Zelazny Roger - Pan snów

Szczegóły
Tytuł Zelazny Roger - Pan snów
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zelazny Roger - Pan snów PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zelazny Roger - Pan snów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zelazny Roger - Pan snów - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Roger Żelazny Pan Snów (przełożył Robert Reszke) dla Judy WSTĘP Dziś już nie pisze się takich książek. Pan Snów Rogera Żelaznego to powieść żarliwa - żarliwością Ameryki wczesnych lat sześćdziesiątych, kiedy to w piorunującym tempie i na masową skalę przyswajali sobie Amerykanie europejskie nowinki z lat jeszcze przed wybuchem II wojny światowej, choć sama ich geneza sięga przełomu XX wieku. a zatem, przede wszystkim, psychoanaliza w jej klasycznej postaci opracowanej przez Sigmunda Freuda oraz w postaci tak zwanej psychologii analitycznej Carla Gustava Junga - oba te nazwiska parokrotnie pojawiają się na kartach książki. Zamysłem Żelaznego było, jak można sądzić, przedstawienie działania tego, co psychoanaliza określa jako pod -lub nieświadomość - tych pokładów ludzkiej psyche, które zachowując autonomię, żyją by tak rzec własnym życiem, dając o sobie znać między innymi w snach. Pan Snów wprowadza nas w świat życia nieświadomości - chciałoby się powiedzieć, gdyby nie przekonanie, że Roger Żelazny chyba nie miał aż tak wygórowanych pragnień. Zatem skromniej: Pan Snów to opowieść o tym, jak w człowieku, który zawodowo zajmuje się snami - śni “za innych”, “kształtuje” sny w celach terapeutycznych - z wolna zaciera się granica między życiem świadomym a snem, jak świadomość powoli się rozpada, rozsadzana szukającymi dla siebie ujścia strumieniami nieświadomości. Charles Render - bo o nim nowa - tytułowy “Pan Snów” - pada ofiarą własnego złudzenia, własnego snu: przyzwyczajony do tego, że w świecie własnej imaginacji jest stwórcą i władcą wszystkiego, co mocą fantazji powołuje do życia, podejmuje próbę stworzenia świata dla kogoś drugiego, dla ociemniałej kobiety, skazanej na połowiczne zaledwie doświadczanie rzeczywistości świadomego istnienia. Co gorsza - ulegając wzbierającej w nim “Woli Mocy” usiłuje wykreować ją na “Panią Snów” - smutno jest bowiem samemu przeżywać uroki, które daje władza, choćby tylko nad materią tak złudną, tak ulotną, jak sen. Powtarza się dylemat znany z Fausta: czy możliwe jest połączenie piekielnej pychy nieograniczonego w czasie i przestrzeni tworzenia z miłością niewinną? I czy ta miłość jest naprawdę niewinna? Czy sen urzeczywistniający nieświadome pragnienia, (które, uświadomione, stają się przesłanką udanej terapii) można śnić dalej w świetle dziennym? Czy będzie wtedy jeszcze lekarstwem, czy już trucizną? Czy można bezkarnie zstępować do “doliny cienia”, jak pisze Żelazny, schodzić do głębokich warstw nieświadomości w poszukiwaniu Graala i żądać jeszcze “szczęścia we dwoje”, przy kominku i w naiwnej niewiedzy spraw, których demonicznej natury jeszcze przed chwilą się doświadczało? Podobnie stawiał te problemy Wilk Stepowy Hermanna Hessego i podobną dawał odpowiedź: ten magiczny teatr życia nieświadomości to “teatr nie dla każdego”. Karta wstępu kosztuje głowę. Pan Snów Rogera Żelaznego to książka żarliwa, bowiem podąża tym szlakiem myślenia, który już dawno przedtem został przetarty. Adaptując pewne wzorce literackie i przystosowując je do konwencji literatury tak zwanej fantastyczno-naukowej nie ustrzegł się autor swego rodzaju nadgorliwości, zwłaszcza w kształtowaniu “futurystycznego” sztafażu świata przedstawionego z perspektywy naszych dni - naiwnego i jakby anachronicznego. Czytając tę książkę trzeba jednak pamiętać, że jest to dzieło swego czasu: Ameryki wczesnych lat sześćdziesiątych - może niekiedy irytujące w swym sileniu się na “nowoczesność wyrazu”, “odkrywczość stylu”, “zaskakującą fabułę”. Żelazny idzie tu jednak śladami swego poprzednika: “teatr to nie dla każdego”. Tak właśnie być miało. Wydawca ROZDZIAŁ I UROCZE było to na pewno - krew oraz wszystko inne - Render czuł jednak, że spektakl ma się ku końcowi. Uznał więc, że każda mikrosekunda jest teraz cenniejsza od minuty - choć może należałoby podnieść temperaturę... Gdzieś tam, dokładnie na peryferiach wszystkiego, ciemność zwierała swe sploty. Dudnienie, jakby kreszendo rozbrzmiewających na granicy świadomości grzmotów trwało nadal na tej samej wysokości. Ten dźwięk skupiał w sobie i wstyd, i ból, i strach. Na Forum było duszno. Cezar wyczołgał się z kręgu gorączkowo krzątających się ludzi. Przedramieniem zasłaniał oczy, lecz nie mógł przestać widzieć, nie tym razem. Senatorowie nie mieli twarzy, a ich togi zbroczone były krwią. Ich krzyki przypominały ptasi świergot. z nieludzką zaciekłością kłuli sztyletami leżącego na ziemi. On, Render, był poza tym. Kałuża krwi, w której leżał, powoli rozszerzała się, jego ramię to unosiło się, to opadało z mechaniczną regularnością, z jego gardła wydobywał się ptasi świergot, był zarazem widzem i aktorem tej sceny. On bowiem, Render, był Śniącym. Skulony, cierpiący, z zawiścią w oku, Cezar dobył słowa skargi. - Zabiłeś go! Zabiłeś Marka Antoniusza... człowieka bez skazy i znaczenia! Render zwrócił się do niego, a sztylet w jego dłoni był wielki i ociekał krwią. - Tak. Ostrze kołysało się z boku na bok. Cezar, zafascynowany błyskiem ostrej stali, wodził wzrokiem w ten sam rytm. - Dlaczego? - krzyknął. - Dlaczego? - Ponieważ - odparł Render - był Rzymianinem daleko bardziej cnotliwszym niż ty. - Kłamiesz! Tak nie jest! Render wzruszył ramionami. Znowu uderzył nożem. - To nieprawda! - krzyczał Cezar. - To nieprawda! Render odwrócił się od niego i zakołysał sztyletem. Niczym marionetka, Cezar podążał wzrokiem za wahadłem ostrza. - Nieprawda? - uśmiechnął się - a kimże jesteś, by podawać w wątpliwość morderstwo takie, jak to? Jesteś nikim! Ubliżasz godności chwili! Precz! Mężczyzna o zaróżowionej twarzy drżąc zerwał się na równe nogi, włosy miał w nieładzie, na wpół zmierzwione, na wpół zlepione potem. Odwrócił się, ruszył przed siebie biegiem, biegnąc odwracał się co chwila, rzucał przez ramię spojrzenia. Odbiegł już dość daleko od kręgu morderców, lecz scena nie straciła na wspaniałości. Wszystko pozostało przejrzyste, jak w elektrycznym rozbłysku. Sprawiło to, że poczuł się jeszcze bardziej odległy, jeszcze bardziej samotny i pozostawiony z boku. Render obszedł zakręt uprzednio niezauważony. Stanął przed nim, ślepy żebrak. Cezar chwycił go za ubranie. - Masz dla mnie zły omen na dzisiaj? - Strzeż się! - zachrypiał szyderczo. - Racja! - zawołał Cezar. - Racja! Dobrze powiedziane. “Strzeż się...” ale czego? - Idów. - Idów?... - Idów oktembrowych. Puścił go. - Co powiedziałeś? Oktember?... Co to? - To miesiąc. - Kłamiesz. Nie ma takiego miesiąca! - Ale to data, której szlachetny Cezar powinien się obawiać... czas, który nie istnieje, data, która nigdy nie znajdzie się w kalendarzu. Render zniknął za rogiem, choć, jak poprzednio, jeszcze przed chwilą nie było go tutaj. - Poczekaj! Wróć! Roześmiał się, a Forum śmiało się wraz z nim. Głosy podobne do ptasiego świergotu stały się teraz chórem nieludzkich szyderstw. - Drwisz ze mnie! - zapłakał Cezar. Na Forum żar był tak straszny, że oddychało się jak w piecu, a pot utworzył coś jakby maskę z płynnego szkła, zastygłą na jego wąskim czole, ostrym nosie, szczęce prawie pozbawionej podbródka. - Ja też chcę zostać zabity! - załkał. - To nie fair! A wtedy Render rozpłatał na kawałki Forum, senatorów i wyszczerzonego w uśmiechu Antoniusza i wrzucił je do czarnego worka - wystarczył jeden niezauważalny ruch palcem. Cezar zniknął jako ostatni. Charles Render siedział przed tablicą z dziewięćdziesięcioma białymi przyciskami i dwoma czerwonymi, lecz na żaden z nich tak naprawdę nie patrzył. Jego prawe ramię poruszało się bezgłośnie wzdłuż lśniącej, gładkiej powierzchni konsoli, palce wduszały niektóre przyciski, nad innymi przeskakiwały, ręka prześlizgiwała się bezwiednie odtwarzając Sekwencje Pamięci. Stłumione wrażenia, uczucia zredukowane do zera. Przedstawiciel Erikson wiedział, czym jest stan zapomnienia człowieka, który powrócił do łona. Rozległ się łagodny trzask. Ręka Rendera prześlizgnęła się na sam koniec najniższego rzędu przycisków. Teraz trzeba było się zdobyć na akt świadomego działania - akt woli, jeśli komuś bardziej odpowiada to określenie - by wdusić czerwony guzik. Render uwolnił rękę z temblaka, w którym spoczywała, zdjął koronę z przewodników - włosów Meduzy i miniaturowych obwodów. Wyślizgnął się z fotela-leżanki, ściągnął kaptur. Podszedł do okna, sprawił, że szyby przejaśniały, skręcił papierosa. Minuta w macicy, nie dłużej. To punkt krytyczny... Żeby tylko nie padał śnieg - chmury wyglądają niegroźnie... Patrzył na miłe żółte altanki i wysokie drapacze chmur, szkliste i szare, pogrążone w tlącej się poświacie oliwkowego zmierzchu; miasto wznosiło się na czworokątnych wyspach wulkanicznych, płonących w poświacie zachodniego nieba, spod ziemi dochodziło głuche dudnienie; patrzył na bogate, zawsze ruchliwe ulice handlowe, gdzie ludzki potok rwał jak wezbrana rzeka. Odwrócił się od okna. Podszedł do wielkiego jaja, spoczywającego obok biurka, gładkiego i błyszczącego. Jego nos, odbity w owalnej płaszczyźnie, tracił wszelkie cechy, które pozwalały określać go jako orli, jego oczy wyglądały jak dwa szare spodki, włosy stawały się powleczonym światłem pancerzem, a czerwony krawat przywodził na myśl szeroki jęzor wampira. Uśmiechnął się. Pochylony nad blatem przycisnął drugi czerwony guzik. Z cichym westchnieniem jajo przestało opalizować, a w poprzek przecięła je rysa. Skorupa stała się przezroczysta, tak że Render mógł dostrzec wykrzywioną w grymasie twarz Eriksona, który mocno zaciskając oczy walczył z powracającą świadomością i tym wszystkim, co z sobą niosła. Górna połowa jaja uniosła się ukazując go, guzowatego i różowego, jak leżał na dolnej półskorupie. Otwarłszy oczy, nie spojrzał na Rendera. Wstał, zaczął się ubierać. Render w tym czasie sprawdzał macicę. Oparł się o biurko, przyciskał kolejne guziki: kontrola temperatury, pełen zakres, sprawdzone; egzotyczne odgłosy - podniósł słuchawkę - sprawdzone, dzwony, brzęki, dźwięki skrzypiec i gwizdy, piski i jęki, odgłosy ulicy, szmer fal - sprawdzone; obwody sprzężenia zwrotnego, przenoszące własny głos pacjenta, utrwalony w analizie dźwięku, sprawdzone; pasmo dźwięku, nawilżacz powietrza, bank zapachów, sprawdzone; mechanizm kołyszący łóżkiem, kolorowe światła, stymulatory dotyku... Render zamknął jajo, odciął dopływ energii. Wrzucił zepsuty podzespół do klozetu, ręką zatrzasnął drzwi. Taśmy zarejestrowały ważną sekwencję. - Siadaj - polecił Eriksonowi. Mężczyzna usiadł, nerwowo skubiąc kołnierzyk. - Zachowałeś pełną pamięć o tym, co przeżyłeś - powiedział Render - nie ma więc potrzeby podsumowywać. Nic się przede mną nie ukryje, bo sam też tam byłem. Erikson kiwnął głową. - Znaczenie tego epizodu powinno być dla ciebie zrozumiałe. Znowu kiwnął głową i dopiero teraz odzyskał mowę. - Tylko co było tam ważnego? - zapytał. - To znaczy, jak wiem, wymyślił pan sen i sprawował nad nim kontrolę we wszelki możliwy sposób. Sen jednak nie był prawdziwy... niczym nie przypominał zwykłych marzeń sennych. Pańska zdolność do kreowania rzeczywistości sprawia, że wszystko, co pan mówi, ma szansę zdarzyć się... Czy nie tak? Render powoli potrząsnął głową, strzepnął popiół do południowej półkuli popielniczki w kształcie globusa i dopiero teraz spotkał wzrokiem spojrzenie oczu Eriksona. - To prawda, że dostarczyłem Matrycę i ukształtowałem formy - zaczął z wolna. - Ty jednak napełniłeś je uczuciami i sprawiłeś, że stały się symbolami współgrającymi z problemami, które cię trapią. Gdyby sen nie był istotną analogią twych stanów psychicznych, nie mógłby spowodować reakcji, które wywołał. Byłby pozbawiony wzorców i form, które modulują twe niepokoje i pożądania, a przecież to właśnie one zostały zarejestrowane na taśmach, zatem zaistniały. Przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej. - Już od wielu miesięcy poddajesz się analizie... i wszystko, co się zdarzyło w tym czasie, skłania mnie do wniosku, że twój strach przed morderstwem nie ma uzasadnienia w rzeczywistości. Erikson drgnął. Spojrzał nań z uwagą. - To, do cholery, skąd on się bierze? - Stąd - odparł Render - że żywisz nieświadome pragnienie, by stać się ofiarą zabójstwa. Erikson uśmiechnął się - powoli odzyskiwał zimną krew. Wyjął cygaro, drżącą ręką przyłożył zapaloną zapałkę. - Zapewniam pana, doktorze, że nigdy nie nachodziły mnie myśli samobójcze, nigdy też nie pragnąłem przerwać życia. - Kiedy zgłosiłeś się do mnie w lecie - powiedział Render - wyznałeś, że prześladuje cię lęk przed zabójstwem. Ale zupełnie nie wiedziałeś, kto mógłby nosić się z tym zamiarem ... - Niech pan zwróci uwagę na moją pozycję! - przerwał mu gwałtownie. - Nie można być Przedstawicielem i nie przysporzyć sobie wrogów. - Owszem - potwierdził Render. - Lecz wszystko wskazuje na to, że tobie akurat udało się tego dokonać. Kiedy pozwoliłeś mi przedyskutować tę kwestię z twymi detektywami dowiedziałem się, że nie wpadli na żadne poszlaki, które uzasadniałyby lęki. - Bo nie szukali wystarczająco długo... albo nie we właściwych miejscach. Na pewno coś jeszcze wywęszą. - Obawiam się, że nie. - Dlaczego? - Dlatego, że jak już powiedziałem, twoje lęki nie mają obiektywnych podstaw. Bądź ze mną szczery... czy znasz kogokolwiek, kto nienawidziłby cię do tego stopnia, że byłby gotów cię zabić? - Otrzymuję wiele listów z pogróżkami... - Jak wszyscy Przedstawiciele - Render wzruszył ramionami. - Wszystkie listy, które otrzymałeś w ciągu ostatniego roku, zostały dokładnie zbadane i okazało się, że zostały wysłane przez psychopatów. Czy wobec tego możesz przedstawić mi chociaż jeden niezbity dowód, potwierdzający słuszność twych lęków? Erikson kontemplował koniuszek cygara. - Przyszedłem do pana za namową jednego z przyjaciół - odezwał się po chwili. - Zgłosiłem się, bo chciałem, żeby pan dokładnie opukał mój umysł i znalazł coś, nad czym mogliby popracować detektywi... jakiś ślad, coś co pozwoliłoby stworzyć podstawę do dalszych dochodzeń. Może nieświadomie nastąpiłem komuś na odcisk... może jedna z ustaw, którą opracowałem, godzi w czyjeś interesy. - I nie znalazłem niczego - podsumował Render. - Niczego, co można byłoby uznać za przyczynę twych lęków. Teraz, rzecz jasna, gdy ci o tym mówię, jesteś zaniepokojony i usiłujesz wpłynąć na zmianę diagnozy... - Niczego nie usiłuję! - Wobec tego, słuchaj! Możesz sobie później komentować do woli wszystko, co ci powiem, ale nie zmienia to faktu, że już od miesięcy obijasz się tu i tracisz czas, nie przyjmując do wiadomości niczego, co ci przedstawiam na wszystkie możliwe sposoby. Wobec tego teraz zamierzam powiedzieć ci, co myślę, bez owijania w bawełnę, a co z tym zrobisz, to już twoja rzecz. - Proszę bardzo. - Po pierwsze zatem - ciągnął Render - lubisz mieć wroga lub wrogów... - Śmieszne... - ...ponieważ jest to jedyna alternatywa do otaczania się gronem przyjaciół... - Mam mnóstwo przyjaciół! - ...a bierze się to stąd, że nikt nie znosi sytuacji, gdy otacza go mur obojętności. Przeciwnie: każdy chciałby wzbudzać wobec siebie jedynie silne, prawdziwe uczucia. Miłość i nienawiść to najbardziej skrajne formy ludzkich postaw. Pragnąc czegoś, lecz nie mogąc tego osiągnąć, przeniosłeś swe pragnienia na inny obiekt. Pożądałeś tak silnie, że udało ci się przekonać samego siebie, że ów zastępczy obiekt pożądania naprawdę istnieje. Wiedz jednak, iż w tego rodzaju przypadkach psychika zawsze płaci pewną cenę: gdy na wrodzoną potrzebę uczucia odpowiadamy surogatem, nigdy nie osiągniemy prawdziwej satysfakcji, lecz jedynie dalszy wzrost pożądania i potęgowanie się uczucia niezaspokojenia, bowiem życie emocjonalne psyche winno stanowić system otwarty. w swych poszukiwaniach uczucia nie wyszedłeś poza samego siebie, lecz zasklepiłeś się w sobie i ulepiłeś to, czego brak odczuwałeś, z własnej gliny. Tymczasem jesteś człowiekiem, któremu potrzeba silnych związków emocjonalnych z innymi ludźmi. - Bzdura! - Jak uważasz - Render wydął wargi. - Możesz to przyjąć, możesz to odrzucić... na twoim miejscu wziąłbym to sobie do serca. - Płaciłem panu przez pół roku po to, by usłyszeć, kto czyha na moje życie - żachnął się Erikson. - Teraz dowiaduję się, że całą tę historyjkę zmyśliłem po to tylko, by zaspokoić swe pragnienie posiadania kogoś, kto by mnie nienawidził. - Nienawidził lub kochał. Dobrze to zrozumiałeś. Erikson przygryzł cygaro. - To absurd! Spotykam tak wielu ludzi, że nie rozstaję się z magnetofonem kieszonkowym i kamerą w klapie marynarki, w przeciwnym razie nie byłbym w stanie przypomnieć sobie ich nazwisk... - Spotkania z ludźmi trudno byłoby uznać za okazje do zaspokajania uczuć, o których mówiłem. Powiedz mi, czy te obrazy senne silnie do ciebie przemawiały? Erikson umilkł, tak że przez dłuższy czas słychać było tykanie wielkiego ściennego zegara. - Tak... - przyznał w końcu. - To, co widziałem, wywarło na mnie silne wrażenie i było nie pozbawione znaczenia, lecz pańska interpretacja jest całkowicie bez sensu. Ale przyjmijmy czysto teoretycznie, że pańskie rozumowanie jest słuszne... co, wobec tego, powinienem robić, by wyrwać się z tej nienormalnej sytuacji? Render wyciągnął się w fotelu. - Skierować innym kanałami energie, które zużywasz na wytwarzanie iluzji. Spotkać się z ludźmi takimi jak ty, Joe Erikson, człowiek z krwi i kości, a nie Przedstawiciel Erikson. Zająć się czymś, co mogłoby was zainteresować... czymś nie związanym z polityką... może czymś z elementami współzawodnictwa... wreszcie, przysporzyć sobie prawdziwych przyjaciół lub wrogów, a zwłaszcza tych pierwszych. Zachęcałem cię, żebyś zrobił coś podobnego. - Wobec tego proszę wyjaśnić mi jeszcze jedną sprawę. - Chętnie. - Zakładając, że ta hipoteza jest słuszna... jak to się dzieje, że jeszcze nigdy ani nie kochałem naprawdę, ani nie nienawidziłem oraz że nigdy naprawdę nie byłem kochany, ani znienawidzony? Zajmuję odpowiedzialne stanowisko w Ustawodawstwie. Cała moja działalność polega na spotkaniach z ludźmi. Dlaczego więc jestem tak... obojętny? Doskonale znając karierę Eriksona, Render nie mógł zdradzić się przed nim z tym, co naprawdę o tym myślał, gdyż z psychologicznego punktu widzenia nie miało to większej wartości. a chętnie zacytowałby mu spostrzeżenia Dantego dotyczące oportunistów, których duszom wzbroniono wstępu do nieba ze względu na brak prawdziwych zasług, ale i piekło nie chciało ich przyjąć, bo prawdziwych grzechów także nie popełnili - jednym słowem, chciał mu opowiedzieć o ludziach, którzy naginali żagle tak, jak wiał duch czasów, nie dbając ani o kierunek żeglugi, ani o porty, do których zmierzają. Podobnie długa i bezbarwna była kariera Eriksona, wędrującego od jednego mocodawcy do drugiego, zmieniającego polityczne orientacje w zależności od koniunktury. Powiedział zatem: - Coraz więcej ludzi odnajduje samych siebie w sytuacji takiej, jak nasza. w znacznej mierze jest to spowodowane wzrastającą unifikacją społeczeństwa i depersonalizacją jednostki, postrzeganej jedynie w kategoriach komórki społecznej. Erikson skinął głową. Render uśmiechnął się w duchu. Od czasu do czasu nie szkodzi być gburowatym, a potem strzelić układny wykład... - Mam wrażenie, że kryje się w tym sporo racji - rzekł Erikson. - Niekiedy istotnie czuję się tak, jak to pan opisał... bezosobowa komórka społeczna, coś, co nie posiada własnej twarzy... Render spojrzał na zegar. - Sam musisz podjąć decyzję, jak zachowasz się po tym, co tu usłyszałeś. Moim zdaniem, dłuższe poddawanie się analizom to strata czasu. Obaj znamy przyczyny twych dolegliwości, a ja, niestety, nie mogę wziąć cię za rękę i pokazać, jak masz prowadzić swe życie. Mogę co najwyżej wskazywać pewne możliwości, mogę ci współczuć... lecz dalsze badania nie mają sensu. Umów się na wizytę, gdy poczujesz potrzebę przedyskutowania tego, co robisz i gdy zechcesz zdać mi z tego sprawę, bym mógł uzupełnić diagnozę. - z pewnością... - Erikson znowu skinął głową. - I diabli bierz sen! Mam już tego dosyć. Potrafi pan tak kształtować sny, że zdają się niby życie na jawie... a nawet przewyższają je wyrazistością... Dużo czasu upłynie, zanim je zapomnę. - Mam nadzieję. - w porządku, doktorze - wstał, wyciągnął rękę. - Za parę tygodni pewnie tu wrócę. Na razie mam szczerą wolę dać szansę socjalizacji... - uśmiechnął się, wypowiadając słowo, które dotychczas przyprawiało go o ciarki na plecach. - Zaczynam od zaraz. Pozwoli pan, że zaproszę go na drinka, tam, na rogu, na dole? Render podał mu rękę, a czując jego wilgotną dłoń w swojej dłoni pomyślał, że gra tak marnie jak główny aktor, zblazowany nazbyt wielkim sukcesem sztuki. Było mu prawie przykro, gdy powiedział: - Dziękuję, ale mam masę zajęć. Pomógł założyć mu płaszcz, podał mu kapelusz, odprowadził do drzwi. - Cóż... dobranoc. - Dobranoc. Gdy drzwi bezszelestnie się zamknęły, Render przemierzył ciemny dywan z astrachańskiej wełny i skierował się ku swej mahoniowej fortecy. Strząsnął popiół z papierosa do południowej półkuli globusa, wyciągnął się w fotelu z rękoma na głowie, tak że zakrywały uszy. - Oczywiście, że były bardziej realne niż życie - mruknął, kierując te słowa do nikogo w szczególności. - Sam nadałem im kształty... sam je wyśniłem. Uśmiechając się lekko przejrzał sekwencję, obraz za obrazem, żałując w duchu, że żaden z jego dawnych instruktorów nie może mu teraz towarzyszyć. Fabuła była znakomita, świetna konstrukcja, wszystko wykonane tak, że nikt nie mógłby się mu oprzeć. Idealnie dostosowane do przypadku Eriksona. Ale też w końcu autorem był on sam - Render - Ten, Który Śni - jeden z około dwustu analityków, których struktury psychiczne pozwalały wejść w neurotyczne struktury pacjentów wynosząc stamtąd coś więcej niż estetyczne odpowiedniki obrazu choroby - byli w stanie przywrócić szaleńcowi zdrowie. Render pobudził pamięć do intensywniejszej pracy. Analizował samego siebie: biegł niczym zawodnik obdarzony stalową wolą, niezłomny, dość twardy, by wytrzymać bazyliszkowy wzrok manii, by bez szwanku minąć chimery perwersji, zmusić czarną Matkę Meduzę, by zamknęła oczy, pokonana kaduceuszem jego analitycznej sztuki. Nie miał trudności z autoanalizą. Dziewięć lat temu (a wydawało się, że to o wiele dawniej) w najbardziej podatne na ból obszary ducha dał sobie wstrzyknąć roztwór nowokainy. Było to po wypadku samochodowym, po śmierci Ruth i Mirandy, ich córki. Wtedy to pojawiło się poczucie izolacji. Może nie chciał pamiętać pewnych uczuć, może jego własny świat wznosił się teraz na fundamencie surowej oziębłości... Jeśli było to prawdą, wystarczająco dobrze znał szlaki umysłu, by to zrozumieć. Kto wie może uznał, że taki właśnie świat stwarza możliwości zadośćuczynienia. Jego syn Peter miał teraz dziesięć lat. Chodził do ekskluzywnej szkoły i co tydzień przysyłał ojcu list. Z czasem listy zdradzały coraz większą ogładę literacką autora, czego Render nie mógł nie pochwalać. Miał zamiar wybrać się z synem latem tego roku do Europy. Co zaś się tyczy Jill - Jill DeVille (cóż za frywolne, śmieszne nazwisko - kochał ją choćby tylko za nie!) - ta kobieta coraz bardziej go interesowała, o ile w ogóle było to jeszcze możliwe. (Zastanawiał się, czy był to znak, że wkroczył w okres wieku średniego). Frapował go w niej jej pozbawiony muzycznej zalotności nosowy głos, jej nagłe zainteresowanie się architekturą, jej wieczna troska z powodu nie dającego się usunąć pieprzyka, zdobiącego twarz, po prawej stronie znakomicie ukształtowanego nosa. Naprawdę, powinien natychmiast do niej zadzwonić i zaproponować wspólną wyprawę w poszukiwaniu nowej restauracji. Chociaż z pewnego powodu wcale nie miał na to ochoty. Minęło już kilka tygodni od dnia, gdy po raz ostatni był w swym klubie Pod Skalpelem i Kuropatwą i chętnie by teraz usiadł sam przy dębowym stole w dwupoziomowej jadalni z trzema kominkami, o ścianach ozdobionych atrapami pochodni i dziczymi łbami, których wygląd przywodził na myśl reklamy ginu. Wsunął więc perforowaną kartę członkowską do szczeliny w aparacie telefonicznym. Zabrzęczało dwa razy i zaraz potem usłyszał czyjś skrzeki i wy głos. - Halo, tu Pod Skalpelem i Kuropatwą, czym mogę służyć? - Mówi Charles Render. Chciałbym zamówić stolik ... za pół godziny. - Na ile osób? - zaskrzeczała słuchawka. - Będę sam. - Tak jest, sir. Za pół godziny. Render... dobrze słyszałem? Render? - przeliterował. - Tak. - Dziękuję. Odłożył słuchawkę, wstał od biurka, spojrzał w okno. Na zewnątrz dzień dobiegł już końca. Bryły budynków i wieżowce mżyły teraz własnym światłem. Miękkie płatki śniegu, niczym cukier przesiane przez cień, osiadały na parapecie, zamieniając się w kropelki wody. Render wbił się w płaszcz, wyłączył światło, zajrzał do biura. w terminarzu u Mrs. Hedges dostrzegł pozostawioną dla siebie wiadomość. Dzwoniła Miss DeVille. Zmiął kartkę w dłoni, po czym cisnął do kubła. Zadzwoni do niej jutro. Powie, że pracował do późna w nocy nad wykładem. Zgasił ostatnią żarówkę, wcisnął kapelusz na głowę i wyszedł przez zewnętrzne drzwi. Przekręcił klucz w zamku. Winda przeniosła go na drugi poziom piwnic, gdzie miał zaparkowany samochód. W podziemiu było chłodno. Mijając zaparkowane pojazdy miał wrażenie, że jego stopy ciężko uderzają o beton, wzbudzając głuche tąpnięcia. w ostrym blasku nagich żarówek jego Ślizgacz S-7 wyglądał jak lśniący szary kokon, z którego w każdej chwili mogą wystrzelić niespokojnie łopoczące skrzydła. Podwójny rząd anten, kołyszących się na skosie maski, potęgował to wrażenie. Render otworzył drzwi. Nacisnął na zapłon. Rozległ się dźwięk podobny do brzęczenia pszczoły, budzącej się w wielkim ulu. Kiedy wyciągnął i zablokował kierownicę, drzwi bezgłośnie zatrzasnęły się. Zakręcił i zaczął wjeżdżać po ślimaku w górę. Zatrzymał się na parterze, nie wyłączając silnika. Kiedy drzwi się uniosły, włączył monitor i pokręcił gałką, zmieniając pojawiające się na ekranie kolejne kwadraty planu miasta. z lewej do prawej, z góry do dołu, kwadrat po kwadracie przemierzał kolejne dzielnice, aż znalazł Carnegi Avenue. Wybił na klawiaturze współrzędne i wcisnął kierownicę. Samochód przełączył się na automatyczne sterowanie i pomknął po obwodnicy. Render zapalił papierosa. Przesunął oparcie fotela do tyłu, do pozycji środkowej, okna zostawił przezroczyste. Miło było wyciągnąć się tak półleżąc i patrzeć, jak mijają go samochody, zostawiając za sobą smugi świateł niczym robaczki świętojańskie. Przesunął kapelusz do tyłu i zapatrzył się w górę. Pamiętał czasy, gdy lubił śnieg, bowiem kojarzył mu się z nowelami Tomasza Manna i muzyką kompozytorów skandynawskich. Ale teraz biel śniegu przywoływała na myśl wspomnienia, od których - wiedział to - nigdy nie będzie mógł uwolnić się do końca. Widział, jak żywe wirujące zimne drobiny śnieżnej bieli, tańczące nad jego dawnym autem z ręcznym sterowaniem, wlatują do wypalonego wnętrza by pokryć bielą czerń osmalonych ścian, jakże wyraźnie widział, jak brnie przez lodowate wody jeziora, jak zbliża się ku niemu - zatopionemu wrakowi - on, nurek, niezdolny otworzyć ust ze strachu przed utonięciem; wiedział już wtedy, że od tej chwili gdy kiedykolwiek będzie widział, jak pada śnieg, z zasłony bieli wychylą się ku niemu bielejące czaszki. Ale dziewięć lat spłukało wiele bólu, teraz zaś, w tej chwili wiedział, że noc jest cudowna. Pędził szerokimi drogami, jak strzała mknął przez wysokie mosty, gładka powierzchnia ulic lśniła w blasku świateł, przeszywał chmury wściekle wirujących liści, ogromna siła wciskała go w rękawy tuneli, których jaśniejące ściany odbijały rozmazane kształty jego wozu niczym lustra. Wreszcie zaciemnił szyby i zamknął oczy. Nie mógł przypomnieć sobie, czy zdrzemnął się na chwilę, czy też nie, a wobec tego należałoby przypuszczać, że jednak przysnął. Poczuł, jak samochód zwalnia, zaś on unosi oparcie fotela do przodu i rozjaśnia okna. Niemal równocześnie rozległ się brzęczyk oznajmiający koniec jazdy. Wyciągnął kierownicę, zakręcił pod kopułę parkingu, wysiadł na rampę i zostawił wóz zespołowi parkingowych. Odebrał bilet od robota o kwadratowym czerepie, który mścił się na rodzaju ludzkim pokazując tekturowy język każdemu, kogo obsługiwał. Jak zwykle, wszędzie unosił się szmer rozmów równie dyskretnych, jak przyćmione światło. w tym miejscu można było odnieść wrażenie, że ściany absorbują dźwięki, zamieniając je w ciepło, usypiając słowa aromatami tak silnymi, iż można byłoby je dotknąć, hipnotyzując uszy trzaskaniem ognia w trzech kominkach. Rendera poproszono by usiadł przy ulubionym stoliku, w rogu na prawo od mniejszego kominka - to miejsce zarezerwowano specjalnie dla niego. Menu znał na pamięć, lecz mimo to studiował je gorliwie, a popijając “Manhattan” rozmyślał, czym by tu dogodzić apetytowi. Po takich sesjach jak dzisiejsza z Eriksonem, zawsze miał wilczy apetyt. - Doktorze Render?... - Tak? - podniósł wzrok na kelnera. - Doktor Shallot prosi pana o chwilę rozmowy. - Nie znam nikogo o tym nazwisku - odparł. - Jest pan pewny, że ten człowiek nie chce rozmawiać z Benderem? To chirurg z Metro, także czasami tu jada... Kelner potrząsnął głową. - Nie, sir. Doktor Shallot na pewno chodzi o pana. Proszę spojrzeć - podał mu wizytówkę, na której wypisano maszynowym pismem, drukowanymi literami jego pełne imię i nazwisko. - Doktor Shallot je u nas kolację niemal codziennie już od dwóch tygodni - dodał kelner. - I za każdym razem prosi, by dać znać, gdyby pan się pojawił. - Hm... - chrząknął Render. - Dziwne. Dlaczego po prostu nie zadzwoni do mnie do biura? Kelner uśmiechnął się i wykonał jakiś nieokreślony gest. - Dobrze - zadecydował, popijając koktajl. - Proszę powiedzieć temu panu, że go zapraszam... Aha, niech pan przyniesie jeszcze jeden “Manhattan”. - Przykro mi - kelner przestąpił z nogi na nogę. - Niestety Doktor Shallot nie widzi. Gdyby nie sprawiało to panu trudności... - Oczywiście, jasne - Render wstał od ulubionego stolika przekonany, że już tego wieczoru nie wróci tutaj. - Proszę, niech pan prowadzi. Szli wymijając stoliki, przy których siedzieli nocni bywalcy klubu. Kelner prowadził na pięterko. Jakaś znana twarz rzuciła “Hallo” od stolika przy ścianie. Render kiwnął przyjaźnie głową, poznając dawnego seminarzystę, prymusa o nazwisku “Jurgens”, “Jurgen” czy jakoś tak. Szli dalej, aż znaleźli się w mniejszej sali, gdzie tylko dwa stoliki były zajęte... nie, trzy. Wciśnięty w ciemny kąt, częściowo zasłonięty okazem dawnej zbroi stał jeszcze jeden stolik. Tam właśnie prowadził go kelner. Zatrzymali się. Render spojrzał na przyciemnione szkła okularów, które uniosły się, gdy stanęli. Doktor Shallot była kobietą nieco po trzydziestce. Jej długa grzywka ciemnoblond nie zakrywała zupełnie plamki srebra, którą miała na czole niczym znak kasty. Render zaciągnął się papierosem, a wtedy głowa kobiety zabłysła lekko w czerwonawym blasku. Miał wrażenie, że patrzy mu prosto w oczy. Poczuł się dość niezręcznie, choć wiedział, że jedyne, co widzi, to tylko impulsy zarejestrowane przez fotokomórkę i przesłane cienkimi jak włos drucikami do kory mózgowej, gdzie miała wszczepiony konwerter, jednym słowem: doktor Render jawił się jej jako żar na czubku jego papierosa. - Doktor Shallot, oto Mr. Render - przedstawił go kelner. - Dobry wieczór - mruknął. - Dobry wieczór - odpowiedziała. - Mam na imię Eileen. Bardzo pragnęłam spotkać się z panem. Miał wrażenie, że głos jej lekko drży. - Zechce pan towarzyszyć mi przy kolacji? - z przyjemnością - odparł. Kelner dostawił krzesło. Render usiadł i spostrzegł, że przed doktor Shallot stoi kieliszek z drinkiem. Przypomniał kelnerowi o drugim “Manhattanie”. - Już pani coś zamówiła? - spytał. - Nie. , - Zatem dwie karty... - zaczął i ugryzł się w język. - Wystarczy jedna - uśmiechnęła się. - Nie trzeba żadnej - dodał, po czym wyrecytował z pamięci menu. Złożyli zamówienie. - Zawsze pan to robi? - spytała, gdy kelner odszedł. - Co? - Uczy się menu na pamięć. - Rzadko - odparł. - Żeby radzić sobie w kłopotliwych sytuacjach. Dlaczego pani chciała widzieć się... rozmawiać ze mną? - Jest pan neuroterapeutą. Śniącym. - a pani?... - Psychiatrą w State Psych. Został mi jeszcze rok. - w takim razie zna pani Sama Riscomba. - Tak, pomógł mi dostać się na to miejsce. Był moim doradcą. - a moim przyjacielem - dodał. - Studiowaliśmy razem u Menningera. Kiwnęła głową. - Często mi mówił o panu... między innymi dlatego chciałam pana spotkać. Sam Riscomb ma za zadanie dodawać mi odwagi w urzeczywistnianiu mych zamierzeń, bez względu na kalectwo. Render spojrzał na nią uważniej: ubrana była w zieloną suknię, chyba z welwetu. Około trzy cale na lewo od stanika miała wpiętą ozdobną spinkę, chyba złotą, a w niej czerwony kamień - może rubin - a na nim kształt jakby kielicha. a może to jeden kształt nakładał się na drugi, kiedy patrzyło się przez kamień w złote ujęcie broszy? Render miał wrażenie, że skądciś zna tę ozdobę, ale w tej chwili nie mógł sobie przypomnieć, skąd. w półmroku rubin rzucał jasne blaski. Kelner przyniósł drinka. - Chcę zostać neuroterapeutą - powiedziała kobieta. Gdyby nie była ociemniała, Render mógłby pomyśleć, że spojrzała na niego w nadziei, że z jego wyrazu twarzy zdoła odczytać odpowiedź. Nie do końca orientował się, co pragnęła od niego usłyszeć. - Pochwalam wybór... i wysoko cenię pani ambicje - rzekł, starając się, by z barwy jego głosu można było odczytać uśmiech. - Ale to nie jest takie proste. Ten zawód wymaga umiejętności, z których nie wszystkie można zaliczyć do akademickich. - Wiem - skinęła głową. - Lecz jestem ślepa od urodzenia i nie było rzeczą łatwą zajść aż tak daleko. - Od urodzenia? - powtórzył. - Myślałem, że straciła pani wzrok znacznie później. a zatem skończyła pani szkołę i zdobyła dyplom lekarski jako niewidoma... Przyznam, że jestem pod wrażeniem. - Dziękuję - rzuciła krótko. - Naprawdę, nie ma tu czym się wzruszać. Naprawdę. Jeszcze jako dziecko usłyszałam o pierwszym neuroterapeucie i wtedy też postanowiłam, że pójdę w jego ślady. Od tamtej chwili pragnienie to kierowało całym mym życiem. - Zastanawia mnie, jak pani radziła sobie w laboratoriach? Nie widząc próbek, nie mogąc patrzeć przez mikroskop... wreszcie, jak było z czytaniem? - Wynajmowałam ludzi, którzy mi czytali. Nagrywałam. Szkoła rozumiała, że bardzo pragnę zostać psychiatrą, dlatego zgodziła się na specjalny tok pracy w laboratorium. W sekcjach pomagali mi laboranci, którzy opisywali mi wszystko, co się działo na stole operacyjnym, krok po kroku. Mogę rozróżniać rzeczy za pomocą dotyku... a pamięcią dorównuję pańskiej. Równie dobrze mogłabym wkuć menu - uśmiechnęła się. - Jedynie neuroterapeuta może odczytać jakość zjawisk psychopartycypacji, a dzieje się to poza czasem i przestrzenią, poza ogólnie dostępną rzeczywistością, pośród świata utworzonego z materii snów drugiego człowieka. w tej właśnie przestrzeni nieeuklidesowej rozpoznajemy kształty aberracji psychicznych, po czym bierzemy pacjenta za rękę i razem z nim oglądamy krajobraz... Jeśli neuroterapeuta potrafi z powrotem sprowadzić powierzonego sobie człowieka do świata, który znamy, możemy powiedzieć, że jego diagnozy są słuszne, a to, co zrobił, ważne... - Cytat z Dlaczego nie jest możliwa psychometria w czasie i przestrzeni - wtrącił Render. - ... autorstwa Charlesa Rendera, doktora nauk medycznych. - Właśnie zbliża się kolacja - zauważył i dokończył drinka. Na ruchomym barku podjechały podgrzane w kuchence mikrofalowej potrawy. - Oto i powód, dla którego chciałam spotkać się z panem - ciągnęła, zdejmując okulary, gdy postanowiono przed nią dymiące półmiski. - Chciałabym, aby pomógł mi pan zostać Śniącą. Zwróciła ku niemu zaćmione oczy, puste jak oczy posągu. - Pani sytuacja jest zupełnie wyjątkowa - zauważyli. - Jeszcze nigdy nie było neuroterapeuty z wrodzoną ślepotą... z oczywistych, jak sądzę, powodów. Dlatego, zanim cokolwiek pani odpowiem, będę musiał przemyśleć wszystkie aspekty tej sprawy, a teraz bierzmy się za jedzenie. Jestem głodny jak wilk. - w porządku - westchnęła. - Ale to, że jestem niewidoma, wcale nie znaczy, że nigdy nie widziałam. Nie pytał, co ma na myśli, bo właśnie postawiono przed nim żeberka i butelkę “Chambertin”. Miał wystarczająco dużo czasu, by zauważyć, że gdy wyciągnęła rękę spod stołu, na palcach nie miała pierścionków. - Ciekaw jestem, czy ciągle pada śnieg - mruknął przy kawie. - Gdy parkowałem, zanosiło się na śnieżycę. - Mam nadzieję, że tak - odparła, podnosząc do ust filiżankę. - Lubię czuć płatki śniegu na twarzy, chociaż gdy pada, rozprasza światło i wtedy nie “widzę” już zupełnie nic. - Jak pani sobie z tym radzi? - Mój pies, Sigmund... dałam mu dzisiejszej nocy wychodne - uśmiechnęła się. - Może mnie zaprowadzić dokądkolwiek zechcę. To zmutowany Przewodnik. - O! - zdziwił się Render. - Dużo mówi? Skinęła twierdząco głową. - Owszem, chociaż u Sigmunda mutacja nie udała się tak dobrze jak w przypadku innych Przewodników. w każdym razie dysponuje słownikiem złożonym z około czterystu słów, chociaż wydaje mi się, że mówienie sprawia mu ból. Ale jest inteligentny. Kiedyś na pewno go pan spotka. Render pogrążył się we własnych myślach. Zdarzyło mu się już rozmawiać ze zmutowanymi zwierzętami na kilku zjazdach lekarskich i zawsze zdumiewała go ich zdolność do logicznego myślenia, jak również gotowość do poświęcenia, którą okazywały wobec swych właścicieli. Trzeba jednak było podłubać trochę przy chromosomach i wykazać niemałą biegłość w embriochirurgii, by zwiększyć pojemność mózgu psa tak, by przekraczała pojemność mózgu szympansa. Do tego dodajmy kilka operacji, dzięki którym rozbudowywało się aparat mowy. w większości podobne eksperymenty kończyły się na niczym, a tych kilkunastu pomyślnie zmutowanych osobników, którzy zdołali się uchować w ciągu roku, było warte około sto tysięcy dolarów każdy. Później, gdy zapalił papierosa i przez moment bawił się płomieniem zapalniczki, uzyskał niezbitą pewność, że rubin w broszy Miss Shallot nie był imitacją, a wówczas zrodziło się w nim przypuszczenie, iż fakt, że przyjęto ją na medycynę, nie mówiąc już o jej osiągnięciach naukowych, przysporzył college'owi, gdzie studiowała, całkiem pokaźnej darowizny. Ale myśląc tak był chyba nie w porządku wobec niej - zbeształ się w duchu. - Tak - powiedział głośno. - Można by napisać rozprawę o psiej nerwicy. Czy kiedykolwiek wspominał o swym ojcu jako ,,synu żeńskiego Przewodnika”? - Nigdy nie widział ojca - stwierdziła bardzo rzeczowym tonem. - Odłączono go od innych psów, a jego zachowanie trudno by określić jako typowe. Zresztą, nie sądzę, żeby kiedykolwiek zdołał pan poznać psychologię psa na przykładzie mutanta. - Przypuszczam, że ma pani rację - rzekł, by skończyć wreszcie ten wątek. - Kawy? - Nie, dziękuję. Liznąwszy, że to właściwy czas, by podjąć prawdziwy temat rozmowy, wyciągnął się w krześle i zaczął: - Zatem pragnie pani zostać Śniącą? - Tak. - Nie cierpię wchodzić w rolę człowieka, który burzy wygórowane ambicje innych - westchnął. - Nie trawię tego niczym trucizny. Niestety, często się zdarza, że ambicje nie mają żadnego oparcia w rzeczywistości, toteż bywam bezlitosny. Dlatego z wszelką otwartością i z całą powagą muszę pani wyznać, że nie wyobrażam sobie, w jaki sposób mogłaby pani zrealizować swe plany. Nie wykluczam, że jest pani znakomitym psychiatrą... Ale jestem też zdania, że względy natury fizjologicznej i psychicznej uniemożliwiają pani wykonywanie zawodu neuroterapeuty. Jak sądzę, ... - Chwileczkę - przerwała mu. - Nie tutaj. Niech pan będzie tak dobry i okaże mi choć trochę pobłażliwości. Ten zaduch męczy mnie. Proszę, przenieśmy się gdzie indziej. Przypuszczam, że byłabym jednak w stanie przekonać pana do mych racji... - Czemu nie? - wzruszył ramionami. - Mam mnóstwo czasu. Oczywiście, wybór miejsca należy do pani. Dokąd więc pojedziemy? - Ślepy Rzut? Powstrzymał mimowolny uśmiech, za to ona roześmiała się głośno. - Doskonale - powiedział. - Ale przedtem muszę ugasić pragnienie. Zamówiono butelkę szampana, a potem Render, mimo protestów doktor Shallot, podpisał rachunek. Trunek podano w kolorowym koszyku z napisem ,,Wypij, gdy prowadzisz”. Wypili, a potem wstali od stołu. Ona była wysoka, lecz on był wyższy. Ślepy Rzut. Prosta nazwa praktyki często uprawianej przez posiadaczy wozów z autopilotem. Pędząc przez kraj w pewnych rękach niewidzialnego szofera, z zaciemnionymi oknami, w ciemną noc, z niebem wysoko nad sobą, wiedząc, że opony atakują drogę jak ostre, brzęczące piły - ruszając z linii startu i kończąc w tym samym miejscu, nie wiedząc, dokąd jedziesz i gdzie byłeś - miałeś okazję rozżarzyć w sobie poczucie własnej indywidualności, rodzące się nawet w najbardziej obojętnym zakątku czaszki, mogłeś rozbudzić momentalną świadomość samego siebie - z dala od wszystkiego, zatopiony w ruchu. Bo ruch w ciemności to najbardziej wysublimowana analogia do życia jako takiego - w końcu powiedział to jeden z Życiowych Komediantów - powiedział, a wszyscy obecni przy tym wybuchnęli śmiechem. Właśnie teraz zjawisko znane jako Ślepy Rzut rozpowszechniło się (jak można było przypuszczać) wśród młodszych członków społeczności, gdyż strzeżone autostrady pozbawiły ich możliwości wypróbowywania wozów tak jak chcieliby tego młodzi indywidualiści, poza tym Narodowa Kontrola Ruchu krzywym okiem patrzyła na te praktyki. W końcu coś trzeba było robić. Nadeszła. Pierwsza zgubna reakcja wywołana zwykłym inżynierskim wyczynem polegającym na odłączeniu układu kontrolnego, który prowadził wóz po monitorowanej falami radiowymi autostradzie. w ten sposób wóz wymykał się kontroli urządzeń monitorujących i przechodził pod wyłączną władzę kierowcy. Zazdrosny niczym bóstwo, kontroler nie dopuszczał, by ktokolwiek wydostawał się poza zakres jego zaprogramowanej wszechwiedzy; w Stacji Kontroli Autostrady, ostatniej, którą minęli, na pewno rąbnął piorun i błysnęła błyskawica, po czym uskrzydlone serafiny ruszyły w pościg za przyczyną całego zamieszania i właściwie nie powinny mieć problemów z odszukaniem celu. Często jednak okazywało się, że przybywały za późno, bowiem dróg było wiele, a utrzymane w znakomitym stanie pozwalały osiągnąć zawrotne szybkości. Dlatego właściwie nie powinno się mieć problemów z ucieczką. Inne pojazdy z konieczności zachowywały się tak, jakby buntownik w ogóle nie istniał - nie można było zważać na jego obecność. Odizolowany, wciśnięty w trudno przejezdny odcinek autostrady przestępca zawsze ryzykował, że zostanie zgnieciony na miazgę, jeśli wszystkie inne pojazdy gwałtownie przyspieszą lub Stacja Kontroli wyśle na jego miejsce - teoretycznie wolne, jakby to wynikało ze schematu ruchu - jakiś inny pojazd. w czasach, gdy zaprowadzono system monitorowania autostrad, istotnie zdarzały się całe serie zderzeń. Później jednak urządzenia kontrolne znacznie zmądrzały, a zmechanizowane odcinacze pozwoliły następnie zredukować ilość kolizji. Sam jednak fakt, że w następstwie wypadków ludzie ginęli lub odnosili obrażenia, pozostał bez zmian. Następna reakcja została spowodowana w rezultacie czegoś, czego zaniedbano dlatego właśnie, że było konieczne. System monitorowanej jazdy polegał na tym, że ludzie mogli przenosić się w dowolne miejsce, przedtem jednak musieli je wskazać. Osoba, która podawała dowolną serię współrzędnych bez jakiegokolwiek odniesienia do istniejących map, albo musiała pogodzić się z tym, że silnik zaraz się zablokuje i błyśnie lampka PROSZĘ SPRAWDZIĆ WSPÓŁRZĘDNE, albo że wóz ruszy w niewiadomym kierunku. To ostatnie miało w sobie pewien posmak romantyczności, pozwalało przeżywać pęd szybkości, nieoczekiwane widoki i mieć wolne ręce. Poza tym było absolutnie legalne, a w ten sposób dało się objechać dwa kontynenty, o ile oczywiście wóz był odpowiednio zaopatrzony i wytrzymały. Niezależnie od metod, praktyka tego rodzaju podróży ogarniała coraz starszych wiekiem. w ten sposób nauczyciele, którzy mogli używać jazdy jedynie w niedziele, popadli w złą sławę jako pośrednicy w sprzedaży używanych samochodów. Koniec świata! - mawiały osoby o deklamatorskich skłonnościach. Koniec czy nie, w każdym razie wóz przeznaczony do jazdy po kontrolowanych autostradach jest urządzeniem niezwykle sprawnym, wyposażonym w ubikację, spiżarnię, lodówkę i stół do gier. Dwie osoby mogą tu spać z łatwością, cztery też się zmieszczą, choć będzie tłok, mimo że bywają okazje, gdy i trzy osoby robią nieznośny ścisk. Render wyjechał z parkingu. Skierował się w boczną drogę. - Chce pani podać współrzędne? - spytał i - Proszę, niech pan to zrobi. Moje palce wiedzą zbyt wiele! Render na chybił trafił nacisnął kilka guzików. Ślizgacz ruszył w stronę autostrady. Później jeszcze ustawił szybkość, tak że pojazd zmienił pas na tor szybkiego ruchu. Światła wypalały dziury w ciemności. Miasto szybko znikało gdzieś z tyłu. Po obu stronach drogi tliły się ogniska podsycane nagłymi kaprysami wiatru, przesłonięte białymi pasami mgieł i ciągłymi opadami szarego popiołu. Render wiedział, że wykorzystują zaledwie sześćdziesiąt procent szybkości, jaką można było rozwinąć w pogodną, bezdeszczową noc. Nie zaciemnił okien. Wyciągnął się w fotelu i patrzył. Także i Eileen “patrzyła” przed siebie, w to, co widziała w blasku reflektorów. Przez dziesięć minut, może kwadrans, oboje milczeli. Miasto skurczyło się, wjechali na przedmieścia, jechali dalej. Po pewnym czasie zauważyli krótkie odcinki otwartych dróg. - Proszę mi opowiedzieć, co widać - poprosiła. - a dlaczego nie prosiła mnie pani, żebym opisał, jak wygląda kolacja albo ta zbroja, st