Zang Robert - Pierwszy święty

Szczegóły
Tytuł Zang Robert - Pierwszy święty
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zang Robert - Pierwszy święty PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zang Robert - Pierwszy święty PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zang Robert - Pierwszy święty - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Robert Zang Pierwszy święty! W ciemnym pokoju kolejny raz o ścianę obiła się ćma. Zupełnie się gubi bez światła, zauważył. Podszedł do zamkniętego okna i przez rozchylone żaluzje spojrzał na oświetloną tysiącami świateł ulicę. Co za widok, jak tu wysoko, a te wszystkie samochody rzeczywiście wyglądają jak pudełka zapałek. Parking obok budynku był pełny, a specjalnie do tego celu wyznaczony człowiek, mała ciemna kropeczka lawirująca pomiędzy zwalniającymi prostokątami, kierował pojazdy na inne, przygotowane już wcześniej miejsca. To pewnie ten sam facet, który wpuszczał ich dwie godziny temu. W stojącej na parapecie popielniczce zgasił papierosa. Cały czas targały nim wątpliwości. Cała ta oprawa, telewizja, mowy - nie podobała mu się. Nie mógł się w tym wszystkim odnaleźć, nie chciał zrobić z siebie błazna, a nigdy nie potrafił zachować się odpowiednio w tak zmanierowanym towarzystwie. Powinien pewnie tryskać dowcipem zabawiając wszystkich dookoła, albo rzeczywiście zachowywać się jak prawdziwy Święty, a przecież jest w końcu tylko człowiekiem i nie można oczekiwać od niego cudów. Ma swoje wady i traf chciał, że akurat nie lubi przebywać na takich imprezach, wśród tylu ludzi. Do tego zupełnie obcych. Czy to, że woli samotność i anonimowość jest grzechem, lub przestępstwem? Czy można go za to potępiać? Nie mógł odmówić, powiedzieć nie i wziąć się po prostu do roboty. Nikt by mu na to nie pozwolił, poszliby za nim na ulicę, nie dali spokoju. A tak, to może im wystarczy, zaspokoją to swoje wyuczone pragnienie robienia ze wszystkiego przedstawienia, hollywoodzkiego show. Istnieje iskierka nadziei, że może dotrzymają danego słowa, albo chociaż będą udawali że ich nie ma, będą śledzić go z daleka, może z helikoptera lub dachów pobliskich kamieniczek, ale nie będą ingerowali, chcieli przeprowadzać wywiadu, czy chociaż zadać kilku pytań zaraz po pierwszym razie. Tak. Po pierwszym razie - zamyślił się. - Jeśli oczywiście będzie jakiś pierwszy raz. Chciałby żeby raczej nie zdarzył się dzisiaj. Jutro, gdy wstanie znowu, a to wszystko będzie miał już za sobą, jak dalekie wspomnienie. O ile nie będzie dziennikarzy pod oknem, ale - cały czas żył tą nadzieją - mają zostawić mnie w spokoju przynajmniej przez miesiąc, a potem mam tylko podać termin konferencji. Zresztą to jedyny sposób, żeby cokolwiek doszło do skutku. Nie zrobię nic takiego przed kamerą. Nie mógł się odprężyć, wyluzować, a przecież zaraz miał wyjść do wszystkich, przedstawić się, stanąć przed mikrofonem. Ile jeszcze mam czasu? - pomyślał. - Pół godziny, piętnaście minut? Serce podeszło mu do gardła, próbował się uspokoić, zmniejszyć ciśnienie. Jeszcze się tu przekręcę, to by dopiero było. Wziął kilka głębokich oddechów, jeszcze raz wyjrzał przez okno i postanowił wrócić do garderoby. Wyszedł na jasny korytarz. Magda masowała mu plecy. Jej delikatne palce obudziły w nim na nowo ciągle żywe wspomnienia, obrazy wspólnie spędzanego czasu, lasów i łąk. Gór. Podróży na koniec świata, nieprzeliczonych godzin przeleżanych razem w łóżku. Teraz to wszystko minęło, już kiedy zrywali wiedział, że nie mógłby tak żyć, rozdarty ciągle między zasadami, które sobie narzucił, stawiając je ponad wszystkim, a miłością która bezustannie próbowała je złamać, zagarnąć go tylko dla siebie, rzucić na kolana i uczynić wiecznym niewolnikiem. Nie, to było zbyt trudne, zbyt wyczerpujące, walka miedzy dwiema tak wielkimi potęgami, a on w samym centrum tej bitwy. Czuł się jak w pułapce, zdecydowanie musiał stanąć po którejś ze stron. Ona tego nie rozumie, wiedział to, pogodziła się z tym, ale nie jest w stanie tego zrozumieć. Presja społeczeństwa zmusiła ją, aby była tu dzisiaj, aby stała za jego plecami i próbowała być z nim w tak ważnej chwili. Wielu ludzi zapewne nie jest w stanie tego pojąć, był tego świadom. Cały ten plan musiał narodzić się na samym dnie, tam gdzie człowiekowi nie pozostaje już nic więcej poza zasadami. Gdzie stanowią one ostatni bastion jego natury, jedyną broń przed całkowitym zepsuciem, poddaniem się woli zmysłów i pieniędzy, totalnej anarchii moralnej. - Nie przejmuj się, wszystko pójdzie dobrze - mówiła ciepło do niego. Była równie stremowana, ale jej było łatwiej. To nie ona miała tam wyjść i powiedzieć coś mądrego, coś co spodoba się wszystkim, utwierdzi w przekonaniach zwolenników, przekona tych nie do końca wierzących. Czy sam w to wierzył?, a kto jest bez winy, pierwszy niech rzuci kamieniem. To ogromna odpowiedzialność, nie tylko przed ludźmi, przed sobą, przed władzą. To o wiele więcej. Tam na ulicy nie ma się wątpliwości, że ktoś powinien zacząć robić porządek, ale jak to będzie wyglądało, gdy zostanie już sam, mając to cholerne prawo, mogąc go użyć, nietykalny przez władzę, sam przeciw wszystkim, pomiędzy zamkniętymi na cztery spusty oknami i drzwiami, w ciemnej ulicy, na miejscu zbrodni. Jak będzie się czuł? Czy na czas przyjdzie ta ogromna złość, która może pchnąć go do takich czynów, czy rozpali go do białości i pomoże mu nacisnąć spust, czy też ogarnie go strach i wyrzuty sumienia. Czy będzie zdolny się z tym zmierzyć? Wszystko będzie dobrze, łatwo powiedzieć. - Chyba muszę już iść - podniósł się z krzesła. Pierwszy Święty, też coś. Objął ją mocno ramieniem i wtulił się w bujne włosy, dotykając wargami delikatnej szyi. Oddała się temu pocałunkowi w pełni, odchylając głowę, próbując odgarnąć wchodzące mu w usta włosy. Kolejny ciepły ognik rozpalił się w jego wnętrzu, ale zgasił go zaraz. Jego twarz rozpogodziła się, wreszcie był gotowy. Najpierw przemówił prezydent. Tłumy zebrane w ogromnej sali (wszyscy we frakach, garniturach, sukniach wieczorowych) ucichły, gdy tylko pojawili się pierwsi dostojnicy, szepty i ciche chichoty ucięło dopiero pojawienie się głowy państwa. Teraz panowała bezwzględna cisza. Prezydent zaczął. "Drodzy zebrani, panie, panowie..." Mówił o ostatnich latach, o złu jakie zalęgło się na ulicach, o potrzebie wprowadzenia jakiegoś rodzaju stanu wyjątkowego, o podjęciu walki. Wspomniał czasy, gdy państwo dzięki edukacji i działaniom wymiaru sprawiedliwości doprowadziło do zerowych statystyk kryminalnych. Opowiadał o długich latach, jakie przeżył, on i większość tu zebranych, bez opieki policji patrolującej miasta, bez więzień, bez sądów i co najważniejsze bez przestępców. Spuścił głowę mówiąc o pierwszej kradzieży, która wydarzyła się kilkanaście lat temu, zupełnie nie groźnej, popełnionej przez jakiegoś uczniaka, o tym, jak wszystko potem powróciło do normy, i że dzisiaj osoba ta jest szanowanym obywatelem. Zmienił ton głosu, gdy zmuszony był przypomnieć wydarzenia sprzed dwóch lat, kiedy to dokonano napadu na bank i bestialskiego morderstwa kilku pracowników. Mówił o obradach Komisji i przywróceniu części funkcjonariuszy do służby ulicznej, o tym jak przebiegały te rozmowy i dlaczego postanowiono zrezygnować z broni. Mówił o słabych stronach natury ludzkiej i o jej prawach do życia. O wyborze jaki zmuszeni wszyscy byli podjąć, gdy przestępstwa stały się nagminne, o wyborze między dalszym nadstawianiem drugiego policzka i znoszeniu coraz to silniejszych razów, a podjęciu walki, w obronie swoich matek, ojców, żon, dzieci. W obronie tego, o co walczyli całe swoje życie, pracując ciężko, nie raz w pocie czoła, ale uczciwie, bez zazdrości, zawiści, czy pychy. Żyjąc zgodnie z Przykazaniami. "To nie jest dobra droga - mówił - ale w obecnej sytuacji musimy wybrać mniejsze zło. Inaczej będziemy odpowiedzialni za pogrążenie świata w zupełnym chaosie, za utorowanie mu drogi do władzy, za początek końca. Nie możemy sobie na to pozwolić, nie możemy dać szansy złu, by objęło władzę, by zagnało nas do własnych domów i kazało siedzieć cicho, czekając tylko kiedy po nas przyjdzie, kiedy nadejdzie nasz czas. Nie. Dlatego jesteśmy tu dzisiaj. Podjęliśmy to wyzwanie, rzucamy rękawicę w twarz rywalowi. Wiemy że gra nie fair, ale cóż, zwyciężymy go własnym uporem, siłą naszych serc, grając zgodnie z zasadami, według reguł." Piotr siedział dalej, między ministrem sportu a kanclerzem Unii. Przysłuchiwał się uważnie, próbując jednocześnie poskładać do reszty własną mowę. A jakie to reguły? Że legalnie będę mógł nosić broń, że będę mógł strzelać bez ostrzeżenia? A może ta, że wszyscy już o tym wiedzą i mogą przestać dopóki na nich nie trafię. Reguła numer jeden, nie ma legalnej wojny bez jej wypowiedzenia. Tymczasem prezydent mówił dalej. "Jest wśród nas dzisiaj człowiek, któremu powierzamy to zadanie. Nie sposób nie docenić jego poświęcenia, wyrzeknięcia się życia w spokoju, spokojnego sumienia. Niewielu z nas potrafiłoby zrezygnować ze szczęścia, z daru monotonnych wieczorów przed telewizorem, lub z książką w ręku, na rzecz długich spacerów po wielkich osiedlach i bocznych ulicach miasta, za przyjaciela mając jedynie ten oto kawałek żelaza." - Tu przekręcił głowę w prawo, wyciągając jednocześnie rękę, gdzie zza bocznej kurtyny wychodził już wysoki umundurowany funkcjonariusz trzymając przed sobą tę archaiczną broń. Obrzyn jak się patrzy, uśmiechnął się Piotr, taki jak na starych filmach. Dokładnie taki, jaki sobie wymarzył. "Nie jest taka stara, na jaką wygląda - uspokajał prezydent. - To całkiem nowa broń, pełna nowych rozwiązań. Zdołaliśmy zmieścić w niej całkiem pokaźny magazynek, nie jest więc tak często przeładowywana, ma mniejszy odrzut i co najważniejsze może z niej korzystać tylko jeden człowiek. Jest też nieco lżejsza od starszych modeli." Zainteresowanie publiczności osiągało powoli apogeum, Piotr siedząc jeszcze przez chwilę incognito między politykami wpatrywał się w błyszczące oczy i rozdziawione usta. Mało tam było twarzy spokojnych, na których nie rysowała się pogoń za emocjami i mocniejszymi doznaniami. Większość czekała na show, po tu byli, aby spełniły się ich najskrytsze marzenia. Wychowani na łonie miłości, pozbawieni mocnych wrażeń, zarówno w życiu, jak i na ekranie, pękali teraz z ciekawości i zachwytu przed tą oazą przygody, śmierci i ryzyka. Otwierano dziś krainę podniesionej adrenaliny, a oni mogli tylko siedzieć na swoich miejscach i wiercić się niespokojnie. Akcja, bohaterowie, dobro i zło, odwieczna walka, oto nowy sens życia. Piotr patrzył z lekkim przestrachem. Przez jego głowę w dotychczasowym życiu przewinęło się tysiące historii, rozpalały w nim namiętności, żądze, gniew, całą gamę uczuć, ale potrafił nad nimi panować. Zawładnąć każdym uczuciem i stłamsić je w zarodku, lub zgnieść już dużo później, gdy przeradzało się w pasożyta pustoszącego jego wnętrze. Wyjątek stanowiła miłość, musiał ją od siebie odsunąć, a raczej rozłożyć tak, by żaden człowiek nie dostał jej za dużo. Podzielił jej zapas na równe kawałki i rozrzucił po świecie. W ten sposób udało mu się odejść od Magdy. I był jeszcze strach, jedyny niezależny do tej pory. Wiele razy mu ulegał, chociaż ostatnio było z tym coraz lepiej. Już od lat nie zdarzyło mu się uciec, chować, czy milczeć. Miał nadzieję, że nie przegra żadnej z nowych bitew, ale wiedział, że strach przyjdzie, że zawsze będzie na niego czekał i zapewne nie da mu spokoju. Strach, to oznaczało przynajmniej dwóch na jednego. Oczywiście, jeśli oni nie będą się także bali. A prezydent kończył. "Chciałbym przedstawić wam pierwszego wysłannika sprawiedliwości, anioła którego tym razem to my, ludzie zsyłamy między bestie, by obwieścił im nasz wyrok. Może to zbyt obrazoburcze porównanie, ale chyba najlepsze. Panie i panowie... Piotr S." Wyciągnięta dłoń wskazywała jednoznacznie. Piotr podniósł się z krzesła. Na sali zagrzmiały oklaski, tysiące rąk uderzających o siebie wypełniły dźwiękiem przestrzeń, goście zaczęli podnosić się z siedzeń, ktoś z tyłu zaczął skandować jego imię. Wśród blasków fleszy przeszedł odległość dzielącą go od mównicy i uścisnął prawicę prezydenta. Podziękował mu za oddanie głosu i stanął wobec podnieconego tłumu. "Proszę państwa... - podniósł rękę, aby ich uciszyć. - Proszę państwa." Oklaski umilkły i tylko skandujący jego imię głos powtórzył się jeszcze kilka razy. Wszyscy usiedli. Piotr spojrzał kolejny raz w ich oczy. Czekały. "Nie ulega wątpliwości, że to ważna chwila, nie tylko dla mnie, nie tylko dla was. Dla przyszłości tego kraju. Decyzja o odpowiedzeniu przemocą na przemoc zmienia ludzkie nastawienia do świata, religii, rządu. Od dziś nikt nie powinien czuć się wolny od obowiązku wypowiedzenia się w tej sprawie, od zajęcia swojego własnego stanowiska. Strzelanie do ludzi jest rzeczą trudną i wcale nie zamierzam tego ukrywać. Niektórzy z was traktują to jak przygodę, inni jak konieczność, jeszcze inni wzruszają ramionami i mówią, że to naturalna kolej rzeczy, historia się powtarza. Dobrze wiecie jak brutalne czyny ostatnio popełniano, gwałty, znęcanie się nad ludźmi, morderstwa popełniane z zimną krwią. Czy sprawców tych czynów można postawić na równi z człowiekiem dobrym, pozwalającym sobie co najwyżej na małe kłamczuszenie? Czy też przyrównać ich do zwierząt i to tych najgorszych, do drapieżników zagrażających naszemu bezpieczeństwu? A wtedy wymordować ich, jednego po drugim, bez litości, bez zbędnych pytań, bez próby wytłumaczenia. Ale jest jedno pytanie, które ciśnie mi się na usta. Gdzie lęgną się takie szkodniki, gdzie dorastają? Co za matki czynią ze swych synów morderców, co za okoliczności? Chciałbym, drodzy państwo, abyśmy spojrzeli na siebie i zadali sobie to pytanie, czy gdzieś w naszych domach, przed telewizorem, w pokoju na piętrze, czy przy niedzielnym stole nie lęgnie się coś, co późnym wieczorem wychodzi na ulicę z kijem baseballowym, lub kuchennym nożem. To bardzo ważne pytanie, bo jeśli dziś jesteście za, co będzie gdy pewnego dnia wy, lub ktoś z waszych bliskich znajdzie się po drugiej stronie. Gdzie znajduje się granica pomiędzy tym co wybaczalne, a tym co nie? Wszyscy jesteśmy ludźmi, grzesznymi istotami z mnóstwem słabości. Cywilizacja nie czyni człowieka mocnym, osłabia jego instynkty, pozwala na coraz większe wygody. Człowiek ma coraz mniej charakteru i silnej woli, zlewa się w jedną wspólną kreowaną przez media istotę. Czujemy niemalże jak odpowiedzialność za nasze czyny zmniejsza się, przechodzi na barki społeczeństwa. Dzisiaj wychodzę na ulicę, ale co jeśli jutro spotkam tam któregoś z was? Czy macie w sobie tyle siły? Czy wasze dzieci mają jej w sobie wystarczająco dużo? Chcę powiedzieć, że walka jaką podejmuję nie jest najważniejsza, że to tylko czubek góry lodowej, ta widoczna jedna dziewiąta. Ale pozostałe osiem dziewiątych należy do was, rozgrywane jest w waszych głowach i sercach. Dopiero jeśli ktoś przegra tę walkę, ma szansę spotkać się z wylotem tej oto lufy." Krawat pod szyją zaczął uciskać go nieznośnie, czas kończyć z tym wszystkim - pomyślał. "Chciałbym podziękować tu obecnym i wyrazić nadzieję, że wiemy co robimy, i nie będziemy tego żałować. Jak wiecie za kilka dni dołączy do mnie jeszcze kilku kolegów, razem postaramy się zrobić co najlepszego się da." Odszedł od mównicy. - Panie Piotrze, panie Piotrze! - oklaski prawie zagłuszyły głos ministra gospodarki. - Flinta! Zapomniał pan flinty! Piotr odwrócił się pośpiesznie i skrywając zakłopotanie sięgnął szybko po zgubę. Podniósł ją lekko do góry w geście pozdrowienia i pożegnania. Fala oklasków podniosła jeszcze się. Zszedł ze sceny kierując się w stronę pokoju. Swój udział uważał za zakończony. I tak zdrowo się najadł tremy, dobrze, że nie zaczął się jąkać. - Panie Piotrze! - Ostre światło flesza oślepiło go na chwilę. Mimo to, po głosie poznał jednego ze znanych dziennikarzy, pracującego dla dużej gazety. - Niektórzy nazywają pana "Pierwszym Świętym". Co pan na to? Piotr wzruszył ramionami: - To przesada - wydął usta nie wiedząc czy jest w ogóle sens się nad tym rozwodzić. - Może to nie mógłby być każdy z nas, ale na pewno nie jestem świętym. Ma pan moje słowo. Ruszył ostro przed siebie i znikł wszystkim z pola widzenia, już za drzwiami odsapnął głośno. Na zewnątrz było chłodno na tyle, że z ust ulatywały mu malutkie kłębuszki pary. Wcisnął dłonie jeszcze głębiej w kieszenie kurtki, postawił kołnierz. Spacerował pustymi ulicami. Kazał przywieść się właśnie tu, na jedno z osiedli położonych na obrzeżach miasta. Taksówkarz kluczył na jego żądanie, próbując zgubić ewentualny ogon. Nikt jednak za nim nie jechał, chyba. Piotr nie był pewny, ale siedząc przez pół godziny z głową w tylnej szybie nie zauważył nic podejrzanego. Zostawił kierowcy sowity napiwek z delikatną uwagą o nie odbytym kursie, po czym wyszedł na świeże zimne powietrze. Zagłębiał się w nieznajome zaułki, penetrował coraz bardziej nieprzyjemne rejony. Przechodził przez wąskie uliczki, w których sypiali bezdomni i przez osiedlowe parki, gdzie na ławkach odbywały się jeszcze pijackie imprezy. Tu i ówdzie zataczała się jakaś postać, ciemność nadawała wszystkiemu status anonimowości. Prócz kilku zaplątanych alkoholem języków próbujących coś powiedzieć, wokoło było cicho. Pomyślał, że jesień wtłacza ludzi do domów, gdzie z kolei szybko kryją się pod ciepłą kołdrę. Sam miał do tego podobne podejście. Nie wybrał wcale jakiejś spokojnej dzielnicy (chociaż nie wybrał też najgorszej), spodziewał się więc że ta noc nie przejdzie jednak bez echa. Tymczasem blokowisko wyraźnie skłaniało się do snu. Setki powiek betonowego potwora zamykały się jedna po drugiej. Wieczór wygasał w coraz szybszym tempie. Żółte światła żarówek zastępowały migające ekrany telewizorów. Świat zasiadał do konsumpcji codziennej dawki agresji, lekko wysmażonej, świeżej i krwistej. Na przystawkę podawano jak zwykle płatki owsiane z proszkiem do prania i mobilem one, niezbyt to wysublimowane, ale wystarczało. Hipnotyczne własności telewizji - najdłuższy sen w historii ludzkości. A Piotr maszerował, kolejne klatki, bramy, ciemne zaułki znikały za jego plecami, ciche i spokojne. Ten brak wrażeń, czającego się za rogiem niebezpieczeństwa obniżał jego czujność, patrolowanie przybierało charakter zwykłego spaceru, i tylko flinta ciążąca na plecach nie pozwalała myślom ulecieć gdzieś dalej, trzymała je mocno na żelaznym łańcuchu. Co będzie gdy..., a co by było gdyby...? Usłyszał jakiś hałas, brzęk szkła. Odwrócił się i stanął w bezruchu. Nasłuchiwał. Kroki. Trzaśnięcie drzwiami, już wiedział gdzie. Biegł cicho, prawie bezdźwięcznie. Miękko stawiał stopy na betonowym chodniku, opadał i wzlatywał niby czarny ptak, drapieżca podkradający się do upatrzonej ofiary. Tak z resztą było. Wyjrzał zza rogu. Bystre oczy badały osiedlową uliczkę. Przemiatały dwa chodniki po obu stronach wąskiej jezdni, przyglądały się drzewom i latarniom, kontrolowały drewniany warzywniak, sprawdzały linię bram w pobliskim bloku. W ciągu kilku chwil namierzyły samotną postać poruszającą się pod osłoną cieni rzucanych przez stare drzewa. Znikającą za ceglanym śmietnikiem. Piotr podbiegł bliżej kryjąc się za kolejnymi pniami. Dopadł obdrapanej ściany śmietnika. Teraz dzieliło go od postaci tylko kilka metrów, zaledwie dwa sprawne ruchy. Uspokoił nerwy i wynurzył się z cienia po drugiej stronie. Mężczyzna klęczał przodem do niego, pochylony robił coś nerwowo. Wycierał o trawę zakrwawiony nóż. Piotr poruszył się niespokojnie, zdradzając swoją obecność. Tamten podniósł głowę ukazując pooraną szramami twarz. - Co? - zachrypiał groźnie. - Czego tu kurwa szukasz? Grymas odsłonił zniszczone zęby. - Spierdalaj. Ostatnie słowo przypominało warknięcie wściekłego zwierzęcia. Piotr stał niewzruszenie. Zbyt często chodził ulicami, zbyt wiele widział wcześniej. Przez ostatnie lata krew lała się z każdego zakątka miasta, wsączała w ziemię i dawała wciągać przez liczne korzenie z powrotem do góry. To już nie pierwsza zieleń, która karmiona jest czerwienią. Krew do krwi, punkt w którym historia może się zapętlić. Zrobił krok do przodu, wyłączony, martwy, zupełnie zimny i nieobecny, zostawiając duszę gdzieś za sobą, skuloną i smutną, wylewającą łzy wśród wstrząsających nią skurczów. To oddzielenie zdarzyło mu się już nie po raz pierwszy. - Pokaż - powiedział. Oblizał beznamiętnie wysuszone wargi. Tamten znieruchomiał. - Czyja to krew? Podszedł jeszcze bliżej, i gdy tamten znowu nie zareagował, przyklęknął. Ale mężczyzna odepchnął go, wzbudził się wreszcie i kopnął. Piotr zatoczył się do tyłu: "Chcę zobaczyć, pokaż mi!!" To tylko gra, to tylko gra, powtarzał sobie. - Spadaj stąd, popaprańcu! Ton jego głosu nie był już tak przekonujący, skulona z tyłu dusza wyczuła tą różnicę, ciało skinęło głową delikatnie w jej kierunku. Dało krok do przodu i przyklęknęło. - Ja tylko chciałem zobaczyć. Znowu to beznamiętne oblizanie. Wpatrując się w oczy tamtego ciało Piotra czekało. Uśmiechało się nawet. - Ładna? - powiedziało w końcu, gdy nie mogło już wytrzymać tej bezlitosnej ciszy bez ruchu w którąkolwiek stronę. Ciekawość i rosnący z każdą chwilą gniew wykręcały je nienaturalnie, drążyły, nie pozwalały zachować spokoju. Jego oddech zmieniał się powoli w głośne sapanie. Mężczyzna spojrzał na Piotra. - Lubisz krew? Lubisz, prawda? Nim ciało zdążyło mrugnąć okiem, miało już przy twarzy nóż, nie do końca jeszcze wyczyszczony. Cienkie paski czerwieni wyraźnie odcinały się od błyszczącego ostrza. <i> - Masz, chlaśnij sobie </i> - ni to powiedziane, ni usłyszane. Zawieszone gdzieś między nimi i jeszcze tym nożem, gdzie pojedyncze kropelki ruszyły już w stronę ziemi, ślizgając się po bladym ostrzu. <i> Masz, chlaśnij. </i> Dusza zawyła zwracając swą twarz ku niebu, ciało wykrzywiło się, zacisnęło powieki. Przejął je nagły strach, dreszcz przebiegł wzdłuż całych pleców zostawiając na nich duże krople zimnego potu. Gdzieś w środku czaiła się panika, zaczął żałować całej tej gry, próby zrozumienia. Nagły impuls spowodował, że wyciągnęło jęzor. Chlasnął. Ciche modlitwy wypełniły mu głowę, a blada postać duszy za jego plecami powstała i splotła swe ręce w religijnym geście. Język prześliznął się kolejny raz po spragnionych wargach i jeszcze jedna porcja obcej krwi znalazła się w jego przełyku. Samotna łza spłynęła po bladym policzku. Duch, stający za nim, podszedł bliżej by położyć ręce na jego ramionach. Dotknął czołem zimnego karku. Teraz byli już razem, na powrót rozumieli wzajemnie swoje potrzeby. Czasami cel uświęca środki, ale tylko czasami, pamiętaj o tym Piotrze, szepnięto mu do ucha. Może nie tylko była ładna, może wcale nie musiała być ładna. Wstał z klęczek i popatrzył na tamtego z góry. Mały, tchórzliwy szczur biegający wszędzie z nożem, podły, nie mogący poradzić sobie z własnym życiem, nie mający tyle siły i odwagi, aby stanąć z nim twarzą w twarz i podjąć to wyzwanie. Niedowartościowany, zakompleksiony gnojek uderzający w tych, którzy ze względu na własne zasady będą bali się oddać. Zwykłe ścierwo nie niosące ze sobą nic dobrego, tylko zgniliznę i zniszczenie. Wieczne ujadanie, obrażanie i upadlanie innych. Pasożyt, szkodnik, choroba. - Pokaż mi - powiedział zimno. Poczuł to, gdy smakował jej krew. Łatwa ofiara, zbyt młoda by się bronić, ale w sam raz by zwrócić na siebie uwagę. By przyciągnąć pierwszą myśl, zaszczutą natychmiast instynktami władającymi zwierzęciem. A dalej już poszło. Czy to były czarne rajstopy, krótka sukienka, czy sposób chodzenia? To nie ważne, wystarczyło by wywołać to zwierzę gdzieś z głębi, by zwróciło w tę stronę te swoje brudne ślepia i poszło za pierwszym instynktem jaki się pojawił. Zgwałcić? Zabić? Torturować? - Pokaż mi - powtórzył. Mężczyzna wstał, oblizał drugą stronę noża i wskazał ruchem głowy za siebie. - Tam. Przystawił twarz do twarzy Piotra. Patrzyli sobie w oczy. Piotr ujrzał w nich śmierć, tą która była końcem, ostatnim przystankiem chorego organizmu, wyrokiem na siebie i resztę świata. Jedyną sprawiedliwą karą dającą ukojenie śpiącym, oraz ich bliskim. Rozgrzeszającą po części społeczeństwo z grzechu bezczynności. Krew na ustach miała słony smak, to był pierwszy i ostatni raz, przyrzekł sobie. Nie można wybaczyć tego, co się stało, nie ma usprawiedliwienia dla morderstwa z zimną krwią. Zastanawiał się nad tym bardzo często: jak myśli psychopata, czy morderca. Krew na jego ustach była po prostu słona, tylko tyle. Nie było w niej odpowiedzi. Nie było jej też na zewnątrz. Pojął że to po prostu słabość. W którymś momencie człowiek zaczął się cofać, stawać na powrót zwierzęciem. Jak to się stało, że przegapiliśmy ten moment? Ruszyli w stronę bloku. Firanka powiewała w wybitym oknie, wszędzie leżały drobiny szkła. Ułożone obok drewniane skrzynie na owoce pozwalały dostać się do położonego na parterze mieszkania bez większych przeszkód. Mężczyzna splunął i zatrzymał się przed ścianą. - Tam jest. Ich spojrzenia spotkały się ponownie. Piotr spuścił powoli powieki, zbyt wiele śmierci. Odwrócił się, by wejść na skrzynię. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, ale siłą woli zmusił je do zrobienia kroku naprzód, a potem jeszcze jednego. Stanął na tyle wysoko, że wnętrze mieszkania nie kryło przed nim już żadnej tajemnicy. Spojrzał na łóżko. Boże... Silny impuls bólu eksplodujący pod czaszką przywołał inny obraz, stary sen powtarzający się wielokrotnie, nocny koszmar zawsze przyprawiający go o dreszcze i zimny pot. Białka oczu, krzyczące spośród wielkiej plamy krwi zalewającej pokój, błagające o litość, pełne przerażenia nakładały się teraz z innymi białkami. Senna mara zakrywała rzeczywistość, spychała ją na dalszy plan, by przemówić do niego jeszcze ten jeden raz. Patrzył na blade usta wypowiadające złowróżbne słowa, drżał stojąc spętany w samym sercu twierdzy wroga. <i> - Oto twój wybór. Nie masz innego, tylko jedna osoba pójdzie z tobą. Nie możesz uratować nikogo więcej. - Gdy mówił, białe zęby przeświecały zza pokrywającego całą twarz zarostu. Miał koło czterdziestki, nosił proste, jednak podkreślające pełnioną funkcję ubranie. Przypominało mundur, choć w istocie nim nie było. Nie był cesarzem, jak kazał do siebie mówić, a tylko zwykłym szumowiną, gangsterem któremu udało się dojść zdecydowanie za daleko i zgromadzić zbyt wiele władzy. Stali w długim wąskim korytarzu, oplatającym wieżę dookoła, a obok nich znajdowały się tylko te dziwne beczki. Od razu zwrócił na nie uwagę, niepokoiły go, drażniły. Gdy na nie patrzył, coś niepokojącego przychodziło mu przez głowę. Nie mógł uchwycić tej myśli, będącej niby słowo na końcu języka, które już zaczyna się wypowiadać, a ono właśnie gubi się w pełnej labiryntów głowie. Nie potrafił o nich nie myśleć, ale ciągle nie znał ich przeznaczenia, tego co w sobie kryją. Nim zdążył złapać uciekającą myśl, "cesarz" go oświecił. W jednej chwili znikły wszelkie złudzenia, cała nadzieja. - Nie znaleźliśmy wszystkich, ale chyba większość. - Wypowiadając te słowa wskazał ręką w kierunku beczek. Ciemne ścianki w technicznej sztuczce odsunęły się bezgłośnie do tyłu, ukazując kolejną - szklaną warstwę. W przezroczystej cieczy, za szybą, unosiły się ludzkie ciała. Piotr podbiegł do pierwszej z brzegu. -Robert! - krzyknął dopadając do przezroczystej ścianki. Ciecz w środku wzburzyła się nieco, zakołysało ciałem. - Robert! - Oni żyją, prawda?- odwrócił się do cesarza. Przejęty nie zauważył namiastki cynicznego uśmiechu ukrytego na ustach i w kącikach jego oczu. - Tak, oni żyją. - Tym razem odpowiedź kryła pewne niedopowiedzenie. Piotr jednak nie zwrócił na nie także uwagi, ponieważ właśnie rozpoznał postać w następnej beczce. Niepewnie wyciągnął rękę w jej kierunku. - Mamo - szepnął. Czuł się jakby opuściły go wszystkie siły. Przez chwilę czerń stanęła mu przed oczami, ale potem świat znowu powrócił, a wraz z nim jakaś nowa siła, chęć przeżycia, by kiedyś wymierzyć sprawiedliwą karę. Ta myśl przytłoczyła wszystkie inne. Podszedł do następnej beczki. Była tam cała jego rodzina: brat, matka, ojciec, ciotki, wujkowie i babcie, żona. Bracia cioteczni, siostry. Nauczyciele, koledzy ze szkół które kończył, ci z podwórka i ci z pracy. Tak, byli prawie wszyscy. Jeśli zdradzi cesarzowi tę najsłodszą z tajemnic, będzie mógł odejść, i to nie tylko sam, ale z ukochaną osobą. Dwa życia za ten miły gest, cały świat dla niego, w nieustającą tyranię, wojnę, a dla mnie dwa życia, towar który jest dzisiaj najbardziej w cenie. Kiedyś tak nie było, jeszcze przed wojną ludzie nie pamiętali o jego wartości przedkładając nad niego duże wrażenia, pieniądze, honor. Dziś oddaje się wszystko by go zyskać lub zatrzymać. Rzeczy materialne nie mają żadnego znaczenia, można w jednej chwili porzucić cały dobytek i po prostu odejść, po to by zachować życie, to najważniejsza nauka tych czasów. I tylko inne życie może być warte tyle co nasze, czasami wiedza o losach bliskich, chęć przebywania gdzieś w pobliżu. Dla zwykłych ludzi z ulicy nie było większego skarbu, ale tu, jak zauważył, wciąż panowały stare zasady. Ile można zrobić dla pieniędzy, ile ludzi poświęcić w imię własnego bogactwa i władzy? - Nie, nie zrobię tego dla ciebie - szepnął przełykając łzę, która nie wiadomo dlaczego znalazła się nagle w kąciku jego ust. - Ani dla ciebie, ani dla nikogo innego. Przetarł ręką rozpaloną twarz wciągając do płuc chłodne górskie powietrze. Niech się dzieje co chce. Jeśli świat ma być taki jaki jest, lub jeszcze gorszy, to lepiej żeby w ogóle go nie było. Niech przestanie istnieć i zadawać cierpienia niewinnym ludziom, niech odpoczną od niego, a on od nich. Ale co z tymi którzy chcą żyć - jęknęło coś w jego wnętrzu. - Czy i oni muszą zginąć, by oddać ostateczną sprawiedliwość światu? Co chcesz nazwać ostateczną sprawiedliwością? A jak myślisz, co czeka tych ludzi i ich dzieci, skoro ich życie jest warte mniej niż plik przepoconych banknotów? I tak ich to kiedyś dosięgnie, ich dzieci też. Nie ma już nic do stracenia. Ale liczy się każdy dzień, każda minuta życia może dać niewysłowioną radość. Nie można im tego odbierać. Wojna która wybuchła mu w głowie nie pozwalała podjąć łatwej decyzji, tysiące pytań krzyżowało się ze sobą, głosy przekrzykiwały się, zadawały pytania i odpowiadały na nie wzajemnie. Na dnie, za linią frontu ukrywali się wodzowie poszczególnych armii obserwując przebieg kolejnych bitew. Przeciw zawiści i gniewowi wystąpił przede wszystkim strach. Przerażała go odpowiedzialność za tak ostateczny czyn, to ona wspomagała strach w tej wojnie. Ilu jest takich, którym się uda, których życie mógłby zniszczyć mszcząc się na całej reszcie. Ilu jeszcze ich pozostało, tych którzy wybrali godne życie, ale skazali się na wieczne wygnanie, niełaskę, na najgorsze, ale tylko wówczas, gdy ktoś ich dopadnie. Pomyślał o mieście, gdzie obowiązywało już prawo siły, każdy dom był otoczony wysokim murem, za którym grasowały wyszkolone do zabijania psy. Pomyślał o hierarchii jaka się wytworzyła, o rodzinach silnych, których wszyscy bali się ruszyć, czy choćby szepnąć na ich temat złe słowo, i o tych słabych, gdzie kobiety były gwałcone, a mężczyźni zmuszani do rzeczy równie okropnych. Pomyślał o uldze jaką im przyniesie. O końcu zniewag, piekła na jakie zostali skazani. Przed oczyma stanął mu także obraz tych grubych świń, zajadających nogi z kurczaka i oblizujących się na myśl o zabawie z córkami sąsiadki, które już czekały w sypialni. Niezbyt chętne, ale to przecież tylko dodawało pikanterii. Spojrzał głęboko w te świńskie oczka i zobaczył w nich tylko pożądanie, nagi instynkt, nienasyconą chuć. Nie mógł znieść tego widoku. Zrobi to, choćby dla tych które znał, widział na własne oczy. Wiedział że to niesprawiedliwe, że odpowiedzialność zbiorowa jest zła, ale nie było innego sposobu. Mam nadzieję, że może niektórzy chociaż mi wybaczą - kolejne stróżki łez spłynęły mu do ust. Ich słony smak przywołał go do rzeczywistości.</i> Uśmiechnięta twarz cesarza nałożyła się na wykrzywioną twarz mordercy. Maska odsłaniała ostre zęby. Piotr spojrzał ostatni raz na ciało młodej dziewczyny: zakrwawiona twarz, rozrzucone szeroko nogi, powykręcane ręce, rany zadane nożem. Nie, pomyślał, nie ma litości. To morderca, a to ofiara, nie ma żadnych wątpliwości, żadnych niedomówień, żadnych skrupułów. Powoli, spokojnie sięgnął po broń zawieszoną pod kurtką. Wynurzyła się dostojnie, ułożyła miękko w silnych dłoniach i czekała. W jego głowie cesarz podszedł do niewielkiego pulpitu, gdzie znajdowały się dwa jednakowe przyciski. Zerknął w stronę Piotra. - Ostatnia szansa. - Wiem - odpowiedział spokojnie. Potem pociągnął za spust. Powietrze wypełniło się nagłym hukiem, zapachem prochu i łopotem tysięcy skrzydeł gołębi ulatujących z okolicznych dachów ku ciemnemu niebu.