Zajdel Janusz - Rrelacja z pierwszej ręki
Szczegóły |
Tytuł |
Zajdel Janusz - Rrelacja z pierwszej ręki |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zajdel Janusz - Rrelacja z pierwszej ręki PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zajdel Janusz - Rrelacja z pierwszej ręki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zajdel Janusz - Rrelacja z pierwszej ręki - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Janusz A. Zajdel
Relacja z pierwszej ręki
Nie mam już żadnych wątpliwości co do dalszego rozwoju sytu acji.
Mogę sobie dokładnie wyobrazić wszystko, co nastąpi. Nie mam też
najmniejszych złudzeń, że ktokolwiek będzie mógł mi dopomóc wydobyć mnie z
opresji, w którą dałem się wpędzić niejako dobrowolnie. Bo też sytuacja
moja jest konsekwencją ograniczeń, które sam sobie nałożyłem. Mimo
wszystko, nachodzi mnie czasem złudna myśl, że za chwilę ta rzeczywistość
urwie się nagle, jak sen - i wrócę do prawdziwego świata, albo
przynajmniej zacznę śnić zupełnie inny, nowy sen... Mógłbym teraz - sam
przed sobą - przyznać, że nierozważnym było mieszanie się w sprawy
zespołu, do którego nie należałem. Może nie należało wtrącać się do
zagadnień i problemów, do których miałem stosunek wyłącznie uczuciowy
pozbawiony odpowiedniego dystansu. Może nie wolno mi było zakłócać toku
procesów, o których wiedziałem zbyt mało. Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego
wmieszałem się w eksperyment mojego ojca? Zadecydowało chyba to, że całą
sprawę znałem od początku, wzras tałem razem z nią, żyłem nią wespół z
ojcem - chyba już wtedy, gdy on wszystko dopiero obmyślał. Żył wyłącznie
swoją pracą. Zarażał mnie swym zapałem i entuzjazmem. Potrafił sprawić, że
uwierzyłem bez zastrzeżeń w doniosłość i znaczenie jego przed sięwzięcia.
Jednakże - inaczej niż ojciec i jego współpracownicy, ja zawsze widziałem
siebie po tamtej stronie...
Teraz, unieruchomiony tutaj i pozbawiony kontaktu z Gabem (czuję w tym
też rękę ojca), gdy sam nie jestem w stanie opuścić mojego więzienia,
przedrzeć się przez tłum moich prześladowców, oddalić się w bezpieczne
miejsce, teraz zdany jestem całkowicie na wolę i decyzję ojca. Ufam, że
jego dobroć przeważy nad chwilowym gniewem, słusznym z jego punktu
widzenia. Zadaję sobie jednak pytanie, jak dalece uda mu się wytrwać w
decyzji doświad czenia mnie tym wszystkim, co według wszelkiego praw
dopodobieństwa może mnie tutaj spotkać. Znając moje motywacje, ojciec nie
może nie zdawać sobie sprawy, że czyny moje wynikają z najlepszych cech
mojej osobowości; cech, które sam mi przekazał. Może choć na chwilę
potrafi stłumić w sobie ową konsekwentną, chłodną naturę eksperymentatora
i spróbuje wniknąć w mój sposób myślenia, przecież i jemu nie obcy, choć
zepchnięty gdzieś na margines świadomości. Wierzę, że nie jest pozbawiony
zdolności innego spojrzenia na sytuację, którą stworzył i na uwikłane w
nią byty, a wśród nich - i własnego syna. Może właśnie moja tu obec ność
będzie impulsem do zrewidowania jego stosunku do tych, pośród których się
znalazłem...
Mam teraz dość czasu i wystarczającą jasność myśli, by uporządkować
cały łańcuch przyczyn i skutków, którego kolejnym ogniwem jest dzisiejsza
noc. Zdarzenia poprzedzające rozpoczęcie całego przedsięwzięcia ojca znane
mi są wyłącznie z relacji tych, którzy brali w nich udział. Kulisy sprawy
znam w naświetleniu tak wielostronnym, że mogę mój pogląd uważać za
dostatecznie obiekty wny. Rozmawiałem nawet z Lutzem (czego ojciec, gdyby
o tym wiedział, pewnie by mi nie wybaczył). Wiodłem także długie, szczere
rozmowy z tymi współpracownikami ojca, którzy pozostali z nim po pamiętnym
rozłamie, poprzedzonym burzliwym zebraniem ze społu. Wtedy to Lutz
zarzucił ojcu apodyktyczny stosunek do młodszych współpracowników, wywlókł
jakieś zadawnione sprawy i rozgniewał go do ostatecznych granic. Wszyscy
prawie zdawali so bie sprawę z pobudek Lutza. Wiadomo było, że chodzi mu
młodych. Był nieoficjalnie wprawdzie, lecz faktycznie, zastępcą ojca i
jego prawą ręką. Wiedział jednakże, iż nigdy go nie przewyższy, ani też mu
nie dorówna. Tej świadomości nie potrafił znieść. Udało mu się zdobyć
poparcie tych, którzy w różnych sytuacjach poznali twardy i trudny czasem
charakter ojca jako szefa. Ut worzył odrębny zespół, który, jak się wnet
okazało, nie potrafił przeciwstawić niczego konstruktywnego pierwotnym
koncepcjom. Wydawało się, że jedynym programem Lutza i jego zwolenników
jest zwalczanie zamysłów ojca, kaperowanie jego współpracowników oraz -
stwierdzone wielokrotnie - próby sabotowania jego przed sięwzięć.
Ideą mojego ojca było stworzenie Modelu, który stanowiłby
potwierdzenie jego spekulatywnych koncepcji i wniosków. Chciał przekonać
samego siebie, że ma rację w swych wywodach. Potem, gdy Lutz jawnie
zaatakował podstawy teorii, sprawa nabrała znaczenia prestiżowego.
Chodziło - mówiąc w uproszczeniu - o odpowiedź na pytanie: czy może
funkcjonować Zbiorowość Idealna, złożona z elementów podporządkowanych
pewnym ograniczeniom - a więc skończonych i uwarunkowanych - a
równocześnie wyposażonych w pewną ilość stopni swobody, w wirtualną
możliwość dokonywania wyboru, Elementy owej zbiorowości miały oczywiście
posiadać pewien stopień samoświado mości i podlegać regułom homeostazy
zarówno w aspekcie indywidu alnym, jak z punktu widzenia całości. Model
funkcjonował doskonale, w sferze rozważań teoretycznych. Jego realizacja,
po zornie prosta choć pracochłonna, okazała się przedsięwzięciem
niezwykle złożonym i trudnym. Pierwszą rzeczą, którą należało zrobić, było
stworzenie prototypu pojedynczego elementu.
Ojciec nie był nigdy sprawnym eksperymentatorem - realizację swoich
pomysłów powierzał zazwyczaj asystentom, ograniczając się do ogólnego
nadzoru. Tym razem jednak postanowił przekonać wszys tkich, a zwłaszcza
siebie samego, że potrafi zrobić to zupełnie samodzielnie. Pamiętam
chwilę, kiedy - odpoczywając po trudach kilku poprzednich dni - powiedział
do mnie z uśmiechem satys fakcji:
- Gotowe, synku. Zrobiłem wszystko, uruchomiłem i, co naj
dziwniejsze, działał.
To był dopiero pierwszy krok, ale jakże doniosły, zarówno pod względem
technicznym, jak psychologicznym. Nie było w tym mo mencie ważne, że
zrealizowana część przedsięwzięcia była kropelką w ocenie tego, .co
pozostało do zrobienia.
- Mój śliczny modelik działa, funkcjonuje świetnie - cieszył się
ojciec. - Dałem mu sporą przestrzeń, wyposażyłem w trzy wy- miary,
określiłem dość rygorystycznie kierunek i tempo zdarzeń... Ale to są
praktycznie wszystkie ograniczenia, jakie mu narzuci łem. Ograniczenia
konieczne, ze względu na laboratoryjny charak- ter eksperymentu. Myślę, że
z metodologicznego punktu widzenia takie ograniczenia czaso-przestrzenne
nie powinny wpływać na sto- pień ogólności wniosków.
Dowiedziałem się, że ojciec osobiście spreparował model ele mentu -
jedynego na razie w tym wycinkowym modelu - wyposażając ów element w cechy
analogiczne do swoich własnych - o tyle oczy wiście, o ile pozwalały na
to przyjęte wymiary i ograniczenia. Umiałem wówczas - jak i teraz zresztą
- zrozumieć i wybaczyć mu tę maleńką słabość, tę chęć włożenia cząstki
swej istoty w pier wszy element swego zamierzonego dzieła.
To jednakże jak rzekłem, był dopiero początek początków. Model był
zaledwie maleńkim poligonem pozwalającym prześledzić funkcjonowanie
pojedynczego elementu, wyizolowanego ze zbiorowości, której miał być
składnikiem. Skrupulatnie obser wowany, "element A" egzystować w ramach
ograniczonego modelu zamkniętego, mieszczącego się na stole laboratorium
ojca. Po zostawiono mu pełną swobodę działania, nie ingerując i nie ko
rygując jego poczynań. Ochłonąwszy z pierwszej euforii, ojciec stanął
wobec problemu: co robić dalej? Czy powielić ten model w odpowiedniej
ilości egzemplarzy? Takie wyjście z sytuacji byłoby trywialne z punktu
widzenia metodologii i spotkałoby się z naty chmiastową krytyką,
podważającą sensowność całego eksperymentu. Zbiorowość, którą zamierzał
stworzyć, nie mogła przecież składać się z samych identycznych kopii.
Model taki działałby oczywiście, jak maszyna. Ostateczny efekt dałoby się
wydedukować z właści wości jednostkowego elementu. A te właściwości były
wynikiem założeń poczynionych przez ojca. W ten sposób koło się zamykało i
każdy krytyk mógłby słusznie twierdzić, że Model jest mechanizmem
zdeterminowanym już w stadium projektu, a więc nie dowodzi żadnej z tez
ojca, a jedynie świadczy o sprawności wykonawcy... Było jasne, że ta droga
prowadzi do nikąd. Zarówno ojciec, jak i jego współpracownicy, zdawali
sobie z tego sprawę. Nim jednak podjęto decyzję co do sposobu powielenia
elementów, poddano element "A" pewnej próbie.
Trzeba tu wyjaśnić, że dotychczas w żaden sposób nie ograniczano
elementu "A" w jego świadomości własnego istnienia: wiedział on, że jest
tworem ojca i mógł - dzięki dodatkowej aparaturze - kontaktować się z nim
i jego asystentami, za pomocą swych ograniczonych środków percepcji. A
ponieważ, jak wspom niałem, ojciec skonstruować element "A" na zasadzie
rzutowania swoich własnych cech na ograniczoną czaso-przestrzeń modelu,
więc dla elementu "A" każdy z pracowników laboratorium jawił się jako byt
sprowadzony do jego wymiarów i wyglądem przypominający jego samego.
Próba, jakiej poddano element "A", polegała na wprowadzeniu
dodatkowego ograniczenia jego swobody. Ograniczenie to zresztą narzucało
się samo i byłoby źle, gdyby go nie wprowadzono: z niewiadomych przyczyn,
chyba przez omyłkę, w obrębie modelu umieszczono początkowo końcówkę
systemu informacyjnego. Element "A" - mógłby nauczyć się (a przy
możliwościach, w jakie wyposażył go ojciec, było to zupełnie realne)
korzystać z tego źródła in formacji o wszystkim... A przecież informacje
te przerastały możliwość pojmowania tak zredukowanego i ograniczonego
tworu, jakim był.,. Tak więc, wykorzystano obecność owej końcówki w mod
elu i zamiast ją po prostu usunąć lub odłączyć, zakazano elemen towi "A"
dotykania tego urządzenia.
Element "A" - prototyp członka idealnej społeczności, jaką stanowić
miał docelowy Model - wykonany został z niezwykłą starannością. Dzięki
własnościom autorenowacji, był praktycznie niezniszczalny, mimo
obowiązującego w modelu laboratoryjnym kierunku zmian entropii.
Niezniszczalność elementów była konsek wencją pierwotnych założeń:
wydawało się bowiem, że elementy będą produkowane sukcesywnie, a następnie
umieszczane w Modelu. Prak tyka wykazała, że tak proste rozwiązanie nie
da się zastosować. Na razie jednak trudno było przewidzieć dalsze losy
eksperymentu. Trzeba przyznać, że ograniczenie, nałożone w formie zakazu
na e lement "A", nie spowodowało żadnego zakłócenia. Zachęcony wynika- mi
obserwacji, ojciec postanowił posunąć się o krok naprzód. Pew- nego dnia
wrócił z laboratorium i powiedział:
- Klamka zapadła. Postanowiliśmy, że będą się same repro dukowały!
- Jak? - zainteresowałem się - wegetatywnie?
- Nie. Generatywnie. Zdecydowaliśmy się na system dwupłciowy.
Wprowadziłem drobną korektę w konstrukcji elementu "A", wykorzystując
częściowo już istniejące podzespoły, żeby on sam nie zauważył żadnych
zewnętrznych zmian. Poza tym, zrobiłem element, "E", nieco innej budowy.
Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, wkrótce będziemy mieli mnóstwo
nowych elementów.
- Myślisz, że wystarczy im ta ograniczona przestrzeń modelu
laboratoryjnego? - zdziwiłem się.
- Zobaczymy. Może uda się przenieść wszystko na obszer niejszy
poligon doświadczalny. Zanim będzie ich dość, zdążymy zbudować nasz
docelowy Model i tam ich przeniesiemy.
- Nie podoba mi się to, ojcze... - powiedziałem po namyśle. - Nie
puszczałbym w ruch produkcji elementów, dopóki nie ma dla nich
odpowiedniego Modelu. Poligon będzie zawsze prowizorką. Wiesz, jak długo
potrafią trwać prowizoryczne sytuacje. A to są przecież obiekty
posiadające jakąś tam psychikę i świadomość. Będą się męczyć. Tak chyba
nie można!
Była to, pierwsza jaką pamiętam, moja próba ujęcia się za tymi
nieszczęsnymi tworami ojca. Wtedy chyba jeszcze nie przy wiązywał wagi do
moich obiekcji, a ja nie byłem tak zaangażowany w tę sprawę.
Potem wypadki potoczyły się zupełnie inaczej, niż było planowane.
Model Laboratoryjny - mała stosunkowo przestrzeń, przystosowana doskonale
dla istnienia w niej, dwóch już teraz, elementów, funkcjonował przez
pewien czas bez zakłóceń. I oto, pewnego, dnia, kontrolny komputer
śledzący ruchy elementów, za alarmował ojca, że naruszony został jedyny
jak dotąd - zakaz obowiązujący oba elementy...
Ojciec interweniował natychmiast. I tu stała się rzecz, która
wstrząsnęła nim dogłębnie: element "A", indagowany o zajście, zaczął
kłamać. Przyparty do muru; wyjaśnił wreszcie, że to element "E" dokonał
naruszenia zakazu. Ten z kolei zaczął tłumaczyć się dość niejasno i
wykrętnie, co ojciec również poczy tał za kłamstwo. Pod wrażeniem
oczywistych przekłamań elementu "A" gotów by! uwierzyć, że owa
nieplanowana cecha, jakże niepożądana w zespole cech doskonałych
elementów, właściwa jest ich psychicznej strukturze. To stawiało pod
znakiem zapytania plany ojca. W odruchu gniewu nakazał Gabowi
przyspieszenie prze niesienia obu elementów na niewykończony jeszcze i
kiepsko przys tosowany poligon. Nie sądzę, by już wówczas miał koncepcję
dal szego postępowania. Po prostu, zdenerwował się zawodem, jaki sprawiły
mu jego wypieszczone elementy i potraktował swą decyzję jako coś w rodzaju
kary.
Cóż było robić? W takich sytuacjach nikt nie śmiał przeciw stawiać
się szefowi. Gab wziął skalpel i pensetę, przeciął błonę izolującą wnętrze
modelu laboratoryjnego i wydobył oba przerażone elementy, a następnie
wywiózł je w pojemniku i umieścił na niezupełnie jeszcze gotowym
poligonie. Dopiero później, na ogólnej naradzie zespołu, ustalono dalszy
tok postępowania.
Nawiasem mówiąc, jak okazało się o wiele, wiele później, e lement "E"
nie kłamał. Po dokładnym przejrzeniu wnętrza modelu laboratoryjnego
okazało się, że w pobliżu końcówki systemu infor macyjnego zakazanego
elementom, ktoś wprowadził cienki kabel za kończony mikrotelefonem. Tą
drogą ktoś wprowadził fałszywą infor mację i nakłonił element "E" do
naruszenia zakazu. Łatwo się było domyśleć, że maczał w tym palce Lutz...
Poligon był pomyślany z rozmachem, lecz - normalną koleją rzeczy -
jego budowę zaczęto od organizowania obrzeża, a dopiero na końcu zajęto
się urządzaniem i wyposażeniem terenu działania dla elementów. Prawdę
mówiąc, do chwili obecnej (licząc według strzałki czasu obowiązującej na
Poligonie) jest on ciągle w stanie organizacji i zmian. Wtedy jednakże,
gdy osadzono na nim dwa pierwsze egzemplarze, zupełnie nie nadawał się do
ich użytku. Tylko dzięki temu, że ojciec wyposażył elementy w bardzo
rozwi nięty układ homeostatyczny, zdołały one przetrwać i przystosować
się do nowych warunków. Trzeba tu dodać, że poligon nie był wyposażony w
układy, które zapewniały samorenowację elementów w modelu laboratoryjnym.
Nim je zainstalowano, powstały nowe kon cepcje i zaniechano tego systemu.
Według nowego planu, wszystko miało odtąd przebiegać zupełnie inaczej.
Stało się oczywiste, że jednostki, które za siedlą Model, nie mogą być
ani seryjnymi produktami powielania prototypu, ani - branymi bez selekcji
- owocami żywiołowej repro dukcji. Przyjęto koncepcję pośrednią. Jej
ostateczny kształt może się wydawać wielce wyrafinowany, ale trzeba
pamiętać, że jest on owocem wielu narad i dyskusji.
Z chwilą przeniesienia na poligon pierwszej pary elementów, odebrano
im cechę niezniszczalności struktury fizycznej. Poz wolono im
reprodukować się dowolnie, a po zużyciu się danego ele mentu,
przypisywano cały zespół jego cech do komórki pamięci w systemie
informacyjnym. Na podstawie tego zapisu można w każdym czasie odtworzyć
każdy z elementów, jakie kiedykolwiek powstały na poligonie wraz z jego
cechami fizycznymi i psychicznymi jakie posiadał w okresie materialnego
istnienia.
Tak więc, elementy mnożyły się, istniały w społeczności so bie
podobnych, kształtując w sobie cechy na ogół różne u różnych egzemplarzy,
a potem ulegały fizycznej likwidacji, pozostawiając tylko w formie pełnego
zapisu.
Ojciec stwierdził, że przypadek tym razem dopomógł mu w wyborze
odpowiedniej koncepcji. Okazało się bowiem, że ten tryb kształtowania
elementów, z szerokim, statystycznym rozrzutem cech psychicznych,
najbardziej odpowiada celowi, któremu mają ostate cznie służyć.
- Co zamierzasz zrobić dalej? - spytałem ojca.
- Niech się na razie mnożą. Gdy będzie ich dostatecznie dużo,
zarejestrowanych w systemie informacyjnym, przeprowadzimy selekcję. To
najprostsza metoda: zamiast sterować precyzyjnie cechami każdego z nich,
dajmy im kształtować się żywiołowo. Przy okazji, uzyskujemy niezmiernie
ciekawy model dynamiczny, wielce niedoskonały, lecz pouczający model
Zbiorowości elementów. Jego obserwacja pozwoli nam na uniknięcie błędów
przy tworzeniu Modelu Doskonałego.
- Rozumiem - powiedziałem - Zamierzasz później przeprowadzić selekcję
zapisanych struktur psychicznych, i te, które będą odpo- wiadały warunkom,
zmieszczą się w dopuszczalnym przedziale dosko- nałości - odtworzysz
fizycznie w postaciach niezniszczalnych i u- mieścisz w swoim wymarzonym
Modelu?
- Tak. Nie będą szablonowi, każdy będzie indywidualnością, a
równocześnie odrzuci się tych, którzy wystają poza nasze wymogi.
- I co z nimi zrobicie?
Ojciec spojrzał na mnie ze zdziwieniem, jakby nie rozumie sensu
pytania.
- Co zrobicie ze strukturami psychicznymi, powołanymi do istnienia, a
nie spełniającymi waszych wymogów?
- To oczywiste. Pójdą do kasacji -- powiedział beznamiętnie. -
Przecież nie możemy zajmować nimi komórek pamięciowych systemu
informacyjnego... Ani też, tym bardziej, odtwarzać ich material nie.
Chyba, że... chcesz zrobić konkurencyjny Model Absolutnie Antydoskonały? -
zażartował w końcu.
Znów nie umiałem się z tym pogodzić. Dla mnie, nie zaan gażowanego w
techniczną stronę doświadczenia, obce było owo chłodne spojrzenie, ta
łatwość konstrukcji i destrukcji bytów, które - w moim rozumieniu i
odczuciu, były - ubogim wprawdzie i ograniczonym, lecz jednak odbiciem
mnie samego... Ale i teraz oj ciec nie spostrzegł jeszcze i nie docenił
znaczenia moich niepokojów.
Poligon działał zgodnie z planami ojca. Elementy mnożyły się,
przystosowywały się do warunków, zaczynały same kształtować swe otoczenie.
Niestety, idylla nie trwała długo. Pobieżna anali za struktur zapisanych
w systemie informacyjnym wykazała, że od- setek egzemplarzy, które
spełniają warunki, jest znikomy. Pozos- tałe były zupełnie do niczego. Po
prostu, nałożenie się cech po- czątkowych, oddziaływań środowiska Poligonu
i oddziaływań wzajem nych, dało niemożliwy do przewidzenia wynik
negatywny.
Pewnego dnia ze zgrozą ujrzałem Gaba z wężem pożarowym w dłoniach,
stojącego nad Poligonem i zlewającego jego przestrzeń silnymi strumieniami
wody. Podbiegłem do niego przerażony. Poligon spływał wodą, wraz ze
wszystkim, co stworzyły hodowane na nim pokolenia elementów.
- Co robisz? - zawołałem.
- Twój ojciec kazał... - powiedział Gab ze smutkiem - nie było innego
wyjścia. Zdegenerowały się zupełnie. Trzeba zacząć od początku...
- Zniszczyliście wszystkie?
- Nie rozpaczaj - powiedział z bladym uśmiechem. - Zanim spłukałem
poligon, ojciec przepisał wszystkie do pamięci, żeby później przebadać je
i znaleźć przyczynę błędu. A tam, o, po patrz! Tam znajdują się ci, od
których ma się wszystko rozpocząć od nowa...
Wskazał na maleńką łupinę, kołyszącą się na szalejących wirach wody.
- W ostatniej chwili uprzedził jeden z Elementów i dał mu odpowiednie
instrukcje...
- Kto? Ojciec?
- Tak, Szef.
- Dlaczego?
- Nie wiem - Gab opuścił wzrok. - Powiedział, że nie chce mu się
konstruować nowej pary prototypów. Wybrał i oszczędził naj lepsze, na
które wskazał komputer po dokonaniu analizy. Ale ja sądzę...
- Tak?
- Tak myślę - ciągnął Gab z wahaniem - że szef po prostu... zbyt się
do nich przywiązał, by je wszystkie zniszczyć... To tak, jakby zniszczył
cząstkę siebie. Więc choć symbolicznie, chce za chować ciągłość
eksperymentu...
Nic nie odpowiedziałem, ale poczułem się jakby jeszcze bardziej dumny
z ojca, i jeszcze bardziej kochałem go odtąd. To było coś czego
spodziewałem się po nim od dawna. To była za powiedź mojego zwycięstwa
nad jego chłodną oschłością wobec psy chicznych przedmiotów, które - z
nie wytłumaczonych przyczyn, były mi coraz bliższe. Dlaczego? Wielekroć
zadawałem sobie to py tanie. Może dlatego, że były dziełem ojca, którego
kocham? Dlat ego, że były jego częściowym odwzorowaniem, o czym on sam
jakby zapomniał? Daleki od świadomego zarzucania niekonsekwencji mojemu
ojcu, lecz chciałem jakby zlać się z nim w jedno, i moją wrażli wością
uzupełnić tę pustą (czy może celowo opróżnioną), chłodną przestrzeń w jego
osobowości...
Zgodnie z wolą ojca, hodowla elementów rozpoczęła się na nowo, od
szczepu ocalonego egzemplarza, nazwanego umownie Ne storem Odnowy
Elementów. Trudno byłoby opisać w całości dalsze losy Poligonu. Ich
dokumentacja historyczna zajmuje dwadzieścia parę bloków pamięci systemu
informacyjnego. Istotne jest to, że ojciec postanowił zaniechać metod
totalnych i nigdy już nie doświadczał Poligonu skutkami swego porywczego
gniewu. Nie oz nacza to jednakże, by kłopoty skończyły się raz na zawsze.
Ele menty mnożyły się nieustannie, lecz odsetek przydatnych był wciąż
niezadowalający. Rósł rejestr zapisanych struktur dla końcowej selekcji;
lecz widać już było, że niewiele da się z tego wybrać.
W zespole ojca pojawiły się różne koncepcje naprawy sytu acji.
Wielokrotnie próbowano wprowadzić poprawki do pojedynczych egzemplarzy, a
nawet programować je specjalnie, by stały się narzędziami
eksperymentatorów, ulepszającymi inne elementy mode lu. Próbowano działać
metodami Przykładu, Kar i Nagród, Zastra- szenia i Obietnic... Wszystko to
działo się na krótko i dawało bardzo wątpliwe rezultaty.
- Widzę już, - powiedział kiedyś ojciec, przeglądając wyciąg
statystyczny z komórek zawierających zapisy wszystkich wyhodowanych dotąd
elementów - że choćbyśmy ciągnęli tę sprawę nie wiadomo jak długo, i tak
nie będzie lepiej. Bardzo wiele ele mentów jest tu wpisanych, lecz
niewiele będzie wybranych do Mode lu... Całą resztę trzeba będzie
unicestwić.
Przeszedł mnie chłodny dreszcz, gdy to usłyszałem. Nie wiem, dlaczego
- ale odezwałem się wówczas, zupełnie impulsywnie, nie kontrolując
własnych słów.
- Przecież to okrutne - powiedziałem, czując jak wzbiera we mnie
rozżalenie i jakieś dziwne uczucie, które wahałbym się jeszcze wówczas
nazwać... Ojciec spojrzał na mnie przelotnie.
- Nie ma innego wyjścia - powiedział, jakby się usprawiedli wiając.
- Czy nie sądzisz, że można by je... jakoś poprawić? Przyna jmniej
niektóre, co niezbyt daleko odbiegają od normy? - powiedziałem.
- Można by, owszem. Tylko, że to narusza reguły eksperymen tu. Nie
będę narażał się na zarzuty, że fabrykuję wyniki badań! - powiedział
ojciec, wpadając w rozdrażnienie. - A w ogóle, to w imię czego miałbym je
poprawiać? Złe ziarno należy odrzucić, odd zieliwszy od dobrego.
- Ojcze, czy ty ich zupełnie nie kochasz? Nawet tych złych? -
wybuchnąłem nagle. - Żyjesz tylko nimi, od tak dawna, i po trafisz nie
mieć do nich żadnego osobistego stosunku?
- Czy można ich kochać? - powiedział, łagodniejąc. - Czy wolno kochać
laboratoryjne zwierzęta hodowane dla celów doświad czalnych? To nie jest
miejsce na sentymenty.
- To nie są zwierzęta! Choć bardziej od zwierząt ograniczone
czasoprzestrzennie, posiadają wszak osobowości psychiczne, płas kie
wprawdzie, bo tylko w trzech wymiarach skończone ze względu na kierunek
entropii w modelu, ale przecież...
Urwałem, bo zorientowałem się, że robię ojcu, wybitnemu specjaliście,
wykład na podstawowe tematy.
- Ale ja ci udowodnię... - powiedziałem nagle, niespodziewanie dla
samego siebie. - Ja ci wykażę, że ich można kochać... i trzeba! Nie wolno
tak ich traktować. One czują, są świadome swego bytu...
Spojrzałem na ojca. Uśmiechnął się dziwnie, jakby wiedział lepiej ode
mnie, co znaczą moje słowa.
- Nie gorączkuj się - powiedział. - Miałem ci właśnie powie- dzieć, że
podjąłem jeszcze jedną próbę polepszenia sytuacji na Poligonie. Właśnie
przygotowałem kilka warunków które zamierzam nałożyć na elementy. Ale nie
będę, ich narzucał, ani kodował w ich strukturach. Podam je do ich
wiadomości. Te które zaakceptują warunki i ukształtują zgodnie z nimi
swoje struktury psychiczne, będą miały zapewnione miejsce w Modelu
Doskonałej Zbiorowości...
Ojciec pokazał mi wykaz tych warunków. Zawierał dziesięć punktów.
- Jesteś formalistą, ojcze! - uśmiechnął się. - A cóż z ty mi, którym
zdarzy się czasem nie dostosować do tych warunków?
- Mają szeroki margines swobody, a także świadomość skutków własnych
decyzji...
- Nie, to jeszcze wciąż zbyt wygórowane warunki - powiedziałem. - Nie
można stawiać ich w sytuacji z jednym tylko wyjściem.
- Co masz na myśli?
- Trzeba dać szansę każdemu z nich...
- Mają tę szansę, przez cały czas istnienia na Poligonie.
- Nie zapominaj, że są w swej istocie bardzo niedoskonałe i że ta ich
niedoskonałość wynika z twoich założeń...
- Egzemplarz "A" był najdoskonalszy z możliwych. To on, nie
sprawdziwszy się w próbie, uwarunkował sytuację następnych.
- Właśnie! - powiedziałem. - Trzeba wreszcie dać im szansę odcięcia się
od tego błędu...
- Nie wiem, jak to sobie wyobrażasz... Może sam to potrafisz
wprowadzić! - zniecierpliwił się ojciec.
- Może... - powiedziałem na wpół do siebie.
Ojciec przekazał swoje warunki elementom na Poligonie.
Jednakże - przez jakieś niedopatrzenie - nie zostały one
rozpowszechnione wśród wszystkich elementów, i jedynie część z nich mogła
się z nimi zapoznać. Te, które poznały warunki ojca, zaczęty uważać się za
odrębny szczep, szczególnie uprzywilejowany i wyselekcjonowany. Nim fakty
te zostały stwierdzone przez pra cowników ojca, było za późno, by to
jakoś odkręcić.
Ojciec pokładał duże nadzieje w tej ostatniej próbie korekty sytuacji
na Poligonie. Machnął ręką na elementy, do których nie dotarty jego
warunki i sam, a posteriori, uwierzył jakby w to, że wybrał pewną grupę
dla nich udoskonalenia...
Śledziłem wciąż skutki kolejnych posunięć ojca, by wreszcie nabrać
pewności, że takimi drogami niewiele da się osiągnąć. Był tylko jeden
sposób: przestać traktować elementy jako obiekty doświadczalne. W takim
ujęciu, nie skrępowanym dyscypliną eksperymentu dostrzegało się problem,
który od dawna nurtował mnie. Dostrzegało się, a równocześnie znajdowało
jednoznaczną odpowiedź na pytanie, co można zrobić dla nich... Ale ojciec
nie zamierzał robić niczego dla nich. Wszystko, co robił, lub za mierzał,
uwzględniało co najwyżej ich użycie, zastosowanie. One same, każdy z
osobna, nie były przedmiotem zainteresowania oj ca... Długo bolałem nad
tym, ze nie potrafię obudzić w nim tych uczuć, które mnie nurtowały.
Wreszcie, po długich rozmyślaniach i ostrożnych naradach z Gabem,
powziąłem decyzję.
Przygotowania zajęły nam połowę urlopu ojca - a więc połowę czasu,
który mieliśmy do dyspozycji. Gab byt przerażony moim pomysłem, ale udało
mi się przekonać go, że muszę to zrobić. Gab miał zawsze słabość do mnie i
nie potrafił mi niczego odmówić. W gruncie rzeczy, to on przygotował
wszystko korzystając z moich wskazówek i swojej głębokiej wiedzy
technicznej.
Idea pochodziła ode mnie, lecz na nim spoczywał ciężar do pracowania
szczegółów. Dawno już przyszło mi to na myśl: jeśli w chwili likwidacji
struktury fizycznej każdego z elementów na Poligonie następuje transmisja
jego danych psychofizycznych bezpośrednio do pamięci systemu
informacyjnego - to możliwa jest także transmisja w przeciwną stronę - z
pamięci do struktury fizycznej. Gab upewnił mnie, że tak jest w istocie.
Wymaga to je dynie pewnej ilości energii. W przypadku transmisji z
likwid owanego elementu do pamięci, energia ta czerpana jest z materii
tego elementu. Gdyby taki element umieścić na czułej wadze labo
ratoryjnej, można by stwierdzić, że w momencie ustania jego funkcji
egzystencjalnych, masa jego zmniejsza się nieznacznie lecz zauważalnie. W
przypadku odwrotnym (według Gaba, były prowadzone takie próby wskrzeszania
zlikwidowanego już elementu) energia pochodzi ze źródła zasilania systemu
informacyjnego i ma terializuje się w strukturze fizycznej elementu
ożywianego. Roz patrzyliśmy kilka możliwości wprowadzenia mnie do wnętrza
poligonowego modelu. Ostrożny Gab chciał po prostu przepisać moją
strukturę w komórki pamięci, a następnie wcielić jej trójwymi arową
projekcję w niezniszczalną, specjalnie spreparowaną powłokę fizyczną.
Odrzuciłem ten wariant. Chciałem być dokładnie taki, jak one. Chciałem być
takim samym, jak wszystkie inne, elementem układu poligonowego, poddanym
tym samym ograniczeniom i podległym tym samym prawom. Aby samo pojawienie
się nie stanowiło istotnego zakłócenia na Poligonie, postanowiliśmy, że
muszę pojawić się tam jak każdy inny element, a więc w formie
niedojrzałej, stopniowo wzrastającej struktury fizycznej. Oczywiście, moja
struktura psychiczna w całości i od początku miała być przetransponowana
do owego elementu.
Gab podjął się przeprowadzić kreację mojej osoby. Znalazł odpowiednią
parę elementów, których potomkiem miałem pozornie zostać, aby wszystko
wyglądało normalnie. Mimo wszelkich os trożności i konspiracji, nie wiem
jakim sposobem do naszej tajem nicy dobrał się Lutz i jego poplecznicy.
Bo jakże inaczej można wyjaśnić poważne przecieki informacyjne, które
wniknęły w model przed moim pojawieniem się na Poligonie? Oczywiście, Gab
zorgani zował szereg transmisji informacji do różnych elementów, których
udział był nam potrzebny w naszej operacji. Ale - niezależnie od tego -
mnóstwo rzeczy zaczęto dziać się poza naszą kontrolą i już na samym
wstępie miałbym poważne kłopoty, gdyby nie czujność Ga ba, który przez
cały czas śledził sytuację i interweniował w porę. Jednym z wydarzeń,
których źródła do dziś nie umiem sobie wyjaśnić, było nagłe pojawienie się
w przestrzeni Poligonu niezi dentyfikowanego obiektu świecącego. Obiekt
ten, widoczny przez pewien czas nad miejscem, gdzie wniknąłem w przestrzeń
modelu, ściągnął mi na kark między innymi trzy ciekawskie elementy, w
tamtejszej hierarchii wysoko postawione, które następnie wypaplały o moim
przybyciu innemu również tam wpływowemu. Wynikiem tego była próba
zlikwidowania mnie; z której wyszedłem cało tylko dzięki czujności Gaba.
Nie sposób opisać wrażenia, jakiego doznałem w momencie przeniesienia
się w ograniczoną do trzech wymiarów przestrzeń, w której w dodatku upływ
czasu ma tylko jeden zdeterminowany kierunek. Można by to porównać do
wejścia jako jedna z postaci - na ekran filmowy. Czułem się niesiony przez
strumień czasu, okaleczony z pozostałych wymiarów i, stopni swobody...
Jakże słusznym było wprowadzenie mnie tutaj w postaci niedojrzałego;
młodego elementu. Moja psychika miała dość czasu, by dostosować się do
tych warunków. Dzięki temu nie popełniłem błędów w późniejszym okresie.
Dopiero ta bolesna determinacja, to ociosanie mnie i wpasowanie w płaskość
Poligonu pozwoliły mi w pełni wczuć się .w. sytuację elementów, które mój
ojciec, nie wgłębiając się w roztrząsanie tej sprawy, traktował tak
bezpar donowo. Teraz zrozumiałem je wszystkie, bez wyjątku: te "dobre" i
te "złe", według ojcowskiej nomenklatury; te proste w swej psy chice i
te, których wysublimowana (na tutejszą skalę) struktura psychiczna
niepokojona była tysiącem pytań i problemów...
Byłem z nimi długo - wystarczająco długo, by poczuć się jed nym z
nich. Trwałem ich trwaniem, egzystowałem ich egzystencją. Kochałem -
wszystkie, jako zbiorowość, i każdego z osobna. Zwłaszcza te, które z
ufnością pomagały mi w naprawianiu błędów, których nie mogły naprawić
chłodne umysły Ojca i jego asystentów. Nie wiem, na ile działania moje
odniosą skutek tu na miejscu. Czy poprawi się prowadzona przez ojca
statystyka? Ale nie o to prze cież głównie mi chodziło, gdy decydowałem
się wnikać w środek poligonowego modelu. Ufam, iż teraz - niezależnie od
tego, co się dalej stanie - przekonam ojca że mój stosunek do stworzonych
przez niego elementów nie był wynikiem zwykłej czułostkowej egzaltacji.
Jeśli zacznie myśleć o nich choćby tak jak ja, zanim tu się znalazłem -
mój cel będzie osiągnięty. Może dobrze się stało, że tak potoczyły się
moje losy tutaj, na Poligonie. Teraz, gdy uwięziony i osądzony, oczekuję
na swój los, staję niejako oko w oko z ojcem. On tam, przez swoje
przyrządy obserwujący swe dzieło, i ja, tutaj, po drugiej stronie,
uwikłany w to dzieło na równi z innymi, których on do istnienia powołał,
lecz którym nie chciał przyznać prawa do owej tak potrzebnej im
pobłażliwości i łagodności, zapatrzony w swój daleki, nadrzędny cel.
Umiem sobie - w przybliżeniu - wyobrazić stan jego umysłu teraz, gdy
jest już w laboratorium i wie o wszystkim. Kiedy w chwili słabości (której
się nie wstydzę, bo jest ona nieodłączną cechą bytów, do których teraz
należę) wzywam go by przemówił - on milczał. Wiem że tylko on jeden ma
teraz w dłoni klucz do uruchamiania transmitera i od niego zależy, w
którym momencie go użyje. Czuję, że będzie zwlekał do ostatniego momentu.
Podjął tę rozgrywkę ze mną. Ale to dobrze. Niech tak będzie, jak on
zechce. To będzie właśnie moja wygrana. Jeśli potrafię wytrwać do końca
przekonam go. Nie zawołam go więcej, dopóki... dopóki zdołam znieść mój
los, który sam wybrałem.
Żal mi tych elementów, które były moimi towarzyszami do końca. Wiem,
że zwątpią, przerażą się umkną. Muszę, gdy będę już poza tym układem,
zrobić coś dla nich. Wtedy będę mógł działać w jedności z ojcem, którego
przecież na pewno przekonam, że trzeba i że warto przyjść im z pomocą,
okazać trochę serca, trochę uczu cia. Wierzę, że za moją sprawą, -
przynajmniej niektóre z nich, nadające się do skorygowania, uratuję od
statecznego zatracenia. Tych, które odbiegają zbyt daleko od założonych
przez ojca wyma gań, nic nie uchroni od unicestwienia... Co dałem im,
wcielając się w kształt im podobny, przybierając ich postać, istniejąc
wśród nich? Dałem im trochę nadziei, trochę obietnic na kredyt, którego
pokrycie mam nadzieję wyjednać u ojca przez to, że ode gram do końca swą
rolę, którą sam sobie wybrałem...
Cóż więcej? Uczyłem je, jakimi mają być, aby nie zostały odrzucone w
Ostatecznej Selekcji; aby uratować swe osobowości od likwidacji, osiągając
miejsce w doskonałym Modelu ojca... Jednemu z nich powierzyłem - jako
tajemnicę do czasu póki tu jestem - plan zakończenia eksperymentu i
likwidacji Poligonu. Czy zrozu miał? Czy potrafi przekazać to innym? Może
dotrze to do nich choć na tyle, że nie ogarnie ich strach i trwoga, lecz
radość i nadzieja, gdy Gab, Mikael i inni asystenci ojca przystąpią do
dzieła z całą swą hałaśliwą aparaturą... (Muszę tu wyjaśnić, że program
tego etapu doświadczenia wyszperałem w sejfie ojca, w teczce oznaczonej
skrótem "Apoc" i sam, nie będąc fachowcem, nie wszystko z tego rozumiem).
Wrócę tu jeszcze, jak im obiecałem. Gab przygotował mi już wcześniej nową,
niezniszczalną powłokę. Przekonam ojca i wrócę, by im to zakomunikować.
Czy wszystko to przyda się na coś? Czy staną się bliższe normom
założonym w eksperymencie ojca?
Jest mi zimno. Odczuwam strach, tak samo, jak one. Czuję ból
dzisiejszych tortur.
Wiem, że to dopiero początek. Wiem, że wybrały już miejsce i sposób.
Świta. Widzę prostokąt błękitu na wprost twarzy. Słyszę gwar głosów.
Tak, to one. Idą tutaj. Nie ma wśród nich tego, który mnie wydał.
Współczuję mu i wybaczam. Wybaczam im wszystkim - to, co się stało i to,
co się dokona.
Widzę ich. Widzę, co niosą: narzędzia, które znam tak dobrze - wszak
posługiwałem się nimi tylekroć. Na moich dłoniach wyczuć można jeszcze
zgrubienia od ich uchwytów. Widzę dwie ociosane belki różnej długości...
Zbyt długo żyłem tutaj by nie być świadomym celu, jakiemu posłużą...