknem, na ekranie, kiedyś we śnie. Glenda. Nie o to chodzi, że
ja nie. Blask ze wzgórz. Ogień i oczy. Lód. Lód. Ogień i śnieg. Płonące
palenisko. Lód. Lód. Prosto przez lód prowadzi daleka droga. Ogień
płonie wysoko w górze. Krzyk. Łoskot. I cisza. Wyjść. Ale. Inaczej? Nie.
Nie mogło być. To był jedyny sposób. Nie moja wina... Cholera. Wszystko,
co mogłem. Glenda. W górę przed siebie. Tak. Długi zakręt. Potem w dół.
I w końcu na miejscu. Kryształy... Nigdy więcej tu nie wrócę.
ELASTYCZNA GAŁĄŹ ZAWIESZONA NA ZEGARKU.
Mam cię! Myślisz, że nie widzę przez mgłę? Nie podkradniesz się do
mnie na swych kocich łapach. Tak samo twoja partnerka po drugiej
stronie. Trochę też podtopię bliżej bazy. Nazbierało się sprzątania...
Można by z powodzeniem skorzystać z przerwy. Ulepszyć te ulice. Jak
długo? Długo... Długie nogi się rozchylają... Długi czas od tamtej pory.
Czy to nie dziwne, że pożądanie o tyle lat przetrwało możliwość
spełnienia? Nienaturalne. To pogoda. Jakby duchowa wiosna... Wypuścić
energię. Palić. I stopisz się w moich gorących, rozpalonych do
czerwoności rękach. Odejdź, mówię. Ja tu rządzę. Wysprzątać to podwórze.
Wyczyścić ten ściek. Jak się zdarzy okazja, schwycę cię w objęcia.
Topić. Palić. Posłuchaj, bogini - ja tu rządzę. Odstąp. Mam bombę na
każdą wieżycę z lodu, światło na każdą ciemność. Tu trzeba iść
ostrożnie. Czuję, że zaczynam cię poznawać. Widzę twój znak na ścianie z
mgły i chmur, odnajduję twe lodowe warkocze w podmuchach wichru. Twa
postać otacza mnie całego, biała jak lśniąca śmierć. Czeka nas
spotkanie. Niech chmury wirują, lód dzwoni, grunt faluje pod nogami.
Pędzę ci na spotkanie, śmierci, czy dziewico, w kryształowych salach na
wierzchołkach gór. Nie tu. Długi, powolny upadek, lodowa fasada,
zdruzgotana w kawałki. Topić. Jeszcze... Mam cię!
ZAMARZNIĘTY ZEGAREK UNIERUCHOMIONY W WIECZNEJ MARZŁOCI.
Szmer i stuk. Nadchodzi. Zapewne. Zapewne. Zapewne. Słuchaj. Skrzyp.
Trzask. Łoskot. Gruchot. Otwiera się. Nadchodzi. Pod lodem tej planety
wiedziałam. Wraca. On. Skrzyp. Umysł kieruje. Otworzyć przejście.
Nadejdź już. Niech nic nie stanie mu na drodze. Wpuść. Otwórz. Chmuro,
stań w miejscu i ukórz się, wietrze. Niech nikt się nie waży
przeszkodzić ci w powrocie, mój kochanku-morderco. Było to jakby
wczoraj. Garść kamieni... Przyjdź, rozśpiewany, świeżo rozgrzany
ciepłymi okolicami. Patrzyłam na twe nie zmienione oblicze. Otwieram
drogę. Chodź do mnie. Niechaj się połączymy. Ja... Opasująca glob,
zbudziłam się we wszystkich miejscach, by cię przyjąć. Ale tu, w tym
szczególnym miejscu, skupiam kierujący umysł, tu, gdzie wszystko się
zaczęło, mój kochanku o rękach zbroczonych krwią, wołam, wróć, po
ostatnie pożegnanie, lodowy pocałunek, dotknięcie płomienia, serce
martwieje, krew tężeje, dusza zamiera, uścisk całej planety i mej
nienawiści obejmujący twe zdradzieckie ciało, nieobecne przez cały ten
długi rok. Chodź do tego miejsca, które czekało. Poruszam się znowu,
wyginam w krzyżu, patrzę zamrożonymi oczyma, czekam i ogrzewam się. Do
mnie. Teraz do mnie. Skrzyp i stuk, trzask i szmer.
PIELGRZYMKA. Paul zbacza z drogi, obraca się, zwalnia kroku pośród
poszarpanych turni - lód upadły, lód uniesiony na obszarze, gdzie góra i
lodowiec zmagają się w zwolnionym tempie, przy akompaniamencie odgłosów
trzaskających i brzęczących, zgrzytów, jęknięć i łoskotu unoszonych
wiatrem kryształów lodu. Grunt tu jest popękany, a ponadto wielce
nierówny, toteż Paul wychodzi ze ślizgacza. U pasa mocuje kilka narzędzi
oraz chlebak, zakotwicza pojazd i rusza dalej pieszo.
Zrazu porusza się powoli i ostrożnie, ale dawne odruchy powracają i
wkrótce zaczyna przyspieszać. Przechodząc przez miejsca to spowite
blaskiem, to zacienione, mija lodowe kształty przypominające groteskowe
posągi ze szkła. Zbocze zmieniło wygląd od tamtej pory, przypomina
sobie, ale czuje się na nim pewnie. A głęboko w dole, na prawo...
Tak. Tamto ciemne miejsce. Zablokowany wąwóz czy przełęcz, cokolwiek
to było. Również wygląda tak samo. Paul zmienia nieco kierunek marszu.
Teraz pot mu zrasza ciało pod ochronną odzieżą, a jego oddech staje się
szybszy, w miarę jak przyspiesza kroku. Oczy przesłania mu mgła i przez
chwilę, gdzieś między blaskiem i cieniem, wydaje mu się, że widzi...
Zatrzymuje się, stoi niepewnie przez chwilę, po czym potrząsa głową,
parska i rusza dalej.
Jeszcze sto metrów i ma już pewność. Te skalne żebra na północnym
wschodzie, między nimi twarde jak diamenty śnieżne potoki... Tak, był
już tu kiedyś.
Cisza jest nieomal przytłaczająca. W oddali widzi pióropusze
uniesionego wiatrem śniegu wzlatujące i opadające z wysokiego białego
szczytu. Jeśli przystanie i wsłucha się uważnie, może nawet usłyszeć
daleki poszum wiatru.
W pokrywie chmur jest otwór, prosto nad głową. Wygląda to jak odbicie
na niebie jeziora wewnątrz krateru.
To wszystko jest bardziej niż niezwykłe. Ma ochotę zawrócić.
Działanie środka uspokajającego już ustało i zaczyna mu dokuczać
żołądek. Łapie się na tym, że chciałby, aby się okazało, że to nie jest
to miejsce. Ale wie, że uczucia nie mają większego znaczenia. Idzie
naprzód, aż w końcu staje przed otworem.
Miały tu miejsce jakieś przesunięcia, jakieś zawężenia. Zbliża się
powoli. Przygląda się tunelowi przez pełną minutę, zanim decyduje się
wejść do środka.
Kiedy ogarnia go półmrok, zsuwa gogle na tył głowy. Wyciąga okrytą
rękawicą dłoń, opiera ją na ścianie przed sobą, naciska. Nie poruszyła
się. W podobny sposób sprawdza ścianę z tyłu. To samo.
Trzy kroki naprzód i przejście gwałtownie się zwęża. Obraca się
bokiem i przeciska. Światła jest coraz mniej, pod stopami coraz bardziej
ślisko. Zwalnia kroku. Posuwając się naprzód przesuwa teraz dłońmi po
obu ścianach. Mija krąg światła padającego z otwartego lodowego komina.
Nad głową wiatr wyje coraz cieniej, nieomal gwiżdże.
Tunel zaczyna się poszerzać. Kiedy badająca ścianę prawa dłoń
natrafia na pustkę, Paul traci na moment równowagę. Cofa się, by nie
upaść, ale lewa stopa ślizga się i upadek jednak następuje. Próbuje
wstać, ślizga się i pada znowu.
Klnąc pod nosem zaczyna posuwać się na czworakach. Przedtem nie było
tu tak ślisko... Chichocze. Przedtem? Całe sto lat temu. Przez tyle
czasu wiele może się zmienić. Oni...
Wicher zaczyna wyć u wejścia; Paul dostrzega uniesienie w dnie
jaskini, przesuwa wzrokiem w górę. Ona tam jest.
Wydaje cichy dźwięk gdzieś tylną częścią krtani i zatrzymuje się, z
prawą ręką na wpół uniesioną. Ona spoczywa w cieniach niczym w muślinie,
ale łatwo ją rozpoznaje. Wpatruje się w nią. To nawet gorsze, niż się
spodziewał. Złapana w lodową pułapkę musiała żyć jeszcze jakiś czas,
zanim...
Potrząsa głową.
To na nic. Musi ją uwolnić i pochować... pozbyć się jej. Podpełza
bliżej. Lodowy stok jest przez cały czas stromy; dopiero na samej górze
staje się bardziej płaski. Zbliżając się, ani na chwilę nie traci jej z
oczu. Cienie przesuwają się po jej ciele. Prawie słyszy znów jej głos.
Myśli o cieniach. Wtedy nie mogła się poruszyć... Przystaje i
przygląda się jej twarzy. Nie jest zamarznięta. Ma dołki i obwisa na
niej skóra - jakby wypełniała ją woda. Karykatura twarzy, jakiej tak
często dotykał. Krzywi się i odwraca wzrok. Trzeba uwolnić nogę. Sięga
po toporek.
Nie chwyta jednak za stylisko, bowiem dostrzega ruch jej ręki,
powolny, drżący. Jednocześnie słyszy gardłowe westchnienie.
- Nie... - szepce cofając się. - Tak - nadchodzi odpowiedź. - Glenda.
- Jestem tutaj. - Jej głowa powoli się obraca. Zaczerwienione,
nabiegłe wodą oczy wpatrują się w jego twarz. - Czekałam na ciebie.
- To szaleństwo.
Grymas na jej twarzy jest potworny. Dłuższą chwilę zabiera mu
zrozumienie, że miał to być uśmiech.
- Wiedziałam, że któregoś dnia powrócisz.
- Jak? - pyta.
- Jak ci się udało przetrwać?
- Ciało nie ma znaczenia - odpowiada mu. - Prawie o nim zapomniałam.
Żyję w wiecznej marzłoci tej planety. Moja zagrzebana pod zwałami lodu
stopa zetknęła się z jej wypustkami. Marzłoć jest żywa, ale nie miała
własnej świadomości - dopóki się nie spotkałyśmy. Teraz żyję wszędzie.
- Cieszę się... że... przetrwałaś.
Jej głos rozbrzmiewa śmiechem, powolnym, suchym.
- Naprawdę, Paul? Jak to możliwe, skoro porzuciłeś mnie, abym zginęła?
- Nie miałem wyboru, Glendo. Nie mogłem cię uratować.
- Była taka możliwość. Ale wolałeś kamienie od mojego życia.
- To nieprawda!
- Nawet nie próbowałeś. - Jej ramiona znowu się poruszają, teraz już
płynniej.
- Nawet nie wróciłeś po moje ciało.
- Co by z tego wyszło? Byłaś martwa... albo raczej myślałem, że nie
żyjesz.
- Właśnie. Nie miałeś pewności, ale i tak uciekłeś. Kochałam cię,
Paul. Zrobiłabym dla ciebie wszystko.
- Ja też się o ciebie troszczyłem, Glendo. Pomógłbym ci, gdybym mógł.
Gdyby...
- Gdyby? Daj już spokój z tym "gdyby". Wiem, jaki jesteś.
- Kochałem ciebie - mówi Paul. - Tak mi teraz żal.
- Kochałeś mnie? Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
- Niełatwo mi mówić o uczuciach. Nawet myśleć.
- Udowodnij mi - mówi ona. - Podejdź bliżej.
Odwraca wzrok. - Nie mogę.
- A mówiłeś, że mnie kochasz - w jej głosie słychać śmiech.
- Ty... ty nie masz pojęcia, jak wyglądasz. Przepraszam.
- Ty głupcze! - w jej głosie słychać było twarde, władcze tony. -
Gdybyś podszedł, oszczędziłabym cię. Udowodniłoby mi to, że tliła się w
tobie jeszcze jakaś iskierka uczucia. Ale ty kłamałeś. Wykorzystałeś
mnie tylko. Nie zależało ci na mnie.
- Jesteś niesprawiedliwa!
- Naprawdę? To ja jestem niesprawiedliwa? - mówi. W pobliżu rozlega
się dźwięk jakby płynącej wody. - I ty mówisz mi o sprawiedliwości?
Nienawidziłam cię, Paul, niemal przez sto lat. Kiedy tylko miałam chwilę
wolną od problemu regulacji życia na tej planecie, przeklinałam cię. Na
wiosnę, gdy przesuwałam świadomość ku biegunom i pozwalałam części
siebie na marzenia, nawiedzałeś mnie w koszmarach. Prawdę mówiąc, było
to powodem pewnych katastrof ekologicznych tu i tam. Czekałam, a teraz
ty tu jesteś. Nie widzę niczego na twą obronę. Użyję ciebie, tak jak ty
użyłeś mnie - na twą zgubę. Podejdź do mnie!
Paul czuje, jak jakaś siła wstępuje w jego ciało. Jego mięśnie kurczą
się; zostaje uniesiony na kolana. Utrzymywany w tej pozycji przez
dłuższą chwilę widzi ją, jak również się unosi, wyciągając ociekającą
nogę ze szczeliny, w której sto lat temu uwięzła. Słyszał płynącą wodę;
jakoś więc udało się jej stopić lód...
Ona uśmiecha się i wyciąga swe zmacerowane dłonie. Od jej uwolnionej
nogi ku szczelinie biegną krocie ciemnych wyrostków.
- Chodź ! - powtarza.
- Proszę... - szepce Paul.
Potrząsa głową. - Dawniej szybko padłbyś mi w ramiona. Nie potrafię
cię zrozumieć.
- Jeśli chcesz mnie zabić, to mnie zabij, do diabła! Ale nie... Jej
rysy zaczynają falować. Dłonie ciemnieją i odzyskują jędrność. Po chwili
stoi przed nim taka sama, jaka była sto lat temu.
- Glenda! - Paul zrywa się na nogi.
- Tak. Podejdź teraz.
Postępuje krok w jej kierunku. Jeszcze jeden.
Wkrótce trzyma ją w ramionach, pochyla się, by ucałować jej
roześmianą twarz.
- Przebaczasz mi... - szepce.
Gdy ją całuje, jej twarz się zapada. Trupia, wiotka i ponownie blada,
przywiera do jego twarzy.
- Nie!
Usiłuje się wyrwać, ale jej uścisk jest nieludzko silny.
- Teraz nie można już się zatrzymać - mówi ona.
- Dziwka! Puść mnie! Nienawidzę cię!
- Wiem o tym, Paul. Nienawiść - to jedno, co nas łączy.
- ...Zawsze cię nienawidziłem - mówi dalej, wciąż próbując się
uwolnić. - Zawsze byłaś dziwką!
I wtedy czuje, jak w jego ciało znowu wdzierają się zimne siły
opanowujące jego ruchy.
- Tym większa jest moja przyjemność - mówi ona, gdy jego dłonie suną
ku jej skafandrowi, by go rozpiąć.
WSZYSTKO, CO POWYLEJ.
Dorothy z trudem schodzi po lodowym stoku; swój pojazd zaparkowała
obok ślizgacza Paula. Wiatr smaga ją, siekąc kryształkami lodu niby
miniaturowymi pociskami. Nad głową chmury znowu się zamykają. W jej
kierunku powoli pełznie biała ściana.
- Dała mu wolne przejście - rozlega się głos Aldona, poprzez świst
wiatru.
- Tak. Czy pogoda bardzo się popsuje?
- Wiele zależy od wiatru. Ale i tak powinnaś szybko znaleźć jakieś
schronienie.
- Widzę grotę. Ciekawe, czy to ta, której szukał Paul?
- Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że tak. Ale teraz to nie ma
znaczenia. Wejdź do środka.
Kiedy w końcu dociera do wejścia, cała drży. Zrobiwszy kilka kroków
do wnętrza opiera się o ścianę, dysząc ciężko. Nagle wiatr zmienia
kierunek i dosięga jej. Dorothy odsuwa się dalej w głąb jaskini.
Słyszy głos: - Proszę... nie.
- Paul? - woła.
Nie ma odpowiedzi. Biegnie naprzód.
Wysuwa przed siebie dłoń i ratuje się przed upadkiem, gdy korytarz
przechodzi w komorę. Tu widzi Paula w nekrofilicznym uścisku z tą, która
go pojmała.
- Paul? Co to jest? ! - krzyczy.
- Uciekaj ! - woła Paul. - Szybko !
Usta Glendy formują słowa: - Cóż za poświęcenie. Niech raczej
zostanie, jeśli ty chcesz żyć.
Paul czuje, że uścisk nie jest już tak mocny.
- Co masz na myśli? - pyta.
- Możesz zachować życie, jeśli zabierzesz mnie ze sobą w jej ciele.
Bądź ze mną tak jak kiedyś.
To głos Aldona wykrzykuje w odpowiedzi:
- Nie! Nie dostaniesz jej, Gaju!
- Nazywam się Glenda. Znam cię, Andrew Aldonie. Wiele razy słuchałam
tego, co nadawałeś. Czasami zwracałam się przeciwko tobie, kiedy nasze
zamiary nie były zgodne: Co ta kobieta znaczy dla ciebie?
- Ona jest pod moją ochroną.
- To nic nie znaczy. Jestem tu silniejsza. Czy ją kochasz?
- Może i tak. Albo mógłbym ją pokochać.
- Fascynujące. Moja nemezys tych wszystkich lat, z analogiem
ludzkiego serca w twych obwodach. Ale decyzja należy do Paula. Oddaj mi
ją, jeśli chcesz żyć.
Zimno ogarnia jego członki. Wydaje mu się, że życie skupia się teraz
w samym środku jego ciała. Jego świadomość poczyna zanikać.
- Weź ją - szepce.
- Zabraniam! - rozlega się głos Aldona.
- Znowu mi udowodniłeś, jaki z ciebie człowiek - syczy Glenda - mój
wrogu. Pogarda i bezgraniczna nienawiść - to wszystko, co będę do ciebie
odtąd żywiła. Ale nie umrzesz.
- Zniszczę cię - woła Aldon - jeśli to zrobisz!
- Cóż to byłaby za bitwa! - odpowiada Glenda. - Ale nie jesteś mi
wrogiem. I nie dam ci wroga w mojej osobie. Przyjmijcie mój wyrok.
Paul zaczyna wyć. Nagle wycie ustaje. Glenda uwalnia go z objęć, a on
spogląda na Dorothy. Postępuje krok w jej kierunku.
- Nie... nie rób tego, Paul. Proszę.
- Nie... jestem Paulem - odpowiada, teraz już pełniejszym głosem - i
nigdy bym cię nie skrzywdził...
- Idźcie teraz - odzywa się Glenda. - Pogoda znów się odmieni, na
waszą korzyść.
- Nie rozumiem - mówi Dorothy wpatrując się w stojącego przed nią
mężczyznę.
- Nie musisz rozumieć - odpowiada Glenda. - Opuśćcie prędko tę planetę.
Wycie Paula rozlega się ponownie, tym razem dochodząc z bransolety
Dorothy.
- Poproszę cię jednak o tę błyskotkę, którą masz na ręce. Jest w niej
coś, co mnie pociąga.
ZAMARZNIĘTY LAMPART.
Wiele razy próbował znowu odnaleźć jaskinię, zarówno swymi oczami na
niebie, jak i za pomocą robotów oraz pojazdów latających, ale wygląd
tamtego miejsca uległ radykalnej zmianie po silnym wstrząsie, toteż mu
się nie powiodło. Co jakiś czas bombarduje cały teren. Wysyła również
płonące sześciany termitowe, które wytapiają sobie drogę w dół poprzez
lód i zmarzlinę, ale nie wywołało to żadnych widocznych skutków.
Jest to najgorsza zima w historii Balfrost. Wicher nieustannie wyje,
a fale śniegu rozbryzgują się niczym piana przy brzegu. Lodowce biją
wszelkie rekordy w natarciu na Miasto Rozrywek. Ale on się im opiera, za
pomocą elektryczności, laserów i środków chemicznych. Jego zasoby są
teraz praktycznie niewyczerpane, ponieważ pochodzą z samej planety,
przetwarzane w podziemnych fabrykach. Zaprojektował również i
wyprodukował jeszcze lepszą broń. Co jakiś czas słyszy jej śmiech
nadawany poprzez tamtą bransoletę. - Dziwka! - nadaje wówczas. -
Sukinsyn! - słyszy odpowiedź. Wysyła kolejny pocisk w kierunku gór. Na
miasto opada lodowe prześcieradło. To będzie długa zima.
Andrew Aldon i Dorothy odjechali. On zajął się malarstwem, ona teraz
pisze wiersze. Znaleźli sobie cichy kącik.
Czasem, kiedy Paulowi szczególnie uda się jakiś strzał, śmieje się
przez nadajnik. - Sukinsyn! - nadchodzi od razu odpowiedź. - Dziwka! -
nadaje do niej, chichocząc. Nigdy się jednak nie nudzi ani nie
denerwuje. Szczerze mówiąc, a niech tam.
Kiedy nadejdzie wiosna, bogini będzie śnić o tej wojnie, podczas gdy
Paul przeniesie swą uwagę na ważniejsze zadania. Ale on też będzie
pami