Zabawa w chowanego - PATTERSON JAMES
Szczegóły |
Tytuł |
Zabawa w chowanego - PATTERSON JAMES |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zabawa w chowanego - PATTERSON JAMES PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zabawa w chowanego - PATTERSON JAMES PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zabawa w chowanego - PATTERSON JAMES - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JAMES PATTERSON
Zabawa w chowanego
I
Lezalam bez ruchu, wcisnieta pod podloge werandy, przez ktora wchodzilo sie do naszego domu w poblizu West Point. Tulilam twarz do zimnej, przemarznietej ziemi, zascielonej suchymi liscmi. Bylam pewna, ze wkrotce zgine. Razem z coreczka. W glowie kolataly sie slowa piosenki Crosby'ego, Stillsa i Nasha - "Nasz dom jest wspanialym miejscem".-Nie placz... prosze, tylko nie placz - szepnelam do ucha malej.
Nie bylo wyjscia... zadnej drogi ucieczki. Do tego z dzieckiem na reku. Nie bylam glupia.
Przeanalizowalam juz wszystkie mozliwosci. Wiedzialam, ze nie mam najmniejszych
szans.
Phillip zabije nas, kiedy tylko tu dotrze. Nie moglam do tego dopuscic. Ale nie mialam pojecia w jaki sposob go powstrzymac. Delikatnie przyslanialam dlonia usta Jennie.
-Nie wolno ci odezwac sie ani slowem, kochanie. Kocham cie. Nie wolno ci wydac
zadnego dzwieku.
Slyszalam, jak Phillip szaleje w domu, nad nami. W naszym domu. Biegal z pietra na pietro, przetrzasal wszystkie pokoje, przewracal meble. Byl wsciekly, zdesperowany. I szalony. Bardziej niz kiedykolwiek dotad. Tym razem za sprawa kokainy, ale wiedzialam, ze to byl tylko katalizator. Nie radzil sobie z wlasnym zyciem.
-Wychodz, wychodz, gdziekolwiek jestes, Maggie... Wychodzcie, Maggie... Jennie... To
twoj tatus. Tatus i tak cie znajdzie! - krzyczal, az ochrypl. - Wychodz, Maggie... Koniec
zabawy! Maggie, rozkazuje ci wyjsc, gdziekolwiek, do diabla, sie chowasz... Ty
nieposluszna dziwko...
Lezalam drzac pod stara weranda. Zeby znow zaczely mi szczekac. To nie moglo dziac sie naprawde. Wydarzenia, w ktorych uczestniczylam, byly wprost niewyobrazalne. Delikatnie tulilam do siebie coreczke, ktora ze strachu zmoczyla sie.
-Nie wolno ci plakac. Nie placz. Jestes taka grzeczna dziewczynka. Tak bardzo cie
kocham...
Jennie, patrzac mi powaznie prosto w oczy, ze zrozumieniem pokiwala glowa. Chcialam, zeby wszystko okazalo sie tylko nocnym koszmarem. By zycie wrocilo do normalnosci. Ale to nie byl zly sen. Tak jak zawal serca mojej matki, kiedy ja - trzynastolatka -zostalam z nia sama w domu. Tylko teraz sytuacja wygladala duzo gorzej. Slyszalam meza - mojego meza - biegajacego w te i z powrotem po schodach. Wciaz wrzeszczal... Nie przestawal ani na chwile od ponad godziny. I walil piesciami w sciany. Kapitan Phillip Bradford. Wykladowca matematyki w Akademii. Oficer i dzentelmen. Takie przynajmniej panowalo powszechnie przekonanie. Ludzie chcieli w to wierzyc, podobnie jak ja.
Godzina zamienila sie w dwie.
Az wreszcie uplynely trzy godziny w absolutnych ciemnosciach, na zimnie i w ciasnocie. W istnym piekle.
1
Na szczescie Jennie zasnela. Przyciskalam ja do piersi, starajac sie, by tracila jak najmniej ciepla. Sama pragnelam zasnac, poddac sie, ale wiedzialam, ze mi nie wolno. Dopiero switalo. Jedna z szalenczych godzin Phillipa. Trzecia, moze czwarta rano. Nagle rozlegl sie trzask frontowych drzwi, przypominajacy grzmot. Glosne kroki zadudnily tuz nad moja glowa. Jennie obudzila sie.-Ciii - szepnelam.
-Maggie! Wiem, ze tu jestes. Wiem! Nie jestem glupi. Nie masz gdzie uciec.
-Tato... Tato! - zawolala Jennie, jak robila to wielokrotnie z dajacego jej poczucie bezpieczenstwa lozeczka.
Pod werande wdarla sie blyskawica. Ostre, przerazajace swiatlo oslepilo mnie. Jakby w przywykle do ciemnosci oczy wbilo sie tysiac ostrych odlamkow.
-Mam cie! Tu jestes! Maggie i Jennie. Tutaj sa moje dziewczynki - zawolal Phillip
triumfalnie. Jego glos byl tak ochryply, ze w innych okolicznosciach nie rozpoznalabym
go. Bylam nawet w stanie uwierzyc, ze ten mezczyzna wcale nie jest moim mezem.
Jakze moglby nim byc?
Z lufy trzymanej przez niego broni blysnelo i rozlegly sie dwa ogluszajace wybuchy. Wypalil prosto w nas. Zamierzal zabic mnie albo Jennie. Moze nas obie. Ale mialam niespodzianke dla Phillipa. Teraz moja kolej! Nacisnelam spust. II
Czasami wydaje mi sie, ze zostalam napietnowana przerazajaca szkarlatna litera. Wielkim M, jak morderczyni. Wiem, ze to uczucie nigdy juz mnie nie opusci. Jakiez to niesprawiedliwe. Straszne. I nieludzkie.
Wspomnienia sa niepelne i chaotyczne, ale jednoczesnie tak wyrazne i przerazajace, ze zdaja sie rozrywac moj umysl. Nigdy juz mnie nie opuszcza. Opowiem wam wszystko, nie oszczedzajac nikogo, szczegolnie siebie. Wiem, ze pragniecie poznac prawde. Wiem, ze to wielka sensacja. Odczulam juz, co znaczy byc takim zywym "newsem". A wy? Czy mozecie sobie wyobrazic, jak to jest? Miejscowi dziennikarze z Newburgh, Comwall i Middletown te pierwsza strzelanine uznali za najstraszniejsza "tragedie rodzinna" w historii West Point. Ja zas mialam wrazenie, ze cala historia przydarzyla sie zupelnie komus innemu. Nie mnie i Jennie, ani nawet nie Phillipowi, choc tak bardzo zasluzyl na los, jaki go spotkal. Jednak po dwunastu latach, gdy czas pomogl mi wyrzucic wszystko z pamieci, druga smierc sprawila, ze przeszlosc znowu stanela mi przed oczami z przerazajaca wyrazistoscia.
Obsesyjnie staram sie znalezc odpowiedz na pytanie, ktore bez przerwy krazy mi po glowie: czy rzeczywiscie jestem morderczynia? Czy zabilam nie jednego, ale dwoch mezow? Sama juz nie wiem. Naprawde nie wiem! Jestem zupelnie zdezorientowana.
2
Robi sie tu strasznie zimno... Czasami mysle, ze prawie tak zimno, jak w tamto BozeNarodzenie, kiedy zginal Phillip. A mnie pozostaje tylko siedziec w tej wieziennej celi,
cierpiec i czekac na rozpoczecie procesu.
Postanowilam wiec wszystko spisac - dla siebie, ale jednoczesnie i dla was. Opowiem
wam, co przezylam.
Kiedy to przeczytacie, dokonacie wlasnej oceny. Wlasnie w ten sposob dziala nasz
system prawny, prawda? Bedziecie moimi sedziami.
Aha, i wierze wam. Jestem ufna osoba. Zapewne wlasnie dlatego sie tu znalazlam,
wplatana w tak straszne klopoty.
3
KSIEGA PIERWSZA PRZEKLENSTWO
LOSU
4
ROZDZIAL 1
Wczesna zima roku 1984Znow snieg. Kolejne Boze Narodzenie. Niemal rok uplynal od smierci Phillipa - lub, jak
okreslaja to niektorzy, od jego zabojstwa.
Siedzialam w zoltej taksowce, jadacej zasypanymi topniejacym sniegiem ulicami Nowego
Jorku. Probowalam zachowac spokoj, ale nie szlo mi najlepiej. Obiecywalam sobie, ze
nie beda sie bac, ale balam sie, i to bardzo.
Na zewnatrz, za mokrymi szybami samochodu, nawet Swieci Mikolajowie Armii
Zbawienia wygladali zalosnie. W taka pogode psa nie dalo sie wygonic z domu, a ci,
ktorzy musieli wyjsc na ulice, przemykali chylkiem z rekami wbitymi gleboko w kieszenie.
Policjanci kierujacy ruchem wygladali jak zapomniane sniezne balwany. Nawet golebie
znikly gdzies z parapetow i dachow.
Popatrzylam na moje odbicie w szybie. Dlugie blond wlosy, ktorymi zawsze sie
szczycilam, piegi nie dajace sie ukryc nawet pod grubym makijazem, troche
nieproporcjonalny nos i piwne oczy, ktore odzyskaly juz przynajmniej czesc swego
zwyklego blasku. Do tego male usta o dosc grubych wargach... wedlug Phillipa, gdy
zartowal jeszcze w szczesliwych czasach, jakby stworzone do francuskiej milosci.
Mysl o nim sprawila, ze wstrzasnal mna dreszcz. Sam pomysl uprawiania seksu
wywolywal u mnie przerazenie.
Uplynal rok od tej okropnej strzelaniny w West Point. Powrot do normalnosci, zarowno
pod wzgledem fizycznym, jak i umyslowym, byl powolny. I wiedzialam, ze duzo mi
jeszcze brakuje. Noga wciaz bolala, a umysl nie funkcjonowal tak sprawnie jak przedtem.
Nadal lekiem reagowalam na byle halas. Na kazdej ciemnej ulicy widzialam nieistniejace
zagrozenie. Kiedys potrafilam swietnie panowac nad swymi uczuciami, ale utracilam te
zdolnosc. Plakalam zupelnie bez powodu, wsciekalam sie na sasiadow, ktorzy probowali
byc mili, bylam bezsensownie podejrzliwa w stosunku do przyjaciol i balam sie obcych.
Czasami wprost sama siebie nienawidzilam!
Oczywiscie przeprowadzono dochodzenie, ale nie doszlo do procesu sadowego. Gdyby
Jennie nie zostala poszkodowana, gdybym to tylko ja byla zbroczona krwia z rannej nogi,
byc moze juz wtedy trafilabym do wiezienia. Ale fakt, iz trzyletnie dziecko takze odnioslo
obrazenia, uwiarygodnil moje zeznania, z ktorych wynikalo, ze dzialalam w samoobronie.
Zaden prokurator nie byl zainteresowany wniesieniem oskarzenia, a Akademii Wojskowej
wyraznie zalezalo na wyciszeniu calej sprawy.
Bylo przeciez oczywiste, ze oficerowie nie atakuja swoich zon i dzieci. W West Point one
w ogole nie istnialy. Bylysmy niczym scenografia dla karier naszych mezow.
Wsiadlam wiec w samolot i przylecialam do Nowego Jorku, gdzie wynajelam mieszkanie
z dwoma sypialniami. Znajdowalo sie na trzecim pietrze dosc ponurego gmachu na
Zachodniej Siedemdziesiatej Piatej Ulicy. Zapisalam Jennie do przedszkola. Nasze zycie
zaczelo toczyc sie w nieco wolniejszym tempie.
Ale nie udalo mi sie znalezc tego, czego pragnelam najbardziej: kresu bolu i poczatku
nowego istnienia.
Mialam dwadziescia piec lat. I nosilam pietno w ksztalcie litery M - pietno mordercy.
Odebralam komus zycie, nawet jesli rzeczywiscie zrobilam to w samoobronie.
Do odwaznych swiat nalezy, tlumaczylam sobie. Tego dnia naprawde zdobylam sie na
odwage. Gonilam za marzeniem, ktore przesladowalo mnie przez ostatnich kilkanascie
lat.
Moze wlasnie dzisiaj rozpoczne nowe zycie. Ale czy dobrze robilam? Czy bylam
nalezycie przygotowana? A moze popelniam straszne glupstwo?
Kurczowo sciskalam teczke pelna piosenek, ktore napisalam w ciagu minionego roku.
Piosenki - muzyka i slowa - byly moim sposobem pozbywania sie bolu i wyrazania
nadziei na lepsze jutro. Tak naprawde ukladalam je od dziesiatego czy jedenastego roku
zycia - zazwyczaj tylko w glowie, ale czasami takze przelewalam na papier. Podobaly sie
wszystkim i byly chyba jedyna rzecza, ktora mi naprawde niezle wychodzila.
Ale czy wystarczajaco dobrze? Ostatnio sluchaly ich jedynie Jennie oraz wiewiorka
imieniem Smooch i choc laknelam wszelkiego uznania, zdawalam sobie przeciez
sprawe, ze ich opinia nie jest miarodajna.
Wkrotce jednak moja tworczosc oceni profesjonalista. Jechalam zaprezentowac swe
dziela Barry'emu Kahnowi - temu Barry'emu Kahnowi - piosenkarzowi i kompozytorowi,
ktorego dziesiec lat temu sluchala cala Ameryka. Teraz byl jednym z najwiekszych
producentow plytowych na swiecie.
Barry Kahn chcial poznac moje piosenki.
Tak przynajmniej twierdzil.
ROZDZIAL 2
Stalam jak sparalizowana.A dalej szlo jeszcze gorzej.
-Spoznilas sie - stwierdzil sucho. To byly jego pierwsze slowa. - Pracuje wedlug scislego rozkladu dnia.
-To przez ten snieg - wyjasnilam. - Cala wiecznosc trwalo znalezienie taksowki, a kiedy juz mi sie udalo, nie mozna bylo jechac szybciej. Zaczynalam sie denerwowac i poganiac kierowce, a ten wciaz zwalnial i...
Jezu, pomyslalam. Przeciez wygaduje okropne brednie. Musze sie zebrac do kupy. Natychmiast! Patrzyl na mnie zimnym wzrokiem. Sprawial wrazenie prawdziwego drania.
-Powinnas wyjsc wczesniej z domu. Mam nabity plan dnia. Planuje wszystko z wyprzedzeniem. Ty tez moglabys tak robic. Napijesz sie kawy? Ta nagla uprzejmosc zupelnie mnie zaskoczyla.
-Tak, poprosze. Zadzwonil na sekretarke.
-Z cukrem i smietanka? - zapytal, a ja odruchowo przytaknelam. Pojawila sie sekretarka.
-Kawa dla panny Bradford, Lynn. Ciasteczka? - Zaprzeczylam ruchem glowy. - Dla mnie tez tylko kawa - polecil swoim charakterystycznym glosem.
Odeslal Lynn gestem dloni, po czym zasiadl za biurkiem i zamknal oczy. Zastanawialam sie, kim, u licha, jest ten facet?
Jak na moj gust byl tuz po czterdziestce, mial ciemne wlosy, wyraznie przerzedzone z przodu, dlugi nos, waskie usta i kilkudniowy zarost. Pospolita twarz (fani uwazajacy go za "seksownego" zwracali chyba raczej uwage na walory jego duszy, a nie na wyglad
zewnetrzny), na ktorej odbijaly sie trudne przezycia, a jednoczesnie wewnetrzny spokoj. Podczas naszego pierwszego spotkania byl ubrany jak przecietny mezczyzna, w flanelowe spodnie i niebieska koszule. Barry Kahn sprawial wrazenie osoby spokojnej i, mimo demonstrowanej oschlosci, raczej niegroznej.
Patrzac na niego pomyslalam, ze zapewne jest kawalerem i mieszka samotnie. Nie interesowalo mnie to wlasciwie, ale takie nasunely mi sie refleksje. Mam oko do szczegolow. W kontaktach z ludzmi zawsze zwracam na nie uwage. Lynn wrocila z kawa w porcelanowych filizankach. Odebralam swoja, przy okazji polewajac sobie dlon. Zapewne nie wygladalam na pewna siebie. Wlasciwie musialam sprawiac wrazenie idiotki. Tak przynajmniej sie wtedy czulam. A bylam po prostu przerazona! Jakbym nagle znalazla sie noca w ogromnym lesie. Barry wstal, by zaoferowac pomoc, ale beztrosko machnelam reka.
-Wszystko w porzadku - zapewnilam. - Nic sie nie stalo. Spokojnie. I prosze nie zwracac uwagi na szkarlatne M. Kahn ponownie usiadl.
-Niezla z ciebie literatka - skwitowal. To mial byc zapewne komplement.
W szpitalu, w ktorym przechodzilam rehabilitacje i komponowalam piosenke za piosenka, postanowilam napisac do niego list, w ktorym wyrazalam podziw dla jego tworczosci i nadzieje, ze pewnego dnia zechce zapoznac sie z moimi wypocinami. Po wyslaniu tego pierwszego, zabralam sie za pisanie kolejnych i w kwietniu wysylalam je juz regularnie co tydzien. Listy pochodzace z glebi serca, do czlowieka, ktorego w ogole nie znalam. O rety!
Wiem, ze to dziwne, ale tak wlasnie postapilam. Teraz nie dalo sie juz tego odwolac. Nie odpisal na zaden z listow, wiec nie wiedzialam nawet, czy ktorykolwiek z nich przeczytal. Jedno tylko bylo oczywiste - nigdy nie zostaly odeslane. Nie powstrzymywalo mnie to od pisywania coraz to nowych. Wlasciwie to chyba te listy utrzymywaly mnie przy zyciu. Dzieki temu moglam do kogos mowic, mimo ze ten ktos nie odpowiadal ani slowem.
W pewnym sensie to pisanie pomoglo mi w rehabilitacji. Stopniowo stawalam sie coraz silniejsza i zaczelam wierzyc, iz pewnego dnia znow poczuje sie dobrze. Na szczescie Jennie pozbierala sie znacznie szybciej ode mnie, choc i w jej psychice chyba juz do konca zycia pozostanie jakas skaza.
Moja siostra przyjezdzala z dalekich przedmiesc Nowego Jorku i opiekowala sie nia. Pozwalano malej bez ograniczen odwiedzac mnie w szpitalu. Byla zafascynowana moim wozkiem i elektrycznym lozkiem. Wzruszalo mnie, ilekroc tulac sie prosila:
-Zaspiewaj piosenke, mamusiu. Tylko jakas nowa.
Czesto jej spiewalam. Spiewalam nam obu. Kazdego dnia pisalam nowa piosenke. Nagle zdarzyla sie zadziwiajaca rzecz. Cud. Do szpitala w West Point przyszedl zaadresowany do mnie list.
Droga Maggie
7
W porzadku, wygralas. Nie mam zielonego pojecia, dlaczego Ci odpisuje. Wszystkiemuchyba winne moje miekkie serce, co wcale mi sie nie podoba. Lepiej, bys zachowala to
wylacznie do swojej wiadomosci.
Mowiac szczerze, Twoj list poruszyl mnie. Dostaje mnostwo korespondencji; wiekszosc
sekretarka od razu wyrzuca do kosza. A listy, ktore mi przekazuja, zazwyczaj wyrzucam
sam.
Ale Ty... Ty jestes inna. Uswiadamiasz mi, ze sa jeszcze gdzies prawdziwi ludzie, a nie
tylko pochlebcy, probujacy za wszelka cene wedrzec sie do mojego studia. Czuje, ze
poznalem Cie juz troche. To bardzo pomaga mi zrozumiec, o czym do mnie piszesz.
Slowa piosenek, ktore mi przeslalas, zrobily na mnie duze wrazenie. To bez watpienia
amatorszczyzna - musisz dopiero nauczyc sie pisac teksty - ale ma w sobie sile, bo
zawiera czytelny dla sluchacza przekaz. Nie oznacza to oczywiscie, iz (a) nauka
przyniesie jakikolwiek rezultat, (b) bedziesz w stanie zyc z pisania. Ale w porzadku,
poswiece Ci pol godziny, o ktore tak prosilas, by "raz na zawsze stwierdzic, czy masz
talent do pisania czy nie."
Kiedy wyjdziesz ze szpitala, skontaktuj sie z Lynn Needham - moja sekretarka - zeby
umowic spotkanie. Na razie nie pisz, prosze, kolejnych listow. I tak zajelas mi
wystarczajaco duzo czasu. Zamiast pisac do mnie, napisz kilka naprawde dobrych
kawalkow!
ROZDZIAL 3
Podpisal sie "Barry". I oto teraz znalazlam sie przed nim, czujac sie zupelnie nie namiejscu, jakbym byla jednym z tych "pochlebcow", ktorzy za wszelka cene chcieli
"wedrzec sie" do jego studia. Nie staralam sie wywrzec na nim wrazenia swoim ubiorem.
To nie bylo w moim stylu. Mialam na sobie biala bluzke bez kolnierzyka, rozowa
kamizelke, dluga czarna spodnice i buty na plaskim obcasie.
Bylam tu. A o to mi przeciez chodzilo.
Tak sie staralam, aby wyzbyc sie calego swego pesymizmu, nie miec zadnych
negatywnych mysli... ale jednoczesnie czulam, ze takie wspaniale rzeczy nigdy nie
zdarzaja sie ludziom tak zwyczajnym jak ja. To po prostu niemozliwe.
-Spiewasz swoje piosenki, czy tylko je piszesz? - zapytal.
-Takze spiewam, a przynajmniej mam nadzieje, ze mozna to nazwac spiewaniem. - Przestan sie tlumaczyc, Maggie, myslalam jednoczesnie. Nie musisz przeciez za nic przepraszac.
-Wystepowalas kiedys profesjonalnie?
-Spiewalam w klubowych chorkach w okolicach West Point. Ale przestalam, bo nie podobalo sie to mojemu mezowi.
-Wiele rzeczy mu sie nie podobalo, prawda?
-Uwazal, ze sie "szlajam". Nie mogl zniesc, ze inni mezczyzni na mnie patrza. - Wiec go zastrzelilam, dodalam w duchu.
-Ale teraz chcesz sprobowac? Spiewac przed publicznoscia? Czujesz sie na silach? Serce zabilo mi mocniej na mysl o czyms takim.
-Tak, czuje sie na silach.
-Ciesze sie. - Gestem reki wskazal przepiekny, lsniacy czarny fortepian Steinway'a, stojacy w rogu gabinetu. - Zaczniemy od sprawdzianu bez swiadkow. Masz cos ze soba? Siegnelam po teczke.
-Cale mnostwo. Chce pan posluchac ballad? Bluesow? Skrzywil sie.
-Nie, Maggie. Zaspiewaj tylko jedna piosenke. To przesluchanie, nie koncert. Jedna piosenke?, pomyslalam. Zrobilo mi sie ciemno przed oczami. Nie mialam pojecia, ktory utwor wybrac. Jedna piosenke? Wzielam ze soba co najmniej trzydziesci, a teraz stalam zdezorientowana, zrozpaczona i zawstydzona, jakbym byla calkiem naga.
Wez sie w garsc. To przeciez zwykly czlowiek. Spiewalas te piosenki po tysiackroc, powtarzalam sobie.
-Slucham, Maggie - powiedzial, zerkajac na zegarek.
Odetchnelam gleboko i usiadlam do fortepianu. Jestem dosc wysoka i mam tego
swiadomosc, wole wiec siedziec. Z tego miejsca widzialam przez okno tlum na
Broadwayu.
Znow to przerazenie, jakbym znalazla sie w ciemnym lesie. W porzadku, powiedzialam sobie. Jestem tu, gdzie jestem i wystepuje przed Barrym Kahnem. Zrobie wszystko, zeby opadla mu szczeka. Potrafie tego dokonac.
-Utwor nosi tytul "Kobieta z ksiezyca". Opowiada o... kobiecie nocami sprzatajacej biura
w niewielkim miasteczku i podczas pracy zawsze spogladajacej na ksiezyc. Marzy, by
kiedys stanac na jego powierzchni.
Zerknelam na jednoosobowe audytorium. Jezu, bylam w jego biurze. Ta kobieta przy jego fortepianie to ja. Odchylil sie w fotelu, stopy wsparl na dolnej szufladzie biurka, splotl palce i przymknal oczy. Nie odezwal sie ani slowem.
Melodia "Kobiety z ksiezyca" przypominala napisane przez Barry'ego "Swiatlo naszych czasow". Zaczelam grac i spiewac miekkim, drzacym glosem, ktory nagle wydal mi sie ponury i taki zwyczajny. Gdy ciagnelam, mialam wrazenie, ze caly moj wysilek idzie na marne.
Skonczylam. Milczenie. Kiedy osmielilam sie na niego spojrzec, siedzial w zupelnym bezruchu.
-Dziekuje - przemowil wreszcie. Czekalam. Nic wiecej jednak nie zamierzal powiedziec. Schowalam nuty z powrotem do teczki.
-Zadnej krytyki? - zapytalam obawiajac sie odpowiedzi, chcialam jednak uslyszec cos wiecej niz tylko zwykle "dziekuje". Wzruszyl ramionami.
-Jak moge krytykowac wlasne dziecko? To przeciez moja muzyka, nie twoja. Moj glos, tylko odtwarzany przez ciebie. Nie jestem zainteresowany. Czulam plonace purpura policzki. Bylam okropnie upokorzona, a jednoczesnie wsciekla.
-Mialam nadzieje, ze bedzie pan zadowolony. Napisalam ja na panska czesc. Chcialam jak najpredzej uciec, ale zmusilam sie do pozostania na miejscu.
9
-Rozumiem. To dla mnie zaszczyt. Ale wydawalo mi sie, ze przyjechalas, aby zaspiewac wlasne piosenki. Jesli chcialbym uslyszec echo, poszedlbym do tunelu metra i sam zaspiewal. Wszystkie twoje utwory przypominaja moje? Nie, do cholery. Nie sa podobne do niczyich piosenek!-Chodzi o to, czy mam cos bardziej oryginalnego?
-Wlasnie o oryginalnosc mi chodzi. Jest niezbednym elementem. Zaczelam goraczkowo przerzucac kartki. Moje palce drzaly i nie mialam w nich czucia. W glowie maszerowala mi cala orkiestra wojskowa.
-Poslucha pan jeszcze jednej? Wstal. Pokrecil glowa, wyraznie zdegustowany.
-Naprawde, Maggie, nie wydaje mi sie...
-Mam jedna. Wiele. Nie panskich, tylko swoich wlasnych. - Obiecywalam sobie przeciez, ze nie bede sie tlumaczyc. Westchnal ciezko i z rezygnacja machnal reka.
-Skoro juz tu jestes... jeszcze jedna. Tylko jedna, Maggie. Wyjelam "Chabrowy blekit". Piosenka przypominala nieco stary przeboj Carole King. Moze nie byla wystarczajaco oryginalna. Kolejny plagiat? Szum w moim mozgu wciaz przybieral na sile, az zamienil sie w huk, jakby pod czaszka przejezdzal pociag. Z trudem powstrzymywalam sie przed ucieczka.
Schowalam te piosenke i wybralam inna - "Nielaske". Tak, to zdecydowanie lepszy wybor. Napisalam ja niedawno, juz po przyjezdzie do Nowego Jorku. Jedna piosenka.
Czulam na sobie wzrok Barry'ego Kahna i wyczuwalam jego narastajace zniecierpliwienie. Wydalo mi sie, ze w pokoju zrobilo sie goraco. Nie patrzylam juz na niego. Nie odrywalam oczu od nut "Nielaski".
Utwor opowiadal o moim malzenstwie z Phillipem i byl bardzo osobisty. Poczatkowy zachwyt, milosc, ktora myslalam, ze czuje, pozniej narastajacy terror, utrata wzgledow meza i coraz trudniejsze zycie u jego boku. Jedna piosenka.
Odwrocilam sie do instrumentu, odetchnelam gleboko i zaczelam grac. Poczatkowo spiewalam bardzo delikatnie, ze stopniowo narastajacym zaangazowaniem, na nowo przezywajac dawne zdarzenia. Phillip, ja, Jennie, nasz dom... Gdy spiewalam, zauwazylam, ze w pokoju cos sie zmienilo. Zapanowala w nim atmosfera zrozumienia, ktorej oczekiwalam piszac te listy. Poczulam zwiazek miedzy mna i tym mezczyzna siedzacym w milczeniu przy biurku.
Skonczylam i czekalam chyba cala wiecznosc, az cos powie. Wreszcie odwrocil sie w moja strone. Wciaz mial zamkniete oczy. Wygladal tak, jakby cierpial z powodu bolu glowy. Potem spojrzal na mnie.
-Nie powinnas rymowac "mnie" z "dnie" - powiedzial. - To nie najszczesliwsze
zestawienie. Od biedy pasuje do tego, co robilas do tej pory, ale jest niedopuszczalne w
powazniejszej, zawodowej dzialalnosci.
Nagle zaczelam plakac. Nie potrafilam sie powstrzymac, choc lzy byly ostatnia rzecza na swiecie, ktorej teraz chcialam. Ogarnela mnie wscieklosc na sama siebie.
10
-Hej - zawolal, ale ja juz wcisnelam kartke do teczki i bieglam w strone drzwi.-Hej - powtorzyl. - Przestan plakac. Zaczekaj chwile. Odwrocilam sie do niego.
-Przepraszam, ze zajelam tyle panskiego cennego czasu. Ale jesli zwraca pan uwage na byle rym, podczas gdy ja otwieram swoje wnetrze, nie widze szans, bysmy mogli wspolpracowac. I prosze sie nie obawiac. Nie bede juz pana wiecej niepokoic. Dopadlam drzwi, minelam zaskoczona Lynn Needham i wskoczylam do windy. Pieprzyc go. Pieprzyc Barry'ego Kahna.
Bylam wystarczajaco zahartowana, aby dac sobie rade z tym, co czulam. Zreszta -musialam, mialam przeciez pod opieka male dziecko. To wlasnie dlatego ze szpitala pisalam jeszcze do kilku innych studiow muzycznych oprocz tego, nalezacego de Kahna. Jutro sprobuje dostac sie do jednego z nich. A potem... do kolejnych. Do wszystkich jakie istnieja, jesli tylko okaze sie to konieczne.
Komus chyba wreszcie spodobaja sie moje teksty i muzyka. Byly zbyt dobre, zbyt szczere, by po ich wysluchaniu nic nie poczuc.
Twoja strata, Barry Kahnie, panie Snobie. Poswiec swoj cenny czas wazniejszym sprawom!
Mam nadzieje, ze jeszcze o mnie uslyszysz! ROZDZIAL 4
Czy kiedykolwiek korcilo was, by powiedziec, a nawet wykrzyczec: "Nie jestem taka glupia. Jestem w porzadku. I mam talent."
Wykrzyczalam te slowa na Times Square. Tak po prostu. Nikl nie zwrocil na to uwagi. Potraktowano mnie jako jeszcze jedna z wielu krecacych sie wszedzie wariatek. Snulam sie bez celu przez kilka godzin, nie zwracajac uwagi na padajacy snieg, i wreszcie poszlam do przedszkola Jennie na Zachodniej Siedemdziesiatej Trzeciej Ulicy, zeby ja stamtad odebrac. Czulam sie jak smiec i tylko mialam nadzieje, ze tak nie wygladam. Cholera, co za dzien.
-Uczcijmy te okazje - powiedzialam. - Jutro poczatek ferii swiatecznych. Uscisnij swoja
ukochana mame i pojdziemy do jakiejs wspanialej restauracji. Tylko my dwie. Gdzie
chcesz zjesc? W "Lutece"? A moze w "Rumpelmayer's"?
Jennie zadumala sie, powaznie marszczac czolo i skrobiac sie po brodzie, jak robila zawsze, kiedy musiala podjac wazna decyzje.
-A moze do McDonald'sa? Pozniej moglybysmy pojsc do kina.
-Dla ciebie wszystko! - rozesmialam sie i ujelam ja za raczke. - Moj slodki kroliczku, ty jestes dla mnie najwazniejsza. I lubisz moje piosenki.
-Kocham je, mamusiu.
Zaczelysmy szczebiotac, jak zawsze. Bylysmy najlepszymi przyjaciolkami, kumoszkami, papuzkami nierozlaczkami, duchowymi siostrami... Nigdy zadna z nas nie bedzie sama, bo przeciez mialysmy siebie.
-Jak uplynal ci dzien, kochanie? Musisz byc twarda tu, w Nowym Jorku. Na szczescie wiem, ze obie damy sobie rade.
-W przedszkolu bylo fajnie. Mam nowa przyjaciolke - Julie Goodyear. Jest naprawde zabawna. A pani Crolius powiedziala, ze madra ze mnie dziewczynka.
11
-Bo jestes madra. A poza tym ladna i bardzo mila. Chociaz jednoczesnie okropnie mala.-I tak kiedys cie przerosne. Zobaczysz.
-Na pewno. Bedziesz miala ze dwa metry wzrostu.
Tak sobie beztrosko plotkowalysmy. Kumoszki, najlepsze przyjaciolki. Wlasciwie sobie calkiem dobrze sobie radzilysmy. Powoli przyzwyczailysmy sie juz do Nowego Jorku. No i na ile to sie dalo, zapominalysmy o Phillipie. Do diabla z Barrym Kahnem - twoja strata, panie Snobie!
Bylo juz zupelnie ciemno, gdy wrocilysmy do domu. Cala moja zlosc zniknela i teraz
patrzylam na pospolity fronton naszego budynku z obawa i niedowierzaniem.
Cholera, chyba bedziemy musialy pomieszkac tu jeszcze przez pewien czas. Na
przyklad do konca zycia, pomyslalam.
Otworzylam frontowe drzwi, ktore jak zwykle zaskrzypialy. Normalna rzecz w tym
miescie.
Cholera! W korytarzu i na polpietrze nie palilo sie swiatlo. Jedynie przez okno na klatce
schodowej saczyl sie slaby blask ulicznej lampy.
-Strasznie tu - szepnela Jennie.
-Nie - uspokoilam ja pewnym glosem. - W Wielkim Jablku to nic nowego. Ujelam ja za reke i zaczelysmy wspinac sie po schodach.
Nagle zatrzymalam sie. Napielam odruchowo wszystkie miesnie i przycisnelam dziecko do siebie, chcac je obronic.
Ktos siedzial bez ruchu w cieniu na pietrze. Ktos wysoki i dobrze zbudowany. Niedobrze. Rzeczywiscie bylo tu strasznie. Ostroznie zrobilam krok w strone milczacej postaci.
-Halo. Kto to? Kto tam jest? - zawolalam, przypominajac sobie wszystkie przerazajace
historie na temat Nowego Jorku. Przed oczami stanelo mi rowniez tamto wydarzenie z
West Point.
Siedzaca postac miala chyba jakies nakrycie glowy. Dziwnego ksztaltu kapelusz? Cos cholernie nietypowego.
Phillip, przebieglo mi przez mysl. Wiedzialam, ze to niemozliwe, ale skojarzenie bylo szybsze od swiadomosci.
Phillip uwielbial wyskakiwac nagle zza krzakow lub z szafy, wiedzac jak bardzo sie przestrasze i traktujac to jako swietny dowcip. Kiedys, w czasie Halloween, wlozyl indianski pioropusz i skoczyl na mnie z tomahawkiem. Nigdy w zyciu nie przeleklam sie tak, jak wtedy. W koncu to jednak ja skoczylam do niego z bronia w reku i strzelalam... strzelalam...
Ale Phillip nie zyl, a przeciez nawet w Nowym Jorku nie ma duchow. Zblizylam sie jeszcze odrobine. Postac wciaz ani drgnela.
-Hej! - zawolalam ponownie. - To wcale nie jest zabawne. Prosze sie odezwac. Choc
slowem.
Glos naszych krokow przypomnial mi chod Phillipa, gdy cicho krazyl po domu szukajac nas. Bliska histerii odwazylam sie wspiac na pietro.
12
Za moimi plecami Jennie wyszeptala przerazona:-Kto to, mamusiu?
Drugi raz to sie juz nie powtorzy, pomyslalam. Juz nie zrobi nam krzywdy. Nie, do cholery!
Rzucilam sie na zagrazajaca nam postac, wymierzajac cios swoja ciezka teczka. Trafilam drania. Przewrocil sie, a ja natychmiast uswiadomilam sobie, co zrobilam.
-O, moj Boze! Nie wierze! - Wybuchnelam smiechem, choc napiecie nie do konca
jeszcze ustapilo. - Kurcze blade.
Jennie biegiem pokonala kilka ostatnich schodkow, smiejac sie wraz ze mna. "Phillip" okazal sie ogromnym koszem pelnym, wartych ladnych kilkaset dolarow, dlugich roz. Otworzylam dolaczony do niego bilecik.
Dla Maggie Bradford.
Oto prezent z okazji pierwszego dnia powrotu do lask. Jestes szalona, ale jesli naprawde zalezy Ci na tej pracy, zatrudniam Cie. Sprawilas, ze zmarnowalem swoj caly dzisiejszy "cenny czas". Wierz mi.
Barry
Z perspektywy czasu z pewnoscia mozna to uznac za zabawne zdarzenie. Bez watpienia
ze szczesliwym zakonczeniem. Ale kiedy pisze te slowa, powraca pytanie, ktore wcale
nie jest zabawne. W kazdym razie nie dla mnie.
Czy zawsze, kiedy nadchodza klopoty, moim pierwszym odruchem jest chec zabijania?
Czy popelnilam nie jedno, ale dwa morderstwa?
Wielu ludzi tak wlasnie uwaza. Jednym z nich jest prokurator poludniowej dzielnicy
Nowego Jorku.
Za pierwszym razem chodzilo o Phillipa Bradforda.
A pozniej... pozniej byl Will.
ROZDZIAL 5
San Diego, Kalifornia, lipiec 1967Szescioletni Will Shepherd snil o Indianach. Dzikich i bezlitosnych. Przybywali do niego
falami, na mustangach, ze strzalami dlugimi niczym wlocznie, wycelowanymi prosto w
jego serce. Kochal ten dreszcz emocji, ten film uporczywie odtwarzany we wlasnej
glowie. Kochal zagrozenie.
Uslyszal plusk! To nie mialo sensu. Otworzyl oczy, natychmiast z powrotem je zamknal i
zasnal. Znow Indianie i kowboje. Zadnych pluskow. Przynajmniej w jego filmie.
Obudzil sie ponownie, za kwadrans osma. Ubral sie cicho, by nie obudzic spiacego brata
Palmera i zszedl na pograzony w absolutnej ciszy parter domu.
W kuchni pokroil chleb, posmarowal go maslem orzechowym oraz dzemem i nalal sobie
mleka. Sniadanie dla jednego. Komu potrzebna byla mama? Wlasciwie po co mu
ktokolwiek?
Will zobaczyl swoja twarz i nieuczesana czupryne odbijajace sie w lsniacym tosterze.
Uswiadomil sobie, ze tak naprawde, bardzo teskni za mama. Teskni za
przygotowywanymi przez nia sniadaniami.
Wiedzial, ze odeszla i zamieszkala gdzies w Los Angeles. Nie musial juz byc swiadkiem
tych jej okropnych klotni z ojcem, ale teraz wolalby nawet to, niz ciagle milczenie.
Czasami on i Palmer tesknili za nia tak, ze plakali w najglupszych momentach. Ale na co
dzien nienawidzil jej. Na co dzien, jednak nie dzisiaj.
Plusk w basenie?
Nagle Willy sobie przypomnial. Zebral naczynia i wstawil je do zlewu, po czym wybiegl
przez rozsuwane drzwi do zalanego promieniami slonca ogrodu.
Okrazyl rog bialo-niebieskiego domu i dopadl skraju basenu. Zatrzymal sie tam tak
gwaltownie, ze o malo nie wpadl do wody i zaczal wrzeszczec tak przerazajaco, ze
obudzil mlodszego brata, ktorego glowa pojawila sie w oknie.
Will krzyczal tak glosno, ze na pomoc przybiegli sasiedzi. Zaczeli tulic go do siebie i
starali sie oslonic przed widokiem, na ktory i tak zdazyl sie juz napatrzec, i ktorego
zapewne nigdy w zyciu nie zapomni.
Szescioletni chlopiec zobaczyl unoszacego sie na powierzchni migotliwej wody ojca, w
czerwonym szlafroku i bezowych, luznych spodniach. Na jednej stopie mial zolty kapec.
Drugi, lezacy na wodzie, wygladal jak kwiat lilii.
Oczy ojca byly szeroko otwarte i jakby wpatrzone w chlopca. To twoja wina, zdawaly sie
mowic. Niegrzeczne dziecko. To twoja wina, Will.
Widzisz co narobiles!
To wszystko twoja wina!
O 5:52 Anthony Shepherd wyszedl z domu, postanowiwszy utopic sie we wlasnym
basenie.
Willowi wydawalo sie, ze czesc jego samego utonela wraz z ojcem.
Kilka dni po tym samobojstwie Will i Palmer spedzili ostatnie popoludnie w Kalifornii na przegladzie ubran i zabawek. Musieli wybrac tyle, ile miescilo sie w czterech walizkach. Ani jednej rzeczy wiecej.
Matka nie chciala wziac ich do siebie. Nikt nie wyjasnil chlopcom, dlaczego. Glupia dziwka, myslal Will, uzywajac brzydkich slow uslyszanych od ojca podczas klotni z zona. Bracmi zaopiekowala sie niania, ale mogla robic to tylko przez kilka dni. Wreszcie dowiedzieli sie, ze poleca do Anglii, do ludzi, ktorzy zgadzaja sie ich przygarnac. Mieli zaczac nowe zycie u swych ciotek - Eleanor i Vannie - ktorych nigdy nawet nie widzieli. To wlasnie one zazadaly, by maksymalnie ograniczyc bagaze. Na gwarnym, pelnym krzataniny miedzynarodowym lotnisku Los Angeles dwaj podobni do siebie blond chlopcy siedzieli zdezorientowani, czekajac na lot. Towarzyszyl im doktor Engles - jeden z nielicznych przyjaciol ojca. Doktor opowiadal im o Londynie, glupiej krolowej i jeszcze glupszej zmianie wart przed Palacem Buckingham, o ktorej kiedys czytala Willowi matka. Ale Will nie sluchal, o czym mowil ten glupi doktor Engles. Znow widzial przed soba ojca plywajacego w basenie i przewiercajacego go wzrokiem.
14
-Szanowni panstwo - dotarlo do uszu chlopca. - Lot numer czterysta jedenascie linii Pan American z Nowego Jorku do Londynu. Doktor wyciagnal reke, zeby poprowadzic Willa.-No chodz - powiedzial. Malec ugryzl go z calych sil, az do krwi.
-Cholera! - syknal Engles, szturchajac go druga reka. - Ty gowniarzu! Potworze! Will wyszczerzyl zeby zbroczone krwia.
-Nie chce jechac do zadnej Anglii - zawyl. - Chce zostac tutaj! Prosze, tato. Prosze, mamo.
Prosze, niech ktos mi pomoze. To nie ja zabilem tate. Nie chcialem tego zrobic. Tato, przestan tak na mnie patrzec. Tato, prosze... ROZDZIAL 6
Will nigdy nie zapomni pierwszych kilku godzin w Anglii. Wraz z bratem rownie dobrze mogli trafic na Ksiezyc.
Ciotka Eleanor wyszla po nich na lotnisko. Chlopiec zauwazyl, ze ta otyla kobieta o twarzy bladej jak sciana, obawiala sie jego bardziej niz on jej. Od razu poczul do niej niechec. Nic mi nie moze zrobic, uznal. Nikt nigdy nie zrobi mi krzywdy, a juz na pewno nie ona.
Ciotka wyjasnila, ze jej siostra Vannie zostala w domu, aby przygotowac powitalna kolacje. Bedzie smakowac jak trawa, pomyslal. Anglia to najgorsze miejsce na Ziemi. W drodze z lotniska Heathrow ciotce Eleanor ani na chwile nie zamykaly sie usta, wiec chlopcy nie mieli nawet sposobnosci rozejrzec sie wokol. Ilekroc odwrocili od niej wzrok, tracala ich palcem, by ponownie skupic na sobie uwage. Will powaznie myslal o odgryzieniu tego wbijajacego mu sie pod zebra palucha.
-Znaczna wiekszosc londynczykow mieszka poza centrum miasta, w poblizu gestej sieci
stacji metra. My, na przyklad, mieszkamy w Fulham, i to juz od dawna. Od czasu, gdy
wasza matka wyjechala, zeby zbic fortune w Ameryce. Zapewne jej sie to udalo, kiedy
wyszla za waszego ojca. Odziedziczy wszystkie jego pieniadze, a wy dostaniecie tylko
tyle, ile zdecyduje sie wam podarowac. My obie na pewno nie dostaniemy nic, ale na
dobra sprawe nie liczylysmy, ze kiedykolwiek otrzymamy od niej cokolwiek. To nie w jej
stylu.
Masz racje, nie spodziewaj sie niczego od mojej mamy, przyznal w duchu Will. Wiedzial, ze ciotka uczy historii w szkole podstawowej i zapewne dlatego byla tak gadatliwa. Jednak obrzydliwie smierdziala potem i jakim prawem wygadywala takie rzeczy o jego mamie? Jak zauwazyl, Palmerowi takze sie nie podobala. Byl na tyle sprytny, ze aby miec spokoj, udawal spiacego.
Wreszcie taksowka zatrzymala sie przed trzypietrowym domem z czerwonej cegly, z malymi oknami i szescioma schodkami prowadzacymi do frontowych drzwi.
-Jestesmy na miejscu - obwiescila wesolo ciotka, ale Will myslal teraz o drzewach i
otwartych przestrzeniach San Diego. Te wspomnienia sprawily, ze w oczach zalsnily mu
lzy.
15
Podobne do siebie jak dwie krople wody domy ciagnely sie po obu stronach ulicy, arosnace przed nimi drzewa byly skarlowaciale, powykrecane przez wiatr, i na dodatek
calkowicie pozbawione lisci. Palmer wzial jedna walizke, ciotka druga, zas Will musial z
ogromnym wysilkiem taszczyc az dwie.
Zanim doszli do drzwi, te otworzyly sie i stanela w nich kobieta ubrana w obcisle, czarne
spodnie i tego samego koloru golf.
Z gardla Willa dobyl sie cichy jek. Poczul, jak serce wali mu w piersi, a policzki zaczynaja
palic.
Kobieta byla mloda, a jej popielatobrazowe wlosy siegaly lopatek. Oczy miala blekitne, a
skore jasna i delikatna. To moja mama, przebieglo mu przez glowe.
Oczywiscie natychmiast uswiadomil sobie, ze to niemozliwe.
Ciotka Vannie - najmlodsza siostra matki - byla uderzajaco podobna do kobiety, ktora
kiedys, dawno temu, tulila chlopca do piersi, mowila, ze go kocha, a pozniej nagle
odeszla. Jego serce wypelnila dziwna mieszanina strachu i zachwytu. Chcial natychmiast
pasc jej w ramiona, a jednoczesnie z krzykiem rzucic sie do ucieczki.
-Zdejmijcie buty, zanim wejdziecie - powiedziala Vannie. - Nie chcemy chyba, zeby bloto
roznioslo sie po calym domu, prawda?
Jego nowy dom. Anglia. Nowe zycie. Prywatny horror. To byl dopiero poczatek.
ROZDZIAL 7
Legenda narodzila sie bardzo wczesnie. I nigdy juz nie zgasla."Will jest bardzo inteligentnym i rozsadnym chlopcem, ale jednoczesnie po mistrzowsku
wykorzystuje swoj urok osobisty, bezczelnosc i klamstwo". Takie zdanie napisal dyrektor
szkoly podstawowej Fulham Road wiosna roku 1970.
"Gdyby bardziej przykladal sie do nauki, jego oceny bylyby znacznie lepsze, ale
interesuje go tylko sport, w ktorym ma wybitne osiagniecia, oraz wszczynanie bojek z
kolegami, posrod ktorych uchodzi za niepokonanego. Zastanawia mnie, czy chlopiec jest
swiadomy elementarnych zasad zycia w spoleczenstwie i roznic miedzy rzeczywistoscia
a fantazja".
Will swietnie zdawal sobie sprawe z tych roznic, ale w zaleznosci od wlasnych potrzeb
wybieral to, co bardziej odpowiadalo mu w danym momencie.
Podczas weekendow chlopiec czesto wybieral sie na piesze wycieczki po okolicy.
Pewnego dnia, majac jedenascie lat, uslyszal okrzyki dobiegajace od strony stadionu
oddalonego o niecale dwa kilometry od domu. Zaintrygowany poszedl sprawdzic, co sie
tam dzieje. Wydal cale tygodniowe kieszonkowe, aby wejsc na trybune.
Stamtad zobaczyl fascynujacy widok: dwudziestu dwoch mezczyzn podzielonych na
dwie grupy, lecz polaczonych wspolnym celem. Grali w gre nazywana w Anglii futbolem,
choc w Stanach okreslenie to oznaczalo zupelnie inna konkurencje sportowa, ktora
widywal tylko w telewizji.
Sam gral w pilke nozna w szkole, wyrozniajac sie sposrod rowiesnikow, ale byla to
wylacznie bezladna kopanina pilki przez zgraje dzieciakow. Tutaj zas dostrzegl symetrie,
geometrie i porzadek tak piekny i naturalny jak fale morskie. Mezczyzna z pilka popedzil
naprzod. Inny biegl w pewnej odleglosci, a kolejny pojawil sie na skrzydle. Ten ostatni
otrzymal podanie i, nie zwalniajac ani na moment, skierowal sie ku bramce, scigany
przez jednego z przeciwnikow, ktory nagle rzucil mu sie pod nogi i zdolal wybic pilke,
ktora tym razem trafila do zawodnika z jego druzyny.
I natychmiast wszystko uleglo odwroceniu. Na boisku zapanowal ruch przypominajacy
odplyw. Broniacy zmienili sie w atakujacych, atakujacy zas przystapili do obrony. Willowi
przypominalo to obraz w kalejdoskopie, ktory dostal od ojca, gdy mial piec lat.
I ten halas! Wraz z kazdym przejeciem pilki lub zagrozeniem ktorejs z bramek, tlum
huczal i szumial, a gdy w pewnej chwili padl gol, aplauz przybral na sile do tego stopnia,
ze chlopcu wydalo sie, iz popekaja mu bebenki, a serce przestanie bic.
Tej nocy we snie przyszla do niego matka. Patrzyl z przerazeniem, jak caluje martwe
oczy ojca i smieje sie upiornie do syna. Jej zeby byly zbroczone krwia.
Widzisz, co narobiles, Will? To wszystko twoja wina.
Pewnego ranka, kilka dni pozniej, na ulicy natknal sie na zblakanego psa o brazowej siersci. Wreszcie znalazl przyjaciela w tej cholernej Anglii.
-Chodz, piesku. Chodz ze mna - zawolal i kilkakrotnie poklepal sie po udzie. - Nie boj
sie.
Zawedrowal do miejskiego parku, a zwierzak podazal za nim jak cien. Nie wiedzial, dlaczego ogarnela go fala wscieklosci. Wlasciwie to uczucie towarzyszylo mu czesto, odkad opuscil Kalifornie. Odkad ojciec sie zabil. To samobojstwo bylo dla niego strasznym przezyciem. Wciaz czul sie za nie odpowiedzialny i, co wiecej, wbil sobie do glowy, ze sam takze skonczy w ten sposob.
Usiadl na brzegu niewielkiego stawu. Pies wciaz trzymal sie blisko. Byl jego nowym kolega. Will wreszcie wyrwal sie z zamyslenia, pokrecil glowa i mruknal do towarzysza:
-Popelniasz duzy blad zostajac ze mna. Przynosze pecha. Nie zartuje.
Zwierzak zapiszczal i wyciagnal lape w strone chlopca.
Ale w Willu wezbrala wscieklosc. Na ojca, na ciotki, na Palmera. Czul sie tak, jakby jakas obrecz sciskala mu piersi. W uszach dzwonilo. Swiat zabarwil sie na czerwono. Siegnal reka do zimnej wody i chwycil spory kamien. Bez najmniejszego ostrzezenia wymierzyl nim psu cios w glowe. Zamachnal sie po raz drugi i czworonog przewrocil sie, skowyczac. Smutne brazowe oczy patrzyly z wyrzutem. Chlopiec uderzal i uderzal, az pies przestal sie ruszac.
Nie wiedzial, dlaczego to zrobil. Przeciez polubil tego zwierzaka. W kazdym razie stwierdzil, ze zlosc zniknela, jakby nigdy jej nie bylo. Odprezyl sie. Wlasciwie zupelnie nic nie czul. W tym momencie odkryl, ze potrafi byc dobry, ale gdzies w glebi jego osobowosci czai sie zlo. Jakby bylo dwoch Willow. ROZDZIAL 8
Will od poczatku wiedzial, ze drzemie w nim cos wielkiego, i wcale nie dziwilo go to odkrycie, choc dla innych stanowilo zaskoczenie.
Will Shepherd byl najmlodszym w historii graczem podstawowej jedenastki szkoly w Fulham. Majac zaledwie jedenascie lat zdolal naklonic trenera, by pozwolil mu cwiczyc z
17
druzyna. Natychmiast trafil do pierwszego skladu i ku zazdrosci kolegow, starszych odobrych szesc, siedem lat, zostal najlepszym strzelcem. Numerem jeden!
Gdy mial ledwie dwanascie lat, Fulham zwyciezylo w rozgrywkach ligi londynskich szkol i
utrzymalo mistrzowski tytul az do czasu odejscia Willa z druzyny. Jako czternastolatek
strzelil dziewiec bramek w meczu wygranym przez jego druzyne 12-0.
Chlopak byl dlugonogi i wysoki jak na swoj wiek, a przy tym zadziwiajaco sprawny
fizycznie. Ponadto niewiarygodnie szybki. Jego trener twierdzil, ze biega jak strzala.
Mknal po boisku jak najszybsi napastnicy w jego ojczystym amerykanskim futbolu.
Trenowal codziennie, poswiecajac na to caly wolny czas, az pilka stala sie niemal
przedluzeniem jego stopy, czy tez satelita polaczonym z nia jakas niewidzialna sila. W
soboty i niedziele cwiczyl caly dzien - szesnascie godzin na dobe. Boisko stalo sie jego
prawdziwym domem, zamiast tego gownianego miejsca, w ktorym mieszkaly ciotki i
Palmer.
Lokalni dziennikarze uczynili z niego szkolna legende Londynu. Zachwycali sie jego
radosnym, a przy tym niezwykle skutecznym stylem gry, umiejetnoscia pokierowania jej
przebiegiem, podkreslajac dziwny w ich mniemaniu fakt, iz pochodzil ze Stanow.
Ale oni nic nie rozumieli. Zaden z nich nie wiedzial, ze Will skrycie doskonalil swoj
indywidualny styl. Mial go od samego poczatku. Uznal, ze musi byc inny, rozpoznawalny,
powinien wyrozniac sie sposrod innych graczy, bo w przeciwnym razie zostanie uznany
za samotnika. Swietnie rozumial, co w jego zyciu oznacza ta gra: angielski futbol pozwoli
mu uniknac samotnosci i obaw. Sport i wszystko, co z nim zwiazane spowoduje, ze nigdy
juz nie bedzie myslal o placzacej matce i plywajacym w basenie ojcu.
Futbol stanowil jedyna bron, ktora mogla go ocalic. Musiala.
ROZDZIAL 9
Wiosna roku 1985Przez poltora roku pod okiem Barry'ego Kahna cwiczylam gre na fortepianie, az
wydawalo mi sie, ze starlam palce; do kosci. Rozpoczelismy od tekstow i zasad
dotyczacych ich pisania, stworzonych przez Boba Dylana, Joni Mitchell, Rodgersa i
Harta, Johnny'ego Mercera oraz samego Barry'ego, wedlug ktorych ciezka praca nawet
miernote potrafi wzniesc na wyzyny.
Kazal mi wciaz pisac i zmieniac to, co napisalam. Zmuszal do wnikania coraz glebiej w
moja przeszlosc tak, ze zdarzaly sie dni, kiedy gotowa bylam blagac go, by dal mi
wreszcie spokoj. Ale nigdy tego nie zrobilam. W duchu pragnelam, by naciskal mnie
jeszcze bardziej.
Byl bezwzgledny, a ja pozostawalam twarda i nieustepliwa.
-Wypierasz sie samej siebie - mawial. - Ukrywasz wlasne uczucia za tanimi rymami i sentymentalnymi bzdurami. - Albo: - Ty chyba nic nie czujesz. Widze to, bo nic nie jestes w stanie mi przekazac. A jesli ja niczego nie odbieram, to pomysl, jak zareaguje publicznosc. Ukrzyzuja cie, Maggie.
-Jaka publicznosc? - zapytalam.
-Nie widzisz jej? Nie wyobrazasz sobie tych tlumow, ktore sluchaja twoich piosenek? Jesli tak jest naprawde, wynos sie stad. Przestan marnowac moj czas.
Pracowalam wiec jeszcze ciezej, az oboje bylismy usatysfakcjonowani. Wtedy z kolei zajelam sie zglebianiem sztuki komponowania. Tu takze Barry byl wymagajacy i niewyrozumialy, choc wiedzialam, ze z muzyka radze sobie lepiej niz ze slowami. Piszac ja, czulam swoisty komfort. Pewnego dnia stwierdzil wreszcie, ze panuje nad nia jak nad woda z kranu. Gdy chce, jest zimna lub parzy w rece, leje sie strumieniem badz kapie po kropli. Czasem mialam wrazenie, ze zazdroscil mi tego. A mnie to wyraznie imponowalo. W tym wspolzawodnictwie wyraznie mu dorownywalam. Wreszcie przyszedl czas na spiewanie i tutaj dopiero Barry okazal sie prawdziwym mistrzem. Nauczyl mnie wlasciwej dykcji, akcentowania i wyrazania emocji. Pokazal, jak spiewa sie przed publicznoscia, a jak poslugiwac sie mikrofonem w studiu nagraniowym. Stwierdzil, ze moj glos jest naturalny, w przeciwienstwie do wielu innych piosenkarzy, choc zaznaczyl, ze jego osad niewiele tu znaczy.
-Zdecyduja o tym sami sluchacze. Kto na przyklad mogl przewidziec, ze glos Boba Dylana podbije serca publicznosci. A przeciez tak wlasnie sie stalo. Twoj plynie z glebi duszy. Jestes w stanie wyrazic intonacja nastroj pasujacy do twoich tekstow. Potrafisz wyrazic nim troske, chlod, znudzenie, zyczliwosc i milosc. Kocham jego brzmienie! Naprawde? Wreszcie zasluzylam na komplement. Zapamietalam go, slowo po slowie. Cwiczylam w pobliskim studiu nagraniowym Power Station. Nie tylko wykonywalam wlasne utwory, ale takze wystepowalam w roli poslanca, na okraglo biegajac po kanapki i kawe. Zawsze chodzilam ubrana w czarna sukienke do samej ziemi. Mowiono: "Wysoka blondynko w czarnej sukience, mozesz przyniesc nam kanapki?". Odpowiadalam: "Jasne, nie ma sprawy; z czym?"
Nie moglam pogodzic sie z takim traktowaniem. Wiedzialam, ze Barry nie zrobilby czegos takiego zadnemu mezczyznie. Ale tlumaczyl mi, ze to wazna czesc mojej pracy, a jesli mi sie nie podoba, moge isc gdzie indziej. Wiedzialam, ze nie ma zadnego "gdzie indziej". Pozostawala tylko Jennie - kumoszka i swiatlo w moim zyciu. Byla takze Lynn Needham, ktora stala sie moja bliska przyjaciolka, czasami opiekunka do dziecka, przewodnikiem po Nowym Jorku i wsparciem w trudnych chwilach. Byla nasza klitka - legowisko niesprawiedliwosci - w ktorej lubilam tylko jedno: stara wanne stojaca posrodku kuchni. Uwielbialam brac gorace kapiele w morzu piany. Zdarzaly sie okazjonalne wyjscia z mezczyznami, ale zaden z tych kontaktow nie rokowal na przyszlosc. Zaczelam przypominac sobie, jak czulam sie przed poznaniem Phillipa - za wysoka, skromna i malomowna, zakompleksiona z setki powodow, ze zbyt malym biustem. Ale tak naprawde uzmyslowilam sobie, ze boje sie kolejnego zwiazku. Nie chcialam byc zmuszona do opowiadania, co zdarzylo sie z Phillipem... nie, raczej Phillipowi. Wciaz na piersi nosilam te szkarlatna litere i nie wierzylam, ze kiedykolwiek uda mi sie ja usunac. Nie, nie bylo zadnego "gdzie indziej". ROZDZIAL 10
Zostalam wiec dziewczyna od kanapek i kawy... Ale wiecie co? To i tak bylo znacznie lepsze od mojego dotychczasowego zycia. Czasami nie moglam juz scierpiec tego biegania do sklepu. Nienawidzilam bycia "blondynka w czarnej sukience". Ale
19
jednoczesnie kochalam ten stan rzeczy, bo oznaczal takze pisanie, komponowanie, nauke. Stanowilam czesc czegos, co czasami potrafilo byc bardzo piekne i wzruszajace. Pewnego ranka Lynn Needham zajrzala do klitki w "muzycznej fabryce", w ktorej siedzialam.-Lepiej rzuc wszystko, moze z wyjatkiem tej goracej kawy. Wzywa cie nasz pan i wladca. Barry staral sie poswiecac mi czas dopiero pod koniec dnia, wiec bylo to niewatpliwie nietypowe wezwanie. Biegiem popedzilam do jego biura. Musialam liczyc sie z tym, ze jego czas rzeczywiscie byl cenny.
-Mam dobra i zla wiadomosc - oswiadczyl.
Znajdowalismy sie w tym samym pomieszczeniu, w ktorym kiedys pierwszy raz udalo mi sie wystapic, po to tylko, by wkrotce potem zostac zwyklym goncem. Poczulam jeszcze szybsze bicie serca. Mow, co sie stalo! Nie przeciagaj tego, blagalam w myslach.
-Wyslalem jedna z twoich piosenek do Kalifornii - powiedzial. - "Nielaske". Poprawiona
wersje, ktora pokazalas mi w ubieglym tygodniu. Spodobala sie tam komus. Chce ja
nagrac.
Podekscytowana rzucilam mu sie w ramiona. Chyba nigdy dotad tego nie robilam. Na pewno nie. Usmiechnal sie i delikatnie mnie odsunal. Popatrzyl mi prosto w oczy.
-Teraz ta zla. Ten "ktos" chce sam ja zaspiewac. Przeciez to moja piosenka!
-Odpowiedz, ze to niemozliwe - rzeklam bez chwili wahania. Poczulam, ze niewidzialne palce zaciskaja mi sie na szyi. - Nie. Barry, prosze.
-Nie chcesz nawet wiedziec, o kogo chodzi? Musialem sie zgodzic, zeby ona ja wykonala. W przeciwnym razie