Zdzitowiecka Hanna - W Lesie
Szczegóły |
Tytuł |
Zdzitowiecka Hanna - W Lesie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zdzitowiecka Hanna - W Lesie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zdzitowiecka Hanna - W Lesie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zdzitowiecka Hanna - W Lesie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Hanna Zdzitowiecka
W lesie
Od redakcji Hanna Zdzitowiecka (1909-1973)
debiutowała w roku 1947 na łamach czasopism dziecięcych i młodzieżowych. Wydała
dla dzieci około dwudziestu książek, głównie o tematyce przyrodniczej.
Najbardziej znane jej prace to "W lesie" i "Nad wodą" - książki składające się z
opowiadań o życiu zwierząt w obu tych środowiskach; "W norach i jamkach" -
opowiadania o zwierzętach mieszkających w ziemi; "Tęcza w kropli wody" - zbiór
prostych, łatwych tekstów, omawiających podstawowe zjawiska przyrody
nieożywionej; "Kosmatek ze starej wierzby" - opowieść o przygodach leśnego
ludka, zaprzyjaźnionego z różnymi zwierzętami, obserwującego przemiany w
przyrodzie związane z porami roku; "Wśród niewidzialnych wrogów i przyjaciół" -
książka w atrakcyjnej, zbeletryzowanej formie uprzystępniająca czytelnikowi
skomplikowane zagadnienia świata drobnoustrojów; "Od wiosny do wiosny" - utwór
napisany wspólnie ze Stefanią Szuchową - zapoznaje czytelnika z typowymi
zjawiskami świata zwierząt i roślin na tle czterech pór roku. Twórczość Hanny
Zdzitowieckiej, wprowadzająca dzieci w przebogaty świat przyrody, nie tylko
przekazuje im w interesującej formie wiele wiadomości, ale jednocześnie uczy
rozumienia ojczystej przyrody, szacunku dla niej i właściwego z nią współżycia.
Wiosna Czy już idzie wiosna? Stary gil siedział na drzewie i pogwizdywał z
cicha. Piórka nastroszył, jedną nóżkę ukrył w ciepłym puchu na brzuszku, a drugą
objął mocno gałązkę. Słońce świeciło na czystym niebie i powoli topiło zimowe
śniegi. Nagle rozległy się ożywione świergoty i stadko pstrych czeczotek
otoczyło zamyślonego gila. Gilu, gilu, na tej sośnie, co na skraju lasu rośnie,
już śniegowy kożuch biały wisi mokry, w strzępach cały. Powiedz, gilu, czy to
wiosna? Czy do domu wracać czas? Gil podniósł główkę do góry, rozejrzał się
dookoła i odpowiedział: - Jeszcze u nas śniegi nie topnieją, jeszcze nie czas
powracać... Odleciały zmartwione czeczotki, ale nazajutrz powróciły z nowiną.
Gilu, gilu, pod krzakami, gdzie bieleje śniegu szmat, już zielone sterczą listki
i od śniegu bielszy kwiat. Powiedz, gilu, czy już wiosna? Czy do domu wracać
czas? Gil połknął nasionko, które trzymał w grubym dziobie, i odpowiedział: - To
śnieżyczka wiosnę nam bliską obiecuje, ale jeszcze nie czas powracać... Ledwie
skończył mówić, gdy znowu nadleciało kilka czeczotek. Gilu, gilu, na leszczynie
już sto bazi się rozwija i złociste pyłku puchy wiatr roznosi swym podmuchem.
Powiedz, gilu, czy to wiosna? Czy do domu wracać czas? Ale gil pokręcił tylko
łebkiem i przefrunął na inny krzak, gdzie zostało jeszcze trochę zeszłorocznych
jagódek. Minęło kilka dni. Słońce grzało coraz mocniej. Śniegi stopniały dokoła
i z ziemi wychyliły się pierwsze, cieniutkie igiełki młodej trawy. Gil nie
stroszył już piórek z obawy przed zimnem. Czesał je właśnie uważnie dziobkiem,
kiedy nadleciały wesołe czeczotki. Gilu, gilu, wczesnym rankiem rozwinęły się
sasanki, już i blade złocie kwitną, i przylaszczki się błękitnią. Powiedz, gilu,
czy już wiosna? Czy do domu wracać czas? Gil już otwierał dziób, żeby coś
odpowiedzieć, kiedy tuż obok rozległ się gwizd, jakby drugi gil usiadł na
sąsiednim drzewie. Obejrzał się gil, obejrzały się zaciekawione czeczotki. Na
gałązce siedział z przekrzywioną główką szpak i gwizdał, do złudzenia naśladując
głos gila. Kiedy go zobaczyły czeczotki, zakrzyknęły wszystkie naraz: Spojrzyj,
gilu, już do lasu powracają ptaki z wczasów! W polu śpiewa już skowronek, czas w
rodzinne wracać strony! Zagwizdał gil wesoło, rozgłośnie. Rozpostarł skrzydełka,
zatrzepotał nimi i zawołał: Teraz widzę, że już wiosna! Czas na północ wracać,
czas! I odleciał, a z nim wszystkie śnieguły, jemiołuszki, czeczotki i gile,
które przebywały u nas przez zimę, Dzięciołowa kuźnia Joasia dobrze pamięta tę
sosnę przy leśnej drodze. Jeszcze w zimie znalazła pod nią mnóstwo połupanych
szyszek. I właśnie kiedy je oglądała... bęc! - coś trafiło ją prosto w głowę. -
Co za głupie pomysły! - krzyknęła. Odpowiedział jej przeraźliwy, głośny śmiech.
- Krzysiu! Dlaczego mnie straszysz? Gdzie ty jesteś? Na próżno rozglądała się
dokoła. W pobliżu nie było nikogo. Do domu wróciła obrażona. Gdy następnego dnia
Krzyś zaproponował pójście do lasu, wybuchnęła: - Tak, i znowu będziesz we mnie
rzucał szyszkami, a potem wyśmiewał się i przedrzeźniał! - Ja? Kiedy to robiłem?
- Krzyś miał tak zdumioną minę, że Joasia zawahała się w swych podejrzeniach. -
No, dobrze, pójdę, ale pamiętaj... - Nie wiem, o co ci chodzi. Chciałem ci
pokazać coś ciekawego. Weszli do lasu. Joasia już z daleka wskazała sosnę przy
drodze. - To tu - powiedziała. - Skąd wiesz? - Jak to: skąd wiem? Przecież pod
tą sosną rzuciłeś we mnie szyszką. Trafiłeś mnie w głowę. W tej chwili Krzyś
zaczął się śmiać tak serdecznie, że aż przystanął. - Z czego się śmiejesz? -
spytała urażona Joasia. - Ze mnie? To mogę wrócić do domu... - Nie z ciebie! Ale
teraz już wszystko rozumiem! - Krzyś śmiał się dalej. - Ale ja nic nie rozumiem.
- Już wiem, kto cię uderzył. - Kto? - Zaczekaj. Nic nie mów. Podejdziemy
cicho... Joasia wiedziała, że jak Krzyś każe być cicho, to na pewno w pobliżu
jest coś ciekawego. Szła za chłopcem ostrożnie, spokojnie. Od sosny dobiegło
pukanie dzięcioła. - Patrz... tam... Zielony dzięcioł siedział na pniu i walił
dziobem w zatkniętą w drzewie szyszkę. Po chwili strącił ją na ziemię i z
głośnym śmiechem odleciał. - To on tak się śmiał? Przecież to ten sam głos -
wykrztusiła Joasia. - Uhm - mruknął Krzyś. - Tylko tym razem nie trafił cię w
głowę. Zanim Joasia zdążyła odpowiedzieć, dzięcioł już wracał z nową szyszką w
dziobie. Wetknął ją w wykutą przedtem szparę i zabrał się do rozłupywania łusek.
- Teraz już i ja wiem, kto mnie tak nastraszył - Joasia pogroziła ptakowi
palcem. Dzięcioł przerwał swe zajęcie i zerknął w dół. Na widok dzieci schował
się za drzewo, ale nie odleciał. Co chwila wyglądał z jednej lub z drugiej
strony pnia, jakby chciał powiedzieć: "Wynoście się stąd! Przeszkadzacie mi w
obiedzie!" - Chodźmy, zostawmy go w spokoju - powiedział Krzyś. - Chciałem ci
tylko pokazać tę jego kuźnię. Nie wiedziałem, że już tu byłaś, i dlatego
zdziwiłem się, kiedy wskazałaś na tę właśnie sosnę. - Byłam, ale jestem gapa, bo
nie spojrzałam w górę - tłumaczyła się Joasia. - Będziemy tu zaglądać czasem.
Ale wkrótce zaczęły się wiosenne deszcze i roztopy. Trzeba było przerwać
wycieczki do lasu. Dopiero gdy ociepliło się trochę, Joasia przypomniała sobie o
kuźni na sośnie. - Chodźmy zobaczyć, co robi nasz dzięcioł. Dzięciołowa kuźnia
opustoszała. Pod sosną leżały tylko stare, gnijące już szyszki. - Może mu się
coś stało? - martwiła się Joasia. Wtem rozległ się łopot skrzydeł i między
drzewami przeleciał duży, czarny ptak. - Kruk! - zawołała Joasia. - Nie -
odpowiedział Krzyś z przejęciem.- To był czarny dzięcioł! Miał przecież czerwoną
plamę na głowie! Pierwszy raz widziałem takiego dzięcioła! - Trrrrrrrrrrr... -
doleciał z dala odgłos, jakby ktoś laską przesuwał po sztachetach płotu. - Kto
tak hałasuje w lesie? - oburzyła się Joasia. - Trrrrrrrrr... - odpowiedział ktoś
bliżej. - Krzysiu, to chłopcy płoszą ptaki! Jak można... Ale Krzyś wcale nie był
rozgniewany tymi hałasami. Uśmiechał się i czegoś wypatrywał po drzewach. Bez
słowa poprowadził Joasię ku staremu dębowi. Bębnienie powtórzyło się już
zupełnie blisko. Głos szedł z góry. Joasia spojrzała i stanęła. Na uschniętym
konarze siedział czarny dzięcioł i walił dziobem raz po raz w martwą gałąź.
Ruchy miał tak szybkie, że czerwona plama na głowie tylko migała dzieciom w
oczach. Rozedrgane drewno oddawało głos i odpowiadało miarowym bębnieniem:
trrrrrrrrrrr... - Leśny dobosz - szepnął Krzyś. Dzięcioł tak był przejęty, że
nie zwrócił na nich uwagi. Musiał przecież tą swoją muzyką wypowiedzieć radość z
tego, że już jest wiosna, że słońce coraz mocniej przygrzewa, że w drzewach
płyną świeże soki, że czas zabrać się do wykucia nowej, czystej dziupli dla
przyszłych piskląt. Niech więc echo roznosi po lesie to dzięciołowe granie. Na
toki... - Wstawaj, już czas! Krzyś zerwał się z łóżka, prędko narzucił ubranie i
po chwili był już przed domem. Wyglądający zza drzew księżyc rozjaśniał trochę
ciemność nocy i rzucał długie cienie. - Idź za mną - powiedział gajowy, pan
Marcin - tylko cicho. I pamiętaj, jak dam znak, to żebyś nawet nie drgnął, bo go
spłoszysz. - Dobrze, dobrze - powtarzał Krzyś drżąc trochę z chłodu i
niewyspania, a jeszcze więcej z przejęcia. - Czy na pewno jest? - Jest, jest -
uspokajał gajowy. - Widziałem wieczorem, jak zapadł w gąszczu i odezwał się parę
razy. Szli w zupełnym milczeniu. Dookoła panowała cisza. W pewnej chwili
przemknęła im nad głowami sowa. Czasem zaszeleściło coś w krzakach, sunąc po
zeszłorocznych liściach. To znów z wysoka, spod nieba, doleciał klangor
powracających żurawi. Wtem gajowy stanął i dał znak ręką. Krzyś znieruchomiał. Z
daleka dochodził ledwie słyszalny, chropowaty głos. - Te, tete, tete, tete,
tetetetete, theuk! - a zaraz potem jakby ktoś ostrzył kosę na osełce. - Gra -
szepnął jak najciszej gajowy. - Pamiętasz? Krzyś skinął głową. "Ruszyć z miejsca
można tylko podczas szlifowania - powtarzał w myśli przestrogi pana Marcina. -
Tylko wtedy śpiewak jest ogłuszony czy może zasłuchany w swą pieśń..." Dalej
posuwali się już tylko skokami, w chwilach gdy pieśń kończyła się dziwnym,
przypominającym ostrzenie kosy dźwiękiem. Gajowy w ciągu tych paru sekund robił
jeden miarowy skok... Nie mający wprawy Krzyś zastygał coraz to w innej,
nieprawdopodobnej pozie. Jeszcze ostatni skok i drzewa przerzedziły się. W
słabej poświacie blednącego już księżyca majaczył stary dąb z wystającym
konarem, a na nim... - To on! Głuszec! Krzyś omal nie krzyknął z radości.
Wielkie, czarne ptaszysko rysowało się coraz wyraźniej na tle szarzejącego
nieba. Na chwilę przestał grać. Zaległa cisza. Krzysiowi serce niemal stanęło z
obawy, że ptak odleci. Ale nie. To była tylko mała przerwa. Odpoczynek. - Te,
tete, tete, tete... Krzyś słuchał tego głosu jak najpiękniejszego koncertu.
"Najpierw kłapanie - przypominał sobie określenia myśliwych, którzy opowiadali
mu o polowaniu na tokujące głuszce. - Potem szybko raz po raz trelowanie..." -
Tetetetetetete - trelował głuszec i nagle rozległ się dźwięk jakby wyskakującego
korka z butelki. "Korkowanie" - przemknęło przez głowę Krzysiowi i już znowu
zasłuchał się w zgrzytliwe szlifowanie. Na pewno nie uwierzyłby, gdyby mu ktoś
powiedział, że cała ta pieśń nie trwała nawet dziesięciu sekund. Ledwie
skończona, zaczynała się na nowo. Upojony nią głuszec poruszył się, zaczął
tokować. Roztoczył ogon, opuścił skrzydła, uniósł ku górze wyprostowaną szyję,
by po chwili wygiąć ją na grzbiet, drepcząc przy tym po gałęzi i przestępując z
nogi na nogę. Robiło się coraz jaśniej. Szare niebo zbłękitniało. Krzyś mógł już
widzieć czarną brodę z piór na podgardlu ptaka, białe plamy na brzuchu i grubą,
czerwoną brew koło oka. Z daleka, od dużej polany, dolatywały inne, liczne i
donośne głosy: - Czuuuuu, szszszszyyyyy... W krzakach pogwizdywały przebudzone
drozdy i pokrzykiwały szpaki. Głuszec sfrunął ciężkim lotem na ziemię i tu
jeszcze tokował przez chwilę. Na różowiejącym niebie pokazały się niewidoczne
dotychczas w mroku przedświtu maleńkie obłoczki. W pierwszych promieniach
wschodzącego słońca wyglądały jak płonące złote iskierki. - Czuuuuu,
szszszyyy... - odzywały się dalekie głosy. - Cietrzewie? - szepnął Krzyś. - Tak
- odpowiedział gajowy. Spłoszony tą cichą rozmową głuszec poderwał się i zniknął
wśród drzew. - Wracamy - powiedział głośno pan Marcin. - Na dziś już koniec.
Szli po zroszonych, zeszłorocznych, gnijących liściach, spod których wyglądały
zielone, sztywne listki borówek i nagie gałązki czarnych jagód. Pod nogami
błękitniały przylaszczki i bieliły się wielkie kępy zawilców. Tu i ówdzie zwisał
duży, liliowy dzwonek sasanki okrytej srebrnym puchem. Skończyła się cisza
nocna. Dookoła ptaki przekrzykiwały się różnymi głosami. - Dzieci... dzieci...
dzieci... - wołały sikory. - Puk, puk, puk, puk... - stukały w drzewa kowaliki i
dzięcioły. Samczyk zięby siedząc na gałązce coraz to powtarzał swoją dźwięczną,
zawsze tę samą piosenkę. Ale Krzyś wciąż jeszcze miał przed oczami rysującego
się w mroku głuszca, a w uszach brzmiało mu jego chropowate szlifowanie. Rójka
chrabąszczy W tym roku będzie rójka chrabąszczy - głosił komunikat. - Prosimy
dzieci szkolne o pomoc... Prośby nie trzeba było powtarzać. Gdy tylko w
powietrzu zaczęły się unosić roje buczących brązowych owadów, z nadleśnictwa
przyszło wezwanie i wszystkie klasy zgłosiły swój udział w wielkiej bitwie
przeciw chrabąszczom. Już od wczesnego rana cała szkoła wyruszyła do lasu. Cała
szkoła? Ba, nawet przedszkolaki uprosiły, że i one także pomogą. Przecież i one
chcą ratować ten młody las, który rośnie niedaleko wsi. Dzieci szły wesoło, ze
śpiewem. Każdy niósł jakieś narzędzie walki: jedni - wysokie tyczki do
strząsania owadów z wyższych gałęzi, inni - naczynia z pokrywami, koszyczki,
woreczki... co kto miał. W lesie czekał już na nich leśniczy z kilkoma
robotnikami. Mieli oni pilnować pracy dzieci i odbierać od nich zebrane
chrabąszcze. - A co się zrobi z tymi chrabąszczami? - dopytywał się Pawełek. -
Zabije się je i posłużą za pokarm świnkom, kaczkom i kurom. Zjedzą je bardzo
chętnie. Dzieci rozdzieliły się na grupki i zabrały do roboty. Starsze zbierały
chrabąszcze z gałęzi, młodsze wyszukiwały te, które ukryły się w trawie. - O -
zawołała Joasia - ten chrabąszcz chciał się schować przede mną, ale go
wyciągnęłam! - To samiczka - powiedział Krzyś. - Chciała w ziemi złożyć
jajeczka. Wylęgłe z tych jajeczek pędraki porozchodziłyby się pod ziemią i
podgryzałyby korzenie naszych drzew. - A ja myślałam, że chrabąszcze zjadają
tylko liście... Widziałam je na dębie i na kasztanie koło szkoły... - To były
już dorosłe owady - mówił dalej Krzyś. - Ale o wiele większymi szkodnikami są
ich białe pędraki, które dopiero po trzech latach życia pod ziemią zmienią się w
poczwarki, a potem w chrabąszcze, takie, jakie teraz zbieramy. - I one przez te
trzy lata ciągle zjadają korzenie roślin? - Tak. - A to wstrętne stworzenia! Ile
szkody narobią przez ten czas! - Bardzo wiele. Dlatego też tak z nimi walczymy.
- To bierzmy się prędko do roboty! Trzeba zebrać jak najwięcej tych szkodników!
- zawołał z zapałem Pawełek. - A uważajcie na te, które włażą w ziemię - dodała
Joasia. - Nie pozwolimy im złożyć jajeczek, nie damy zniszczyć naszego lasu!
Mrówka sieje fiołki - Szkoda, że już fiołki przekwitły - mówiła Joasia
rozgarniając okrągłe, zielone listki. - O, tu są torebki z nasionami! - Uważaj,
stanęłaś na mrówczej drodze - ostrzegł ją Krzyś. Joasia odsunęła się, oglądając
z niepokojem swoje czerwone sandałki. Droga do mrowiska prowadziła obok kępki
fiołków. Codziennie szły tędy niezliczone szeregi drobnych robotnic znoszących
niestrudzenie budulec i żywność. Tego dnia mrówki, jak zwykle, wędrowały tam i
na powrót, nie zważając ani na przyglądające się im dzieci, ani na zwieszające
się nad drogą rośliny. Był to właśnie czas dojrzewania owoców fiołkowych.
Napełnione nasionami torebki pękały rozsypując dokoła drobniutkie kuleczki.
Jedna z przechodzących mrówek dojrzała leżące na ścieżce nasionko i zatrzymała
się przy nim. Obeszła je z prawej i z lewej strony, spróbowała, wreszcie
chwyciła mocno szczękami i pospieszyła z nim do mrowiska. Wpatrzone w mrówczą
ścieżkę dzieci śledziły z zainteresowaniem robotnicę dźwigającą nasionko. Widać
było, że nasionko stanowi dla niej duży ciężar. Mrówka chwilami wypuszczała je z
pyszczka i odpoczywała, potem znowu próbowała iść tyłem i ciągnąć swą zdobycz po
ziemi. W pewnej chwili, idąc tyłem, potknęła się o leżącą w poprzek ścieżki igłę
sosnową i przewróciła się. Wypuszczone z pyszczka nasionko potoczyło się między
trawy. Mrówka leżała na grzbiecie, wymachując nóżkami. - Trzeba jej pomóc -
powiedziała Joasia, ale zanim wyciągnęła rękę, mrówka stanęła już pewnie na
swych sześciu nóżkach. Zaniepokojona, dreptała tam i na powrót, widocznie
szukając swej zguby. Zajęta poszukiwaniem, nie zwracała uwagi na mijające ją
szeregi innych, równie jak ona zapracowanych robotnic. - Zaczekaj - wstrzymał
Krzyś Joasię, która znowu chciała przyjść mrówce z pomocą. - Zobaczymy, co ona
zrobi, jak sobie poradzi... Mrówka na próżno szukała zgubionego nasionka.
Wreszcie zawróciła do kępki fiołków, pod którą leżało jeszcze wiele nasion.
Chwyciła jedno z nich i znowu z trudem dźwigała je do mrowiska. Prawdopodobnie
zapomniała tymczasem o leżącej na drodze przeszkodzie, bo znowu potknęła się o
nią, gubiąc swą cenną zdobycz. Tym razem jednak szybko odnalazła zgubę. Nasionko
utknęło w małym zagłębieniu ziemi i mimo wysiłków mrówka nie mogła go wydostać.
Ciągnęła je, popychała, podważała - wszystko daremnie. Widząc, że sama nie
poradzi, zatrzymała jedną ze swych towarzyszek i porozumiała się z nią za pomocą
dotykania rożkami. Obie robotnice wspólnymi siłami wyciągnęły nasionko na
ścieżkę. Teraz już bez przeszkód mrówka doszła ze swym ciężarem do mrowiska i
zniknęła w jednym z licznych otworów wejściowych. - Ciekawa jestem, co ona zrobi
z tym nasionkiem fiołka - mówiła Joasia, gdy oddalali się od mrowiska. - Może je
posieje? - roześmiała się. Joasia, sama o tym nie wiedząc, zgadła, jakie będą
dalsze losy fiołkowego nasienia. Mrówki odgryzą z niego smaczną, miękką część, a
resztę, nie uszkodzoną, wyrzucą na "mrówczy śmietnik" nie opodal mrowiska. Leżą
tam różne "śmieci", jak ciała martwych mrówek, puste oprzędy i wiele nasion
fiołków, przylaszczek, złoci, przebiśniegów i innych leśnych kwiatów. Mrówki
zbierają te nasiona po lesie i znoszą do mrowiska, gubiąc niektóre z nich po
drodze. W ten sposób te drobne, pracowite owady rozsiewają wiele roślin leśnych.
Zwinka Zwinka leżała na wygrzanym w słońcu kamieniu. Ach, jak było przyjemnie!
Zwinka czuła, jak szybko krąży w niej krew, jak ją przenika miłe ciepło promieni
słonecznych. Jej brunatnoszare barwy upodabniały ją do otoczenia. Niełatwo było
dostrzec leżące nieruchomo zwierzątko. Na zwisającej nad jaszczurką trawie
przysiadł motyl, bielinek kapustnik. Skoczyła nagłym rzutem, chwytając zdobycz.
Nie wiedziała smukła jaszczureczka, że oddała w tej chwili wielką przysługę
jakiemuś ogrodnikowi, pielęgnującemu w ogrodzie grzędy kapusty. Z jajeczek
złożonych przez bielinka wylęgłyby się zielone gąsienice, żywiące się
kapuścianymi liśćmi. Zwinka znowu ułożyła się w słońcu. Czatowała na nową
zdobycz. Jak to dobrze, że już minęła zima! Kiedy tylko zrobiło się cieplej,
zwinka wyszła ze swojej zimowej norki, gdzie spała z kilkoma towarzyszkami.
Słońce daje jej siłę, pobudza do ruchu. W dni pochmurne, wieczorem i rano, gdy
jest chłodniej, zwinka czuje się ociężała, ale niech tylko słońce zaświeci,
uwija się szybko i zwinnie. Nie darmo nazwano ją "zwinką". - Cyk, cyk - rozległo
się cykanie konika polnego. Zwinka rzuciła dokoła swoim bystrym oczkiem. Szaro-
zielony konik siedzi na mocnym źdźble trawy i pociera nóżką o skrzydełko. Nagły
skok - i otwarty szeroko pyszczek zamyka się... pusty. Konik polny, nie mniej
szybki od zwinki, odbił się od trawy i z rozwiniętymi skrzydłami uniósł się w
powietrze. Zawiedziona zwinka rusza na poszukiwanie nowej zdobyczy. Nie pójdzie
daleko, bo jaszczurki nie lubią opuszczać stron rodzinnych. Dochodzi tylko do
pobliskiego stawku i pije wodę. Tu dojrzały ją brodzące w wodzie dzieci. -
Jaszczurka! Łapcie! Łapcie! - rozległ się okrzyk. - Kiedy tak prędko ucieka! -
Trzymaj za ogon! - Za ogon nie wolno! - zawołała Joasia. - Dlaczego? - Bo ci
zostanie w ręce... - Jak to? Odpadnie? A jaszczurka może żyć bez ogona? -
posypały się pytania. - Ogon odrośnie, ale nie będzie już taki ładny i długi, a
jaszczurka nie będzie mogła tak zwinnie biegać jak teraz. Zostawcie ją w
spokoju! Zwinka tymczasem zmykała od tej krzyczącej gromady olbrzymów. W swojej
wędrówce natrafiła na miejsce, które wydało jej się odpowiednie do założenia
gniazda. W małym dołku, wprost na ziemi, złożyła kilkanaście jajeczek i
pozostawiła je bez opieki. Jaszczurki nie wysiadują jajek jak ptaki. Ogrzeje je
czerwcowe słońce, a małe jaszczureczki zaraz po wyjściu z jajek umieją sobie
same radzić. Nawet lepiej, jeśli nie spotkają swej mamy, bo mogłaby je zjeść,
nie pamiętając, że są jej dziećmi. Zwinka, jak każda jaszczurka, zjada owady,
dżdżownice, ślimaki, pająki, jajka jaszczurek i węży... co się da! Ale ma też i
wrogów, na przykład jeża, tchórza i łasicę, przed którymi ucieka co siły w
nóżkach, bo jej słabe ząbki i pazurki nie są dość skuteczną obroną przeciwko
większym zwierzętom. Ucieka także przed ludźmi, którzy nie pamiętają o pożytku,
jaki im przynosi jaszczurka, i nieraz bezmyślnie ją zabijają. W gołębim
gnieździe Wysoko na sośnie uwiła gniazdo para gołębi grzywaczy. Wkrótce w
gnieździe znalazły się dwa jajeczka. Gołębie wygrzewały je na zmianę - gołąb
zastępował gołębicę przez osiem godzin w ciągu dnia. Nie wolno było matce-
gołębicy spóźnić się i zostawić ojca dłużej na gnieździe. Chociaż nie miał
zegarka, bardzo się gniewał za każdą minutę dłużej przesiedzianą na jajkach. Aż
wstyd powiedzieć, ale pan gołąb był bardzo źle wychowany. Nieraz biedna gołębica
nie tylko musiała wysłuchać srogiej bury, ale nawet dostawała po głowie mocnym
dziobem swego towarzysza. Wreszcie z jajek wykluły się pisklęta. Cóż to były za
potworki: bez piórek, ślepe, nieporadne, aż żal patrzeć! Ale gołębie nie
widziały brzydoty swych dzieci. Kochały je i pielęgnowały troskliwie. Oboje
rodzice karmili pisklęta na przemian. Zgadnijcie - czym... "Ptasim mlekiem"!
Naprawdę "ptasim mlekiem"! W ich dużych wolach wytwarzała się w tym czasie
podobna do mleka papka, którą gołębie wylewały ze swego gardła wprost do
dziobków dzieci. Niełatwo było zaspokoić apetyty małych gołąbków. Objadały się
tak, że po dwóch dniach ważyły już dwa razy tyle co po urodzeniu. Po kilku
dniach rodzice zaczęli dodawać dzieciom do "mleka" trochę dobrze rozmiękczonych
ziarenek, żeby jedzenie było pożywniejsze. Wreszcie po jakichś dziesięciu dniach
stare gołębie uznały, że dzieci już są za duże na takie niemowlęce jedzenie, i
zaczęły je karmić ziarnem. W tym czasie małym gołąbkom powoli wyrastały coraz
ładniejsze piórka. Ptaszki zaczęły rozglądać się po gnieździe i okolicy. W końcu
nadszedł czas próby młodych skrzydełek. Pierwsze loty! Jak dobrze jest unosić
się w powietrzu! - Grrochu... grrochu... - rozlegało się nawoływanie. Kiedy
gołąbki potrafią już latać, stają się dorosłymi ptakami i muszą same dbać o
siebie. Ich miejsce w gnieździe zajmą wkrótce nowe jajeczka, z których wylęgną
się nowe, nagie i bezradne pisklęta. Podrzutek Pokrzewka uniosła się na
gniazdku, odsłaniając kilka pstrych jajeczek. Tak, nie myliła się. Z pękniętej
skorupki wyjrzało pierwsze pisklę. Matka nie zwróciła uwagi ani na jego
brzydotę, ani nawet na to, że wyglądało trochę inaczej niż pisklęta, które
wychowała w gniazdku poprzedniej wiosny. Wyrzuciła daleko od gniazda pustą
skorupkę, a potem otuliła nagiego noworodka skrzydełkami i grzała go własnym
ciepłem. Pisklę siedziało cichutko przez parę godzin. Było jeszcze słabe i
zmęczone przebijaniem skorupki. Potem zaczęło się wiercić. - Jeść! - oznajmiło
cichym piskiem i szeroko otwartym dziobkiem. Gdy oboje rodzice uganiali się za
muchami, pisklę pozostało samo z nie wyklutymi jeszcze jajeczkami. Ach, jak
drażniły one delikatną skórkę, wrażliwą na każde dotknięcie! Pisklę podsunęło
się plecami pod jedno z nich, przytrzymało kikutkami skrzydełek i ostrożnie,
tyłem zbliżyło się do brzegu gniazda. Jedno przechylenie wystarczyło, żeby
jajeczko stoczyło się i upadło rozbite na ziemię. Uf! - zmęczony noworodek
odpoczywał przez chwilę. Gdy wyrzucał drugie jajeczko, nadleciała pokrzewka z
muchą w dziobku. Nie zwróciła wcale uwagi na spadające jajeczko. Nakarmiła
szybko pisklę, a widząc, że jest jeszcze głodne, odleciała. Nie domyślała się
wcale, że to pierwsze dziecko to podrzutek, małe kukułczę, wylęgnięte ze
złożonego ukradkiem jajka kukułki. Uważała je za swoje i jak swoje pielęgnowała.
Mały podrzutek wyrzucił po kolei wszystkie pozostałe w gniazdku jajeczka. Nie
mógł znieść, żeby go cokolwiek dotykało. Gdyby mu ktoś podłożył papierową kulę,
pozbyłby się jej także czym prędzej. Dopiero po kilku dniach, kiedy zaczęły mu
wyrastać na ciele sztywne pałki - zapowiedź pierwszych piórek - uspokoił się.
Teraz myślał tylko o jedzeniu. - Jeść! Jeść! - piszczał żałośnie od rana do
zmroku. Wychowanie całej gromadki dzieci nie wymagałoby takiej pracy jak
wychowanie tego jedynaka. Nigdy nie był syty. - Jeść! Jeść! Szeroko otwarty,
żółto obrzeżony dziób, ukazujący jaskrawoczerwone gardziołko, i żałosny głos
wabiły nawet obce, przelatujące w pobliżu ptaki. - Jeść! Jeść! Muchołówka
niosąca dzieciom komara skręciła ku gniazdku pokrzewki i zatkała na chwilę
czerwone gardziołko. Ale tylko na chwilę. Bo zaledwie kukułczę przełknęło owada,
już znowu rozległo się żałosne, żebracze wołanie, które z kolei zmusiło sąsiadkę
pleszkę do nakarmienia żółtodzioba. Nic też dziwnego, że kukułczę rosło szybko.
Dni upływały mu na jedzeniu i spaniu. Wkrótce pisklę było tak duże, że z trudem
mieściło się w gniazdku. Rodzice nie mieli gdzie przysiąść, żeby podać jedzenie
żarłokowi. Ale na wszystko jest rada. Małe pokrzewki sfruwały prosto na głowę
swego dużego dziecka i karmiły je z góry! Wreszcie gniazdko okazało się za
ciasne nawet dla samego pisklęcia. Kukułka ostrożnie wyszła z niego i przeniosła
się na najbliższą gałązkę. Przybrani rodzice nadal opiekowali się nią i karmili
bez przerwy. Dopiero kiedy skończyła pięć tygodni, poczuła się na siłach, by
rozpocząć samodzielne życie. Rozłożyła szare, ciemno prążkowane skrzydła i
odleciała. Opuściła na zawsze swe gniazdko i swych malutkich, troskliwych
opiekunów. Samotna, jak wszystkie kukułki, przelatywała teraz z drzewa na drzewo
w poszukiwaniu gąsienic, nie gardząc i tymi włochatymi, których żaden inny ptak
nie ruszy. Ileż to drzew uratował od tych szkodników jej nigdy nie nasycony
apetyt! Lelek - ptak nocy Przez cały dzień motyl gładysz spał w ukryciu. Dopiero
o zmroku obudził się. Błysnęły różowe plamy na tylnych skrzydełkach rozwiniętych
do lotu. Gładysz skierował się prosto ku drodze biegnącej pod lasem. A tam jakby
ktoś zapalił mnóstwo świeczek. W ciemności połyskują żółte ogniki... Ogniki?
Nie, to przecież złote płatki wiesiołka. Nic dziwnego, że zwą go nocną świecą. W
dzień wygląda niepozornie, płatki ma pozwijane, kwiaty zamknięte. Teraz otworzył
je i rozłożył szeroko. Zaprasza na wieczorny posiłek wszystkie motyle i
chrząszcze nocne. Pod lasem coś zaklaskało jak gołąb, kiedy się podrywa do lotu.
Ale lecący motyl nie zwraca na to uwagi. Już widzi jaśniejący w mroku kwiat
wiesiołka, gdy nagle... jakiś cień przesłonił kwiaty. Przed gładyszem otwiera
się szeroka paszcza okolona szczecinkami. W ostatniej chwili motyl kryje się pod
liśćmi. I znowu trzepoczą bezszelestnie brunatne skrzydła ptaka. Lelek ślizga
się w powietrzu i płynie prosto w stronę, z której dochodzi głośne buczenie.
Nieostrożny chrabąszcz wpada do żarłocznej gardzieli i buczenie ucicha. -
Huit... huit... - nawołuje lelek od czasu do czasu. W pogoni za chrząszczem
wzniósł się wysoko w górę. Teraz opada nisko i sunie nad ziemią, wyłapując
śpiące na źdźbłach trawy polne koniki. Wreszcie nasycił się. Siada na chwilę, by
odpocząć. Ze sterczącej w bok, na pół uschniętej gałęzi sosnowej dolatuje śpiew
lelka. Niby jednostajny, ale tony ma to wyższe: Oerrrrrr..., to znowu niskie,
głębokie: Orrrrrrrr... Trochę przypomina głos czarnego świerszcza, który ukryty
w gęstej trawie także wygrywa swą piosenkę pocierając jednym skrzydełkiem o
drugie. U podnóża sosny, pod kępką zeszłorocznych, uschniętych wrzosów, leżą na
ziemi dwa białe, upstrzone plamkami jajeczka. W dzień nawet bystre oko ich nie
dostrzeże. A samiczka siedząca na jajeczkach także podobna jest do otaczających
ją kawałków złuszczonej kory sosnowej i rozrzuconego igliwia. Tylko naprawdę
groźne niebezpieczeństwo może ją zmusić do opuszczenia gniazda. A jeśli już
zejdzie z jaj, wywęszona przez wroga, to jeszcze będzie udawała chorą i
odwodziła napastnika jak najdalej od gniazda. Samczyk na sosnowej gałęzi
zakończył swoją piosenkę. Zaklaskał skrzydłami i znowu ślizga się w powietrzu w
pogoni za zdobyczą. Miękkie piórka nie wydają najlżejszego szelestu. Nie spłoszą
gonionego owada. - Huit... huit... Lelek wpadł w wirujące stado komarów.
Sterczące dokoła dzioba szczecinki ułatwiają zgarnianie owadów. Znowu jakiś żuk
samotnik buczy w locie. Lelek pędzi za nim. Tej nocy nie ma obawy, żeby poszedł
spać głodny. Kto piękniejszy? - Jaka szkoda, że u nas nie ma papug - westchnęła
Joasia.- Takie są piękne, takie kolorowe... - A po co nam papugi? - oburzył się
Krzyś.- Mało mamy naszych ptaków? - Nasze są bardzo miłe, bardzo kochane, bo
nasze... Ale nie takie ładne... - Może powiesz, że sikorka bogatka, która
przychodziła przez całą zimę do naszego karmnika, nie jest ładna? Na pewno nie
nazwano jej "bogatką" dla jakichś ukrytych skarbów, tylko dla bogatego,
najbogatszego ze wszystkich sikor stroju. - No tak - zgodziła się Joasia.-
Bogatka jest ładna, choć ja wolę sikorkę modrą. Lubię jej błękitne piórka,
granatowy kołnierzyk i białe policzki... Ale to nie papugi. Papugi są
różnokolorowe: żółte... - Joanno - powiedział karcąco Krzyś.- Przypomnij sobie,
kto przed chwilą tak pięknie gwizdał za oknem. - Wilga... - Przypomnij sobie jej
piękne, złocistożółte i czarne pióra i przestań zazdrościć tym, którzy mają
papugi. - Ale papugi są też czerwone... - Na pewno nie czerwieńsze od samczyków
krzyżodziobów, które odwiedzają nasze lasy. - I jaskrawozielone! - broniła się
Joasia. - Zdaje mi się, że słusznie dostałaś szyszką w głowę od zielonego
dzięcioła, który wraz ze swymi pstrymi kuzynami może śmiało stanąć do zawodów
nawet z papugą! A jeśli chodzi o ilość barw, to chyba pierwszą nagrodę dostałby
nasz szczygiełek. Tylko trzeba by przyjrzeć mu się z bliska. Wiesz, jakie ma
piórka? - Wiem, pstre. - Na główce czerwone jak mak! Na skrzydełkach czarne,
żółto przepasane! W ogonie czarne i białe, na grzbiecie brązowe, od spodu białe,
a na bokach kasztanowate! Wystarczy? Liczyłaś, ile barw? - Wystarczy, wystarczy,
ale... - Joasia zawahała się. - Ale takich niebieskich ptaków jak papugi to nie
ma! - wykrzyknęła z triumfem. - Jeśli zimorodek jest dla ciebie za mało
błękitny, to nie ma innej rady, tylko musimy poszukać kraski. Chodźmy do lasu...
Wiem, gdzie często można ją spotkać! Ale kraska nie chciała pokazać się na
zawołanie. Dopiero po kilku dniach Joasia wpadła do domu zdyszana i przejęta. -
Krzysiu! Co ja widziałam! Na drutach telegraficznych siedział ptak! Chyba
najpiękniejszy ze wszystkich na całym świecie! Błękitny jak niebo! Na grzbiecie
był kasztanowaty, pióra na skrzydłach miał z wierzchu czarne, a od spodu
szafirowe! To chyba musiała być papuga. Może uciekła komuś z klatki? Szkoda, że
nie widziałeś, jak pięknie i zwinnie fruwała! Zupełnie jakby tańczyła w
powietrzu! Chodź prędzej, zobaczymy, czy nie odleciała! Na pewno nic równie
pięknego nie widziałeś... Joasia umilkła zmęczona. - Skończyłaś? - spytał
spokojnie Krzyś. - Joanno, przypomnij sobie, jak zachwycałaś się papugami... -
No, właśnie... - I przypomnij sobie stare przysłowie: "Cudze chwalicie, swego
nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie..." - O co ci chodzi? -
zniecierpliwiła się Joasia. - O nic. Sama się przekonałaś, że mamy ptaki nie
brzydsze od papug. Powiedziałaś nawet, że chyba nie ma piękniejszego... - Od
tego błękitnego! - Tak. A wiesz, co to za ptak? To kraska, nasza kraska... LATO
Szukamy kwiatu paproci W najkrótszą noc roku, w noc świętojańską, poszliśmy do
lasu. Joasia, choć się do tego głośno nie przyznawała, miała trochę nadziei, że
może... może w tej baśni o kwiecie paproci jest coś niecoś prawdy i może... W
lesie było ciemno, tajemniczo. Krzyś rozglądał się na wszystkie strony starając
się wypatrzyć coś ciekawego. Powoli oczy nasze przyzwyczajały się do ciemności.
Joasia schyliła głowę i dotknęła ręką kępy paproci. - Jest! - krzyknęła nagle. -
Co takiego ? - O, tam... błyszczy pod paprociami... Po ziemi pełzło powoli małe
światełko. - Porusza się - powiedziała zawiedzionym głosem. - A tam drugie i
trzecie!... O, fruwa w powietrzu! Jaki śliczny ognik! Błyszczy zielonkawo...
Leci! Leci! To świetliki! - wołał półgłosem Krzyś. - Świetliki? Czarne,
bezskrzydłe samiczki pełzały po ziemi, uskrzydlone samczyki unosiły się w
powietrzu, migocząc latarenkami. Z ziemi i z powietrza leciały porozumiewawcze
znaki. Latarki to gasły, to zapalały się, to niknęły w gęstwinie. - Świetliki? -
powtórzyła przeciągle Joasia. - A tyś myślała, że to kwiat paproci? - Nie,
nie... - zaprzeczyła prędko. - Ku-wik... ku-wik... Joasia aż drgnęła, tak nagle
i blisko rozległo się żałosne wołanie. Spojrzeliśmy w górę. Księżyc wysunął się
właśnie zza obłoku i oświetliŁ cztery siedzące nieruchomo, przytulone do siebie
postaci. Zrobiło się tak jasno, że można było dostrzec puszyste pióra i
błyszczące okrągłe oczy. - Młode puszczyki... Nad naszymi głowami przeleciał
bezszelestnie jakiś cień i usiadł tuż koło piskląt. Kręcąc głową przyglądał się
nam uważnie. - To któreś z rodziców... Odejdźmy, nie trzeba ich niepokoić, tym
bardziej że z obawy o dzieci stare puszczyki mogą nas zaatakować. Zaledwie
odeszliśmy kilka kroków, kiedy Joasia znowu coś zobaczyła. - Ale to już chyba na
pewno! - wykrzyknęła i pobiegła naprzód. Znaleźliśmy ją pod starym,
wypróchniałym drzewem. Z dużej dziupli szedł dziwny blask. Na wyciągniętej ręce
Joasi także coś błyszczało i osypywało się na ziemię. - Próchno - powiedziała ze
smutkiem. - Tak, świecące próchno. Weź go trochę do pudełeczka. Będzie ci
świeciło w ciemnym pokoju. - Ile to dziwów można zobaczyć w letnią noc! Świecące
owady, świecące próchno... - Chodźmy dalej, na skraj bagniska za lasem. Tam też
zobaczycie coś ciekawego. Szliśmy wąską ścieżką. Po obu stronach rozkładały się
wspaniałe liście paproci, oświetlone bladym światłem księżyca, przedzierającym
się przez plątaninę gałęzi i liści. Wreszcie drzewa przerzedziły się. Ziemia pod
nogami była miękka, wilgotna. Przed nami rozciągały się łąki, torfowiska, a
jeszcze dalej grząskie bagnisko. Nad tym bagniskiem unosiły się migocące ogniki.
Gasły i pokazywały się znowu, ruchliwe, rozigrane. - To chyba nie świetliki? -
spytał Krzyś. - Nie, to płomyki gazu błotnego, który wydostaje się z bagna,
zapala i gaśnie. - Jakie to piękne! - Dawniej ludzie myśleli, że to duchy lub
czary... Bo tak tajemniczo... tak czarodziejsko wygląda to trzecie świecące
dziwo nocy letniej. Chyba warto było przyjść zobaczyć... - Zupełnie jak w bajce
- odezwała się po chwili Joasia. - To taka prawdziwa bajka, baśń nocy
czerwcowej, choć bez kwiatu paproci. - Jak to - oburzył się Krzyś. - Jest i
kwiat paproci! W blasku księżyca pokazał nam ciemne plamki na spodzie liścia. -
Te plamki zastępują paproci kwiaty. I żeby je zobaczyć, nie potrzeba nocy.
Lepszy do tego jasny dzień, a jeszcze lepsze szkło powiększające. W letni dzień
Słońce z trudem przenika przez gęste liście drzew leśnych. W poszukiwaniu jagód
Krzyś i Joasia weszli w gęstwinę. Jeszcze nigdy nie zapędzili się tak daleko. -
Krzysiu, czy my nie zabłądzimy? - niepokoi się Joasia. - Nie bój się. Ale
wracajmy już lepiej. Oboje mają ciemnoczerwone wąsy i sine zęby od czarnych
jagód. - Wracajmy. Już nie mogę jeść więcej - wzdycha Joasia. - I koszyczki mamy
pełne. Przeciskają się przez krzaki w poszukiwaniu ścieżki. Krzyś idzie
pierwszy. Wtem staje z palcem na ustach. Rozchyla gałązki i pokazuje coś na
ziemi. Joasia z początku nic nie widzi. Słoneczne promyki rzucają przez liście
okrągłe, jasne plamy, jakby małe lusterka, które kładą się na paprociach,
obejmują krzaczki poziomek. Tam gdzie Krzyś spogląda, także widać białe lusterka
na brązowym igliwiu. Na igliwiu?... Nie, to przecież... Joasia zasłania usta,
żeby nie krzyknąć z zachwytu. Pod gałęziami leżą nieruchomo dwie malutkie
sarenki. Ich płoworude boki nakrapiane są takimi samymi plamkami jak słoneczne
krążki... Krzyś ostrożnie puszcza gałęzie i dzieci na palcach odchodzą. Sarenki
ani drgnęły, tylko patrzą wystraszonymi oczyma. - Kiedy matka zostawi je same,
sarenki nie ruszają się, czekając jej powrotu - szepcze Krzyś, choć już oddalili
się od saren. Taka podobna do otoczenia sukienka chroni je przed wzrokiem
napastnika. Nie wywęszy ich też żaden wróg, bo małe sarny nie wydzielają żadnego
zapachu. - Ale mimo to dobrze, że Burek został w domu. - Ciekawy jestem, czy pan
Marcin już wie o nich - mówi dalej Krzyś. - Trzeba mu powiedzieć, to nie pozwoli
nikomu tu przychodzić. Z gęstwiny wychodzą na małą słoneczną polanę. - Jakie
ładne dzwonki! - woła Joasia. - I... co to za kwiaty takie żółto-liliowe?
Zobacz, Krzysiu! Żółte rureczki i duże płatki zupełnie jak listki... - Bo to
wcale nie płatki - prostuje Krzyś. - A co? - Listki. - Listki liliowe? - A tak.
Spójrz, takie same listki niżej są już zielone. A te przy kwiatach pomagają
pszeńcowi - bo ta roślinka to pszeniec - zwabiać owady. Same kwiaty są drobne,
nie rzucają się tak w oczy jak w połączeniu z kolorowymi listkami. - Kwiaty są
złote jak słońce, a listki... - Joasia zastanawiała się chwilę. - Listki liliowe
jak zmierzch. - A wiesz, że one mają właśnie taką ludową nazwę "dzień i noc"? Na
jednym z kwiatów przysiadł pękaty trzmiel i wsuwa trąbkę do środka w
poszukiwaniu słodyczy. Po chwili z głośnym buczeniem przelatuje dalej. Coraz to
inny kwiat wabi go swą barwą. - Sarenki ubierają się tak, żeby ich nikt nie
znalazł - mówi Joasia - a pszeniec zupełnie jakby tymi kolorami zwoływał do
siebie. Przez polankę przelatuje mały, granatowy motylek z odwłokiem przepasanym
dwoma jasnymi paskami i z białymi plamkami na skrzydełkach. - A to co? Czy on
także kogoś wabi? Taki jest kolorowy! - pyta Joasia. - To oblaczek granatek. Ale
on nie wabi, on odstrasza. Żaden ptak nie łapie oblaczków, a jeśli to zrobi
przez pomyłkę, to tylko raz. - Dlaczego? - Bo są bardzo niesmaczne. Ich kolor to
ostrzeżenie: nie ruszaj! - Muszę zobaczyć go z bliska! W pogoni za motylem
Joasia zabrnęła znowu w krzaki. - Co tu tak ładnie pachnie? Zapach płynie od
smukłej, jasnozielonej łodyżki z gronem drobnych, białych kwiatków. To podkolan,
jeden z coraz rzadszych w naszych lasach storczyków. - Nie zrywaj! - ostrzega
Krzyś. - Przecież wiem, że storczyki są pod ochroną! - obrusza się Joasia. -
Chcę go tylko powąchać. Tak ślicznie pachnie. Ale on nie wabi owadów, bo ma
takie nikłe kwiaty i schowany jest w cieniu... - A zapach? - Prawda! Nie
pomyślałam o tym! Gniazdko pod jeżynami - Daj mi smycz, nie utrzymasz go! -
zawołał Krzyś. - Nie! NIe! Dam sobie radę! Utrzymam! - upierała się Joasia, z
całej siły przytrzymując wyrywającego się psa. W tej chwili Burek szarpnął
gwałtownie i popędził w las. - A mówiłem! - rozgniewał się Krzyś. Oboje pogonili
za psem. Burek przystanął pod dębem i z nosem przy ziemi ujadał zawzięcie. W
trawie przed nim leżała najeżona kolcami kula. - Jeż! Daj mu spokój, Burku!
Szkoda twojego nosa, pokłujesz się! - tłumaczył Krzyś odciągając psa na bok. -
Może byśmy go wzięli? - niepewnie powiedziała Joasia. - Jeża? - oburzył się
Krzyś. - Zapomniałaś już, że jest pod ochroną i nie wolno go łapać? - Ale
przecież my nic złego mu nie zrobimy... - tłumaczyła. - A jeśli on ma tu w
pobliżu gniazdo z małymi? Kto je nakarmi, jeśli zabierzemy im jedno z rodziców?
Na to Joasia nie znalazła już odpowiedzi. - To popatrzmy chociaż z daleka,
poczekajmy, aż się rozwinie i pokaże ryjek... - prosiła. Przysiedli pod drzewem
trzymając drżącego nerwowo Burka. Po dłuższej chwili jeż poruszył się. Ostrożnie
wysunął ryjek, powęszył nim i wreszcie płasko ułożył sterczące kolce. Szur...
szur... - zaszeleściły liście i gałązki pod małymi nóżkami. Jeż zniknął pomiędzy
krzakami. Spieszył się. Krzyś nie omylił się. W gniazdku pod kolczastymi
jeżynami zostawił czworo niedawno urodzonych dzieci. Mimo pośpiechu zatrzymał
się na widok olbrzymiej skorupy ślimaka winniczka. Ślimak nie widząc
niebezpieczeństwa wysunął długie rogi i czołgał się powoli, kurcząc i
rozprostowując oślizgłą podeszwę jedynej nogi. Przed chwilą skończył objadać z
jagód kępkę poziomek i przenosił się spokojnie i flegmatycznie na inne miejsce.
Jeż podszedł cichutko i nagle rzucił się naprzód z głośnym fuknięciem. Chrup -
trzasnęła ślimacza skorupa. Zadowolony z niespodziewanej przekąski jeż podreptał
dalej. Wsunął się pomiędzy splątane, nisko rozłożone krzaki jeżyn. Byle kto nie
dostanie się do ukrytego pod nimi mieszkania. Trzeba mieć twardą, grubą skórę
albo takie jak jeż kolce, żeby się nie podrapać i nie pokaleczyć. Gdy matka
nadeszła, małe jeżyki leżały w gniazdku przytulone do siebie. Były jeszcze
nieporadne i bezbronne, porośnięte brudnobiałymi kolcami, niemal tak miękkimi
jak włosy. Ale matka czuwała nad dziećmi troskliwie, karmiła je mlekiem i zwykle
tylko w nocy oddalała się na łowy. Skulone na mchu jeżyki nasłuchiwały wtedy
szelestu poruszanych gałązek, tupotu jej małych nóżek i głośnego fukania. Raz
tylko dłużej zabawiła z dala od gniazda. Spotkała wtedy uśpioną żmiję o
grzbiecie przekreślonym ciemnym zygzakiem. Chwyciła ją ostrymi ząbkami, lecz
żmija wywinęła się błyskawicznie i drasnęła zębami pozbawioną kolców nogę
napastnika. Zdawać by się mogło, że jeż opadnie za chwilę z sił i role się
zmienią. Napastnik stanie się teraz ofiarą. Ale jeż nadal coraz mocniej zaciskał
szczęki dławiąc swą zdobycz. Żmija słabła i traciła resztę sił. Zabójczy jad -
jedyna jej broń - zawiódł. Jeż jest dość odporny na tę truciznę. Jeszcze chwila
i długie, bezwładne ciało znieruchomiało. Jeż miał tej nocy obfitą i smaczną
kolację. Nic dziwnego, że powracał do gniazda wolno i ociężale. Skrzydlaci
rzemieślnicy - Prawda, że dzięcioł to jakby drwal czy cieśla leśny? -
powiedziała mi Joasia. - Tak, podpatrywaliśmy go kiedyś, jak sobie robił dziuplę
i odrywał mocnym dziobem wióry z drzewa. - A czy są jeszcze inni rzemieślnicy
pomiędzy ptakami? - O tak! Poszukajmy tylko. Na przykład żółta wilga to będzie
tkaczka, bo z traw i długich źdźbeł robi osnowę gniazda, a potem przeplata ją,
jakby tkała materiał. - A czy jest garncarz? - Garncarzem moglibyśmy nazwać
drozda. Z korzonków, gałązek, traw i liści robi gniazdo, które wylepia gliną lub
próchnem rozrobionym śliną. Gniazdko drozda wygląda od wewnątrz jak czarka
gliniana, ślicznie w środku wygładzona. - A murarz? - pytała dalej Joasia i
zaraz dodała: - O, wiem, przecież najlepszy murarz to jaskółka. Widziałam
nieraz, jak lepiła gniazdko nad oknem czy nad drzwiami naszego domu. - Mamy
jeszcze innego murarza. Krewny dzięcioła, kowalik, ma zawsze dziuplę pięknie
obmurowaną u wejścia. Sam nie umie wykuć mieszkania jak dzięcioł. Wyszukuje więc
sobie nie zamieszkaną dziuplę i zmniejsza jej otwór, żeby mu jakiś nieproszony
gość nie wszedł. To gliniane obmurowanie ozdabia kowalik różnymi mchami i korą
drzewną, żeby się nie różniło od całego drzewa. - Ale krawca to nie ma! - Jest,
Joasiu, tylko nie u nas, lecz w ciepłych krajach, taki ptak, który zszywa
włóknami liście na gniazdo, i nawet nazywają go krawczykiem. Joasia zamyśliła
się chwilę. - A górnik? - Przypomnij sobie ślicznego zimorodka znad górskiego
strumyka. Już zapomniałaś, że wykuwa on w zboczu głęboką norkę dla swoich
dzieci? Zimorodek jest przy tym wybornym rybołówcą. - Jacy są jeszcze
rzemieślnicy? - zastanawiała się głośno Joasia. - Kowal, no, kowalem to jest
trochę i dzięcioł, i kowalik. Szewc! - wykrzyknęła nagle. - Nie, szewca między
ptakami nie ma, bo żaden ptak butów swoim dzieciom nie szyje ani sam ich nie
nosi. Mała pójdźka Ciasno było w dębowej dziupli na skraju lasu. Zamieszkały tam
dwie stare pójdźki z czworgiem piskląt. Małe sówki przez cały dzień siedziały
cicho i drzemały. Dopiero wieczorem, gdy rodzice wyruszali na łowy, z dziupli
wychylały się cztery okrągłe, puszyste łebki i ośmioro podobnych do paciorków
oczu rozglądało się dokoła. Coraz to ojciec lub matka wracali z kosmatą myszą,
chrabąszczem o twardych pokrywach lub miękką ćmą w dziobie. W dzień nawet stare
pójdźki niechętnie wylatywały, bo inne ptaki taki hałas robiły na ich widok, tak
je napastowały, że sowy zmykały czym prędzej do kryjówki. Któregoś wieczoru, gdy
rodzice długo nie powracali z łowów, pisklęta na widok nadlatującej matki tak
się zaczęły przepychać, że jedno z nich straciło równowagę i wyleciało z
dziupli. Sówka instynktownie zaczęła machać skrzydełkami, ale były jeszcze za
słabe, by ją utrzymać w powietrzu. Tyle tylko, że osłabiły upadek. Co tu robić?
Jak wrócić do gniazda? Oboje rodzice bezradnie krążyli między dziuplą i
wystającymi z ziemi korzeniami, do których przytuliła się mała sówka. Wreszcie,
gdy świt rozjaśnił niebo, oboje odlecieli do dziupli, do pozostałych piskląt.
Sówka została sama. Choć starała się ukryć w załomkach korzeni, ptaki dzienne
wypatrzyły ją wkrótce i wszczął się taki jazgot, takie świergotanie, że
wystraszona pójdźka nie wiedziała już, co robić. Na próżno nastawiała słaby
jeszcze dziobek chcąc odpędzić napastników. Ptaki atakowały coraz śmielej. Na
szczęście tego dnia Krzyś z Joasią skoro świt wybrali się na jagody. - Co się
tam dzieje?! - zawołał Krzyś zbliżając się do starego dębu. Spłoszone ptaki
poderwały się z furkotem. Na ziemi została tylko malutka, drżąca ze strachu,
przytulona do pnia kruszynka. Krzyś podniósł ją. - Wyleciało z dziupli biedactwo
- powiedział. - A te ptaszyska byłyby ją zadziobały. - Co my z nią zrobimy? -
zapytała Joasia. Krzyś podniósł głowę i rozejrzał się po dębowych konarach.
Zaczynały się tak wysoko, że żadna drabina by do nich nie sięgnęła.