Zelazny Roger - Pan snów
Szczegóły |
Tytuł |
Zelazny Roger - Pan snów |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zelazny Roger - Pan snów PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zelazny Roger - Pan snów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zelazny Roger - Pan snów - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Roger Żelazny
Pan Snów
(przełożył Robert Reszke)
dla Judy
WSTĘP
Dziś już nie pisze się takich książek. Pan Snów Rogera Żelaznego to powieść
żarliwa - żarliwością
Ameryki wczesnych lat sześćdziesiątych, kiedy to w piorunującym tempie i na
masową skalę przyswajali sobie
Amerykanie europejskie nowinki z lat jeszcze przed wybuchem II wojny światowej,
choć sama ich geneza sięga
przełomu XX wieku. a zatem, przede wszystkim, psychoanaliza w jej klasycznej
postaci opracowanej przez
Sigmunda Freuda oraz w postaci tak zwanej psychologii analitycznej Carla Gustava
Junga - oba te nazwiska
parokrotnie pojawiają się na kartach książki.
Zamysłem Żelaznego było, jak można sądzić, przedstawienie działania tego, co
psychoanaliza określa
jako pod -lub nieświadomość - tych pokładów ludzkiej psyche, które zachowując
autonomię, żyją by tak rzec
własnym życiem, dając o sobie znać między innymi w snach. Pan Snów wprowadza nas
w świat życia
nieświadomości - chciałoby się powiedzieć, gdyby nie przekonanie, że Roger
Żelazny chyba nie miał aż tak
wygórowanych pragnień. Zatem skromniej: Pan Snów to opowieść o tym, jak w
człowieku, który zawodowo
zajmuje się snami - śni “za innych”, “kształtuje” sny w celach terapeutycznych -
z wolna zaciera się granica
między życiem świadomym a snem, jak świadomość powoli się rozpada, rozsadzana
szukającymi dla siebie
ujścia strumieniami nieświadomości. Charles Render - bo o nim nowa - tytułowy
“Pan Snów” - pada ofiarą
własnego złudzenia, własnego snu: przyzwyczajony do tego, że w świecie własnej
imaginacji jest stwórcą
i władcą wszystkiego, co mocą fantazji powołuje do życia, podejmuje próbę
stworzenia świata dla kogoś
drugiego, dla ociemniałej kobiety, skazanej na połowiczne zaledwie doświadczanie
rzeczywistości świadomego
istnienia. Co gorsza - ulegając wzbierającej w nim “Woli Mocy” usiłuje wykreować
ją na “Panią Snów” -
smutno jest bowiem samemu przeżywać uroki, które daje władza, choćby tylko nad
materią tak złudną, tak
ulotną, jak sen.
Powtarza się dylemat znany z Fausta: czy możliwe jest połączenie piekielnej
pychy nieograniczonego
w czasie i przestrzeni tworzenia z miłością niewinną? I czy ta miłość jest
naprawdę niewinna? Czy sen
urzeczywistniający nieświadome pragnienia, (które, uświadomione, stają się
przesłanką udanej terapii) można
śnić dalej w świetle dziennym? Czy będzie wtedy jeszcze lekarstwem, czy już
trucizną? Czy można bezkarnie
zstępować do “doliny cienia”, jak pisze Żelazny, schodzić do głębokich warstw
nieświadomości w poszukiwaniu
Graala i żądać jeszcze “szczęścia we dwoje”, przy kominku i w naiwnej niewiedzy
spraw, których demonicznej
natury jeszcze przed chwilą się doświadczało? Podobnie stawiał te problemy Wilk
Stepowy Hermanna Hessego
i podobną dawał odpowiedź: ten magiczny teatr życia nieświadomości to “teatr nie
dla każdego”. Karta wstępu
kosztuje głowę.
Pan Snów Rogera Żelaznego to książka żarliwa, bowiem podąża tym szlakiem
myślenia, który już
dawno przedtem został przetarty. Adaptując pewne wzorce literackie i
przystosowując je do konwencji literatury
tak zwanej fantastyczno-naukowej nie ustrzegł się autor swego rodzaju
nadgorliwości, zwłaszcza
w kształtowaniu “futurystycznego” sztafażu świata przedstawionego z perspektywy
naszych dni - naiwnego
i jakby anachronicznego. Czytając tę książkę trzeba jednak pamiętać, że jest to
dzieło swego czasu: Ameryki
wczesnych lat sześćdziesiątych - może niekiedy irytujące w swym sileniu się na
“nowoczesność wyrazu”,
“odkrywczość stylu”, “zaskakującą fabułę”. Żelazny idzie tu jednak śladami swego
poprzednika: “teatr to nie dla
każdego”. Tak właśnie być miało.
Wydawca
ROZDZIAŁ I
UROCZE było to na pewno - krew oraz wszystko inne - Render czuł jednak, że
spektakl ma się ku
końcowi.
Uznał więc, że każda mikrosekunda jest teraz cenniejsza od minuty - choć może
należałoby podnieść
temperaturę... Gdzieś tam, dokładnie na peryferiach wszystkiego, ciemność
zwierała swe sploty.
Dudnienie, jakby kreszendo rozbrzmiewających na granicy świadomości grzmotów
trwało nadal na tej
samej wysokości. Ten dźwięk skupiał w sobie i wstyd, i ból, i strach.
Na Forum było duszno.
Cezar wyczołgał się z kręgu gorączkowo krzątających się ludzi. Przedramieniem
zasłaniał oczy, lecz
nie mógł przestać widzieć, nie tym razem.
Senatorowie nie mieli twarzy, a ich togi zbroczone były krwią. Ich krzyki
przypominały ptasi świergot.
z nieludzką zaciekłością kłuli sztyletami leżącego na ziemi.
On, Render, był poza tym.
Kałuża krwi, w której leżał, powoli rozszerzała się, jego ramię to unosiło się,
to opadało z mechaniczną
regularnością, z jego gardła wydobywał się ptasi świergot, był zarazem widzem i
aktorem tej sceny.
On bowiem, Render, był Śniącym.
Skulony, cierpiący, z zawiścią w oku, Cezar dobył słowa skargi.
- Zabiłeś go! Zabiłeś Marka Antoniusza... człowieka bez skazy i znaczenia!
Render zwrócił się do niego, a sztylet w jego dłoni był wielki i ociekał krwią.
- Tak.
Ostrze kołysało się z boku na bok. Cezar, zafascynowany błyskiem ostrej stali,
wodził wzrokiem w ten
sam rytm.
- Dlaczego? - krzyknął. - Dlaczego?
- Ponieważ - odparł Render - był Rzymianinem daleko bardziej cnotliwszym niż ty.
- Kłamiesz! Tak nie jest!
Render wzruszył ramionami. Znowu uderzył nożem.
- To nieprawda! - krzyczał Cezar. - To nieprawda! Render odwrócił się od niego i
zakołysał sztyletem.
Niczym marionetka, Cezar podążał wzrokiem za wahadłem ostrza.
- Nieprawda? - uśmiechnął się - a kimże jesteś, by podawać w wątpliwość
morderstwo takie, jak to?
Jesteś nikim! Ubliżasz godności chwili! Precz!
Mężczyzna o zaróżowionej twarzy drżąc zerwał się na równe nogi, włosy miał w
nieładzie, na wpół
zmierzwione, na wpół zlepione potem. Odwrócił się, ruszył przed siebie biegiem,
biegnąc odwracał się co
chwila, rzucał przez ramię spojrzenia.
Odbiegł już dość daleko od kręgu morderców, lecz scena nie straciła na
wspaniałości. Wszystko
pozostało przejrzyste, jak w elektrycznym rozbłysku. Sprawiło to, że poczuł się
jeszcze bardziej odległy, jeszcze
bardziej samotny i pozostawiony z boku.
Render obszedł zakręt uprzednio niezauważony. Stanął przed nim, ślepy żebrak.
Cezar chwycił go za ubranie.
- Masz dla mnie zły omen na dzisiaj?
- Strzeż się! - zachrypiał szyderczo.
- Racja! - zawołał Cezar. - Racja! Dobrze powiedziane. “Strzeż się...” ale
czego?
- Idów.
- Idów?...
- Idów oktembrowych. Puścił go.
- Co powiedziałeś? Oktember?... Co to?
- To miesiąc.
- Kłamiesz. Nie ma takiego miesiąca!
- Ale to data, której szlachetny Cezar powinien się obawiać... czas, który nie
istnieje, data, która nigdy
nie znajdzie się w kalendarzu.
Render zniknął za rogiem, choć, jak poprzednio, jeszcze przed chwilą nie było go
tutaj.
- Poczekaj! Wróć!
Roześmiał się, a Forum śmiało się wraz z nim. Głosy podobne do ptasiego
świergotu stały się teraz
chórem nieludzkich szyderstw.
- Drwisz ze mnie! - zapłakał Cezar.
Na Forum żar był tak straszny, że oddychało się jak w piecu, a pot utworzył coś
jakby maskę
z płynnego szkła, zastygłą na jego wąskim czole, ostrym nosie, szczęce prawie
pozbawionej podbródka.
- Ja też chcę zostać zabity! - załkał. - To nie fair! A wtedy Render rozpłatał
na kawałki Forum,
senatorów i wyszczerzonego w uśmiechu Antoniusza i wrzucił je do czarnego worka
- wystarczył jeden niezauważalny ruch palcem. Cezar zniknął jako ostatni.
Charles Render siedział przed tablicą z dziewięćdziesięcioma białymi przyciskami
i dwoma
czerwonymi, lecz na żaden z nich tak naprawdę nie patrzył. Jego prawe ramię
poruszało się bezgłośnie wzdłuż
lśniącej, gładkiej powierzchni konsoli, palce wduszały niektóre przyciski, nad
innymi przeskakiwały, ręka
prześlizgiwała się bezwiednie odtwarzając Sekwencje Pamięci.
Stłumione wrażenia, uczucia zredukowane do zera. Przedstawiciel Erikson
wiedział, czym jest stan
zapomnienia człowieka, który powrócił do łona.
Rozległ się łagodny trzask.
Ręka Rendera prześlizgnęła się na sam koniec najniższego rzędu przycisków. Teraz
trzeba było się
zdobyć na akt świadomego działania - akt woli, jeśli komuś bardziej odpowiada to
określenie - by wdusić
czerwony guzik.
Render uwolnił rękę z temblaka, w którym spoczywała, zdjął koronę z przewodników
- włosów
Meduzy i miniaturowych obwodów. Wyślizgnął się z fotela-leżanki, ściągnął
kaptur. Podszedł do okna, sprawił,
że szyby przejaśniały, skręcił papierosa.
Minuta w macicy, nie dłużej. To punkt krytyczny... Żeby tylko nie padał śnieg -
chmury wyglądają
niegroźnie...
Patrzył na miłe żółte altanki i wysokie drapacze chmur, szkliste i szare,
pogrążone w tlącej się
poświacie oliwkowego zmierzchu; miasto wznosiło się na czworokątnych wyspach
wulkanicznych, płonących
w poświacie zachodniego nieba, spod ziemi dochodziło głuche dudnienie; patrzył
na bogate, zawsze ruchliwe
ulice handlowe, gdzie ludzki potok rwał jak wezbrana rzeka.
Odwrócił się od okna. Podszedł do wielkiego jaja, spoczywającego obok biurka,
gładkiego
i błyszczącego. Jego nos, odbity w owalnej płaszczyźnie, tracił wszelkie cechy,
które pozwalały określać go jako
orli, jego oczy wyglądały jak dwa szare spodki, włosy stawały się powleczonym
światłem pancerzem,
a czerwony krawat przywodził na myśl szeroki jęzor wampira.
Uśmiechnął się. Pochylony nad blatem przycisnął drugi czerwony guzik.
Z cichym westchnieniem jajo przestało opalizować, a w poprzek przecięła je rysa.
Skorupa stała się
przezroczysta, tak że Render mógł dostrzec wykrzywioną w grymasie twarz
Eriksona, który mocno zaciskając
oczy walczył z powracającą świadomością i tym wszystkim, co z sobą niosła. Górna
połowa jaja uniosła się
ukazując go, guzowatego i różowego, jak leżał na dolnej półskorupie. Otwarłszy
oczy, nie spojrzał na Rendera.
Wstał, zaczął się ubierać. Render w tym czasie sprawdzał macicę.
Oparł się o biurko, przyciskał kolejne guziki: kontrola temperatury, pełen
zakres, sprawdzone;
egzotyczne odgłosy - podniósł słuchawkę - sprawdzone, dzwony, brzęki, dźwięki
skrzypiec i gwizdy, piski
i jęki, odgłosy ulicy, szmer fal - sprawdzone; obwody sprzężenia zwrotnego,
przenoszące własny głos pacjenta,
utrwalony w analizie dźwięku, sprawdzone; pasmo dźwięku, nawilżacz powietrza,
bank zapachów, sprawdzone;
mechanizm kołyszący łóżkiem, kolorowe światła, stymulatory dotyku...
Render zamknął jajo, odciął dopływ energii. Wrzucił zepsuty podzespół do
klozetu, ręką zatrzasnął
drzwi. Taśmy zarejestrowały ważną sekwencję.
- Siadaj - polecił Eriksonowi.
Mężczyzna usiadł, nerwowo skubiąc kołnierzyk.
- Zachowałeś pełną pamięć o tym, co przeżyłeś - powiedział Render - nie ma więc
potrzeby
podsumowywać. Nic się przede mną nie ukryje, bo sam też tam byłem.
Erikson kiwnął głową.
- Znaczenie tego epizodu powinno być dla ciebie zrozumiałe.
Znowu kiwnął głową i dopiero teraz odzyskał mowę.
- Tylko co było tam ważnego? - zapytał. - To znaczy, jak wiem, wymyślił pan sen
i sprawował nad nim
kontrolę we wszelki możliwy sposób. Sen jednak nie był prawdziwy... niczym nie
przypominał zwykłych
marzeń sennych. Pańska zdolność do kreowania rzeczywistości sprawia, że
wszystko, co pan mówi, ma szansę
zdarzyć się... Czy nie tak?
Render powoli potrząsnął głową, strzepnął popiół do południowej półkuli
popielniczki w kształcie
globusa i dopiero teraz spotkał wzrokiem spojrzenie oczu Eriksona.
- To prawda, że dostarczyłem Matrycę i ukształtowałem formy
- zaczął z wolna. - Ty jednak napełniłeś je uczuciami i sprawiłeś, że stały się
symbolami
współgrającymi z problemami, które cię trapią. Gdyby sen nie był istotną
analogią twych stanów psychicznych,
nie mógłby spowodować reakcji, które wywołał. Byłby pozbawiony wzorców i form,
które modulują twe
niepokoje i pożądania, a przecież to właśnie one zostały zarejestrowane na
taśmach, zatem zaistniały. Przerwał
na chwilę, po czym ciągnął dalej.
- Już od wielu miesięcy poddajesz się analizie... i wszystko, co się zdarzyło w
tym czasie, skłania mnie
do wniosku, że twój strach przed morderstwem nie ma uzasadnienia w
rzeczywistości.
Erikson drgnął. Spojrzał nań z uwagą.
- To, do cholery, skąd on się bierze?
- Stąd - odparł Render - że żywisz nieświadome pragnienie, by stać się ofiarą
zabójstwa.
Erikson uśmiechnął się - powoli odzyskiwał zimną krew. Wyjął cygaro, drżącą ręką
przyłożył zapaloną
zapałkę.
- Zapewniam pana, doktorze, że nigdy nie nachodziły mnie myśli samobójcze, nigdy
też nie pragnąłem
przerwać życia.
- Kiedy zgłosiłeś się do mnie w lecie - powiedział Render
- wyznałeś, że prześladuje cię lęk przed zabójstwem. Ale zupełnie nie
wiedziałeś, kto mógłby nosić się
z tym zamiarem ...
- Niech pan zwróci uwagę na moją pozycję! - przerwał mu gwałtownie. - Nie można
być
Przedstawicielem i nie przysporzyć sobie wrogów.
- Owszem - potwierdził Render. - Lecz wszystko wskazuje na to, że tobie akurat
udało się tego
dokonać. Kiedy pozwoliłeś mi przedyskutować tę kwestię z twymi detektywami
dowiedziałem się, że nie wpadli
na żadne poszlaki, które uzasadniałyby lęki.
- Bo nie szukali wystarczająco długo... albo nie we właściwych miejscach. Na
pewno coś jeszcze
wywęszą.
- Obawiam się, że nie.
- Dlaczego?
- Dlatego, że jak już powiedziałem, twoje lęki nie mają obiektywnych podstaw.
Bądź ze mną szczery...
czy znasz kogokolwiek, kto nienawidziłby cię do tego stopnia, że byłby gotów cię
zabić?
- Otrzymuję wiele listów z pogróżkami...
- Jak wszyscy Przedstawiciele - Render wzruszył ramionami. - Wszystkie listy,
które otrzymałeś
w ciągu ostatniego roku, zostały dokładnie zbadane i okazało się, że zostały
wysłane przez psychopatów. Czy
wobec tego możesz przedstawić mi chociaż jeden niezbity dowód, potwierdzający
słuszność twych lęków?
Erikson kontemplował koniuszek cygara.
- Przyszedłem do pana za namową jednego z przyjaciół - odezwał się po chwili. -
Zgłosiłem się, bo
chciałem, żeby pan dokładnie opukał mój umysł i znalazł coś, nad czym mogliby
popracować detektywi... jakiś
ślad, coś co pozwoliłoby stworzyć podstawę do dalszych dochodzeń. Może
nieświadomie nastąpiłem komuś na
odcisk... może jedna z ustaw, którą opracowałem, godzi w czyjeś interesy.
- I nie znalazłem niczego - podsumował Render. - Niczego, co można byłoby uznać
za przyczynę twych
lęków. Teraz, rzecz jasna, gdy ci o tym mówię, jesteś zaniepokojony i usiłujesz
wpłynąć na zmianę diagnozy...
- Niczego nie usiłuję!
- Wobec tego, słuchaj! Możesz sobie później komentować do woli wszystko, co ci
powiem, ale nie
zmienia to faktu, że już od miesięcy obijasz się tu i tracisz czas, nie
przyjmując do wiadomości niczego, co ci
przedstawiam na wszystkie możliwe sposoby. Wobec tego teraz zamierzam powiedzieć
ci, co myślę, bez
owijania w bawełnę, a co z tym zrobisz, to już twoja rzecz.
- Proszę bardzo.
- Po pierwsze zatem - ciągnął Render - lubisz mieć wroga lub wrogów...
- Śmieszne...
- ...ponieważ jest to jedyna alternatywa do otaczania się gronem przyjaciół...
- Mam mnóstwo przyjaciół!
- ...a bierze się to stąd, że nikt nie znosi sytuacji, gdy otacza go mur
obojętności. Przeciwnie: każdy
chciałby wzbudzać wobec siebie jedynie silne, prawdziwe uczucia. Miłość i
nienawiść to najbardziej skrajne
formy ludzkich postaw. Pragnąc czegoś, lecz nie mogąc tego osiągnąć, przeniosłeś
swe pragnienia na inny
obiekt. Pożądałeś tak silnie, że udało ci się przekonać samego siebie, że ów
zastępczy obiekt pożądania
naprawdę istnieje. Wiedz jednak, iż w tego rodzaju przypadkach psychika zawsze
płaci pewną cenę: gdy na
wrodzoną potrzebę uczucia odpowiadamy surogatem, nigdy nie osiągniemy prawdziwej
satysfakcji, lecz jedynie
dalszy wzrost pożądania i potęgowanie się uczucia niezaspokojenia, bowiem życie
emocjonalne psyche winno
stanowić system otwarty. w swych poszukiwaniach uczucia nie wyszedłeś poza
samego siebie, lecz zasklepiłeś
się w sobie i ulepiłeś to, czego brak odczuwałeś, z własnej gliny. Tymczasem
jesteś człowiekiem, któremu
potrzeba silnych związków emocjonalnych z innymi ludźmi.
- Bzdura!
- Jak uważasz - Render wydął wargi. - Możesz to przyjąć, możesz to odrzucić...
na twoim miejscu
wziąłbym to sobie do serca.
- Płaciłem panu przez pół roku po to, by usłyszeć, kto czyha na moje życie -
żachnął się Erikson. -
Teraz dowiaduję się, że całą tę historyjkę zmyśliłem po to tylko, by zaspokoić
swe pragnienie posiadania kogoś,
kto by mnie nienawidził.
- Nienawidził lub kochał. Dobrze to zrozumiałeś. Erikson przygryzł cygaro.
- To absurd! Spotykam tak wielu ludzi, że nie rozstaję się z magnetofonem
kieszonkowym i kamerą
w klapie marynarki, w przeciwnym razie nie byłbym w stanie przypomnieć sobie ich
nazwisk...
- Spotkania z ludźmi trudno byłoby uznać za okazje do zaspokajania uczuć, o
których mówiłem.
Powiedz mi, czy te obrazy senne silnie do ciebie przemawiały?
Erikson umilkł, tak że przez dłuższy czas słychać było tykanie wielkiego
ściennego zegara.
- Tak... - przyznał w końcu. - To, co widziałem, wywarło na mnie silne wrażenie
i było nie pozbawione
znaczenia, lecz pańska interpretacja jest całkowicie bez sensu. Ale przyjmijmy
czysto teoretycznie, że pańskie
rozumowanie jest słuszne... co, wobec tego, powinienem robić, by wyrwać się z
tej nienormalnej sytuacji?
Render wyciągnął się w fotelu.
- Skierować innym kanałami energie, które zużywasz na wytwarzanie iluzji.
Spotkać się z ludźmi
takimi jak ty, Joe Erikson, człowiek z krwi i kości, a nie Przedstawiciel
Erikson. Zająć się czymś, co mogłoby
was zainteresować... czymś nie związanym z polityką... może czymś z elementami
współzawodnictwa...
wreszcie, przysporzyć sobie prawdziwych przyjaciół lub wrogów, a zwłaszcza tych
pierwszych. Zachęcałem cię,
żebyś zrobił coś podobnego.
- Wobec tego proszę wyjaśnić mi jeszcze jedną sprawę.
- Chętnie.
- Zakładając, że ta hipoteza jest słuszna... jak to się dzieje, że jeszcze nigdy
ani nie kochałem naprawdę,
ani nie nienawidziłem oraz że nigdy naprawdę nie byłem kochany, ani
znienawidzony? Zajmuję odpowiedzialne
stanowisko w Ustawodawstwie. Cała moja działalność polega na spotkaniach z
ludźmi. Dlaczego więc jestem
tak... obojętny?
Doskonale znając karierę Eriksona, Render nie mógł zdradzić się przed nim z tym,
co naprawdę o tym
myślał, gdyż z psychologicznego punktu widzenia nie miało to większej wartości.
a chętnie zacytowałby mu
spostrzeżenia Dantego dotyczące oportunistów, których duszom wzbroniono wstępu
do nieba ze względu na
brak prawdziwych zasług, ale i piekło nie chciało ich przyjąć, bo prawdziwych
grzechów także nie popełnili -
jednym słowem, chciał mu opowiedzieć o ludziach, którzy naginali żagle tak, jak
wiał duch czasów, nie dbając
ani o kierunek żeglugi, ani o porty, do których zmierzają. Podobnie długa i
bezbarwna była kariera Eriksona,
wędrującego od jednego mocodawcy do drugiego, zmieniającego polityczne
orientacje w zależności od
koniunktury.
Powiedział zatem:
- Coraz więcej ludzi odnajduje samych siebie w sytuacji takiej, jak nasza. w
znacznej mierze jest to
spowodowane wzrastającą unifikacją społeczeństwa i depersonalizacją jednostki,
postrzeganej jedynie w
kategoriach komórki społecznej.
Erikson skinął głową. Render uśmiechnął się w duchu. Od czasu do czasu nie
szkodzi być gburowatym,
a potem strzelić układny wykład...
- Mam wrażenie, że kryje się w tym sporo racji - rzekł Erikson. - Niekiedy
istotnie czuję się tak, jak to
pan opisał... bezosobowa komórka społeczna, coś, co nie posiada własnej
twarzy...
Render spojrzał na zegar.
- Sam musisz podjąć decyzję, jak zachowasz się po tym, co tu usłyszałeś. Moim
zdaniem, dłuższe
poddawanie się analizom to strata czasu. Obaj znamy przyczyny twych
dolegliwości, a ja, niestety, nie mogę
wziąć cię za rękę i pokazać, jak masz prowadzić swe życie. Mogę co najwyżej
wskazywać pewne możliwości,
mogę ci współczuć... lecz dalsze badania nie mają sensu. Umów się na wizytę, gdy
poczujesz potrzebę
przedyskutowania tego, co robisz i gdy zechcesz zdać mi z tego sprawę, bym mógł
uzupełnić diagnozę.
- z pewnością... - Erikson znowu skinął głową. - I diabli bierz sen! Mam już
tego dosyć. Potrafi pan tak
kształtować sny, że zdają się niby życie na jawie... a nawet przewyższają je
wyrazistością... Dużo czasu upłynie,
zanim je zapomnę.
- Mam nadzieję.
- w porządku, doktorze - wstał, wyciągnął rękę. - Za parę tygodni pewnie tu
wrócę. Na razie mam
szczerą wolę dać szansę socjalizacji... - uśmiechnął się, wypowiadając słowo,
które dotychczas przyprawiało go
o ciarki na plecach. - Zaczynam od zaraz. Pozwoli pan, że zaproszę go na drinka,
tam, na rogu, na dole?
Render podał mu rękę, a czując jego wilgotną dłoń w swojej dłoni pomyślał, że
gra tak marnie jak
główny aktor, zblazowany nazbyt wielkim sukcesem sztuki. Było mu prawie przykro,
gdy powiedział:
- Dziękuję, ale mam masę zajęć.
Pomógł założyć mu płaszcz, podał mu kapelusz, odprowadził do drzwi.
- Cóż... dobranoc.
- Dobranoc.
Gdy drzwi bezszelestnie się zamknęły, Render przemierzył ciemny dywan z
astrachańskiej wełny
i skierował się ku swej mahoniowej fortecy. Strząsnął popiół z papierosa do
południowej półkuli globusa,
wyciągnął się w fotelu z rękoma na głowie, tak że zakrywały uszy.
- Oczywiście, że były bardziej realne niż życie - mruknął, kierując te słowa do
nikogo w szczególności.
- Sam nadałem im kształty... sam je wyśniłem.
Uśmiechając się lekko przejrzał sekwencję, obraz za obrazem, żałując w duchu, że
żaden z jego
dawnych instruktorów nie może mu teraz towarzyszyć. Fabuła była znakomita,
świetna konstrukcja, wszystko
wykonane tak, że nikt nie mógłby się mu oprzeć. Idealnie dostosowane do
przypadku Eriksona. Ale też w końcu
autorem był on sam - Render - Ten, Który Śni - jeden z około dwustu analityków,
których struktury psychiczne
pozwalały wejść w neurotyczne struktury pacjentów wynosząc stamtąd coś więcej
niż estetyczne odpowiedniki
obrazu choroby - byli w stanie przywrócić szaleńcowi zdrowie.
Render pobudził pamięć do intensywniejszej pracy. Analizował samego siebie:
biegł niczym zawodnik
obdarzony stalową wolą, niezłomny, dość twardy, by wytrzymać bazyliszkowy wzrok
manii, by bez szwanku
minąć chimery perwersji, zmusić czarną Matkę Meduzę, by zamknęła oczy, pokonana
kaduceuszem jego
analitycznej sztuki. Nie miał trudności z autoanalizą. Dziewięć lat temu (a
wydawało się, że to o wiele dawniej)
w najbardziej podatne na ból obszary ducha dał sobie wstrzyknąć roztwór
nowokainy. Było to po wypadku
samochodowym, po śmierci Ruth i Mirandy, ich córki. Wtedy to pojawiło się
poczucie izolacji. Może nie chciał
pamiętać pewnych uczuć, może jego własny świat wznosił się teraz na fundamencie
surowej oziębłości... Jeśli
było to prawdą, wystarczająco dobrze znał szlaki umysłu, by to zrozumieć. Kto
wie może uznał, że taki właśnie
świat stwarza możliwości zadośćuczynienia.
Jego syn Peter miał teraz dziesięć lat. Chodził do ekskluzywnej szkoły i co
tydzień przysyłał ojcu list.
Z czasem listy zdradzały coraz większą ogładę literacką autora, czego Render nie
mógł nie pochwalać. Miał
zamiar wybrać się z synem latem tego roku do Europy.
Co zaś się tyczy Jill - Jill DeVille (cóż za frywolne, śmieszne nazwisko -
kochał ją choćby tylko za nie!)
- ta kobieta coraz bardziej go interesowała, o ile w ogóle było to jeszcze
możliwe. (Zastanawiał się, czy był to
znak, że wkroczył w okres wieku średniego). Frapował go w niej jej pozbawiony
muzycznej zalotności nosowy
głos, jej nagłe zainteresowanie się architekturą, jej wieczna troska z powodu
nie dającego się usunąć pieprzyka,
zdobiącego twarz, po prawej stronie znakomicie ukształtowanego nosa. Naprawdę,
powinien natychmiast do niej
zadzwonić i zaproponować wspólną wyprawę w poszukiwaniu nowej restauracji.
Chociaż z pewnego powodu
wcale nie miał na to ochoty.
Minęło już kilka tygodni od dnia, gdy po raz ostatni był w swym klubie Pod
Skalpelem i Kuropatwą
i chętnie by teraz usiadł sam przy dębowym stole w dwupoziomowej jadalni z
trzema kominkami, o ścianach
ozdobionych atrapami pochodni i dziczymi łbami, których wygląd przywodził na
myśl reklamy ginu. Wsunął
więc perforowaną kartę członkowską do szczeliny w aparacie telefonicznym.
Zabrzęczało dwa razy i zaraz
potem usłyszał czyjś skrzeki i wy głos.
- Halo, tu Pod Skalpelem i Kuropatwą, czym mogę służyć?
- Mówi Charles Render. Chciałbym zamówić stolik ... za pół godziny.
- Na ile osób? - zaskrzeczała słuchawka.
- Będę sam.
- Tak jest, sir. Za pół godziny. Render... dobrze słyszałem? Render? -
przeliterował.
- Tak.
- Dziękuję.
Odłożył słuchawkę, wstał od biurka, spojrzał w okno. Na zewnątrz dzień dobiegł
już końca.
Bryły budynków i wieżowce mżyły teraz własnym światłem. Miękkie płatki śniegu,
niczym cukier
przesiane przez cień, osiadały na parapecie, zamieniając się w kropelki wody.
Render wbił się w płaszcz, wyłączył światło, zajrzał do biura. w terminarzu u
Mrs. Hedges dostrzegł
pozostawioną dla siebie wiadomość.
Dzwoniła Miss DeVille.
Zmiął kartkę w dłoni, po czym cisnął do kubła. Zadzwoni do niej jutro. Powie, że
pracował do późna
w nocy nad wykładem.
Zgasił ostatnią żarówkę, wcisnął kapelusz na głowę i wyszedł przez zewnętrzne
drzwi. Przekręcił klucz
w zamku. Winda przeniosła go na drugi poziom piwnic, gdzie miał zaparkowany
samochód.
W podziemiu było chłodno. Mijając zaparkowane pojazdy miał wrażenie, że jego
stopy ciężko uderzają
o beton, wzbudzając głuche tąpnięcia. w ostrym blasku nagich żarówek jego
Ślizgacz S-7 wyglądał jak lśniący
szary kokon, z którego w każdej chwili mogą wystrzelić niespokojnie łopoczące
skrzydła. Podwójny rząd anten,
kołyszących się na skosie maski, potęgował to wrażenie. Render otworzył drzwi.
Nacisnął na zapłon. Rozległ się dźwięk podobny do brzęczenia pszczoły, budzącej
się w wielkim ulu.
Kiedy wyciągnął i zablokował kierownicę, drzwi bezgłośnie zatrzasnęły się.
Zakręcił i zaczął wjeżdżać po
ślimaku w górę. Zatrzymał się na parterze, nie wyłączając silnika.
Kiedy drzwi się uniosły, włączył monitor i pokręcił gałką, zmieniając
pojawiające się na ekranie
kolejne kwadraty planu miasta. z lewej do prawej, z góry do dołu, kwadrat po
kwadracie przemierzał kolejne
dzielnice, aż znalazł Carnegi Avenue. Wybił na klawiaturze współrzędne i wcisnął
kierownicę. Samochód
przełączył się na automatyczne sterowanie i pomknął po obwodnicy. Render zapalił
papierosa.
Przesunął oparcie fotela do tyłu, do pozycji środkowej, okna zostawił
przezroczyste. Miło było
wyciągnąć się tak półleżąc i patrzeć, jak mijają go samochody, zostawiając za
sobą smugi świateł niczym
robaczki świętojańskie. Przesunął kapelusz do tyłu i zapatrzył się w górę.
Pamiętał czasy, gdy lubił śnieg, bowiem kojarzył mu się z nowelami Tomasza Manna
i muzyką
kompozytorów skandynawskich. Ale teraz biel śniegu przywoływała na myśl
wspomnienia, od których -
wiedział to - nigdy nie będzie mógł uwolnić się do końca. Widział, jak żywe
wirujące zimne drobiny śnieżnej
bieli, tańczące nad jego dawnym autem z ręcznym sterowaniem, wlatują do
wypalonego wnętrza by pokryć bielą
czerń osmalonych ścian, jakże wyraźnie widział, jak brnie przez lodowate wody
jeziora, jak zbliża się ku niemu -
zatopionemu wrakowi - on, nurek, niezdolny otworzyć ust ze strachu przed
utonięciem; wiedział już wtedy, że
od tej chwili gdy kiedykolwiek będzie widział, jak pada śnieg, z zasłony bieli
wychylą się ku niemu bielejące
czaszki. Ale dziewięć lat spłukało wiele bólu, teraz zaś, w tej chwili wiedział,
że noc jest cudowna.
Pędził szerokimi drogami, jak strzała mknął przez wysokie mosty, gładka
powierzchnia ulic lśniła
w blasku świateł, przeszywał chmury wściekle wirujących liści, ogromna siła
wciskała go w rękawy tuneli,
których jaśniejące ściany odbijały rozmazane kształty jego wozu niczym lustra.
Wreszcie zaciemnił szyby
i zamknął oczy.
Nie mógł przypomnieć sobie, czy zdrzemnął się na chwilę, czy też nie, a wobec
tego należałoby
przypuszczać, że jednak przysnął. Poczuł, jak samochód zwalnia, zaś on unosi
oparcie fotela do przodu
i rozjaśnia okna. Niemal równocześnie rozległ się brzęczyk oznajmiający koniec
jazdy. Wyciągnął kierownicę,
zakręcił pod kopułę parkingu, wysiadł na rampę i zostawił wóz zespołowi
parkingowych. Odebrał bilet od robota
o kwadratowym czerepie, który mścił się na rodzaju ludzkim pokazując tekturowy
język każdemu, kogo
obsługiwał.
Jak zwykle, wszędzie unosił się szmer rozmów równie dyskretnych, jak przyćmione
światło. w tym
miejscu można było odnieść wrażenie, że ściany absorbują dźwięki, zamieniając je
w ciepło, usypiając słowa
aromatami tak silnymi, iż można byłoby je dotknąć, hipnotyzując uszy trzaskaniem
ognia w trzech kominkach.
Rendera poproszono by usiadł przy ulubionym stoliku, w rogu na prawo od
mniejszego kominka - to
miejsce zarezerwowano specjalnie dla niego. Menu znał na pamięć, lecz mimo to
studiował je gorliwie,
a popijając “Manhattan” rozmyślał, czym by tu dogodzić apetytowi. Po takich
sesjach jak dzisiejsza
z Eriksonem, zawsze miał wilczy apetyt.
- Doktorze Render?...
- Tak? - podniósł wzrok na kelnera.
- Doktor Shallot prosi pana o chwilę rozmowy.
- Nie znam nikogo o tym nazwisku - odparł. - Jest pan pewny, że ten człowiek nie
chce rozmawiać
z Benderem? To chirurg z Metro, także czasami tu jada...
Kelner potrząsnął głową.
- Nie, sir. Doktor Shallot na pewno chodzi o pana. Proszę spojrzeć - podał mu
wizytówkę, na której
wypisano maszynowym pismem, drukowanymi literami jego pełne imię i nazwisko. -
Doktor Shallot je u nas
kolację niemal codziennie już od dwóch tygodni - dodał kelner. - I za każdym
razem prosi, by dać znać, gdyby
pan się pojawił.
- Hm... - chrząknął Render. - Dziwne. Dlaczego po prostu nie zadzwoni do mnie do
biura? Kelner
uśmiechnął się i wykonał jakiś nieokreślony gest.
- Dobrze - zadecydował, popijając koktajl. - Proszę powiedzieć temu panu, że go
zapraszam... Aha,
niech pan przyniesie jeszcze jeden “Manhattan”.
- Przykro mi - kelner przestąpił z nogi na nogę. - Niestety Doktor Shallot nie
widzi. Gdyby nie
sprawiało to panu trudności...
- Oczywiście, jasne - Render wstał od ulubionego stolika przekonany, że już tego
wieczoru nie wróci
tutaj.
- Proszę, niech pan prowadzi.
Szli wymijając stoliki, przy których siedzieli nocni bywalcy klubu. Kelner
prowadził na pięterko. Jakaś
znana twarz rzuciła “Hallo” od stolika przy ścianie. Render kiwnął przyjaźnie
głową, poznając dawnego
seminarzystę, prymusa o nazwisku “Jurgens”, “Jurgen” czy jakoś tak.
Szli dalej, aż znaleźli się w mniejszej sali, gdzie tylko dwa stoliki były
zajęte... nie, trzy. Wciśnięty
w ciemny kąt, częściowo zasłonięty okazem dawnej zbroi stał jeszcze jeden
stolik. Tam właśnie prowadził go
kelner.
Zatrzymali się. Render spojrzał na przyciemnione szkła okularów, które uniosły
się, gdy stanęli. Doktor
Shallot była kobietą nieco po trzydziestce. Jej długa grzywka ciemnoblond nie
zakrywała zupełnie plamki srebra,
którą miała na czole niczym znak kasty. Render zaciągnął się papierosem, a wtedy
głowa kobiety zabłysła lekko
w czerwonawym blasku. Miał wrażenie, że patrzy mu prosto w oczy. Poczuł się dość
niezręcznie, choć wiedział,
że jedyne, co widzi, to tylko impulsy zarejestrowane przez fotokomórkę i
przesłane cienkimi jak włos drucikami
do kory mózgowej, gdzie miała wszczepiony konwerter, jednym słowem: doktor
Render jawił się jej jako żar na
czubku jego papierosa.
- Doktor Shallot, oto Mr. Render - przedstawił go kelner.
- Dobry wieczór - mruknął.
- Dobry wieczór - odpowiedziała. - Mam na imię Eileen. Bardzo pragnęłam spotkać
się z panem. Miał
wrażenie, że głos jej lekko drży.
- Zechce pan towarzyszyć mi przy kolacji?
- z przyjemnością - odparł. Kelner dostawił krzesło.
Render usiadł i spostrzegł, że przed doktor Shallot stoi kieliszek z drinkiem.
Przypomniał kelnerowi o
drugim “Manhattanie”.
- Już pani coś zamówiła? - spytał.
- Nie. , - Zatem dwie karty... - zaczął i ugryzł się w język.
- Wystarczy jedna - uśmiechnęła się.
- Nie trzeba żadnej - dodał, po czym wyrecytował z pamięci menu. Złożyli
zamówienie.
- Zawsze pan to robi? - spytała, gdy kelner odszedł.
- Co?
- Uczy się menu na pamięć.
- Rzadko - odparł. - Żeby radzić sobie w kłopotliwych sytuacjach. Dlaczego pani
chciała widzieć się...
rozmawiać ze mną? - Jest pan neuroterapeutą. Śniącym.
- a pani?...
- Psychiatrą w State Psych. Został mi jeszcze rok.
- w takim razie zna pani Sama Riscomba.
- Tak, pomógł mi dostać się na to miejsce. Był moim doradcą.
- a moim przyjacielem - dodał. - Studiowaliśmy razem u Menningera. Kiwnęła
głową.
- Często mi mówił o panu... między innymi dlatego chciałam pana spotkać. Sam
Riscomb ma za
zadanie dodawać mi odwagi w urzeczywistnianiu mych zamierzeń, bez względu na
kalectwo.
Render spojrzał na nią uważniej: ubrana była w zieloną suknię, chyba z welwetu.
Około trzy cale na
lewo od stanika miała wpiętą ozdobną spinkę, chyba złotą, a w niej czerwony
kamień - może rubin - a na nim
kształt jakby kielicha. a może to jeden kształt nakładał się na drugi, kiedy
patrzyło się przez kamień w złote
ujęcie broszy? Render miał wrażenie, że skądciś zna tę ozdobę, ale w tej chwili
nie mógł sobie przypomnieć,
skąd. w półmroku rubin rzucał jasne blaski.
Kelner przyniósł drinka.
- Chcę zostać neuroterapeutą - powiedziała kobieta.
Gdyby nie była ociemniała, Render mógłby pomyśleć, że spojrzała na niego w
nadziei, że z jego
wyrazu twarzy zdoła odczytać odpowiedź. Nie do końca orientował się, co pragnęła
od niego usłyszeć.
- Pochwalam wybór... i wysoko cenię pani ambicje - rzekł, starając się, by z
barwy jego głosu można
było odczytać uśmiech. - Ale to nie jest takie proste. Ten zawód wymaga
umiejętności, z których nie wszystkie
można zaliczyć do akademickich.
- Wiem - skinęła głową. - Lecz jestem ślepa od urodzenia i nie było rzeczą łatwą
zajść aż tak daleko.
- Od urodzenia? - powtórzył. - Myślałem, że straciła pani wzrok znacznie
później. a zatem skończyła
pani szkołę i zdobyła dyplom lekarski jako niewidoma... Przyznam, że jestem pod
wrażeniem.
- Dziękuję - rzuciła krótko. - Naprawdę, nie ma tu czym się wzruszać. Naprawdę.
Jeszcze jako dziecko
usłyszałam o pierwszym neuroterapeucie i wtedy też postanowiłam, że pójdę w jego
ślady. Od tamtej chwili
pragnienie to kierowało całym mym życiem.
- Zastanawia mnie, jak pani radziła sobie w laboratoriach? Nie widząc próbek,
nie mogąc patrzeć przez
mikroskop... wreszcie, jak było z czytaniem?
- Wynajmowałam ludzi, którzy mi czytali. Nagrywałam. Szkoła rozumiała, że bardzo
pragnę zostać
psychiatrą, dlatego zgodziła się na specjalny tok pracy w laboratorium. W
sekcjach pomagali mi laboranci,
którzy opisywali mi wszystko, co się działo na stole operacyjnym, krok po kroku.
Mogę rozróżniać rzeczy za
pomocą dotyku... a pamięcią dorównuję pańskiej. Równie dobrze mogłabym wkuć menu
- uśmiechnęła się. -
Jedynie neuroterapeuta może odczytać jakość zjawisk psychopartycypacji, a dzieje
się to poza czasem
i przestrzenią, poza ogólnie dostępną rzeczywistością, pośród świata utworzonego
z materii snów drugiego
człowieka. w tej właśnie przestrzeni nieeuklidesowej rozpoznajemy kształty
aberracji psychicznych, po czym
bierzemy pacjenta za rękę i razem z nim oglądamy krajobraz... Jeśli
neuroterapeuta potrafi z powrotem
sprowadzić powierzonego sobie człowieka do świata, który znamy, możemy
powiedzieć, że jego diagnozy są
słuszne, a to, co zrobił, ważne...
- Cytat z Dlaczego nie jest możliwa psychometria w czasie i przestrzeni -
wtrącił Render.
- ... autorstwa Charlesa Rendera, doktora nauk medycznych.
- Właśnie zbliża się kolacja - zauważył i dokończył drinka. Na ruchomym barku
podjechały podgrzane
w kuchence mikrofalowej potrawy.
- Oto i powód, dla którego chciałam spotkać się z panem
- ciągnęła, zdejmując okulary, gdy postanowiono przed nią dymiące półmiski. -
Chciałabym, aby
pomógł mi pan zostać Śniącą. Zwróciła ku niemu zaćmione oczy, puste jak oczy
posągu.
- Pani sytuacja jest zupełnie wyjątkowa - zauważyli. - Jeszcze nigdy nie było
neuroterapeuty
z wrodzoną ślepotą... z oczywistych, jak sądzę, powodów. Dlatego, zanim
cokolwiek pani odpowiem, będę
musiał przemyśleć wszystkie aspekty tej sprawy, a teraz bierzmy się za jedzenie.
Jestem głodny jak wilk.
- w porządku - westchnęła. - Ale to, że jestem niewidoma, wcale nie znaczy, że
nigdy nie widziałam.
Nie pytał, co ma na myśli, bo właśnie postawiono przed nim żeberka i butelkę
“Chambertin”. Miał
wystarczająco dużo czasu, by zauważyć, że gdy wyciągnęła rękę spod stołu, na
palcach nie miała pierścionków.
- Ciekaw jestem, czy ciągle pada śnieg - mruknął przy kawie.
- Gdy parkowałem, zanosiło się na śnieżycę.
- Mam nadzieję, że tak - odparła, podnosząc do ust filiżankę.
- Lubię czuć płatki śniegu na twarzy, chociaż gdy pada, rozprasza światło i
wtedy nie “widzę” już
zupełnie nic.
- Jak pani sobie z tym radzi?
- Mój pies, Sigmund... dałam mu dzisiejszej nocy wychodne
- uśmiechnęła się. - Może mnie zaprowadzić dokądkolwiek zechcę. To zmutowany
Przewodnik.
- O! - zdziwił się Render. - Dużo mówi? Skinęła twierdząco głową.
- Owszem, chociaż u Sigmunda mutacja nie udała się tak dobrze jak w przypadku
innych
Przewodników. w każdym razie dysponuje słownikiem złożonym z około czterystu
słów, chociaż wydaje mi się,
że mówienie sprawia mu ból. Ale jest inteligentny. Kiedyś na pewno go pan
spotka.
Render pogrążył się we własnych myślach. Zdarzyło mu się już rozmawiać ze
zmutowanymi
zwierzętami na kilku zjazdach lekarskich i zawsze zdumiewała go ich zdolność do
logicznego myślenia, jak
również gotowość do poświęcenia, którą okazywały wobec swych właścicieli. Trzeba
jednak było podłubać
trochę przy chromosomach i wykazać niemałą biegłość w embriochirurgii, by
zwiększyć pojemność mózgu psa
tak, by przekraczała pojemność mózgu szympansa. Do tego dodajmy kilka operacji,
dzięki którym
rozbudowywało się aparat mowy. w większości podobne eksperymenty kończyły się na
niczym, a tych
kilkunastu pomyślnie zmutowanych osobników, którzy zdołali się uchować w ciągu
roku, było warte około sto
tysięcy dolarów każdy. Później, gdy zapalił papierosa i przez moment bawił się
płomieniem zapalniczki, uzyskał
niezbitą pewność, że rubin w broszy Miss Shallot nie był imitacją, a wówczas
zrodziło się w nim
przypuszczenie, iż fakt, że przyjęto ją na medycynę, nie mówiąc już o jej
osiągnięciach naukowych, przysporzył
college'owi, gdzie studiowała, całkiem pokaźnej darowizny. Ale myśląc tak był
chyba nie w porządku wobec
niej - zbeształ się w duchu.
- Tak - powiedział głośno. - Można by napisać rozprawę o psiej nerwicy. Czy
kiedykolwiek wspominał
o swym ojcu jako ,,synu żeńskiego Przewodnika”?
- Nigdy nie widział ojca - stwierdziła bardzo rzeczowym tonem. - Odłączono go od
innych psów, a jego
zachowanie trudno by określić jako typowe. Zresztą, nie sądzę, żeby kiedykolwiek
zdołał pan poznać
psychologię psa na przykładzie mutanta.
- Przypuszczam, że ma pani rację - rzekł, by skończyć wreszcie ten wątek. -
Kawy?
- Nie, dziękuję. Liznąwszy, że to właściwy czas, by podjąć prawdziwy temat
rozmowy, wyciągnął się
w krześle i zaczął:
- Zatem pragnie pani zostać Śniącą?
- Tak.
- Nie cierpię wchodzić w rolę człowieka, który burzy wygórowane ambicje innych -
westchnął. - Nie
trawię tego niczym trucizny. Niestety, często się zdarza, że ambicje nie mają
żadnego oparcia w rzeczywistości,
toteż bywam bezlitosny. Dlatego z wszelką otwartością i z całą powagą muszę pani
wyznać, że nie wyobrażam
sobie, w jaki sposób mogłaby pani zrealizować swe plany. Nie wykluczam, że jest
pani znakomitym psychiatrą...
Ale jestem też zdania, że względy natury fizjologicznej i psychicznej
uniemożliwiają pani wykonywanie zawodu
neuroterapeuty. Jak sądzę, ...
- Chwileczkę - przerwała mu. - Nie tutaj. Niech pan będzie tak dobry i okaże mi
choć trochę
pobłażliwości. Ten zaduch męczy mnie.
Proszę, przenieśmy się gdzie indziej. Przypuszczam, że byłabym jednak w stanie
przekonać pana do
mych racji...
- Czemu nie? - wzruszył ramionami. - Mam mnóstwo czasu. Oczywiście, wybór
miejsca należy do
pani. Dokąd więc pojedziemy?
- Ślepy Rzut?
Powstrzymał mimowolny uśmiech, za to ona roześmiała się głośno.
- Doskonale - powiedział. - Ale przedtem muszę ugasić pragnienie.
Zamówiono butelkę szampana, a potem Render, mimo protestów doktor Shallot,
podpisał rachunek.
Trunek podano w kolorowym koszyku z napisem ,,Wypij, gdy prowadzisz”. Wypili, a
potem wstali od stołu.
Ona była wysoka, lecz on był wyższy.
Ślepy Rzut.
Prosta nazwa praktyki często uprawianej przez posiadaczy wozów z autopilotem.
Pędząc przez kraj
w pewnych rękach niewidzialnego szofera, z zaciemnionymi oknami, w ciemną noc, z
niebem wysoko nad sobą,
wiedząc, że opony atakują drogę jak ostre, brzęczące piły - ruszając z linii
startu i kończąc w tym samym
miejscu, nie wiedząc, dokąd jedziesz i gdzie byłeś - miałeś okazję rozżarzyć w
sobie poczucie własnej
indywidualności, rodzące się nawet w najbardziej obojętnym zakątku czaszki,
mogłeś rozbudzić momentalną
świadomość samego siebie - z dala od wszystkiego, zatopiony w ruchu. Bo ruch w
ciemności to najbardziej
wysublimowana analogia do życia jako takiego - w końcu powiedział to jeden z
Życiowych Komediantów -
powiedział, a wszyscy obecni przy tym wybuchnęli śmiechem.
Właśnie teraz zjawisko znane jako Ślepy Rzut rozpowszechniło się (jak można było
przypuszczać)
wśród młodszych członków społeczności, gdyż strzeżone autostrady pozbawiły ich
możliwości
wypróbowywania wozów tak jak chcieliby tego młodzi indywidualiści, poza tym
Narodowa Kontrola Ruchu
krzywym okiem patrzyła na te praktyki. W końcu coś trzeba było robić.
Nadeszła.
Pierwsza zgubna reakcja wywołana zwykłym inżynierskim wyczynem polegającym na
odłączeniu
układu kontrolnego, który prowadził wóz po monitorowanej falami radiowymi
autostradzie. w ten sposób wóz
wymykał się kontroli urządzeń monitorujących i przechodził pod wyłączną władzę
kierowcy. Zazdrosny niczym
bóstwo, kontroler nie dopuszczał, by ktokolwiek wydostawał się poza zakres jego
zaprogramowanej
wszechwiedzy; w Stacji Kontroli Autostrady, ostatniej, którą minęli, na pewno
rąbnął piorun i błysnęła
błyskawica, po czym uskrzydlone serafiny ruszyły w pościg za przyczyną całego
zamieszania i właściwie nie
powinny mieć problemów z odszukaniem celu.
Często jednak okazywało się, że przybywały za późno, bowiem dróg było wiele, a
utrzymane
w znakomitym stanie pozwalały osiągnąć zawrotne szybkości. Dlatego właściwie nie
powinno się mieć
problemów z ucieczką.
Inne pojazdy z konieczności zachowywały się tak, jakby buntownik w ogóle nie
istniał - nie można
było zważać na jego obecność.
Odizolowany, wciśnięty w trudno przejezdny odcinek autostrady przestępca zawsze
ryzykował, że
zostanie zgnieciony na miazgę, jeśli wszystkie inne pojazdy gwałtownie
przyspieszą lub Stacja Kontroli wyśle
na jego miejsce - teoretycznie wolne, jakby to wynikało ze schematu ruchu -
jakiś inny pojazd. w czasach, gdy
zaprowadzono system monitorowania autostrad, istotnie zdarzały się całe serie
zderzeń. Później jednak
urządzenia kontrolne znacznie zmądrzały, a zmechanizowane odcinacze pozwoliły
następnie zredukować ilość
kolizji. Sam jednak fakt, że w następstwie wypadków ludzie ginęli lub odnosili
obrażenia, pozostał bez zmian.
Następna reakcja została spowodowana w rezultacie czegoś, czego zaniedbano
dlatego właśnie, że było
konieczne. System monitorowanej jazdy polegał na tym, że ludzie mogli przenosić
się w dowolne miejsce,
przedtem jednak musieli je wskazać. Osoba, która podawała dowolną serię
współrzędnych bez jakiegokolwiek
odniesienia do istniejących map, albo musiała pogodzić się z tym, że silnik
zaraz się zablokuje i błyśnie lampka
PROSZĘ SPRAWDZIĆ WSPÓŁRZĘDNE, albo że wóz ruszy w niewiadomym kierunku. To
ostatnie miało
w sobie pewien posmak romantyczności, pozwalało przeżywać pęd szybkości,
nieoczekiwane widoki i mieć
wolne ręce. Poza tym było absolutnie legalne, a w ten sposób dało się objechać
dwa kontynenty, o ile oczywiście
wóz był odpowiednio zaopatrzony i wytrzymały.
Niezależnie od metod, praktyka tego rodzaju podróży ogarniała coraz starszych
wiekiem. w ten sposób
nauczyciele, którzy mogli używać jazdy jedynie w niedziele, popadli w złą sławę
jako pośrednicy w sprzedaży
używanych samochodów. Koniec świata! - mawiały osoby o deklamatorskich
skłonnościach.
Koniec czy nie, w każdym razie wóz przeznaczony do jazdy po kontrolowanych
autostradach jest
urządzeniem niezwykle sprawnym, wyposażonym w ubikację, spiżarnię, lodówkę i
stół do gier. Dwie osoby
mogą tu spać z łatwością, cztery też się zmieszczą, choć będzie tłok, mimo że
bywają okazje, gdy i trzy osoby
robią nieznośny ścisk.
Render wyjechał z parkingu. Skierował się w boczną drogę. - Chce pani podać
współrzędne? - spytał i -
Proszę, niech pan to zrobi. Moje palce wiedzą zbyt wiele! Render na chybił
trafił nacisnął kilka guzików.
Ślizgacz ruszył w stronę autostrady. Później jeszcze ustawił szybkość, tak że
pojazd zmienił pas na tor szybkiego
ruchu.
Światła wypalały dziury w ciemności. Miasto szybko znikało gdzieś z tyłu. Po obu
stronach drogi tliły
się ogniska podsycane nagłymi kaprysami wiatru, przesłonięte białymi pasami
mgieł i ciągłymi opadami szarego
popiołu. Render wiedział, że wykorzystują zaledwie sześćdziesiąt procent
szybkości, jaką można było rozwinąć
w pogodną, bezdeszczową noc.
Nie zaciemnił okien. Wyciągnął się w fotelu i patrzył. Także i Eileen “patrzyła”
przed siebie, w to, co
widziała w blasku reflektorów. Przez dziesięć minut, może kwadrans, oboje
milczeli.
Miasto skurczyło się, wjechali na przedmieścia, jechali dalej. Po pewnym czasie
zauważyli krótkie
odcinki otwartych dróg.
- Proszę mi opowiedzieć, co widać - poprosiła.
- a dlaczego nie prosiła mnie pani, żebym opisał, jak wygląda kolacja albo ta
zbroja, st