Hanna Zdzitowiecka W lesie Od redakcji Hanna Zdzitowiecka (1909-1973) debiutowała w roku 1947 na łamach czasopism dziecięcych i młodzieżowych. Wydała dla dzieci około dwudziestu książek, głównie o tematyce przyrodniczej. Najbardziej znane jej prace to "W lesie" i "Nad wodą" - książki składające się z opowiadań o życiu zwierząt w obu tych środowiskach; "W norach i jamkach" - opowiadania o zwierzętach mieszkających w ziemi; "Tęcza w kropli wody" - zbiór prostych, łatwych tekstów, omawiających podstawowe zjawiska przyrody nieożywionej; "Kosmatek ze starej wierzby" - opowieść o przygodach leśnego ludka, zaprzyjaźnionego z różnymi zwierzętami, obserwującego przemiany w przyrodzie związane z porami roku; "Wśród niewidzialnych wrogów i przyjaciół" - książka w atrakcyjnej, zbeletryzowanej formie uprzystępniająca czytelnikowi skomplikowane zagadnienia świata drobnoustrojów; "Od wiosny do wiosny" - utwór napisany wspólnie ze Stefanią Szuchową - zapoznaje czytelnika z typowymi zjawiskami świata zwierząt i roślin na tle czterech pór roku. Twórczość Hanny Zdzitowieckiej, wprowadzająca dzieci w przebogaty świat przyrody, nie tylko przekazuje im w interesującej formie wiele wiadomości, ale jednocześnie uczy rozumienia ojczystej przyrody, szacunku dla niej i właściwego z nią współżycia. Wiosna Czy już idzie wiosna? Stary gil siedział na drzewie i pogwizdywał z cicha. Piórka nastroszył, jedną nóżkę ukrył w ciepłym puchu na brzuszku, a drugą objął mocno gałązkę. Słońce świeciło na czystym niebie i powoli topiło zimowe śniegi. Nagle rozległy się ożywione świergoty i stadko pstrych czeczotek otoczyło zamyślonego gila. Gilu, gilu, na tej sośnie, co na skraju lasu rośnie, już śniegowy kożuch biały wisi mokry, w strzępach cały. Powiedz, gilu, czy to wiosna? Czy do domu wracać czas? Gil podniósł główkę do góry, rozejrzał się dookoła i odpowiedział: - Jeszcze u nas śniegi nie topnieją, jeszcze nie czas powracać... Odleciały zmartwione czeczotki, ale nazajutrz powróciły z nowiną. Gilu, gilu, pod krzakami, gdzie bieleje śniegu szmat, już zielone sterczą listki i od śniegu bielszy kwiat. Powiedz, gilu, czy już wiosna? Czy do domu wracać czas? Gil połknął nasionko, które trzymał w grubym dziobie, i odpowiedział: - To śnieżyczka wiosnę nam bliską obiecuje, ale jeszcze nie czas powracać... Ledwie skończył mówić, gdy znowu nadleciało kilka czeczotek. Gilu, gilu, na leszczynie już sto bazi się rozwija i złociste pyłku puchy wiatr roznosi swym podmuchem. Powiedz, gilu, czy to wiosna? Czy do domu wracać czas? Ale gil pokręcił tylko łebkiem i przefrunął na inny krzak, gdzie zostało jeszcze trochę zeszłorocznych jagódek. Minęło kilka dni. Słońce grzało coraz mocniej. Śniegi stopniały dokoła i z ziemi wychyliły się pierwsze, cieniutkie igiełki młodej trawy. Gil nie stroszył już piórek z obawy przed zimnem. Czesał je właśnie uważnie dziobkiem, kiedy nadleciały wesołe czeczotki. Gilu, gilu, wczesnym rankiem rozwinęły się sasanki, już i blade złocie kwitną, i przylaszczki się błękitnią. Powiedz, gilu, czy już wiosna? Czy do domu wracać czas? Gil już otwierał dziób, żeby coś odpowiedzieć, kiedy tuż obok rozległ się gwizd, jakby drugi gil usiadł na sąsiednim drzewie. Obejrzał się gil, obejrzały się zaciekawione czeczotki. Na gałązce siedział z przekrzywioną główką szpak i gwizdał, do złudzenia naśladując głos gila. Kiedy go zobaczyły czeczotki, zakrzyknęły wszystkie naraz: Spojrzyj, gilu, już do lasu powracają ptaki z wczasów! W polu śpiewa już skowronek, czas w rodzinne wracać strony! Zagwizdał gil wesoło, rozgłośnie. Rozpostarł skrzydełka, zatrzepotał nimi i zawołał: Teraz widzę, że już wiosna! Czas na północ wracać, czas! I odleciał, a z nim wszystkie śnieguły, jemiołuszki, czeczotki i gile, które przebywały u nas przez zimę, Dzięciołowa kuźnia Joasia dobrze pamięta tę sosnę przy leśnej drodze. Jeszcze w zimie znalazła pod nią mnóstwo połupanych szyszek. I właśnie kiedy je oglądała... bęc! - coś trafiło ją prosto w głowę. - Co za głupie pomysły! - krzyknęła. Odpowiedział jej przeraźliwy, głośny śmiech. - Krzysiu! Dlaczego mnie straszysz? Gdzie ty jesteś? Na próżno rozglądała się dokoła. W pobliżu nie było nikogo. Do domu wróciła obrażona. Gdy następnego dnia Krzyś zaproponował pójście do lasu, wybuchnęła: - Tak, i znowu będziesz we mnie rzucał szyszkami, a potem wyśmiewał się i przedrzeźniał! - Ja? Kiedy to robiłem? - Krzyś miał tak zdumioną minę, że Joasia zawahała się w swych podejrzeniach. - No, dobrze, pójdę, ale pamiętaj... - Nie wiem, o co ci chodzi. Chciałem ci pokazać coś ciekawego. Weszli do lasu. Joasia już z daleka wskazała sosnę przy drodze. - To tu - powiedziała. - Skąd wiesz? - Jak to: skąd wiem? Przecież pod tą sosną rzuciłeś we mnie szyszką. Trafiłeś mnie w głowę. W tej chwili Krzyś zaczął się śmiać tak serdecznie, że aż przystanął. - Z czego się śmiejesz? - spytała urażona Joasia. - Ze mnie? To mogę wrócić do domu... - Nie z ciebie! Ale teraz już wszystko rozumiem! - Krzyś śmiał się dalej. - Ale ja nic nie rozumiem. - Już wiem, kto cię uderzył. - Kto? - Zaczekaj. Nic nie mów. Podejdziemy cicho... Joasia wiedziała, że jak Krzyś każe być cicho, to na pewno w pobliżu jest coś ciekawego. Szła za chłopcem ostrożnie, spokojnie. Od sosny dobiegło pukanie dzięcioła. - Patrz... tam... Zielony dzięcioł siedział na pniu i walił dziobem w zatkniętą w drzewie szyszkę. Po chwili strącił ją na ziemię i z głośnym śmiechem odleciał. - To on tak się śmiał? Przecież to ten sam głos - wykrztusiła Joasia. - Uhm - mruknął Krzyś. - Tylko tym razem nie trafił cię w głowę. Zanim Joasia zdążyła odpowiedzieć, dzięcioł już wracał z nową szyszką w dziobie. Wetknął ją w wykutą przedtem szparę i zabrał się do rozłupywania łusek. - Teraz już i ja wiem, kto mnie tak nastraszył - Joasia pogroziła ptakowi palcem. Dzięcioł przerwał swe zajęcie i zerknął w dół. Na widok dzieci schował się za drzewo, ale nie odleciał. Co chwila wyglądał z jednej lub z drugiej strony pnia, jakby chciał powiedzieć: "Wynoście się stąd! Przeszkadzacie mi w obiedzie!" - Chodźmy, zostawmy go w spokoju - powiedział Krzyś. - Chciałem ci tylko pokazać tę jego kuźnię. Nie wiedziałem, że już tu byłaś, i dlatego zdziwiłem się, kiedy wskazałaś na tę właśnie sosnę. - Byłam, ale jestem gapa, bo nie spojrzałam w górę - tłumaczyła się Joasia. - Będziemy tu zaglądać czasem. Ale wkrótce zaczęły się wiosenne deszcze i roztopy. Trzeba było przerwać wycieczki do lasu. Dopiero gdy ociepliło się trochę, Joasia przypomniała sobie o kuźni na sośnie. - Chodźmy zobaczyć, co robi nasz dzięcioł. Dzięciołowa kuźnia opustoszała. Pod sosną leżały tylko stare, gnijące już szyszki. - Może mu się coś stało? - martwiła się Joasia. Wtem rozległ się łopot skrzydeł i między drzewami przeleciał duży, czarny ptak. - Kruk! - zawołała Joasia. - Nie - odpowiedział Krzyś z przejęciem.- To był czarny dzięcioł! Miał przecież czerwoną plamę na głowie! Pierwszy raz widziałem takiego dzięcioła! - Trrrrrrrrrrr... - doleciał z dala odgłos, jakby ktoś laską przesuwał po sztachetach płotu. - Kto tak hałasuje w lesie? - oburzyła się Joasia. - Trrrrrrrrr... - odpowiedział ktoś bliżej. - Krzysiu, to chłopcy płoszą ptaki! Jak można... Ale Krzyś wcale nie był rozgniewany tymi hałasami. Uśmiechał się i czegoś wypatrywał po drzewach. Bez słowa poprowadził Joasię ku staremu dębowi. Bębnienie powtórzyło się już zupełnie blisko. Głos szedł z góry. Joasia spojrzała i stanęła. Na uschniętym konarze siedział czarny dzięcioł i walił dziobem raz po raz w martwą gałąź. Ruchy miał tak szybkie, że czerwona plama na głowie tylko migała dzieciom w oczach. Rozedrgane drewno oddawało głos i odpowiadało miarowym bębnieniem: trrrrrrrrrrr... - Leśny dobosz - szepnął Krzyś. Dzięcioł tak był przejęty, że nie zwrócił na nich uwagi. Musiał przecież tą swoją muzyką wypowiedzieć radość z tego, że już jest wiosna, że słońce coraz mocniej przygrzewa, że w drzewach płyną świeże soki, że czas zabrać się do wykucia nowej, czystej dziupli dla przyszłych piskląt. Niech więc echo roznosi po lesie to dzięciołowe granie. Na toki... - Wstawaj, już czas! Krzyś zerwał się z łóżka, prędko narzucił ubranie i po chwili był już przed domem. Wyglądający zza drzew księżyc rozjaśniał trochę ciemność nocy i rzucał długie cienie. - Idź za mną - powiedział gajowy, pan Marcin - tylko cicho. I pamiętaj, jak dam znak, to żebyś nawet nie drgnął, bo go spłoszysz. - Dobrze, dobrze - powtarzał Krzyś drżąc trochę z chłodu i niewyspania, a jeszcze więcej z przejęcia. - Czy na pewno jest? - Jest, jest - uspokajał gajowy. - Widziałem wieczorem, jak zapadł w gąszczu i odezwał się parę razy. Szli w zupełnym milczeniu. Dookoła panowała cisza. W pewnej chwili przemknęła im nad głowami sowa. Czasem zaszeleściło coś w krzakach, sunąc po zeszłorocznych liściach. To znów z wysoka, spod nieba, doleciał klangor powracających żurawi. Wtem gajowy stanął i dał znak ręką. Krzyś znieruchomiał. Z daleka dochodził ledwie słyszalny, chropowaty głos. - Te, tete, tete, tete, tetetetete, theuk! - a zaraz potem jakby ktoś ostrzył kosę na osełce. - Gra - szepnął jak najciszej gajowy. - Pamiętasz? Krzyś skinął głową. "Ruszyć z miejsca można tylko podczas szlifowania - powtarzał w myśli przestrogi pana Marcina. - Tylko wtedy śpiewak jest ogłuszony czy może zasłuchany w swą pieśń..." Dalej posuwali się już tylko skokami, w chwilach gdy pieśń kończyła się dziwnym, przypominającym ostrzenie kosy dźwiękiem. Gajowy w ciągu tych paru sekund robił jeden miarowy skok... Nie mający wprawy Krzyś zastygał coraz to w innej, nieprawdopodobnej pozie. Jeszcze ostatni skok i drzewa przerzedziły się. W słabej poświacie blednącego już księżyca majaczył stary dąb z wystającym konarem, a na nim... - To on! Głuszec! Krzyś omal nie krzyknął z radości. Wielkie, czarne ptaszysko rysowało się coraz wyraźniej na tle szarzejącego nieba. Na chwilę przestał grać. Zaległa cisza. Krzysiowi serce niemal stanęło z obawy, że ptak odleci. Ale nie. To była tylko mała przerwa. Odpoczynek. - Te, tete, tete, tete... Krzyś słuchał tego głosu jak najpiękniejszego koncertu. "Najpierw kłapanie - przypominał sobie określenia myśliwych, którzy opowiadali mu o polowaniu na tokujące głuszce. - Potem szybko raz po raz trelowanie..." - Tetetetetetete - trelował głuszec i nagle rozległ się dźwięk jakby wyskakującego korka z butelki. "Korkowanie" - przemknęło przez głowę Krzysiowi i już znowu zasłuchał się w zgrzytliwe szlifowanie. Na pewno nie uwierzyłby, gdyby mu ktoś powiedział, że cała ta pieśń nie trwała nawet dziesięciu sekund. Ledwie skończona, zaczynała się na nowo. Upojony nią głuszec poruszył się, zaczął tokować. Roztoczył ogon, opuścił skrzydła, uniósł ku górze wyprostowaną szyję, by po chwili wygiąć ją na grzbiet, drepcząc przy tym po gałęzi i przestępując z nogi na nogę. Robiło się coraz jaśniej. Szare niebo zbłękitniało. Krzyś mógł już widzieć czarną brodę z piór na podgardlu ptaka, białe plamy na brzuchu i grubą, czerwoną brew koło oka. Z daleka, od dużej polany, dolatywały inne, liczne i donośne głosy: - Czuuuuu, szszszszyyyyy... W krzakach pogwizdywały przebudzone drozdy i pokrzykiwały szpaki. Głuszec sfrunął ciężkim lotem na ziemię i tu jeszcze tokował przez chwilę. Na różowiejącym niebie pokazały się niewidoczne dotychczas w mroku przedświtu maleńkie obłoczki. W pierwszych promieniach wschodzącego słońca wyglądały jak płonące złote iskierki. - Czuuuuu, szszszyyy... - odzywały się dalekie głosy. - Cietrzewie? - szepnął Krzyś. - Tak - odpowiedział gajowy. Spłoszony tą cichą rozmową głuszec poderwał się i zniknął wśród drzew. - Wracamy - powiedział głośno pan Marcin. - Na dziś już koniec. Szli po zroszonych, zeszłorocznych, gnijących liściach, spod których wyglądały zielone, sztywne listki borówek i nagie gałązki czarnych jagód. Pod nogami błękitniały przylaszczki i bieliły się wielkie kępy zawilców. Tu i ówdzie zwisał duży, liliowy dzwonek sasanki okrytej srebrnym puchem. Skończyła się cisza nocna. Dookoła ptaki przekrzykiwały się różnymi głosami. - Dzieci... dzieci... dzieci... - wołały sikory. - Puk, puk, puk, puk... - stukały w drzewa kowaliki i dzięcioły. Samczyk zięby siedząc na gałązce coraz to powtarzał swoją dźwięczną, zawsze tę samą piosenkę. Ale Krzyś wciąż jeszcze miał przed oczami rysującego się w mroku głuszca, a w uszach brzmiało mu jego chropowate szlifowanie. Rójka chrabąszczy W tym roku będzie rójka chrabąszczy - głosił komunikat. - Prosimy dzieci szkolne o pomoc... Prośby nie trzeba było powtarzać. Gdy tylko w powietrzu zaczęły się unosić roje buczących brązowych owadów, z nadleśnictwa przyszło wezwanie i wszystkie klasy zgłosiły swój udział w wielkiej bitwie przeciw chrabąszczom. Już od wczesnego rana cała szkoła wyruszyła do lasu. Cała szkoła? Ba, nawet przedszkolaki uprosiły, że i one także pomogą. Przecież i one chcą ratować ten młody las, który rośnie niedaleko wsi. Dzieci szły wesoło, ze śpiewem. Każdy niósł jakieś narzędzie walki: jedni - wysokie tyczki do strząsania owadów z wyższych gałęzi, inni - naczynia z pokrywami, koszyczki, woreczki... co kto miał. W lesie czekał już na nich leśniczy z kilkoma robotnikami. Mieli oni pilnować pracy dzieci i odbierać od nich zebrane chrabąszcze. - A co się zrobi z tymi chrabąszczami? - dopytywał się Pawełek. - Zabije się je i posłużą za pokarm świnkom, kaczkom i kurom. Zjedzą je bardzo chętnie. Dzieci rozdzieliły się na grupki i zabrały do roboty. Starsze zbierały chrabąszcze z gałęzi, młodsze wyszukiwały te, które ukryły się w trawie. - O - zawołała Joasia - ten chrabąszcz chciał się schować przede mną, ale go wyciągnęłam! - To samiczka - powiedział Krzyś. - Chciała w ziemi złożyć jajeczka. Wylęgłe z tych jajeczek pędraki porozchodziłyby się pod ziemią i podgryzałyby korzenie naszych drzew. - A ja myślałam, że chrabąszcze zjadają tylko liście... Widziałam je na dębie i na kasztanie koło szkoły... - To były już dorosłe owady - mówił dalej Krzyś. - Ale o wiele większymi szkodnikami są ich białe pędraki, które dopiero po trzech latach życia pod ziemią zmienią się w poczwarki, a potem w chrabąszcze, takie, jakie teraz zbieramy. - I one przez te trzy lata ciągle zjadają korzenie roślin? - Tak. - A to wstrętne stworzenia! Ile szkody narobią przez ten czas! - Bardzo wiele. Dlatego też tak z nimi walczymy. - To bierzmy się prędko do roboty! Trzeba zebrać jak najwięcej tych szkodników! - zawołał z zapałem Pawełek. - A uważajcie na te, które włażą w ziemię - dodała Joasia. - Nie pozwolimy im złożyć jajeczek, nie damy zniszczyć naszego lasu! Mrówka sieje fiołki - Szkoda, że już fiołki przekwitły - mówiła Joasia rozgarniając okrągłe, zielone listki. - O, tu są torebki z nasionami! - Uważaj, stanęłaś na mrówczej drodze - ostrzegł ją Krzyś. Joasia odsunęła się, oglądając z niepokojem swoje czerwone sandałki. Droga do mrowiska prowadziła obok kępki fiołków. Codziennie szły tędy niezliczone szeregi drobnych robotnic znoszących niestrudzenie budulec i żywność. Tego dnia mrówki, jak zwykle, wędrowały tam i na powrót, nie zważając ani na przyglądające się im dzieci, ani na zwieszające się nad drogą rośliny. Był to właśnie czas dojrzewania owoców fiołkowych. Napełnione nasionami torebki pękały rozsypując dokoła drobniutkie kuleczki. Jedna z przechodzących mrówek dojrzała leżące na ścieżce nasionko i zatrzymała się przy nim. Obeszła je z prawej i z lewej strony, spróbowała, wreszcie chwyciła mocno szczękami i pospieszyła z nim do mrowiska. Wpatrzone w mrówczą ścieżkę dzieci śledziły z zainteresowaniem robotnicę dźwigającą nasionko. Widać było, że nasionko stanowi dla niej duży ciężar. Mrówka chwilami wypuszczała je z pyszczka i odpoczywała, potem znowu próbowała iść tyłem i ciągnąć swą zdobycz po ziemi. W pewnej chwili, idąc tyłem, potknęła się o leżącą w poprzek ścieżki igłę sosnową i przewróciła się. Wypuszczone z pyszczka nasionko potoczyło się między trawy. Mrówka leżała na grzbiecie, wymachując nóżkami. - Trzeba jej pomóc - powiedziała Joasia, ale zanim wyciągnęła rękę, mrówka stanęła już pewnie na swych sześciu nóżkach. Zaniepokojona, dreptała tam i na powrót, widocznie szukając swej zguby. Zajęta poszukiwaniem, nie zwracała uwagi na mijające ją szeregi innych, równie jak ona zapracowanych robotnic. - Zaczekaj - wstrzymał Krzyś Joasię, która znowu chciała przyjść mrówce z pomocą. - Zobaczymy, co ona zrobi, jak sobie poradzi... Mrówka na próżno szukała zgubionego nasionka. Wreszcie zawróciła do kępki fiołków, pod którą leżało jeszcze wiele nasion. Chwyciła jedno z nich i znowu z trudem dźwigała je do mrowiska. Prawdopodobnie zapomniała tymczasem o leżącej na drodze przeszkodzie, bo znowu potknęła się o nią, gubiąc swą cenną zdobycz. Tym razem jednak szybko odnalazła zgubę. Nasionko utknęło w małym zagłębieniu ziemi i mimo wysiłków mrówka nie mogła go wydostać. Ciągnęła je, popychała, podważała - wszystko daremnie. Widząc, że sama nie poradzi, zatrzymała jedną ze swych towarzyszek i porozumiała się z nią za pomocą dotykania rożkami. Obie robotnice wspólnymi siłami wyciągnęły nasionko na ścieżkę. Teraz już bez przeszkód mrówka doszła ze swym ciężarem do mrowiska i zniknęła w jednym z licznych otworów wejściowych. - Ciekawa jestem, co ona zrobi z tym nasionkiem fiołka - mówiła Joasia, gdy oddalali się od mrowiska. - Może je posieje? - roześmiała się. Joasia, sama o tym nie wiedząc, zgadła, jakie będą dalsze losy fiołkowego nasienia. Mrówki odgryzą z niego smaczną, miękką część, a resztę, nie uszkodzoną, wyrzucą na "mrówczy śmietnik" nie opodal mrowiska. Leżą tam różne "śmieci", jak ciała martwych mrówek, puste oprzędy i wiele nasion fiołków, przylaszczek, złoci, przebiśniegów i innych leśnych kwiatów. Mrówki zbierają te nasiona po lesie i znoszą do mrowiska, gubiąc niektóre z nich po drodze. W ten sposób te drobne, pracowite owady rozsiewają wiele roślin leśnych. Zwinka Zwinka leżała na wygrzanym w słońcu kamieniu. Ach, jak było przyjemnie! Zwinka czuła, jak szybko krąży w niej krew, jak ją przenika miłe ciepło promieni słonecznych. Jej brunatnoszare barwy upodabniały ją do otoczenia. Niełatwo było dostrzec leżące nieruchomo zwierzątko. Na zwisającej nad jaszczurką trawie przysiadł motyl, bielinek kapustnik. Skoczyła nagłym rzutem, chwytając zdobycz. Nie wiedziała smukła jaszczureczka, że oddała w tej chwili wielką przysługę jakiemuś ogrodnikowi, pielęgnującemu w ogrodzie grzędy kapusty. Z jajeczek złożonych przez bielinka wylęgłyby się zielone gąsienice, żywiące się kapuścianymi liśćmi. Zwinka znowu ułożyła się w słońcu. Czatowała na nową zdobycz. Jak to dobrze, że już minęła zima! Kiedy tylko zrobiło się cieplej, zwinka wyszła ze swojej zimowej norki, gdzie spała z kilkoma towarzyszkami. Słońce daje jej siłę, pobudza do ruchu. W dni pochmurne, wieczorem i rano, gdy jest chłodniej, zwinka czuje się ociężała, ale niech tylko słońce zaświeci, uwija się szybko i zwinnie. Nie darmo nazwano ją "zwinką". - Cyk, cyk - rozległo się cykanie konika polnego. Zwinka rzuciła dokoła swoim bystrym oczkiem. Szaro- zielony konik siedzi na mocnym źdźble trawy i pociera nóżką o skrzydełko. Nagły skok - i otwarty szeroko pyszczek zamyka się... pusty. Konik polny, nie mniej szybki od zwinki, odbił się od trawy i z rozwiniętymi skrzydłami uniósł się w powietrze. Zawiedziona zwinka rusza na poszukiwanie nowej zdobyczy. Nie pójdzie daleko, bo jaszczurki nie lubią opuszczać stron rodzinnych. Dochodzi tylko do pobliskiego stawku i pije wodę. Tu dojrzały ją brodzące w wodzie dzieci. - Jaszczurka! Łapcie! Łapcie! - rozległ się okrzyk. - Kiedy tak prędko ucieka! - Trzymaj za ogon! - Za ogon nie wolno! - zawołała Joasia. - Dlaczego? - Bo ci zostanie w ręce... - Jak to? Odpadnie? A jaszczurka może żyć bez ogona? - posypały się pytania. - Ogon odrośnie, ale nie będzie już taki ładny i długi, a jaszczurka nie będzie mogła tak zwinnie biegać jak teraz. Zostawcie ją w spokoju! Zwinka tymczasem zmykała od tej krzyczącej gromady olbrzymów. W swojej wędrówce natrafiła na miejsce, które wydało jej się odpowiednie do założenia gniazda. W małym dołku, wprost na ziemi, złożyła kilkanaście jajeczek i pozostawiła je bez opieki. Jaszczurki nie wysiadują jajek jak ptaki. Ogrzeje je czerwcowe słońce, a małe jaszczureczki zaraz po wyjściu z jajek umieją sobie same radzić. Nawet lepiej, jeśli nie spotkają swej mamy, bo mogłaby je zjeść, nie pamiętając, że są jej dziećmi. Zwinka, jak każda jaszczurka, zjada owady, dżdżownice, ślimaki, pająki, jajka jaszczurek i węży... co się da! Ale ma też i wrogów, na przykład jeża, tchórza i łasicę, przed którymi ucieka co siły w nóżkach, bo jej słabe ząbki i pazurki nie są dość skuteczną obroną przeciwko większym zwierzętom. Ucieka także przed ludźmi, którzy nie pamiętają o pożytku, jaki im przynosi jaszczurka, i nieraz bezmyślnie ją zabijają. W gołębim gnieździe Wysoko na sośnie uwiła gniazdo para gołębi grzywaczy. Wkrótce w gnieździe znalazły się dwa jajeczka. Gołębie wygrzewały je na zmianę - gołąb zastępował gołębicę przez osiem godzin w ciągu dnia. Nie wolno było matce- gołębicy spóźnić się i zostawić ojca dłużej na gnieździe. Chociaż nie miał zegarka, bardzo się gniewał za każdą minutę dłużej przesiedzianą na jajkach. Aż wstyd powiedzieć, ale pan gołąb był bardzo źle wychowany. Nieraz biedna gołębica nie tylko musiała wysłuchać srogiej bury, ale nawet dostawała po głowie mocnym dziobem swego towarzysza. Wreszcie z jajek wykluły się pisklęta. Cóż to były za potworki: bez piórek, ślepe, nieporadne, aż żal patrzeć! Ale gołębie nie widziały brzydoty swych dzieci. Kochały je i pielęgnowały troskliwie. Oboje rodzice karmili pisklęta na przemian. Zgadnijcie - czym... "Ptasim mlekiem"! Naprawdę "ptasim mlekiem"! W ich dużych wolach wytwarzała się w tym czasie podobna do mleka papka, którą gołębie wylewały ze swego gardła wprost do dziobków dzieci. Niełatwo było zaspokoić apetyty małych gołąbków. Objadały się tak, że po dwóch dniach ważyły już dwa razy tyle co po urodzeniu. Po kilku dniach rodzice zaczęli dodawać dzieciom do "mleka" trochę dobrze rozmiękczonych ziarenek, żeby jedzenie było pożywniejsze. Wreszcie po jakichś dziesięciu dniach stare gołębie uznały, że dzieci już są za duże na takie niemowlęce jedzenie, i zaczęły je karmić ziarnem. W tym czasie małym gołąbkom powoli wyrastały coraz ładniejsze piórka. Ptaszki zaczęły rozglądać się po gnieździe i okolicy. W końcu nadszedł czas próby młodych skrzydełek. Pierwsze loty! Jak dobrze jest unosić się w powietrzu! - Grrochu... grrochu... - rozlegało się nawoływanie. Kiedy gołąbki potrafią już latać, stają się dorosłymi ptakami i muszą same dbać o siebie. Ich miejsce w gnieździe zajmą wkrótce nowe jajeczka, z których wylęgną się nowe, nagie i bezradne pisklęta. Podrzutek Pokrzewka uniosła się na gniazdku, odsłaniając kilka pstrych jajeczek. Tak, nie myliła się. Z pękniętej skorupki wyjrzało pierwsze pisklę. Matka nie zwróciła uwagi ani na jego brzydotę, ani nawet na to, że wyglądało trochę inaczej niż pisklęta, które wychowała w gniazdku poprzedniej wiosny. Wyrzuciła daleko od gniazda pustą skorupkę, a potem otuliła nagiego noworodka skrzydełkami i grzała go własnym ciepłem. Pisklę siedziało cichutko przez parę godzin. Było jeszcze słabe i zmęczone przebijaniem skorupki. Potem zaczęło się wiercić. - Jeść! - oznajmiło cichym piskiem i szeroko otwartym dziobkiem. Gdy oboje rodzice uganiali się za muchami, pisklę pozostało samo z nie wyklutymi jeszcze jajeczkami. Ach, jak drażniły one delikatną skórkę, wrażliwą na każde dotknięcie! Pisklę podsunęło się plecami pod jedno z nich, przytrzymało kikutkami skrzydełek i ostrożnie, tyłem zbliżyło się do brzegu gniazda. Jedno przechylenie wystarczyło, żeby jajeczko stoczyło się i upadło rozbite na ziemię. Uf! - zmęczony noworodek odpoczywał przez chwilę. Gdy wyrzucał drugie jajeczko, nadleciała pokrzewka z muchą w dziobku. Nie zwróciła wcale uwagi na spadające jajeczko. Nakarmiła szybko pisklę, a widząc, że jest jeszcze głodne, odleciała. Nie domyślała się wcale, że to pierwsze dziecko to podrzutek, małe kukułczę, wylęgnięte ze złożonego ukradkiem jajka kukułki. Uważała je za swoje i jak swoje pielęgnowała. Mały podrzutek wyrzucił po kolei wszystkie pozostałe w gniazdku jajeczka. Nie mógł znieść, żeby go cokolwiek dotykało. Gdyby mu ktoś podłożył papierową kulę, pozbyłby się jej także czym prędzej. Dopiero po kilku dniach, kiedy zaczęły mu wyrastać na ciele sztywne pałki - zapowiedź pierwszych piórek - uspokoił się. Teraz myślał tylko o jedzeniu. - Jeść! Jeść! - piszczał żałośnie od rana do zmroku. Wychowanie całej gromadki dzieci nie wymagałoby takiej pracy jak wychowanie tego jedynaka. Nigdy nie był syty. - Jeść! Jeść! Szeroko otwarty, żółto obrzeżony dziób, ukazujący jaskrawoczerwone gardziołko, i żałosny głos wabiły nawet obce, przelatujące w pobliżu ptaki. - Jeść! Jeść! Muchołówka niosąca dzieciom komara skręciła ku gniazdku pokrzewki i zatkała na chwilę czerwone gardziołko. Ale tylko na chwilę. Bo zaledwie kukułczę przełknęło owada, już znowu rozległo się żałosne, żebracze wołanie, które z kolei zmusiło sąsiadkę pleszkę do nakarmienia żółtodzioba. Nic też dziwnego, że kukułczę rosło szybko. Dni upływały mu na jedzeniu i spaniu. Wkrótce pisklę było tak duże, że z trudem mieściło się w gniazdku. Rodzice nie mieli gdzie przysiąść, żeby podać jedzenie żarłokowi. Ale na wszystko jest rada. Małe pokrzewki sfruwały prosto na głowę swego dużego dziecka i karmiły je z góry! Wreszcie gniazdko okazało się za ciasne nawet dla samego pisklęcia. Kukułka ostrożnie wyszła z niego i przeniosła się na najbliższą gałązkę. Przybrani rodzice nadal opiekowali się nią i karmili bez przerwy. Dopiero kiedy skończyła pięć tygodni, poczuła się na siłach, by rozpocząć samodzielne życie. Rozłożyła szare, ciemno prążkowane skrzydła i odleciała. Opuściła na zawsze swe gniazdko i swych malutkich, troskliwych opiekunów. Samotna, jak wszystkie kukułki, przelatywała teraz z drzewa na drzewo w poszukiwaniu gąsienic, nie gardząc i tymi włochatymi, których żaden inny ptak nie ruszy. Ileż to drzew uratował od tych szkodników jej nigdy nie nasycony apetyt! Lelek - ptak nocy Przez cały dzień motyl gładysz spał w ukryciu. Dopiero o zmroku obudził się. Błysnęły różowe plamy na tylnych skrzydełkach rozwiniętych do lotu. Gładysz skierował się prosto ku drodze biegnącej pod lasem. A tam jakby ktoś zapalił mnóstwo świeczek. W ciemności połyskują żółte ogniki... Ogniki? Nie, to przecież złote płatki wiesiołka. Nic dziwnego, że zwą go nocną świecą. W dzień wygląda niepozornie, płatki ma pozwijane, kwiaty zamknięte. Teraz otworzył je i rozłożył szeroko. Zaprasza na wieczorny posiłek wszystkie motyle i chrząszcze nocne. Pod lasem coś zaklaskało jak gołąb, kiedy się podrywa do lotu. Ale lecący motyl nie zwraca na to uwagi. Już widzi jaśniejący w mroku kwiat wiesiołka, gdy nagle... jakiś cień przesłonił kwiaty. Przed gładyszem otwiera się szeroka paszcza okolona szczecinkami. W ostatniej chwili motyl kryje się pod liśćmi. I znowu trzepoczą bezszelestnie brunatne skrzydła ptaka. Lelek ślizga się w powietrzu i płynie prosto w stronę, z której dochodzi głośne buczenie. Nieostrożny chrabąszcz wpada do żarłocznej gardzieli i buczenie ucicha. - Huit... huit... - nawołuje lelek od czasu do czasu. W pogoni za chrząszczem wzniósł się wysoko w górę. Teraz opada nisko i sunie nad ziemią, wyłapując śpiące na źdźbłach trawy polne koniki. Wreszcie nasycił się. Siada na chwilę, by odpocząć. Ze sterczącej w bok, na pół uschniętej gałęzi sosnowej dolatuje śpiew lelka. Niby jednostajny, ale tony ma to wyższe: Oerrrrrr..., to znowu niskie, głębokie: Orrrrrrrr... Trochę przypomina głos czarnego świerszcza, który ukryty w gęstej trawie także wygrywa swą piosenkę pocierając jednym skrzydełkiem o drugie. U podnóża sosny, pod kępką zeszłorocznych, uschniętych wrzosów, leżą na ziemi dwa białe, upstrzone plamkami jajeczka. W dzień nawet bystre oko ich nie dostrzeże. A samiczka siedząca na jajeczkach także podobna jest do otaczających ją kawałków złuszczonej kory sosnowej i rozrzuconego igliwia. Tylko naprawdę groźne niebezpieczeństwo może ją zmusić do opuszczenia gniazda. A jeśli już zejdzie z jaj, wywęszona przez wroga, to jeszcze będzie udawała chorą i odwodziła napastnika jak najdalej od gniazda. Samczyk na sosnowej gałęzi zakończył swoją piosenkę. Zaklaskał skrzydłami i znowu ślizga się w powietrzu w pogoni za zdobyczą. Miękkie piórka nie wydają najlżejszego szelestu. Nie spłoszą gonionego owada. - Huit... huit... Lelek wpadł w wirujące stado komarów. Sterczące dokoła dzioba szczecinki ułatwiają zgarnianie owadów. Znowu jakiś żuk samotnik buczy w locie. Lelek pędzi za nim. Tej nocy nie ma obawy, żeby poszedł spać głodny. Kto piękniejszy? - Jaka szkoda, że u nas nie ma papug - westchnęła Joasia.- Takie są piękne, takie kolorowe... - A po co nam papugi? - oburzył się Krzyś.- Mało mamy naszych ptaków? - Nasze są bardzo miłe, bardzo kochane, bo nasze... Ale nie takie ładne... - Może powiesz, że sikorka bogatka, która przychodziła przez całą zimę do naszego karmnika, nie jest ładna? Na pewno nie nazwano jej "bogatką" dla jakichś ukrytych skarbów, tylko dla bogatego, najbogatszego ze wszystkich sikor stroju. - No tak - zgodziła się Joasia.- Bogatka jest ładna, choć ja wolę sikorkę modrą. Lubię jej błękitne piórka, granatowy kołnierzyk i białe policzki... Ale to nie papugi. Papugi są różnokolorowe: żółte... - Joanno - powiedział karcąco Krzyś.- Przypomnij sobie, kto przed chwilą tak pięknie gwizdał za oknem. - Wilga... - Przypomnij sobie jej piękne, złocistożółte i czarne pióra i przestań zazdrościć tym, którzy mają papugi. - Ale papugi są też czerwone... - Na pewno nie czerwieńsze od samczyków krzyżodziobów, które odwiedzają nasze lasy. - I jaskrawozielone! - broniła się Joasia. - Zdaje mi się, że słusznie dostałaś szyszką w głowę od zielonego dzięcioła, który wraz ze swymi pstrymi kuzynami może śmiało stanąć do zawodów nawet z papugą! A jeśli chodzi o ilość barw, to chyba pierwszą nagrodę dostałby nasz szczygiełek. Tylko trzeba by przyjrzeć mu się z bliska. Wiesz, jakie ma piórka? - Wiem, pstre. - Na główce czerwone jak mak! Na skrzydełkach czarne, żółto przepasane! W ogonie czarne i białe, na grzbiecie brązowe, od spodu białe, a na bokach kasztanowate! Wystarczy? Liczyłaś, ile barw? - Wystarczy, wystarczy, ale... - Joasia zawahała się. - Ale takich niebieskich ptaków jak papugi to nie ma! - wykrzyknęła z triumfem. - Jeśli zimorodek jest dla ciebie za mało błękitny, to nie ma innej rady, tylko musimy poszukać kraski. Chodźmy do lasu... Wiem, gdzie często można ją spotkać! Ale kraska nie chciała pokazać się na zawołanie. Dopiero po kilku dniach Joasia wpadła do domu zdyszana i przejęta. - Krzysiu! Co ja widziałam! Na drutach telegraficznych siedział ptak! Chyba najpiękniejszy ze wszystkich na całym świecie! Błękitny jak niebo! Na grzbiecie był kasztanowaty, pióra na skrzydłach miał z wierzchu czarne, a od spodu szafirowe! To chyba musiała być papuga. Może uciekła komuś z klatki? Szkoda, że nie widziałeś, jak pięknie i zwinnie fruwała! Zupełnie jakby tańczyła w powietrzu! Chodź prędzej, zobaczymy, czy nie odleciała! Na pewno nic równie pięknego nie widziałeś... Joasia umilkła zmęczona. - Skończyłaś? - spytał spokojnie Krzyś. - Joanno, przypomnij sobie, jak zachwycałaś się papugami... - No, właśnie... - I przypomnij sobie stare przysłowie: "Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie..." - O co ci chodzi? - zniecierpliwiła się Joasia. - O nic. Sama się przekonałaś, że mamy ptaki nie brzydsze od papug. Powiedziałaś nawet, że chyba nie ma piękniejszego... - Od tego błękitnego! - Tak. A wiesz, co to za ptak? To kraska, nasza kraska... LATO Szukamy kwiatu paproci W najkrótszą noc roku, w noc świętojańską, poszliśmy do lasu. Joasia, choć się do tego głośno nie przyznawała, miała trochę nadziei, że może... może w tej baśni o kwiecie paproci jest coś niecoś prawdy i może... W lesie było ciemno, tajemniczo. Krzyś rozglądał się na wszystkie strony starając się wypatrzyć coś ciekawego. Powoli oczy nasze przyzwyczajały się do ciemności. Joasia schyliła głowę i dotknęła ręką kępy paproci. - Jest! - krzyknęła nagle. - Co takiego ? - O, tam... błyszczy pod paprociami... Po ziemi pełzło powoli małe światełko. - Porusza się - powiedziała zawiedzionym głosem. - A tam drugie i trzecie!... O, fruwa w powietrzu! Jaki śliczny ognik! Błyszczy zielonkawo... Leci! Leci! To świetliki! - wołał półgłosem Krzyś. - Świetliki? Czarne, bezskrzydłe samiczki pełzały po ziemi, uskrzydlone samczyki unosiły się w powietrzu, migocząc latarenkami. Z ziemi i z powietrza leciały porozumiewawcze znaki. Latarki to gasły, to zapalały się, to niknęły w gęstwinie. - Świetliki? - powtórzyła przeciągle Joasia. - A tyś myślała, że to kwiat paproci? - Nie, nie... - zaprzeczyła prędko. - Ku-wik... ku-wik... Joasia aż drgnęła, tak nagle i blisko rozległo się żałosne wołanie. Spojrzeliśmy w górę. Księżyc wysunął się właśnie zza obłoku i oświetliŁ cztery siedzące nieruchomo, przytulone do siebie postaci. Zrobiło się tak jasno, że można było dostrzec puszyste pióra i błyszczące okrągłe oczy. - Młode puszczyki... Nad naszymi głowami przeleciał bezszelestnie jakiś cień i usiadł tuż koło piskląt. Kręcąc głową przyglądał się nam uważnie. - To któreś z rodziców... Odejdźmy, nie trzeba ich niepokoić, tym bardziej że z obawy o dzieci stare puszczyki mogą nas zaatakować. Zaledwie odeszliśmy kilka kroków, kiedy Joasia znowu coś zobaczyła. - Ale to już chyba na pewno! - wykrzyknęła i pobiegła naprzód. Znaleźliśmy ją pod starym, wypróchniałym drzewem. Z dużej dziupli szedł dziwny blask. Na wyciągniętej ręce Joasi także coś błyszczało i osypywało się na ziemię. - Próchno - powiedziała ze smutkiem. - Tak, świecące próchno. Weź go trochę do pudełeczka. Będzie ci świeciło w ciemnym pokoju. - Ile to dziwów można zobaczyć w letnią noc! Świecące owady, świecące próchno... - Chodźmy dalej, na skraj bagniska za lasem. Tam też zobaczycie coś ciekawego. Szliśmy wąską ścieżką. Po obu stronach rozkładały się wspaniałe liście paproci, oświetlone bladym światłem księżyca, przedzierającym się przez plątaninę gałęzi i liści. Wreszcie drzewa przerzedziły się. Ziemia pod nogami była miękka, wilgotna. Przed nami rozciągały się łąki, torfowiska, a jeszcze dalej grząskie bagnisko. Nad tym bagniskiem unosiły się migocące ogniki. Gasły i pokazywały się znowu, ruchliwe, rozigrane. - To chyba nie świetliki? - spytał Krzyś. - Nie, to płomyki gazu błotnego, który wydostaje się z bagna, zapala i gaśnie. - Jakie to piękne! - Dawniej ludzie myśleli, że to duchy lub czary... Bo tak tajemniczo... tak czarodziejsko wygląda to trzecie świecące dziwo nocy letniej. Chyba warto było przyjść zobaczyć... - Zupełnie jak w bajce - odezwała się po chwili Joasia. - To taka prawdziwa bajka, baśń nocy czerwcowej, choć bez kwiatu paproci. - Jak to - oburzył się Krzyś. - Jest i kwiat paproci! W blasku księżyca pokazał nam ciemne plamki na spodzie liścia. - Te plamki zastępują paproci kwiaty. I żeby je zobaczyć, nie potrzeba nocy. Lepszy do tego jasny dzień, a jeszcze lepsze szkło powiększające. W letni dzień Słońce z trudem przenika przez gęste liście drzew leśnych. W poszukiwaniu jagód Krzyś i Joasia weszli w gęstwinę. Jeszcze nigdy nie zapędzili się tak daleko. - Krzysiu, czy my nie zabłądzimy? - niepokoi się Joasia. - Nie bój się. Ale wracajmy już lepiej. Oboje mają ciemnoczerwone wąsy i sine zęby od czarnych jagód. - Wracajmy. Już nie mogę jeść więcej - wzdycha Joasia. - I koszyczki mamy pełne. Przeciskają się przez krzaki w poszukiwaniu ścieżki. Krzyś idzie pierwszy. Wtem staje z palcem na ustach. Rozchyla gałązki i pokazuje coś na ziemi. Joasia z początku nic nie widzi. Słoneczne promyki rzucają przez liście okrągłe, jasne plamy, jakby małe lusterka, które kładą się na paprociach, obejmują krzaczki poziomek. Tam gdzie Krzyś spogląda, także widać białe lusterka na brązowym igliwiu. Na igliwiu?... Nie, to przecież... Joasia zasłania usta, żeby nie krzyknąć z zachwytu. Pod gałęziami leżą nieruchomo dwie malutkie sarenki. Ich płoworude boki nakrapiane są takimi samymi plamkami jak słoneczne krążki... Krzyś ostrożnie puszcza gałęzie i dzieci na palcach odchodzą. Sarenki ani drgnęły, tylko patrzą wystraszonymi oczyma. - Kiedy matka zostawi je same, sarenki nie ruszają się, czekając jej powrotu - szepcze Krzyś, choć już oddalili się od saren. Taka podobna do otoczenia sukienka chroni je przed wzrokiem napastnika. Nie wywęszy ich też żaden wróg, bo małe sarny nie wydzielają żadnego zapachu. - Ale mimo to dobrze, że Burek został w domu. - Ciekawy jestem, czy pan Marcin już wie o nich - mówi dalej Krzyś. - Trzeba mu powiedzieć, to nie pozwoli nikomu tu przychodzić. Z gęstwiny wychodzą na małą słoneczną polanę. - Jakie ładne dzwonki! - woła Joasia. - I... co to za kwiaty takie żółto-liliowe? Zobacz, Krzysiu! Żółte rureczki i duże płatki zupełnie jak listki... - Bo to wcale nie płatki - prostuje Krzyś. - A co? - Listki. - Listki liliowe? - A tak. Spójrz, takie same listki niżej są już zielone. A te przy kwiatach pomagają pszeńcowi - bo ta roślinka to pszeniec - zwabiać owady. Same kwiaty są drobne, nie rzucają się tak w oczy jak w połączeniu z kolorowymi listkami. - Kwiaty są złote jak słońce, a listki... - Joasia zastanawiała się chwilę. - Listki liliowe jak zmierzch. - A wiesz, że one mają właśnie taką ludową nazwę "dzień i noc"? Na jednym z kwiatów przysiadł pękaty trzmiel i wsuwa trąbkę do środka w poszukiwaniu słodyczy. Po chwili z głośnym buczeniem przelatuje dalej. Coraz to inny kwiat wabi go swą barwą. - Sarenki ubierają się tak, żeby ich nikt nie znalazł - mówi Joasia - a pszeniec zupełnie jakby tymi kolorami zwoływał do siebie. Przez polankę przelatuje mały, granatowy motylek z odwłokiem przepasanym dwoma jasnymi paskami i z białymi plamkami na skrzydełkach. - A to co? Czy on także kogoś wabi? Taki jest kolorowy! - pyta Joasia. - To oblaczek granatek. Ale on nie wabi, on odstrasza. Żaden ptak nie łapie oblaczków, a jeśli to zrobi przez pomyłkę, to tylko raz. - Dlaczego? - Bo są bardzo niesmaczne. Ich kolor to ostrzeżenie: nie ruszaj! - Muszę zobaczyć go z bliska! W pogoni za motylem Joasia zabrnęła znowu w krzaki. - Co tu tak ładnie pachnie? Zapach płynie od smukłej, jasnozielonej łodyżki z gronem drobnych, białych kwiatków. To podkolan, jeden z coraz rzadszych w naszych lasach storczyków. - Nie zrywaj! - ostrzega Krzyś. - Przecież wiem, że storczyki są pod ochroną! - obrusza się Joasia. - Chcę go tylko powąchać. Tak ślicznie pachnie. Ale on nie wabi owadów, bo ma takie nikłe kwiaty i schowany jest w cieniu... - A zapach? - Prawda! Nie pomyślałam o tym! Gniazdko pod jeżynami - Daj mi smycz, nie utrzymasz go! - zawołał Krzyś. - Nie! NIe! Dam sobie radę! Utrzymam! - upierała się Joasia, z całej siły przytrzymując wyrywającego się psa. W tej chwili Burek szarpnął gwałtownie i popędził w las. - A mówiłem! - rozgniewał się Krzyś. Oboje pogonili za psem. Burek przystanął pod dębem i z nosem przy ziemi ujadał zawzięcie. W trawie przed nim leżała najeżona kolcami kula. - Jeż! Daj mu spokój, Burku! Szkoda twojego nosa, pokłujesz się! - tłumaczył Krzyś odciągając psa na bok. - Może byśmy go wzięli? - niepewnie powiedziała Joasia. - Jeża? - oburzył się Krzyś. - Zapomniałaś już, że jest pod ochroną i nie wolno go łapać? - Ale przecież my nic złego mu nie zrobimy... - tłumaczyła. - A jeśli on ma tu w pobliżu gniazdo z małymi? Kto je nakarmi, jeśli zabierzemy im jedno z rodziców? Na to Joasia nie znalazła już odpowiedzi. - To popatrzmy chociaż z daleka, poczekajmy, aż się rozwinie i pokaże ryjek... - prosiła. Przysiedli pod drzewem trzymając drżącego nerwowo Burka. Po dłuższej chwili jeż poruszył się. Ostrożnie wysunął ryjek, powęszył nim i wreszcie płasko ułożył sterczące kolce. Szur... szur... - zaszeleściły liście i gałązki pod małymi nóżkami. Jeż zniknął pomiędzy krzakami. Spieszył się. Krzyś nie omylił się. W gniazdku pod kolczastymi jeżynami zostawił czworo niedawno urodzonych dzieci. Mimo pośpiechu zatrzymał się na widok olbrzymiej skorupy ślimaka winniczka. Ślimak nie widząc niebezpieczeństwa wysunął długie rogi i czołgał się powoli, kurcząc i rozprostowując oślizgłą podeszwę jedynej nogi. Przed chwilą skończył objadać z jagód kępkę poziomek i przenosił się spokojnie i flegmatycznie na inne miejsce. Jeż podszedł cichutko i nagle rzucił się naprzód z głośnym fuknięciem. Chrup - trzasnęła ślimacza skorupa. Zadowolony z niespodziewanej przekąski jeż podreptał dalej. Wsunął się pomiędzy splątane, nisko rozłożone krzaki jeżyn. Byle kto nie dostanie się do ukrytego pod nimi mieszkania. Trzeba mieć twardą, grubą skórę albo takie jak jeż kolce, żeby się nie podrapać i nie pokaleczyć. Gdy matka nadeszła, małe jeżyki leżały w gniazdku przytulone do siebie. Były jeszcze nieporadne i bezbronne, porośnięte brudnobiałymi kolcami, niemal tak miękkimi jak włosy. Ale matka czuwała nad dziećmi troskliwie, karmiła je mlekiem i zwykle tylko w nocy oddalała się na łowy. Skulone na mchu jeżyki nasłuchiwały wtedy szelestu poruszanych gałązek, tupotu jej małych nóżek i głośnego fukania. Raz tylko dłużej zabawiła z dala od gniazda. Spotkała wtedy uśpioną żmiję o grzbiecie przekreślonym ciemnym zygzakiem. Chwyciła ją ostrymi ząbkami, lecz żmija wywinęła się błyskawicznie i drasnęła zębami pozbawioną kolców nogę napastnika. Zdawać by się mogło, że jeż opadnie za chwilę z sił i role się zmienią. Napastnik stanie się teraz ofiarą. Ale jeż nadal coraz mocniej zaciskał szczęki dławiąc swą zdobycz. Żmija słabła i traciła resztę sił. Zabójczy jad - jedyna jej broń - zawiódł. Jeż jest dość odporny na tę truciznę. Jeszcze chwila i długie, bezwładne ciało znieruchomiało. Jeż miał tej nocy obfitą i smaczną kolację. Nic dziwnego, że powracał do gniazda wolno i ociężale. Skrzydlaci rzemieślnicy - Prawda, że dzięcioł to jakby drwal czy cieśla leśny? - powiedziała mi Joasia. - Tak, podpatrywaliśmy go kiedyś, jak sobie robił dziuplę i odrywał mocnym dziobem wióry z drzewa. - A czy są jeszcze inni rzemieślnicy pomiędzy ptakami? - O tak! Poszukajmy tylko. Na przykład żółta wilga to będzie tkaczka, bo z traw i długich źdźbeł robi osnowę gniazda, a potem przeplata ją, jakby tkała materiał. - A czy jest garncarz? - Garncarzem moglibyśmy nazwać drozda. Z korzonków, gałązek, traw i liści robi gniazdo, które wylepia gliną lub próchnem rozrobionym śliną. Gniazdko drozda wygląda od wewnątrz jak czarka gliniana, ślicznie w środku wygładzona. - A murarz? - pytała dalej Joasia i zaraz dodała: - O, wiem, przecież najlepszy murarz to jaskółka. Widziałam nieraz, jak lepiła gniazdko nad oknem czy nad drzwiami naszego domu. - Mamy jeszcze innego murarza. Krewny dzięcioła, kowalik, ma zawsze dziuplę pięknie obmurowaną u wejścia. Sam nie umie wykuć mieszkania jak dzięcioł. Wyszukuje więc sobie nie zamieszkaną dziuplę i zmniejsza jej otwór, żeby mu jakiś nieproszony gość nie wszedł. To gliniane obmurowanie ozdabia kowalik różnymi mchami i korą drzewną, żeby się nie różniło od całego drzewa. - Ale krawca to nie ma! - Jest, Joasiu, tylko nie u nas, lecz w ciepłych krajach, taki ptak, który zszywa włóknami liście na gniazdo, i nawet nazywają go krawczykiem. Joasia zamyśliła się chwilę. - A górnik? - Przypomnij sobie ślicznego zimorodka znad górskiego strumyka. Już zapomniałaś, że wykuwa on w zboczu głęboką norkę dla swoich dzieci? Zimorodek jest przy tym wybornym rybołówcą. - Jacy są jeszcze rzemieślnicy? - zastanawiała się głośno Joasia. - Kowal, no, kowalem to jest trochę i dzięcioł, i kowalik. Szewc! - wykrzyknęła nagle. - Nie, szewca między ptakami nie ma, bo żaden ptak butów swoim dzieciom nie szyje ani sam ich nie nosi. Mała pójdźka Ciasno było w dębowej dziupli na skraju lasu. Zamieszkały tam dwie stare pójdźki z czworgiem piskląt. Małe sówki przez cały dzień siedziały cicho i drzemały. Dopiero wieczorem, gdy rodzice wyruszali na łowy, z dziupli wychylały się cztery okrągłe, puszyste łebki i ośmioro podobnych do paciorków oczu rozglądało się dokoła. Coraz to ojciec lub matka wracali z kosmatą myszą, chrabąszczem o twardych pokrywach lub miękką ćmą w dziobie. W dzień nawet stare pójdźki niechętnie wylatywały, bo inne ptaki taki hałas robiły na ich widok, tak je napastowały, że sowy zmykały czym prędzej do kryjówki. Któregoś wieczoru, gdy rodzice długo nie powracali z łowów, pisklęta na widok nadlatującej matki tak się zaczęły przepychać, że jedno z nich straciło równowagę i wyleciało z dziupli. Sówka instynktownie zaczęła machać skrzydełkami, ale były jeszcze za słabe, by ją utrzymać w powietrzu. Tyle tylko, że osłabiły upadek. Co tu robić? Jak wrócić do gniazda? Oboje rodzice bezradnie krążyli między dziuplą i wystającymi z ziemi korzeniami, do których przytuliła się mała sówka. Wreszcie, gdy świt rozjaśnił niebo, oboje odlecieli do dziupli, do pozostałych piskląt. Sówka została sama. Choć starała się ukryć w załomkach korzeni, ptaki dzienne wypatrzyły ją wkrótce i wszczął się taki jazgot, takie świergotanie, że wystraszona pójdźka nie wiedziała już, co robić. Na próżno nastawiała słaby jeszcze dziobek chcąc odpędzić napastników. Ptaki atakowały coraz śmielej. Na szczęście tego dnia Krzyś z Joasią skoro świt wybrali się na jagody. - Co się tam dzieje?! - zawołał Krzyś zbliżając się do starego dębu. Spłoszone ptaki poderwały się z furkotem. Na ziemi została tylko malutka, drżąca ze strachu, przytulona do pnia kruszynka. Krzyś podniósł ją. - Wyleciało z dziupli biedactwo - powiedział. - A te ptaszyska byłyby ją zadziobały. - Co my z nią zrobimy? - zapytała Joasia. Krzyś podniósł głowę i rozejrzał się po dębowych konarach. Zaczynały się tak wysoko, że żadna drabina by do nich nie sięgnęła. A otwór dziupli był ledwie widoczny w górze. - Przecież nie zostawimy jej tutaj! - zaniepokoiła się Joasia. - Nie. Musimy ją zabrać do domu, bo tu grozi jej za dużo niebezpieczeństw. Spróbujemy ją karmić do czasu, aż zacznie fruwać, a wtedy zobaczymy... Sówka była zupełnie oszołomiona. Przerażały ją wielkie istoty, które uniosły ją daleko od gniazda. Przerażało nowe otoczenie. A przy tym była taka zmęczona i głodna! Wtem poczuła znajomy zapach surowego mięsa. Podobnie pachniały rozrywane przez matkę myszy. Machinalnie otworzyła dziób i szybko połknęła podany jej kawałek. - Zjadła! - ucieszyła się Joasia. Sówka z nie mniejszym apetytem połknęła drugi i trzeci. Wkrótce poczuła się syta. Mimo zachęty Joasi nie chciała już otwierać dzioba. - Daj jej spokój, ma dosyć - powiedział Krzyś. - Niech się teraz prześpi i odpocznie... Ułożona w wysłanym sianem pudełku sówka zasnęła. Gdy się zbudziła wieczorem, czekała na nią nowa porcja pokrojonego mięsa. Mała pójdźka szybko zadomowiła się w kąciku na oknie, gdzie Joasia urządziła jej posłanie osłonięte od światła dziennego. Ale sówka nie obawiała sie światła i często dzieci zastawały ją wygrzewającą się na słońcu. Może zastępowało jej matczyne ciepło? Gdy ktoś z domowników wchodził do pokoju, natychmiast odwracała się ku niemu i kręcąc głową wpatrywała się swymi oczkami podobnymi do szklanych paciorków. Z początku odsuwała się z obawą od zbliżającej się ręki, ale potem przyzwyczaiła się, że ta ręka przynosi jedzenie i nie robi krzywdy. Wkrótce jasny puch pisklęcia zastąpiły pstre, szarobrunatne piórka. - Gdzie jest sówka? - zaniepokoiła się Joasia wchodząc któregoś dnia do pokoju. Gniazdko na oknie było puste. Joasia zajrzała pod łóżko, myśląc, że sówka spadła na podłogę, gdy wtem coś sfrunęło z szafy i siadło na poręczy. - To tak? Ja cię szukam, niepokoję się, czy ci się coś nie stało, a ty sobie fruwasz, moja panno! - gderała ucieszona Joasia gładząc delikatnie miękkie piórka. Sówka pozwalała obojgu dzieciom na tę pieszczotę. - Krzysiu, nasza sówka już lata! - zawołała Joasia przez okno, widząc nadchodzącego chłopca. Następnego wieczora oboje zanieśli sówkę na skraj lasu i posadzili na krzaku pod starym dębem. - Może rodzice przypomną sobie o niej i zaopiekują się nią... Rano sówka zniknęła. - Wróciła do swoich - powiedziała Joasia, myśląc z żalem, że już nie zobaczy swojej wychowanki. Tego dnia Krzyś wracał do domu o zmroku. Pod drzwiami zauważył coś małego, szarego, co na widok nadbiegającego Burka poderwało się i przysiadło nie opodal na ziemi. - Sówka! Gdy Krzyś zbliżył się do niej, nie uciekła i dała się złapać. A kiedy znalazła się w znanym sobie pokoju, chwyciła mocno pazurkami palec Krzysia i nie puściła, póki nakarmiona nie wtuliła się w swoje gniazdko na oknie. - Moja sóweczka - przemawiała do niej Joasia. - Jakie to głodne, jakie wystraszone... Nie znalazłaś rodziców ani rodzeństwa? Szkoda, że sówka nie mogła opowiedzieć swoich przygód w lesie. Może opowiedziałaby, jak to rodzice odpędzili ją od siebie, bo pachniała człowiekiem... Jak to rodzeństwo umiało już polować na myszy i ćmy nocne, a ona na próżno czekała, aż ktoś poda jej kawałek smacznego mięsa... Jak zgłodniała i wystraszona skryła się w jakimś kąciku, gdzie przesiedziała cały dzień, by o zmroku wrócić pod te same drzwi, którymi ją dzieci wyniosły... bo czuła, że znajdzie tu schronienie i opiekę... Może ściskając palec Krzysia chciała mu wyrazić tym swoje zaufanie i radość, że już nie jest sama, biedna, głodna, zagubiona... Jak dobrze, jak bezpiecznie było zasnąć w gniazdku zrobionym przez Joasię! Od tego wieczora okno zostawało zawsze otwarte. Mała pójdźka mogła sama wybrać, czy chce pozostać u ludzi, czy odlecieć do lasu. Joasia miała nadzieję, że nie odleci. Tylko Krzyś narzekał, że nie może się wyspać porządnie, bo nad ranem budziło go zawsze pukanie dziobkiem w poręcz łóżka i żałosny głosik, który dopominał się o pierwsze śniadanie. Dopiero kilka podanych kawałków mięsa zaspokajało sówkę i Krzyś mógł odwrócić się na drugi bok i zasnąć. Sówka fruwała po pokoju coraz lepiej, coraz pewniej. Aż wreszcie nadszedł dzień rozstania. Kiedy Joasia weszła do pokoju, pójdźka spojrzała na nią, jak zwykle kręcąc łebkiem, i wyfrunęła przez okno. Na próżno Joasia szukała jej w pobliskich krzakach. Sówka skryła się i nie odpowiadała na wołanie. Joasia chodziła cały dzień markotna. Krzyś nadrabiał miną, ale i jemu było smutno. Wieczorem usiedli na schodach przed domem i wypatrywali, czy któraś z przelatujących sów nie zbliży się do domu. - Pójdź! Pójdź! - odezwał się z dachu znany głosik. Dzieci zerwały się. Na kominie siedziała mała pójdźka i spoglądała uważnie z góry. - To nasza sówka! - zawołała Joasia. - Chyba tak, bo jeszcze nigdy żadna pójdźka tu nie przylatywała. Siadały na kominie sowy, ale te większe, puszczyki - powiedział Krzyś. - Sówko! Sóweczko! - wabiła Joasia. - Sfruń do nas! wróć do nas!... Sówka przechylała łepek, przyglądała się dzieciom, ale nie sfrunęła na ziemię. Chwilę jeszcze siedziała, a potem rozwinęła skrzydełka i odleciała na zawsze. Każdy dudek ma swój czubek - Du-du-du-kchrr! - rozległo się wesołe nawoływanie ze skraju lasu. - To dudek! - zawołał Krzyś. - Chodź, Joasiu! Może uda się nam go podpatrzyć... Tylko ostrożnie, bo dudki są podobno bardzo płochliwe... Dzieci cicho przesuwały się pomiędzy drzewami. Kiedy podeszły bliżej, z grubego konaru sfrunął ładny, dość duży ptak. - To on - szepnął Krzyś. Dudek spacerował z komiczną powagą, kiwając głową ozdobioną złożonym ku tyłowi, długim czubkiem. Grzbiet miał rdzawy, skrzydła i ogon czarne z białawymi prążkami. Nagle, na widok przelatującego motyla, rozłożył wachlarzowato czubek, który pokrył mu teraz cały wierzch głowy, tworząc jakby koronę z rdzawych, na końcach czarnych piórek. - Jaki śliczny! - zachwyciła się Joasia. - Chciałabym, żeby zgubił choć jedno piórko z czubka. Dudek tymczasem to składał, to rozkładał swój czub, kiwał głową i wypatrywał czegoś na ziemi. Widocznie dojrzał coś ciekawego, bo stuknął długim dziobem pomiędzy trawy i wyciągnął z nich wijącą się gąsienicę. - Uważaj teraz - szepnął cicho Krzyś. - Ciekawy jestem, czy to prawda, że dudki... - Patrz! - przerwała mu Joasia i zasłoniła ręką usta, żeby nie parsknąć śmiechem. Bo też naprawdę dudek był w tej chwili bardzo zabawny. Podrzucił wysoko w górę upolowaną gąsienicę i nadstawił szeroko otwarty dziób, tak że wpadła mu prosto do gardła. Dudek połknął ją i zajął się dalszymi poszukiwaniami. - Pierwszy raz widzę ptaka, który się bawi przy jedzeniu - powiedziała Joasia. - To nie zabawa - wyjaśnił Krzyś. - Czytałem, że dudek ma bardzo krótki język i nie może nim dosięgnąć owada trzymanego końcem dzioba. Radzi więc sobie, podrzucając w górę zdobycz, która wpada mu wprost do gardła. Dudek podrzucił jeszcze parę upolowanych owadów, aż wreszcie schwytał dużego chrząszcza. Tym razem nie rzucił go do góry, tylko uderzył nim mocno o ziemię. - Cóż to znowu za sztuka? - zdziwił się Krzyś. Dudek kilkakrotnie jeszcze chwytał i rzucał chrząszcza. Wreszcie na skutek tych uderzeń odpadły twarde pokrywy skrzydeł owada i ptak mógł już bez trudu połknąć zdobyty kąsek. W chwili kiedy przełykał chrząszcza, wysoko na niebie pojawił się jastrząb. Widocznie spostrzegł kręcącego się na ziemi dudka, bo zaczął zataczać wielkie koła, opuszczając się coraz niżej. Dudek dojrzał grożące mu niebezpieczeństwo. Przestraszony, przysiadł rozkładając szeroko skrzydła i wystawiając w górę długi dziób. - Czy on chce bronić się dziobem przed jastrzębiem? - szepnęła zaniepokojona Joasia. - E, chyba nie! Przecież dudki mają bardzo słabe i miękkie dzioby. Poczekajmy chwilę, jeśli jastrząb go zaatakuje, to wyskoczymy. Dudek leżał bez ruchu. Wyglądał teraz jak pstra, porzucona na ziemi szmatka. Złudzony tym jastrząb zatoczył jeszcze kilka kręgów nad polem i oddalił się powoli. Gdy zniknął, nieruchomy dotąd dudek zerwał się i chwiejnym lotem, uderzając to wolno, to znów szybko skrzydłami, odleciał w głąb lasu, skąd po chwili dało się słyszeć znowu jego monotonne pokrzykiwanie: - Du- du-du-kchrr! Du-du-du- kchr! Ratujemy las Już od wczesnej wiosny wiedzieli leśnicy i gajowi, że części lasu grozi klęska. Ale bo jaki to tam był las! Nie taki, w którym dąb sąsiaduje z sosną, świerkiem, z bukiem czy grabem, gdzie w gałęziach drzew i w gęstwinie krzaków aż roi się od wszelkiego ptactwa. Ten las nie wyrósł sam, nie siał go wiatr ani zwierzęta leśne, ale sadzili go ludzie, rzędami, sosna koło sosny, jak wojsko ustawione w ordynku. Toteż nie było w tym lesie miejsca na krzaki, nie było dziupli i gęsto splecionych gałązek, gdzie ptaki mogłyby ukryć swoje gniazda. Nie było i samych ptaków, tych leśnych obrońców! Zdawało się ludziom, że taki sztuczny las da im więcej korzyści. Jak bardzo mylili się! Leśnicy z przestrachem patrzyli na mnóstwo ciem, szarawych jak sosnowa kora, które już w końcu marca i na początku kwietnia zaczęły latać pomiędzy drzewami. - Oj, wyroiła się tego roku sówka choinówka, wyroiła - mówili. - Cały las nam zniszczy. A sówki choinówki nic sobie z tego ludzkiego biadania nie robiły, tylko składały na sosnowych igłach jajeczka, wyglądające jak maleńkie zielonawe pacioreczki, równiutko, rzędem po kilka. Każda samiczka złożyła ich ponad sto. Z jajeczek wylęgły się szarozielone gąsieniczki i od razu zabrały się do zjadania młodziutkich igieł sosnowych. Gąsienice rosły, grubiały, nabierały ładnej, zielonej barwy, na ich utuczonych ciałach widać już było wyraźnie podłużne, białe paski. Rosły gąsienice, rosły też i ich apetyty. Zjadały coraz więcej igieł. Kiedy im zabrakło tych młodych, miękkich, co dopiero wyszły z pączków, zabrały się i do starszych, które już rok albo i więcej zieleniły się na drzewie. W całym lesie słychać było tylko chrzęst ogryzanych i opadających igieł, a zamiast żywicznej woni sosnowej wiatr niósł dziwny, niemiły zapach gąsienic. Leśnicy wszczęli alarm. - Las ginie! Ratujcie las, bo sami nie poradzimy! Poszły listy, telegramy, telefony... - Ratujcie las! Czekamy! Pamiętajcie, że już w lipcu gąsienice opuszczą się na ziemię i zagrzebią w ściółce, żeby tam zmienić się w poczwarki, przezimować i z nadejściem wiosny wyfrunąć jako dorosłe ćmy sówki choinówki. Alarmy leśników nie minęły bez echa. Któregoś ranka wystartowały z lotniska samoloty gotowe do walki z niepozorną ćmą i jej żarłocznymi gąsienicami. Samoloty na ćmy? A tak! Zbiegli się ludzie pod lasem. Głowy podnieśli w górę. Wypatrują. - Już lecą! Lecą! Lecą! Ledwie je widać daleko, na widnokręgu. Zbliżają się, coraz większe i większe... już słychać warkot silników... już są blisko. Samoloty zniżają się nad lasem, zdaje się, że zawadzą o wierzchołki drzew... i nagle za każdym z nich zaczyna się ciągnąć długa, biała smuga. - Dym - nie dym? Nie dym, to trujący proszek, rozpylany z samolotów, sypie się na okaleczone gałęzie sosen, na nie zjedzone jeszcze igły, na zielone gąsienice. Zatrute nim gąsienice spadają martwe z drzew. Spadają i zaścielają swymi ciałami całą ziemię w lesie. Ucichł monotonny chrzęst igieł pożeranych przez tysiące i miliony gąsienic. Las został uratowany, choć wraz z gąsienicami sówki zginęło wiele pożytecznych owadów i drobnych zwierząt. Leśny drukarz Któregoś dnia pokazało się w lesie mnóstwo malutkich, prawie czarnych chrząszczyków. Wychodziły z pni drzew, spod kory. Każdy chrząszczyk zostawiał po sobie ślad w postaci okrągłej dziureczki. Musiał ją wygryźć, żeby się wydostać na świat. - Rójka korników - rozeszła się wieść po lesie. Wieść doszła i do leśniczego. Ale on nie przejął się nią bardzo. - Spodziewałem się tego - powiedział. - Od paru tygodni czekam na tych nieproszonych gości. Przygotowałem dla nich piękne i wygodne mieszkania i dużo smacznego jedzenia. Przygotowane mieszkania były to ścięte - słabe, chore już - drzewa, które leżały teraz na słonecznych polanach w różnych miejscach lasu. Leśnik dobrze wiedział, że kiedy nadejdzie czas rójki, wtedy całe gromady korników wydobywających się z poczwarek będą szukać przede wszystkim chorych, słabych drzew. Takie bowiem drzewa są najlepsze dla wykarmienia nowego pokolenia tych chrząszczy. Korniki chętnie skorzystały z zaproszenia leśniczego. Nie podejrzewały niebezpieczeństwa. Samiczki żwawo zabrały się do pracy. A była to praca nie lada. Trzeba malutkimi szczękami wygryźć pod korą korytarzyk dziesięciocentymetrowej nieraz długości. Trzeba jeszcze wyżłobić w ścianach małe wnęki i w każdej złożyć jedno jajeczko. A że każda samiczka potrafi znieść nawet i sto jajeczek, pracy było co niemiara. Z jajeczek po jakimś czasie wylęgły się małe gąsieniczki, które zaczęły teraz wygryzać boczne korytarze w obie strony od głównego chodnika. Jedzenia miały pod dostatkiem, bo gąsienice odżywiają się właśnie tymi wygryzionymi cząstkami drewna. Rosły więc i już wkrótce starsze z nich zaczęły się zmieniać w nieruchome poczwarki. Z poczwarek wyleciałyby nowe pokolenia chrząszczyków, które znowu złożyłyby jajeczka, i tak powoli rozmnożyłyby się korniki i opanowały cały las. Toczone przez nie drzewa musiałyby uschnąć. Przy takiej ilości korników nie pomógłby nawet sam doktor leśny, dzięcioł, i wszyscy jego skrzydlaci pomocnicy. Człowiek więc przyszedł z pomocą lasowi. Któregoś dnia zjawili się koło zwalonych drzew-pułapek robotnicy. Dokładnie pozdzierali z nich korę. Ukazały się w słońcu nagie pnie drzew, jakby zadrukowane dziwnymi literkami. Te literki to były korytarze korników, rozchodzące się na wszystkie strony. Odsłonięte larwy i poczwarki ginęły teraz w słońcu i pożerane były przez ptaki. Korę i zbyt trudne do okorowania gałęzie leśnicy spalili wraz z ukrytymi w nich larwami. Las odetchnął. Jeszcze raz człowiek uratował go od zagłady. A z tymi kornikami, które drążą korytarze w żywych, rosnących drzewach, poradzą sobie ptaki z dzięciołem i kowalikiem na czele. Malutki pogromca owadów Rudy lis przyczaił się i nastawił uszy. Coś wyraźnie szeleściło pomiędzy trawami. Blade światło księżyca rozjaśniało nieco leśną polankę. Lis siedział nieruchomo, nawet puszysty ogon ani drgnął. Wszystkie mięśnie zwierzęcia były naprężone, gotowe do skoku. Szelest zbliżył się. Jakieś maleńkie, trochę podobne do myszy stworzonko przemknęło tuż- tuż... Lis wciągnął nosem zapach i pokręcił ogonem. - Phy - parsknął. - Nie warto było zaczajać się. To przecież tylko ryjówka. Hej, ty mała! - zawołał. Ryjówka zatrzymała się. Mogła to zrobić bez obawy. Lisy bardzo rzadko ją atakują. Nie lubią jej mięsa o niemiłym zapachu. - Dokąd to? - spytał ją lis. - Na polowanie - pisnęła cienko ryjówka. - Strasznie jestem głodna. Ach, żebym mogła upolować jaką małą myszkę! - Ty? Myszkę? - roześmiał się lis. - Przecież sama jesteś mniejsza od myszy! - Ale mam ostre zęby i myszy wiedzą o tym - odburknęła ryjówka. - Do widzenia, nie mam czasu na rozmowy! I podreptała dalej. - Lis... mądrala... - pomrukiwała idąc. - Taki wielki, to wydaje mu się, że nikt inny myszy ułowić nie potrafi! Cóż z tego, że jestem mała, jeśli potrafię złowić nie tylko owada ukrytego w ściółce leśnej, nie tylko ślimaka, dżdżownicę, ale nawet żabę, mysz i nornika... Na samą myśl o tych przysmakach wysuwała języczek, ukazując równe, ostre, na końcach czerwonawe ząbki. Chyba tylko te ząbki mogą być groźne, bo ryjówka ma zaledwie kilka centymetrów długości. Pyszczek, jak sama nazwa wskazuje, wydłuża się w wąski ryjek, ciało pokryte jest pięknym, aksamitnym, brunatnoczarnym włosem, coraz jaśniejszym po bokach, a na brzuszku połyskującym prawie biało. - Głodna jestem - pisnęła znowu ryjówka poruszając cieniutkim ogonkiem. - Mam cię! - ucieszyła się. W jednej chwili schrupała chrząszcza, który skrył się w trawie przed chłodem nocnym. Zaraz po nim padł ofiarą ryjówki duży ślimak winniczek. Ale to nie zaspokoiło jej głodu. Ryjówka nigdy nie czuje się syta i nawet parogodzinny brak pożywienia może spowodować jej śmierć. - Huhu... huhu... - rozległo się z góry ponure wołanie. Odważna dotąd ryjówka drgnęła i czym prędzej skryła się w gęstej trawie. Nad polanką przeleciała bez najmniejszego szelestu sowa. Bystrymi, widzącymi mimo ciemności oczami wypatrywała zdobyczy. Na szczęście nie zauważyła drobnego zwierzątka skulonego nieruchomo pod listkami. Sowie nie przeszkadza brzydki zapach ryjówkowego mięsa. Zjada ryjówki równie chciwie jak myszy, chrząszcze czy mniejsze ptaszki. Ledwie sowa zniknęła w ciemności, ryjówka co sił w nóżkach pognała w gęstwinę. Zawsze to pewniej mieć nad sobą splątane gałęzie i listowie. Nie tak łatwo dojrzy sowa maleńkiego owadożercę, pomykającego pod paprociami lub krzaczkami czarnych jagód. Ryjówka spiesznie biegała tu i tam w poszukiwaniu jedzenia. Noc letnia krótka, a w dzień lepiej przespać się w ukryciu. Za to zimowe noce są długie i choć mróz dokucza, można wiele godzin spędzać na wyszukiwaniu w ściółce i opadłych liściach uśpionych w czasie zimy owadów. Jesień Na grzyby - Ja też chcę iść na grzyby! - napiera się Pawełek. - Ty jeszcze nie potrafisz, jesteś za mały - tłumaczy Joasia, ale Pawełek tak krzywi buzię, że wreszcie ustępują. - No, dobrze, ale uważaj, żebyś nie zginął w lesie - ostrzega Joasia. - Chodź razem z Joasią albo ze mną - doradza Krzyś - bo jeszcze nie wiesz, które grzyby można zbierać. Ale Pawełek uważa, że skoro jest synem gajowego, to wie wszystko o lesie. Postanawia sam napełnić swój koszyczek. Żeby się nie zgubić, nie oddala się zbytnio od Joasi, stara się nie tracić z oczu jej czerwonej kokardy. Joasia, choć idzie wpatrzona w ziemię, omija wiele grzybów. - I ona chce mnie uczyć zbierania! - mruczy Pawełek pod nosem. - A sama taki ładny grzyb zostawiła. Jeszcze nigdy takiego wielkiego borowika nie widziałem... Duży grzyb z pomarańczową nóżką i brunatnym jak borowik kapeluszem wędruje do koszyczka. - Pawełku! - woła z daleka Krzyś. - A pamiętaj, żebyś nie niszczył żadnych grzybów! Ostrzeżenie nadchodzi w porę, bo Pawełek już chciał kopnąć czerwonego muchomora z białymi łatkami na kapeluszu. "Jednak ten Krzyś ma rację, bo muchomór tak ładnie wygląda w zielonym mchu. Ale Krzyś chyba nie o tym myślał, kiedy mówił, żeby go nie niszczyć. Trzeba będzie spytać"... Pawełek idzie dalej. "O, tu znowu Joasia ominęła jakiś grzyb zupełnie podobny do pieczarki. To dziwne, pieczarki nie miewają łatek na kapeluszu, ale co to szkodzi, że ta jedna ma"... Pawełek już się cieszy, jak to zawstydzi Joasię, że tyle grzybów zostawiła po drodze. Coraz to dokłada coś do koszyczka, aż wreszcie widzi, że nic więcej się nie zmieści... - Joasiu! - woła. - Poczekaj! Ja mam już pełny koszyczek. Joasia zatrzymuje się. Kobiałkę napełnioną ma zaledwie do połowy. - Widzisz - chwali się malec - widzisz, ile zostawiłaś za sobą?! Wyzbierałem wszystkie, tylko muchomora zostawiłem. - Ależ, Pawełku - Joasia patrzy przestraszona na pełny koszyczek - ten biały w łatki to także muchomór! - Przecież muchomory są czerwone - mówi z przekonaniem Pawełek. - Ty się nie znasz. Zapytaj Krzysia. Ale Krzyś już podchodzi i potwierdza słowa Joasi. - Muchomory są nie tylko czerwone, ale i białawe, i żółtawe, i zielonkawe w łatki. A te podobne do borowików to świniaki i zajączki. Ani jednego dobrego grzyba tu nie ma. Wszystko trzeba wyrzucić. Pawełkowi drży bródka na widok jego grzybów wylatujących z koszyka. Tak się cieszył swym zbiorem! Krzyś udaje, że tego nie widzi. - Chodź - mówi spokojnie - poszukamy tu, między borówkami. I prowadzi Pawełka prosto do miejsca, gdzie rośnie cała gromadka zdrowych, jędrnych borowików. Każdy z nich ma białą nóżkę i brązowy kapelusz z rureczkami od spodu. Krzyś mija je, jakby nic nie widział. Ale Pawełek przystaje i pyta niepewnie: - Krzysiu, a te? Czy też niedobre? - Które? - Krzyś udaje, że dopiero teraz zauważył grzyby. - Ależ to są prawdziwki, borowiki! Pawełek zbiera grzyby ostrożnie, tak jak Krzyś mu pokazał, wykręcając każdą nóżkę z ziemi, żeby nie zniszczyć białych niteczek grzybni, z której grzyb wyrasta, i nie wyrwać rosnących obok, maleńkich jeszcze grzybków. Uszczęśliwiony Pawełek idzie teraz razem ze starszymi dziećmi. Koszyczki powoli napełniają się. Grzybów dokoła nie brak. Są żółte kurki, których żaden czerw nie zjada, są koźlaki na wysokich nóżkach, znalazło się i kilka pomarańczowych rydzów... A tam dalej aż błyszczy brązowy, lepki maślak. - On ma tylko pół kapelusza! - woła Pawełek. - Zobaczcie! Tu jest jeszcze jeden amator grzybów - śmieje się Krzyś, pokazując siedzącego pod resztką kapelusza wielkiego, czarnego ślimaka. - A gdzie on zgubił skorupkę? - dziwi się Pawełek. - Wcale jej nie miał - tłumaczy Krzyś. - Ma tylko taką małą tarczę na grzbiecie. - A jak on się nazywa? - Pawełek musi wszystko wiedzieć dokładnie. - Podrożec czarny. - Jeśli on też lubi grzyby, to zostawmy tego maślaka... Podrożec może spokojnie kończyć swój posiłek. Dzieci z pełnymi koszyczkami powoli wracają do domu. - Krzysiu - pyta jeszcze Pawełek. - Dlaczego mówiłeś, żeby nie niszczyć muchomorów? Przecież one nie są potrzebne w lesie. - Potrzebne. Prawie wszystkie grzyby są potrzebne. Tylko opieńki i huby niszczą drzewa. A białe, schowane pod ziemią niteczki innych grzybów oplatają mocno korzenie drzew i wtedy drzewa lepiej rosną, bo grzyby pomagają im wydobywać z ziemi pożywienie. Za to drzewa także dają trochę swoich soków grzybom, które bez nich nie mogłyby żyć. Jesień (c.d.) Sieć na berberysowym krzaku Polanka wygląda jak liliowy dywan utkany z drobnych kwiatków wrzosu, przepleciony w desenie zielonymi listkami i czerwonymi jagodami borówek. Na skraju czerwienią się też podłużne, zebrane w gronka owoce berberysu. Już od rana zerkał na nie z sąsiedniej leszczyny wielki pająk naznaczony na odwłoku krzyżem. Wczoraj przechodzący koziołek zahaczył rogiem i poszarpał mu starą sieć, pułapkę na muchy i inne owady. Krzyżak patrzył na krzak berberysowy. Może obliczał, jak długiej potrzeba nici, by dosięgnęła kolczastych gałązek? Może badał, skąd wieje wiatr i gdzie skieruje puszczoną wolno nitkę? Z kądziołków na końcu odwłoka wysunęły się cienkie, ledwie widoczne niteczki. Pająk chwycił je haczykami tylnych nóżek i począł splatać w jedną nitkę. Nitka wydłużała się i chwiała poruszana wiatrem. Nagle silniejszy podmuch porwał ją, rozbujał i rzucił na kolczasty krzak berberysu. Tego trzeba było pająkowi. Przebiegł po nitce i umocował ją na berberysowej gałązce. Następnie odbył jeszcze kilka takich spacerów, umacniając nitkę, aż stała się dostatecznie gruba, niełatwa do przerwania. Teraz krzyżak przeprowadził od tej liny nośnej prostopadłą nić w dół, stanowiącą średnicę przyszłej sieci, i zbudował ramy. Zwijał się raźno, nie tracił czasu. Około południa pierwsze promienie połączyły przeciwległe brzegi ramy. Gdy wszystkie już skrzyżowały się w środku sieci, pająk począł zataczać coraz szersze kręgi przesuwając się z promienia na promień i łącząc je spiralą. Im niżej schylało się słońce nad lasem, im dłuższe cienie kładły się na liliowe wrzosy, czerwieniejące teraz od blasku zachodniej zorzy, im głębszy mrok wciskał się pomiędzy drzewa, im bardziej chłód nocny przejmował, tym wolniej pracował tkacz - krzyżak. Nad polanką rozesłała się delikatna, lecz gęsta biała mgła, tworząc wielkie, mleczne jezioro, którego języki wdzierały się pomiędzy drzewa i krzewy. Wilgotna, zimna mgła wpędziła krzyżaka do kryjówki pod leszczynowym liściem. Następnego rana cała polanka wyglądała tak, jakby ktoś rozsypał na niej tysiące przezroczystych kryształów. Na wrzosach, na listkach borówek, na gronach berberysu srebrzyły się jasne krople. A kiedy słońce wyjrzało zza starego dębu, najwyższego w lesie, wtedy zdawało się, jakby ktoś zapalił na ziemi tysiące maleńkich lampionów. W każdej kropli rosy mieniły się i zapalały kolorowe tęcze i światełka. Krzyżak wylazł powoli ze swego ukrycia. Rozejrzał się i przystanął niezadowolony. Jego nie dokończona pajęczyna mieniła się i srebrzyła jak najpiękniejsza koronka. Ale pająk nie umiał zachwycać się słońcem odbitym w kroplach rosy. Słońce interesowało go, bo niosło ciepło potrzebne do życia. Ale rosa? Po co to? Cała sieć zmoczona! Jak tu można zabierać się do roboty? Trzeba czekać, aż obeschnie... Czekał dość długo. Wrześniowe słońce nie grzeje już tak mocno, i minęło parę godzin, nim wysuszyło srebrzyste kropelki. Wygłodzony pająk z zapałem rzucił się do roboty. Teraz snuł drugą spiralę - od ram w kierunku środka sieci. Tę spiralę uprządł z nitek lepkich. Gdy pajęczyna była już gotowa, zasiadł na czatach w jej środku. Wiatr chybotał siecią, potrząsał gałązkami berberysu, ale krzyżak nie ruszał się z miejsca. Nie drgnął nawet, gdy szarpnięta wiatrem gałązka przedziurawiła sieć z boku. Wtem coś żywego wpadło do pułapki i zaczęło szamotać się pośród lepkich nitek pajęczyny. Pająk błyskawicznie wyskoczył z czatowni. Biegł lekko, swobodnie. Jego nogi nie obawiały się zdradzieckich, chwytliwych nici. Wiedział, które pokrył lepką cieczą, i teraz omijał je starannie. Trzej lekarze - Oj, jak boli! Jak boli! - szumiało drzewo gałęziami. - Zginę! Na pewno zginę! Ratunku! Ratunku!... Najbliżej chorego drzewa mieszkał brunatny, niewielki doktor pełzacz. On też pierwszy przyleciał na wezwanie. - Co ci jest? Gdzie boli? - świergotał siadając na pniu tuż nad ziemią. Pełzał powoli dokoła pnia, posuwając się ciągle ku górze. Długi, cienki, z lekka zakrzywiony dziób wsuwał w szczeliny kory i coraz to wyciągał z niej jakiegoś owada. - Ulżyło trochę? - pytał. - Oj, nie! - szumiało drzewo. - Oj, nie! Boli gdzieś w środku! - To ja już nic nie poradzę - zmartwił się pełzacz - ale przyślę ci mojego znajomego, doktora kowalika. Nie minęło wiele czasu, gdy nadleciał doktor kowalik w popielatoniebieskiej kapocie na grzbiecie. Pokręcił się, pochodził w dół i w górę, stuknął dziobem w korę, coś tam podłubał... - Pomogło? - spytał wreszcie. - Oj, nie! Jeszcze głębiej ból siedzi - szumiało żałośnie drzewo. - Już dla mnie nie ma ratunku ani pomocy... Zginę wkrótce... - Nie martw się! Nie rozpaczaj! - zawołał kowalik. - Ja wprawdzie nie poradzę, ale zawołam jeszcze doktora dzięcioła. Doktor dzięcioł zajęty był opukiwaniem jakiegoś drzewa w innej stronie lasu, ale kiedy usłyszał, że go bardzo potrzebuje ciężko chory, rozwinął skrzydła i połyskując czarno- białymi piórami i czerwoną czapeczką, poleciał na ratunek. - Gdzie boli? - zapytał siadając na pniu drzewa i podpierając się mocno ogonem. - Tutaj? - stuknął dziobem. - A może tu? - O, tu! Tu! - odpowiedziało głucho drzewo. - A co? Dobrze wypukałem? - pochwalił się dzięcioł. - Znam ja wasze choroby, dobrze je znam... Podparł się mocniej ogonem i z całej siły uderzył dziobem w pień. - Oj, nie tak mocno! - jęknęło drzewo. - Nie bój się! Krzywdy ci nie zrobię! Zobaczysz, jak ci ulży - pocieszał je dzięcioł między jednym a drugim uderzeniem dzioba. - Wiem, jak się z drzewami obchodzić, i w zdrowym dziur nie wykuwam, chyba że potrzebuję dziupli na mieszkanie. Jeszcze tylko raz... i raz... i... już! - zawołał nagle, gdy wreszcie natrafił dziobem na ukryty w drzewie korytarz. Wysunął długi, bardzo długi i lepki język i wetknął w szparę. Gdy go wyciągnął po chwili, na końcu języka widać było wielką, tłustą larwę. Dzięcioł połknął ją natychmiast ze smakiem. - Nic dziwnego, że cię bolało - powiedział. - Ale teraz lepiej? - Oj, lepiej, lepiej! - z wdzięcznością zaszumiało drzewo. - Ale jeszcze nie odchodź. Opukaj mnie i w innych miejscach, kochany doktorze dzięciole. - Rośnij spokojnie! Skoro jesteś pod moją opieką, nic ci nie grozi. Uwolnię cię od wszystkich szkodników. - To mówiąc doktor uważnie i z wielką powagą posuwał się po pniu od dołu ku górze, pukając i nasłuchując, czy jeszcze gdzieś nie trzeba zrobić małej operacji, która dostarczyłaby mu smacznego śniadania, a przy tym uleczyłaby jego pacjenta. Jak sójka za morze się wybierała Kiedy sójka zobaczyła lecące koło lasu wielkie stado bocianów, zerwała się z drzewa i podleciała do nich, skrzecząc głośno: - Dokąd to? Dokąd lecicie? - Kle, kle! - odpowiedziały bociany. - Lecimy daleko, daleko, do ciepłych krajów, hen, aż nad Nil i do południowej Afryki. Kle, kle, kle!... - Ja też tam polecę, wkrótce się spotkamy - odskrzeczała sójka i wróciła tymczasem do lasu. Jeszcze przecież drzewa się zielenią, tyle innych ptaków pozostało. Nie ma co się spieszyć z odlotem. Minęło parę tygodni. Już w lesie nie słychać było wesołego pogwizdywania żółtej wilgi. Odleciały i małe słowiki, które całą wiosnę wyśpiewywały wśród krzaków. Sójka żegnała po kolei wszystkie odlatujące ptaki. - Tak, tak, tak, do widzenia... do widzenia! - skrzeczała za nimi. - Przygotujcie mi tam ładne mieszkanie na zimowe wczasy, niedługo za wami polecę. I przelatywała z miejsca na miejsce, z jednego końca lasu na drugi, ale jakoś nie mogła wybrać się w drogę. - Poczekam na jaskółki - tłumaczyła innym ptakom. Aż tu któregoś dnia wszystkie jaskółki z całej wsi zerwały się do odlotu. - Dokąd? Dokąd? - zawołała do nich sójka, kiedy mijały las. - Do południowej Afryki na zimowe wczasy! - zaświergotały jaskółki. - Czekajcie tam na mnie! Wkrótce do was przyfrunę! - zapewniała je sójka. I znów minęło trochę czasu. Opuściła las szafirowa kraska, z którą sójka kłóciła się ciągle. Każda z nich uważała, że ma ładniejsze piórka, a do tego jeszcze sójka przechwalała się pięknym czubem na głowie. Odleciały pokrzewki, pliszki i cały rozświergotany drobiazg ptasi. Liście na drzewach pożółkły. Sójka coraz niespokojniej polatywała po lesie. - Jak to, jeszcze nie odleciałaś? - spytała ją któregoś dnia zięba. - Już bardzo niewiele ptaków zostało. Nawet ja, choć późno wyruszam w drogę, jutro odlatuję. - Jutro? Ach, to świetnie! Polecimy razem. Już chłodno na dworze, liście opadają, czas i na mnie. Tak, tak, polecę z tobą - ucieszyła się sójka. Ale na próżno rozglądała się zięba za sójką następnego ranka. Poleciała w towarzystwie swoich krewniaczek, nie czekając dłużej. A tymczasem jesień powoli ustępowała miejsca zimie. Nad lasem pojawiło się wielkie stado kraczących, czarno- popielatych wron. - Co? Czy wy też odlatujecie? - zdziwiła się sójka. - My? Kra, kra, kra... Myśmy właśnie przyleciały - krakały wrony. - Jak to? Przecież wiłyście tu gniazda na wiosnę i latałyście nad polami latem. - Nie, to nie my. Te wrony, które wiły tu gniazda, już odleciały do trochę cieplejszych krajów na południo-zachodzie - zakrakała jedna z wron. - Piecuchy! Boją się zimna - szydziła druga. - Gdyby tylko zobaczyły, jaka jest nasza zima! - dodała trzecia. - Dla nas, mieszkanek Północy, wasze mrozy niestraszne - zapewniała czwarta. - Nie boimy się ich, tak jak i ty. Ty przecież nie odlatujesz? Sójka pokręciła się trochę na gałęzi, poskrobała pazurkiem po głowie, rozejrzała się, czy jej nie słyszy któryś ze stałych mieszkańców lasu, i niepewnie odpowiedziała: - Ja? Ja właściwie jeszcze nie wiem. Plotkarka-sroka opowiadała potem, że widziała sójkę w jakiś mroźny, zimowy dzień wyłuskującą żołądź z łupiny. Ale nie umiała powiedzieć, czy to była ta sama, która jesienią wybierała się w drogę, czy może inna, która przyleciała do lasu z Północy. Tyle było sójkowego skrzeczenia i fruwania, że aż ludzie ułożyli o niej przysłowie: "Wybiera się jak sójka za morze". Jesienne liście Cicho jest w lesie. Tak cicho, że słychać niemal, jak ze szczytu klonu odrywa się upstrzony barwami jesieni liść i mieniąc się w słońcu opada coraz niżej i niżej, aż z lekkim szelestem osiądzie na zawsze zielonym krzaczku borówek. Za nim spływa powoli drugi i trzeci. Coraz ich więcej leży na ziemi. Ile? Nikt nie policzy. Są lśniące, rude z buka o srebrnoszarej korze, jasnozłote z brzozy, z grabu i z lipy, czerwone z osiki, brunatne z olszyny i dębu... Sypią się z góry, sypią, a tyle ich jeszcze na drzewach pozostało. Aż dziwne wydają się przy nich zielone igły świerków i sosen. Bo nawet modrzew wygląda teraz jak płonąca, pomarańczowa choinka. Kładą się spadające liście na wrzosach już dawno przekwitłych, na nagich gałązkach czarnych jagód, na wysokich paprociach i potrójnych listkach poziomek. Okrywają tysiące i tysiące drobnych i większych nasion rozrzuconych po lesie, tysiące i tysiące wtulonych w ziemię cebulek i korzeni... - Nie zmarzniecie - zdają się szeleścić, gdy je wiatr poruszy lub ktoś potrąci. - Niegroźna dla was zima i jej mrozy. Okryjemy was ciepłą, grubą pierzynką, a z wiosną nakarmimy, gdy zmienimy się w żyzną, próchniczną ziemię... Cicho jest w lesie. Tak cicho, że słychać, jak powoli wędruje wielki, z wierzchu czarny, od spodu błyszczący szafirem i fioletem żuk gnojowy. Może szuka schronienia na zimę? A może to niedołężny staruszek, co już rok życia ma za sobą i stawia ostatnie kroki? Cicho. Żaden ptak nie zaćwierka, nie zaśpiewa radosnej piosenki. Wiele odleciało już na południe, na zachód, do cieplejszych krajów. Te, które pozostały, tracą letnie piórka i czekają smutne i osowiałe, aż im nowe, cieplejsze puchy na zimę wyrosną. Bęc! - coś stuknęło o ziemię przerywając ciszę. To żołądź wyleciała z miseczki i potoczyła się daleko od starego dębu. Może za kilka lat wyrośnie z niej młody dębczak, podobny do tych, których tyle krzewi się dokoła. Zgrzyt... zgrzyt... - coś zaskrobało po korze. Mignęła w skoku szalonym ruda błyskawica. Nie zatrzymały jej wiszące na dębie żołędzie ani smaczniejsze od nich, kanciaste bukwie, sypiące się na ziemię z kolczastych, rozwartych łupin. Zgrzyt... zgrzyt... - znowu czyjeś pazury zahaczyły o dębową korę. Brunatne futerko, pod gardłem jasna plama... To kuna leśna, wbrew zwyczajom nie czekając nocy, rozpoczęła polowanie. Skacze z drzewa na drzewo nie gorzej od uciekającej przed nią rudej wiewiórki. Skończyła się cisza leśna. Szumią rozchwiane gałęzie, sypią się liście garściami, a wiewiórka i kuna pędzą, pędzą przed siebie, bez wytchnienia. - Prędzej! Prędzej! - tłucze się w piersi wiewiórki wystraszone serce. - Aby dalej od wroga, aby zmylić pogoń... - Prędzej! Prędzej! - popędza kunę głód. Biegną, skaczą, zawracają, kołują... Aż zniknęły gdzieś w koronach drzew, obie brązoworude jak jesienne liście. Szurając nogami w liściach, Joasia idzie leśną drogą i zbiera te najbarwniejsze, najpiękniejsze na jesienny bukiet. Trzyma już spory pęk w ręce. Stanęła przy krzaku trzmieliny. - Spójrz, Krzysiu, jakie to ładne owoce! Z ciemnoróżowych pochewek zwieszają się pomarańczowe wisiorki, podobne do uczepionych na nitkach zabawek choinkowych. Wtem... myk, smyk... - coś małego, szarego z rudym gardziołkiem smyrgnęło spod krzaka. - Mysz? E, nie. Zafurkotały skrzydła i szary ptaszek zniknął wśród rudziejących liści. - To rudzik - mówi Krzyś. - On bardzo lubi trzmielinę. Szkoda, że niedługo i on od nas odleci. Dzieci idą dalej, tam gdzie czerwienią się krzaki kaliny i gdzie z niskiej jarzębiny zwieszają się koralowe kiście. Rudzik tylko na to czekał. - Czek, czek, czek... - ćwierka cichutko, wracając do przerwanego obiadu. I znowu robi się cicho. Tak cicho, jak w każdy pogodny dzień złotej jesieni. I tylko coraz więcej liści osuwa się na ziemię, choć ich nie trąca nawet najlżejszy powiew wiatru. Jak Burek łopiany rozsiewał Burek się nudzi. Leży przed domem na słońcu i ziewa. - A może by tak zajrzeć do lasu? Ogródek otoczony jest płotem, ale Burek ma swoje tajemne przejście. Sam je wykopał, tam gdzie krzaki najgęściejsze. Burek wstaje powoli, przeciąga się i truchcikiem biegnie do płotu. Ogląda się, czy nikt nie widzi, bo przecież wie, że sam nie może biegać po lesie. Ale nikogo nie widać. Już jest przejście! Burek przypłaszcza się, wyciąga jak długi i ostrożnie przesuwa pod deskami. Po chwili jest już za płotem. Hop! - w dwóch skokach przesadził drogę, która prowadzi przez podmokły zagajnik do lasu, i schował się w zeschłych badylach sterczących po drugiej jej stronie. - Coś tu ładnie pachnie... - Burek wciąga nosem powietrze. - Uhm... to kuropatwy przydreptały z pola. Przebiegły tędy przed chwilą, bo jeszcze można uchwycić ich zapach... i weszły do zagajnika... Może uda się je dogonić? I Burek już sunie rowem przed siebie. Przemyka pod wielkimi liśćmi łopianu, ociera się o czepliwą przytulię. - Aj, aj! - nastąpił łapą na liść ostu. Łapa trochę boli i kłuje, ale zapach kuropatw coraz mocniejszy, Burek goni więc dalej. Już słyszy szelest potrącanych przez kuropatwy badyli, kiedy nagle... Frr... - całe stadko z furkotem poderwało się do góry i odleciało. - Szukaj ich teraz po polu! Zmartwiony Burek wyskakuje z gąszczu na drogę. Węszy. - Aha, szła tędy Joasia z koleżankami... Pies biegnie śladem dziewczynek i dogania je na skraju lasu. Dziewczynki zatrzymały się koło wielkiego łopianu rosnącego przy drodze. W lecie nad jego kwiatami krążyły motyle: osetniki o czerwonych skrzydełkach, rdzawe pokrzywniki i pawiki z tęczowymi kółkami. Teraz liście łopianu pożółkły, a na miejscu kwiatów siedzą okrągłe główki złożone z nasionek. Każde nasionko ma mały haczyk. Kiedy się ten haczyk czegoś uczepi, to już nie puści. - Zrobię sobie z łopianów ordery! - woła Joasia. I dziewczynki zrywają okrągłe główki i przyczepiają do sukienek. Już Joasia ma łopianową gwiazdkę, Ewunia łopianowe guziczki, a Hania obramowane łopianami kieszonki. Burek przysiadł na środku drogi i ogląda skołtunioną sierść. Co też to się narobiło! Pełno łopianowych główek w ogonie, na bokach, na uszach... Między nimi okrągłe, czepliwe nasionka przytulii, a już najwięcej małych, pojedynczych zadziorków kuklika... Skąd się to wszystko wzięło? Burek kręci się i wyrywa je z sierści zębami. Zobaczyła go Joasia. - Burek! A ty tu skąd? - patrzy na psa i śmieje się, bo Burek na nic nie zważa, zajęty swoimi kłopotami. Niełatwo wyrwać z psiej sierści łopianowe i kuklikowe zadziorki. Dziewczynki wracają do domu, Burek za nimi, ale co kilka kroków zrobi, to przystaje, przysiada, szarpie... a co wyrwie, to wypluje. Ani mu w głowie, że rozsiewa nasiona po drodze i że na przyszłą wiosnę wyrosną z tego siewu nowe rośliny. Już doszli do domu, a tu jeszcze na uszach pełno łopianowych nasionek. - Jak do nich sięgnąć? - biedzi się Burek. Byłby sobie chyba nie dał rady, gdyby się Joasia nie zlitowała. - Chodź tu, Burku, daj uszy. Powyciągamy ci te zadziory. Widzisz, jak to nieprzyjemnie! A nie trzeba było uciekać z domu i włóczyć się po zagajniku. Joasia gderze, ale tak na wesoło. A Burek leży cicho, cichutko, tylko czasem ogonem poruszy, jakby chciał przytaknąć swej pani. Kuropatwy przecież uciekły, a wyjmowanie łopianów z poplątanej sierści to bardzo niemiły zabieg... W burkowym lesie Ciemno i cicho było w lesie bukowym. W dzień nawet rzadko kiedy jakiś promyk słoneczny zdołał przecisnąć się przez gęstwinę liści. Wysokie, srebrzystoszare pnie buków stały koło siebie, nie osłonięte krzewami ani ziołami. Powoli, z delikatnym szelestem spadały z nich czerwonobrązowe, sztywne, połyskujące liście. Nadchodziła noc. Bęc! - z otwartej szeroko, kolczastej łupinki wyleciał kanciasty orzeszek i skrył się pomiędzy liśćmi. Tuż obok rozległ się cichy szmer. Z ziemnej norki wysunęła się mała leśna myszka i pochwyciła leżącą na ziemi bukiew. - Przyda się na zimę - zamruczała cichutko, ciągnąc zdobycz do norki. Nie ona jedna wyruszyła nocą na poszukiwanie żywności. Z dziupli wyskoczyła nie większa od szczura popielica i myszkowała po gałązkach. - Są, są bukwie, i to bardzo smaczne - zapewniała ją malutka, podobna trochę do myszy, ale żółtawoczerwona, orzesznica, odrywając się na chwilę od jedzenia. - A ty tu skąd? - zdziwiła się popielica. - Przecież twoje ulubione miejsce jest w krzakach leszczynowych. - Tak, ale tam na skraju lasu dzieci i wiewiórki zrobiły takie spustoszenie w orzechach, że wybrałam się tutaj na żer. I wcale tego nie żałuję. Bukwie nie są gorsze od orzechów i równie pożywne. - Cieszę się, że ładnie obrodziły w tym roku - mówiła popielica. - Nie braknie mi pożywienia. - Ty się martwisz o pożywienie! - wykrzyknęła orzesznica. - Ty, taki śpioch, co zasypia z nastaniem pierwszych chłodów i deszczów jesiennych, a budzi się dopiero w połowie kwietnia! - Nie jestem taka zahartowana na mrozy jak wiewiórka, która nawet w środku zimy potrafi się obudzić i harcować po lesie - tłumaczyła się popielica. - A jedzenia wystarczy dla wszystkich. Także dla większej zwierzyny. Zdaje się nawet, że ktoś tu już idzie - przerwała nasłuchując. Lekki trzask gałęzi poprzedził ukazanie się kilku zgrabnych sarn, które, węsząc przy ziemi, wybierały wargami opadnięte bukwie. Z wolna posuwały się naprzód, uważnie nasłuchując, czy nie zbliża się jakiś wróg. Nagle zastrzygły uszami i galopem popędziły w las. Z głośnym tupotem i sapaniem wtoczyły się między buki grube, ciężkie dziki. Twardymi ryjami rozrzucały więdnące liście i smakowicie mlaskały przy każdym znalezionym orzeszku. - Nie zatrzymujcie się ciągle - poganiała je idąca przodem matka. - Musimy zdążyć przed świtem na ziemniaczysko pod lasem. Tam dopiero się najemy! - Może byśmy lepiej dziś tutaj zostali? - chrząknął jeden z warchlaków. - Nie, nie. Bukwie będziemy mieli przez całą zimę, a ziemniaków jeszcze nie próbowaliśmy. Chodźcie prędzej - gderała matka. Dziki ruszyły w drogę. W ciszy, jaka zapanowała teraz pomiędzy bukami, słychać było tylko szmer opadających liści i lekki stuk uderzających o ziemię bukwi. Borsuk samotnik Równo z zachodem słońca borsuk wysunął się ze swej jamy. Najpierw ukazała się biała z dwiema czarnymi pręgami głowa, a za nią żółtawopopielate ciało. Węsząc podreptał do pobliskiej strugi. Po drodze rozglądał się, czy nie znajdzie czegoś do jedzenia. Schrupał parę leżących pod dębem żołędzi, oblizał się na widok porzuconej przez wiewiórkę bukwi, spróbował, czy można jeszcze wygrzebać z ziemi jakieś korzonki. - Ciężkie czasy nastały - westchnął głęboko. - Przez całe lato i jesień nie brakowało pożywienia. Pod dostatkiem było ślimaków, owadów i ich larw, dżdżownic, czasem trafił się wąż, jaszczurka czy żaba albo i młody królik... Były grzyby, jagody, trawy i zioła... A teraz zima nadchodzi... Dobrze, że już jestem sam i nie trzeba myśleć o karmieniu rodziny. Dzieci urodziły się borsukowi na początku marca. Opiekował się nimi troskliwie. Przez dwa miesiące młode borsuczęta żyły w ciemnej, podziemnej jamie. Dopiero w końcu kwietnia rodzice wyprowadzili je po raz pierwszy na powierzchnię ziemi. Odbyło się to naturalnie w nocy, gdyż borsuki wychodzą z nory o zmierzchu, a wracają o świcie. Z sąsiadami rodzina borsuków nie utrzymywała żadnych stosunków towarzyskich. Żyli sami dla siebie przez całą wiosnę i lato. Dopiero w sierpniu czy wrześniu coś się odmieniło. Borsuk zaczął odwiedzać sąsiadów z pobliskich nor borsuczych i sam także przyjmował czasem gości. Wkrótce jednak znudziło mu się życie towarzyskie. - Lepiej jest żyć samotnie i w ciszy. Dzieci już odchowane, mogą iść w świat i wykopać sobie na zimę własne nory. W połowie października pozostał sam. Zabrał się teraz do porządkowania nory na zimę. Całe noce wędrował tam i z powrotem, znosząc do jamy ściółkę. Trzeba wysłać mieszkanie miękko i ciepło, żeby nie zmarznąć i żeby zapewnić wygody przyszłym dzieciom, które przecież urodzą się pod koniec zimy. Kiedyś gdy powracał z nocnej wędrówki, usłyszał z daleka jazgotliwe szczekanie. "Oho - pomyślał - to pewno ten nieznośny jamnik, co tak lubi grzebać w cudzych norach". Prędko wsunął się do nory. - Może mnie teraz szukać - mruczał.- Moja nora z roku na rok jest coraz głębsza i coraz bardziej rozgałęziona. Choćby i trafił do mnie, to go powitam mocnymi zębami. A że mojego sąsiada lisa trochę przepłoszy, to trudno. Zresztą lis też ma zęby nie od parady. Powęszył chwilę, posłuchał i wreszcie, uspokojony, położył się wygodnie i zasnął. Zima Co się stało z bielakiem? Zając szarak mieszkał na polu, a zając bielak w lesie. Oba zające poznały się późną wiosną i bardzo zaprzyjaźniły z sobą. - Odwiedź mnie kiedyś w lesie - zapraszał bielak. - Odwiedzę - obiecał szarak. Ale jakoś minęło lato i szarak nie miał czasu dotrzymać obietnicy. To musiał zobaczyć, czy ładnie się żyto wykłosiło. To go żniwiarze wypłoszyli z kryjówki. To znów przyglądał się z dala kopaniu ziemniaków. I tak minęło lato, minęła jesień, opustoszały pola. Dopiero któregoś dnia zimą przykicał szarak po śniegu do lasu. Zatrzymał się i patrzył na wszystkie strony, szukając bielaka. - Czy nie wiesz, gdzie jest bielak? - spytał dzięcioła opukującego starą sosnę. - Stuk, stuk! Nie wiem, nie mam czasu rozglądać się po lesie - odpowiedział dzięcioł między jednym stuknięciem a drugim. - Czy nie widziałeś bielaka? - spytał szarak malutkiego strzyżyka. Strzyżyk siedział na gałązce i śpiewał tak wesoło i dźwięcznie, jakby dokoła zielenił się las wiosną. A przecież była zima, śnieg pokrywał ziemię i o pożywienie trudno. - Nie widziałem - odśpiewał zającowi strzyżyk - ale spytaj sikorkę, może ona ci powie. - Może ty widziałaś bielaka? - spytał szarak sikorkę, która przed chwilą usiadła na gałązce leszczyny. - Pink, pink! Widziałam! Tu są jeszcze jego ślady na śniegu. Szarak pomknął szybko po wskazanych śladach. Nagle trop urwał się pod krzakiem. Sterczały tam ponad kupką śniegu dwie czarne plamki. Kupka śniegu poruszyła się i dwie czarne plamki okazały się końcami długich uszu jakiegoś zwierzęcia. Szarak odskoczył. - Dzień dobry! - zawołało dziwne zwierzę. - Nie poznajesz mnie? - Nie znam cię... Szukałem bielaka... - To właśnie ja. - Ty? - zdumiał się szarak. - Czy kto widział kiedy białego zająca, i do tego z czarnymi końcami uszu? - A pamiętasz, jak się dziwiłeś, że mnie nazywają bielakiem, choć miałem w lecie szare futerko? Teraz już wiesz dlaczego. - Więc to naprawdę ty? Zmieniłeś futro na zimę? - Przecież i tobie, szaraku, wyrasta przed zimą nowe, puszyste futerko. - To prawda - przyznał szarak - ale moje jest tylko trochę jaśniejsze od letniego. - A moje zimowe futerko jest białe, bo ja pochodzę z krajów, gdzie zima jest długa i gdzie leżą wielkie śniegi. Na dalekiej Północy żyją też białe lisy i białe niedźwiedzie. Są tam nawet ptaki, którym na zimę wyrastają białe pióra. Nazywają się pardwy. - To można tam wpaść wprost na lisa leżącego w śniegu? - spytał szarak. - Ale można też schować się w śniegu tak, że nikt nie dojrzy. Dopiero kiedy lis czy wilk cię wywęszą, wtedy ratunek w dobrych nogach. A już dobrym biegiem to i my, bielaki, i wy, szaraki, możemy się popisywać! Przy leśnych paśnikach Deń, deń, deń - dzwonią dzwonki u sanek. To gajowy, pan Marcin, wiezie do lasu wiązki siana i liściarkę - pęki gałęzi ściętych jeszcze pod koniec wiosny. Młode, pożywne, choć wysuszone gałązki będą smakować gościom stołówki na leśnej polanie. Krzyś powozi Siwkiem, który idzie równo, sam skręca to w prawo, to w lewo. Nigdy się nie pomyli. Stary koń dobrze zna drogę, którą tyle razy już przeszedł. Joasia zagrzebała się w siano. Widać tylko kapturek i koniec sterczącej spod niego kokardy. Drzewa przybrały jakieś dziwne kształty. Gałęzie uginają się pod śniegiem. Przy każdym powiewie wiatru sypie się z nich biały tuman. - Spójrz, Krzysiu! Ten świerk wygląda jak dziad borowy w wielkiej, białej czapie i białej, grubej szubie! - woła Joasia. Ale Krzyś nie ogląda się za siebie. Skoro trzyma się lejce, trzeba uważać na konia i na drogę. Zresztą dziad borowy został już w tyle. Teraz przy drodze stoi zgięta wpół baba ze śniegowym tobołem na grzbiecie. A dalej kilka białych grzybów- olbrzymów. "Ileż to pięknych bajek można sobie ułożyć jadąc przez zaśnieżony las!" - myśli Joasia. - Prrrr... Deń, deleń, deń! Dzwoneczki zabrzęczały mocniej i umilkły. To już polana. - Co tu śladów na śniegu! Cała polanka wydeptana i wszystkie zapasy zjedzone! Wielu musiało być stołowników, ale bo też długa jest tegoroczna zima i w lesie trudno o pożywienie. Pan Marcin pokazuje dzieciom różne ślady - tropy, jak je nazywa. - Widzicie, te duże to są tropy jeleni. O, jak się odbiły na śniegu rozdwojone racice... A tamte mniejsze - to sarnie... Krzyś z zapałem pomaga przy wyładowywaniu zapasów. Siano zakładają z panem Marcinem za drabinki, liściarką obwiązują drzewa, nie za wysoko, nie za nisko, żeby było łatwo sięgać po gałązki. Wreszcie z samego dna sań wyciągają worek z żołędziami, kasztanami i sypią je do koryt. - Pamiętasz, Krzysiu, jak zbieraliśmy te kasztany i żołędzie? - przypomina Joasia. Cała szkoła brała wtedy udział we współzawodnictwie, kto więcej uzbiera. - No, przyjęcie w stołówce gotowe - oznajmia Krzyś. - Goście proszeni są do stołu... Ale goście nie spieszą się, choć głód na pewno im dokucza. Czekają na odjazd sanek, na zapadnięcie zmroku. Dźwięczny głos dzwonka zacicha w oddali. Drobny, sypki śnieg zaczyna prószyć, zasypując ślady sań. Powoli ściemnia się. Spomiędzy drzew wysuwają się pierwsi stołownicy: zgrabne, smukłe sarny - kozy - z tulącymi się do nich młodymi i kozły, których głowy ozdabiają nowo wyrosłe, omszone jeszcze rogi. Młodsze koziołki mają rożki pojedyncze, spiczaste, u starszych sterczą zgrabne widełki o dwóch lub trzech odnogach. Sarnięta nie różnią się już barwą od swych matek. Jeszcze w jesieni zmieniły rdzawą sierść upstrzoną białymi cętkami, podobnymi do okrągłych plam słońca przeciekających przez gąszcz liści, na szarobrunatną, jednolitą. Sarny, oglądając się niespokojnie, podsunęły się ku nakrytym szerokim dachem żłobom. Nie ma obawy, żeby śnieg przysypał leżące tu zapasy, a i zwierzęta mają schronienie przed pluchą i zawieją. Suche łodygi chrzęszczą w pyskach. Trącane nozdrzami żołędzie przesypują się z lekkim szelestem. Gdy się jest najedzonym, chłód nie dokucza tak bardzo. Zbliżające się odgłosy stąpania przerywają posiłek. Sarny oglądają się niespokojnie. Nie, to nie wróg. Z gęstwiny wysuwa się najpierw łania - przodownica stada. Rozgląda się wokoło i wychodzi na polanę. Za nią tłoczą się pozostałe łanie, małe, tegoroczne jelonki i kilka samców z rozgałęzionymi wieńcami. Jelenie przepychają się pomiędzy słabszymi od nich sarnami i sięgają do żłobów. Niektóre zatrzymują się przy przywiązanych do drzew gałązkach. Wtem nowy szmer i na polanę wchodzi stary jeleń - samotnik. Gdzież się podziały jego rozłożyste, wspaniałe rogi o licznych odnogach? Te rogi, które dopomogły mu w zwycięstwie nad przeciwnikiem podczas jesiennych zawodów na rykowisku? Zgubił je gdzieś w ostępie leśnym i gdyby nie olbrzymi wzrost i groźne spojrzenie, można by go wziąć za starą łanię o bujnej ciemnej grzywie. Młodsze samce, które trochę później zrzucą swe wieńce, bez lęku patrzą teraz na samotnika. Zanim przez wiosnę wyrośnie mu nowe, jeszcze wspanialsze, jeszcze bardziej rozgałęzione poroże, jedyną jego obroną są nogi niedoścignione w biegu. I jego zwabiły żłoby ustawione na polanie, choć jelenie nie lubią zbliżać się do miejsc uczęszczanych przez ludzi. Ale głód zwyciężył starego samotnika i ostrożną łanię wraz z jej stadem. Jedzą szybko, czujne na każdy odgłos, nawet najlżejszy. Każdy szelest, choćby osypującego się z gałęzi śniegu, sprawia, że strzygą uszami i niespokojnie się rozglądają. Nim przyjdzie świt, obie płowe gromady - jelenia i sarnia - znikną w gęstwinie. Na polanie zostaną tylko ślady ich racic, ale i te zasypie drobny, wolno, miarowo padający śnieg. Najmniejsze ptaszki - Czy to prawda, że są na świecie takie malutkie ptaszki, niewiele większe od motyli i bardzo kolorowe? - Prawda, Joasiu. Nazywają się kolibry i wyglądają jak piękne, fruwające kwiaty. - A u nas ich nie ma? - Nie, kolibry żyją w bardzo ciepłych krajach. Ale pokażę ci nasze ptaszki, które są niewiele większe od kolibrów. - Teraz? W zimie? Czy takie maleństwa nie zmarzną? - Zobaczysz. Weszłyśmy do lasu. Już z dala dobiegł nas wesoły śpiew ptasi. - Kto to śpiewa? Na krzaku siedział malutki, rdzawobrunatny, ciemno pręgowany ptaszek, z krótkimi skrzydełkami i zadartym ogonkiem. Raz po raz spoglądał dokoła wesołymi, dużymi oczkami. To on tak ślicznie wyśpiewywał, głosem trochę przypominającym kanarka. - To właśnie jeden z naszycg najmniejszych ptaszków - strzyżyk. Czasem dodają do jego imienia "wole oczko", bo ma takie duże oczy. Jest jednym z najweselszych ptaszków. Jeszcze mniejszy od niego jest mysikrólik. Ten naprawdę jest nie większy od niektórych kolibrów i dosyć kolorowo upierzony. Zielonkawy, z dwiema białymi wstęgami i pomarańczową koroną na głowie. Jego kuzyn, mysikrólik zniczek, wygląda bardzo podobnie, tylko ma czerwoną czapeczkę i piórka bardziej żółtawe. U nas rzadko można go spotkać... ale pst, cicho... Spojrzałyśmy obie na drzewko rosnące trochę dalej. Siedział na nim nie kto inny, ale właśnie maleńki mysikrólik. - Czym one się żywią? - spytała Joasia. - Najchętniej owadami, które cienkim dziobkiem wydłubują z najmniejszych szpareczek w korze drzewa. A gdy w zimie owadów zabraknie, muszą zadowolić się jagodami i nasionami roślin. Stańmy cicho, może i mysikrólik nam coś zaśpiewa. Mysikrólik tymczasem usiadł na wysokiej gałęzi drzewa i zaczął wyśpiewywać kręcąc się na wszystkie strony. Widocznie chciał kogoś zwabić. Po chwili nadleciało jeszcze kilku malutkich jego krewniaków i wszyscy razem, skacząc i strosząc piórka, śpiewali, póki nie spłoszył ich szelest śniegu sypiącego się z potrąconej przez Joasię gałązki. Czubaty gość z Północy - Kczek, kczek, kczek... Kto z was ma taki piękny czubek jak ja? Nie ma równego mi ptaka. Kczek, kczek, kczek!...- przez całe dni sójka latała po lesie i pyszniła się swoim czubkiem na głowie. Oburzyły się na to sikory. - Przecież jedna z nas nazywa się nawet sikora czubatka i jej czubek sterczy bardziej w górę niż sójki! Ale kto by tam sójkę przegadał! Chyba jedna sroka. - Kczek, kczek! Taki mały ptaszek jak sikora, choćby miał nie wiem jaki czubek, nie może się ze mną równać. A cóż dopiero, gdy się spojrzy na moje piórka? Jak pięknie od rdzawoszarej barwy odbija czarno-biała szachownica i błękitna wstęga na skrzydłach! - wołała sójka. Sikory zapamiętały sobie te sójkowe przechwałki i postanowiły zarozumialca ukarać. Długo kręciły główkami i szukały sposobu, ale nic nie mogły wymyślić. Któregoś dnia jedna z sikorek przelatywała koło wysokiej brzozy, na której zieleniła się kępa jemioły. Całe stado jakichś nieznanych ptaszków siedziało na zielonych gałązkach i zajadało białe, lepkie jagody. Sikorka zerknęła ku nim ciekawie i aż przysiadła ze zdumienia. Każdy z ptaków miał na głowie duży, sterczący czubek. Sikorka nie namyślała się długo. Dźwięcznym głosikiem zwołała kilka swych krewniaczek i dalejże szukać sójki po lesie. Sójka właśnie rozłupywała znalezione żołędzie, kiedy nadleciały sikorki. - Chodź prędko - wołały - coś ci pokażemy! Naprawdę warto zobaczyć! Zaciekawiona sójka poleciała za nimi. Kiedy zbliżyły się do kępy jemioły, sikorki przysiadły tuż przy nieznanych ptakach, a sójka zatrzymała się trochę dalej. - Kto wy jesteście? - spytały sikorki. - My jesteśmy jemiołuszki jedwabniczki - odpowiedziały ptaszki nie przestając ani na chwilę objadać jagód. - Przyleciałyśmy tu na zimowe wczasy z dalekiej Północy. Bardzo nam się u was podoba. Tyle jedzenia... - Czy dlatego nazywacie się jemiołuszki, że lubicie jemiołę? - Tak, a drugie imię otrzymałyśmy z powodu naszych jedwabistych, miękkich piórek. - To u was w zimie nie ma co jeść? - zainteresowała się któraś z sikorek. - O, u nas zima jest sroższa, o wiele sroższa niż tutaj - mówiły jemiołuszki. - Słońca prawie nie widać, ciemno, mróz, wszystko śniegiem pokryte... - A owadów nie jadacie? - Jadamy, ale przeważnie żywimy się nasionami. Jakaż wyśmienita jest ta jemioła! Kiedy ją skończymy, polecimy na krzaki jałowca ... - mówiła jedna. - A ja widziałam tu niedaleko czerwoną jarzębinę - dodała druga. - Chyba już najadłyście się dosyć? - zdziwiły się sikory. - Nigdy nie można zjeść za dużo - odpowiedziały jemiołuszki, bez przerwy skubiąc jagody. Sójka słuchała rozmowy, uważnie przyglądając się nieznanym ptakom. Miały piękne, lśniące, czerwonoszare piórka, czarny ogonek i skrzydła ozdobione czerwonymi i żółtymi plamami. Ale to wszystko było niczym w porównaniu z czubkiem. - Tak, tak... ich czubek jest piękniejszy od mojego - szepnęła, powoli przefruwając z gałązki na gałązkę, żeby niepostrzeżenie się oddalić. Ale sikorki zaraz to zauważyły. - Sit, sit... Kto ma ładniejszy czubek? - zaświergotały wesoło. - Jemiołuszki - przyznała sójka - ale za to ja nie jestem takim łakomczuchem jak one. Brr... one chyba pękną z przejedzenia... - Nawet my nie potrafimy tyle zjeść - stwierdziły sikorki. - I żeby jeszcze to były owady, tłuste gąsienice, ale jemioła... Sójka nic nie odpowiedziała. Rozwinęła skrzydła i odleciała na drugi koniec lasu. Za nią pofrunęły i sikorki. A jemiołuszki zajadały dalej z apetytem jagody jemioły. Gniazdko wśród śniegu Na zwisającej ze świerka szyszce siedział uczepiony pazurkami dziwny ptaszek. Jego czerwone piórka ładnie odbijały od białego śniegu, a śmieszny, gruby dziobek coraz to zanurzał się pomiędzy łuskami szyszki, kryjącymi smakowite nasionka. Końce tego dzioba nie stykały się jak u innych ptaków, lecz były skrzyżowane i wyglądały jak źle dopasowane nożyczki. Siedząca na drugim drzewie sikorka długo przyglądała się nieznanemu ptakowi, wreszcie spytała: - Chyba niedawno zjawiłeś się u nas? Nigdy jeszcze nie widziałam takiego dzioba... Czerwony ptaszek odwrócił się. - Pozwól, że ci się przedstawię. Jestem krzyżodziób świerkowy. Przyleciałem z żoną w te strony, bo jest tu dużo pożywienia odpowiedniego dla nas i dla naszych dzieci. - Czy długo u nas zabawicie? - Dopóki dzieci nie podrosną... - O, to jeszcze kilka miesięcy upłynie... - Ech, nie! W marcu lub w kwietniu powinny już dobrze latać. - Co też ty mówisz?! - wykrzyknęła zdziwiona sikorka. - A gdzie jest twoja żona? - Siedzi na gnieździe. - Na gnieździe? - powtórzyła niedowierzająco sikorka. - Chciałeś chyba powiedzieć, że zmarzła i przysiadła na czyimś gnieździe, żeby rozgrzać nóżki. U nas mówi się, że ktoś siedzi na gnieździe, kiedy wysiaduje jajka. - Właśnie moja żona siedzi na jajkach. Sikorka obraziła się. - Proszę bardzo, nie strój sobie ze mnie żartów. Jestem wprawdzie młoda, ale wiem, że na jajkach siedzi się na wiosnę, kiedy jest ciepło, a nie w środku zimy - powiedziała i pokręciła dziobkiem. - Ależ ja nie żartuję - odrzekł poważnie krzyżodziób. - Nie chciałem wcale cię obrazić, sikorko. Proszę, leć ze mną do tamtego świerka, a sama się przekonasz, że mówię prawdę. Sikorka namyślała się, ale krzyżodziób zapraszał tak uprzejmie, że wreszcie zdecydowała się mu towarzyszyć. Już z daleka doleciało ich wołanie: - Gib, gib, cok, cok... - Oho, żona mnie woła! - Krzyżodziób przyspieszył lotu. - Może wykluły się nasze dzieci? Wysoko na świerku zobaczyła sikorka nieduże gniazdko z grubymi ściankami, osłonięte zwisającymi gałęziami, wysłane w środku mchem, porostami i pierzem. W gniazdku siedziała pani krzyżodziobowa, ubarwiona skromniej od męża, cała zielonkawoszara. Zobaczywszy nadlatujących zawołała wesoło: - Spójrz, mój drogi! Spójrz, jakie śliczne! - i unosząc się z lekka, odsłoniła dno gniazdka, na którym kręciło się kilkoro malutkich, nagich, świeżo z jajek wyklutych piskląt. - Ależ one się zaziębią! - wykrzyknęła sikorka. - O, moje dzieci nie boją się mrozu. Od urodzenia je hartuję - odpowiedziała pani krzyżodziobowa. - Leć prędko, mężu, po coś do jedzenia. Biedactwa jeszcze nic w dziobku nie miały. Krzyżodziób rozwinął skrzydełka i poleciał na poszukiwanie szyszek. Sikorka siadła obok gniazda na gałęzi, nie mogąc uwierzyć w to, co widziała. Pisklęta na śniegu! Coś przedziwnego! - Dlaczego składasz jajeczka, kiedy jeszcze mróz na dworze? Czy nie lepiej poczekać do wiosny - jak inne ptaki? - Widzisz - tłumaczyła jej pani krzyżodziobowa - w zimie dojrzewają nasiona świerków i innych drzew iglastych, a to przecież nasze główne pożywienie. Teraz więc najłatwiej wychować dzieci. Sikorka kręciła się na gałązce. Widać było, że chciałaby jeszcze o coś spytać. - Czy mogłabyś mi wytłumaczyć, dlaczego wy macie takie inne dzioby... skrzyżowane na końcach? - Wybieramy pożywienie spomiędzy łusek szyszki. Skrzyżowane końce dzioba znakomicie nam ułatwiają rozchylanie tych łusek i wydłubywanie ziarenek. Sikorka byłaby jeszcze pogadała o tym i owym, ale ściemniało się już. Podziękowała więc za rozmowę i, życząc szczęśliwego wychowania dzieci, odleciała do lasu. Zimowe mieszkanie burego misia Rozpędzona wiewiórka przysiadła na gałęzi i zdziwiona patrzyła z góry na burego niedźwiedzia znoszącego gałęzie do starego wykrotu pod obalonym wichurą świerkiem. Była już późna jesień, wiewiórka chciała jeszcze zebrać trochę zapasów, ale ciekawość przemogła. - Co on robi? - parsknęła. - Poprawia swój stary barłóg na zimowe mieszkanie - warknął rudy lis, który właśnie przebiegał pod drzewem. Wiewiórka aż podskoczyła i tupnęła łapkami w gałąź. - Nie wiedziałam, że niedźwiedź ma mieszkanie. Przez całe lato sypiał w gęstwinie i ani myślał o żadnym schronieniu. - Ba, w lecie było ciepło, miał pod dostatkiem jagód, korzonków, grzybów, potem żołędzi... Ale w zimie co będzie jadł, kiedy śnieg wszystko przykryje? Toteż jesienią najada się tak, że ma pod skórą całe warstwy sadła. Spojrzyj tylko, jaki z niego grubas. - Aha! - przytaknęła wiewiórka. - Musi mu tego sadła starczyć na całą zimę. Już niedługo położy się spać i będzie spał aż do wiosny. Nie pierwszą to zimę spędzi w tym barłogu pod wykrotem. Nie rozumiem, jak można tak długo spać i pościć. Ja wolę upolować coś smacznego od czasu do czasu. Niedźwiedź, jakby wyczuł czyjąś obecność, odwrócił się w stronę lisa i zaczął węszyć. - Oj, muszę uciekać! - warknął lis. - On nie lubi, żeby go podpatrywać... Machnął puszystą kitą i umknął szybko, tylko błysnęło w krzakach jego rude, puszyste, zimowe futro. Wiewiórka przypomniała sobie nagle o swoich zapasach i także pomknęła pomiędzy gałęzie. Wkrótce nadeszła zima i niedźwiedź zasnął w swoim zacisznym barłogu. To przydługie spanie przykrzy się zwykle misiowi i najczęściej już w początkach lutego wychodzi z barłogu. Chudy, wygłodzony, wędruje po lesie, szukając jedzenia. Wtedy też często próbuje upolować jakąś zwierzynę, bo trudno mu o pożywienie roślinne czy ulubiony miód pszczeli. Ale z barłogu pod świerkowym wykrotem mimo nadejścia lutego nikt nie wychodził. Czasem tylko wysunęła się potężna łapa, zgarniając śnieg sprzed progu. Widocznie niedźwiedź nie spał. Czemu więc nie wychodził? W barłogu, mimo srogiej jeszcze zimy, urodziły się dwa malutkie niedźwiadki. Z początku podobniejsze były do małych szczurów niż do pluszowych misiów. Leżały wtulone w kudły matki, okryte jej potężnymi łapami. Niedźwiedzica nie opuszczała ich przez dwa tygodnie. Mimo całozimowego postu nic nadal nie jadła. Zaspokajała jedynie pragnienie zgarnianym śniegiem. Gdy małe trochę podrosły, gdy okryły się puszystym futerkiem, które chroniło je od zimna, matka postanowiła wreszcie wyjść na świat, poszukać pożywienia. - Siedźcie cicho! - nakazywała. - Nie ruszajcie się z barłogu! Biegająca po drzewach wiewiórka nie poznała wychodzącej z wykrotu niedźwiedzicy. - Czy to rzeczywiście ten sam grubas, który budował w jesieni zimowe mieszkanie? - dziwiła się uskakując przezornie z drogi. Niedźwiedzica, chuda, osłabiona, napiła się trochę wody ze strumienia, skubnęła jakiejś marnej paszy i czym prędzej powróciła do dzieci. Ucieszyły się bardzo i zaraz przytuliły do jej ciepłego ciała. - Niedługo i wy wyjdziecie na słońce - mruczała ogarniając je łapami. - Niech tylko ociepli się trochę, niech wam tylko sił przybędzie... pójdziemy szukać zeszłorocznych, przemarzniętych jagód, smacznych korzonków... będziemy wygarniać kwaśne mrówki z mrowiska. Małe niedźwiadki nie słyszały już tych obietnic. Nakarmione matczynym mlekiem, spały smacznie, podobne do dwóch puszystych kłębuszków.