Jordan Robert - Koło Czasu 8 - Ścieżka sztyletów
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Jordan Robert - Koło Czasu 8 - Ścieżka sztyletów |
Rozszerzenie: |
Jordan Robert - Koło Czasu 8 - Ścieżka sztyletów PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Jordan Robert - Koło Czasu 8 - Ścieżka sztyletów pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Jordan Robert - Koło Czasu 8 - Ścieżka sztyletów Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Jordan Robert - Koło Czasu 8 - Ścieżka sztyletów Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Robert Jordan
ŚCIEŻKA SZTYLETÓW
(PRZEŁOŻYŁA KATARZYNA KARŁOWSKA)
SCAN-DAL
Strona 3
Spis treści
STRONA TYTUŁOWA
PROLOG ZWODNICZE POZORY
ROZDZIAŁ 1 WYWIĄZAĆ SIĘ Z UMOWY
ROZDZIAŁ 2 ROZPLĄTANY SPLOT
ROZDZIAŁ 3 MIŁA PRZEJAŻDŻKA
ROZDZIAŁ 4 CICHE, SPOKOJNE MIEJSCE
ROZDZIAŁ 5 NARODZINY BURZY
ROZDZIAŁ 6 WĄTKI
ROZDZIAŁ 7 ZAGRODA DLA KÓZ
ROZDZIAŁ 8 PROSTA WIEJSKA KOBIETA
ROZDZIAŁ 9 GALIMATIAS
ROZDZIAŁ 10 ZMIANY
ROZDZIAŁ 11 PYTANIA I PRZYSIĘGA
ROZDZIAŁ 12 NOWE SOJUSZE
ROZDZIAŁ 13 NICZYM PŁATKI ŚNIEGU NA WIETRZE
ROZDZIAŁ 14 WIADOMOŚĆ OD M’HAELA
ROZDZIAŁ 15 PRAWO SILNIEJSZE OD SPISANEGO
ROZDZIAŁ 16 DZIWNE NIEOBECNOŚCI
ROZDZIAŁ 17 POŚRÓD LODÓW
ROZDZIAŁ 18 PRZEDZIWNE WEZWANIE
ROZDZIAŁ 19 PRAWO
ROZDZIAŁ 20 DO ANDORU
ROZDZIAŁ 21 ODPOWIEDŹ NA WEZWANIE
ROZDZIAŁ 22 GROMADZĄ SIĘ CHMURY
ROZDZIAŁ 23 ĆMA WOJNY, NAWAŁA BITWY
ROZDZIAŁ 24 CZAS ŻELAZA
ROZDZIAŁ 25 NIEPOŻĄDANY POWRÓT
ROZDZIAŁ 26 DODATKOWY EFEKT
ROZDZIAŁ 27 TARG
ROZDZIAŁ 28 SZKARŁATNY CIEŃ
ROZDZIAŁ 29 KUBEK SNU
ROZDZIAŁ 30 POCZĄTKI
ROZDZIAŁ 31 POTEM
GLOSARIUSZ
Strona 4
Kto z możnymi zwyczajny wieczerzać, podążać musi ścieżką sztyletów.
Anonimowa adnotacja atramentem na marginesie rękopisu (datowanego na czasy Artura
Hawkwinga) przedstawiającego schyłek epoki Konklawe Tovańskich
Na wysokościach nie masz innych ścieżek, jak tylko wiodące po ostrzach sztyletów.
Stare porzekadło Seanchan
Strona 5
Dla Harriet, mojego światła,
mojego życia, mojego serca – na zawsze
Strona 6
PROLOG
ZWODNICZE POZORY
Ethenielle widywała już w życiu formacje skalne, które pyszniły się mianem gór, mimo iż w
istocie były znacznie niższe od tego masywu zwanego, nie wiadomo dlaczego, skromnie Czarnymi
Wzgórzami i straszącego wysokimi, pochyłymi gołoborzami na poły wbitych pod ziemię głazów,
oplecionymi siecią stromych i krętych przełęczy. Nawet kozica stanęłaby na ten widok. Trzy dni
można było jechać przez te uwiędłe od upału lasy i porośnięte zbrązowiałą trawą łąki, nie
napotkawszy ni śladu ludzkiej siedziby, po czym znienacka okazywało się, że w odległości zaledwie
pół dnia drogi znajduje się kolejne siedem czy osiem maleńkich wiosek, zapomnianych przez świat.
Pośród oddalonych od wszelkich szlaków handlowych Czarnych Wzgórz ludziom zawsze żyło się
ciężko, teraz było im jeszcze trudniej. Wychudły lampart, który zazwyczaj umyka na widok ludzi,
przyglądał się spokojnie ze stromego zbocza, oddalonego nie więcej niż o czterdzieści kroków, jak
przejeżdżała obok w towarzystwie zbrojnej eskorty. Na zachodzie, niczym zły omen, uporczywie
kołowały sępy. Nawet pojedynczy obłoczek nie szpecił krwistoczerwonej tarczy słońca, jednakże
nieba nie sposób było nazwać czystym. Każdy podmuch ciepłego wiatru wzbijał wysoko gęste
chmury kurzu.
Ethenielle jechała powoli, czując się bezpiecznie – wzięła przecież ze sobą pięćdziesięciu
najlepszych ludzi. W przeciwieństwie do Surasy, swej na poły legendarnej antenatki, nie łudziła się,
że pogoda podporządkuje się jej oczekiwaniom tylko dlatego, że zasiadała na stolcu zwanym Tronem
Chmur, co do pośpiechu zaś… Porządek marszruty uzgodniony został w drodze wymiany listów,
pieczołowicie zaszyfrowanych i powierzanych najbardziej zaufanym posłańcom; warunek był jeden –
pod żadnym pozorem nie ściągać na siebie uwagi podczas podróży. Niełatwe zadanie. Niektórzy
twierdzili, że wręcz niemożliwe.
Początkowo zasępiona, ucieszyła się teraz ze szczęśliwego zbiegu okoliczności, który, nie
narzucając konieczności zabijania nikogo, pozwolił dotrzeć tak daleko i ominąć te wszystkie wioski
(niczym musze kropki na mapie), choć często oznaczało to wydłużenie podróży nawet o kilka dni.
Nieliczne stedding Ogirów nie nastręczały problemów – Ogirowie z zasady niewiele uwagi
poświęcali ludzkim sprawom, a ostatnimi czasy stronili od nich chyba jeszcze bardziej – za to
mieszkańcy wiosek… Wiosek zbyt małych, by mogli się w nich ukrywać informatorzy Białej Wieży
tudzież człowieka, mieniącego się Smokiem Odrodzonym – może nawet nim był naprawdę, nie
umiała orzec, co jest gorsze – nie takich jednak małych, by nie docierali do nich handlarze. A
handlarze wymieniali nie tylko towary, rozmawiali z ludźmi, którzy z kolei rozmawiali z innymi
ludźmi, i tym sposobem plotki rozprzestrzeniały się niczym wody nieskończenie rozwidlającej się
rzeki, pokonując Czarne Wzgórza i szerząc po całym świecie. Kilka przypadkowych słów i samotny
pasterz, o którego istnieniu nikt dotąd nie wiedział, mógł stać się zarzewiem pożaru alarmującego
wszystkich w odległości pięciuset lig. Pożaru trawiącego lasy i stepy. Trawiącego miasta. Całe
kraje.
– Serailla, czy naprawdę dokonałam właściwego wyboru? – Ethenielle skrzywiła się,
zirytowana własnymi słowami. Z pewnością nie była już jakąś młódką, jednak nieliczne siwe włosy
nie stanowiły usprawiedliwienia dla starczej paplaniny. Decyzja zapadła. Mimo to nie potrafiła
przestać analizować stojących za nią racji. Światłość świadkiem, że daleko jej było do beztroski,
którą z pozoru zdradzała.
Pierwsza Doradczyni Ethenielle podjechała na gniadej klaczy, zajmując miejsce przy boku
Strona 7
smukłego karego wierzchowca królowej. Lady Serailla, z krągłą, spokojną twarzą i bystrymi
ciemnymi oczyma, równie dobrze mogła być żoną pierwszego lepszego chłopa, tyle że wbitą w
suknię, jaką szlachcianki wkładały do konnej jazdy – jednak umysł ukryty za pospolitymi, teraz na
dodatek zlanymi potem rysami, był równie przenikliwy, jak rozum Aes Sedai.
– Inne możliwości pociągały za sobą wcale nie mniejsze ryzyko, aczkolwiek odmiennej natury –
odparła zgrabnie. Choć nieco przysadzista, Serailla wszystko robiła zgrabnie. W siodle była równie
pełna gracji jak w tańcu, mówiła zawsze gładką, potoczystą frazą. Bez śladu fałszu czy obłudy, po
prostu niewzruszenie zgodną z normami stylu. – Niezależnie od tego, jak jest naprawdę, Wasza
Wysokość, Białą Wieżę najwyraźniej tknął paraliż, jeśli wręcz nie została obrócona w ruinę.
Niemniej; oczywiście, ty mogłabyś trwać dalej ze wzrokiem wbitym w Ugór, niepomna, że świat
wali się za twoimi plecami. Mogłabyś, gdybyś była kimś innym.
Zwykła potrzeba zrobienia czegoś. Czy to przez nią właśnie znalazła się tutaj? Cóż, jeśli Biała
Wieża nie chce albo nie może zrobić tego, co należy, w takim razie ktoś inny zrobi to za nią. Jaki
pożytek z warty na przedmurzu Ugoru, jeśli świat rzeczywiście wali się jej za plecami?
Ethenielle zerknęła na szczupłego mężczyznę, który jechał u jej drugiego boku; siwe pasma na
skroniach wywoływały wrażenie buty, podkreślane dodatkowo przez Miecz Kirukan w zdobnej
pochwie, ułożony w zgięciu łokcia. Szumna nazwa, niewykluczone jednak, że królowa Aramaelle,
sławiona legendami wojowniczka, rzeczywiście się nim posługiwała. Klingę wykuto w czasach
starożytnych, jak twierdzili niektórzy, przy użyciu Mocy. Zgodnie z tradycją, oburęczna rękojeść była
skierowana w jej stronę, aczkolwiek Ethenielle nawet by przez myśl nie przyszło po nią sięgnąć, nie
była przecież jakąś tam krewką Saldaeanką. Królowa miała myśleć, świecić przykładem i
rozkazywać – nie podołałaby temu zadaniu, zajmując się równocześnie rzeczami, które każdy żołnierz
potrafił wykonać lepiej.
– A ty, Mieczniku? – spytała. – Cóż cię trapi o tak późnej porze?
Lord Baldhere obrócił się w okutym złotem siodle, zerkając w stronę jadących za nimi
żołnierzy, dzierżących sztandary chronione futerałami z wytłaczanej skóry i haftowanego jedwabiu.
– Nie lubię kryć, kim jestem, Wasza Wysokość – oznajmił zrzędliwym tonem, patrząc z
powrotem przed siebie. – Już niebawem świat się dowie o nas i o tym, czego dokonaliśmy albo
próbowaliśmy dokonać. Przyszłość przyniesie śmierć albo miejsce w historii, względnie jedno i
drugie, niech więc wiedzą od razu, z kim mają do czynienia. – Baldhere miał cięty język i
zachowywał się, jakby interesowały go tylko stroje i muzyka – ten doskonale skrojony, niebieski
kaftan był już trzecim, jaki dziś włożył – ale, podobnie jak w przypadku Serailli, pozory myliły.
Miecznik Tronu Chmur dźwigał obowiązki znacznie cięższe niż miecz ukryty w wysadzanej
klejnotami pochwie. Od śmierci króla małżonka, przed mniej więcej dwudziestu laty, to Baldhere
dowodził w imieniu królowej armiami Kandoru i większość żołnierzy poszłaby za nim aż do Shayol
Ghul. Nie zaliczał się do najwybitniejszych dowódców, ale wiedział, kiedy podjąć bój, kiedy zeń
zrezygnować, umiał też zwyciężać.
– Dotarliśmy chyba już na miejsce spotkania – odezwała się nagle Serailla, dokładnie w tym
samym momencie, gdy Ethenielle spostrzegła zwiadowcę wysłanego naprzód przez Baldhere’a,
bojaźliwego mężczyznę o imieniu Lomas, kryjącego głowę hełmem z godłem lisiego łba – ściągał
właśnie wodze na szczycie przełęczy. Pochylił lancę i wykonał gest oznaczający: „Umówione
miejsce w zasięgu wzroku”.
Baldhere zawrócił swego okazałego wierzchowca i wrzasnął do eskortujących żołnierzy, że
mają się zatrzymać – a zaiste potrafił wrzeszczeć, kiedy zechciał – po czym spiął siwka ostrogami, by
dogonić ją i Seraillę. Miało to być spotkanie odwiecznych sojuszników, jednak kiedy mijali po
Strona 8
drodze Lomasa, Baldhere wydał mężczyźnie o szczupłej twarzy zwięzły rozkaz: „Miej wszystko na
oku”. Jeśli coś pójdzie nie tak, Lomas da sygnał eskorcie, która natychmiast otoczy królową.
Ethenielle westchnęła cicho, kiedy Serailla przytaknęła, aprobując rozkaz. Odwieczni
sojusznicy – a jednak w tych czasach wzajemne podejrzenia były tak częste jak muchy nad kupą
gnoju. Ich poczynania miały taki skutek, jakby ktoś zamieszał gnojówkę i spłoszył robactwo. Zbyt
wielu władców południa zmarło albo zaginęło zeszłego roku, aby Ethenielle mogła ufać noszonej
koronie. Zbyt wiele krain wdeptano w ziemię w sposób, jakiego nie powstydziłaby się armia
trolloków. Ten al’Thor – kimkolwiek się okaże – będzie musiał odpowiedzieć na wiele pytań.
Bardzo wiele.
Za plecami Lomasa przełęcz otwierała się na płytką nieckę, za małą, by można nazwać ją
doliną, podobnie jak porastające ją z rzadka drzewa nie zasługiwały na miano choćby zagajnika. Na
drzewach skórzanych, niebieskich jodłach, trójiglastych sosnach, a także niektórych dębach została
jeszcze odrobina zieleni, ale rośliny innych gatunków pokrywał zeschły brąz albo sterczały ku niebu
ich bezlistne gałęzie. Za to w południowej części niecki znajdowało się coś, co czyniło ją
znakomitym miejscem na wyznaczenie spotkania. Smukła iglica z połyskliwej, złotej koronki, choć
częściowo zagrzebana w nagim zboczu i tak górowała dobre siedemdziesiąt kroków ponad korony
sąsiadujących drzew. Wiedziało o niej każde dziecko z Czarnych Wzgórz, które było wystarczająco
duże, by się wyrywać spod opieki rodziców, jednak przez cztery dni podróży od niecki nie spotkali
żadnej wioski, nikt też z własnej woli nie podszedłby do niej bliżej niż na dziesięć mil. Krążyły
opowieści o obłąkańczych wizjach, o żywych trupach, o tym, że każdego, kto dotknął iglicy, czekała
rychła śmierć.
Ethenielle poczuła przeszywający ją lekki dreszcz, choć przecież nie uważała siebie za osobę
obdarzoną szczególnie wybujałą wyobraźnią. Nianh powiadała, że iglica stanowi nieszkodliwą
pozostałość po Wieku Legend. Na całe szczęście Aes Sedai nie miała powodu, by wspomnieć
rozmowę sprzed tylu lat. Szkoda, że martwych nie dawało się zmusić, by ożyli, choćby tylko tutaj.
Zgodnie z legendą Kirukan własnoręcznie ścięła głowę jakiemuś fałszywemu Smokowi i urodziła
dwóch synów innemu mężczyźnie, który potrafił przenosić. A może to był ten mężczyzna. Kirukan
zapewne wiedziała, jak zrealizować swój cel i przeżyć.
Zgodnie z przewidywaniami, dwóch uczestników spotkania już na nich czekało, każdemu
towarzyszyła dwójka dworzan. Pociągłą twarz Paitara Nachimana przecinały znacznie liczniejsze
zmarszczki niż zapamiętane oblicze tamtego oszałamiająco przystojnego starszego mężczyzny, który
tak się podobał młodej dziewczynie, nie mówiąc już o tych przerzedzonych i przetkanych siwizną
włosach. Na szczęście przestał splatać je w warkoczyki na arafeliańską modłę i ścinał teraz krótko.
W siodle jednakże siedział sztywno wyprostowany, a ramion jego haftowanego kaftana z zielonego
jedwabiu z pewnością nie trzeba było wypychać watą; Ethenielle I wiedziała ponadto, że wciąż
zręcznie i skutecznie potrafi władać j mieczem. Drugi, Easar Togita, obdarzony kanciastą twarzą i z
siwą kitą pozostawioną na czubku wygolonej czaszki, w prostym f, kaftanie barwy starego spiżu, był
nie tylko niższy o głowę od króla Arafel, ale także znacznie smuklejszy – jednak w porównaniu z nim
Paitar wyglądał niemalże na słabeusza. Oczu Easara, króla Shienaru, nie rozpłomieniał gniew –
zdawało się wręcz, że smutek na stałe osiadł w jego spojrzeniu – ale zdawał się on wykuty z tego
samego metalu co jego długi miecz przypasany do pleców. Ethenielle ufała obu mężczyznom – i miała
nadzieję, że ich rodzinne koneksje dodatkowo utrzymują owo zaufanie. Ludzi Pogranicza w takim
samym stopniu trzymały więzy małżeńskie, co wspólna wojna z Ugorem – jej córka poślubiła
trzeciego syna Easara, syna wydała za ukochaną wnuczkę Paitara, a brat i dwie siostry również
wżenili się w shienarańskie Domy.
Strona 9
Adiutanci różnili się między sobą tak samo jak ich władcy. Ishigari Terasian, odziany w
przedni, a jednak potwornie wymięty czerwony kaftan, wyglądał jak zawsze, jakby właśnie ocknął
się z otępienia po pijackiej biesiadzie – zamglone oczy, nie ogolone policzki. Dla odmiany Kyril
Shianri, słuszny wzrostem, szczupły i niemal równie elegancki jak Baldhere, gdyby nie twarz okryta
kurzem i potem, ze srebrnymi dzwoneczkami przy wysokich butach, rękawicach, a także wplecionymi
w warkoczyki, jak zwykle miał niezadowoloną minę i na wszystkich, z wyjątkiem Paitara, zdawał się
patrzeć z góry. Shianriego doprawdy pod wieloma względami należało określić mianem głupca –
arafeliańscy królowie rzadko kiedy udawali, że słuchają swoich doradców, polegając w zamian na
swych żonach – ale on był głupcem jeszcze większym, niż to się wydawało na pierwszy rzut oka. Z
kolei Agelmar Jagad był jakby lepszą wersją Easara – niczym się nie wyróżniający, prosto odziany
mężczyzna, jakby wykuty ze stali i kamienia, mający więcej broni niż Baldhere, przypominający
nagłą śmierć, która czeka, aż ją spuszczą z uwięzi; natomiast Alesune Chulin była tak szczupła, jak
Serailla krępa, tak piękna, jak Serailla pospolita i tak zapalczywa, jak Serailla opanowana. Alesune
wyglądała, jakby od razu urodziła się w tych wspaniałych niebieskich jedwabiach. Należało jednak
pamiętać, że osądzanie Serailli po pozorach też było błędem.
– Oby Pokój i Światłość obdarzyły cię swą łaską, Ethenielle z Kandoru – zagaił szorstkim
tonem Easar, kiedy Ethenielle ściągnęła przed nimi wodze, a Paitar, wchodząc mu w słowo,
zaintonował: – Oby Światłość przyjęła cię w swe objęcia, Ethenielle z Kandoru. – Paitar nadal
mówił głosem, od którego kobiecie serce biło żwawiej. Miał on jednak żonę, która wiedziała, że
należy do niej aż po podeszwy butów; Ethenielle wątpiła, by Menuki kiedykolwiek przeżyła bodaj
jedną chwilę zazdrości czy przynajmniej miała ku temu cień powodów.
Sama przywitała ich w równie zwięzły sposób, na koniec tylko dodała obcesowo:
– Mam nadzieję, że pokonaliście taki szmat drogi niezauważenie.
Easar parsknął głośno i wsparłszy dłonie o łęk siodła, obrzucił ją ponurym spojrzeniem. Ten
twardy mężczyzna owdowiał przed jedenastu laty i nadal opłakiwał żonę, dla której zwykł ongiś
pisywać wiersze. Zawsze było coś więcej oprócz tego, co widziało się na powierzchni.
– Gdyby stało się inaczej, Ethenielle – odburknął – to równie dobrze moglibyśmy od razu
wracać.
– Już mówisz o odwrocie? – W tonie, jakim Shianri wypowiedział te słowa, wsparte
gwałtownym szarpnięciem ozdobionych frędzlami wodzy, lekka uprzejmość maskowała pogardę
ledwie na tyle, by nie poczytać ich za obrazę. Agelmar jednak dalej przyglądał mu się zimno, ledwie
dostrzegalnie poprawiwszy się w siodle – wcielenie człowieka, który przypomina sobie, gdzie też
schował swoją broń. Dawni sojusznicy w rozlicznych bitwach na pograniczu Ugoru, a jednak ta
świeżo zrodzona podejrzliwość wciąż podnosiła łeb.
Wierzchowiec Alesune, siwa klacz wielka jak rumak bojowy, zaczęła wierzgać. Cienkie siwe
pasma w długich czarnych włosach Alesune nagle zdały się niczym pióropusz hełmu, a ten, kto teraz
napotkałby jej wzrok, mógłby od razu zapomnieć, że shienarańskie kobiety bynajmniej nie uczą się
posługiwać bronią, ani nie walczą w pojedynkach. Nosiła prosty tytuł shatayan domu królewskiego,
ale ten, kto uważał, że wpływy shatayan kończą się na wydawaniu rozkazów kucharzom, pokojowym
i dostawcom żywności, popełniał wielki błąd.
– Głupota to nie to samo co odwaga, lordzie Shianri. Zostawiamy Ugór całkiem bez dozoru i
jeśli nam się nie powiedzie, a może tak być również wtedy, gdy wygramy, głowy niektórych z nas
będą zatknięte na grotach pik. Być może nawet wszystkich. Jeśli nie al’Thor, to Biała Wieża z
pewnością tego dopilnuje.
– Ugór wygląda jak pogrążony we śnie – mruknął Terasian i kiedy potarł się po mięsistym
Strona 10
podbródku, rozległo się głośne zgrzytanie porastającej go szczeciny. – W życiu nie widziałem, by
panował tam taki spokój.
– Cień nigdy nie śpi – wtrącił cicho Jagad, a Terasian przytaknął, jakby i to było godne
zastanowienia. Agelmar był najlepszym dowódcą wojskowym z nich wszystkich, jednym z
najlepszych na całym świecie, ale Terasian zajmował miejsce po prawicy Paitara wcale nie dlatego,
że dobrze się sprawdzał jako kompan od kieliszka.
– Straż, jaką zostawiłam przy Ugorze, poradzi sobie… chyba że znowu wybuchną Wojny z
Trollokami – oświadczyła stanowczo Ethenielle. – Ufam, że wszyscy postąpiliście równie
roztropnie. Ale nie to akurat jest istotne. Czy ktoś naprawdę uważa, że jeszcze możemy się wycofać?
– Zadała to pytanie oschłym tonem, nie spodziewając się odpowiedzi, która jednak padła.
– Wycofać się? – zabrzmiał za jej plecami władczy głos młodej kobiety. Tenobia z Saldaei
podjechała galopem do zgromadzonych, po czym ściągnęła wodze tak gwałtownie, że jej biały
wierzchowiec stanął dęba. Wzdłuż ciemnoszarych rękawów jej sukni do konnej jazdy umieszczone
były grube sznury pereł, a gęste zwoje czerwono-złotego haftu podkreślały smukłość kibici i krągłość
łona. Była wysoka, jak na kobietę, i jakimś sposobem sprawiała wrażenie ładnej, jeśli nawet nie
pięknej, mimo bardzo wydatnego nosa. Wrażenie to podkreślały nie tylko wielkie, skośne oczy
granatowej barwy, ale również pewność siebie, tak wielka, że aż promieniowała z całej jej postaci.
Jak się należało spodziewać, królowej Saldaei towarzyszył jedynie Kalyan Ramsin, jeden z jej
rozlicznych wujów, naznaczony wieloma bliznami szpakowaty mężczyzna o orlim nosie, z
okalającymi usta sumiastymi wąsami. Tenobia Kazadi tolerowała wyłącznie rady pochodzące od
żołnierzy. – Ja się nie cofnę – ciągnęła zapalczywym tonem – niezależnie od tego, co zrobi reszta z
was. Posłałam mojego drogiego wuja Davrama, by przywiózł mi głowę fałszywego Smoka Mazrima
Taima, a tymczasem on wraz z Taimem zaciągnął się pod sztandar al’Thora, jeśli można wierzyć
choć w połowę wieści, które do mnie docierają. Mam blisko pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy i
cokolwiek postanowicie, nie zrezygnuję, dopóki mój wuj i al’Thor nie popamiętają sobie raz na
zawsze, kto włada Saldaeą.
Ethenielle wymieniła spojrzenia z Seraillą i Baldhere, gdy tymczasem Paitar i Easar zaczęli
zapewniać Tenobię, że również nie zamierzają rezygnować. Serailla nieznacznie pokręciła głową i
lekko wzruszyła ramionami. Natomiast Baldhere wyraźnie przewrócił oczami. Wprawdzie nie
sposób było, rzecz jasna, przypisać Ethenielle szczerego pragnienia, by Tenobia w ostatniej chwili
zrezygnowała, jednak całkiem poważnie obawiała się kłopotów, których mogła przysporzyć im
dziewczyna.
Saldaeanie byli dziwacznym narodem – Ethenielle często się zastanawiała, jak to się stało, że
małżeństwo jej siostry, Einone, z kolejnym wujem Tenobii okazało się tak udane – jednakże w
przypadku Tenobii owa dziwaczność przekraczała wszelkie granice. Wszyscy Saldaeanie lubili
zwracać na siebie uwagę, ale Tenobia wprost uwielbiała wprawiać Domani w osłupienie i
sprawiać, że w porównaniu z nią Altaranie sprawiali wrażenie bezbarwnych. O temperamentach
mieszkańców Saldaei krążyły legendy, jej temperament zaś przypominał otwarty ogień na porywistym
wietrze – człowiek nie był w stanie przewidzieć, co może go rozniecić. Ethenielle nie miała nawet
ochoty się zastanawiać, jak, wbrew jej woli, zmusić tę kobietę do posłuchania głosu rozsądku – tego
dokonać potrafił jedynie Davram Bashere. Pozostawała też sprawa jej zamążpójścia.
Tenobia była jeszcze młoda, ale już dawno weszła w wiek stosowny do zamążpójścia –
małżeństwo stanowiło obowiązek każdego członka panującego Domu, a tym bardziej władcy;
należało przypieczętować sojusze, zadbać o następcę tronu – a jednak sama Ethenielle nigdy nie
brała dziewczyny pod uwagę jako ewentualnej partnerki dla swych synów. Kandydatowi na męża
Strona 11
Tenobia stawiała równie wysokie wymagania, jak wszystkiemu, co ją otaczało. Musiałby sam dać
radę dziesięciu Myrddraalom, rzecz jasna, wycinając ich wszystkich w pień. A równocześnie
przygrywać na harfie i układać wiersze. Wprawiać uczonych w zdumienie, zjeżdżając przy tym konno
ze stromego urwiska, czy też wjeżdżając na nie. I oczywiście we wszystkim jej ulegać – ostatecznie
była królową – od czasu do czasu jednak, w stosownym momencie, zignorować to, czego chciała, i
raczej postawić na swoim. Ta dziewczyna naprawdę tego właśnie chciała! Światłości, dopomóż
takiemu, który stawiałby na swoim wtedy, gdy ona chciałaby uległości albo był uległy wtedy, gdy ona
by chciała inaczej. Tenobia nigdy wprawdzie nie powiedziała tego wszystkiego wprost, ale każda
rozumna kobieta, która słyszała, co ona wygaduje na temat mężczyzn, potrafiła poskładać to w całość.
Tenobia miała umrzeć w stanie panieńskim – tak jej było widocznie pisane. Co oznaczało, że tron
odziedziczy jej wuj Davram – jeśli Tenobia pozwoli mu dożyć – a jeśli nie, to jego spadkobierca.
Podchwyciła jakieś słowo, wyprostowała się gwałtownie w siodle. Powinna uważać, o nazbyt
ważne rzeczy tutaj chodzi.
– Aes Sedai? – powtórzyła ostro. – Jakie Aes Sedai? -Wszystkie doradczynie z Tar Valon, z
wyjątkiem towarzyszącej Paitarowi, zareagowały na pierwsze słowo o kłopotach w Białej Wieży;
przydzielone jej Nianh i Aisling Easara przepadły bez śladu. Jeśli Aes Sedai bodaj domyślały się,
jakie są ich plany… Cóż, Aes Sedai zawsze miały własne plany. Zawsze. Kiepska sprawa, gdyby
miało się okazać, że wbrew przewidywaniom nie tylko wsadza rękę w gniazdo szerszeni, ale że
gniazda są aż dwa.
Paitar wzruszył ramionami, cokolwiek zakłopotany. Niebłahe osiągnięcie w jego przypadku,
podobnie jak Serailla nie dawał się łatwo wytrącić z równowagi.
– Chyba się nie spodziewałaś, że zostawię Coladarę w domu, Ethenielle – powiedział
uspokajającym tonem – nawet gdybym był w stanie zataić przed nią przygotowania. – Nie
spodziewała się. Kiruna, jego ukochana siostra, sama była Aes Sedai i zaszczepiła w nim moc
ciepłych uczuć wobec Wieży. Nie spodziewała się, ale po cichu na to liczyła. – Coladara miała gości
– ciągnął. – Aż siedem sióstr. Mając na względzie okoliczności, wydało mi się, że postąpię
roztropnie, jeśli wszystkie zabiorę ze sobą. Na szczęście nie musiałem ich długo przekonywać. Tak
naprawdę, to w ogóle nie musiałem.
– Oby Światłość opromieniła i zachowała nasze dusze – wyszeptała Ethenielle, a jak echo
zawtórowali jej Serailla i Baldhere. – Osiem sióstr, Paitar? Osiem? – Biała Wieża z pewnością
znała już dokładnie każdy zamierzony przez nich krok.
– A ja przywiozłam ze sobą jeszcze pięć – wtrąciła Tenobia takim tonem, jakby oznajmiała, że
zabrała parę nowych pantofli. – Spotkały mnie tuż przed wyjazdem z Saldaei. Przypadkiem, tego
jestem pewna, bo wyglądały na równie zdziwione jak ja. Kiedy się domyśliły, co zamierzam… nadal
nie wiem, jak im się to udało, a jednak… no więc, kiedy się domyśliły, oczekiwałam, że natychmiast
pognają na poszukiwanie Memary. – Zmarszczyła brwi w przelotnym grymasie. Elaida mocno się
przeliczyła, przysyłając siostrę, której zadaniem było okpienie Tenobii. – A tymczasem – skończyła –
Illeisien i pozostałym jeszcze bardziej niż mnie zależało na utrzymaniu rzeczy w tajemnicy.
– No i co z tego! – upierała się Ethenielle. – Trzynaście sióstr. I teraz trzeba tylko, by któraś
znalazła sposób na przesłanie wiadomości. Choćby kilku linijek listu. Zastraszą jakiegoś żołnierza
albo pokojówkę. Czy któremuś z was się wydaje, że potrafi je powstrzymać?
– Kości zostały rzucone – orzekł lakonicznie Paitar. Co się stało, to się nie odstanie. W oczach
Ethenielle Arafelianie byli niemal równie dziwni jak Saldaeanie.
– Dalej na południu – dodał Easar – towarzystwo trzynastu Aes Sedai może się okazać jak
najbardziej wskazane. – Po tym stwierdzeniu zapadło milczenie, brzemienne w nie dopowiedziane
Strona 12
wnioski. Nikt nie miał ochoty formułować ich na głos. To wszystko dalece odbiegało od zwykłych
zmagań z Ugorem.
Za to Tenobia wprawiła wszystkich w zdumienie, bo ni stąd, ni zowąd wybuchnęła śmiechem.
Jej wierzchowiec usiłował stanąć dęba, ale osadziła go ostro.
– Ja zamierzam dotrzeć na południe tak szybko, jak tylko się da, tymczasem jednak zapraszam
wszystkich na wieczerzę w moim obozie. Będziecie mogli porozmawiać z Illeisien oraz jej
przyjaciółkami i sami się przekonać, czy wasz osąd zgadza się z moim. A jutrzejszej nocy spotkamy
się w obozowisku Paitara i wypytamy przyjaciółki Coladary. – Propozycja była tak sensowna i oczy
– wista, że zyskała natychmiastową akceptację. A potem Tenobia dodała jeszcze, jakby po namyśle:
– Mój wuj Kalyan będzie zaszczycony, jeśli pozwolisz mu usiąść obok siebie, Ethenielle. Bardzo cię
podziwia.
Ethenielle popatrzyła na Kalyana Ramsina, który siedział na koniu, za Tenobią i dotąd ani razu
się nie odezwał, sprawiał wręcz wrażenie, jakby nawet nie oddychał. Ich spojrzenia spotkały się i
posiwiały orzeł przelotnie spojrzał jej głęboko w oczy. Przez chwilę dostrzegła w jego wzroku coś,
czego nie widziała od śmierci Brysa – zobaczyła mężczyznę patrzącego nie na królową, lecz na
kobietę. Odczuła to jak cios, który potrafi pozbawić tchu. Tenobia przeniosła spojrzenie z wuja na
Ethenielle, a towarzyszył temu źle skrywany uśmieszek satysfakcji.
Ethenielle poczuła wzbierającą w sobie wściekłość. Uśmiech tam– tej był przejrzysty niczym
źródło, jakby już samego wzroku Kalyana nie wystarczyło. Ta dzierlatka wymyśliła sobie, że ich
ożeni? To dziecko sądzi?… Całkiem nagle furię zastąpił smutek. Sama była jeszcze młodsza, kiedy
swatała swą owdowiałą siostrę Nazelle. I choć wbrew początkowym protestom siostry o
małżeństwie zdecydowała wyłącznie racja stanu, ostatecznie Nazelle pokochała lorda Ismica.
Ethenielle od tak dawna aranżowała już tylko cudze małżeństwa, że nigdy się nie zastanowiła, czy
sama byłaby zdolna do stworzenia nowego, trwałego związku. Raz jeszcze przyjrzała się Kalyanowi,
tym razem dokładniej. Na jego ogorzałej twarzy nie było nic prócz należytego szacunku, jednak
wyobraźnia podsuwała wyraz jego oczu, jaki widziała przed chwilą. Oblubieniec, którego wybrałaby
dla siebie, musiałby być silnym mężczyzną, ale własnym dzieciom przynajmniej, jeśli już nie
rodzeństwu, nigdy nie odbierała szansy na miłość – dla siebie też nie żądałaby mniej.
– Zamiast marnować dzień na czczą gadaninę – powiedziała, głosem bardziej ściśniętym, niżby
sobie życzyła – zajmijmy się tym, po co tu przybyliśmy. – Niech Światłość strawi jej duszę, jest
przecież dorosłą kobietą, nie zaś młodą dziewczyną, która po raz pierwszy w życiu spotyka
potencjalnego kandydata do swej ręki. – No i jak będzie? – spytała podniesionym, tym razem
odpowiednio stanowczym tonem.
Wszystko zostało już uzgodnione w ostrożnych słowach tamtych listów, teraz jednak, w miarę
jak będą się posuwali coraz dalej na południe, plany miały podlegać modyfikacjom, stosownie do
okoliczności. Spotkaniu zaś tak naprawdę przyświecał jeden tylko cel: odnowienie pewnego
prostego, starożytnego rytuału Ziem Granicznych, który inicjowano zaledwie siedmiokrotnie przez
wszystkie lata, jakie upłynęły od Pęknięcia. Prosty obrządek, który jednak zwiąże ich silniej, niźli
potrafiły słowa, jakkolwiek by były wielkie. Władcy podjechali bliżej siebie, a towarzyszące im
osoby usunęły się na bok.
Ethenielle syknęła, gdy nóż przeciął skórę na wnętrzu jej lewej dłoni. Tenobia przejechała
ostrzem po swojej dłoni i zaśmiała się. Paitar i Easar równie dobrze mogli wyjmować sobie drzazgi.
Cztery dłonie spotkały się i w uścisku zmieszały krew płynącą z serca, która kapała na ziemię,
wsiąkając w kamienistą glebę.
– Aż po śmierć, jesteśmy jednością – rzekł Easar i wszyscy powtórzyli formułę zgodnym
Strona 13
chórem: – Aż po śmierć, jesteśmy jednością. – Tak związali się przysięgą na krew i ziemię. Teraz
musieli znaleźć Randa al’Thora. I zrobić, co trzeba. Niezależnie od ceny, jaką przyjdzie zapłacić.
Gdy już nabrała pewności, że wsparta na poduszkach Turanna jest w stanie usiąść bez pomocy,
Verin wstała i pozostawiła skuloną Białą siostrę, popijającą wodę. Czy raczej usiłującą popijać.
Zęby Turanny szczękały o brzeg srebrnego kubka, czemu zresztą bynajmniej nie należało się dziwić.
Wejście do namiotu było tak niskie, że nawet ona musiała się pochylić, by móc wytknąć głowę na
zewnątrz. A wtedy poczuła, jak ból umęczonego grzbietu przeszywa ją do głębi. Nie bała się
odwrócić plecami do rozdygotanej kobiety w szacie ze zgrzebnej czarnej wełny. Wcześniej Verin
otoczyła ją silną tarczą, a nie podejrzewała, by Turannie zostało dość sił na podjęcie próby rzucenia
się na nią od tyłu, nawet gdyby tak niedorzeczna myśl przyszła jej do głowy. Białe nie miewały takich
pomysłów. A skoro już o tym mowa, stan Turanny zapewne w ogóle nie pozwalał jej przenosić,
nawet gdyby nie była oddzielona od Źródła.
Aielowie rozbili swój obóz na wzgórzach, wśród których kryło się Cairhien; niskie namioty
barwy ziemi wypełniały przestrzenie między drzewami, których nie było tu wiele ze względu na
bliskość miasta. W powietrzu unosiły się nieznaczne tumany pyłu, ale ani kurz, ani skwar, ani też
wściekły blask słońca nie przeszkadzały Aielom. Obozowisko tętniło życiem, upodobniając się do
dowolnego miasta. Verin ze swego miejsca obejmowała wzrokiem mężczyzn oprawiających
upolowaną zwierzynę i łatających namioty, ostrzących noże i szyjących te charakterystyczne miękkie,
buty noszone przez wszystkich Aielów, oraz kobiety, które coś gotowały albo piekły na otwartych
paleniskach, tkały na małych krosnach, opiekowały się nielicznymi dziećmi. Wszędzie, gdziekolwiek
spojrzała, widziała odzianych na biało gai’shain, którzy coś targali, trzepali dywaniki względnie
doglądali jucznych koni i mułów. Żadnych domokrążców ani sklepikarzy. Żadnych fur i powozów.
Miasto? Bardziej to przypominało tysiąc wiosek zgromadzonych w jednym miejscu, tyle że mężczyzn
było tu znacznie więcej niż kobiet i niemal wszyscy ci mężczyźni, z wyjątkiem kowali dźwięcznie
uderzających w swoje kowadła oraz ludzi w bieli, pozostawali uzbrojeni. Zresztą większość kobiet
też była uzbrojona.
Zgromadzona tu rzesza dorównywała liczebnością populacjom wielkich miast, z pewnością zaś
trudno było w niej rozróżnić wzięte do niewoli Aes Sedai, a jednak Verin zauważyła, w odległości
nie większej niż pięćdziesiąt kroków, ubraną na czarno kobietę, która szła z wielkim trudem, wlokąc
stertę kamieni ułożonych na bydlęcej skórze, stertę, która sięgała jej aż do pasa. Choć twarz miała
skrytą w cieniu kaptura, nikt w obozie, z wyjątkiem uwięzionych sióstr, nie nosił takich czarnych szat.
Równolegle do skórzanej płachty szła spacerowym krokiem jakaś Mądra w poświacie Mocy,
świadczącej o tym, że więźniarka jest odcięta tarczą od Źródła, a dwie Panny towarzyszyły siostrze z
obu stron i poganiały ją rózgami, gdy tylko zwolniła kroku. Verin zastanawiała się, czy to widowisko
nie jest przypadkiem przeznaczone specjalnie dla niej. Tego ranka spotkała już Coiren Saeldain, w
towarzystwie Mądrej i pod eskortą dwóch wysokich Aielów; z szaleństwem w oczach i twarzą
zalaną potem wspinała się chwiejnie na zbocze, uginając pod brzemieniem ogromnego kosza po
brzegi wypełnionego piaskiem. Wczoraj podobne szykany spotkały Sarene Nemdahl. Kazali jej
garściami przenosić wodę z jednego skórzanego bukłaka do drugiego, najpierw ćwicząc rózgami, by
robiła to żwawiej, a potem chłoszcząc za każdą rozlaną kroplę. Sarene skorzystała z chwili nieuwagi
tamtych, by zapytać Verin, po co to wszystko, aczkolwiek z tonu głosu odgadła, że raczej nie
spodziewa się odpowiedzi. Verin z pewnością nie była w stanie żadnej udzielić, zanim Panny
zagnały Sarene z powrotem do jej bezsensownej harówki.
Strona 14
Stłumiła westchnienie. Z jednej strony doprawdy nie podobał jej się widok sióstr traktowanych
w taki sposób – niezależnie już od racji, jakie za tym przemawiały, a także celowości takiego
postępowania – z drugiej zaś było oczywiste, że wiele Mądrych chciało… No właśnie, czego?
Dowieść, że status Aes Sedai nic tutaj nie znaczy? Niedorzeczność. To akurat nazbyt jasno dano jej
do zrozumienia już wiele dni temu. Przypomnieć, że i ją można oblec w czarną szatę? Przypuszczała,
że to jej raczej nie grozi, choć pewności nie miała – Mądre skrywały wiele tajemnic, które należało
odkryć, a najmniej ważna dotyczyła obowiązującej wśród nich hierarchii. I choć był to zdecydowanie
najmniej ważny ich sekret, mimo to odeń właśnie zależało życie i całość skóry. Kobiety, które
wydawały rozkazy, niekiedy przyjmowały je od tych samych kobiet, którymi wcześniej
komenderowały, a później to wszystko znowu ulegało odwróceniu; nie do rymu, nie do taktu, według
niej zupełnie bez sensu. Nikt wszelako nie rozkazywał Sorilei i być może to właśnie stanowiło
gwarancję bezpieczeństwa. Do pewnego stopnia.
Nie umiała zdławić przepełniającego ją poczucia satysfakcji. Wczesnym rankiem, w Pałacu
Słońca, Sorilea chciała koniecznie się dowiedzieć, co jest największą hańbą w oczach mieszkańców
mokradeł. Kiruna i pozostałe siostry nie zrozumiały, nie podjęły żadnych realnych wysiłków
zrozumienia, co się tu naprawdę dzieje – może z obawy przed tym, czego mogłyby się dowiedzieć i
jaki wpływ taka wiedza mogłaby wywrzeć na konieczność dochowywania przysiąg. Nadal mozolnie
szukały usprawiedliwienia dla drogi, na którą pchnął je ślepy los, w odróżnieniu od Verin, która
znała już racje i cel drogi, jaką sama obrała. W sakwie przy pasie nosiła szczegółową listę
przyszłych udręk, gotowa wręczyć ją Sorilei, gdy tylko znajdą się sam na sam. Tamte nie musiały o
niej wiedzieć. Wśród pojmanych było kilka sióstr, których wcześniej nie znała, jednak ostatecznie –
nie miała większych wątpliwości – udało jej się ująć większość słabych punktów, których
poszukiwała Sorilea. Życie kobiet w czerni stanie się znacznie bardziej nieprzyjemne. A jej własne
starania, jeśli szczęście dopisze, znajdą bezgranicznie oddanego sprzymierzeńca.
Przed namiotem siedziało dwóch zwalistych Aielów, każdy z trzonem topora wzdłuż pleców. Z
pozoru pochłaniała ich gra w kocią kołyskę, ale obejrzeli się natychmiast, kiedy wytknęła głowę
między klapami wejścia. Coran wyprostował się gibkim ruchem, a Mendan stracił jedynie tyle czasu,
ile trzeba, by schować sznurek. Wyprostowana ledwie sięgałaby głową piersi każdego z nich.
Owszem, potrafiłaby obu unieść do góry nogami w powietrze i porządnie obić. Gdyby się tylko
ośmieliła. Od czasu do czasu nachodziły ją takie pokusy. Zostali wyznaczeni na jej przewodników,
mieli ją chronić w razie nieporozumień w obozie. I bez wątpienia donosili o wszystkim, co
powiedziała bądź uczyniła. Pomyślała, że lepiej byłoby mieć przy sobie Tomasa, ale po
zastanowieniu nie była już taka pewna. Dochowanie sekretów wobec własnego Strażnika było o
wiele trudniejsze niż wobec obcych.
– Proszę, przekaż Colindzie, że już skończyłam z Turanną Norill – powiedziała Coramowi. – I
poproś ją, by przysłała do mnie Katerine Alruddin. – Pragnęła najpierw załatwić sprawę z tymi
siostrami, które nie miały Strażników. Skinął głową i natychmiast, słowem się nie odezwawszy,
pobiegł. Mężczyźni Aielów nie grzeszyli uprzejmością.
Mendan przycupnął, obserwując ją tymi zaskakująco niebieskimi oczyma. Jeden zawsze
zostawał przy niej, gdyby jeszcze czegoś chciała. Mendan przewiązywał czoło paskiem czerwonej
tkaniny, ze starożytnym symbolem Aes Sedai. Podobnie jak inni mężczyźni, którzy nosili te przepaski,
podobnie jak Panny, Mendan zdawał się tylko czyhać na jej najmniejszy błąd. Cóż, nie tylko oni, a i
do najgroźniejszych przeciwników wiele im brakowało. Minęło siedemdziesiąt jeden lat, odkąd po
raz ostatni popełniła jakiś poważny błąd.
Obdarzyła Mendana rozmyślnie niejasnym uśmiechem i już zaczęła się wycofywać w głąb
Strona 15
namiotu, gdy nagle coś przykuło jej wzrok, koląc w oczy niczym złowieszczy omen. Gdyby Aielowie
zechcieli w tym momencie poderżnąć jej gardło, mogłaby nic nie zauważyć.
Niedaleko jej namiotu klęczało w szeregu dziewięć, może dziesięć kobiet, obracały płaskie,
kamienne żarna, podobnych do tych, jakie zauważyła na opustoszałych farmach. Inne kobiety
przynosiły ziarno w koszykach i zabierały grubo mieloną mąkę. Klęczące były ubrane w ciemne
spódnice i jasne bluzki, a włosy miały przewiązane zrolowanymi chustkami. Jedna z nich, wyraźnie
niższa od pozostałych, jedyna, której włosy nie sięgały przynajmniej do pasa, nie miała na sobie ani
jednego naszyjnika czy bransolety. Zadarła głowę i gdy jej oczy napotkały wzrok Verin, niechęć
wyostrzyła rysy poróżowiałej od słońca twarzy. Ale tylko na krótką chwilę, potem pospiesznie
zgarbiła się nad swoją robotą.
Verin wycofała się prędko do wnętrza namiotu, czując, że przewraca jej się w żołądku. Irgain
była Zieloną Ajah. Przynajmniej ongiś była, dopóki Rand al’Thor jej nie ujarzmił. Tarcza osłabiała i
rozluźniała więź zobowiązań ze Strażnikiem, natomiast ujarzmienie przerywało tę więź,
nieodwracalnie niczym śmierć. Jeden ze Strażników Irgain zmarł ponoć od przeżytego wstrząsu,
drugi poległ w walce z tysiącem Aielów, nawet nie spróbowawszy ucieczki. Irgain zapewne
żałowała, że sama nie umarła. Ujarzmiona. Verin przycisnęła dłonie do łona. Nie będzie
wymiotowała. Widywała już gorsze rzeczy niż ujarzmione kobiety. O wiele gorsze.
– Nie ma żadnej nadziei, nieprawdaż? – mruknęła Turanna zdławionym głosem. Łkała cicho, ze
wzrokiem wbitym w dno srebrnego kubka, drżącego w jej dłoniach, jakby widziała tam coś
odległego i przerażającego. – Żadnej nadziei.
– Zawsze jest jakieś wyjście, pod warunkiem że go poszukasz – odrzekła Verin, roztargnionym
ruchem poklepując kobietę po ramieniu. – Zawsze trzeba szukać.
W głowie wirowało jej od myśli, z których żadna nie obejmowała Turanny. Światłość jedna
wie, że widok ujarzmionej Irgain wywołał w niej wrażenie, jakby miała żołądek pełen zjełczałego
tłuszczu. Tylko dlaczego ta kobieta mełła ziarno? I czemu była ubrana jak kobieta Aielów?! Czyżby
tylko po to zagnano ją tutaj do roboty, aby Verin mogła to zobaczyć? Głupie pytanie, zwłaszcza skoro
w odległości kilku mil przebywał ta’veren tak silny jak al’Thor, niemniej istniała jakaś graniczna
liczba zbiegów okoliczności, którą gotowa była zaakceptować. Czyżby się przeliczyła? W
najgorszym razie skutki błędu nie powinny okazać się skrajnie groźne. Tyle że niekiedy drobne
pomyłki okazywały się równie fatalne jak wielkie. Jak długo wytrzyma, jeśli Sorilea postanowi ją
złamać? Podejrzewała, że czas ten może okazać się niepokojąco krótki. Pod pewnymi względami
Sorilea zaliczała się do najtwardszych osób, jakie w życiu spotkała. I nic nie można zrobić, by temu
zapobiec. Ale zamartwiać się będzie, kiedy przyjdzie na to czas. Nie ma sensu wyprzedzać
wydarzeń.
Uklękła i próbowała pocieszyć Turannę, jednak bez większego przekonania. Uspokajające
słowa brzmiały dla niej równie pusto’, jak i dla tamtej, przynajmniej sądząc po apatycznym wyrazie
oczu. Nikt nie mógł odmienić losu Turanny prócz samej Turanny, a to nastąpi dopiero wówczas, gdy
naprawdę tego zapragnie. Biała siostra rozszlochała się jeszcze żałośniej, spazmatyczne, nieme
łkania targały ramionami, twarz zalewały strumienie łez. Wejście dwóch Mądrych oraz dwóch
młodych Aielów chyba nieco rozładowało sytuację. W każdym razie tak odebrała to Verin. Wstała i
dygnęła wdzięcznie, jednak żadne z nowo przybyłych nie poświęciło jej osobie szczególnej uwagi.
Daviena miała zielone oczy i jasnorude włosy, Losaine szare oczy i ciemne włosy i tylko na
słońcu przebłyskiwały wśród nich rude pasma; obie były ponad głowę wyższe od Verin, obie też
miały takie miny, jakby wyznaczono im jakieś paskudne zadanie, którym wolałyby obarczyć kogoś
innego. Żadna nie potrafiła przenosić dostatecznie silnie, by mieć pewność, że utrzymają Turannę w
Strona 16
pojedynkę, ale łączyły się z taką wprawą, jakby od urodzenia potrafiły uformować krąg, a otaczające
je łuny saidara zdawały się stapiać ze sobą, mimo dzielącej je pewnej odległości. Gdzie one się tego
nauczyły? Gotowa była założyć się o wszystko, co posiada, że jeszcze kilka dni temu pozostawało to
poza zasięgiem ich możliwości.
Wszystko poszło szybko i sprawnie. Kiedy pochyleni mężczyźni wzięli Turannę za ramiona i
podnieśli, srebrny kubek poleciał na podłogę. Na szczęście dla niej był pusty. Turanna nie opierała
się, co było całkiem rozsądne, zważywszy na to, że każdy z nich mógłby ją wynieść pod pachą niczym
worek ziarna. Jedynie z jej otwartych szeroko ust wydobył się bezgłośny jęk. Aielów nic to nie
obeszło. Daviena, skupiona na podtrzymywaniu kręgu, utworzyła tarczę, a Verin uwolniła Źródło.
Żadna z Mądrych nie ufała jej dostatecznie, by bez usprawiedliwionego powodu pozwolić na objęcie
saidara, niezależnie od przysiąg, jakie złożyła. Z pozoru nic nie zauważyły, z pewnością jednak
zachowywałyby się inaczej, gdyby postąpiła wbrew ich oczekiwaniom. Mężczyźni wyciągnęli
Turannę na zewnątrz, wlokąc jej nagie stopy po warstwach dywaników ułożonych na podłodze
namiotu, a Mądre wyszły zaraz za nimi. I na tym koniec. Wszystko, co można było zrobić z Turanną,
zostało zrobione.
Wypuściwszy długo wstrzymywany oddech, Verin opadła na jedną z kolorowych, wykończonych
frędzlami, poduszek. Na dywanikach tuż obok niej spoczywała taca ze złotej plecionki. Napełniła
jedną z nie dopasowanych srebrnych filiżanek herbatą z cynowego dzbana i wypiła łapczywie. To
zajęcie męczyło, pobudzało pragnienie. Pozostało jeszcze wiele godzin do zmierzchu, a już czuła się,
jakby przez dwadzieścia mil targała ciężką skrzynię. Po górach. Kubek powędrował z powrotem na
tacę, a Verin wyciągnęła zza pasa małą, oprawioną w skórę książeczkę. Zawsze to trochę trwało,
zanim przyprowadzili siostrę, którą akurat wybrała. Kilka chwil spędzonych na przeglądaniu notatek
– i sporządzaniu nowych – nie zawadzi.
Nie prowadziła zapisków na temat sióstr pojmanych w niewolę, natomiast niespodziane
pojawienie się Cadsuane Melaidhrin przed trzema dniami dawało dość powodów do niepokoju. Do
czego zmierzała Cadsuane? Jej towarzyszki można było zbagatelizować, ale sama Cadsuane
stanowiła legendę, której tylko choćby w miarę wiarygodne elementy czyniły z niej osobę doprawdy
bardzo groźną. Groźną i nieprzewidywalną. Verin wyjęła pióro z małego drewnianego piórnika,
który zawsze miała przy sobie, odkorkowała stanowiący jego część kałamarz. I w tym momencie
kolejna Mądra weszła do namiotu.
Verin poderwała się na równe nogi tak szybko, że aż upuściła notatnik. Aeron w ogóle nie
potrafiła przenosić, ale Verin dygnęła przed posiwiałą kobietą równie głęboko jak przed Davieną i
Losaine. Kończąc ukłon, puściła spódnice, chcąc podnieść notes, ale palce Aeron dosięgły go
prędzej. Verin wyprostowała się, spokojnie patrząc, jak tamta wertuje stronice.
Niebieskie jak niebo… jak zimowe niebo… oczy spojrzały w jej oczy.
– Kilka pięknych rysunków i mnóstwo słów na temat roślin i kwiatów – stwierdziła chłodno
Aeron. – Nie widzę tu pytań, które polecono ci zadać. – Notatnik wcisnęła jej raczej, niż podała.
– Dziękuję ci, Mądra – odparła potulnie Verin, chowając notatnik w bezpieczne miejsce za
pasem. Dygnęła nawet powtórnie dla lepszego efektu, równie głęboko jak za pierwszym razem. –
Mam obyczaj notowania wszystkiego, co zauważę. – Któregoś dnia będzie musiała opisać
szczegółowo klucz do szyfru, jakim posługiwała się w swych notatnikach… zawierały pracę całego
jej życia, pomieszczone w licznych kredensach i kufrach jej izb nad biblioteką Białej Wieży…
któregoś dnia, ale miała nadzieję, że niezbyt rychło. – A co do… mhm… więźniarek… jak dotąd
wszystkie powtarzają wariacje na ten sam temat. Car’a’carn miał zostać umieszczony w Wieży i
czekać tam na nadejście Ostatniej Bitwy. A… mhm… znęcano się nad nim… bo usiłował uciec. Ale
Strona 17
o tym naturalnie już wiesz. Nie ma obawy, z pewnością dowiem się więcej. – Wszystko to prawda,
nawet jeśli nie cała, jednak zbyt wiele sióstr zmarło na jej oczach, by mogła ryzykować, że pośle
inne do grobu, nie mając po temu wystarczającego powodu. Problem zaś polegał na zrozumieniu
kwalifikacji konkretnego czynu w oczach Aielów. Podstępny sposób porwania młodego al’Thora
przez misję poselską, która rzekomo z nim paktowała, rozwścieczył ich do tego stopnia, że byli
bliscy mordu, natomiast to, co określała jako „znęcanie się”, ledwie ich rozgniewało, przynajmniej
jak potrafiła się zorientować.
Bransolety ze złota i kości słoniowej zaszczękały cicho, kiedy Aeron poprawiła swój ciemny
szal. Patrzyła z wysoka, jakby usiłowała czytać w myślach Verin. Aeron zdawała się zajmować
jakieś poczesne miejsce w hierarchii Mądrych i choć Verin zdarzało się niekiedy widywać uśmiech
marszczący te ogorzałe policzki, uśmiech ciepły i niewymuszony, nie był on nigdy przeznaczony dla
żadnej Aes Sedai.
„Nawet nie podejrzewałyśmy, że w ogóle możecie przegrać”, wyjaśniła nieco mętnie na użytek
Verin. Niemniej ciąg dalszy był całkiem zrozumiały. „Aes Sedai nie mają honoru. Spraw, by padł na
ciebie choć cień podejrzenia, a własnymi rękoma zwiążę cię tak; że nie dasz rady się wyprostować.
Niech cień się pogłębi, a rzucę cię na pożarcie sępom i mrówkom”.
Verin zamrugała, starając się patrzeć na nią tak szczerze, jak tylko potrafiła. I potulnie; nie
wolno zapominać o pokorze. Uległa i posłuszna. Nie czuła strachu. W swoim czasie znosiła twardsze
spojrzenia kobiet – a i mężczyzn – których wcale nie musiały wspierać równie żałosne groźby, jakie
wygłaszała Aeron. Z drugiej strony jednak włożyła sporo wysiłku w zdobycie pozwolenia na
prowadzenie tych przesłuchań. Nie mogła sobie teraz pozwolić na jego zmarnowanie. Żeby jeszcze
oblicza tych Aielów cokolwiek zdradzały.
Nagle dotarło do niej, że już nie są same w namiocie. Weszły do niego dwie Panny o włosach
barwy lnu, z odzianą na czarno kobietą, niższą od nich na szerokość dłoni. Musiały ją podtrzymywać,
żeby nie chwiała się na nogach. Po jednej stronie stała Tialin, szczupła i rudowłosa, z ponurą miną
wyzierającą zza łuny sai dara, odgradzającego tarczą więźniarkę. Włosy siostry opadały
przepoconymi puklami na ramiona, kilka pasem przylgnęło do twarzy tak brudnej, że Verin z początku
jej nie poznała. Nieco wydatne kości policzkowe, lekko zakrzywiony nos i te odrobinę skośne piwne
oczy… Beldeine. Beldeine Nyram. Jej uczennica z wykładów dla nowicjuszek.
– Jeśli wolno spytać – zagaiła ostrożnie – po co ją tu sprowadzono? Prosiłam o inną. –
Wprawdzie, mimo przynależności do Zielonych, Beldeine nie miała Strażnika, ponieważ została
wyniesiona do szala zaledwie trzy lata temu, a Zielone często bywały wybredne przy wyborze
pierwszego. Jeśli jednak zaczną kierować się własnym uznaniem, następna będzie miała dwóch albo
trzech Strażników. Verin była przekonana, że poradzi sobie tego dnia jeszcze z dwiema siostrami,
wszakże nie wtedy, gdy któraś będzie miała choćby tylko jednego Strażnika. A wątpiła, by dały jej
potem drugą szansę.
– Katerine Alruddin uciekła ubiegłej nocy – niemalże wypluła z siebie Tialin, a Verin nie
potrafiła powstrzymać głośnego westchnienia.
– Pozwoliłyście jej uciec?! – wybuchnęła bezmyślnie. Zmęczenie nie było żadną wymówką, ale
słowa jakby same wymknęły się z ust. – Jak mogłyście być takie głupie? Toż ona należy do
Czerwonych! I nie brakuje jej ani odwagi, ani siły posługiwania się Mocą! Car’a’carnowi może
grozić niebezpieczeństwo! Dlaczego nam nic nie powiedziano, zaraz kiedy się to stało?
– Wszystko wyszło na jaw dopiero dziś rano – odwarknęła jedna z Panien. Jej oczy
przypominały dwa wypolerowane szafiry. – Jedna Mądra i dwóch Cor Darei zostało otrutych, a
gai’shain, który przyniósł im napoje, znaleziono z poderżniętym gardłem. I
Strona 18
Aeron spojrzała na Pannę, jej brwi wygięły się w łuk.
– Pozwolono ci z nią rozmawiać, Carahuin? – Obie Panny stały się nagle bardzo zajęte
utrzymaniem Beldeine w pozycji pionowej. Aeron ledwie zerknęła na Tialin, za to rudowłosa Mądra
spuściła wzrok. Następnie cała uwaga skupiła się na Verin.
– Twoja troska o Randa al’Thora przynosi ci… zaszczyt i jest oznaką honoru – stwierdziła
posępnym tonem Aeron. – Car’a’carn będzie strzeżony. Więcej wiedzieć nie musisz. Ani nawet tyle.
– Naraz głos jej stwardniał. – Uczennice nie przemawiają takim tonem do Mądrych, Verin Mathwin
Aes Sedai. – Ostatnie dwa słowa zostały wypowiedziane przez zaciśnięte zęby.
Stłumiwszy westchnienie, Verin jeszcze raz głęboko dygnęła, trochę żałując, że nie jest już tak
szczupła jak wtedy, gdy po raz pierwszy przybyła do Białej Wieży. Doprawdy nie była odpowiednio
zbudowana do gięcia karku i pleców.
– Wybacz mi, Mądra – odparła pokornie. Uciekła! Okoliczności ucieczki były, dla niej
przynajmniej, jeśli już nie dla Aielów, całkowicie jasne. – Ze zdenerwowania musiałam się
zapomnieć. – Szkoda, że wcześniej nie znalazła sposobu na to, by Katerine spotkał śmiertelny
wypadek. – Dołożę wszelkich starań, aby się to już nigdy nie powtórzyło. – Na twarzy Aeron nie
drgnął nawet jeden mięsień na znak, że przyjmuje jej wyjaśnienia. – Czy mogę przejąć jej tarczę,
Mądra?
Aeron skinęła głową, ale nawet nie spojrzała na Tialin; Verin prędko objęła Źródło, przejmując
uwolnioną przez Tialin tarczę. Nigdy nie przestało jej zdumiewać, że kobiety, które nie potrafiły
przenosić Mocy, tak swobodnie wydawały rozkazy tym, które dysponowały talentem. Tialin była
prawie tak silna jak Verin, a jednak obserwowała Aeron niemal równie czujnie jak Panny, a kiedy te
wyszły pospiesznie z namiotu, odprawione gestem Mądrej, pozostawiając chwiejącą się Beldeine
tam, gdzie stała, ruszyła w ślad za nimi.
Sama Aeron jednak zwlekała z opuszczeniem wnętrza.
– Nie mów nic Car’a’carnowi o Katerine Alruddin – przykazała. – Dość ma kłopotów, by
jeszcze zaprzątać mu głowę jakimiś głupstwami.
– Nic nie powiem – obiecała prędko Verin. Głupstwa? Czerwona siostra, na dodatek tak silna
jak Katerine, to nie są żadne głupstwa. Chyba trzeba będzie rzecz odnotować. Cała sprawa wymagała
przemyślenia.
– Pamiętaj, pilnuj swego języka, Verin Mathwin, bo inaczej przekonasz się, jaki jest przydatny,
gdy wyje się z bólu.
Nie bardzo mogąc stosownie zareagować na tę ostatnią uwagę, Verin starała się sprawiać
wrażenie potulnej i uległej, jeszcze raz dygając. Miała wrażenie, że jej kolana zaraz głośno
zaprotestują.
Dopiero po wyjściu Aeron odetchnęła z ulgą. Już się bała, że Mądra postanowiła zostać przy
przesłuchaniu. Uzyskanie pozwolenia na przebywanie sam na sam z więźniarkami kosztowało ją
niemal tyleż samo wysiłku co wymuszenie na Sorilei i Amys decyzji o samej konieczności
przesłuchania, i to przez osobę związaną z Białą Wieżą. Jeśli się kiedyś dowiedzą, że zostały do tego
nakłonione… To zmartwienie również należało odłożyć na później. Odwlekanych spraw było coraz
więcej.
– Wody jest dość, byś mogła umyć przynajmniej twarz i dłonie – powiedziała łagodnie do
Beldeine. – Uzdrowię cię, jeśli chcesz. – Na ciałach wszystkich sióstr, z którymi przeprowadziła
rozmowy, znajdowała pręgi. Aielowie bili więźniarki choćby tylko za rozlewanie wody albo
opieszałość w wykonaniu zleconego zadania; butne słowa oporu wywoływały co najwyżej
wzgardliwy śmiech, a odziane na czarno kobiety poganiano niczym bydło. Jedno smagnięcie bicza na
Strona 19
znak, że mają iść, zawrócić albo się zatrzymać, następne, mocniejsze, gdy nie usłuchały dostatecznie
prędko. Zresztą Uzdrawianie ułatwiało również wiele innych rzeczy.
Brudna, spocona i chwiejąca się niczym trzcina na wietrze, Beldeine wydęła wargi.
– Wolałabym raczej wykrwawić się na śmierć, niż być Uzdrawiana przez ciebie! – wycedziła. –
Być może powinnam oczekiwać, że będziesz się płaszczyła przed tymi barbarzyńskimi dzikuskami,
ale nigdy bym nie pomyślała, że upadniesz tak nisko i zdradzisz sekrety Wieży! To jest równoznaczne
ze zdradą, Verin! Z buntem! – Prychnęła pogardliwie. – Ale skoro na to było cię stać, to
przypuszczalnie okażesz się zdolna do wszystkiego! Czego jeszcze nauczyłyście je oprócz łączenia?
Verin z irytacją mlasnęła językiem, ale nie miała ochoty czegokolwiek tłumaczyć. Bolał ją kark
od zadzierania głowy, by móc patrzeć Aielom w twarz – skoro już o tym mowa, nawet Beldeine była
od niej wyższa na szerokość dłoni albo i więcej – bolały ją kolana od dygania, a na dodatek jeszcze
ta pogarda i bezrozumna duma tych kobiet, które naprawdę powinny mieć lepszą wiedzę. Czyż to nie
Aes Sedai nauczały, że siostra ukazuje światu rozmaite oblicza? I że nie zawsze ludzi da się
nastraszyć albo pokonać brutalną przemocą. A poza tym znacznie mądrzej udawać nowicjuszkę, niż
znosić kary stosowne dla nowicjuszki, zwłaszcza jeśli niesie to jedynie ból i upokorzenie. Nawet
Kiruna musi w końcu dostrzec logikę takiego postępowania.
– Usiądź, zanim się przewrócisz – powiedziała, pierwsza stosując się do własnych słów. –
Niech no zgadnę, co dzisiaj robiłaś. Jesteś brudna, więc pewnie kopałaś dziurę w ziemi. Gołymi
dłońmi, czy też pozwoliły ci użyć łyżki? Kiedy skończysz, każą ci na powrót ją zasypać, wiesz o tym?
No dobrze, sama sprawdzę. Wszystkie odsłonięte części ciała masz brudne, a jednak twoja szata jest
czysta, a zatem kazały ci kopać nago. Jesteś pewna, że nie chcesz zostać Uzdrowiona? Od słońca
można dostać oparzeń. – Napełniła jeszcze jedną filiżankę wodą i na strumieniu Powietrza przeniosła
ją na drugi koniec namiotu; filiżanka zatrzymała się przed twarzą Beldeine. – Zapewne gardło
wyschło ci na wiór.
Młoda Zielona przez chwilę wpatrywała się niepewnie w filiżankę, po czym nagle ugięły się
pod nią nogi i z gorzkim śmiechem opadła ciężko na jedną z poduszek.
– One… często mnie poją. – Znowu się zaśmiała, choć Verin nie potrafiła pojąć, co w tym
śmiesznego. – Wlewają we mnie tyle wody, ile chcę, dopóki jestem w stanie przełykać. – Urwała,
przyglądając się Verin gniewnym wzrokiem, po czym ciągnęła dalej zdławionym głosem: – Do
twarzy ci w tej sukni. Moją spaliły, sama widziałam. Zabrały wszystko, oprócz tego. – Dotknęła
Wielkiego Węża, lśniącego złociście na tle brudu, pokrywającego całą powierzchnię lewej dłoni. –
Podejrzewam, że na to zabrakło im czelności. Wiem, co one chcą osiągnąć, Verin, ale im się nie uda.
Nie ze mną ani z żadną z nas!
Nadal miała się na baczności. Verin postawiła filiżankę na kwiecistym dywaniku, tuż obok
Beldeine, ujęła swoje naczynie, upiła łyk i dopiero potem przemówiła.
– Ach tak? Cóż więc chcą osiągnąć?
Tym razem śmiech Beldeine brzmiał słabo, ale zarazem ostro.
– Chcą nas złamać, sama dobrze wiesz! Chcą nas zmusić, abyśmy złożyły przysięgę al’Thorowi,
tak samo jak wy. Och, Verin, jak mogłaś? Przysięgłaś lojalność! Co gorsza, mężczyźnie! Temu
mężczyźnie! Zbuntowałyście się przeciwko Zasiadającej na Tronie Amyrlin, przeciwko Białej
Wieży, no dobrze… – Powiedziała to w taki sposób, jakby obie rzeczy były równoznaczne. -…ale
jak mogłyście to zrobić?
Verin przez chwilę zastanawiała się, czy sprawy wyglądałyby lepiej, gdyby kobiety trzymane w
obozie Aielów trafiły do niewoli w takich samych okolicznościach jak ona – miała wrażenie, jakby
była źdźbłem trawy pochwyconym wirem trąby powietrznej szalejącej wokół ta’veren, wokół Randa
Strona 20
al’Thora, przypomniała sobie, jak z jej ust zaczął się wylewać potok słów, których nawet nie zdążyła
należycie uporządkować w głowie. Nie były to słowa, których nie wypowiedziałaby nigdy z własnej
woli – moc ta’veren nie przejawiała się w taki sposób – ale szanse na coś takiego w ówczesnych
okolicznościach nie były większe niźli jedna na tysiąc, jedna na dziesięć tysięcy. I choć spory w
sprawie tego, czy winno się dotrzymywać przysiąg złożonych w taki sposób, wiedziono długo i
zażarcie, a dyskusje, jak to zrobić, trwały do dziś, nie potrafiła bez reszty wyprzeć się swych słów.
Zresztą, niewykluczone, że lepiej się stało. Roztargnionym gestem pogładziła twardy kształt ukryty w
mieszku przy pasie, niewielką broszę z przezroczystego kamienia wyrzeźbionego w kształt
przypominający lilię o zbyt licznych płatkach. Nigdy tej broszy nie przypięła, ale od blisko
pięćdziesięciu lat zawsze nosiła ją przy sobie.
– Jesteœ da’tsang, Beldeine. Pewnie już o tym słyszałaś. – W istocie nie potrzebowała
nieznacznego przytaknięcia tamtej; konieczność poinformowania osoby skazanej stanowiła wymóg
prawa Aielów, była równoznaczna z ogłoszeniem wyroku. Tyle już wiedziała, ale tak naprawdę
niewiele więcej. – Twoje ubrania i wszystkie inne przedmioty; które dało się spalić, trafiły w
płomienie, gdyż żaden Aiel nie chciałby posiadać niczego, co kiedyś należało do da’tsang. Resztę,
włącznie z biżuterią, pocięto na kawałki lub zmiażdżono, a potem pogrzebano w dole przeznaczonym
na odchody.
– Co z moim?… Co z moim koniem? – spytała z niepokojem Beldeine.
– Oni nie zabijają koni, ale nie wiem, gdzie go trzymają. – Zapewne otrzymał go któryś z
mieszkańców miasta, albo może jakiś Asha’man. Gdyby podzieliła się swoimi przypuszczeniami,
mogła wyrządzić więcej szkody niż pożytku. Verin przypominała sobie bowiem niejasno, że Beldeine
była jedną z tych młodych kobiet, które bardzo przywiązują się do swych koni. – Pozwolili ci
zachować pierścień, abyś pamiętała, kim byłaś, i jeszcze głębiej przeżywała swą hańbę. Ale nie
sądzę, byś mogła liczyć na szansę złożenia przysięgi panu al’Thorowi, choćbyś je nawet błagała. A to
wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobne.
– Nie zrobię tego! Przenigdy! – Słowa te zabrzmiały jednak pusto i bez przekonania, Beldeine
zaś zwiesiła ramiona. Była wstrząśnięta, wciąż jednak nie dość dogłębnie.
Verin uśmiechnęła się ciepło. Pewien mężczyzna powiedział kiedyś, że jej uśmiech przywodzi
mu na myśl ukochaną matkę. Może przynajmniej w tej jednej sprawie nie kłamał. Nieco później
próbował wsunąć jej nóż między żebra i ten uśmiech był ostatnią rzeczą, jaką w życiu zobaczył.
– Jakoś nie potrafię wymyślić powodów, które mogłyby cię przekonać. W takiej sytuacji należy
się obawiać, że jedyne, co cię czeka, to ta bezsensowna harówka. Dla nich to hańba. Hańba, której
nie sposób zmyć. Oczywiście, jeśli się zorientują, że ty tak na to nie patrzysz… Ale, ale! Założę się,
że nie podobało ci się, gdy rozebrana do naga kopałaś dziurę, mimo iż strzegły cię wyłącznie Panny,
wyobraź sobie jednak, że, powiedzmy, stoisz tak w namiocie pełnym mężczyzn? – Beldeine
wzdrygnęła się, a Verin paplała dalej; umiejętność tę rozwinęła w sobie niemal na miarę Talentu. –
Ma się rozumieć, każą ci tylko tak stać. Da’tsang nie może robić nic użytecznego, chyba że zaistnieje
doprawdy rozpaczliwa potrzeba, mężczyzna Aielów prędzej zaś objąłby gnijące truchło niż… Cóż,
nie jest to przyjemna myśl, nieprawdaż? Ale niestety, na coś takiego właśnie powinnaś być
przygotowana. Wiem, że będziesz się opierała tak długo, jak się da, nie bardzo wszakże rozumiem,
przeciwko czemu się buntujesz. Nie będą chcieli wyciągnąć z ciebie żadnych informacji, nie
wykorzystają, jak to zazwyczaj ma miejsce w przypadku więźniów. A jednak nie zwrócą ci wolności,
przynajmniej dopóki się nie upewnią, że nurzasz się w tak głębokiej hańbie, że oprócz niej nic ci już
więcej nie zostało. Choćby miało to zabrać resztę życia.
Beldeine bezdźwięcznie poruszyła ustami, ale równie dobrze mogła wymówić te słowa na głos.