JAMES PATTERSON Zabawa w chowanego I Lezalam bez ruchu, wcisnieta pod podloge werandy, przez ktora wchodzilo sie do naszego domu w poblizu West Point. Tulilam twarz do zimnej, przemarznietej ziemi, zascielonej suchymi liscmi. Bylam pewna, ze wkrotce zgine. Razem z coreczka. W glowie kolataly sie slowa piosenki Crosby'ego, Stillsa i Nasha - "Nasz dom jest wspanialym miejscem".-Nie placz... prosze, tylko nie placz - szepnelam do ucha malej. Nie bylo wyjscia... zadnej drogi ucieczki. Do tego z dzieckiem na reku. Nie bylam glupia. Przeanalizowalam juz wszystkie mozliwosci. Wiedzialam, ze nie mam najmniejszych szans. Phillip zabije nas, kiedy tylko tu dotrze. Nie moglam do tego dopuscic. Ale nie mialam pojecia w jaki sposob go powstrzymac. Delikatnie przyslanialam dlonia usta Jennie. -Nie wolno ci odezwac sie ani slowem, kochanie. Kocham cie. Nie wolno ci wydac zadnego dzwieku. Slyszalam, jak Phillip szaleje w domu, nad nami. W naszym domu. Biegal z pietra na pietro, przetrzasal wszystkie pokoje, przewracal meble. Byl wsciekly, zdesperowany. I szalony. Bardziej niz kiedykolwiek dotad. Tym razem za sprawa kokainy, ale wiedzialam, ze to byl tylko katalizator. Nie radzil sobie z wlasnym zyciem. -Wychodz, wychodz, gdziekolwiek jestes, Maggie... Wychodzcie, Maggie... Jennie... To twoj tatus. Tatus i tak cie znajdzie! - krzyczal, az ochrypl. - Wychodz, Maggie... Koniec zabawy! Maggie, rozkazuje ci wyjsc, gdziekolwiek, do diabla, sie chowasz... Ty nieposluszna dziwko... Lezalam drzac pod stara weranda. Zeby znow zaczely mi szczekac. To nie moglo dziac sie naprawde. Wydarzenia, w ktorych uczestniczylam, byly wprost niewyobrazalne. Delikatnie tulilam do siebie coreczke, ktora ze strachu zmoczyla sie. -Nie wolno ci plakac. Nie placz. Jestes taka grzeczna dziewczynka. Tak bardzo cie kocham... Jennie, patrzac mi powaznie prosto w oczy, ze zrozumieniem pokiwala glowa. Chcialam, zeby wszystko okazalo sie tylko nocnym koszmarem. By zycie wrocilo do normalnosci. Ale to nie byl zly sen. Tak jak zawal serca mojej matki, kiedy ja - trzynastolatka -zostalam z nia sama w domu. Tylko teraz sytuacja wygladala duzo gorzej. Slyszalam meza - mojego meza - biegajacego w te i z powrotem po schodach. Wciaz wrzeszczal... Nie przestawal ani na chwile od ponad godziny. I walil piesciami w sciany. Kapitan Phillip Bradford. Wykladowca matematyki w Akademii. Oficer i dzentelmen. Takie przynajmniej panowalo powszechnie przekonanie. Ludzie chcieli w to wierzyc, podobnie jak ja. Godzina zamienila sie w dwie. Az wreszcie uplynely trzy godziny w absolutnych ciemnosciach, na zimnie i w ciasnocie. W istnym piekle. 1 Na szczescie Jennie zasnela. Przyciskalam ja do piersi, starajac sie, by tracila jak najmniej ciepla. Sama pragnelam zasnac, poddac sie, ale wiedzialam, ze mi nie wolno. Dopiero switalo. Jedna z szalenczych godzin Phillipa. Trzecia, moze czwarta rano. Nagle rozlegl sie trzask frontowych drzwi, przypominajacy grzmot. Glosne kroki zadudnily tuz nad moja glowa. Jennie obudzila sie.-Ciii - szepnelam. -Maggie! Wiem, ze tu jestes. Wiem! Nie jestem glupi. Nie masz gdzie uciec. -Tato... Tato! - zawolala Jennie, jak robila to wielokrotnie z dajacego jej poczucie bezpieczenstwa lozeczka. Pod werande wdarla sie blyskawica. Ostre, przerazajace swiatlo oslepilo mnie. Jakby w przywykle do ciemnosci oczy wbilo sie tysiac ostrych odlamkow. -Mam cie! Tu jestes! Maggie i Jennie. Tutaj sa moje dziewczynki - zawolal Phillip triumfalnie. Jego glos byl tak ochryply, ze w innych okolicznosciach nie rozpoznalabym go. Bylam nawet w stanie uwierzyc, ze ten mezczyzna wcale nie jest moim mezem. Jakze moglby nim byc? Z lufy trzymanej przez niego broni blysnelo i rozlegly sie dwa ogluszajace wybuchy. Wypalil prosto w nas. Zamierzal zabic mnie albo Jennie. Moze nas obie. Ale mialam niespodzianke dla Phillipa. Teraz moja kolej! Nacisnelam spust. II Czasami wydaje mi sie, ze zostalam napietnowana przerazajaca szkarlatna litera. Wielkim M, jak morderczyni. Wiem, ze to uczucie nigdy juz mnie nie opusci. Jakiez to niesprawiedliwe. Straszne. I nieludzkie. Wspomnienia sa niepelne i chaotyczne, ale jednoczesnie tak wyrazne i przerazajace, ze zdaja sie rozrywac moj umysl. Nigdy juz mnie nie opuszcza. Opowiem wam wszystko, nie oszczedzajac nikogo, szczegolnie siebie. Wiem, ze pragniecie poznac prawde. Wiem, ze to wielka sensacja. Odczulam juz, co znaczy byc takim zywym "newsem". A wy? Czy mozecie sobie wyobrazic, jak to jest? Miejscowi dziennikarze z Newburgh, Comwall i Middletown te pierwsza strzelanine uznali za najstraszniejsza "tragedie rodzinna" w historii West Point. Ja zas mialam wrazenie, ze cala historia przydarzyla sie zupelnie komus innemu. Nie mnie i Jennie, ani nawet nie Phillipowi, choc tak bardzo zasluzyl na los, jaki go spotkal. Jednak po dwunastu latach, gdy czas pomogl mi wyrzucic wszystko z pamieci, druga smierc sprawila, ze przeszlosc znowu stanela mi przed oczami z przerazajaca wyrazistoscia. Obsesyjnie staram sie znalezc odpowiedz na pytanie, ktore bez przerwy krazy mi po glowie: czy rzeczywiscie jestem morderczynia? Czy zabilam nie jednego, ale dwoch mezow? Sama juz nie wiem. Naprawde nie wiem! Jestem zupelnie zdezorientowana. 2 Robi sie tu strasznie zimno... Czasami mysle, ze prawie tak zimno, jak w tamto BozeNarodzenie, kiedy zginal Phillip. A mnie pozostaje tylko siedziec w tej wieziennej celi, cierpiec i czekac na rozpoczecie procesu. Postanowilam wiec wszystko spisac - dla siebie, ale jednoczesnie i dla was. Opowiem wam, co przezylam. Kiedy to przeczytacie, dokonacie wlasnej oceny. Wlasnie w ten sposob dziala nasz system prawny, prawda? Bedziecie moimi sedziami. Aha, i wierze wam. Jestem ufna osoba. Zapewne wlasnie dlatego sie tu znalazlam, wplatana w tak straszne klopoty. 3 KSIEGA PIERWSZA PRZEKLENSTWO LOSU 4 ROZDZIAL 1 Wczesna zima roku 1984Znow snieg. Kolejne Boze Narodzenie. Niemal rok uplynal od smierci Phillipa - lub, jak okreslaja to niektorzy, od jego zabojstwa. Siedzialam w zoltej taksowce, jadacej zasypanymi topniejacym sniegiem ulicami Nowego Jorku. Probowalam zachowac spokoj, ale nie szlo mi najlepiej. Obiecywalam sobie, ze nie beda sie bac, ale balam sie, i to bardzo. Na zewnatrz, za mokrymi szybami samochodu, nawet Swieci Mikolajowie Armii Zbawienia wygladali zalosnie. W taka pogode psa nie dalo sie wygonic z domu, a ci, ktorzy musieli wyjsc na ulice, przemykali chylkiem z rekami wbitymi gleboko w kieszenie. Policjanci kierujacy ruchem wygladali jak zapomniane sniezne balwany. Nawet golebie znikly gdzies z parapetow i dachow. Popatrzylam na moje odbicie w szybie. Dlugie blond wlosy, ktorymi zawsze sie szczycilam, piegi nie dajace sie ukryc nawet pod grubym makijazem, troche nieproporcjonalny nos i piwne oczy, ktore odzyskaly juz przynajmniej czesc swego zwyklego blasku. Do tego male usta o dosc grubych wargach... wedlug Phillipa, gdy zartowal jeszcze w szczesliwych czasach, jakby stworzone do francuskiej milosci. Mysl o nim sprawila, ze wstrzasnal mna dreszcz. Sam pomysl uprawiania seksu wywolywal u mnie przerazenie. Uplynal rok od tej okropnej strzelaniny w West Point. Powrot do normalnosci, zarowno pod wzgledem fizycznym, jak i umyslowym, byl powolny. I wiedzialam, ze duzo mi jeszcze brakuje. Noga wciaz bolala, a umysl nie funkcjonowal tak sprawnie jak przedtem. Nadal lekiem reagowalam na byle halas. Na kazdej ciemnej ulicy widzialam nieistniejace zagrozenie. Kiedys potrafilam swietnie panowac nad swymi uczuciami, ale utracilam te zdolnosc. Plakalam zupelnie bez powodu, wsciekalam sie na sasiadow, ktorzy probowali byc mili, bylam bezsensownie podejrzliwa w stosunku do przyjaciol i balam sie obcych. Czasami wprost sama siebie nienawidzilam! Oczywiscie przeprowadzono dochodzenie, ale nie doszlo do procesu sadowego. Gdyby Jennie nie zostala poszkodowana, gdybym to tylko ja byla zbroczona krwia z rannej nogi, byc moze juz wtedy trafilabym do wiezienia. Ale fakt, iz trzyletnie dziecko takze odnioslo obrazenia, uwiarygodnil moje zeznania, z ktorych wynikalo, ze dzialalam w samoobronie. Zaden prokurator nie byl zainteresowany wniesieniem oskarzenia, a Akademii Wojskowej wyraznie zalezalo na wyciszeniu calej sprawy. Bylo przeciez oczywiste, ze oficerowie nie atakuja swoich zon i dzieci. W West Point one w ogole nie istnialy. Bylysmy niczym scenografia dla karier naszych mezow. Wsiadlam wiec w samolot i przylecialam do Nowego Jorku, gdzie wynajelam mieszkanie z dwoma sypialniami. Znajdowalo sie na trzecim pietrze dosc ponurego gmachu na Zachodniej Siedemdziesiatej Piatej Ulicy. Zapisalam Jennie do przedszkola. Nasze zycie zaczelo toczyc sie w nieco wolniejszym tempie. Ale nie udalo mi sie znalezc tego, czego pragnelam najbardziej: kresu bolu i poczatku nowego istnienia. Mialam dwadziescia piec lat. I nosilam pietno w ksztalcie litery M - pietno mordercy. Odebralam komus zycie, nawet jesli rzeczywiscie zrobilam to w samoobronie. Do odwaznych swiat nalezy, tlumaczylam sobie. Tego dnia naprawde zdobylam sie na odwage. Gonilam za marzeniem, ktore przesladowalo mnie przez ostatnich kilkanascie lat. Moze wlasnie dzisiaj rozpoczne nowe zycie. Ale czy dobrze robilam? Czy bylam nalezycie przygotowana? A moze popelniam straszne glupstwo? Kurczowo sciskalam teczke pelna piosenek, ktore napisalam w ciagu minionego roku. Piosenki - muzyka i slowa - byly moim sposobem pozbywania sie bolu i wyrazania nadziei na lepsze jutro. Tak naprawde ukladalam je od dziesiatego czy jedenastego roku zycia - zazwyczaj tylko w glowie, ale czasami takze przelewalam na papier. Podobaly sie wszystkim i byly chyba jedyna rzecza, ktora mi naprawde niezle wychodzila. Ale czy wystarczajaco dobrze? Ostatnio sluchaly ich jedynie Jennie oraz wiewiorka imieniem Smooch i choc laknelam wszelkiego uznania, zdawalam sobie przeciez sprawe, ze ich opinia nie jest miarodajna. Wkrotce jednak moja tworczosc oceni profesjonalista. Jechalam zaprezentowac swe dziela Barry'emu Kahnowi - temu Barry'emu Kahnowi - piosenkarzowi i kompozytorowi, ktorego dziesiec lat temu sluchala cala Ameryka. Teraz byl jednym z najwiekszych producentow plytowych na swiecie. Barry Kahn chcial poznac moje piosenki. Tak przynajmniej twierdzil. ROZDZIAL 2 Stalam jak sparalizowana.A dalej szlo jeszcze gorzej. -Spoznilas sie - stwierdzil sucho. To byly jego pierwsze slowa. - Pracuje wedlug scislego rozkladu dnia. -To przez ten snieg - wyjasnilam. - Cala wiecznosc trwalo znalezienie taksowki, a kiedy juz mi sie udalo, nie mozna bylo jechac szybciej. Zaczynalam sie denerwowac i poganiac kierowce, a ten wciaz zwalnial i... Jezu, pomyslalam. Przeciez wygaduje okropne brednie. Musze sie zebrac do kupy. Natychmiast! Patrzyl na mnie zimnym wzrokiem. Sprawial wrazenie prawdziwego drania. -Powinnas wyjsc wczesniej z domu. Mam nabity plan dnia. Planuje wszystko z wyprzedzeniem. Ty tez moglabys tak robic. Napijesz sie kawy? Ta nagla uprzejmosc zupelnie mnie zaskoczyla. -Tak, poprosze. Zadzwonil na sekretarke. -Z cukrem i smietanka? - zapytal, a ja odruchowo przytaknelam. Pojawila sie sekretarka. -Kawa dla panny Bradford, Lynn. Ciasteczka? - Zaprzeczylam ruchem glowy. - Dla mnie tez tylko kawa - polecil swoim charakterystycznym glosem. Odeslal Lynn gestem dloni, po czym zasiadl za biurkiem i zamknal oczy. Zastanawialam sie, kim, u licha, jest ten facet? Jak na moj gust byl tuz po czterdziestce, mial ciemne wlosy, wyraznie przerzedzone z przodu, dlugi nos, waskie usta i kilkudniowy zarost. Pospolita twarz (fani uwazajacy go za "seksownego" zwracali chyba raczej uwage na walory jego duszy, a nie na wyglad zewnetrzny), na ktorej odbijaly sie trudne przezycia, a jednoczesnie wewnetrzny spokoj. Podczas naszego pierwszego spotkania byl ubrany jak przecietny mezczyzna, w flanelowe spodnie i niebieska koszule. Barry Kahn sprawial wrazenie osoby spokojnej i, mimo demonstrowanej oschlosci, raczej niegroznej. Patrzac na niego pomyslalam, ze zapewne jest kawalerem i mieszka samotnie. Nie interesowalo mnie to wlasciwie, ale takie nasunely mi sie refleksje. Mam oko do szczegolow. W kontaktach z ludzmi zawsze zwracam na nie uwage. Lynn wrocila z kawa w porcelanowych filizankach. Odebralam swoja, przy okazji polewajac sobie dlon. Zapewne nie wygladalam na pewna siebie. Wlasciwie musialam sprawiac wrazenie idiotki. Tak przynajmniej sie wtedy czulam. A bylam po prostu przerazona! Jakbym nagle znalazla sie noca w ogromnym lesie. Barry wstal, by zaoferowac pomoc, ale beztrosko machnelam reka. -Wszystko w porzadku - zapewnilam. - Nic sie nie stalo. Spokojnie. I prosze nie zwracac uwagi na szkarlatne M. Kahn ponownie usiadl. -Niezla z ciebie literatka - skwitowal. To mial byc zapewne komplement. W szpitalu, w ktorym przechodzilam rehabilitacje i komponowalam piosenke za piosenka, postanowilam napisac do niego list, w ktorym wyrazalam podziw dla jego tworczosci i nadzieje, ze pewnego dnia zechce zapoznac sie z moimi wypocinami. Po wyslaniu tego pierwszego, zabralam sie za pisanie kolejnych i w kwietniu wysylalam je juz regularnie co tydzien. Listy pochodzace z glebi serca, do czlowieka, ktorego w ogole nie znalam. O rety! Wiem, ze to dziwne, ale tak wlasnie postapilam. Teraz nie dalo sie juz tego odwolac. Nie odpisal na zaden z listow, wiec nie wiedzialam nawet, czy ktorykolwiek z nich przeczytal. Jedno tylko bylo oczywiste - nigdy nie zostaly odeslane. Nie powstrzymywalo mnie to od pisywania coraz to nowych. Wlasciwie to chyba te listy utrzymywaly mnie przy zyciu. Dzieki temu moglam do kogos mowic, mimo ze ten ktos nie odpowiadal ani slowem. W pewnym sensie to pisanie pomoglo mi w rehabilitacji. Stopniowo stawalam sie coraz silniejsza i zaczelam wierzyc, iz pewnego dnia znow poczuje sie dobrze. Na szczescie Jennie pozbierala sie znacznie szybciej ode mnie, choc i w jej psychice chyba juz do konca zycia pozostanie jakas skaza. Moja siostra przyjezdzala z dalekich przedmiesc Nowego Jorku i opiekowala sie nia. Pozwalano malej bez ograniczen odwiedzac mnie w szpitalu. Byla zafascynowana moim wozkiem i elektrycznym lozkiem. Wzruszalo mnie, ilekroc tulac sie prosila: -Zaspiewaj piosenke, mamusiu. Tylko jakas nowa. Czesto jej spiewalam. Spiewalam nam obu. Kazdego dnia pisalam nowa piosenke. Nagle zdarzyla sie zadziwiajaca rzecz. Cud. Do szpitala w West Point przyszedl zaadresowany do mnie list. Droga Maggie 7 W porzadku, wygralas. Nie mam zielonego pojecia, dlaczego Ci odpisuje. Wszystkiemuchyba winne moje miekkie serce, co wcale mi sie nie podoba. Lepiej, bys zachowala to wylacznie do swojej wiadomosci. Mowiac szczerze, Twoj list poruszyl mnie. Dostaje mnostwo korespondencji; wiekszosc sekretarka od razu wyrzuca do kosza. A listy, ktore mi przekazuja, zazwyczaj wyrzucam sam. Ale Ty... Ty jestes inna. Uswiadamiasz mi, ze sa jeszcze gdzies prawdziwi ludzie, a nie tylko pochlebcy, probujacy za wszelka cene wedrzec sie do mojego studia. Czuje, ze poznalem Cie juz troche. To bardzo pomaga mi zrozumiec, o czym do mnie piszesz. Slowa piosenek, ktore mi przeslalas, zrobily na mnie duze wrazenie. To bez watpienia amatorszczyzna - musisz dopiero nauczyc sie pisac teksty - ale ma w sobie sile, bo zawiera czytelny dla sluchacza przekaz. Nie oznacza to oczywiscie, iz (a) nauka przyniesie jakikolwiek rezultat, (b) bedziesz w stanie zyc z pisania. Ale w porzadku, poswiece Ci pol godziny, o ktore tak prosilas, by "raz na zawsze stwierdzic, czy masz talent do pisania czy nie." Kiedy wyjdziesz ze szpitala, skontaktuj sie z Lynn Needham - moja sekretarka - zeby umowic spotkanie. Na razie nie pisz, prosze, kolejnych listow. I tak zajelas mi wystarczajaco duzo czasu. Zamiast pisac do mnie, napisz kilka naprawde dobrych kawalkow! ROZDZIAL 3 Podpisal sie "Barry". I oto teraz znalazlam sie przed nim, czujac sie zupelnie nie namiejscu, jakbym byla jednym z tych "pochlebcow", ktorzy za wszelka cene chcieli "wedrzec sie" do jego studia. Nie staralam sie wywrzec na nim wrazenia swoim ubiorem. To nie bylo w moim stylu. Mialam na sobie biala bluzke bez kolnierzyka, rozowa kamizelke, dluga czarna spodnice i buty na plaskim obcasie. Bylam tu. A o to mi przeciez chodzilo. Tak sie staralam, aby wyzbyc sie calego swego pesymizmu, nie miec zadnych negatywnych mysli... ale jednoczesnie czulam, ze takie wspaniale rzeczy nigdy nie zdarzaja sie ludziom tak zwyczajnym jak ja. To po prostu niemozliwe. -Spiewasz swoje piosenki, czy tylko je piszesz? - zapytal. -Takze spiewam, a przynajmniej mam nadzieje, ze mozna to nazwac spiewaniem. - Przestan sie tlumaczyc, Maggie, myslalam jednoczesnie. Nie musisz przeciez za nic przepraszac. -Wystepowalas kiedys profesjonalnie? -Spiewalam w klubowych chorkach w okolicach West Point. Ale przestalam, bo nie podobalo sie to mojemu mezowi. -Wiele rzeczy mu sie nie podobalo, prawda? -Uwazal, ze sie "szlajam". Nie mogl zniesc, ze inni mezczyzni na mnie patrza. - Wiec go zastrzelilam, dodalam w duchu. -Ale teraz chcesz sprobowac? Spiewac przed publicznoscia? Czujesz sie na silach? Serce zabilo mi mocniej na mysl o czyms takim. -Tak, czuje sie na silach. -Ciesze sie. - Gestem reki wskazal przepiekny, lsniacy czarny fortepian Steinway'a, stojacy w rogu gabinetu. - Zaczniemy od sprawdzianu bez swiadkow. Masz cos ze soba? Siegnelam po teczke. -Cale mnostwo. Chce pan posluchac ballad? Bluesow? Skrzywil sie. -Nie, Maggie. Zaspiewaj tylko jedna piosenke. To przesluchanie, nie koncert. Jedna piosenke?, pomyslalam. Zrobilo mi sie ciemno przed oczami. Nie mialam pojecia, ktory utwor wybrac. Jedna piosenke? Wzielam ze soba co najmniej trzydziesci, a teraz stalam zdezorientowana, zrozpaczona i zawstydzona, jakbym byla calkiem naga. Wez sie w garsc. To przeciez zwykly czlowiek. Spiewalas te piosenki po tysiackroc, powtarzalam sobie. -Slucham, Maggie - powiedzial, zerkajac na zegarek. Odetchnelam gleboko i usiadlam do fortepianu. Jestem dosc wysoka i mam tego swiadomosc, wole wiec siedziec. Z tego miejsca widzialam przez okno tlum na Broadwayu. Znow to przerazenie, jakbym znalazla sie w ciemnym lesie. W porzadku, powiedzialam sobie. Jestem tu, gdzie jestem i wystepuje przed Barrym Kahnem. Zrobie wszystko, zeby opadla mu szczeka. Potrafie tego dokonac. -Utwor nosi tytul "Kobieta z ksiezyca". Opowiada o... kobiecie nocami sprzatajacej biura w niewielkim miasteczku i podczas pracy zawsze spogladajacej na ksiezyc. Marzy, by kiedys stanac na jego powierzchni. Zerknelam na jednoosobowe audytorium. Jezu, bylam w jego biurze. Ta kobieta przy jego fortepianie to ja. Odchylil sie w fotelu, stopy wsparl na dolnej szufladzie biurka, splotl palce i przymknal oczy. Nie odezwal sie ani slowem. Melodia "Kobiety z ksiezyca" przypominala napisane przez Barry'ego "Swiatlo naszych czasow". Zaczelam grac i spiewac miekkim, drzacym glosem, ktory nagle wydal mi sie ponury i taki zwyczajny. Gdy ciagnelam, mialam wrazenie, ze caly moj wysilek idzie na marne. Skonczylam. Milczenie. Kiedy osmielilam sie na niego spojrzec, siedzial w zupelnym bezruchu. -Dziekuje - przemowil wreszcie. Czekalam. Nic wiecej jednak nie zamierzal powiedziec. Schowalam nuty z powrotem do teczki. -Zadnej krytyki? - zapytalam obawiajac sie odpowiedzi, chcialam jednak uslyszec cos wiecej niz tylko zwykle "dziekuje". Wzruszyl ramionami. -Jak moge krytykowac wlasne dziecko? To przeciez moja muzyka, nie twoja. Moj glos, tylko odtwarzany przez ciebie. Nie jestem zainteresowany. Czulam plonace purpura policzki. Bylam okropnie upokorzona, a jednoczesnie wsciekla. -Mialam nadzieje, ze bedzie pan zadowolony. Napisalam ja na panska czesc. Chcialam jak najpredzej uciec, ale zmusilam sie do pozostania na miejscu. 9 -Rozumiem. To dla mnie zaszczyt. Ale wydawalo mi sie, ze przyjechalas, aby zaspiewac wlasne piosenki. Jesli chcialbym uslyszec echo, poszedlbym do tunelu metra i sam zaspiewal. Wszystkie twoje utwory przypominaja moje? Nie, do cholery. Nie sa podobne do niczyich piosenek!-Chodzi o to, czy mam cos bardziej oryginalnego? -Wlasnie o oryginalnosc mi chodzi. Jest niezbednym elementem. Zaczelam goraczkowo przerzucac kartki. Moje palce drzaly i nie mialam w nich czucia. W glowie maszerowala mi cala orkiestra wojskowa. -Poslucha pan jeszcze jednej? Wstal. Pokrecil glowa, wyraznie zdegustowany. -Naprawde, Maggie, nie wydaje mi sie... -Mam jedna. Wiele. Nie panskich, tylko swoich wlasnych. - Obiecywalam sobie przeciez, ze nie bede sie tlumaczyc. Westchnal ciezko i z rezygnacja machnal reka. -Skoro juz tu jestes... jeszcze jedna. Tylko jedna, Maggie. Wyjelam "Chabrowy blekit". Piosenka przypominala nieco stary przeboj Carole King. Moze nie byla wystarczajaco oryginalna. Kolejny plagiat? Szum w moim mozgu wciaz przybieral na sile, az zamienil sie w huk, jakby pod czaszka przejezdzal pociag. Z trudem powstrzymywalam sie przed ucieczka. Schowalam te piosenke i wybralam inna - "Nielaske". Tak, to zdecydowanie lepszy wybor. Napisalam ja niedawno, juz po przyjezdzie do Nowego Jorku. Jedna piosenka. Czulam na sobie wzrok Barry'ego Kahna i wyczuwalam jego narastajace zniecierpliwienie. Wydalo mi sie, ze w pokoju zrobilo sie goraco. Nie patrzylam juz na niego. Nie odrywalam oczu od nut "Nielaski". Utwor opowiadal o moim malzenstwie z Phillipem i byl bardzo osobisty. Poczatkowy zachwyt, milosc, ktora myslalam, ze czuje, pozniej narastajacy terror, utrata wzgledow meza i coraz trudniejsze zycie u jego boku. Jedna piosenka. Odwrocilam sie do instrumentu, odetchnelam gleboko i zaczelam grac. Poczatkowo spiewalam bardzo delikatnie, ze stopniowo narastajacym zaangazowaniem, na nowo przezywajac dawne zdarzenia. Phillip, ja, Jennie, nasz dom... Gdy spiewalam, zauwazylam, ze w pokoju cos sie zmienilo. Zapanowala w nim atmosfera zrozumienia, ktorej oczekiwalam piszac te listy. Poczulam zwiazek miedzy mna i tym mezczyzna siedzacym w milczeniu przy biurku. Skonczylam i czekalam chyba cala wiecznosc, az cos powie. Wreszcie odwrocil sie w moja strone. Wciaz mial zamkniete oczy. Wygladal tak, jakby cierpial z powodu bolu glowy. Potem spojrzal na mnie. -Nie powinnas rymowac "mnie" z "dnie" - powiedzial. - To nie najszczesliwsze zestawienie. Od biedy pasuje do tego, co robilas do tej pory, ale jest niedopuszczalne w powazniejszej, zawodowej dzialalnosci. Nagle zaczelam plakac. Nie potrafilam sie powstrzymac, choc lzy byly ostatnia rzecza na swiecie, ktorej teraz chcialam. Ogarnela mnie wscieklosc na sama siebie. 10 -Hej - zawolal, ale ja juz wcisnelam kartke do teczki i bieglam w strone drzwi.-Hej - powtorzyl. - Przestan plakac. Zaczekaj chwile. Odwrocilam sie do niego. -Przepraszam, ze zajelam tyle panskiego cennego czasu. Ale jesli zwraca pan uwage na byle rym, podczas gdy ja otwieram swoje wnetrze, nie widze szans, bysmy mogli wspolpracowac. I prosze sie nie obawiac. Nie bede juz pana wiecej niepokoic. Dopadlam drzwi, minelam zaskoczona Lynn Needham i wskoczylam do windy. Pieprzyc go. Pieprzyc Barry'ego Kahna. Bylam wystarczajaco zahartowana, aby dac sobie rade z tym, co czulam. Zreszta -musialam, mialam przeciez pod opieka male dziecko. To wlasnie dlatego ze szpitala pisalam jeszcze do kilku innych studiow muzycznych oprocz tego, nalezacego de Kahna. Jutro sprobuje dostac sie do jednego z nich. A potem... do kolejnych. Do wszystkich jakie istnieja, jesli tylko okaze sie to konieczne. Komus chyba wreszcie spodobaja sie moje teksty i muzyka. Byly zbyt dobre, zbyt szczere, by po ich wysluchaniu nic nie poczuc. Twoja strata, Barry Kahnie, panie Snobie. Poswiec swoj cenny czas wazniejszym sprawom! Mam nadzieje, ze jeszcze o mnie uslyszysz! ROZDZIAL 4 Czy kiedykolwiek korcilo was, by powiedziec, a nawet wykrzyczec: "Nie jestem taka glupia. Jestem w porzadku. I mam talent." Wykrzyczalam te slowa na Times Square. Tak po prostu. Nikl nie zwrocil na to uwagi. Potraktowano mnie jako jeszcze jedna z wielu krecacych sie wszedzie wariatek. Snulam sie bez celu przez kilka godzin, nie zwracajac uwagi na padajacy snieg, i wreszcie poszlam do przedszkola Jennie na Zachodniej Siedemdziesiatej Trzeciej Ulicy, zeby ja stamtad odebrac. Czulam sie jak smiec i tylko mialam nadzieje, ze tak nie wygladam. Cholera, co za dzien. -Uczcijmy te okazje - powiedzialam. - Jutro poczatek ferii swiatecznych. Uscisnij swoja ukochana mame i pojdziemy do jakiejs wspanialej restauracji. Tylko my dwie. Gdzie chcesz zjesc? W "Lutece"? A moze w "Rumpelmayer's"? Jennie zadumala sie, powaznie marszczac czolo i skrobiac sie po brodzie, jak robila zawsze, kiedy musiala podjac wazna decyzje. -A moze do McDonald'sa? Pozniej moglybysmy pojsc do kina. -Dla ciebie wszystko! - rozesmialam sie i ujelam ja za raczke. - Moj slodki kroliczku, ty jestes dla mnie najwazniejsza. I lubisz moje piosenki. -Kocham je, mamusiu. Zaczelysmy szczebiotac, jak zawsze. Bylysmy najlepszymi przyjaciolkami, kumoszkami, papuzkami nierozlaczkami, duchowymi siostrami... Nigdy zadna z nas nie bedzie sama, bo przeciez mialysmy siebie. -Jak uplynal ci dzien, kochanie? Musisz byc twarda tu, w Nowym Jorku. Na szczescie wiem, ze obie damy sobie rade. -W przedszkolu bylo fajnie. Mam nowa przyjaciolke - Julie Goodyear. Jest naprawde zabawna. A pani Crolius powiedziala, ze madra ze mnie dziewczynka. 11 -Bo jestes madra. A poza tym ladna i bardzo mila. Chociaz jednoczesnie okropnie mala.-I tak kiedys cie przerosne. Zobaczysz. -Na pewno. Bedziesz miala ze dwa metry wzrostu. Tak sobie beztrosko plotkowalysmy. Kumoszki, najlepsze przyjaciolki. Wlasciwie sobie calkiem dobrze sobie radzilysmy. Powoli przyzwyczailysmy sie juz do Nowego Jorku. No i na ile to sie dalo, zapominalysmy o Phillipie. Do diabla z Barrym Kahnem - twoja strata, panie Snobie! Bylo juz zupelnie ciemno, gdy wrocilysmy do domu. Cala moja zlosc zniknela i teraz patrzylam na pospolity fronton naszego budynku z obawa i niedowierzaniem. Cholera, chyba bedziemy musialy pomieszkac tu jeszcze przez pewien czas. Na przyklad do konca zycia, pomyslalam. Otworzylam frontowe drzwi, ktore jak zwykle zaskrzypialy. Normalna rzecz w tym miescie. Cholera! W korytarzu i na polpietrze nie palilo sie swiatlo. Jedynie przez okno na klatce schodowej saczyl sie slaby blask ulicznej lampy. -Strasznie tu - szepnela Jennie. -Nie - uspokoilam ja pewnym glosem. - W Wielkim Jablku to nic nowego. Ujelam ja za reke i zaczelysmy wspinac sie po schodach. Nagle zatrzymalam sie. Napielam odruchowo wszystkie miesnie i przycisnelam dziecko do siebie, chcac je obronic. Ktos siedzial bez ruchu w cieniu na pietrze. Ktos wysoki i dobrze zbudowany. Niedobrze. Rzeczywiscie bylo tu strasznie. Ostroznie zrobilam krok w strone milczacej postaci. -Halo. Kto to? Kto tam jest? - zawolalam, przypominajac sobie wszystkie przerazajace historie na temat Nowego Jorku. Przed oczami stanelo mi rowniez tamto wydarzenie z West Point. Siedzaca postac miala chyba jakies nakrycie glowy. Dziwnego ksztaltu kapelusz? Cos cholernie nietypowego. Phillip, przebieglo mi przez mysl. Wiedzialam, ze to niemozliwe, ale skojarzenie bylo szybsze od swiadomosci. Phillip uwielbial wyskakiwac nagle zza krzakow lub z szafy, wiedzac jak bardzo sie przestrasze i traktujac to jako swietny dowcip. Kiedys, w czasie Halloween, wlozyl indianski pioropusz i skoczyl na mnie z tomahawkiem. Nigdy w zyciu nie przeleklam sie tak, jak wtedy. W koncu to jednak ja skoczylam do niego z bronia w reku i strzelalam... strzelalam... Ale Phillip nie zyl, a przeciez nawet w Nowym Jorku nie ma duchow. Zblizylam sie jeszcze odrobine. Postac wciaz ani drgnela. -Hej! - zawolalam ponownie. - To wcale nie jest zabawne. Prosze sie odezwac. Choc slowem. Glos naszych krokow przypomnial mi chod Phillipa, gdy cicho krazyl po domu szukajac nas. Bliska histerii odwazylam sie wspiac na pietro. 12 Za moimi plecami Jennie wyszeptala przerazona:-Kto to, mamusiu? Drugi raz to sie juz nie powtorzy, pomyslalam. Juz nie zrobi nam krzywdy. Nie, do cholery! Rzucilam sie na zagrazajaca nam postac, wymierzajac cios swoja ciezka teczka. Trafilam drania. Przewrocil sie, a ja natychmiast uswiadomilam sobie, co zrobilam. -O, moj Boze! Nie wierze! - Wybuchnelam smiechem, choc napiecie nie do konca jeszcze ustapilo. - Kurcze blade. Jennie biegiem pokonala kilka ostatnich schodkow, smiejac sie wraz ze mna. "Phillip" okazal sie ogromnym koszem pelnym, wartych ladnych kilkaset dolarow, dlugich roz. Otworzylam dolaczony do niego bilecik. Dla Maggie Bradford. Oto prezent z okazji pierwszego dnia powrotu do lask. Jestes szalona, ale jesli naprawde zalezy Ci na tej pracy, zatrudniam Cie. Sprawilas, ze zmarnowalem swoj caly dzisiejszy "cenny czas". Wierz mi. Barry Z perspektywy czasu z pewnoscia mozna to uznac za zabawne zdarzenie. Bez watpienia ze szczesliwym zakonczeniem. Ale kiedy pisze te slowa, powraca pytanie, ktore wcale nie jest zabawne. W kazdym razie nie dla mnie. Czy zawsze, kiedy nadchodza klopoty, moim pierwszym odruchem jest chec zabijania? Czy popelnilam nie jedno, ale dwa morderstwa? Wielu ludzi tak wlasnie uwaza. Jednym z nich jest prokurator poludniowej dzielnicy Nowego Jorku. Za pierwszym razem chodzilo o Phillipa Bradforda. A pozniej... pozniej byl Will. ROZDZIAL 5 San Diego, Kalifornia, lipiec 1967Szescioletni Will Shepherd snil o Indianach. Dzikich i bezlitosnych. Przybywali do niego falami, na mustangach, ze strzalami dlugimi niczym wlocznie, wycelowanymi prosto w jego serce. Kochal ten dreszcz emocji, ten film uporczywie odtwarzany we wlasnej glowie. Kochal zagrozenie. Uslyszal plusk! To nie mialo sensu. Otworzyl oczy, natychmiast z powrotem je zamknal i zasnal. Znow Indianie i kowboje. Zadnych pluskow. Przynajmniej w jego filmie. Obudzil sie ponownie, za kwadrans osma. Ubral sie cicho, by nie obudzic spiacego brata Palmera i zszedl na pograzony w absolutnej ciszy parter domu. W kuchni pokroil chleb, posmarowal go maslem orzechowym oraz dzemem i nalal sobie mleka. Sniadanie dla jednego. Komu potrzebna byla mama? Wlasciwie po co mu ktokolwiek? Will zobaczyl swoja twarz i nieuczesana czupryne odbijajace sie w lsniacym tosterze. Uswiadomil sobie, ze tak naprawde, bardzo teskni za mama. Teskni za przygotowywanymi przez nia sniadaniami. Wiedzial, ze odeszla i zamieszkala gdzies w Los Angeles. Nie musial juz byc swiadkiem tych jej okropnych klotni z ojcem, ale teraz wolalby nawet to, niz ciagle milczenie. Czasami on i Palmer tesknili za nia tak, ze plakali w najglupszych momentach. Ale na co dzien nienawidzil jej. Na co dzien, jednak nie dzisiaj. Plusk w basenie? Nagle Willy sobie przypomnial. Zebral naczynia i wstawil je do zlewu, po czym wybiegl przez rozsuwane drzwi do zalanego promieniami slonca ogrodu. Okrazyl rog bialo-niebieskiego domu i dopadl skraju basenu. Zatrzymal sie tam tak gwaltownie, ze o malo nie wpadl do wody i zaczal wrzeszczec tak przerazajaco, ze obudzil mlodszego brata, ktorego glowa pojawila sie w oknie. Will krzyczal tak glosno, ze na pomoc przybiegli sasiedzi. Zaczeli tulic go do siebie i starali sie oslonic przed widokiem, na ktory i tak zdazyl sie juz napatrzec, i ktorego zapewne nigdy w zyciu nie zapomni. Szescioletni chlopiec zobaczyl unoszacego sie na powierzchni migotliwej wody ojca, w czerwonym szlafroku i bezowych, luznych spodniach. Na jednej stopie mial zolty kapec. Drugi, lezacy na wodzie, wygladal jak kwiat lilii. Oczy ojca byly szeroko otwarte i jakby wpatrzone w chlopca. To twoja wina, zdawaly sie mowic. Niegrzeczne dziecko. To twoja wina, Will. Widzisz co narobiles! To wszystko twoja wina! O 5:52 Anthony Shepherd wyszedl z domu, postanowiwszy utopic sie we wlasnym basenie. Willowi wydawalo sie, ze czesc jego samego utonela wraz z ojcem. Kilka dni po tym samobojstwie Will i Palmer spedzili ostatnie popoludnie w Kalifornii na przegladzie ubran i zabawek. Musieli wybrac tyle, ile miescilo sie w czterech walizkach. Ani jednej rzeczy wiecej. Matka nie chciala wziac ich do siebie. Nikt nie wyjasnil chlopcom, dlaczego. Glupia dziwka, myslal Will, uzywajac brzydkich slow uslyszanych od ojca podczas klotni z zona. Bracmi zaopiekowala sie niania, ale mogla robic to tylko przez kilka dni. Wreszcie dowiedzieli sie, ze poleca do Anglii, do ludzi, ktorzy zgadzaja sie ich przygarnac. Mieli zaczac nowe zycie u swych ciotek - Eleanor i Vannie - ktorych nigdy nawet nie widzieli. To wlasnie one zazadaly, by maksymalnie ograniczyc bagaze. Na gwarnym, pelnym krzataniny miedzynarodowym lotnisku Los Angeles dwaj podobni do siebie blond chlopcy siedzieli zdezorientowani, czekajac na lot. Towarzyszyl im doktor Engles - jeden z nielicznych przyjaciol ojca. Doktor opowiadal im o Londynie, glupiej krolowej i jeszcze glupszej zmianie wart przed Palacem Buckingham, o ktorej kiedys czytala Willowi matka. Ale Will nie sluchal, o czym mowil ten glupi doktor Engles. Znow widzial przed soba ojca plywajacego w basenie i przewiercajacego go wzrokiem. 14 -Szanowni panstwo - dotarlo do uszu chlopca. - Lot numer czterysta jedenascie linii Pan American z Nowego Jorku do Londynu. Doktor wyciagnal reke, zeby poprowadzic Willa.-No chodz - powiedzial. Malec ugryzl go z calych sil, az do krwi. -Cholera! - syknal Engles, szturchajac go druga reka. - Ty gowniarzu! Potworze! Will wyszczerzyl zeby zbroczone krwia. -Nie chce jechac do zadnej Anglii - zawyl. - Chce zostac tutaj! Prosze, tato. Prosze, mamo. Prosze, niech ktos mi pomoze. To nie ja zabilem tate. Nie chcialem tego zrobic. Tato, przestan tak na mnie patrzec. Tato, prosze... ROZDZIAL 6 Will nigdy nie zapomni pierwszych kilku godzin w Anglii. Wraz z bratem rownie dobrze mogli trafic na Ksiezyc. Ciotka Eleanor wyszla po nich na lotnisko. Chlopiec zauwazyl, ze ta otyla kobieta o twarzy bladej jak sciana, obawiala sie jego bardziej niz on jej. Od razu poczul do niej niechec. Nic mi nie moze zrobic, uznal. Nikt nigdy nie zrobi mi krzywdy, a juz na pewno nie ona. Ciotka wyjasnila, ze jej siostra Vannie zostala w domu, aby przygotowac powitalna kolacje. Bedzie smakowac jak trawa, pomyslal. Anglia to najgorsze miejsce na Ziemi. W drodze z lotniska Heathrow ciotce Eleanor ani na chwile nie zamykaly sie usta, wiec chlopcy nie mieli nawet sposobnosci rozejrzec sie wokol. Ilekroc odwrocili od niej wzrok, tracala ich palcem, by ponownie skupic na sobie uwage. Will powaznie myslal o odgryzieniu tego wbijajacego mu sie pod zebra palucha. -Znaczna wiekszosc londynczykow mieszka poza centrum miasta, w poblizu gestej sieci stacji metra. My, na przyklad, mieszkamy w Fulham, i to juz od dawna. Od czasu, gdy wasza matka wyjechala, zeby zbic fortune w Ameryce. Zapewne jej sie to udalo, kiedy wyszla za waszego ojca. Odziedziczy wszystkie jego pieniadze, a wy dostaniecie tylko tyle, ile zdecyduje sie wam podarowac. My obie na pewno nie dostaniemy nic, ale na dobra sprawe nie liczylysmy, ze kiedykolwiek otrzymamy od niej cokolwiek. To nie w jej stylu. Masz racje, nie spodziewaj sie niczego od mojej mamy, przyznal w duchu Will. Wiedzial, ze ciotka uczy historii w szkole podstawowej i zapewne dlatego byla tak gadatliwa. Jednak obrzydliwie smierdziala potem i jakim prawem wygadywala takie rzeczy o jego mamie? Jak zauwazyl, Palmerowi takze sie nie podobala. Byl na tyle sprytny, ze aby miec spokoj, udawal spiacego. Wreszcie taksowka zatrzymala sie przed trzypietrowym domem z czerwonej cegly, z malymi oknami i szescioma schodkami prowadzacymi do frontowych drzwi. -Jestesmy na miejscu - obwiescila wesolo ciotka, ale Will myslal teraz o drzewach i otwartych przestrzeniach San Diego. Te wspomnienia sprawily, ze w oczach zalsnily mu lzy. 15 Podobne do siebie jak dwie krople wody domy ciagnely sie po obu stronach ulicy, arosnace przed nimi drzewa byly skarlowaciale, powykrecane przez wiatr, i na dodatek calkowicie pozbawione lisci. Palmer wzial jedna walizke, ciotka druga, zas Will musial z ogromnym wysilkiem taszczyc az dwie. Zanim doszli do drzwi, te otworzyly sie i stanela w nich kobieta ubrana w obcisle, czarne spodnie i tego samego koloru golf. Z gardla Willa dobyl sie cichy jek. Poczul, jak serce wali mu w piersi, a policzki zaczynaja palic. Kobieta byla mloda, a jej popielatobrazowe wlosy siegaly lopatek. Oczy miala blekitne, a skore jasna i delikatna. To moja mama, przebieglo mu przez glowe. Oczywiscie natychmiast uswiadomil sobie, ze to niemozliwe. Ciotka Vannie - najmlodsza siostra matki - byla uderzajaco podobna do kobiety, ktora kiedys, dawno temu, tulila chlopca do piersi, mowila, ze go kocha, a pozniej nagle odeszla. Jego serce wypelnila dziwna mieszanina strachu i zachwytu. Chcial natychmiast pasc jej w ramiona, a jednoczesnie z krzykiem rzucic sie do ucieczki. -Zdejmijcie buty, zanim wejdziecie - powiedziala Vannie. - Nie chcemy chyba, zeby bloto roznioslo sie po calym domu, prawda? Jego nowy dom. Anglia. Nowe zycie. Prywatny horror. To byl dopiero poczatek. ROZDZIAL 7 Legenda narodzila sie bardzo wczesnie. I nigdy juz nie zgasla."Will jest bardzo inteligentnym i rozsadnym chlopcem, ale jednoczesnie po mistrzowsku wykorzystuje swoj urok osobisty, bezczelnosc i klamstwo". Takie zdanie napisal dyrektor szkoly podstawowej Fulham Road wiosna roku 1970. "Gdyby bardziej przykladal sie do nauki, jego oceny bylyby znacznie lepsze, ale interesuje go tylko sport, w ktorym ma wybitne osiagniecia, oraz wszczynanie bojek z kolegami, posrod ktorych uchodzi za niepokonanego. Zastanawia mnie, czy chlopiec jest swiadomy elementarnych zasad zycia w spoleczenstwie i roznic miedzy rzeczywistoscia a fantazja". Will swietnie zdawal sobie sprawe z tych roznic, ale w zaleznosci od wlasnych potrzeb wybieral to, co bardziej odpowiadalo mu w danym momencie. Podczas weekendow chlopiec czesto wybieral sie na piesze wycieczki po okolicy. Pewnego dnia, majac jedenascie lat, uslyszal okrzyki dobiegajace od strony stadionu oddalonego o niecale dwa kilometry od domu. Zaintrygowany poszedl sprawdzic, co sie tam dzieje. Wydal cale tygodniowe kieszonkowe, aby wejsc na trybune. Stamtad zobaczyl fascynujacy widok: dwudziestu dwoch mezczyzn podzielonych na dwie grupy, lecz polaczonych wspolnym celem. Grali w gre nazywana w Anglii futbolem, choc w Stanach okreslenie to oznaczalo zupelnie inna konkurencje sportowa, ktora widywal tylko w telewizji. Sam gral w pilke nozna w szkole, wyrozniajac sie sposrod rowiesnikow, ale byla to wylacznie bezladna kopanina pilki przez zgraje dzieciakow. Tutaj zas dostrzegl symetrie, geometrie i porzadek tak piekny i naturalny jak fale morskie. Mezczyzna z pilka popedzil naprzod. Inny biegl w pewnej odleglosci, a kolejny pojawil sie na skrzydle. Ten ostatni otrzymal podanie i, nie zwalniajac ani na moment, skierowal sie ku bramce, scigany przez jednego z przeciwnikow, ktory nagle rzucil mu sie pod nogi i zdolal wybic pilke, ktora tym razem trafila do zawodnika z jego druzyny. I natychmiast wszystko uleglo odwroceniu. Na boisku zapanowal ruch przypominajacy odplyw. Broniacy zmienili sie w atakujacych, atakujacy zas przystapili do obrony. Willowi przypominalo to obraz w kalejdoskopie, ktory dostal od ojca, gdy mial piec lat. I ten halas! Wraz z kazdym przejeciem pilki lub zagrozeniem ktorejs z bramek, tlum huczal i szumial, a gdy w pewnej chwili padl gol, aplauz przybral na sile do tego stopnia, ze chlopcu wydalo sie, iz popekaja mu bebenki, a serce przestanie bic. Tej nocy we snie przyszla do niego matka. Patrzyl z przerazeniem, jak caluje martwe oczy ojca i smieje sie upiornie do syna. Jej zeby byly zbroczone krwia. Widzisz, co narobiles, Will? To wszystko twoja wina. Pewnego ranka, kilka dni pozniej, na ulicy natknal sie na zblakanego psa o brazowej siersci. Wreszcie znalazl przyjaciela w tej cholernej Anglii. -Chodz, piesku. Chodz ze mna - zawolal i kilkakrotnie poklepal sie po udzie. - Nie boj sie. Zawedrowal do miejskiego parku, a zwierzak podazal za nim jak cien. Nie wiedzial, dlaczego ogarnela go fala wscieklosci. Wlasciwie to uczucie towarzyszylo mu czesto, odkad opuscil Kalifornie. Odkad ojciec sie zabil. To samobojstwo bylo dla niego strasznym przezyciem. Wciaz czul sie za nie odpowiedzialny i, co wiecej, wbil sobie do glowy, ze sam takze skonczy w ten sposob. Usiadl na brzegu niewielkiego stawu. Pies wciaz trzymal sie blisko. Byl jego nowym kolega. Will wreszcie wyrwal sie z zamyslenia, pokrecil glowa i mruknal do towarzysza: -Popelniasz duzy blad zostajac ze mna. Przynosze pecha. Nie zartuje. Zwierzak zapiszczal i wyciagnal lape w strone chlopca. Ale w Willu wezbrala wscieklosc. Na ojca, na ciotki, na Palmera. Czul sie tak, jakby jakas obrecz sciskala mu piersi. W uszach dzwonilo. Swiat zabarwil sie na czerwono. Siegnal reka do zimnej wody i chwycil spory kamien. Bez najmniejszego ostrzezenia wymierzyl nim psu cios w glowe. Zamachnal sie po raz drugi i czworonog przewrocil sie, skowyczac. Smutne brazowe oczy patrzyly z wyrzutem. Chlopiec uderzal i uderzal, az pies przestal sie ruszac. Nie wiedzial, dlaczego to zrobil. Przeciez polubil tego zwierzaka. W kazdym razie stwierdzil, ze zlosc zniknela, jakby nigdy jej nie bylo. Odprezyl sie. Wlasciwie zupelnie nic nie czul. W tym momencie odkryl, ze potrafi byc dobry, ale gdzies w glebi jego osobowosci czai sie zlo. Jakby bylo dwoch Willow. ROZDZIAL 8 Will od poczatku wiedzial, ze drzemie w nim cos wielkiego, i wcale nie dziwilo go to odkrycie, choc dla innych stanowilo zaskoczenie. Will Shepherd byl najmlodszym w historii graczem podstawowej jedenastki szkoly w Fulham. Majac zaledwie jedenascie lat zdolal naklonic trenera, by pozwolil mu cwiczyc z 17 druzyna. Natychmiast trafil do pierwszego skladu i ku zazdrosci kolegow, starszych odobrych szesc, siedem lat, zostal najlepszym strzelcem. Numerem jeden! Gdy mial ledwie dwanascie lat, Fulham zwyciezylo w rozgrywkach ligi londynskich szkol i utrzymalo mistrzowski tytul az do czasu odejscia Willa z druzyny. Jako czternastolatek strzelil dziewiec bramek w meczu wygranym przez jego druzyne 12-0. Chlopak byl dlugonogi i wysoki jak na swoj wiek, a przy tym zadziwiajaco sprawny fizycznie. Ponadto niewiarygodnie szybki. Jego trener twierdzil, ze biega jak strzala. Mknal po boisku jak najszybsi napastnicy w jego ojczystym amerykanskim futbolu. Trenowal codziennie, poswiecajac na to caly wolny czas, az pilka stala sie niemal przedluzeniem jego stopy, czy tez satelita polaczonym z nia jakas niewidzialna sila. W soboty i niedziele cwiczyl caly dzien - szesnascie godzin na dobe. Boisko stalo sie jego prawdziwym domem, zamiast tego gownianego miejsca, w ktorym mieszkaly ciotki i Palmer. Lokalni dziennikarze uczynili z niego szkolna legende Londynu. Zachwycali sie jego radosnym, a przy tym niezwykle skutecznym stylem gry, umiejetnoscia pokierowania jej przebiegiem, podkreslajac dziwny w ich mniemaniu fakt, iz pochodzil ze Stanow. Ale oni nic nie rozumieli. Zaden z nich nie wiedzial, ze Will skrycie doskonalil swoj indywidualny styl. Mial go od samego poczatku. Uznal, ze musi byc inny, rozpoznawalny, powinien wyrozniac sie sposrod innych graczy, bo w przeciwnym razie zostanie uznany za samotnika. Swietnie rozumial, co w jego zyciu oznacza ta gra: angielski futbol pozwoli mu uniknac samotnosci i obaw. Sport i wszystko, co z nim zwiazane spowoduje, ze nigdy juz nie bedzie myslal o placzacej matce i plywajacym w basenie ojcu. Futbol stanowil jedyna bron, ktora mogla go ocalic. Musiala. ROZDZIAL 9 Wiosna roku 1985Przez poltora roku pod okiem Barry'ego Kahna cwiczylam gre na fortepianie, az wydawalo mi sie, ze starlam palce; do kosci. Rozpoczelismy od tekstow i zasad dotyczacych ich pisania, stworzonych przez Boba Dylana, Joni Mitchell, Rodgersa i Harta, Johnny'ego Mercera oraz samego Barry'ego, wedlug ktorych ciezka praca nawet miernote potrafi wzniesc na wyzyny. Kazal mi wciaz pisac i zmieniac to, co napisalam. Zmuszal do wnikania coraz glebiej w moja przeszlosc tak, ze zdarzaly sie dni, kiedy gotowa bylam blagac go, by dal mi wreszcie spokoj. Ale nigdy tego nie zrobilam. W duchu pragnelam, by naciskal mnie jeszcze bardziej. Byl bezwzgledny, a ja pozostawalam twarda i nieustepliwa. -Wypierasz sie samej siebie - mawial. - Ukrywasz wlasne uczucia za tanimi rymami i sentymentalnymi bzdurami. - Albo: - Ty chyba nic nie czujesz. Widze to, bo nic nie jestes w stanie mi przekazac. A jesli ja niczego nie odbieram, to pomysl, jak zareaguje publicznosc. Ukrzyzuja cie, Maggie. -Jaka publicznosc? - zapytalam. -Nie widzisz jej? Nie wyobrazasz sobie tych tlumow, ktore sluchaja twoich piosenek? Jesli tak jest naprawde, wynos sie stad. Przestan marnowac moj czas. Pracowalam wiec jeszcze ciezej, az oboje bylismy usatysfakcjonowani. Wtedy z kolei zajelam sie zglebianiem sztuki komponowania. Tu takze Barry byl wymagajacy i niewyrozumialy, choc wiedzialam, ze z muzyka radze sobie lepiej niz ze slowami. Piszac ja, czulam swoisty komfort. Pewnego dnia stwierdzil wreszcie, ze panuje nad nia jak nad woda z kranu. Gdy chce, jest zimna lub parzy w rece, leje sie strumieniem badz kapie po kropli. Czasem mialam wrazenie, ze zazdroscil mi tego. A mnie to wyraznie imponowalo. W tym wspolzawodnictwie wyraznie mu dorownywalam. Wreszcie przyszedl czas na spiewanie i tutaj dopiero Barry okazal sie prawdziwym mistrzem. Nauczyl mnie wlasciwej dykcji, akcentowania i wyrazania emocji. Pokazal, jak spiewa sie przed publicznoscia, a jak poslugiwac sie mikrofonem w studiu nagraniowym. Stwierdzil, ze moj glos jest naturalny, w przeciwienstwie do wielu innych piosenkarzy, choc zaznaczyl, ze jego osad niewiele tu znaczy. -Zdecyduja o tym sami sluchacze. Kto na przyklad mogl przewidziec, ze glos Boba Dylana podbije serca publicznosci. A przeciez tak wlasnie sie stalo. Twoj plynie z glebi duszy. Jestes w stanie wyrazic intonacja nastroj pasujacy do twoich tekstow. Potrafisz wyrazic nim troske, chlod, znudzenie, zyczliwosc i milosc. Kocham jego brzmienie! Naprawde? Wreszcie zasluzylam na komplement. Zapamietalam go, slowo po slowie. Cwiczylam w pobliskim studiu nagraniowym Power Station. Nie tylko wykonywalam wlasne utwory, ale takze wystepowalam w roli poslanca, na okraglo biegajac po kanapki i kawe. Zawsze chodzilam ubrana w czarna sukienke do samej ziemi. Mowiono: "Wysoka blondynko w czarnej sukience, mozesz przyniesc nam kanapki?". Odpowiadalam: "Jasne, nie ma sprawy; z czym?" Nie moglam pogodzic sie z takim traktowaniem. Wiedzialam, ze Barry nie zrobilby czegos takiego zadnemu mezczyznie. Ale tlumaczyl mi, ze to wazna czesc mojej pracy, a jesli mi sie nie podoba, moge isc gdzie indziej. Wiedzialam, ze nie ma zadnego "gdzie indziej". Pozostawala tylko Jennie - kumoszka i swiatlo w moim zyciu. Byla takze Lynn Needham, ktora stala sie moja bliska przyjaciolka, czasami opiekunka do dziecka, przewodnikiem po Nowym Jorku i wsparciem w trudnych chwilach. Byla nasza klitka - legowisko niesprawiedliwosci - w ktorej lubilam tylko jedno: stara wanne stojaca posrodku kuchni. Uwielbialam brac gorace kapiele w morzu piany. Zdarzaly sie okazjonalne wyjscia z mezczyznami, ale zaden z tych kontaktow nie rokowal na przyszlosc. Zaczelam przypominac sobie, jak czulam sie przed poznaniem Phillipa - za wysoka, skromna i malomowna, zakompleksiona z setki powodow, ze zbyt malym biustem. Ale tak naprawde uzmyslowilam sobie, ze boje sie kolejnego zwiazku. Nie chcialam byc zmuszona do opowiadania, co zdarzylo sie z Phillipem... nie, raczej Phillipowi. Wciaz na piersi nosilam te szkarlatna litere i nie wierzylam, ze kiedykolwiek uda mi sie ja usunac. Nie, nie bylo zadnego "gdzie indziej". ROZDZIAL 10 Zostalam wiec dziewczyna od kanapek i kawy... Ale wiecie co? To i tak bylo znacznie lepsze od mojego dotychczasowego zycia. Czasami nie moglam juz scierpiec tego biegania do sklepu. Nienawidzilam bycia "blondynka w czarnej sukience". Ale 19 jednoczesnie kochalam ten stan rzeczy, bo oznaczal takze pisanie, komponowanie, nauke. Stanowilam czesc czegos, co czasami potrafilo byc bardzo piekne i wzruszajace. Pewnego ranka Lynn Needham zajrzala do klitki w "muzycznej fabryce", w ktorej siedzialam.-Lepiej rzuc wszystko, moze z wyjatkiem tej goracej kawy. Wzywa cie nasz pan i wladca. Barry staral sie poswiecac mi czas dopiero pod koniec dnia, wiec bylo to niewatpliwie nietypowe wezwanie. Biegiem popedzilam do jego biura. Musialam liczyc sie z tym, ze jego czas rzeczywiscie byl cenny. -Mam dobra i zla wiadomosc - oswiadczyl. Znajdowalismy sie w tym samym pomieszczeniu, w ktorym kiedys pierwszy raz udalo mi sie wystapic, po to tylko, by wkrotce potem zostac zwyklym goncem. Poczulam jeszcze szybsze bicie serca. Mow, co sie stalo! Nie przeciagaj tego, blagalam w myslach. -Wyslalem jedna z twoich piosenek do Kalifornii - powiedzial. - "Nielaske". Poprawiona wersje, ktora pokazalas mi w ubieglym tygodniu. Spodobala sie tam komus. Chce ja nagrac. Podekscytowana rzucilam mu sie w ramiona. Chyba nigdy dotad tego nie robilam. Na pewno nie. Usmiechnal sie i delikatnie mnie odsunal. Popatrzyl mi prosto w oczy. -Teraz ta zla. Ten "ktos" chce sam ja zaspiewac. Przeciez to moja piosenka! -Odpowiedz, ze to niemozliwe - rzeklam bez chwili wahania. Poczulam, ze niewidzialne palce zaciskaja mi sie na szyi. - Nie. Barry, prosze. -Nie chcesz nawet wiedziec, o kogo chodzi? Musialem sie zgodzic, zeby ona ja wykonala. W przeciwnym razie doszloby do zerwania kontraktu. Niczym w nocnym koszmarze wyobrazilam sobie, jak jakas baba wyje napisane przeze mnie slowa. -Oczywiscie, ze chce sie dowiedziec. Ale jesli cos zepsuje, zamorduje ja na miejscu! Zly dobor slow... wiem. -Wydaje mi sie, ze ona da sobie rade - usmiechnal sie slodko, jak czasami potrafil. - Chodzi o Barbre Streisand. Chce nagrac twoja "Nielaske". I poprosila, zebys przy tym byla. Znow rzucilam mu sie na szyje. Przycisnelam go mocno do siebie i ucalowalam w oba policzki. Koniec z bieganiem po kawe i kanapki z pastrami. Witaj, Hollywood! ROZDZIAL 11 Zarezerwowalam lot do Los Angeles dla siebie i Jennie. Zasluzylysmy na to. Kiedy wysiadlysmy z samolotu, wynajelam saaba i pojechalysmy nim do hotelu "Beverly Hills". Wydawalo mi sie, ze jestesmy co najmniej milion kilometrow od West Point. -Jest rozowy! - wykrzyknela Jennie, kiedy zatrzymalysmy sie przed wejsciem do hotelu. -To moj ukochany kolor. Wszystko jest rozowe. -Polecilam, zeby pomalowali go wlasnie tak - wyjasnilam. - Zadzwonilam wczesniej i wydalam odpowiednie dyspozycje. -Kocham cie! 20 -Ja ciebie tez.Przystojny blond bagazowy wzial nasze walizki tak delikatnie, jakby w srodku znajdowala sie drogocenna porcelana i poprowadzil do wspanialej chaty usytuowanej za glownym budynkiem hotelu - do bungalowu numer szesc, zarezerwowanego dla nas przez Barry'ego. Jak powiedzial: "Zebyscie razem z Jennie zrobily odpowiednio dobre wrazenia". On sie na tym znal. Ja nie. -Oto pani apartament. Pani i tej mlodej damy - rzekl bagazowy z usmiechem, szeroko otwierajac drzwi. Odruchowo zrobilam krok w tyl. W srodku czekaly dziesiatki najpiekniejszych roz. -Jezu - wyszeptalam. Jasnoczerwone roze byly wszedzie, gdzie tylko spojrzec. -Wszystkich gosci witacie taka iloscia kwiatow? - zazartowalam. Chlopak w odpowiedzi usmiechnal sie sympatycznie. -Nie, prosze pani. To prezent. Tu jest bilecik. Witaj w miescie marzen. Wierze ze rzucisz je na kolana. Nie daj sie jednak zwiesc wszystkiemu co blyszczy... Ani bukietom roz. Sciskam Ciebie i Jennie, B. Ja ciebie takze, Barry, pomyslalam. Ale juz do konca zycia nie przyniose ci ani jednego kubka kawy. ROZDZIAL 12 Mozecie sprobowac wyobrazic sobie, co wtedy czulam. Ale jest wielce prawdopodobne,ze wam sie to nie uda. Mialam wszystko, o czym marzylam. To byla nagroda za mordercza prace, za ostre reprymendy Barry'ego, za wszystkie lekcje spiewu i przerobki tekstow. Wreszcie, choc z dusza na ramieniu, stanelam w ciemnym korytarzu prowadzacym do pokoju nagraniowego "A" w slawnych Devan Sound Studios. Nagrywaja tu najslynniejsze piosenki, pomyslalam. Moja piosenka takze moze stac sie slynna. O kurcze. To bylo to. Woz albo przewoz. Ta jedyna szansa w zyciu, o ktorej wszyscy marza, lecz tylko nieliczni maja okazje ja wykorzystac. Nie spodziewalam sie, ze kiedys znajde sie w gronie tych wybrancow. Wiedzialam, ze rozne studia ciesza sie posrod scislej elity najwiekszych muzykow, gwiazd piosenki i ich menadzerow okreslona renoma, czasami wrecz mistyczna, czesto wynikajaca z rozmaitych przesadow. Elton John przez cale lata nagrywal wylacznie w odizolowanym od swiata zamku na poludniu Francji. Rolling Stones wybrali do tego celu lodz mieszkalna na Jamajce, by uzyskac tak specyficzne dla siebie brzmienie. Mnostwo piosenkarzy country bylo sklonnych nagrywac tylko w Nashville i jedynie Chet Atkins mogl byc producentem ich plyt. Devan stanowilo wlasnie jedno z takich kultowych studiow w Los Angeles. Scisnelam mocniej dlon Jennie. Patrzylysmy niemal jak we snie na sesje nagraniowa, w ktorej glownymi aktorami byli Barbra Streisand i Barry Kahn. Nie podobalo mi sie! Wlasciwie nie moglam tego zniesc. Mialam ochote wrzeszczec na nich. Glos Barbry nie byl tym, ktory mialam w glowie komponujac "Nielaske". Spiewala, moim zdaniem, zbyt po swojemu. -Co o tym sadzisz? - zapytalam Jennie. Slyszala setki razy, jak w domu spiewalam te piosenke. Wiedziala, w jaki sposob akcentowalam poszczegolne slowa i jakie uczucia nimi wyrazalam. -Ty spiewasz to lepiej - orzekla Jennie po chwili zastanowienia. - Ale ona tez mi sie podoba, bo piosenka jest ladna. Zdrajczyni! Ale moj stosunek zmienial sie zwolna wraz z postepem prac. Kazda proba wypadala wedlug mnie lepiej. Zaczelam slyszec w swojej piosence rzeczy, z ktorych dotychczas nawet nie zdawalam sobie sprawy. Bez watpienia nalezala do mnie, ale teraz stala sie takze i jej. Doszlam do wniosku, ze jestem tu wlasciwie niepotrzebna. Usiadlam i w milczeniu przezywalam upokorzenie. Barry zagladal do nas od czasu do czasu i byl niezwykle mily. W pewnym momencie wyobrazilam sobie, ze Barbra Streisand spiewa tylko dla mnie, tak samo jak ja spiewalam Jennie. Mialam wrazenie, ze przenioslam sie do miejsca, w ktorym muzyka i wszystkie moje uczucia zlewaly sie w jednosc. Bylam znow w West Point, ale w tych szczesliwszych czasach, kiedy spiewalam dla wiewiorki Smooch i tylko chwilami pozwalalam sobie pomarzyc o tym, co obecnie przezywalam. Poczulam ogarniajace mnie odretwienie, ale bylo to mile uczucie. Po co najmniej stu zgraniach Barbra i Barry zgodnie orzekli, ze sa zadowoleni i napiecie w rezyserce ustapilo blogiej i radosnej atmosferze. Odetchnelam z ulga, jakbym to ja wykonala swoja robote. Zmeczona pochylilam glowe. Ktos polozyl reka na moim ramieniu. Odwrocilam sie i popatrzylam prosto w twarz Barbry Streisand. Rzeczywiscie (jesli to wszystko dzialo sie naprawde) byla piekna, ale nie w powszechnym tego slowa znaczeniu. Z oczu promieniala dobroc, a usmiech byl pelen zrozumienia i wspolczucia. Widzialam, ze potrafi byc twarda, ale na co dzien to delikatna, slodka osoba. Nie wierzcie wszystkiemu, co pisza w gazetach... Zaufajcie mi w tej kwestii. -Wiem, jak musisz sie teraz czuc - przemowila. - Przynajmniej czesciowo. Pamietam, jak sama debiutowalam na Broadwayu. Jak po raz pierwszy weszlam do studia. Strasznie sie wtedy czulam. -Mnie wydawalo sie, ze opuscilam wlasne cialo - wyznalam. Usiadla obok Jennie i mnie. -Badz pewna, ze zasluzylas na te chwile. Wszystkie lzy, pot i klopoty poprzedzajace dzisiejszy dzien daja prawo, zebys teraz rozkoszowala sie swoim sukcesem. Twoja piosenka stanie sie przebojem, bez wzgledu na to, kto ja zaspiewa. Ale poniewaz ja ja wykonuje, publicznosc zwroci na nia uwage. Naprawde jest tego warta. Kocham twoja 22 muzyke, Maggie, i wszyscy inni rowniez ja pokochaja. Prosze, napisz dla mnie cosjeszcze. Ucalowala mnie w policzek i uscisnela serdecznie. -Dziekuje - szepnela. - Ta piosenka jest taka prawdziwa... Prawda az z niej emanuje. Na moment odebralo mi mowe. -Po prostu staram sie nie mowic glupot - wyszeptalam wreszcie. - Nie wyobraza pani sobie, co to dla mnie oznacza. Dla mnie i Jennie. -Och, alez tak. Pierwsza piosenka jest najlepsza ze wszystkich. - Popatrzyla na Jennie. - Twoja mama jest wspaniala. Dziewczynka usmiechnela sie i powiedziala zdecydowanym tonem: -Wiem. ROZDZIAL 13 Kiedys niesmialo marzylam, ze moze cos takiego mi sie przytrafi. Przeciez kazdy o czyms marzy. Teraz mysle, ze musial to byc jakis szalony sen na jawie. W krotkim czasie sprzedalam mnostwo swoich piosenek. Bylam doslownie rozchwytywana. Kazdego ranka budzilam sie w naszym nowojorskim mieszkanku z ta sama, pelna niepokoju mysla: "Czy wszystko dzieje sie naprawde"? Pewnego wieczora Barry zabral mnie do jednej z najszykowniejszych restauracji, by uczcic, jak to okreslil, "najwieksze przeboje Maggie". Opinia publiczna zwracala na mnie coraz baczniejsza uwage. Pisano o mnie w "Rolling Stone", "Sin" i "People". To bylo krepujace, nierealne, nie w moim stylu, ale nie probowalam nawet powstrzymac owej lawiny. Chyba po raz pierwszy w zyciu czulam sie wreszcie jak KTOS. Zapadal mrok, kiedy weszlismy do "Lutece" przy Piatej Ulicy na Manhattanie. Z wyrazna atencja posadzono nas w oranzerii. Barry dobrze znal tu szefa, wlasciciela i kelnerow. -Czy to randka? - zapytalam zartem... przynajmniej taka byla moja intencja. -To zadoscuczynienie, raz i na zawsze, za nasze pierwsze spotkanie - wyjasnil z usmiechem. Byl we wspanialym nastroju. Ja rowniez. Zamowilismy szampana, a pozniej zazyczylam sobie pate de foie gros, lososia w sosie szczawiowym i suflet sliwkowy. Czy wszystko dzialo sie naprawde? -Sama moglam cos przygotowac - powiedzialam, gdy skonczylismy jedzenie i zamowilismy brandy oraz kawe. -Nie watpie. Wiesz... - ciagnal - nic mnie tak nie uszczesliwilo jak patrzenie... -Jak wracam do zycia? -Kwitniesz. Wiesz, ze prawienie komplementow nie jest w moim stylu, ale to prawda. Szczera prawda. Nagle poczulam sie nieco speszona. Czyzby to naprawde byla randka? Czulam jednak, ze chyba nie jestem jeszcze na nia przygotowana. Balam sie rownoczesnie, ze moge zniszczyc nasza przyjazn. Barry wesolo mrugnal do mnie okiem. Musial wyczuc te obawy. -Ludzie coraz bardziej chca cie uslyszec, Maggie. Twoje teksty, muzyke i wyjatkowy glos. Ten twoj kontralt. Nikt teraz juz nie zamierza cie powstrzymywac. Nie ma zadnych ograniczen. Droga do pelnego sukcesu lezy przed toba otworem. 23 Zaczelam plakac. Nie obchodzilo mnie, ze ludzie przygladaja sie ciekawie. Bylam takcholernie szczesliwa, taka podekscytowana... Barry siegnal po chusteczke i otarl mi lzy. Oboje zaczelismy sie smiac. -Opowiedz mi o sobie. Kim, do diabla, jestes? Przestalas juz byc "blondynka w czarnej sukience". To pewne. Dusilam w sobie mnostwo przezyc, i tego wieczora wyrzucilam z siebie czesc z nich. Barry byl moim przyjacielem i ufalam mu. Juz samo uswiadomienie sobie tego stanowilo dla mnie ogromny krok naprzod. -Jakies trzydziesci kilometrow od West Point jest male miasteczko, Newburgh -zaczelam. -Bylem tam kiedys. I nie mam ochoty wracac - powiedzial i skrzywil sie wymownie. - Glowna ulica wyglada jak w Bejrucie. Chodzi o to wlasnie Newburgh? -Kiedys bylo przepieknym miasteczkiem, Barry. Lezy nad sama rzeka Hudson. Jestem typowa dziewczyna z prowincji. -Co slychac w twoich piosenkach, Maggie. Emanuje z nich szczerosc, uczciwosc i calkowity brak cynizmu. Sa sentymentalne jak ty, ale mow dalej. - Usmiechnal sie figlarnie. -Jestes pewny, ze chcesz tego sluchac? - zapytalam ostroznie. -Przestan byc taka skromna. Zostaniesz wielka gwiazda. Wszystko, co powiesz, bedzie uwazane za niezwykle interesujace. Mnie zaintrygowalas juz tego pierwszego dnia, kiedy weszlas do mojego biura. Uderzylam Barry'ego mocno w ramie, a potem na chwile przymknelam oczy. Trudno mi bylo wydobyc z siebie slowa. Ta opowiesc byla dla mnie przykra, nawet jesli sluchaczem byl Barry. Wreszcie odetchnelam gleboko i zaczelam: -Moi rodzice zbyt duzo pili. Wlasciwie powinnam nazwac rzecz po imieniu. Oboje byli alkoholikami. Ojciec, typowy furiat. Odszedl od nas, kiedy mialam cztery lata. Czesto plakalam z tego powodu. Mama umarla, gdy bylam w osmej klasie. Wraz z dwiema siostrami zamieszkalam u cioci Irene. Wyprowadzilam sie od niej po przyjeciu do szkoly sredniej. Obie siostry wyszly za maz i wyjechaly. Wszyscy nauczyciele radzili, zebym poszla do college'u. Ale ja nie widzialam tam siebie. Dostalam prace w restauracji obok West Point. Poznalam Phillipa. Pokochal mnie. Tak mowil i swym zachowaniem zdawal sie to potwierdzac. A ja jak powietrza w plucach potrzebowalam kogos, kto bedzie mnie kochal. Barry zmarszczyl czolo. -Phillip byl odzwierciedleniem twojego ojca, Maggie. Niewatpliwie wszyscy mamy wyrazna tendencje do powielania najgorszych bledow, prawda? -Chyba tak. Byl matematykiem w akademii. Wydawal sie taki madry i dobry. Ale okazalo sie, ze lubi zagladac do kieliszka. Jak moj ojciec. Oczywiscie chcialam go ratowac. Myslalam, ze mi sie uda. -Bil cie? - szepnal i delikatnie pogladzil moj policzek. Zachowal sie dokladnie tak jak powinien. Byl prawdziwym przyjacielem. 24 -Wtedy jeszcze nie wiedzialam, co poczac. Nie mialam pojecia, gdzie moglabym sie podziac, w jaki sposob poradzic sobie z wychowaniem Jennie. Uciekalam na strych naszego domu i pisalam piosenki, zeby uciec od rzeczywistosci. Spiewalam je Jennie. Obie ukrywalysmy sie na strychu.-Nigdy nie wykonywalas ich publicznie? Zaprzeczylam ruchem glowy. -Alez skad! Bylam zbyt wystraszona. -Oklamalas mnie podczas pierwszego spotkania. Zwalniam cie - zazartowal. -Prosze bardzo. - Odruchowo pogladzilam go po brodzie. - Teraz juz sama potrafie zatroszczyc sie o siebie i corke. Dziekuje za pomoc. -Przeciez nic nie zrobilem. Bylem tylko biernym swiadkiem zdarzen. Jestes wspaniala kobieta, Maggie. Mam nadzieje, ze pewnego dnia sama zdasz sobie z tego sprawe. Pochylilam sie nad stolem i pocalowalam Barry'ego. Bylismy sobie tacy bliscy... Kochalam go. Potrafilam to sobie uswiadomic, ale brakowalo mi sil, by powiedziec glosno. -Jestes najlepszy - szepnelam. -Nie. Nie dorownuje tobie. Naprawde, Maggie. Zapamietaj, od kogo uslyszalas te slowa po raz pierwszy. ROZDZIAL 14 Drugi lipca najlepszego roku w moim zyciu, chyba dziesiec tysiecy razy wspanialszego od wszystkich innych. Bylam na stadionie sportowym Meadowlands na przedmiesciach Nowego Jorku. Towarzyszyli mi Barry i Jennie. Nigdy nie zapomne tego dnia. Nikt mi juz go nie odbierze. Kilka minut po dwudziestej trzydziesci szalejacy disc jockey Bret Wolfe pojawil sie na estradzie koncertowej. Byl ubrany jak zwariowany nastolatek, ktorego rodzice w ogole nie powinni wypuscic z domu. Zaraz mial rozpoczac sie pierwszy wystep, rozgrzewka dla publicznosci. Wszyscy wiedzieli, ze gwiazda wieczoru - R.S.V.P. - pojawi sie okolo dziesiatej, moze nawet jeszcze pozniej. Spotkalo ich jednak nie lada zaskoczenie. W ogluszajacym wrzasku ledwie slychac bylo Breta Wolfe'a: -Mam niewatpliwa przyjemnosc przedstawic... Rozbrzmiala znajoma muzyka. Jaskrawe, fluorescencyjne obiekty latajace wystrzelily ku ksiezycowi w kwarcie, wiszacemu ponad dachem sceny. -...przedstawic panstwu... Panie i panowie... R.S.V.P! Nastala cisza, zburzona wreszcie tupotem nog ludzi dopiero teraz wchodzacych na stadion, ktorzy jak najszybciej pragneli dostac sie blisko sceny. -Nie moge uwierzyc, ze to oni. Przeciez jeszcze nie pora! -Jezu, co sie dzieje? Co to za gowno? Zza sceny patrzylam, jak niebieskie sztuczne ognie wystrzelily w gore. Trysnely zlote iskry, ktore wiatr zniosl na wschod, w strone centrum Nowego Jorku. Solista R.S.V.P -Andrew Tone - sprawny i bardzo seksy, podbiegl do mikrofonu i chwycil go jak zywego weza. Dlonia przeciagnal po dlugich wlosach koloru piasku. 25 -Zyjemy i zaraz pokazemy wam, na co nas stac!Uniosl reke z dlonia zacisnieta w piesc. Zespol zagral swoj hejnalowy kawalek i plynnie przeszedl do utworu, ktory byl ostatnio numerem jeden niemal na calym swiecie. Pozniej zagrali "Champion of Myself" i ballade "Loving a Woman of Character". Sluchacze popadli w absolutny amok. Nikt nie rozumial, co sie wlasciwie dzieje. Dziesiatki tysiecy fanow pojawia sie dopiero okolo dziewiatej trzydziesci, kiedy wystepy skoncza supporty. Muzyka wreszcie umilkla. Andrew Tone uniosl reke, by uciszyc widownie. -Nie pekajcie - zawolal. - Zaspiewamy te kawalki jeszcze raz, kiedy wszyscy juz tu beda. Wy, ranne ptaszki, zasluzyliscie jednak na nagrode. Naprawde kochacie te muzyke, co? Pomruk aprobaty. Glosne smiechy. Ale powszechna konsternacja wciaz wisiala w powietrzu. Czemu organizatorzy zburzyli opublikowany wczesniej program koncertu? -Zaspiewalismy te kawalki ze szczegolnego powodu. "Alive", "Champion", "Woman". To nasze trzy najwieksze przeboje. Wiecie, ze tak jest! Rozlegl sie glosny ryk aplauzu. -Rzecz w tym, ze wszystkie trzy zostaly napisane przez pierwsza i jedyna osobe, poprzedzajaca nasz dzisiejszy wystep. Bedzie dla nas wszystkich najwspanialsza rozgrzewka. Czesc sluchaczy mogla juz znac moje nazwisko, ale zapewne niewielu sposrod nich wiedzialo, ze jestem takze piosenkarka. Za plecami Andrew obsluga wtoczyla fortepian. Swiatla skierowane na scene zgasly i tylko instrument znalazl sie w promieniach punktowych reflektorow. Przez tlum przelecial szum wyczekiwania i jakby niepokoju. Wszyscy byli zaintrygowani, co zdarzy sie za chwile. -Prawdziwa kobieta z charakterem - ciagnal Tone, ukryty w ciemnosciach. - Oto jej pierwszy wystep na zywo... i to wlasnie dla niej wystapilismy juz teraz. Chcielismy w ten sposob zlozyc nalezny jej uklon. A jednoczesnie podziekowac za wszystko, co dla nas zrobila. Jedno moge wam zagwarantowac! Po raz pierwszy i ostatni ta dama nie bedzie glowna gwiazda wieczoru. Sluchajcie wiec. Oto zwalajaca z nog, chwytajaca za serca - Maggie Bradford! ROZDZIAL 15 Sluchalam Andrew wygadujacego komplementy. Zbyt wiele tego, pomyslalam. W ten sposob podgrzewal tylko niepotrzebnie oczekiwania publicznosci. Z jego slow wynikalo, ze oto zaraz wystapi jedna z najwiekszych na swiecie piosenkarek. A przeciez mowil jedynie o mnie. W dodatku wszystko bylo nieprawdziwe. Narastajace napiecie nagle zacisnelo stalowa obrecz na mojej piersi. Wiedzialam, ze bez problemu poradze sobie z gra, ale co ze spiewem? Nie, w tym momencie nie czulam sie jak "kobieta z charakterem"... Wlasciwie przestalam czuc cokolwiek. Z trudem bylam w stanie oddychac.Zmusilam sie do wejscia na ogromna scene. Rozlegly sie brawa i okrzyki - chyba szczere, ale dosc skape. Przypomnialam sobie slowa Andrew: "To jej pierwszy wystep na zywo". Odwazylam sie podniesc wzrok i popatrzec na morze twarzy i wielobarwnych 26 ubran. Oslepiajace swiatlo reflektorow sprawialo, ze fortepian wydawal sie ogromny,grozny i bardzo wazny. Boze, nie dam rady. Przeciez patrzy na mnie teraz cale miasto, myslalam przerazona. Nagle ogarnela mnie prawdziwa panika. Znow poczulam sie jak zalekniona i jakajaca sie dziewczynka. Znalam wielu sposrod towarzyszacych mi muzykow z sesji nagraniowych w Nowym Jorku. Wszyscy stali, zgodnie mnie oklaskujac. -Przestancie, chlopaki - krzyknelam do nich. - To tylko ja. Przestancie! -Pokaz im, Maggie! - zawolal perkusista Frankie Constantini. - Jestes najlepsza! Jakos dotarlam do instrumentu. Z ulga usiadlam, niepewna, czy nie widac przypadkiem, jak bardzo cala sie trzese. Jestem wysoka. Mam sto siedemdziesiat trzy centymetry wzrostu. Barry stwierdzil, ze tego wieczora wygladalam wyniosle jak wieza. Ale ja czulam sie taka niezdarna... jak wowczas, gdy bylam nastolatka. Moje dlugie wlosy opadaly mi kaskada na plecy i przynajmniej z nich bylam dumna. Ta jedyna rzecza moglam sie poszczycic. -Mieszkalam w West Point - dobylam z siebie, mowiac do lsniacego, srebrnego mikrofonu. - Mieszkalam w West Point, w poblizu tamtejszej akademii wojskowej. Bylam gospodynia domowa i matka - pania Bradford. Pamietam, ze uwielbialam przesiadywac na strychu. Przychodzila tam wiewiorka o imieniu Smooch i zanim urodzila sie moja corka, ona byla moja jedyna przyjaciolka. Bardzo lubilam siedziec na strychu, bo tam bylo bezpiecznie. Tam nie balam sie, ze przyjdzie maz i bedzie mnie bil. W tym wlasnie miejscu zaczely powstawac moje piosenki. Czulam sie tak, jakby czas sie cofnal. W poblizu, jak kiedys, byl Phillip. Slyszalam jego kroki na schodach naszego starego domu i szalenstwo w jego glosie, gdy krzyczal: "Nie schowasz sie przede mna!" Rece drzaly mi jak oszalale. Zmusilam palce, by uderzyly w klawisze. Zaspiewalam, wkladajac w to cale serce: Bylam kura domowa, Swiezo upieczona zona I matka, mamuska. Wiodlam blogie zycie Wysoko, gdzies na szczycie Rodzinnego szczescia. Strzyglam go, Prasowalam mu koszule Nazywalam sie pani Bradford. I myslalam, ze umre. Uderzyl mnie! Ja chyba snie. Ja chyba snie. Uderzyl mnie! Bylam kura domowa, Swiezo upieczona zona 27 I matka, mamuska.Uderzyl mnie! Jakze moze mnie kochac? Milosc i przemoc to dwa rozne swiaty. Mysle, ze umre, A on pojdzie dalej. Aplauz stopniowo przybieral na sile, az stal sie wprost ogluszajacy. Ludzie zaczeli tupac w rytm melodii. Halas unosil mnie nad stadionem, wyzej niz bylam kiedykolwiek w zyciu. Barbra mowila, ze wszyscy ci ludzie uwierza we mnie. Uwierzyli w moja historie. Rzeczywistosc przerosla nawet moje marzenia. I musze przyznac, ze chcialam, by ta chwila trwala cala wiecznosc. O kurcze! ROZDZIAL 16 Tak bylo kiedys. Teraz moj swiat wyglada inaczej.Nigdy nie myslalam, ze znajde sie tu, w nowojorskim wiezieniu. Wydaje sie to zupelnie niepojete, niewiarygodne. W ogole nie potrafilabym wyobrazic sobie takiego zbiegu okolicznosci, ktory moglby mnie zaprowadzic do celi. Pare dni temu przyprowadzono znana doktor psychiatrii - Deborah Green - ktora miala wydac opinie o moim stanie. Chyba nie moge nikogo winic za przypuszczenie, ze jestem szalona. "Zabojczyni meza" - takim mianem okreslano mnie w prasie. "Czarna Wdowa z Bedford". Na widok doktor Green, z ktora spotkalam sie w niewielkiej salce konferencyjnej obok kaplicy, po raz pierwszy od dawna usmiechnelam sie. Bylam zadowolona, ze pani doktor specjalizuje sie w przypadkach poslugiwania sie presja psychiczna, a nie w morderstwach. Starala sie byc wobec mnie lagodna i mila. Opowiedziala mi o sobie, o przyczynach skierowania tu wlasnie jej i uprzedzila, ze jezeli nie zechce z nia rozmawiac, nie bedzie nalegac i wowczas ktos inny ja zastapi. Byla w moim wieku i sprawiala wrazenie osoby kompetentnej i sympatycznej. Chyba od samego poczatku ja polubilam. Czyzby zaufanie? To zwykle przychodzi jednak znacznie pozniej. -Nie zamierzam utrudniac pani pracy - zapewnilam. - Opowiem o wszystkim, co chodzi mi po glowie. Nie widze powodow, by miec przed pania jakiekolwiek tajemnice. Siedzialam naprzeciw niej, zamiast lezec na kozetce, ktora tu wstawiono. Doktor Green pokiwala glowa i usmiechnela sie. Niewatpliwie potrafila umiejetnie naklonic ludzi do mowienia. A jednak nie bylam z nia do konca szczera. Istnial pewien sekret, o ktorym nie powiem ani jej, ani komukolwiek innemu. Swoistym paradoksem zas bylo to, ze wlasnie jego wyjawienie moglo mnie ocalic. -Moge mowic pani po imieniu? Widze, ze chcesz pogadac, Maggie - zaczela cieplym, lagodnym tonem. - Jesli potrzebujesz wyrzucic z siebie te smieci, slucham. Rozesmialam sie. 28 -Smieci, tak?Rzeczywiscie chcialam podzielic sie z kims tym, co lezalo mi na sercu. Podczas kilku pierwszych spotkan opowiedzialam doktor Green o tym wszystkim, czego bezskutecznie staraly sie dowiedziec gazety i telewizja, ktore obiecywaly gory pieniedzy. Wyjawilam jej to, co wywolywalo u mnie niepokoj, wstyd i wscieklosc. Na przyklad opowiedzialam o ojcu i o tym, jak opuscil mame w 1965 roku. Po prostu wyszedl z domu, jakby to byl motel, w ktorym na jakis czas wynajal pokoj. Opowiedzialam o moim jakze klopotliwym jakaniu sie, ktore wystapilo w czwartym roku zycia, a dalo sie wyleczyc dopiero, gdy mialam trzynascie lat. Jak bardzo cierpialam, kiedy dzieci smialy sie ze mnie. Jak mala i nic nie znaczaca czulam sie wtedy i jak zwalczylam te wade bez niczyjej pomocy. Opowiedzialam o ukladaniu w myslach piosenek, by uciec od nieszczesnych realiow swojego dziecinstwa. I o Phillipie, ktory w opinii wszystkich byl milym, spokojnym wykladowca, a w rzeczywistosci okazal sie kims zupelnie innym. Mial czarna corvette, ktora lubil jezdzic jak wariat, kolekcje broni oraz caly zbior zasad, ktorym musialam byc posluszna o kazdej porze dnia i nocy. Mowilam bez przerwy przez dwie godziny, a doktor Green sluchala, kiwala glowa i od czasu do czasu cos notowala. Wreszcie, podczas naszego trzeciego lub czwartego spotkania, zaskoczyla mnie. -Wydaje mi sie, ze o czyms zapomnialas - stwierdzila. -Co takiego? -A co z Willem Shepherdem? Pamietasz go? A tak, Will. Mezczyzna, za zabicie ktorego zamknieto mnie tutaj. -Do Willa jeszcze nie zdazylam dojsc - wyjasnilam. - On nalezy do szczegolnej, jedynej w swoim rodzaju klasy. ROZDZIAL 17 Will nauczyl sie, jak postepowac, by miec spokoj w szkole. Zostal juz okrzykniety najlepszym juniorem w Londynie. I stal sie bardzo popularny, szczegolnie wsrod dziewczyn. Wciaz nie mial jednak zadnego prawdziwego przyjaciela. Latem, gdy wlasnie skonczyl czternascie lat, zachorowal na grozna odmiane grypy. Dlugo nie opuszczaly go drgawki i wysoka goraczka. W chwilach swiadomosci obawial sie nawet, ze moze umrzec i dolaczyc do ojca. Ciocia Vannie byla przy nim w najgorszych momentach. Opiekowala sie chlopcem troskliwie, co bylo pewnym zaskoczeniem, bo dotychczas to ciotka Eleanor odwiedzala go najczesciej w jego pokoju. Wlasciwie Vannie zawsze wydawala mu sie odlegla. Wychodzila niemal kazdego wieczora, czesto z mezczyznami, ktorzy pojawiwszy sie kilkakrotnie, wkrotce byli zastepowani przez innych. Podczas choroby Will i Vannie grali w szachy i gawedzili. Ciotka byla wyraznie lepsza, ale on szybko pojal w czym rzecz i po tygodniu dorownal jej umiejetnosciami. Stwierdzil, ze niecierpliwie czeka na te codzienne pojedynki. Szachy pozwolily mu uwaznie przyjrzec sie ciotce. Wraz z bratem prowadzili niezliczone, ciche, nocne rozmowy na jej temat. Spekulowali na temat jej mezczyzn i wyjazdow do 29 Bournemouth i poludniowej Francji. A teraz, gdy ona miala wzrok utkwiony w szachownicy, mogl patrzec na nia do woli.Ilekroc byl pewien, ze tego nie zauwazy, przenosil spojrzenie na jej piersi. Marzyl, ze je caluje, delikatnie ssie sutki, ktore rysowaly sie wyraznie pod ubraniem. Oczami wyobrazni widzial, jak je gryzie. -Wszystkich naokolo wyprowadziles w pole, ale ze mna ci sie nie uda - powiedziala Vannie podczas jednej z najtrudniejszych dla obojga partii. - Wiem, ze jestes bardzo sprytny, Will, i za nic nie chcesz, zebysmy sie o tym dowiedzieli. Ale ja cie rozszyfrowalam. I swietnie wiem o czym naprawde myslisz, drogi chlopcze. Po szesciu dniach Will obudzil sie ktoregos ranka czujac pewien niepokoj. Jego stan ulegl wyraznej poprawie, wiedzial wiec, ze bedzie musial wstac z lozka. Powroci do gry w pilke, ale jednoczesnie przestanie tak czesto widywac Vannie. Mial w zwiazku z tym problem. O jakiejs dziewiatej trzydziesci rozleglo sie pukanie do drzwi. Palmera juz nie bylo - Eleanor zabrala go do Regent's Park Zoo - i Will postanowil udawac bardziej chorego niz byl w rzeczywistosci. Lubil symulowac i rozmyslac, jaki jest w tym dobry. -Nie spie - powiedzial slabym glosem, niczym Tomcio Paluch z bajki braci Grimm. - Prosze. Vannie uchylila drzwi. Miala na sobie pasiasta sukienke, scisle opinajaca jej biust. Natychmiast zwrocil nan uwage, zreszta jak zawsze. -Zabieram sie za robienie jajecznicy - rzekla z usmiechem. - Raczysz asystowac mi przy jej jedzeniu, panie? -No dobrze - szepnal, nie rezygnujac z udawania. - Ale zjem tylko odrobine. -W takim razie nie wiem, czy w ogole warto brac sie za te robote - rzekla, porozumiewawczo mruzac oko. Wtedy i on sie usmiechnal. Vannie nazywala jego smiech lobuzerskim. Wiedzial, ze go lubila, usmiechal sie wiec dla niej. -Lez tu sobie. Przyniose ci sniadanie do lozka, paniczu. Drzac patrzyl, jak wychodzi. Powrocila po pol godzinie, z jajecznica i tluczonymi ziemniakami dla obojga. Usiadla na skraju lozka, obok niego. Uznal, ze to szczegolnie mile z jej strony. Czul sie tak, jakby nie jadl od miesiaca, ale jej bliskosc odbierala mu apetyt. -Wciaz nie jestes glodny? - zapytala konczac swoja porcja. - Co powiesz na ostatnia gre? O mistrzostwo Fulham? Wygladasz mi wystarczajaco zdrowo, zeby stanac do walki. -Zgoda. O mistrzostwo. A o co zagramy, Vannie? Co bedzie nagroda za zdobycie mistrzostwa? Chyba wiem, o co chcesz zagrac. Chyba wiem. ROZDZIAL 18 Vannie szybko sprzatnela naczynia i rozlozyla szachownice. -Najmniejsze figury z przodu. To piony - wyjasnila, jakby tego nie wiedzial. - Wykonaj ruch jednym z nich, zebym mogla rozniesc cie w pyl. 30 Will skoncentrowal sie na grze. Jej wyzwanie obudzilo w nim ogromnego duchawspolzawodnictwa i byl gotow zrobic wszystko, by wygrac. Zapomnial nawet o piersiach ciotki. Rozegrali najlepsza jak dotad partie. Byla niezwykle wyrownana - wiedzial, ze zaskoczylo to Vannie - ale wreszcie ruchem, ktory powinien przewidziec, zbila mu wieze tracac tylko skoczka. Odchylila sie, wyraznie z siebie zadowolona. -Mam wrazenie, ze zbliza sie twoj koniec, moj drogi. -Kurwa! - wykrzyknal Will i w porywie wscieklosci trzepnal piescia w szachownice. Figury rozprysly sie na wszystkie strony. -Typowy przegrany. Typowy facet - mruknela. - Wyobraz sobie, co czuja twoi przeciwnicy na boisku. Oboje wybuchneli smiechem. I wspolnie zaczeli zbierac figury. Krolowa byla pod nocnym stolikiem, skoczek w jakis sposob wyladowal na biurku, czarny krol zas na imitacji orientalnego dywanu. Bedac na kleczkach, oboje jednoczesnie siegneli po figure krola. Lokiec Willa przesunal sie po sliskiej tkaninie sukienki Vannie. Wyczul przez nia cieplo jej ciala. Nie cofnela sie. On takze. Kazdy dzwiek i ruch ulegl jakby zwielokrotnieniu. Po jego plecach przebiegl dreszcz. Chce mnie, mialem racje, wiedzialem, myslal podniecony. Vannie dlugo patrzyla mu prosto w oczy. Wreszcie. W pokoju zapanowala idealna cisza. Byl swiadom przyspieszonego bicia serca i obawial sie, ze ona je uslyszy. Chcial wyczuc, jak bije jej serce. Nie odzywajac sie ani slowem Vannie delikatnie pogladzila palcami jego policzek. Jej dlon wedrowala zwolna po szyi, az na piers chlopca. Westchnal, czujac coraz wieksza przyjemnosc. Pochylila sie i pocalowala go, po czym delikatnie przygryzla zebami jego warge. Objela go i mocno sie przytulila. Jej jezyk wsliznal mu sie do ust. Czul, jaki jest gietki i sprezysty. -Slodki chlopczyk - szepnela. - Jestes inny niz wszyscy. Jestes naprawde wyjatkowy, Will. Chlopak wreszcie odwazyl sie wyciagnac reke, z poczatku ostroznie, jakby nie dowierzajac cudowi, ktory mial tu miejsce. Stopniowo coraz pewniej, agresywniej, dotykal jej zadziwiajaco sprawnego ciala, plecow, delikatnej twarzy, szyi i wreszcie tych wspanialych piersi. Ona mnie chce. Nareszcie! -Nie tak szybko - uspokajala go. Mamy mnostwo czasu, panie. -Wiem. Duzo o tym myslalem. Usmiechnela sie, a jej oczy rozszerzylo podniecenie. -Doprawdy? Dlonie chlopca powedrowaly na jej uda. Material sukienki szelescil jak naelektryzowany. Przycisnela go jeszcze mocniej do siebie. Nie wiedzial, co nastapi dalej... Co moze sie zdarzyc. 31 Byl wyzszy o prawie dwadziescia centymetrow i znacznie silniejszy, choc ona jak nakobiete wcale nie byla slaba. Jej delikatne dlonie wedrowaly po calym jego ciele, siegajac takze pod spodnie pizamy. Sukienka opadla na podloge. Ilez ta Vannie miala rak? Gdzie nauczyla sie tego wszystkiego? Will czul plomienie na szyi i twarzy. Zdawaly sie palic gdzies w srodku. W uszach mu dzwonilo. Jego czlonek stal sie ogromny i ocierajac nim o jej nagie cialo chlopak az jeczal z rozkoszy. Przez chwile nie byl pewien, co teraz powinien zrobic, ale szybko sie zorientowal. Tak jak sadzila, naprawde byl sprytny. Naga Vannie polozyla sie na lozku rozchylajac nogi. Jej policzki byly purpurowe. Nie mogl sie na nia napatrzec i wiedzial, ze nigdy nie zapomni tego widoku. -Chodz - powiedziala, wyciagajac reke w jego strone. - Teraz przekonasz sie, jak dobrze nam bedzie, Will. Pragnela, zeby to sie zdarzylo. Chciala go tak samo, jak on jej. Will patrzyl na ciotke. Wodzil wzrokiem po jej wspanialych, sterczacych piersiach, ksztaltnych udach i trojkacie ciemnych wlosow posrodku. Byl tak podniecony, ze wprost nie wierzyl, iz to wszystko przezywa. Czul sie potezniejszy i silniejszy niz kiedykolwiek dotychczas. A co najwazniejsze, wiedzial juz, co zrobic z Vannie. Po prostu wiedzial. Podszepnela mu to natura. -Nie spiesz sie, Will - wyszeptala. - Wszystko po kolei, mlody panie. -Nie martw sie. Ja tez chce, by trwalo jak najdluzej. Gdy wreszcie skonczyli i lezeli wyczerpani obok siebie, delikatnie pogladzila go po blond wlosach i powiedziala: -Jestes taki piekny. Bedziesz mial kazda, ktorej tylko zapragniesz. - Usmiechnela sie cieplo. - Nie mozna ci sie oprzec, Will. O tym juz wiedzial. Nie byl tylko pewien, co to naprawde oznacza. Zadna nie byla mu sie w stanie oprzec. Czy to dobrze, czy tez bardzo, bardzo zle? ROZDZIAL 19 Allan "Skipper" Thomas okazal sie byc zwyklym facetem, ale Will zdawal sobie sprawe, ze dla niego to najwazniejszy czlowiek, z jakim sie dotad zetknal. Thomas mial okolo czterdziestki i byl menedzerem oraz trenerem Hammersmith Rangers. Podobno trenowal rownie ciezko jak jego gracze i obiecywal premie kazdemu, kto przejdzie go w pojedynku jeden na jednego. Tyle tylko, ze chyba nikt jeszcze na taka premie nie zasluzyl. Thomas i Will siedzieli niczym prawdziwi dzentelmeni w salonie domu ciotek. Elaonor i Vannie taktownie wycofaly sie, zostawiajac mezczyzn, by mogli porozmawiac o ukochanej pilce. -Obserwowalem jak grasz, Will - powiedzial Thomas, przechodzac od razu do sedna sprawy. -Jestem zaszczycony slyszac to, prosze pana. Naprawde. - Jak diabli. Kazdy klub w Londynie wysylal swoich ludzi, by mu sie przygladali. -Masz wrodzony talent - nie ma co do tego watpliwosci. Z czasem moglbym zrobic z ciebie naprawde dobrego gracza. Will, jak to mial w zwyczaju, powaznie obserwowal goscia. 32 -Juz jestem dobrym graczem. Doskonale pan o tym wie, bo w przeciwnym razie nie przyjechalby pan tutaj.-Masz pietnascie lat. Nikt w tym wieku nie jest graczem. Co najwyzej ma na niego zadatki. -Ja jestem - rzekl twardo Will. -A przy tym wyrozniasz sie skromnoscia - rozesmial sie Thomas. -Nie, nie jestem skromny, prosze pana. To byloby falszywe. Wiem, ze jestem dobrym strzelcem. Nie mam poczucia wspolnoty z druzyna. Jestem odludkiem, ktory potrafi strzelac bramki. Ulepiono mnie z tej samej gliny co Johana Cruyffa i Gerda Mulera. W swoim wieku nie mam rownych sobie w calej Anglii. Jestem szybki jak najlepsi profesjonalisci i silniejszy od wiekszosci z nich. Tak pisza we wszystkich gazetach. Thomas usmiechnal sie, slyszac te slowa, ale w glebi duszy wiedzial, ze znaczna ich czesc jest szczera prawda. -We wszystkich lokalnych gazetach, Will. -A poza tym w "The Telegraph" i "The Sun". Panie Thomas, moze to wreszcie zalatwimy. Chce pan, zebym u was gral. Ja takze. A wiec sprawa jest jasna. Ile jest pan gotow zaplacic? -No dalej, Will, przejdz mnie. Sprobuj, jesli czujesz sie na silach. Przeciez jestes nowym Cruyffem, prawda? Tylko "Skipper" Thomas i Will zostali po treningu na boisku. Bylo tak zawsze kazdego wieczora, trening za treningiem. Thomas nigdy dotad nawet u mlodzikow w wieku Willa nie widzial tak maniakalnej wprost checi gry. Chlopak naprawde byl niewiarygodnie skutecznym strzelcem, a strzelanie bramek wydawalo sie lezec w jego naturze. -Co mi pan da, jesli to zrobie? Co bede z tego mial? -Dwadziescia funtow - rzucil Thomas i splunal. Will rozesmial sie i ruszyl do szatni. Byl bez koszulki, z rozwiana blond czupryna. -Za dwadziescia funtow nie przelecialbym nawet panskiej zony. -Dobra. Piecdziesiat. Ale musisz mnie okiwac. Will odwrocil sie na piecie przyjmujac wyzwanie. Thomas rzucil mu pilke. Chlopak zatrzymal ja stopa ze zwykla sobie beztroska. Uwielbial grac. Trener stanal na szeroko rozstawionych nogach. -Ruszaj, kiedy bedziesz gotow, synu. Will zawsze byl gotow i nie czul sie niczyim synem. Zamarkowal zwod w lewo, zrobil druga zmylke w prawo, po czym ruszyl prosto na Thomasa i wystawiajac srodkowy palec w gescie pogardy przebiegl obok niego, jakby dla obu czas plynal z rozna szybkoscia. -Prosze zatrzymac te pieniadze - rzucil Will smiejac sie triumfalnie. - Nie beda mi potrzebne tam, gdzie sie wybieram. Will gral dwa lata dla Rangersow, zanim za poltora miliona funtow nie zostal kupiony do Liverpoolu - wielokrotnego mistrza Anglii. Juz wtedy byl najwieksza gwiazda futbolu na 33 Wyspach. W pierwszym swym sezonie ligowym zostal krolem strzelcow i okrzyknieto gograczem roku. Mial wowczas dziewietnascie lat. Gazety rozpisywaly sie o jego "wspanialej wewnetrznej zacieklosci" i "umiejetnosci fruwania po calym boisku". Wedlug "Guardiana" "zdobywal pilke z gracja orla, a zanosil te zdobycz do cudzego gniazda - bramki przeciwnika". "Tej Blond Strzaly nie da sie zatrzymac, gdy ma pilke." "Will Shepherd jest zupelnym egomaniakiem. To urodzony strzelec. Gra tak, jakby byl sam na boisku." W wieku dziewietnastu lat wyczyny "Blond Strzaly" zaczely byc glosno komentowane takze w rubrykach towarzyskich. Wraz z przyjaciolmi polowal na lisa w Gloucestershire, jezdzil na pardwy na bagna Lorda Bunne'a nieopodal Balmoral, grywal w polo w Swinley Forest, obserwowany przez rodzine krolewska. Wyroznial sie posrod tlumu, gdziekolwiek i z kimkolwiek sie pojawial. Gdy skonczyl dwadziescia lat, powiodl Liverpool do kolejnego mistrzostwa Anglii. Zaczeto uwazac go za najwieksza gwiazde w Europie. Pretendowal do nagrody FIFA dla najlepszego pilkarza swiata. "Mowiac szczerze guzik mnie obchodzi, co ludzie mowia o mojej grze" - skomentowal ten fakt. "To ja wam powiem, czy naprawde jestem najlepszy". W tym czasie Will wystepowal takze w krajowej reprezentacji Stanow Zjednoczonych. Uparcie probowal zachowac jakies zwiazki z Ameryka. Ale bycie jedynym dobrym graczem w druzynie pilkarskich wyrobnikow szybko go zmeczylo. Odszedl z zespolu i w ten sposob zrezygnowal z wystepow miedzypanstwowych. Kolejne wiesci dotyczace jego osoby staly sie bardziej frapujace i niecodzienne, co jeszcze zwiekszylo zainteresowanie jego osoba. Krazyly pogloski, ze naduzywa alkoholu i narkotykow. "Powody osobiste" sprawialy, ze zaczal opuszczac treningi. Liverpool zdecydowal sie odsprzedac go jednemu z konkurentow za dwa miliony funtow. Poza sezonem Will zaczal jezdzic samochodami wyscigowymi, czego wyraznie zabranial mu kontrakt. "Jesli przezyje, nie bedzie to mialo zadnego znaczenia. Jesli zgine, rowniez." - oswiadczyl. Blond Strzala byl pelen jakiejs nieskrywanej furii. Zupelnie nie do powstrzymania. ROZDZIAL 20 Nie mozna bylo go powstrzymac ani mu sie oprzec.Prowadzil sportowe czerwone ferrari Melanie Wellsfleet do jej posiadlosci w Somerset. Na waskiej, pelnej zakretow drodze rozpedzil woz do stu dziewiecdziesieciu kilometrow na godzine. -To nie zaden cholerny samochod wyscigowy! - zawolala wyraznie zaniepokojona wlascicielka auta. -Ze mna za kolkiem, owszem. Trzymaj sie, Mel. To jazda zycia. Posiadlosc w Somerset przerosla oczekiwania Willa. Na jej terenie kazde zdzblo trawy zdawalo sie recznie ulozone, a dwadziescia siedem pomieszczen Ryertton Hall przypominalo muzeum Tudorow. -Szef wspaniale sobie zyje dzieki moim wysilkom - zauwazyl Will, gdy Melanie oprowadzala go po kazdej z dziewieciu sypialni. Byla trzydziestojednoletnia kobieta, zona sir Charlesa Wellsfleeta - obecnego wlasciciela klubu Willa, posiadajacego w dodatku stadnine rasowych koni i dobrze prosperujace wydawnictwo. Lord mial szescdziesiat dziewiec lat. -Charles zostal wlascicielem tej posiadlosci na dlugo, zanim ty przyszedles na swiat - Melanie rozesmiala sie i przytulila do Willa. Ich sekretny romans trwal juz cztery tygodnie. Nie mogla nacieszyc sie mlodziencem i byla pewna, ze i on traktuje ja w ten sam sposob. Przeciez nie moglby wszystkiego udawac, tlumaczyla sobie ta byla, swiatowej slawy, modelka. -Tesknilam za toba. Chce cie. Jestes mi potrzebny - szeptala, gdy znalezli sie w sypialni gospodarzy, skad roztaczal sie widok na wspanialy ogrod i wodna kaskade. - A ty czego chcesz? Czego ci potrzeba? Zdawal sie byc zaskoczony tym pytaniem. Zaczal spacerowac po ogromnej sypialni i zagladac do szaf i szuflad Melanie. Wybral kilka sukienek, sukni wieczorowych, bielizne, ponczochy, buty i ulozyl to wszystko na lozku i podlodze obok. -Co zamierzasz zrobic, Will? - zapytala Melanie zaintrygowana. - Nie sadzilam, ze jestes fetyszysta. -Otoz na swoj sposob jestem. Badz i dla mnie modelka. Nigdy nie widzialem cie w tych pieknych strojach. Bardzo mi sie podobaja. Melanie usmiechnela sie szczesliwa. Uwielbiala jego wyobraznie, gre i potrzebe wspolzawodnictwa. Nie byl kolejnym pustoglowym pilkarzem, jak ci, z ktorymi spotykala sie wczesniej. Poza tym naprawde zaslugiwal na miano wspanialego kochanka. Teraz w pelni rozumiala, dlaczego obdarzono go przydomkiem "Blond Strzala". Miala na jego punkcie obsesje i nie wyobrazala sobie zadnej zdrowej kobiety, ktora nie bylaby nim zachwycona. Byl tak cholernie dobry. Wlozyla na siebie wieczorowa suknie od Karla Lagerfielda i sandaly od Chloe. Will tymczasem siedzial zupelnie nagi na lozku i obserwujac kazdy jej ruch bawil sie swoim penisem. Wiedziala juz, ze potrafil utrzymac go w pelnym wzwodzie dlugie godziny. Jesli miewal jakikolwiek problem z seksem, to co najwyzej ze szczytowaniem. Przebrala sie w czerwona suknie, a na szyi zawiesila naszyjnik z perel i nagle stwierdzila, ze dluzej juz tego nie wytrzyma. Rzucila sie w strone Willa i jego wspanialej strzaly. -Prosze, prosze... wez mnie! - wyjeczala. - Nadziej mnie na swoj miecz! Will nie pozwolil, by zdjela z siebie suknie warta wiele tysiecy dolarow. Siegnal po ponczochy i przywiazal nimi Melanie do wezglowia lozka. A pozniej kochali sie kilka godzin. Doprowadzal ja do orgazmu tyle razy, ze wreszcie stracila rachube. On jednak nie szczytowal ani razu. Sir Charles Wellsfleet przyjechal do swojej rezydencji okolo dwudziestej trzeciej. Mial wyjatkowo ciezki dzien i spodziewal sie, ze zona jak zwykle o tej porze bedzie juz spac. Ale pomylil sie. Lezala w lozku, miala rozszerzone zrenice i wygladala tak, jakby caly dzien plakala. Wciaz byla przywiazana do ramy, a na sobie miala tylko naszyjnik. Jej twarz byla opuchnieta i barwa przypominala perly. Droga suknia lezala w strzepach obok niej. 35 Tego lata Will odszedl z druzyny Sir Charlesa. Mimo rozlicznych spekulacji, prasa nie odkryla prawdy: Willemu po prostu znudzila sie Melanie. Blond Strzala zapragnal przeniesc sie na scene, na ktorej byloby dla niego wystarczajaco duzo miejsca. ROZDZIAL 21Przed rozpoczeciem sezonu Will zaprosil Palmera do swego apartamentu w Chelsea. Choc byl umeblowany z przepychem, sprawial wrazenie tak sterylnego, jakby nikt tu naprawde nie mieszkal. Z glosnikow saczyla sie muzyka Maggie Bradford. -Potrzebuje twojej pomocy - oswiadczyl Will, popijajac droga brandy, ktora poczestowal takze brata. To byl juz jego czwarty lub piaty drink, a te sama plyte puszczal po raz trzeci. Palmer byl wyraznie zaskoczony. Przeciez brat dotychczas nigdy go o nic nie prosil. -W jaki sposob moglbym ci pomoc, Will? -Potrzebny mi menedzer. Wedlug mnie jestes idealnym kandydatem. Mowiac szczerze, wiele o tym myslalem. -Menedzerem?! Sadzilem, ze te robote odwala Jacob Golding. -Zajmuje sie moimi interesami. Ale mnie chodzi o cos innego. O kogos, kto bedzie sie zajmowal mna. Pilnowal, bym nie wpakowal sie w jakies klopoty. - Zaczynam bac sie samego siebie, braciszku, myslal. Jesli ty mi nie pomozesz, to do kogo mam sie zwrocic? -Mam byc twoja cholerna nianka, Will? - Palmer pokrecil glowa i usmiechnal sie. Will wzruszyl ramionami. -Mozna to i tak nazwac. Wiec jak? Pensja jest cholernie wysoka. Palmer lyknal brandy i wstal. -Nie ma mowy, braciszku. -Dlaczego? Co ci przeszkadza? -Mowiac szczerze, wlasnie dostalem dobra robote w dziale marketingu Cadbury's. Ale nawet gdybym byl bez pracy, nie zgodzilbym sie. Will popatrzyl na niego powaznie. -Bo mnie nienawidzisz? Palmer przeczaco pokrecil glowa. Jego wlosy takze byly koloru blond, lecz krotko przystrzyzone. -Nie. Bo nienawidze zycia w twoim cieniu. Nikt nie moze cie nienawidzic. -A wiec mi nie pomozesz? Nawet gdybym ci wyznal, ze jestem potwornie nieszczesliwy? Ze otacza mnie pustka? Ze co noc mysle o odebraniu sobie zycia? Palmer nie mogl oderwac oczu od swego niewiarygodnie przystojnego i slawnego brata. Usiadl ponownie. -Mowisz powaznie, Will? Czy tylko znowu grasz? Czy to kolejna wymyslona przez ciebie zabawa? -Jestem kurewsko powazny. Chce sie zabic. Nawet teraz, kiedy mowie te slowa. -Moj Boze, chyba sie rzeczywiscie nie zgrywasz. Albo jestes szalony. Chociaz niewykluczone, ze jedno i drugie. -Jestem nikim - szepnal Will. - Zupelnie nikim. Tylko ty mozesz mi pomoc, Palmer. Musimy trzymac sie razem. Mlodszy brat wstal i usmiechnal sie smutno. 36 -Przykro mi. Nie moge ci pomoc. Musisz znalezc sobie kogos innego. Will patrzyl na plecy brata znikajace za drzwiami. Dopelnil sobie szklaneczke i oproznil ja jednym haustem.-Ale kogo mam znalezc? Kto tak naprawde bedzie umial mnie pokochac? ROZDZIAL 22 Staw czola muzyce, Maggie. Czas przejsc do Willa i naprawde zaczac o nim mowic. Wyrzucic to z siebie raz na zawsze. Tego przeciez wszyscy od ciebie oczekuja. Ludzie, a szczegolnie dziennikarze pytaja, jak moglam zakochac sie w Willu? Zawsze gotowa bylam odpowiedziec: "Wy tez byscie sie w nim zakochali, i to w ciagu sekundy. Nie oszukujcie samych siebie." Chociaz w moim przypadku wszystko przebiegalo nieco inaczej. Will potrafil byc niezwykle czarujacy. Nie macie nawet pojecia! A ja chcialam zostac oczarowana. Potrzebowalam milosci bardziej niz czegokolwiek innego. Zawsze jej oczekiwalam. A wy nie? Tak to wszystko mniej wiecej wygladalo. Swoje pierwsze europejskie tournee zaczelam od Londynu. Kosztowalo mnie wiele sil i nerwow, ale jednoczesnie bylo wspaniala, niepowtarzalna przygoda. Wraz z Jennie zatrzymalysmy sie u Claridge'a. Natychmiast ruszylysmy na zwiedzanie miasta. Obejrzalysmy zmiane warty przed Palacem Buckingham, poszlysmy na Pulapke na myszy, odwiedzilysmy Katedre Westminster i Big Bena. Obie bylysmy fantastycznymi turystkami i przyjaciolkami, wiec ani na chwile nie zamykaly sie nam usta. W Londynie mialam dac dwa koncerty. Poza tym bylam gosciem honorowym na balu kostiumowym w Mayfair, z wstepem tysiac funtow od osoby, z ktorego dochod przeznaczony byl na pomoc dzieciom chorym na raka. Wieczorem, bezposrednio przed gala, zrobilam "wielkie wejscie" do salonu w naszym hotelowym apartamencie. -Mamo, nie! Chyba nie zamierzasz pokazac sie tak publicznie! - wykrzyknela Jennie i skrzywila sie, jakby polknela pol cytryny. Przez szparki na oczy w masce popatrzylam w lustro i az zgielam sie wpol ze smiechu. Jennie miala sporo racji. Suknia az do przesady opinala moje cialo, a piersi byly odsloniete bardziej niz sadzilam. -Oczywiscie, ze pokaze sie w tym stroju. Moim zdaniem jest wspanialy. To samo mowi Barbara Cartland. -Kto to taki? Twoja krawcowa? Projektantka strojow do Drakuli? -Nie wiesz, kim jest Barbara Cartland? No coz, to tylko dowodzi, iz nie masz zielonego pojecia o maskaradach. Nie udzielam ci wiec glosu. Jennie przewrocila oczami i przeczesala palcami swoje dlugie wlosy. -Kim wlasciwie masz byc? Nie skazuj mnie na niewiedze. -Dama na dworze Ludwika XIV. Powinnas natychmiast rozpoznac! Jennie zachichotala. Padla na gruby dywan i ze smiechu zaczela sie na nim tarzac. -Bardziej przypominasz mi striptizerke... Przepraszam, tylko zartowalam. -Twoje szczescie. 37 Wlasciwie czy to mialo znaczenie, jak wygladalam? Wszystko bylo jedynie snem, wciaznie moglam uwierzyc, ze przydarza mi sie naprawde. Bylo zbyt wspaniale, a ja czulam sie zbyt szczesliwa. ROZDZIAL 23 To bylo tak bardzo nie w moim stylu, ze chyba wlasnie dlatego pasowalo doskonale.Wielki bal odbywal sie w domu lorda Trevelyana - czteropietrowej gregorianskiej rezydencji skapanej w swietle dzieki reflektorom umieszczonym na sasiednich budynkach. Kiedy moj samochod zajechal na miejsce, obok wejscia zobaczylam halasliwa zgraje przebrana za czlonkow grupy literackiej Bloomsbury. Mezczyzni mieli na sobie pumpy, a kobiety bluzki sufrazystek i dlugie spodnice. W rekach trzymali przykurzone ksiazki i kosze pelne cietych kwiatow. Jennie na pewno podobalyby sie takie przebrania. Weszlam do srodka wraz z nimi. Wewnatrz bylo juz co najmniej ze dwustu gosci stojacych w grupkach i przekomarzajacych sie wesolo. Ubrani byli w stroje z roznych epok i wszyscy popijali szampana, ktorego i mnie zaraz podano. Wkrotce rozlegly sie fanfary i obecni natychmiast ucichli. Na schodach prowadzacych do glownego foyer ukazala sie... krolowa Elzbieta I! Jej korona udekorowana rubinami i szafirami rzucala wokol blyski, a suknia cala byla wyszywana perlami. A wiec jednak snie, pomyslalam. "Krolowa" okazala sie byc nasza gospodyni - lady Trevelyan. Majordomus obwiescil, ze podano do stolu i goscie przeszli do wspanialej jadalni, gdzie niezwlocznie zaczeli sie raczyc lososiem, salatkami, serami, swiezymi owocami i slodyczami. Po mniej wiecej godzinie lady Trevelyan wstala i skinela na dwoch odzwiernych, ktorzy rozwarli wrota do wielkiej sali balowej. Natychmiast dolecialy stamtad dzwieki walca. Gdy tylko znalazlam sie na sali, podszedl do mnie jakis mezczyzna. Byl caly ubrany na czarno, na glowe mial narzucony kaptur, a maska skrywala twarz. Widac bylo tylko oczy. Przepiekne oczy. Od razu je zauwazylam. Cos we mnie drgnelo. Dziwne. -Jestes Maggie Bradford - rzekl. - Oddaj mi, prosze, swoje klejnoty, albo bede zmuszony odebrac ci je sila. -Masz nade mna przewage. Wiesz kim jestem, a ja ciebie nie znam. Uklonil sie i uniosl moja dlon do ust. -Jestem Raffles, slawny zlodziej, do uslug. Jednak wolalbym skrasc ci serce zamiast klejnotow. Nie moglam oderwac wzroku od tych jego oczu. -Wiec odslon twarz. Nie pozwole na to przeciez byle komu. Nie wiedzialam, jak z nim postepowac. Odkad stalam sie znana, mnostwo mezczyzn probowalo mnie uwiesc, ale to doswiadczenie bylo jakby zupelnie nowe. Uklonil sie ponownie i jednym ruchem zdjal maske i kaptur. Przede mna, moge to powiedziec z reka na sercu, stal chyba najprzystojniejszy mezczyzna sposrod tych, jakich w zyciu widzialam. Blond wlosy opadaly mu az na ramiona, a zielone oczy lsnily blaskiem przycmiewajacym wszystko wokol. W moich uszach rozbrzmiala jakas dziwna muzyka. Jego opalona skora swiadczyla o tym, iz duzo 38 czasu spedzal na swiezym powietrzu, a na mlodej twarzy nie dostrzeglam ani jednej zmarszczki. W usmiechu, ktory wlasnie zaprezentowal, odslonil idealnie biale, rowne zeby.-Raffles? A jak nazywasz sie w swietle dnia? -Will - przedstawil sie. - Will Shepherd. Zrobil krok do tylu jakby czekajac, jakie jego nazwisko zrobi na mnie wrazenie. Zadnego. Po prostu nigdy o nim nie slyszalam. -Ladnie - stwierdzilam. Zwrocilam uwage na jego akcent, wiec zapytalam: - Jestes Amerykaninem? -Urodzilem sie w Stanach. Wiekszosc zycia spedzilem w Anglii, staralem sie jednak, by choc w ten sposob roznic sie od typowego wyspiarza. Czasami jestem uparty. Szczerze mowiac - prawie zawsze. -A czym sie zajmujesz? Oczywiscie poza rabowaniem spokojnych ludzi? Jesli to w ogole mozliwe, jego usmiech stal sie jeszcze sympatyczniejszy. -Gram w pilke nozna. Albo, jak kto woli, w futbol. Moglabys kiedys przyjsc na mecz i zobaczyc mnie w akcji. -Byloby mi bardzo milo. Chociaz musze cie ostrzec, ze zaden ze mnie kibic sportowy. -Ja natomiast jestem twoim zagorzalem fanem. Kocham twoja muzyke. Szczegolnie zas teksty. Zdajesz sie rozumiec. Nagle chwycil mnie za ramie. -Bez przerwy slucham twoich piosenek, Maggie. Chce zabrac cie dzisiaj do domu. Chce sie z toba kochac. Wynosmy sie stad. Wiem, ze tez tego pragniesz. Jak mogl zwrocic sie do mnie w ten sposob? Jak?... "Wiem, ze tez tego pragniesz". -Jak smiesz! - krzyknelam. Wymierzylam mu mocny policzek, na co zaskoczony zrobil krok w tyl. Moj okrzyk musial dotrzec do muzykow, bo przestali grac w pol taktu. Wszyscy wokol przygladali sie nam zaintrygowani. Nie obchodzilo mnie to wcale. Jego dotyk byl dotykiem Phillipa, a slowa slowami Phillipa. -Gdybys naprawde sluchal moich piosenek, wiedzialbys, co mysle o takich przelotnych milostkach - powiedzialam drzacym glosem. - Zepsules mi cale przyjecie. Mozesz sobie byc nawet najlepszym pilkarzem na swiecie. Dla mnie jestes oblesnym samcem i jesli jeszcze kiedykolwiek osmielisz sie do mnie odezwac... - Juz mialam na koncu jezyka: "Zabije cie". Odwrocil sie na piecie, wiec na szczescie nie dokonczylam. Patrzylam na jego plecy, podobnie jak wszyscy w sali, gdy z wysoko uniesiona glowa i falujacymi wlosami, miarowym krokiem szedl w kierunku drzwi. Stalam bez ruchu, tlumiac w sobie wstyd i wscieklosc. Orkiestra znowu zaczela grac, a ludzie wrocili do tanca. Lady Trevelyan podeszla i delikatnie pogladzila mnie po glowie. -Przepraszam - szepnelam bliska lez. - Tak mi przykro. Nie chcialam zrobic sceny. Tak mi przykro. -Nawet o tym nie mysl - poradzila, usmiechajac sie lekko. - Dalas Willowi Shepherdowi dobra lekcje i wiedz, ze nie ma tu kobiety, ktora nie bylaby po twojej stronie. - Wreszcie 39 nie wytrzymala i wybuchnela smiechem. - Oczywiscie kazda z nich bez chwili wahania wskoczylaby mu do lozka, gdyby tylko miala sposobnosc. Ale nalezy ci sie uznanie. 40 KSIEGA DRUGA CISZA PRZED BURZA 41 ROZDZIAL 24 To byla jedna z pierwszych rozpraw sadowych, choc nie pamietam, ktora dokladnie.Wiem tylko, ze wreszcie moglam opuscic wiezienie, chocby na krotko. Oczywiscie wciaz towarzyszylo mi moje pietno w ksztalcie litery M. Jestem niewinna, dopoki wina nie zostanie mi udowodniona, ale w oczach wielu dawno juz zostalam skazana. Ludzie, ktorzy w ogole mnie nie znaja, zawczasu wydali na mnie wyrok. Dla niektorych jestem morderczynia. Inni sa przekonani, ze sie puszczalam na prawo i lewo, choc Bog jeden wie, ze to nieprawda. Ale najbardziej boli opinia, iz jestem zla matka. Gdyby widzieli mnie choc przez dziesiec minut z mymi dziecmi, przekonaliby sie, jak bardzo sie myla. Zostalam wiec juz uznana winna. Wydaje mi sie, ze kobiety zawsze sa winne, dopoki nie uda im sie udowodnic swej niewinnosci. Zas najbardziej zagorzalymi oskarzycielami sa inne kobiety. Dlaczego tak sie dzieje? A wiec udalam sie do sadu. Cieszylam sie, ze wreszcie opuszczam cele. W powietrzu musialo unosic sie mnostwo pylkow, bo wielu ludzi na ulicach mialo zaczerwienione nosy i kichalo, a zaparkowane samochody byly pokryte jakby zielonym kurzem. Straznicy wiezienni znali mnie i lubili, starali sie wiec obronic przed tlumem zgromadzonym pod budynkiem sadu. Zobaczylam plakaty gloszace: "Morderczyni Maggie", "Krzeslo dla Maggie". -Nie podnos glowy i idz tuz przy nas - poradzil jeden ze straznikow. Spedzilam tyle czasu w zamknieciu, odcieta od swiata, ze chcialam choc przez chwile nan popatrzec. Ale straznik mial racje. Zwiesilam glowe, mimo iz moglo to byc odczytane jako nieme przyznanie sie do winy. Dziennikarze byli sprytni, wiec wiedzieli, gdzie najlepiej sie przyczaic. Przygwozdzili nas juz w budynku i zaatakowali. Zaleli potokiem pytan i wymierzyli we mnie mikrofony. Chcieli, zebym im cos zaspiewala? Kamery wlepily we mnie swoje wielkie oczy. Blond reporterka wychylila sie ponad linami zagradzajacymi przejscie i zawolala: -Maggie! Tutaj, Maggie! Prosze. Odruchowo odwrocilam glowe w te strone i spojrzalam jej w oczy. -Co z Patrickiem? - zapytala niespodziewanie. - Jego tez zabilas? Przyznajesz sie, Maggie? Nigdy nikogo nie oplulam. W ogole nie zdarza mi sie pluc... ale tego ranka splunelam prosto w twarz tej dziennikarce. Sama nie wiem, co mnie napadlo. Kamery wokol pracowaly i caly incydent byl pozniej wielokrotnie prezentowany w kazdych wiadomosciach w kraju i nie tylko. Komentowano ten moj brak opanowania. I zastanawiano sie, czy to jest prawdziwe oblicze Maggie Bradford? Co z Patrickiem? Czy zamordowalas tez trzeciego mezczyzne? Czy kogokolwiek zdziwiloby to? ROZDZIAL 25 -Ksiegowi gowno wiedza. Po co wiec, do diabla, dawac im choc zlamanego centa? Chodzi przeciez o mozliwe do zaakceptowania ciecia kosztow! 42 Tak krzyczal Patrick O'Malley, stojac w lazience apartamentu w swym nowozbudowanym i wlasnie wyposazanym hotelu u zbiegu Szescdziesiatej Piatej Ulicy i Park Avenue. Wsciekal sie na swojego ksiegowego - Maurice'a Freunda. Podwladny od dawna znal juz opinie szefa na temat swej pracy. -Ale my mamy oszacowane koszty - rzekl nieporuszony - a ty nierozwaznie wydajesz straszne pieniadze. -Mydlo "Pears" jest niezbedne - upieral sie rozwscieczony O'Malley. - Odpowiednie reczniki takze. Podobnie jak chocby jacuzzi w lazience tego apartamentu. Freund westchnal i wzruszyl ramionami. -Dobra wiadomoscia jest, ze wszystkie pokoje sa juz zarezerwowane. Zla zas, ze wynajecie ich nie bedzie przynosic nam zysku. -Jeszcze raz dokonamy tych cholernych obliczen. Kiedy obiecuje sie najwyzszy standard, trzeba dotrzymac slowa, a ten hotel bedzie najlepszy, do cholery. Albo kaze ci zjesc to mydlo. -Jezeli to bedzie "Pears", prosze bardzo - odparl ksiegowy usmiechajac sie szelmowsko. O'Malley mruknal. -Roboty postepuja wedlug planu? -Tak. Wedlug ich planu. Osiem miesiecy opoznienia i budzet przekroczony o dwadziescia procent. -To chyba i tak mniej niz przewidywalismy? -O dziesiec procent. -Wiec na reczniki i mydlo przeznaczymy pieniadze z tych pozostalych dziesieciu procent. -Nie ma mowy. - Freund ujal szefa za ramie i wyprowadzil go z apartamentu do tymczasowej windy. - Znajac cie wiem, ze zaraz roztrwonisz te wszystkie oszczednosci. Jesli nawet O'Malley mial na ten temat inne zdanie, zachowal je dla siebie. Zamiast tego powiedzial: -Wiem, jaka nazwe nadam hotelowi. Dobra wiadomosc, ucieszyl sie ksiegowy. To juz ostami dzwonek. -Jaka? -Chce nazwac go "Cornelia". -"Cornelia". Wspaniale! - Freund wiedzial, ze szef bacznie obserwuje jego reakcje, ale tym razem byl naprawde szczerze zadowolony. - Dobre. Wspanialy wybor, Patrick. -Nie pamietam, by jakikolwiek hotel swiatowej klasy wywodzil swa nazwe od imienia kobiety - powiedzial O'Malley jakby nieco zazenowany. -A wiec to oryginalna nazwa dla unikatowego hotelu. Poza tym juz rzeczywiscie czas ujawnic, jak bedzie sie nazywac. -Byla wyjatkowa kobieta. To pewne. Wreszcie sie w czyms zgodzilismy, Maurice. Freund ujal jego dlon i mocno uscisnal. -Ten hotel jest pomnikiem wystawionym jedynej kobiecie, jaka kochales. ROZDZIAL 26 Przez dwadziescia lat Cornelia i Patrick O'Malley byli jedna z najpopularniejszych nowojorskich par. Na pozor wydawali sie byc swoimi przeciwienstwami. On - grubianski biznesmen-samouk, ktory stawszy sie wlascicielem kilku moteli zbudowal cala siec hoteli najwyzszej klasy, obejmujaca swym zasiegiem Stany Zjednoczone, Europe i Azje. Ona -powszechnie uznana pieknosc, ktora rozwscieczyla swoja rodzine - Whitingow -zakochujac sie i wychodzac za maz za "katolika, ktory nie wiedzial nawet, gdzie jest Princeton". W rzeczywistosci byli jednak bardzo zgrana, wprost idealna para. Spokoj i opanowanie Cornelii chlodzily goracy temperament Patricka. On zas wplywal na nia pobudzajaco. W niczym nie skazonym niebie, w ktorym zyli przez tyle lat, nie zrodzil sie chocby jeden najmniejszy skandal. Pomimo niezliczonych pokus Patrick pozostal wierny, a jego wsparcie dodawalo Cornelii sil. Zazwyczaj powsciagliwa, w stosunku do niego i tylko wobec niego byla delikatna i pelna ufnosci. Ten raj na ziemi zostal zniszczony przez glioblastome, ktora usmiercila zone Patricka w ciagu osiemnastu miesiecy, a ochote do zycia odebrala jej znacznie szybciej. W wieku piecdziesieciu czterech lat Patrick pozostal sam, z gora pieniedzy, niezmiennie zbuntowanym synem Peterem i ogromnym wspolczuciem przyjaciol. Teraz budowal swoj najwspanialszy hotel, na wzor zabytkowej budowli, podobny do hotelu "Palace" Helmsleya. Przygotowywano czterysta pokoi, w tym siedemdziesiat apartamentow. Kilka z nich wylozono oryginalnymi marmurami z Witherspoon House. Goscie mogli wybrac najbardziej odpowiadajacy im styl: wloski renesans, empire, amerykanski ultramodernizm. W kazdym pokoju "Cornelii" - O'Malley pokrecil glowa zdziwiony, ze ta nazwa nie przyszla mu do glowy jeszcze w fazie projektow - znajdzie sie mydlo "Pears" i stosowne reczniki. To bedzie prawdziwy Grand Hotel, jakie budowano w czasach najwiekszej swietnosci, zanim jeszcze nastala idiotyczna era ksiegowych. Patrick caly dzien spedzil w hotelu. Rano spotkal sie z Freundem, a pozniej osobiscie nadzorowal polerowanie marmurowych kolumn w holu, sprawdzal oswietlenie i siedzenia w barze i wreszcie dlugo rozmawial z glownym projektantem - Michaelem Hartem. To spotkanie przedluzylo sie az do lunchu. Hart uzgadnial istotne elementy, wymagajace szczegolnej uwagi. Przede wszystkim chodzilo o zlocenie renesansowych ornamentow w glownym holu oraz o wykonanie filigranow nad oknami przy wejsciu od strony Lexington. Juz po poludniu O'Malley przeszedl do kuchni, dokad zwabil go jakze przyjemny dla ucha warkot wiertarek. Piece ze stali nierdzewnej, kuchnie i lady dostarczono wreszcie po czterech tygodniach oczekiwania. O dziewietnastej trzydziesci Patrick znow przeszedl pod antycznym zegarem wiszacym w holu, a niegdys, za czasow Katarzyny Wielkiej, zdobiacym Palac Zimowy. W centrum hotelowego atrium ustawiono oryginalna, sprowadzona z Rzymu i odrestaurowana fontanne Berniniego. Tego popoludnia Timothy Sullivan zakonczyl wreszcie prace hydrauliczne i poinformowal, ze wszystkie przewody zostaly sprawdzone. - A wiec gotowe do odpalenia - mruknal O'Malley podchodzac do konsolety, z ktorej sterowalo sie fontanna. Przekrecil galke i woda trysnela w gore, by spadajac kaskada 44 splywac z tarasu na taras. Twarz Patricka rozjasnila sie jak u dziecka, ktore dostaloprezent na Boze Narodzenie. -Cholernie ladne - powiedzial glosno. Po chwili doszedl jednak do wniosku, ze woda musi tryskac znacznie wyzej. Odkrecil galke do oporu. Ale strumien wody nie podniosl sie nawet o centymetr. Nigdy nie zalsni w promieniach zachodzacego slonca, pomyslal. Strumien byl rachityczny jak wytrysk dziewiecdziesieciolatka. Ten dran Sullivan odwalil fuszerke! Zajme sie nim, zeby i jego wytrysk przypominal to, co tu zmontowal, postanowil. Zapamietal sobie, co musi zrobic nastepnego dnia z samego rana. Po raz kolejny przedefilowal pod zegarem. Nagle zatrzymal sie i popatrzyl na zegarek na reku. Dwudziesta szesnascie! Zegar w holu spieszyl sie cale trzy minuty! Nagle zrobilo mu sie slabo. "Spokojnie, Pat", zabrzmial mu w uszach glos Nellie. "Ostroznie, ostroznie". Ale nie zamierzal sluchac. Otoczony nierzetelnymi pracownikami, bez Nellie, nie mial sie, dla kogo oszczedzac. ROZDZIAL 27 Kiedy Jennie skonczyla trzynascie lat i zblizal sie czas jej pojscia do szkoly sredniej,kupilam przepiekny dom przy Greenbriar Road w Bedford, na przedmiesciach Nowego Jorku. Dzieki temu obie mialysmy prawdziwy dom. Poza tym chcialam, by Jennie poszla do naprawde dobrej szkoly. Potrzebowalam zapewnic sobie i corce stabilnosc i przyjazne otoczenie. Wspolnie studiowalysmy oferty posrednikow sprzedazy nieruchomosci. Ten od razu przypadl nam do gustu. Bedford ze swoja luzna zabudowa i rozleglymi przestrzeniami od razu sie nam spodobalo. Wreszcie znowu mialysmy gdzie zamieszkac na stale. Krytykowano mnie juz za niechec do dawania publicznych koncertow, a takze do dlugich tras. Ale wynikalo to jasno z moich przekonan. Nigdy nie uwazalam, ze jestem gwiazda i nie chcialam zyc tak jak one. Pragnelam, by Jennie dorastala jak normalna nastolatka. Lata spedzone z Phillipem nauczyly mnie, ze najcenniejsze sa spokoj i zadowolenie z zycia. Nie bylo tak zle, wmawialam sobie. W Bedford znalazlam wspaniala szkole dla Jennie. Nasz dom znajdowal sie niecala godzine jazdy samochodem od centrum Nowego Jorku. Mialam zapewniona prywatnosc, gdy jej potrzebowalam, a jednoczesnie utrzymywalam staly kontakt z przyjaciolmi. Bedford bylo dla nas wymarzonym miejscem, gdzie moglysmy wymazac z pamieci ostatnie slady bolesnej przeszlosci. Jennie nazwala dom "Shangri-la, la, la". Tego nie dalo sie powiedziec - trzeba bylo zaspiewac. Miala dobry glos, ale i tak nie dorownywal jej poczuciu humoru. Nocami w okolicy panowal blogi spokoj. Cisze zaklocal tylko poranny spiew ptakow, czasami szczekanie psa lub glosno grajace radio w samochodzie jakiegos nastolatka. Takie krazace po ulicach wozy przywodzily mi na mysl moje dorastanie w Newburgh, zaledwie piecdziesiat kilometrow stad. Pewnego kwietniowego wieczora az podskoczylam, slyszac gwaltowne lomotanie do drzwi frontowych. Nikogo nie oczekiwalam. Z tego, co wiedzialam, policja takze nie miala do mnie zadnego interesu. Jennie odrabiala lekcje w swoim pokoju. Po chwili zastanowienia doszlam do wniosku, ze jest jeszcze zbyt mloda na wizyty chlopakow. Bardzo uwazalam, by informacje o moim miejscu zamieszkania nie dostaly sie do mediow, wiec wykluczylam takze, by niespodziewany gosc byl fanem badz rywalem. Czyzby ktos pomylil domy? Zapewne. Ciekawa i nieco zaniepokojona, podeszlam do drzwi. Przez wizjer zobaczylam mezczyzne. Ubrany w wymiety, choc elegancki garnitur, krawat mial przekrzywiony, wlosy rozczochrane, a na twarzy malowaly sie rezygnacja i zniecierpliwienie. Wydawal sie niegrozny, wiec otworzylam drzwi. -Pani Bradford? - zapytal zaskakujaco spokojnym tonem. -Tak. W czym moge pomoc? Skad zna pan moje nazwisko? -Jest wypisane na skrzynce pocztowej. -A dlaczego zamiast skorzystac z dzwonka dobijal sie pan do drzwi? -Tak? - Wygladal na szczerze zdziwionego. - Nie zauwazylem go. Chyba ze zdenerwowania. Przepraszam. Zlosc widac wyparowala z niego, i rzeczywiscie nie wygladal groznie. Zaprosilam go wiec do srodka. -O co wlasciwie chodzi? - zapytalam. Przeszedl za mna korytarzem do salonu. -Gdybym budowal hotele w tak partacki sposob jak produkowane sa samochody, ukrzyzowano by mnie. Te patalachy... Aha. A wiec to tak. -Chodzi o panski woz, prawda? -O nowiutkiego mercedesa. Na liczniku ma nie wiecej niz tysiac kilometrow. Jechalem zmeczony, myslac o interesach, zadowolony, ze juz nie jestem na autostradzie, kiedy nagle ten sukinsyn zdechl. Tak po prostu. Bez zadnego ostrzezenia. Jakby chcial powiedziec: "Pieprz sie, Pat", i stanal. A czy mam w wozie telefon komorkowy? Oczywiscie, ze nie. Gdybym mial, skorzystalbym z niego, ale jadac chce miec wreszcie swiety spokoj. Przeciez taki telefon jest przydatny tylko w sytuacjach, gdy psuje sie samochod, ale nowy, wart osiemdziesiat tysiecy woz nie ma prawa odmowic posluszenstwa. To niemozliwe. Cha! - Nagle umilkl i usmiechnal sie szeroko. Ten usmiech zdawal sie nalezec do Paula Newmana. - Moglbym wiec skorzystac z pani telefonu? -Oczywiscie - odparlam, powstrzymujac smiech. Zabawny facet, a co wiecej, jego humor byl wyraznie zarazliwy. - Telefon jest w tamtym pokoju. Co pan robil w Greenbriar o tej porze? -Mieszkam przy niej. Jakies piec kilometrow stad. Musiala pani mijac moj dom z tysiac razy. Nazywam sie O'Malley. To takie wielkie gmaszysko w wiktorianskim stylu. Mieszkam tam, aby robic wrazenie na znajomych. Wiedzialam, ktory to dom, a wlasciwie cala posiadlosc. Jedna z najokazalszych przy Greenbriar. 46 -Wspominal pan o hotelach. A wiec musi pan byc...-Patrick O'Malley - przedstawil sie. - Jeden z nich buduje wlasnie przy Park Avenue. Nazywa sie "Cornelia". Podoba sie pani ta nazwa? Prosze powiedziec, tak, a bedzie pani jego pierwszym gosciem... na moj koszt. Tym razem nie powstrzymywalam juz smiechu. -Tak. Niewykluczone, ze dopilnuje spelnienia tej obietnicy. Zrobic panu drinka, panie O'Malley? Uklonil sie. -Jest pani bardzo uprzejma i wyrozumiala. Szkocka, jesli to mozliwe. Bez wody. Pokazalam mu, gdzie jest telefon, po czym przeszlam do kuchni i przygotowalam drinka. W tym mezczyznie, ktory tak mnie rozbawil, bylo cos intrygujacego Obserwujac jego twarz mialam wrazenie, ze ogladam komedie z czasow niemego kina. Ze swoja uroda i mimika moglby zostac gwiazda filmowa. Poza ludzmi z branzy muzycznej nie miewalam wielu gosci w swym bezpiecznym, luksusowym, zamknietym swiecie. Juz sie przyzwyczailam do udawania, ze mi to odpowiada. Tak naprawde mialam jednak dosc ciaglej izolacji. Nalalam whisky i wrocilam do pokoju, pukajac delikatnie przed wejsciem. Stanelam w progu i, nie mogac sie powstrzymac, rozesmialam na glos. Patrick O'Malley, powiesiwszy marynarke na krzesle, wyciagnal sie na starej sofie i chrapal w najlepsze. ROZDZIAL 28 Obudzilam sie wczesnie, ale Patrick juz zniknal. Jenny i ja odbylysmy zwykly pieciokilometrowy bieg, zjadlysmy sniadanie, po czym wyprawilam corke do szkoly. Zamknelam sie w pracowni i wzielam do szlifowania tekstu piosenki "A Lady Hard as Love". Okolo dziesiatej trzydziesci przeszlam do stajni. W powietrzu wisiala lekka mgielka. Bylam z siebie zadowolona. Choc mialam swiadomosc, ze czegos mi ciagle brakuje, przeciez osiagnelam juz tak duzo, ze nie mialam prawa sie skarzyc. Z daleka zobaczylam woz dostawczy z kwiaciarni. Zatrzymal sie i wysiadl z niego rudowlosy chlopak w okularach ze szklami jak denka od butelek. Wreczyl mi piekny bukiet frezji z przypietym don bilecikiem. Od O'Malleya, przebieglo mi przez glowe i poczulam dziwna radosc. Droga Margaret Bradford, Pragne przeprosic, iz od razu nie skojarzylem kim Pani jest, ale jesli chodzi o muzyke, znam tylko Clancy Brothers. Nie wiem, czy bede w stanie ponownie spojrzec Pani w oczy. Nie po ostatniej nocy. Ale sprobuje. Postaram sie. Czy zgodzi sie Pani zjesc ze mna kolacje ktoregos dnia w tym tygodniu? Prosze dac mi szanse na zrehabilitowanie sie. Ma Pani najwspanialsze blekitne oczy, jakie widzialem. Obiecuje, ze caly czas do naszego nastepnego spotkania spedze na sluchaniu Pani piosenek, az naucze sie ich wszystkich na pamiec. 47 Upokorzony spioch (Pani sasiad) PatrickMialam brazowe oczy i bylam prawie pewna, ze Patrick O'Malley doskonale o tym wiedzial. I wiedzial, ze ja wiedzialam, ze on wie. Kolacja? Czemu nie. Pragnelam poznac nowych ludzi w Bedford. Zostawilam wiadomosc na jego automatycznej sekretarce, zgadzajac sie na spotkanie w czwartek. Blekitne oczy... To Sinatra, nie ja. ROZDZIAL 29 Czwartek niespodziewanie okazal sie przebojem. Patrick sprawil, ze przez caly czas siesmialam. Sypal historyjkami i dowcipami jak z rekawa. Mial wspanialy, cieply usmiech i wielkoduszna nature. Wiedzialam, ze bedzie moim pierwszym przyjacielem w Bedford i cieszylam sie z tego powodu. W ciagu kilku nastepnych tygodni kilkakrotnie sie spotykalismy. Podobalo mi sie jego moze nieco dziwne, ale szczere poczucie humoru, oryginalne zachowanie i sentymentalne, wzruszajace opowiesci o dorastaniu w irlandzkiej rodzinie, z dziesieciorgiem rodzenstwa. Smialam sie do lez, gdy opowiadal, jak byl przerazony, gdy zaprosil swych rodzicow do apartamentu dla panstwa mlodych w swoim pierwszym luksusowym hotelu. Nasze stosunki stawaly sie coraz bardziej zazyle. Zaczelam celowo przekrecac jego imie, co bardzo mu sie podobalo. Zwracalam sie do niego Padriac, Patrice badz Patrizio. On nie probowal zrewanzowac sie tym samym. Czasami zwracal sie do mnie Margaret i oprocz matki byl jedyna osoba, ktora tak mnie nazywala. -Moja pierwsza miloscia - wyznal Patrick - tak naprawde bylo morze. Kojarzy mi sie z Irlandia i spedzonym tam dziecinstwem. Mial niewielki jacht i pewnego weekendu zabral mnie w rejs. Byl zmeczony ciaglym nadzorowaniem prac wykonczeniowych, a i ja moglam sobie pozwolic na oderwanie sie od fortepianu i wyrwanie z domu. Wkrotce znalezlismy sie na otwartych wodach i stwierdzilam, ze takze dla mnie zeglowanie jest wspanialym przezyciem. Wyplynelismy wczesnie rano, wiec pomimo wspanialej pogody bylismy prawie sami na wodzie. Sznur samochodow na nadbrzeznej drodze uswiadomil mi jakie to szczescie, ze nie musze podazac do pracy w tym tloku. -Robcie swoje w imie Boze - rzekl Patrick i zasalutowal tym na brzegu. - Dupki! - krzyknal ile sil w piersiach i rozesmial sie na glos. Nie byl podly, po prostu umial cieszyc sie zyciem. Musial dogadac sie z Jennie, bo przemycil na poklad napoj odzywczy, ktory pilam codziennie rano. Z udawana obawa zdecydowal sie go nawet sprobowac. -Wiec wymazalas juz z pamieci tego drania, Maggie? - zapytal, gdy popijalismy wspolnie. Jak zwykle spontaniczny. Byl soba. Domyslilam sie, ze chodzi mu o Phillipa, o ktorym wspominalam mu wczesniej, choc nader lakonicznie. 48 -I tak, i nie - odpowiedzialam zgodnie z prawda. Czulam, ze potrafie z nim rozmawiac i na ten temat.-Chyba wiem o co chodzi. Uscisnal mnie serdecznie, gdy stalismy tak obok siebie, zapatrzeni w dal. -Przykro mi, ze nie potrafie znalezc dla ciebie zadnej madrej rady. Nigdy nie bylem zmuszony, aby strzelac do kogokolwiek, chociaz znam kilku ludzi, ktorym z pewnoscia nalezalaby sie kulka. Wierze, ze nie masz mi za zle, iz poruszam ten temat. Wiesz, taki juz jestem. Pokiwalam glowa. Gdy chcial, byl zabawny, ale kiedy sytuacja tego wymagala, potrafil sluchac i rozumiec. -Phillip byl prawdziwym draniem. Zaluje, ze za niego wyszlam. Patrick ze zloscia machnal reka. -Po prostu wykorzystal sposobnosc. Bylas bardzo mloda i niedoswiadczona. A on potrafil to wykorzystac i naklamal, ile wlezie. Wiem! Poplyniemy na polnoc, do West Point. Rozkopiemy jego grob i rozsiejemy po morzu szczatki tego lobuza. Pokrecilam glowa, ale jednoczesnie usmiechnelam sie. -Zawsze potrafisz mnie rozbawic. -Takie moje zadanie. Jestem w tym wprost niezastapiony. Popatrzylam mu prosto w oczy. -A wedlug ciebie, w czym ja jestem dobra? Rozpostarl rece. -We wszystkim. A przynajmniej w tym wszystkim, co widzialem. Tyle tylko, ze troche za bardzo zamykasz sie w sobie... Nad tym moglabys sie troche popracowac. -Potrafisz byc taki mily. -Tak uwazasz? -Tak uwazam. Jestem nawet tego pewna. -Ciesze sie. A wiec przeprowadze teraz lekcje pogladowa. Ja nie jestem nawet w dziesieciu procentach tak mily jak ty. Sposob w jaki mowisz, myslisz, wychowujesz swoja przepiekna Jennie... wszystko to czuje sie w twoich piosenkach. Chyba dlatego sa takie popularne, nie sadzisz? -Moze... -Ja o tym wiem, a ty nie? Mam do ciebie prosbe. Ogromna prosbe. Nieswiadomie napielam miesnie. Patrick skrzywil sie. -Co on ci takiego zrobil, slodka Maggie? Nie cierpie, kiedy sie boisz. Ten odruch. Jakbys w jednej chwili przemieniala sie w kamien. -O, juz i tak jest znacznie lepiej. -Wiem. A teraz odprez sie i posluchaj mojej prosby. To najwspanialsza rzecz, jaka chcialbym od ciebie otrzymac. Nie potrafilam rozluznic sie calkowicie, ale przynajmniej nie bylam juz tak spieta. W obecnosci Patricka czulam sie bezpieczna. Ale tym razem nie rozumialam, do czego zmierza. 49 -Dobrze - skapitulowalam wreszcie. - Zrobie, co zechcesz. W ten sposob moze dowiode, jak bardzo ci ufam.-Wysmienicie. To chyba najwspanialsze slowa, jakie dotad od ciebie uslyszalem. A wiec chcialbym bardzo... zebys zaspiewala mi jedna ze swoich piosenek. Ktorakolwiek. Tutaj, zaraz. Zaspiewasz tylko dla mnie? To byla naprawde cudowna prosba. Zaspiewalam dla niego, wkladajac w to cale serce. ROZDZIAL 30 Pewnego wieczora, to musialo byc jakis tydzien po wycieczce jachtem, wybralam sie z Jennie na lekka kolacje. Okolo osmej odwiozlam ja do domu przyjaciolki Millie, u ktorej miala spac. Pozniej pojechalam do domu Patricka na druga kolacje. Dal wolne kucharzowi i reszcie sluzby na caly wieczor. Oswiadczyl, ze sam chce pelnic honory. Przygotowal homara z maslem czosnkowym, francuskie frytki i slodka kukurydze. Niewyszukany, sycacy posilek. Po jedzeniu wybralismy sie na spacer do sadu, ktory zajmowal spora czesc posiadlosci. Tam Patrick objal mnie ramieniem i delikatnie pocalowal moje wlosy. -Pachniesz kwiatami pomaranczy. Jak to mozliwe? -Raczej szamponem "No more tears". -Byc moze. W kazdym razie pachniesz wspaniale. Calowal moje policzki, czolo, nos i koniuszek brody. Wreszcie dotknal wargami moich ust i poczulam na nich koniuszek jego jezyka. Odsunelam sie. Calowalismy sie juz wczesniej, ale tak naprawde w tamtych pocalunkach nigdy nie bylo prawdziwego erotyzmu. Dzisiaj stalo sie inaczej. Caluje wspaniale, pomyslalam. Slyszalam, jak mocno wali mu serce. Czulam sie z nim taka bezpieczna. Lekki wietrzyk szeptal cicho w galeziach. Patrick pocalowal mnie ponownie i tym razem nie probowalam juz sie bronic. Nie moglam dluzej zamykac sie w sobie, nie moglam spedzic reszty zycia bojac sie. -Chodzmy do srodka - zaproponowal Patrick. - Kiedys spalem u ciebie w domu. I to bez twojego pozwolenia, co zreszta ciagle mi wytykasz. Czy zostaniesz dzis u mnie? Przytulilam sie do niego z usmiechem i po raz pierwszy ucieszylam sie, ze Jennie spi poza domem. -Mam nadzieje, ze zasluzylam na lepsze warunki niz ty miales wowczas. Wyczulam, jak bardzo jest szczesliwy. -Chodz. Prosze, zaufaj mi. Moje niezdecydowanie musialo byc bardziej widoczne niz przypuszczalam, skoro je zauwazyl. Zaufac mu? Och, jakze tego pragnelam, ale gdy szlismy w strone domu, wydalo mi sie, ze oto obok mnie kroczy Phillip. Niespodziewanie wstrzasnal mna dreszcz. Do cholery z nim. Moze rzeczywiscie powinnismy zniszczyc jego doczesne szczatki. -Nie musimy tego robic - powiedzial Patrick, odgadujac moje opory. - Nie wiem o wszystkim, przez co przeszlas. Mozemy poczekac. Jestes pierwsza kobieta od dawna, ktora cos dla mnie znaczy. Ale chce, zebysmy oboje czuli to samo. Byl najukochanszym i najdelikatniejszym mezczyzna, jakiego znalam. Naprawde mu ufalam. 50 -Chce - szepnelam, czujac ucisk w gardle. - Chce, Patrick. Chodzmy do domu. ROZDZIAL 31 Bylismy nienaturalnie milczacy, gdy powoli rozbieralismy sie w skapanej promieniami ksiezyca sypialni na gorze. W absolutnej ciszy bicie mojego serca zdawalo sie byc glosne jak uderzenia mlota. Wszystkie mozliwe pytania i watpliwosci zaczely krazyc mi po glowie. Jestem dla niego za wysoka, myslalam. Nie spodobam mu sie, kiedy zobaczy mnie naga. Czy naprawde wiem o nim wystarczajaco duzo? Spokojnie, Maggie. Odprez sie.W promieniach ksiezyca wygladal wspaniale. Plaski, umiesniony brzuch. Muskularne nogi. Szeroka piers przyproszona srebrnymi wlosami. Jest naprawde seksy, pomyslalam. Podniecalo mnie to. Otworz sie dla niego, Maggie, nie obawiaj sie. Nadszedl twoj czas. Calowal mnie znowu i mialam wrazenie, ze jakas sila przyciaga nas do siebie. Calowal policzki, czolo, nos, oczy. Delikatne, czule pocalunki. W koncu i ja zaczelam na nie odpowiadac. Calowalam jego twarz. Czulam, ze jestem coraz blizej niego. -Droga, slodka Maggie - szepnal. Wiedzial, ze wciaz nie jestem do konca odprezona. Zawsze umial odgadnac, co dokladnie czuje w danym momencie. Byl madry, inteligentny, ale nigdy nie staral sie z tego powodu wywyzszac. -Jestes taka kochana i wyjatkowa kobieta. Uwielbiam cie, Maggie. To byl glos Patricka. Jego dlonie. Kiedy wzial mnie na rece i niosl do ogromnego loza, poczulam ulge, jakby zerwal niewidoczne lancuchy, ktorymi dotychczas bylam skrepowana. Slodki, powolny taniec. Byl dla mnie taki nowy... zapomniany, albo nigdy nie poznany. Nie spieszyl sie, lecz w koncu ostroznie, prawie niesmialo wszedl we mnie. Z zapomnianego miejsca w moim wnetrzu po calym ciele rozlala sie rozkosz. Zadrzalam. Czulam zalewajaca mnie fale goraca. Jakze dlugo tesknilam za tym uczuciem. A ono tej nocy trwalo i trwalo. -Jestes taki wspanialy i delikatny - powiedzialam wreszcie i wydawalo mi sie, ze juz do konca zycia nie przestane sie usmiechac. Zwolna glaskalam dlonia jego twarz. On takze sie usmiechal. - Jestes dla mnie taki dobry. -Bedzie coraz lepiej - zapewnil. - Zaufaj mi... Zaufaj nam. I zaufalam. Po tylu latach znowu komus zaufalam. ROZDZIAL 32 Will Shepherd znajdowal sie na samym szczycie, a jednak... Z pewnoscia byl slawny i nieprzyzwoicie bogaty, ale nie odczuwal z tego powodu satysfakcji. Tego wieczora byl na niebezpiecznym haju. Wilkolak z Londynu, myslal o sobie. Kokaina, ktora zazyl na poczatku koncertu, a pozniej znowu, tuz przed pojawieniem sie Maggie Bradford, sprawila, iz mial wrazenie, ze posiada wladze nad calym swiatem. A dlaczego, do diabla, nie? Byl gwiazda nie tylko na pilkarskim boisku, ale i posrod elity na specjalnym koncercie w Albert Hall. Rozgladal sie z usmiechem i machaniem reki pozdrawial znajomych. Widzial Pete'a Townsenda, Stinga, Micka Jaggera, czlonkow nowej grupy Hasbeens, a dalej Ruperta Murdocha i Margaret Thatcher - te dwojke niszczaca Wielka Brytanie. 51 Przyszli posluchac Maggie Bradford, ktora da odprezenie ich umeczonym duszom, jejballady mialy taka wlasnie sile. Byly rzadkoscia, wlasciwie cudem. Wyrazista melodia i tekst wprowadzaly w stan swoistej hipnozy. Zaden piosenkarz nie potrafil przekazac tak ogromnego ladunku uczuc w jednej piosence. Wszystkie jej utwory byly odzwierciedleniem zlozonosci wspolczesnego stylu zycia, a przynajmniej tak sie Willowi wydawalo. Weszla na scene wsrod burzy entuzjastycznych oklaskow, ktorymi wydawala sie oniesmielona. Bilety zostaly wyprzedane wiele miesiecy przed wystepem. Usiadla przy fortepianie... i po prostu zaczela grac. Will nie pamietal ich spotkania na przyjeciu u lady Trevelyan. Patrzyl na Maggie, jakby widzial ja po raz pierwszy w zyciu. Od razu zwrocil uwage na jej dlugie blond wlosy i proste piekno twarzy. Tego wieczora zdawala sie jasniec na scenie. Zastanawial sie, dlaczego. Co sie za tym krylo? Jej glos byl silny i wyjatkowo ekspresyjny. W piesni nie sposob bylo doszukac sie elementow prymitywnego melodramatu. Spiewala z jakas swoista szczeroscia, ktora wbijala sie w serce jak miecz. Will odczuwal fizyczny bol i szczere piekno plynace z tej muzyki. Piosenki byly o smutku, straconych marzeniach, o popadnieciu w nielaske. Will czul, ze opowiadaja o nim. Po policzkach poplynely mu lzy. Muzyka poruszyla go w sposob, jakiego nie znal i nie rozumial. Wydawalo mu sie, ze jakis potezny strumien swiatla porywa go i przenosi z sali koncertowej w miejsce przeznaczone tylko dla nich dwojga. Co, u licha, chodzi mi po glowie? zastanawial sie. Mial ochote smiac sie z samego siebie. Czul sie jak zagubiony glupiec. Jakze kochal dzwiek tego glosu. Moglby go sluchac do konca zycia. Zawladnelo nim dziwne przekonanie, ze Maggie Bradford moze uratowac go przed samym soba. -Zapomniales, ze tam z toba bylam? Zapomniales, prawda? Will? Ty draniu! Will popatrzyl na szczupla, ciemnowlosa kobiete, trzymajaca go pod ramie, gdy wychodzil z koncertu. Rzeczywiscie, zupelnie o niej zapomnial. Na dobra sprawe nie mial zielonego pojecia, kim jest ta piekna dziewczyna u jego boku. Znow przeistoczyl sie w wilkolaka! Byla sliczna, tak jak wszystkie. Modelka? Aktorka? Niedoszla gwiazda filmowa? Dziewczyna ze sklepu? Gdzie, do diabla, ja spotkal? Chryste, to bylo takie klopotliwe... Nawet on nie upadl jeszcze tak nisko. -Wiec od kiedy ciagniesz na kokainie? Bo przeciez ja zazywasz, prawda? Jak mozesz tak zyc? Will westchnal z uczuciem ulgi. Reporterka! Teraz przypomnial sobie, kim byla. Pracowala dla "Timesa". Chciala przeprowadzic z nim wywiad, a on chcial sie z nia zabawic. Uczciwy interes. 52 Odzyskal swa zwykla poza i natychmiast przeszedl do mistrzowskiej gry jako ksiaze uroku. Wiedzial, ze potrafi sprawic, by kazda sciagnela majtki. Nawet reporterka "Timesa".-Nie, to nie narkotyki, Cynthia - odpowiedzial. Cynthia Miller! Tak sie nazywala. Byl z siebie taki dumny. - Kocham jej utwory. Naprawde. -To samo mowiles, kiedy tu jechalismy. Twoj samochod jest pelen jej kaset. -Ta muzyka jest cholernie dobra. Wyplywa bezposrednio z jej zycia - ciagnal Will. - Ty tez ja lubisz? -Jak juz ci mowilam, rzeczywiscie ja lubie. I bardzo podobal mi sie koncert, choc chyba nie az tak jak tobie. Pocalowal ja w policzek. Delikatnie, bardzo czule. -Co teraz? - zapytal. Ostroznie, Will, przestrzegl sie w myslach. To przeciez dziennikarka. Cynthia Miller usmiechnela sie. -Chcialabym uslyszec cos wiecej na temat Blond Strzaly. Jak niemal wszyscy dziennikarze byla niezwykle cyniczna. Zero romantyzmu. -Chcialabys ja zobaczyc? - zapytal Will, usmiechajac sie wymownie. Wiedzial, ze tak. Wszystkie chcialy... moze z wyjatkiem jednej. Maggie Bradford! Wlasnie jej potrzebowal. Jedynej osoby, ktora mogla go zrozumiec i pomoc. ROZDZIAL 33 Rozlegl sie dzwonek do drzwi i Will przerwal czytanie porannej prasy. Wyjrzal przez okno. Na podjezdzie stal wspanialy, stalowoszary rolls-royce. Uslyszal swa gosposie witajaca goscia i prowadzaca go do salonu. -Panie Shepherd, przybyl pan Lawrence - obwiescila. W drzwiach stal usmiechniety mezczyzna o wlosach koloru pustynnego piasku, starszy od Willa o jakies dziesiec lat. Winifred "Winnie" Lawrence. Facet byl glowna sila napedowa rozwoju pilki noznej w Stanach Zjednoczonych. Mial za zadanie zaprezentowac piekno i finezje tego sportu narodowi, ktory uwielbial brutalny, prymitywny futbol amerykanski. Lawrence byl prawnikiem i agentem, ale przede wszystkim swiatowcem. Will poczekal siedzac w fotelu, az gosc wejdzie, po czym wstal niespiesznie, jakby wyrwany z drzemki, i uscisnal dlon Amerykanina. Jak wiekszosc jego rodakow, Lawrence pominal kurtuazyjne powitanie i przeszedl od razu do sedna sprawy. -Powiedz, Will, dlaczego twoim zdaniem Niemcy sa wciaz glownym kandydatem do zdobycia mistrzostwa swiata? - zapytal przybysz z usmiechem jakby przyklejonym do ust. - Niezmiennie, bez wzgledu na to, kto gra w ich druzynie, pozostaja niekwestionowana potega. Bylo to pytanie, ktore Will czestokroc sam sobie zadawal. -Chodzi chyba o ich wrodzone poczucie dyscypliny - odparl. - Sa mocni raczej dzieki pracy calej druzyny niz poszczegolnych graczy. Lawrence rozpromienil sie, wyraznie zadowolony z odpowiedzi. 53 -Wlasnie taki styl udalo mi sie juz wpoic amerykanskiej druzynie narodowej. Ale jednoczesnie potrzebni sa nam swiatowej klasy indywidualisci. Potrzebujemy strzelca z prawdziwego zdarzenia.-Domyslam sie, ze po to wlasnie przyjechales. -Rzeczywiscie. Jestem tu, by naklonic cie do reprezentowania barw Stanow Zjednoczonych. Nie opuszcze twojego domu, dopoki sie nie zgodzisz. Will rozesmial sie, wyobrazajac sobie taka sytuacje. -Wyjasnij mi cos. Przeciez Stany nie maja najmniejszych szans, ze mna czy beze mnie. Po co poswiecac czas na treningi, skoro i tak odpadniemy juz w eliminacjach? A moze jestem zbyt glupi, zeby cos z tego zrozumiec? Gosc siegnal do wypchanej teczki, wyjal z niej wydruk komputerowy i rozpostarl na stole. Obaj pochylili sie nad nim. -Popatrz tutaj, Will, i choc na chwile wstrzymaj sie z jakimikolwiek uwagami. Patrz. CONCACAF. Strefa Norte. Strefa Centra. Strefa del Caribe. Oficjalny plan rozgrywek Stanow Zjednoczonych w kwalifikacjach. -Co z tego? -Nie widzisz? A wiec pozwol, ze ci wyjasnie. Amerykanie nie musza pokonac zadnego silnego zespolu. Problemy zaczna sie dopiero po awansie do finalowej dwudziestki czworki. Will rozesmial sie ponownie. Podobal mu sie zapal Lawrence'a, ale uznal, ze juz wystarczy. -Moze nie dotarlo to jeszcze do twoich uszu, Winnie, ale Amerykanie rowniez nie sa uwazani za dobra reprezentacje. Wszyscy przeciwnicy beda sie cieszyc, ze staja do latwej walki. Beda pewni, ze wygraja bez wysilku. -I to jest wlasnie nasza przewaga! - wykrzyknal Lawrence kladac Willowi reke na ramieniu. Trzeba przyznac, ze byl dobrym sprzedawca. - Dysponujemy przewaga wynikajaca z zaskoczenia. Co powiesz na to, ze Wolf Obermeier zgodzil sie trenowac reprezentacje Stanow? Obermeier byl szkoleniowcem narodowych druzyn Niemiec i Argentyny. Powszechnie uwazano go za jeden z najwspanialszych pilkarskich umyslow, ale jednoczesnie byl trenerem najbardziej wymagajacym i najostrzejszym. -To juz cos - mruknal Will. - Udalo ci sie przynajmniej wzbudzic moje zainteresowanie. Slucham dalej. Moze akurat teraz potrzebne jest mi mobilizujace wyzwanie. -Albo ukoronowanie kariery - powiedzial Amerykanin, i znowu szeroko sie rozesmial. ROZDZIAL 34 "Sprobujcie wyobrazic sobie lige Swiatowa, Super Bowl, derby Kentucky oraz konwencje Republikanow i Demokratow polaczone w jedno sportowe wydarzenie", pisal Mickey Trevor Jr. w popularnym amerykanskim magazynie "Sports Illustrated". "Wtedy bedziecie miec choc przyblizone pojecie o potedze organizacyjnej i popularnosci mistrzostw swiata w pilce noznej. Dalej wyobrazcie sobie Rio de Janeiro, gdzie futbol jest wazniejszy od seksu czy samby, przemienione przez te mistrzostwa w gigantyczny plac zabaw i uciech. 54 A teraz pomyslcie o dwoch druzynach wystepujacych w finale: faworyzowanych od poczatku Brazylijczykach, ktorzy juz trzykrotnie byli mistrzami swiata i maja ogromny wklad w rozwoj futbolu oraz o beniaminku na swiatowej arenie, niedoswiadczonych Amerykanach - cudotworcach w czerwono-niebiesko-bialych strojach - ktorych nieoczekiwane sukcesy zdaja sie byc zywcem wyjete z bajki... Tyle tylko, ze sa absolutnie prawdziwe.Oto wydarzenie, ktore swa popularnoscia zagraza nawet Krolowi Lwu! Niewiele uwagi poswiecono zwyciestwu Stanow Zjednoczonych w rozgrywkach eliminacyjnych, potem grupowych i awansowi do finalow. Zdarzenie to moglo spowodowac przyspieszone bicie serc czesci kibicow. Nasi chlopcy przebojem awansowali do kolejnych rund rozgrywek, przegrywajac tylko raz, jeszcze w grupie, z Niemcami. Bylo sie z czego cieszyc, bo ta dyscyplina sportu juz na dobre weszla do naszego kraju i nawet dzieci zaczely grac w pilke w szkole. Ale to wszystko. Kiedy ludzie znow poswiecili cala uwage wyscigom i wydarzeniom w lidze baseballa, nieco zdziwieni, dlaczego reszta swiata tak powaznie traktuje pilke nozna, nasza reprezentacja pokonala Nigerie i dzieki temu znalazla sie w osemce najlepszych druzyn swiata. Jednak kiedy Stany Zjednoczone w cwiercfinale odniosly zwyciestwo nad renomowana reprezentacja Wloch, zainteresowanie gwaltownie powrocilo. Uzyskalismy wtedy wynik 3-2, a wszystkie bramki dla Ameryki strzelila gwiazda nad gwiazdami - Will Shepherd. Wreszcie doszlo do kolejnego spotkania z Niemcami i - do zwyciestwa. Powszechnie uznawany faworyt zostal wyeliminowany. A teraz, jesli napiecie nie rozgrzalo atmosfery do czerwonosci, jesli serca nie wala Wam w piersiach jak oszalale, jesli nie odwolaliscie wszystkich planow na niedzielny wieczor, by w telewizji ogladac final, nie jestescie Amerykanami, nie interesuje was sport albo... jestescie martwi. Mamy druzyne z Willem Shepherdem i dziesiecioma innymi wspanialymi zawodnikami, ktorzy graliby pierwsze skrzypce w kazdym klubie pilkarskim na swiecie. Ale Shepherd... Ten Shepherd! Futbol to przeciez gra zespolowa, ale nawet Wolf Obermeier - trener reprezentacji Stanow - przyznaje, ze w tym wypadku Shepherd jest uosobieniem calej druzyny.>>Bez niego w ogole nie przebrnelibysmy przez eliminacje<<, podkreslil Obermeier.>>Z nim... coz, sami widzicie co osiagnelismy. Zobaczcie, gdzie jestesmy.<<" -Brawo! Musze pogratulowac "Sports Illustrated". Wreszcie napisali cos ciekawego i wartosciowego! Will skonczyl artykul i mruknal usatysfakcjonowany. -Shepherd jest uosobieniem calej druzyny - powtorzyl. - Podoba mi sie. Wreszcie wzial sie za to wlasciwy dziennikarz. -Czytalam juz ten artykul, kiedy spales - powiedziala Victoria Lansdowne. Dlugonoga angielska aktorka lezala wygodnie na poscieli. Jej uderzajace, kobaltowoniebieskie oczy z podziwem obserwowaly mezczyzne, ktorego poznala ubieglego wieczora. Blond Strzale. Chyba najslawniejszego obecnie sportowca na swiecie. 55 Pomimo klimatyzacji, w pokoju hotelowym bylo goraco i zadne z nich nie ubralo sie jeszcze po dlugotrwalym seksie. Wygladali tak wspaniale, jak mozna bylo wyobrazic sobie, czytajac pikantne plotki. Pot lsnil na ich pieknych cialach.-Co o tym myslisz? Kolejna przereklamowana sprawa? -Sadze, ze jesli grasz w pilke rownie dobrze, jak robisz pewne inne rzeczy, jutro rozniesiesz tych Brazylijczykow w puch. Usmiechnal sie. -Wynika z tego, ze jestes usatysfakcjonowana? -Nigdy. Duzo mi jeszcze brakuje, zlotko. Jestem nienasycona. Nie czytasz gazet? Ciagle pisza o "niegasnacym strumieniu wciaz nowych kochankow". Popatrzyl na jej pelne piersi, zgrabne opalone nogi, ktore tak lapczywie sie przed nim rozchylaly. Przypominala mu Vannie. Wiele sposrod nich bylo do niej podobnych. Moze dlatego zaczynala draznic go proznosc Victorii. -Chcesz jeszcze raz... jak wy to mowicie, zaliczyc gola? - dziewczyna podazala za jego wzrokiem przesuwajacym sie po jej ciele. Uwielbiala te wladze, jaka miala nad rzekomo silnymi i twardymi mezczyznami. Ale ten byl inny. Znacznie sprytniejszy niz pierwotnie sadzila. -Nie wydaje mi sie. Moze ten twoj "strumien" wreszcie wysechl - odparl, odpowiadajac na jej usmiech. -Co jest? Zabraklo ci juz strzal w kolczanie? Wycisnales z siebie caly sok milosci? Will zdusil w sobie wscieklosc i zmusil sie do glosnego smiechu. -Mam jutro mecz, i to raczej wazny. Moze o nim slyszalas? Podobno przegladalas prase, Vic. -I co, moj cukiereczek mysli tylko o tym? A ja juz dla niego nie istnieje? -Przestan - warknal Will. -Przestan co? Kusic cie? - Zwilzyla palec w ustach i wsunela go miedzy uda. Jesli ty nie mozesz, zrobie to sama. Rewelacyjny obrazek na pierwsze strony gazet. Victoria sama sie zaspokaja! Will juz nie moze! Will wydal z siebie nieartykulowane warkniecie i rzucil sie na nia. Dziewczyna zaskoczona glosno jeknela. -Och - krzyknela. - Boze, to boli. Naprawde boli. - Victoria Lansdowne probowala go odepchnac, ale bez trudu ja obezwladnil. - Prosze, Jezu, przestan! Prosze! Blagam, Will! Przestan! Mowie powaznie! Ale nic na swiecie nie bylo w stanie powstrzymac Blond Strzaly. ROZDZIAL 35 Podczas popoludnia poprzedzajacego final mistrzostw swiata upal lal sie z gory i temperatura na bialych plazach Copacabana i Ipanema przekraczala trzydziesci stopni. Cala Brazylia sposobila sie do obchodow narodowego swieta - finalu. Bogaci i biedni odpoczywali w domowych zaciszach, oszczedzajac sily na wydarzenie sportowe. Nagle dzien przemienil sie w gwarna, parna noc. Cale Rio de Janeiro wyleglo na ulice, by byc swiadkiem narodowej gry nazywanej tu futebol. Zapanowal karnawalowy nastroj. W rytm samochodowych klaksonow skandowano: "Bra-sil! Bra-sil!" Po Avenida Brasil i Castello Branco krazyly grupy mlodych ludzi owinietych 56 narodowymi flagami. Wszystkie taksowki i autobusy zostaly udekorowane barwnymiserpentynami. Niemal nagie kobiety tanczyly na ulicach. O dziewietnastej tlum wrzal i klebil sie pod legendarnym stadionem Maracana. Pomimo dokladnej kontroli biletow, setki gapowiczow wdarly sie do srodka, szukajac jakiegokolwiek miejsca, z ktorego da sie obserwowac wieczorny spektakl. Na stadionie szalalo sto tysiecy cariocas, wymachujac wielobarwnymi flagami i plakatami zawczasu gloszacymi zasluzone zwyciestwo, oraz spiewajac w rytm setek bebnow. Przy wyjsciu z tunelu, w towarzystwie calego zespolu, posrod ogluszajacego halasu, Will stal i sluchal. Czul, jak serce wali mu w piersiach. -Numero nueve... De America... Will... Shepherd! - zabrzmialo z glosnikow. W odpowiedzi daly sie slyszec gwizdy i obrazliwe krzyki palhaco. Wiekszosc kibicow potrafila docenic umiejetnosci i kunszt przeciwnikow. Na murawe wybieglo czterech mezczyzn bez koszulek, z wymalowanym na piersiach numerem dziewiec. Wrzawa wzmogla sie, gdy Will ruszyl na boisko, z reka wzniesiona ponad rozwianymi blond wlosami. W jego glowie klebily sie dzwieki, obrazy i marzenia. Az trudno mu bylo oddychac. Czul dreszcz emocji rozlewajacy sie po calym ciele. Dzis nikt go nie powstrzyma. Stanie sie czescia historii sportu na oczach polowy swiata. Po tym wyjatkowym wieczorze w Rio, nikt go juz nie zapomni. ROZDZIAL 36 O 8:32 kolumbijski sedzia ustawil pilke na srodku boiska. Brazylia kontra Stany Zjednoczone! Niewyobrazalne, niemozliwe, a jednak to prawda. Rozpoczal sie mecz finalowy mistrzostw swiata w pilce noznej! Arturo Ribeiro - dziewietnastoletnia gwiazda Brazylii - przejal pilke, pewnie przekazal ja koledze i pognal przed siebie ile sil w nogach. Zgodnie ze schematem cwiczonym dlugie miesiace zajal dogodna pozycje na polu karnym. Gdy pilka zmierzala w jego strone, zlozyl sie do strzalu z woleja i poslal ja z ogromna szybkoscia ku amerykanskiej bramce. Stadion eksplodowal radoscia. -Gooool de Bra-sil! - wykrzyknal komentator. - Gooool de Arturo Ribeiro! Uplynely trzydziesci dwie sekundy gry. Niecale szesc minut pozniej Brazylia zdobyla druga bramke. Zdawalo sie, ze bez najmniejszego wysilku. Cariocas tanczyli z radosci i z ukrytych plecionek wyciagali czarne weze i oskubane z pior kurczaki. Nad stadionem niebo rozjasnily flary, rozlegly sie strzaly z broni palnej, a syreny policyjne wyly jak oszalale, jakby wlasnie wybuchla rewolucja. Mozna by pomyslec, ze juz bardziej intensywnie nie da sie okazac radosci. Ale wszelkie jej objawy byly niczym przy tym, co nastapilo, gdy w trzydziestej trzeciej minucie Ribeiro strzelil kolejna bramke. Brazylia do przerwy prowadzila 3-0! Wynik zdawal sie byc juz przesadzony... wlasciwie to byla masakra Amerykanow. 57 Posluchaj tych zalosnych dupkow, myslal Will siedzac ze zwieszona glowa w szatni.-Grasz, jakbys byl nacpany! - powiedzial Wolf Obermeier. Zrugal juz pozostalych zawodnikow, a teraz mowil cicho do Willa, ktorego odciagnal na bok. - Cos cie gryzie? A moze naprawde sie nacpales? -Moze - odparl Will i usmiechnal sie, widzac przesadna, iscie niemiecka konsternacje. Sam nie wiedzial, co sie z nim dzieje. Po ostatniej nocy byl odprezony, cos go jednak hamowalo. Wzruszyl ramionami. Cokolwiek to bylo, zwykla zadziornosc opuscila go i nie potrafil znow jej przywolac. Czul sie otepialy i slaby. -Musisz zamienic sie w szalenca - ciagnal Obermeier. - Trzy gole. Na pozor niemozliwe. Ale widzialem, ze potrafisz dokonac niemozliwego. Nie czas rozgrywac najgorszy mecz w zyciu. Musisz byc bohaterem, a nie kozlem ofiarnym. - Pogladzil Willa po glowie, jak ojciec syna. - Udowodnij, ze jestes mezczyzna. Mezczyzna. Will wyszedl na boisko zupelnie otumaniony. Grasz w mistrzostwach swiata, a zachowujesz sie, jakbys dalej byl w Fulham. To Brazylijczycy. Sa najlepsi na kuli ziemskiej. Jesli ich pobijesz, bedziesz slawny juz na wieki. Obermeier ma racje. Badz mezczyzna. Odetchnal gleboko i podbiegl do lawki. Rozlegl sie ogluszajacy halas, ale to nie byl aplauz dla niego, lecz dla brazylijskiej druzyny, wlasnie opuszczajacej szatnie. Podniosl wzrok na trybuny - ocean ciemnych twarzy, nie darzacych go raczej sympatia. Coz, pieprzyc ich! Byl Blond Strzala! I regularnie robil rzeczy niemozliwe dla innych. Po przerwie Will, dzieki swym umiejetnosciom, dal na Maracanie wspaniale widowisko. Dryblowal jak oszalaly, gwaltownie zmienial kierunek biegu, wymijajac kilku przeciwnikow naraz, przyspieszal niemal z miejsca... ale bez wsparcia ze strony reszty druzyny nie stworzyl chocby jednej szansy na strzelenie bramki. Wreszcie, dziewiec minut po rozpoczeciu drugiej polowy, przejal podanie przeznaczone dla Romana Palero - brazylijskiego stopera. Prawa noga zamierzyl sie do strzalu i w tym momencie poczul bol w dolnej czesci uda. Musial naderwac miesien. Ale to nic. Kopnal pilke w lewe okienko bramki przeciwnika. Bramkarz zdazyl tylko bezradnie uniesc rece, gdy pilka przemykala obok. -Goool de America! - uslyszal Will. - Goool de Will Shepherd! Znow byl pobudzony. Adrenalina wrzala w jego ciele, a bol nogi gdzies zniknal. Czul sie potezny, jak ubieglej nocy, kiedy Victoria go sprowokowala. Najpotezniejszy! Super strzelec! Na boisku nie bylo nikogo oprocz niego! Byl sam! Ponownie uwolnil sie spod opieki przeciwnikow, zaledwie trzy minuty przed koncem meczu. Ruszyl do ataku lewym skrzydlem, zamarkowal podanie do srodka, ale w rzeczywistosci nie oddal pilki, tylko minal patrzacego za nim z niedowierzaniem obronce. Zamarl na moment, by wystrzelic do przodu z niewiarygodna szybkoscia. Kopnal pilke z calych sil, a ta, lecac niby biala smuga, niemal wyrwala dziure w siatce brazylijskiej bramki. -Goool de America... Goool de Will Shepherd! 58 Do konca pozostaly dwie minuty i czterdziesci szesc sekund.Wystarczajaco duzo. ROZDZIAL 37 Nieprzebrany, falujacy tlum zamarl, obserwujac na przemian ogromny boiskowy zegar iwydarzenia na murawie. Pozostaly niecale trzy minuty niespodziewanie bardzo wyrownanego spotkania. Zaden gracz nie bylby w stanie sam pokonac wspanialej brazylijskiej druzyny. Nawet Will Shepherd nie zdola tego dokonac. Wszyscy na stadionie wierzyli w to, a jednak gdzies tam gleboko rodzily sie watpliwosci. Przeciez to kompletnie nieobliczalny pilkarz, byc moze najlepszy napastnik w historii pilki noznej. Will przejal podanie Brazylijczykow na prawa strone i jak orzel przelecial przez boisko z niebywala szybkoscia. Teraz liczyla sie tylko koncentracja... ruchy cwiczone tysiace... nie, miliony razy. Zrobil zwod w lewo i wykonal nagly zwrot o dziewiecdziesiat stopni w prawo, mijajac obronce. Widzial przed soba tylko bramkarza. Nawet gdyby byl Bogiem, nie powstrzymalby mnie, pomyslal Will i zobaczyl strach w oczach przeciwnika. Przerzucil pilke z prawej nogi na lewa. Zrecznie zablokowal lokciem nadbiegajacego obronce. Dziewiecdziesiat minut gry uplynelo. Mecz potrwa najwyzej kilkanascie sekund. Mnostwo czasu, by stac sie niesmiertelnym i wryc w ludzka pamiec jak Pele czy Cruyff. Spokojnie. Nie spiesz sie. Niech swiadomosc tej chwili przeniknie twoje cialo jak heroina, myslal. Starajac sie przewidziec, w ktora strone pomknie pilka, brazylijski bramkarz przesunal sie w lewo, jednoczesnie odslaniajac nieco prawy rog. Sedzia juz unosil gwizdek. Za kilka sekund rozlegnie sie sygnal i mecz dobiegnie konca. Will zamierzal oddac strzal, z ktorego slynal - podkrecone uderzenie lewa noga. Starannie obliczyl w myslach luk, po jakim poruszac sie bedzie pilka. Dostep do bramki byl szeroki jak wrota piekiel! Nagle uswiadomil sobie tak wiele rzeczy: mrozaca krew w zylach cisze na stadionie, swist wlasnego oddechu i szelest pilki toczacej sie po trawie, spojrzenie bramkarza pelne czystego strachu, bezsilny poscig brazylijskiego stopera. Przed soba wyczul oczy ojca. Martwe, otwarte oczy patrzace na niego z basenu. Z sila huraganu porwala go furia. Demony objely w panowanie jego instynkt, nogi i dusze. Nie! Nie pozwoli im nad soba zapanowac! Z krzykiem na ustach Will lewa noga kopnal pilke. Delikatnie, idealnie. Chcial smiac sie z tych wszystkich, ktorzy w niego nie wierzyli... Chcial krzyczec w kazda z tych twarzy, przygladajacych mu sie. Tlum oszalal. Nie dalo sie slyszec nawet wlasnych mysli. Nieznajomi sciskali sie i calowali. Rozpoczal sie dziki taniec stu tysiecy ludzi zlaczonych radoscia. Na ulicach klaksony i trabki dolaczyly do krzyku dobywajacego sie z tysiecy gardel. Will padl na murawe, zupelnie bezsilny, i czekal na wciaz nie dobiegajacy jego uszu okrzyk: "Goool de America... Goool de Will Shepherd!". Zobaczyl pilkarzy zbiegajacych z boiska, uciekajacych przed oszalalymi widzami, ktorzy chcieli ich dopasc. Niedowierzajac sprobowal wstac. Jego cialo obezwladnial strach. Nie byl w stanie sie podniesc. Przeciez jest remis, myslal. Czas na dogrywke. Nikogo z zewnatrz nie mozna wpuscic na boisko. Zabierzcie stad tych dupkow. Zabierac ich z murawy! Przygnebiony Wolf Obermeier sprobowal go podniesc. -Taka szkoda - powiedzial. - Bylo blisko. -Przeciez jest remis - szepnal Will, ale patrzac na twarz trenera, zrozumial prawde. I w tym momencie furia zaatakowala ze zwielokrotniona sila. Ojciec byl w zmierzajacym w jego strone tlumie. Niosl matke. Ona tez byla juz trupem. Krew tryskala z jej rozwartych ust. Ojciec wyciagnal cialo w strone Willa, jakby wreczal trofeum. Polowanie. I Will Shepherd zaczal krzyczec. Wreszcie zrozumial. Brazylia zdobyla mistrzostwo swiata. Blond Strzala spudlowal strzal swego zycia. Zawiodl. To wszystko twoja wina. To zawsze byla twoja wina. ROZDZIAL 38 Tej nocy w Rio panowala iscie karnawalowa atmosfera. Nigdzie na swiecie nie potrafiono intensywniej okazywac radosci. Doslownie na kazdej ulicy tanczono conga. Will wynajal czerwona corvette i jezdzil nia po miescie jak szaleniec. Pilkarski dupek, nieudacznik, krazylo mu po glowie. Wilkolak z Rio. -Masz na imie Angelita, prawda? - zapytal dziewczyne, siedzaca obok w wozie. Byla wysoka i ciemnowlosa. Bardzo zgrabna, o pieknych rysach. Powiedziala mu, ze chcialaby poczuc Blond Strzale. Pragnela, zeby grot wbil sie gleboko w jej cialo. -Tak, jestem Angelita. Wciaz mnie o to pytasz, jakby moje imie mialo sie zmienic. Chociaz jesli dalej bedziesz tak jezdzil, wkrotce po prostu oboje bedziemy sie nazywac Trup. -To bardzo zabawne - mruknal Will, mknac szeroka aleja rownolegla do Copacabana. - Zabawne i piekne kobiety potrafia byc niebezpieczne, prawda? Odgarnela wlosy z twarzy i rozesmiala sie. -Obawiasz sie, ze moge skrasc ci serce? -Nie, alez skad, Angelita. Jestem pewien, ze ta sztuka ci sie nie uda. Obawiam sie, ze nikt nie zdola tego zrobic. Rozumiesz? -Ani troche, skarbie. -Wspaniale! Zabral ja do swojego pokoju hotelowego. Bylo tam jasno dzieki swiatlu padajacemu z zewnatrz, wiec nie zapalal lamp. Uderzenia bebnow zdawaly sie rozbrzmiewac tuz nad ich glowami. -Zrob to zaraz, Willu Shepherdzie, numero nueve. Nie chce czekac ani sekundy dluzej - wyszeptala. 60 To bylo wiele godzin temu. Zaspokoil ja jak kazda swa kochanke. Jeczala i krzyczala. A pozniej desperacko starala sie wyrwac "strzale" ze swego serca.-Cos ty zrobil? Och Boze, co mi zrobiles? -Chcialem ukrasc ci serce - szepnal Will. - Udalo mi sie? Teraz znowu zapomnial, jak miala na imie. Zaraz, do diabla! Ach tak, Angelita. Dziewczyna lezala w lazience, pod prysznicem. Popatrzyl na nia i wiedzial, ze posunal sie za daleko, nawet biorac pod uwage jego wlasne normy. Posunal sie za daleko. Zesliznal sie z krawedzi przepasci i spadl w otchlan. Gdyby moi fani mnie teraz zobaczyli... pomyslal. Oto prawdziwy Will Shepherd. Oto jakim jest smieciem. W pieknej skorupie bije serce ciemnosci. To z Conrada, Will przeczytal te ksiazke jeszcze w szkole. Zrozumial ja idealnie od pierwszego do ostatniego slowa. Nikt go nie znal. Nikt nie byl w stanie pojac... moze z wyjatkiem Angelity. Teraz i ona wiedziala, prawda? Piwne oczy patrzyly prosto na niego, a jednoczesnie wszedzie wokol. Byl jej bogiem, jej wyzwoleniem z plugastwa ulic Rio. Tak bardzo chciala pieprzyc sie z wielka gwiazda. I zostala wypieprzona - po raz ostatni. W reku trzymal kieliszek wypelniony czerwonym plynem. Wzniosl go w toascie za Angelite. Wzniosl toast jej wlasna krwia. -Przepraszam - szepnal. - Coz, wlasciwie wcale nie jest mi przykro, choc chcialbym, zeby tak bylo. Napil sie ze swiadomoscia, ze jest zgubiony. Popelnil morderstwo. Dojdzie do procesu, w wyniku ktorego niewatpliwie zostanie uznany za winnego. Po czole splynely mu struzki potu. Blond Strzala, silver stiletto, wampir - jakie to wlasciwie mialo znaczenie? Reszte zycia i tak spedzi w wiezieniu. ROZDZIAL 39 Wiedzialam wiele o cierpieniach i bolu, natomiast milosc i jej stopniowe narodziny byly dla mnie tak naprawde zupelnie czyms nowym, czyms, czego nie rozumialam. Poznawalam ja jednak zwolna. Kochalam Patricka. Dzien za dniem nasze uczucie sie poglebialo. Bylismy soba zafascynowani i zauroczeni, ale laczylo nas znacznie wiecej. Przyczyn, dzieki ktorym to uczucie wzrastalo, bylo wiele. Niemal kazdego dnia Patrick powtarzal mi, ze jestem szczegolna, wspaniala osoba. Stopniowo, po raz pierwszy w zyciu zaczelam w to wierzyc. Postanowil dowiedziec sie mozliwie jak najwiecej o muzyce, ktora tworzylam. Nauczyl sie rozumiec ja i doceniac znacznie lepiej od wiekszosci ludzi z branzy. On i Jennie potrafili rozmawiac ze soba na kazdy temat, a przy nich i ja wiele sie nauczylam. Zadziwial mnie i bawil swymi historiami, dowcipami, opiniami i sposobem zycia. Wlasciwie podczas pol roku naszego zwiazku nie doszlo miedzy nami do zadnych konfliktow. Jedynym problemem, jaki w ogole istnial, byl jego syn z pierwszego malzenstwa. Peter to prawdziwy dran - absolutne przeciwienstwo Patricka. W tym czasie usilowal przejac firme ojca i, na szczescie, nie udalo mu sie. Patrick bardzo przezywal 61 niepowodzenia w kontaktach z Peterem, ale wreszcie przyznal sie do kleski,stwierdzajac, ze stracil jedynego syna. To wyznanie stalo sie dobra sposobnoscia, by pocieszyc go i powiedziec mu cos, co ukrywalam od pewnego czasu. Nie przyszlo mi to latwo. Bylam przerazona. Westchnelam ciezko, zebralam sily i wreszcie powiedzialam: -Bedziemy mieli dziecko, Patrick. Siedzielismy w salonie domu w Bedford. Ciaza byla juz na tyle zaawansowana, ze niedlugo i tak stalaby sie widoczna. Zapewne wlasnie dlatego zdecydowalam sie dalej tego nie ukrywac. Stosowalismy zabezpieczenia, ale najwyrazniej okazaly sie nieskuteczne. Choc bylam artystka i muzykiem, w glebi ducha pozostawalam tradycjonalistka i ta ciaza wstrzasnela mna do szpiku kosci. Natychmiast powiedzialam o niej Jennie. -Kochasz Patricka, a on kocha ciebie. Ja kocham was oboje. Ciesze sie, ze urodzisz dzidziusia - stwierdzila. Bardzo mi pomogla rozumujac w ten sposob. Teraz na twarzy Patricka odmalowalo sie z tuzin uczuc jednoczesnie: zaskoczenie, przerazenie, konsternacja, niepokoj, watpliwosc, az wreszcie... radosc. Ogromna, szczera radosc. Usmiechnal sie w sposob, ktory tak lubilam. -Kiedy ma sie urodzic? Boze, powiedz wszystko, Maggie. -Za piec miesiecy i dwanascie dni. Doktor Gamache nie byl tylko pewien, o ktorej godzinie. Patrick usmiechal sie szeroko. Ujal moje obie dlonie. -Chlopiec czy dziewczynka? -Wedlug badan ultrasonograficznych chlopiec. Allie? Podoba ci sie to imie? -Jest wspaniale. - Z niedowierzaniem pokrecil glowa. - Jestem bardzo szczesliwy, Maggie. Chyba nie da sie juz byc bardziej szczesliwym. Mowilem ci przeciez, jak cie kocham. -Tak, ale powtorz. Moge tego sluchac zawsze. Tej nocy powrocily, od dawna uspione, wspomnienia o nim. Phillip pojawil sie znowu, by wszystko zniszczyc. Jak zwykle byl pijany, ledwo szedl. Zaczal dobijac sie do drzwi, wykrzykujac moje imie. Schowalam sie w kuchni, nie odpowiadajac, choc dzielilo nas zaledwie kilka metrow. Jakze byl inny, kiedy poznalismy sie w Newburgh. Oficer, dzentelmen i ceniony wykladowca. Oczarowal mnie - dziewietnastolatke. Tak bardzo kogos potrzebowalam. Czulam sie strasznie samotna. Skad moglam wiedziec, ze praca profesora frustrowala go? Do armii wstapil, by walczyc, ale zamiast tego kazano mu uczyc. Musial respektowac rozkazy, wiec uznal, ze i ja mam obowiazek wykonywac polecenia wydawane przez niego. -Kiedy mowie do ciebie, odpowiadaj: "Tak, Phillipie." - powiedzial, usmiechajac sie z wyzszoscia. -Nie ma mowy. Nie, Phillipie. Nie uda ci sie. Nigdy. 62 Uderzyl mnie otwarta dlonia.-Kiedy cos powiem, odpowiadaj: "Tak, Phillipie." - powtorzyl. Milczalam. Okulary w drucianej oprawie przekrzywily sie na jego nosie. Wygladal jak snob i idiota, ktorym tak bardzo nie chcial zostac. -Maggie - rzekl miekko, zlowieszczo. Nie odpowiedzialam. Jego reka uniosla sie ponownie, tym razem z dlonia zacisnieta w piesc. Nie byl poteznie zbudowany, ale i tak wazyl dobrych trzydziesci kilo wiecej niz ja. -Tak, Phillipie, pieprz sie - powiedzialam. Prawie nigdy nie przeklinam, ale wtedy nie bylam w stanie sie opanowac. -Co? Co powiedzialas, kobieto? Co, do diabla, uslyszalem? -Dobrze slyszales. Stal jak sparalizowany. Wreszcie poslal mi zlosliwe spojrzenie. -Dobrze. A wiec pieprzmy sie. Zataczajac, rzucil sie na mnie. Ucieklam tylnymi schodami na strych i zatrzaskujac za soba drzwi trafilam go prosto w twarz. Phillip na gorze trzymal bron. W domu dobrego zolnierza wszedzie byla bron. Wzielam jeden z rewolwerow i sprawdzilam, czy jest naladowany. Wycelowalam w drzwi, czekajac, az pojawi sie w nich dzika, wsciekla twarz. I pojawila sie. -Zrob jeszcze jeden krok, a strzele. Zrobie to, Phillip. - Bylam zdziwiona, jak pewnie i spokojnie zabrzmialy moje slowa, choc wcale nie bylam w tym momencie opanowana. Wlepil we mnie zdziwione spojrzenie i probowal zorientowac sie, czy moja grozbe nalezy uznac za realna. Wreszcie ogarnal go taki szalenczy smiech, ze az sie zakrztusil. -Och, kochanie - rzekl, gdy odzyskal juz mowe. - Kochanie. Wygralas te runde Ale jeszcze tego pozalujesz. Wciaz zalowalam, nawet po tylu latach. ROZDZIAL 40 W bezchmurny poranek, dajacy nadzieje na piekny dzien, mocno podenerwowany i przygaszony Patrick zawiozl mnie do szpitala Westchester w Mount Kisco. Byl tak rozdygotany i niepodobny do siebie, ze az mnie to bawilo. Towarzyszyla nam Jennie, bedaca w zdecydowanie najlepszym nastroju z calej naszej trojki. Gdy samochod jechal waskimi uliczkami, wzdluz ktorych rosly sosny, nie potrafilam odpedzic nachodzacych mnie mysli. Pamietaj o dziecku, powtarzalam sobie, ale wciaz powracaly wspomnienia zlosliwych publikacji, kiedy opinia publiczna dowiedziala sie o mojej ciazy: "Najcenniejsza piosenka milosna Maggie Bradford. Jak Maggie usidlila Patricka O'Malleya." Dlaczego nasz wspanialy zwiazek zostal sprowadzony do tak przyziemnego i plugawego wymiaru? Kto w ogole pisal takie artykuly? I kto chcial je czytac? Powiedzialam Patrickowi, ze wredne opinie prymitywnych pismakow nic mnie nie obchodza, ale w glebi ducha nie moglam przebolec, iz media potrafily byc takie stronnicze. Czulam sie zraniona i upokorzona. Oczywiscie wtedy nie mialam jeszcze pojecia, jak naprawde grozne i okrutne byc umieja. -Patrick, wiem, ze sie starasz... ale sprobuj jechac troche szybciej dobrze? 63 Doktor Lewis Gamache czekal juz na nas w szpitalnej izbie przyjec.-Czesc, mamusiu - powiedzial, spogladajac wesolo zza dwuogniskowych okularow w srebrnych oprawkach. Poznalam go kilka miesiecy temu w miasteczku Chappaqua. Choc byl tylko internista specjalizujacym sie w poloznictwie, zawierzylam mu bardziej niz nowojorskim slawom oferujacym mi swoje uslugi. -Witaj, Lewis. Nie czuje sie najlepiej. - Zmusilam sie do usmiechu, ale wydalo mi sie, ze za chwile zemdleje. -W porzadku. To znaczy, ze juz blisko. - Pomogl mi usiasc na wozku i zostalam zabrana do pokoju. Blisko! Dopiero o dwudziestej trzeciej dwie pielegniarki przewiozly mnie jasno oswietlonym korytarzem na sale porodowa. Cale cialo mialam zlane potem. Mokre wlosy zmatowialy i pociemnialy. Czulam, ze jest mi zimno. Bol byl nie do zniesienia, chyba dwukrotnie wiekszy niz wtedy, kiedy Jennie przychodzila na swiat. Doktor Gamache byl juz tam. Jak zwykle we wspanialym nastroju. -Czesc, Maggie. Dlaczego kazalas mi tak dlugo na siebie czekac? -Aaaa - krzyknelam w odpowiedzi, czujac nagly skurcz. -Bierzmy sie do roboty. Chcialam sie usmiechnac, ale nie potrafilam. O jedenastej dziewietnascie nastepnego dnia doktor oswiadczyl: -Maggie, masz malutkiego chlopczyka. Polozyl noworodka przy moim boku, tak bym mogla na niego popatrzec. Malec ziewnal przeciagle. Czyzby juz znudzony planeta Ziemia? Byl taki cudowny. Dostal tradycyjnego klapsa na szczescie. Gdy zabierano go ode mnie, slyszalam jego ciche kwilenie. -Nie sadze, by odziedziczyl po tobie mocne pluca - zazartowal Gamache. - Siostro, prosze polozyc dziecko do inkubatora. -Ma na imie Allen - powiedzialam i zasnelam. ROZDZIAL 41 Patrick wpadl do szpitalnego pokoju jakby na skrzydlach. Promienial radoscia. Podbiegl do lozka i pocalowal mnie czule. Byl jednoczesnie Paulem Newmanem i Spencerem Tracy. Naprawde wspanialy: rozsadny i wywazony, a jednoczesnie wspolczujacy, dobry i opiekunczy. Chcial sie ze mna ozenic - poprosil mnie juz nawet o reke - ale malzenstwo tak bardzo kojarzylo mi sie z Phillipem, ze poprosilam, bysmy jeszcze troche poczekali. Odpowiedzial, ze mnie rozumie. Mialam nadzieje, ze mowi prawde, i ze wkrotce zdecyduje sie ponowic prosbe. Cos wypychalo kieszen jego kurtki. Ciekawa, siegnelam tam. -Tym razem chyba przesadziles - powiedzialam i usmiechajac sie wywrocilam oczami. - Cygara? To takie banalne. -Bo jestem banalnym facetem. Cygara sa dla przyjaciol. Dla siebie - ojca bez zony -kupilem irlandzka whisky. -Widziales juz Alliego? -Jasne. Szczegolnie jego jadra. Sa wieksze od stopek. Jestem pod wrazeniem. 64 Rozesmialam sie.-To takie wazne? -Wedlug mnie tak, a i jego matke powinno to zainteresowac. -Ze jej syn jest dobrze wyposazony na przyszlosc? -Zgadza sie. Zreszta caly jest wspanialy. Patrick delikatnie przytulil mnie do piersi. Czulam bicie jego serca. Kochalam to uczucie, kazdego dnia coraz bardziej. Nie wyobrazam sobie lepszego ojca niz on, pomyslalam. I powiedzialam to na glos. Nigdy nie bylam szczesliwsza. Wiedzialam, ze wkrotce sie pobierzemy. I tak bylismy juz przeciez rodzina, szczesliwsza niz wiekszosc ludzi potrafila to sobie wyobrazic. Tego wieczora po raz pierwszy zaspiewalam malemu Alliemu. ROZDZIAL 42 A tak oto przedstawia sie prawda, drogi czytelniku. Prawda o trzecim morderstwie, na temat ktorego snuto tyle przerazajacych domyslow w prasie i telewizji. Oto moja spowiedz, ktora nigdy do tej pory nie byla nigdzie publikowana. Patrick uwielbial swoja prace i wspaniale hotele, ktore zbudowal. Bylam pewna, ze kocha Alliego, Jennie i mnie. Kochal tez morze i zeglowanie. Jedynym powaznym zmartwieniem w jego zyciu byly ciagle klotnie z synem o kierowanie siecia hoteli, a szczegolnie "Cornelia". Peter nie kryl, ze nie cierpi mnie i pogardza moja osoba. Wspolnie z Patrickiem uznalismy, ze musimy jakos znosic jego ciagle ataki. Nigdy nie zapomne tego dnia na poczatku maja. To byl nasz pierwszy rejs w nowym roku -troche czasu tylko dla nas dwojga. Wstalismy wczesnie. Juz o piatej pilismy goraca czekolade. Moja nowa, wprost rewelacyjna gosposia - pani Leigh - takze byla juz na nogach i zyczyla nam milego dnia. -Prosze sie niczym nie martwic, pani Bradford. Gdy ona zajmowala sie domem, wiedzialam, ze moge byc spokojna. Wychowala juz dwoje wlasnych, cudownych dzieci i od poczatku stala sie czescia naszej rodziny. Nie tracac czasu pojechalismy z Patrickiem do Port Washington na Long Island. Mielismy dla siebie caly dzien. Jakiez to wspaniale uczucie! O szostej trzydziesci stanelismy na zalanym sloncem pomoscie jachtklubu "Victorian Manhasset Bay". Bylo zimno, ale zapowiadal sie ladny dzien. Chwycilam Patricka za reke i uscisnelam go z calych sil. Nie moglam sie powstrzymac, by go nie pocalowac. -Kocham cie - szepnelam. - To takie proste i oczywiste. -A przypomnij sobie, jak trudno ci bylo do tego dojsc. Ja tez cie kocham, Maggie. Po chwili znalezlismy sie przy "Rebellion". Patrick postanowil, ze poplyniemy na wschod, ku sloncu, jak najdalej od ladu. -Zeszlotygodniowy sztorm wyrzadzil sporo szkod. Oberwalo sie i naszej lajbie -stwierdzil i przeprowadzil szybka inspekcje. - W srodku wciaz jest troche wody. Akumulatory sa pewnie rozladowane. A antena radiostacji zlamana. Dopilnuj, zebym nigdy nie zaangazowal sie w budowe luksusowego liniowca. To bylby kolejny "Titanic". 65 "Rebellion" odbil od nabrzeza kwadrans po siodmej. Wyruszalismy w rejs, na ktory obojecieszylismy sie jak dzieci. Choc uwielbialam spedzac czas z Alliem i juz za nim tesknilam, potrzebowalam wolnego dnia. Poza tym mialam swiadomosc, ze bez przerwy zajmujac sie dzieckiem, zaniedbuje Patricka. Byl bezchmurny ranek, z tych ktore natychmiast wprawiaja mnie w swietny nastroj. Widzialam, ze i Patrick jest odprezony. Przed nami na horyzoncie czterdziestoosmiostopowy kecz przesuwal sie powoli, zapewne zmierzajac gdzies na Karaiby. Okolo poludnia nasz jacht przecinal bialogrzywe fale wiele kilometrow od pelnego zgielku Nowego Jorku. Zupelnie zapomnielismy o hotelach, Peterze O'Malleyu, a nawet o Jennie i Alliem. Bylismy tylko my i morze. Zastanawialam sie, czy przypadkiem dzisiaj Patrick nie zdecyduje sie na ponowne oswiadczyny. Na polnocy nagle pojawily sie ciemne, burzowe chmury, blyskawicznie zblizajace sie w nasza strone. W ciagu zaledwie pieciu minut temperatura spadla o dobrych dziesiec stopni. -Cholera - mruknelam. - Drobna zmiana planow, co? Patrick z niepokojem obserwowal niebo. -Skontaktuje sie ze straza przybrzezna i zapytam o prognoze pogody. Moze uda sie uciec przed ta burza. Ruszyl do kabiny, ale zatrzymal sie wpol kroku. -Cholera, nie da rady. Przez te antene nie nawiaze z nimi lacznosci. A wiec trzeba nam zawracac. Przejmij ster, Maggie. I trzymaj go mocno. -Tak jest. Silowalam sie z kolem, gdy Patrick refowal glowny zagiel. Ale i tak powierzchnia zagli pozostawala zbyt duza. Zdecydowal sie wiec pozostawic tylko przedni kliwer. W ostatecznosci zamierzal go zwinac i uruchomic silnik. I wtedy zaatakowal sztorm! Otulila nas zimna mgla i lunal deszcz, blyskawicznie zostalismy zmoczeni do suchej nitki. Wiatr miotal jachtem na wszystkie strony. Fale przelewaly sie przez poklad. Znalezlismy sie na lasce zywiolu. Moje dlonie slizgaly sie na kole i musialam wytezyc wszystkie sily, by utrzymac jacht na kursie. Bylam wyraznie ozywiona, ale jednoczesnie pojawil sie strach. Rejs przestal byc juz przyjemnoscia. Patrick zaklal na caly glos i slizgajac sie na pokladzie podbiegl do obluzowanego zagla, ktory lopotal jak oszalaly. Wydawalo mi sie, ze jakby zawahal sie w pewnym momencie walczac z niesforna tkanina. Zamarl, jakby zapomnial co ma robic i osunal sie na kolana. -Patrick! - krzyknelam. Popedzilam do niego. Twarz mial blada jak sciana, a oddech nierowny. Lezal na boku. Skrzywil sie, kiedy przekrecilam go na plecy. Nagle i ja zaczelam miec klopoty z oddychaniem. Stalowe palce strachu zacisnely mi sie na szyi. Z kabiny przynioslam koce, ktorymi szczelnie otulilam Patricka, a pod glowe podsunelam mu kawalek brezentu. Ujelam jego dlon. -Odeszlas - szepnal. - Nigdy juz tego nie rob. Pozwol mi na siebie patrzec, Maggie. Staralam sie oslonic go przed zalewajacymi nas falami. 66 -Jestem tu. Ty tez masz mnie nie opuszczac. Wszystko bedzie dobrze. Nic ci sie niestanie. Wierzylam w to. Przynajmniej jakas czesc mnie nie pozwalala sie poddac, ale przyczajony strach wzial wreszcie gore i musialam odwrocic glowe. Dopiero po dluzszej chwili bylam w stanie znow popatrzec na Patricka. Jego twarz przybrala popielata barwe. Pomimo zimna, na czole i nad gorna warga zobaczylam kropelki potu. Och, prosze, Boze, prosze, myslalam. Tak bardzo go kocham. Nie rob mi tego. -Nawet gdyby potrzebny byl moj testament, chce, zebys byla szczesliwa - szepnal. - Niech nasz Allie takze bedzie szczesliwy. Wiem, ze o to zadbasz. I dopilnuj, by Jennie nie wyszla za maz za Irlandczyka. Obiecaj. -Obiecuje - dobylam z siebie, z trudem powstrzymujac lzy cisnace sie do oczu. -Kocham cie, slodziutka. Kocham cie, Maggie. Jestes wspaniala. Najwspanialsza na swiecie. Popatrzyl na mnie jak zwykle wesolymi oczami. Ale nagle jego wzrok utkwil gdzies w dali. Z piersi dobyl sie dziwny, gluchy dzwiek. Puscil moja dlon. Po prostu ja puscil. Tak zwyczajnie. Tak samo jak prosta byla nasza milosc. Krzyknelam ile sil w piersiach starajac sie zagluszyc wyjacy wiatr. Och, Boze, nie pozwol mu umrzec. Przytulilam go do siebie i zaczelam plakac. Przywarlam twarza do jego piersi, teraz cichej i nieruchomej. Prosze... prosze, nie pozwol, zeby to sie zdarzylo. Jezeli jestes, okaz swa litosc, modlilam sie. Patrick juz mnie nie slyszal. Odszedl. Tak szybko jak sztorm, ktory nas zaatakowal. ROZDZIAL 43 Musialam trzymac go w ten sposob przez wiele godzin, nie dbajac o los swoj i lodzi. Sztorm odszedl na wschod, a morze szybko sie uspokoilo, choc ja zupelnie nie zwracalam na to uwagi. Promienie slonca skrzyly sie czerwienia i zolcia na falach. Bezsilna siedzialam obok Patricka na kolyszacym sie pokladzie. Wspominalam wspolnie spedzony czas, a gdy wracaly obrazy szczesliwych chwil, nie bylam w stanie powstrzymac lez. Nie odchodz. Pozwol mi na siebie popatrzec. Nie odchodz, Patrick. Zostan, Padriac... Patrizio... Lodz strazy przybrzeznej znalazla mnie tuz przed zachodem slonca. Wciaz tulilam do siebie Patricka. Taka jest prawda. W taki wlasnie sposob go zabilam. Oto moje zeznanie. 67 KSIEGA TRZECIA WILL 68 ROZDZIAL 44 Kiedy Will uslyszal glosne, natarczywe pukanie do drzwi pokoju hotelowego, wstrzasnalnim dreszcz. Zataczajac sie wstal z lozka i ukryl w lazience. Z trudem zrobil tych kilka krokow. Odejdz, kimkolwiek jestes. Wynos sie stad, do diabla!, pomyslal. Uslyszal dzwiek otwieranych drzwi i czyjes glosy. Pokojowka i ktos jeszcze. Jezu, nie moga tu wejsc! Nie teraz! -Dziekuje, ze mnie pani wpuscila - powiedzial znajomy glos. - Dalej sam juz sobie poradze. Palmer! Kto, u licha, go tu zapraszal? Nikt nie ma prawa tu wejsc... nawet moj brat! Wszystko wymknelo mi sie spod kontroli i nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi sie ja odzyskac! Palmer Shepherd rozejrzal sie uwaznie, analizujac sytuacje, ktora zastal. Zamkniete drzwi do lazienki, lustro lezace na nocnym stoliku, a na nim brzytwa, zwiniety banknot studolarowy, resztki substancji przypominajacej kokaine. Pusta butelka po tequili na podlodze. Kieliszek do polowy wypelniony czerwonym plynem, stojacy na drugim stoliku. Porto? Cinzano? Ale gdzie jest Will? Gdzie on sie, do diabla, podzial? Jestem, braciszku! Rozlegl sie nieartykulowany okrzyk i nagi Will rzucil sie na niego, powalajac na podloge. Po chwili siedzial mu juz na brzuchu, jak kiedys, gdy byli dziecmi. -Przegrales! Tyle tylko, ze tym razem w oczach Willa czaila sie drapiezna dzikosc, a jego cialo cale bylo umazane krwia. Palmer patrzyl z niedowierzaniem i przerazeniem. -Jezu, Will, cos ty sobie zrobil? Will rozesmial sie glosno, niemal szalenczo. -Zacialem sie przy goleniu. Zeskoczyl z mlodszego brata i zatanczyl wokol niego. Wzial do reki kieliszek i podsunal go Palmerowi. -Przy okazji ja takze zacialem. Krew pasuje do tequili. Chcesz sprobowac? -Kogo zaciales? Co tu sie stalo? O czym ty mowisz? -O Angelicie. Jej cialo jest w lazience. To tylko dziwka. - Ponownie uniosl kieliszek z ciemnoczerwonym plynem. - Obawiam sie, ze wiekszosc wypilem sam. Sniadanie mistrzow. -Nie zrobiles tego... - szepnal Palmer. Z trudem wstal. - Nie mogles tego zrobic... -Czego? Czego nie moglem zrobic? -Zabic jej. -Coz, sam nie wiem. - Oczy Willa byly wielkie jak srebrne dolarowki. Oczy szalenca. - Przekonajmy sie. Otworzyl drzwi do lazienki i odkryl przed bratem tajemnice swego drugiego wcielenia. -Co na to powiesz, braciszku? Moglem, czy nie? Czy teraz mi pomozesz? ROZDZIAL 45 W ostrych, bezlitosnych artykulach nie zostawiono na Willu suchej nitki. Ale on dobrzewiedzial, ze ujawniono tylko szczyt gory lodowej. Palmer takze zdawal sobie z tego sprawe. Will byl niebezpieczny, znacznie bardziej niz mozna bylo przypuszczac. Spedzil szesc tygodni w prywatnym szpitalu nowojorskim, odzyskujac sily po "zalamaniu psychicznym", ktorego przyczyna byly "problemy osobowosciowe" w czasie pobytu w Rio. Oskarzono go praktycznie tylko o zazywanie kokainy. Cala tak istotna reszta uszla mu na sucho. Kosztowalo go to jednak pokazna sume co tydzien wyplacana bratu, ale przynajmniej wciaz byl na wolnosci. Nie trafil do wiezienia z dozywotnim wyrokiem. Obaj bracia wspolnie ustalili, ze przynajmniej przez jakis czas nie powinien mieszkac w Londynie. Ten maly dran Palmer bardzo na to naciskal. To byla czesc ich "umowy". W tej sytuacji Will, ktorego wyraznie ciagnelo do Nowego Jorku, wlasnie tam sie udal. Poczatkowo wynajal mieszkanie w East Side, ale miasto przypadlo mu tak do gustu, ze zaczal szukac dla siebie domu. Gdzies wyczytal, ze Maggie Bradford mieszka w Westchester. Podobnie jak Winnie Lawrence. Zdecydowal sie wiec wlasnie tam poszukac czegos odpowiedniego. Wciaz uwielbial muzyke Maggie. Byl swiecie przekonany, ze jej piosenki maja uzdrawiajace dzialanie. Rozmawial nawet na ten temat ze swoim psychologiem z Piatej Alei. Doktor byl takze fanem Bradford i przyznal pacjentowi absolutna racie. Will marzyl o spotkaniu Maggie ktoregos dnia gdzies w Westchester. Byl pewien, ze da sie to zaaranzowac. Wystarczylo mu sprytu, by poradzic sobie z takim zadaniem. ROZDZIAL 46 Oto czesc opowiesci opisujaca historie, ktora patrzac z perspektywy czasu dla mniesamej nie ma zbyt duzego sensu. Moze wlasnie dlatego fascynuje tylu ludzi i przykuwa ich uwage przez cale tygodnie i miesiace poprzedzajace rozpoczecie procesu. To prawdziwa tajemnica, nawet dla mnie. Czas spedzony z Willem Shepherdem - ciemna noc mojej duszy. Jak moglo do tego dojsc? Jak to sie stalo? Po smierci Patricka spowodowanej atakiem serca zamknelam sie w swoim swiecie, do ktorego dostep mieli tylko Jennie i Allie. Obsesyjnie wprost staralam sie trzymac jak najdalej od mediow, ktorych balam sie i ktore nienawidzilam, pomna doswiadczen z okresu ciazy. Niemal rok po tej tragicznej smierci, pieknego, wiosennego ranka pracowalam w ogrodzie. Allie bawil sie obok. Podszedl do mnie ochroniarz, zatrudniony, by nie dopuszczac do mnie zadnych nieproszonych gosci, czyli w praktyce nikogo. -Przyszedl pan Nathan Bailford - powiedzial. - Wie, ze nie chce pani nikogo widziec, ale twierdzi, ze to powazna sprawa. Nathan to moj sasiad, ktorego do tej pory nie mialam jakos okazji blizej poznac. Wiedzialam, ze jest znanym prawnikiem i zajmuje sie miedzy innymi uniemozliwianiem Peterowi O'Malleyowi wstrzymania prac wykonczeniowych "Cornelii". Czego mogl chciec? Po co przyszedl? Czyzby znowu chodzilo o jakies problemy z Peterem? -Prosze go wpuscic - polecilam z wyrazna niechecia. - Mamy goscia - powiedzialam do Alliego. - Musimy doprowadzic sie do przyzwoitego stanu. 70 Mezczyzna dobiegal szescdziesiatki, ale wygladal najwyzej na czterdziesci piec lat. Usmiechnal sie na powitanie, jednak czarny garnitur, biala koszula i zloto-karmazynowy krawat swiadczyly o powadze wizyty. Uscisnal moja dlon obiema rekami.-Od czasu pogrzebu niezliczona ilosc razy przejezdzalem obok pani domu. Czesto o pani myslalem, ale uwazalem, ze lepiej nie zaklocac spokoju. -Ciesze sie, ze wreszcie zdecydowal sie pan zajrzec. Przyjaciel Patricka jest moim przyjacielem, pomyslalam, i postanowilam byc jak najbardziej goscinna. -Jak sie pani czuje? -Czasami lepiej, czasami gorzej - odpowiedzialam. - Najgorsze sa noce. Nathan Bailford nie byl pewien, co powinien powiedziec. Wreszcie usmiechnal sie tylko. Dobry wybor. Wiedzial, jak sie zachowac. -Wlasciwie przyszedlem w interesach - rzekl, gdy usiedlismy w patio przy kawie. - To cos... no coz, nie mozna juz bylo z tym dluzej zwlekac. Jak pani wie, wkrotce uplynie rok od smierci Patricka. Musialem z pania dzisiaj porozmawiac. Napil sie kawy i rozluznil krawat. Zauwazylam, ze drzy mu reka. -W najblizszym czasie ma byc odczytany testament Patricka. Z tego powodu spodziewam sie nie lada zamieszania. Wraz z calym zespolem przygotowujemy sie do spelnienia jego ostatniej woli. Musi pani wiedziec, ze bedzie to oznaczac walke. Peter O'Malley jest wsciekly. To kawal drania, a Patrick umial go wlasciwie ocenic. Nie bylam na to przygotowana. Zupelnie nie myslalam o pieniadzach Patricka, a slowa Bailforda przerazily mnie. Juz sama perspektywa walki z Peterem napawala mnie obawa, ale najgorsze bedzie zainteresowanie mediow ta sprawa. -Co to ma wspolnego ze mna? - zapytalam. - Wcale nie chce sie w te sprawe angazowac. Prawnik popatrzyl mi prosto w oczy. -Glowna czesc pozostawionego przez Patricka majatku ma przypasc pani, Jennie i Alliemu. Dla Petera zarezerwowal pokazna sumke, ale dwadziescia siedem procent aktywow calej korporacji ma przypasc pani i jej dzieciom. Nie wierzylam wlasnym uszom. Nie chcialam wierzyc! -Ile... ile to jest warte? - zapytalam, a wlasciwie wyjakalam. -Ponad dwiescie milionow dolarow w gotowce, akcjach i nieruchomosciach. Trudno w tej chwili oszacowac dokladnie. Tak czy inaczej to mnostwo pieniedzy. Nagle ogarnela mnie wscieklosc. -Dlaczego? Nie potrzebuje zadnych udzialow. Mam pieniadze. Wiecej niz mi potrzeba. Nie chce miec z tym nic wspolnego. Naprawde. Niespodziewanie dla samej siebie wybuchnelam smiechem. Bailford byl wyraznie zaskoczony taka reakcja. Boze, to naprawde bylo zabawne! Wlasnie odziedziczylam dwiescie milionow dolarow, a czulam sie, jakby wsadzono mnie do wiezienia. ROZDZIAL 47 On trzymal Jennie na rekach! Niemozliwe! Nie wierzylam wlasnym oczom! 71 Will Shepherd - pilkarz, ktory chcial mnie poderwac na balu u Trevelyanow w Londynie -stal przed drzwiami mojego domu, trzymajac na rekach Jennie! To byl on, bez watpienia. Nie moglam sie mylic. Nigdy nie zapomne jego dlugich blond wlosow, twarzy i szczegolnego sposobu bycia. Straznik zadzwonil z domofonu przy wejsciu, ze Jennie cos sobie zrobila i jakis mezczyzna z sasiedztwa przyniosl ja do domu. Kiedy zobaczylam, kto to, zamienilam sie w slup soli. To bylo niedorzeczne. Nie zapytalam nawet, co stalo sie corce. Sprawiala wrazenie wyraznie zadowolonej. -Prosze ja polozyc! - powiedzialam glosno. -Gdzie, madam? - zapytal Will miekkim, cichym glosem. Trzymal Jennie tak swobodnie, jakby wazyla nie wiecej niz piorko. -Tam. Na kanapie w salonie. Byle szybko! Popatrzyl na mnie wyraznie zaklopotany. -Dziewczynka sie potlukla. O malo nie potracilem jej samochodem. Na szczescie odskoczyla i tylko skrecila noge w kostce. To sie zdarzylo tuz przed domem Lawrence'ow. Zatrzymalem sie tam i wlasnie wyjezdzalem z garazu. W ogole jej nie zauwazylem. -To ladnie, ze ja pan przywiozl. Dziekuje - rzucilam chlodno. - A teraz zegnam. Jeszcze raz dziekuje. Jennie gwaltownie usiadla na kanapie. -Moglabys zaproponowac chociaz filizanke kawy. Cokolwiek. -Jestem pewna, ze pan Shepherd zrobil juz dla nas wystarczajaco duzo i chce zapewne wrocic do swoich spraw. -Wie pani, kim jestem? - zapytal zdziwiony. A to dran, pomyslalam. -Spotkalismy sie juz kiedys - rzucilam. -Naprawde? Gdzie? Nigdy nie wchodzilem za kulisy, chociaz slyszalem, jak pani spiewa w Albert Hall. Byla tam nawet krolowa. -Nie na koncercie. Na balu. -Niestety nie pamietam, a przeciez na pewno nie umkneloby to mojej uwadze. Jestem pewien. Uklakl, by obejrzec kostke Jennie. -Nie wydaje mi sie, by cos zlamala - stwierdzil. - Bylem polamany wystarczajaco wiele razy, by sie na tym znac. Ale mimo wszystko powinna pani wezwac lekarza. -Zrobie to, gdy tylko nas pan opusci. Dziekuje za rade. Podniosl sie powoli. -Milo bylo cie poznac, Jennie. Mam nadzieje, ze wkrotce poczujesz sie lepiej. Odwrocil sie w strone drzwi. -Do widzenia, panie Shepherd - zawolala za nim Jennie. Nagle nasunelo mi sie podejrzenie, ze ona sama ma jakis udzial w tym, co sie zdarzylo. Wraz z przyjaciolmi czasami zaczepiali gwiazdy rockowe, wiec dlaczego nie mialaby zainteresowac sie takze sportowcem? -Nie chce, zebys kiedykolwiek z nim rozmawiala - powiedzialam, kiedy drzwi sie zamknely. Popatrzyla na mnie z wyrzutem i poczerwieniala. Nigdy dotychczas nie widzialam jej tak wscieklej. -Jak mozesz, mamo! - krzyknela. Zeskoczyla z kanapy, jeknela i padla na podloge. Naprawde miala skrecona noge. Moze Will Shepherd zachowal sie jak nalezy odwozac ja do domu? Moze tym razem niewlasciwie go ocenilam? ROZDZIAL 48 Moj dom znajdowal sie w poblizu jednego z najbardziej znanych klubow Westchester -"Lake Club". Jego czlonkowie placili astronomiczne skladki, by tylko zatrudniano tam najlepszych kucharzy i obsluge. Idealnie zadbane trawniki i ogrod przywodzily mi na mysl Gstaad, Lake Forest i Saint Trapez, ktore odwiedzilam podczas tournee po Europie. Pod koniec wrzesnia wybralam sie do klubu na przyjecie. To byly jedne z moich pierwszych odwiedzin w prawdziwym swiecie. Na szczycie schodow prowadzacych z podjazdu do glownego wejscia musialam sie zatrzymac, by odzyskac oddech. Jedynym przyjeciem, w jakim uczestniczylam od niepamietnych czasow bylo otwarcie "Cornelii". Gdy tylko o tym pomyslalam, wrocilo wspomnienie Patricka i w oczach poczulam lzy. -Cholera - szepnelam. - Wez sie w garsc, Maggie. Przepiekny trawnik na tylach budynku byl pelen ludzi. Jak przez mgle zauwazylam barek i grajaca cicho orkiestre jazzowa. Przywitalam sie z kilkoma mieszkancami Bedford, usmiechnelam do innych, ktorych powinnam znac, ale ktorych twarze wygladaly obco. Pewien producent z Broadwayu odciagnal mnie na bok i powiedzial, ze zaplaci kazde pieniadze, bym tylko zgodzila sie u niego wystapic. Odpowiedzialam, ze choc taka oferta bardzo mi schlebia, to jednak jest zdecydowanie przedwczesna. Obiecalam, ze skontaktuje sie z nim, kiedy bede gotowa. Draznila mnie jego natarczywosc, a przy okazji powrocila jakze znajoma obawa. Pustelnica z Greenbriar Road, pomyslalam o sobie. Ale nie nadszedl jeszcze czas na zmiane. Nie powinnam tu w ogole przychodzic. Cholera. Wkrotce wymknelam sie towarzystwu i ukrylam w pustej czesci ogrodu przylegajacej do klubowego toru jezdzieckiego. Czulam sie taka nieudacznica. Jako nastolatka czesto cierpialam, myslac o sobie w ten sposob. Zalekniona dziewczyna, zbyt wysoka dla wiekszosci chlopcow. Powoli udalo mi sie odprezyc, oddychajac gleboko czystym, swiezym powietrzem. -Droga do nielaski boli... ale ta droga da sie wrocic, Maggie. Slowa z mojej piosenki, wyszeptane tuz nad uchem. Odwrocilam sie gwaltownie, by zobaczyc, kto tu jest. Obok mnie stal Will Shepherd. Az drgnelam na jego widok. ROZDZIAL 49 Zrobilam krok do tylu, ale w swietle dnia, w pieknym ogrodzie nie wygladal groznie. 73 -Przyszedlem dowiedziec sie, dlaczego bylas w stosunku do mnie taka odpychajaca, kiedy przynioslem do domu twoja corke.-Naprawde nie pamietasz? - zapytalam z nieukrywana ironia. Pokrecil glowa, a promienie slonca zalsnily w jego blond kedziorach. -O czym mowisz? Mozesz to wyjasnic? -Bal kostiumowy u Trevelyanow. Zaproponowales, zebym poszla do ciebie. Byles taki nieokrzesany. Wlasciwie jeszcze gorzej. -Nie pamie... - urwal i uderzyl sie dlonia w czolo. Az sie zarumienil. - Och, moj Boze. Cholera. Musisz mi wybaczyc. Pewnie bylem pijany albo nacpany. Straszny ze mnie narwaniec. -I swinia. Nie zapominaj o tym. Coz, milo cie bylo spotkac. Do widzenia. Odwrocilam sie na piecie i skierowalam w strone gosci. Podbiegl i zrownal sie ze mna. -Teraz nie jestem ani pijany, ani nacpany i w zwiazku z tym tylko troche narwany. Prosze, pomow ze mna choc chwile. To dla mnie bardzo wazne. Prosze. Postaram sie wytlumaczyc swoje zachowanie. -Ale czy sadzisz, ze ja chce tego sluchac? -To prawda. Jestem jednak pewien, ze zasluguje na wysluchanie, choc wciaz dokladnie nie pamietam, co nabroilem. Przygladalam mu sie przez chwile. Mial na sobie bialy, lniany garnitur, a jego wlosy lsnily jak zloto. Byl opalony i bez watpienia przystojny, musialam to przyznac. -Chce ci powiedziec tylko jedno - rzekl z zapalem, ktorego szczerosci nie bylam pewna. -Jestes dla mnie inspiracja. Dla wielu ludzi. Sluchalem cie podczas koncertu dla krolowej, a wydawalo mi sie, ze spiewasz wylacznie dla mnie. Wiem przeciez, ze to nieprawda, ale takie mialem odczucie. To bylo piekne i chce ci podziekowac. Co teraz? Popatrzylam na niego uwaznie. W jego oczach zobaczylam bol. -"Nielaska"? - zapytalam. -Ta piosenka jest szczegolna, chociaz kocham wszystkie... no, moze prawie wszystkie. Mialem wtedy ciezkie przejscia. Utwierdzilas mnie w przekonaniu, ze da sie powrocic do lask. -Mozliwe. Udalo ci sie? Posmutnial jeszcze. Nagle wydalo mi sie, ze naprawde jest wobec mnie szczery. -Nie, chyba nie. Nie w tym zyciu. Nie po... tym co stalo sie w Rio. Pokrecilam glowa nie wiedzac o co chodzi. -W Rio? Nie rozumiem. Po raz pierwszy usmiechnal sie. Nigdy wczesniej nie widzialam jego usmiechu, a warto bylo. -Czy to znaczy, ze o tym nie slyszalas? -Obawiam sie, ze nie. Pamietam, ze podczas pierwszego spotkania wspominales, iz masz cos wspolnego ze sportem. Przykro mi, ale nie zbieram wycinkow z gazet na temat twoich osiagniec. Mam w domu kubek z Michaelem Jordanem i na tym moj zwiazek ze sportem sie konczy. -Dzieki Bogu - rzekl, nie przestajac sie usmiechac. 74 Milczelismy przez moment. Moje towarzystwo go oniesmiela, przebieglo mi przez glowe.Nie wie, co powiedziec. Kurcze, Maggie, nie zaczynaj znowu. Nawet o tym nie mysl, przestrzeglam sama siebie. -Musze juz wracac - powiedzialam. - Moj... -Mozesz jeszcze poczekac kilka minut, prawda? Powinnas sie najpierw przespacerowac ze sportowcem na emeryturze. Zawahalam sie. -Zamierzalam wyjsc... -Prosze, nie rob tego. Rozmawialismy o tobie wczoraj przy kolacji. Winnie Lawrence, June i ja. -Tak? -Powiedzieli mi o Patricku O'Malleyu. Bardzo mi przykro z tego powodu. -Tak, to straszne. - Nic wiecej nie chcialam dodac. Szlismy tunelem utworzonym przez sosny, rozmawiajac o roznych banalnych rzeczach: o starej linii kolejowej Harlem River (Will byl pasjonatem kolei), o roznicach pomiedzy prowincja w Stanach i Anglii, o ostatniej powiesci Jeffrey'a Archera, ktora oboje czytalismy. Zachowywal sie wobec mnie jak uczniak, a mnie ogarnela niesmialosc, jak za dawnych lat. Obawialam sie, ze bedzie usilowal mna manipulowac, ale on wyraznie bardzo sie staral, by w moich oczach wypasc jak najkorzystniej... Byl przy tym bardzo mily. I musialam przyznac, ze patrzenie na tego faceta sprawialo mi przyjemnosc. Z daleka dobiegly nas smiechy i brawa. Spojrzalam na zegarek. -Nie wierze wlasnym oczom. Rozmawiamy juz od ponad godziny. Naprawde musze isc. Dzisiaj moja kolej na gotowanie. Przykro mi; Will. -Mnie nie. Ani troche. Ale i ja powinienem juz wracac do towarzystwa. Kiedy zmierzalismy w strone budynku klubowego, na moment dotknal mojej reki. -Bardzo mi bylo tego potrzeba - wyznal. - Nie rozmawialem w ten sposob z nikim juz od bardzo, bardzo dawna. -Ja tez - powiedzialam z usmiechem. - Mamy wiec wspolna malenka tajemnice. -Zobaczymy sie jeszcze? Naprawde nie jestem taki, jak sadzilas. Wiedzialam, ze o to zapyta i mialam juz przygotowana odpowiedz. -Obawiam sie, ze to niemozliwe. Dla mnie to zbyt szybkie tempo. -Slusznie. Poza tym w zasiegu reki masz znacznie bardziej interesujacych mezczyzn niz byle pilkarz na emeryturze. Podobala mi sie jego skromnosc, choc jednoczesnie podejrzewalam, ze moze to byc jedynie poza. Czesc jego planu zmierzajacego do uwiedzenia mnie. Mimo wszystko przerwanie kariery w tak mlodym wieku musi byc straszne dla sportowca. Jak ja bym sie czula, gdyby przyszlo mi zrezygnowac ze spiewania? -A ty mozesz miec znacznie ladniejsze i mlodsze kobiety. -Szukam czegos glebszego. A poza tym przeciez jestes sliczna. Nie widzisz tego?... -Naprawde musze juz isc - przerwalam. Uswiadomilam sobie, ze jest inny niz sadzilam. Mial bardzo skomplikowana osobowosc. Bez watpienia to interesujacy czlowiek. 75 ROZDZIAL 50 Maggie Bradford posiadala wszystko to, co obiecywaly jej piosenki, a moze nawet coswiecej. Nie zdawala sobie w pelni z tego sprawy, ale takze pod wzgladem urody byla niezwykle atrakcyjna. Slowem byla ta, ktora mogla ocalic Willa. Nie mial co do tego zadnych watpliwosci, a mysl o niej stala sie jego obsesja. Musial ponownie zobaczyc Maggie. Zaplanowal wszystko starannie, poczynajac od dlugiego, cieplego listu, w ktorym prosil nie o spotkanie, lecz o zrozumienie. W kolejnym opisal odejscie matki, gdy byl jeszcze dzieckiem, i samobojstwo ojca. Wyznal, jak zbawienny wplyw na niego maja jej piosenki i prosil tylko, by w jakikolwiek sposob odpowiedziala mu. Nie odzywala sie jednak, wiec jak zwykl byl czynic, swe poczucie zawodu wyladowal na innych kobietach. Jedna z nich wychlostal. Nic tak powaznego jak w Rio, ale mimo to napawalo przerazeniem. Wilkolak z Nowego Jorku. Wreszcie przyszedl list od Maggie. Tlumaczyla mu, ze pierwszym krokiem jest stawienie czola bolowi i, jak sadzi, jemu juz udalo sie to zrobic. Zadzwonil do niej i poprosil o spotkanie - tylko na lunch. Spotkali sie dwunastego listopada o trzynastej w sali debowej hotelu "Plaza". Celowo wybral lokal sredniej kategorii, ktorego nie okupowal miejscowy high life. Wszystko sobie dokladnie zaplanowal. Zdobedzie Maggie. Nie mogl sobie pozwolic na kolejna przegrana. Chcial ja uwiesc. Chcial zwyciezyc. I nie mial watpliwosci, ze mu sie uda. ROZDZIAL 51 Uplynelo poltora miesiaca, nim ponownie zobaczylam Willa. Pisal do mnie kilkakrotnie.Listy obnazyly jego charakter jeszcze dokladniej niz ta rozmowa w parku. To niezwykle uczuciowy i bardzo wrazliwy czlowiek. Kiedy zatelefonowal, bylam gotowa spotkac sie z nim. Tylko lunch. Doszlam do wniosku, ze propozycja jest na tyle niezobowiazujaca, ze mozna ja przyjac. Lunch z Willem Shepherdem! Bylam pewna, ze mnostwo kobiet oddaloby wszystko za taka sposobnosc. Z pewnoscia zaliczaly sie do nich i te siedzace wokol, przygladajace sie mi z zainteresowaniem i nie ukrywana zazdroscia. Musze przyznac, ze milo bylo na niego patrzec - bardzo komunikatywny, mily i delikatny, o cieplym sposobie zycia. Kiedy teraz wspominam tamto spotkanie, ogarnia mnie przerazajace podejrzenie, ze juz wtedy musial sie maskowac. -Lubie rozmawiac z ludzmi, ktorzy takze znalezli sie na swieczniku - wyznal Will. - Oczywiscie jesli tylko potrafia trzezwo patrzec na swiat. Szeroko otworzylam oczy i zazartowalam: -Ja chyba nie wygladam na pijana. Rozesmial sie serdecznie. Dobrze wiedzialam co dzieje sie z ludzmi, ktorzy zasmakuja w "gwiazdorstwie". -Opowiedz mi o Rio - poprosilam gdzies w polowie posilku. - Nie, moze lepiej powiedz cos przyjemniejszego. -Nie chce mowic o sobie - odparl i machnal reka, jakby zamierzajac odpedzic od siebie to pytanie. Byla to nietypowa i zaskakujaca reakcja. Przyzwyczailam sie bowiem do tego, iz wiekszosc gwiazd uwielbia opowiadac o wlasnych przezyciach, sukcesach. Bylam pewna, ze Will jest do nich podobny. Mylilam sie jednak. -Nie mowmy o tym - zaproponowal. Napil sie wina i zapatrzyl gdzies w dal. - Staram sie zmienic. Chce wrocic do lask. Jak w twojej piosence. -Wrocisz - powiedzialam cicho. Rozczulil mnie. Byl taki zagubiony i wyraznie potrzebowal oparcia. W duchu cieszylam sie bardzo, ze podobaja mu sie moje utwory. Chyba chcialam w jak najwiekszym stopniu przyczynic sie do jego przemiany. -Pomoz mi, Maggie - wyszeptal. -Jak? W jaki sposob moglabym ci pomoc, Will? Wpatrywal sie we mnie tak intensywnie, ze poczulam rumieniec. -Wlacz mnie do swoich piosenek. Zrobilam znacznie wiecej. Wlaczylam go do swojego zycia. To stalo sie jakby zupelnie bez mojego udzialu, jakbym nie miala na to zadnego wplywu, a bieg zdarzen wynikal z okreslonej konfiguracji gwiazd. Niesmialo poprosil mnie o kolejne spotkanie i w tym momencie stwierdzilam, ze nie potrafie mu odmowic. Mowil z takim ladunkiem uczucia, ze wydalo mi sie, iz tylko ja sie dla niego licze. Rozmawiajac nie spuszczal ze mnie wzroku, sluchal tylko mnie... sprawial, ze wierzylam, iz jestem madra, wartosciowa i naprawde wyjatkowa. I tak zgodzilam sie ponownie spotkac z Willem Shepherdem. Na poczatku ta znajomosc byla niezwykle romantyczna. Poglebiala sie bardzo powoli, jak w starym romansie. Nie pocalowalismy sie nawet az do czwartej randki. Wreszcie doszlo do tego zupelnie spontanicznie, przed moimi drzwiami, kiedy zegnal sie ze mna. Ten pocalunek byl delikatny, lecz jednoczesnie zawieral ogromny ladunek namietnosci. Odpowiedzialam nan jakby wbrew sobie, po czym delikatnie odepchnelam Willa. -Na to potrzeba czasu. Pocalowal mnie jednak ponownie, tym razem dluzej. Bylo to przyjemne, ale kojarzace sie bolesnie doswiadczenie. Chcialam go, a jednoczesnie balam sie. Slyszalam o nim wiele roznych historii i w glebi duszy nie wierzylam, ze moze sie zmienic. A jednak tak desperacko tego pragnal... Tym razem opanowal sie jeszcze. Otworzyl mi drzwi i odwrocil sie na piecie. Stalam przez chwile patrzac, jak idzie przez oswietlony podjazd do swojego sportowego wozu. Odjechal juz dawno, a ja wciaz ani drgnelam, miotana przeciwstawnymi uczuciami. ROZDZIAL 52 Tego wieczora Will pojechal na Manhattan. Na Saw Mill River Parkway rozpedzil samochod do stu siedemdziesieciu kilometrow na godzine. Byl sfrustrowany i az do bolu napalony, niczym mlody ogier. Nie wiedzial, ile czasu zdola jeszcze stosowac te pelne kurtuazji podchody, ktore byly w jego postepowaniu zupelna nowoscia. 77 Maggie byla tak szczera i uczciwa jak jej piosenki... ale zaczal sie powazniezastanawiac, czy rzeczywiscie jest warta tyle zachodu. Ciagle demonstrowanie lagodnosci i opanowania przychodzilo mu z niemalym trudem. Czasami jednak wydawalo mu sie, ze dla niej moglby stac sie taki juz na zawsze. Kot i myszki, pomyslal, wjezdzajac do Nowego Jorku. Oto kobiety. Niemal zawsze je lapal. Tyle tylko, ze za niektorymi trzeba bylo sie nieco wiecej naganiac. Po prostu nieco inna gra - substytut futbolu. Jednak odwracajac sprawe, czego substytutem byla pilka? Handlujaca dzielami sztuki Rebeka Post byla wlascicielka wielkiego mieszkania na Wschodniej Szescdziesiatej Pierwszej Ulicy. Rebeka to jedna z tych latwych do zlapania myszek, pomyslal. Moze nawet zbyt latwa. Ale przeciez na pewno wymysli cos, by dodac smaczku tej gierce. Will skorzystal ze swego klucza, by dostac sie do luksusowego apartamentu. Wejscie w posiadanie wlasnego kompletu nie sprawilo mu zadnej trudnosci - wystarczylo tylko raz poprosic. Blond Strzala na palcach poruszal sie po ciemnych pokojach. Czul sie troche jak intruz. Na cyfrowym zegarze w salonie bylo juz dwadziescia po pierwszej. Intruz - podobalo mu sie to. Byl nim, to prawda. Wdzieral sie w zycie wielu kobiet, a one przyjmowaly to z radoscia. Wilkolak z Londynu, Paryza, Frankfurtu, Rzymu, Rio... a teraz z Nowego Jorku. Niech i tak bedzie. Zajrzal do sypialni i zobaczyl Rebeke. Dziewczyna spala nago w seksownej pozie, ledwie okryta wykwintna posciela. Jej dlugie kasztanowe wlosy splywaly po poduszce. Byla piekna. I pociagajaca jak diabli. Will dobrze wiedzial, co chce zrobic: zgwalcic ja, nie odzywajac sie ani slowem, a pozniej po prostu wyjsc. I zrobil tak, jak tego zapragnal. Milosc byla tylko gra, w ktorej wygrywalo sie albo przegrywalo. ROZDZIAL 53 Na poczatku stycznia Will musial leciec do Los Angeles na probne zdjecia. Tesknilam zanim bardziej niz bylam gotowa przyznac. Czasami balam sie, ze jest czarownikiem i mistrzem magii. Barry staral sie utwierdzic mnie w takim przekonaniu -Przy mnie taki nie jest - odpowiadalam mu zgodnie z prawda. Will wrocil w czwartek i pojechalismy na kolacje do Bedford. Wlozylam pantofle na obcasie i czarna sukienke zdobiona paciorkami. Ucieszylam sie, gdy zwrocil uwage na te odmiane. -Wspaniale wygladasz - powiedzial z prostota, ktora tak cenilam. Byl w swietnym nastroju. Lubilam patrzec na niego, kiedy wprost tryskal radoscia. -Mam dobra wiadomosc - podobno jestem jakby stworzony dla kamery. Ale jest i zla - nie potrafie grac. Oboje wybuchnelismy smiechem. Ani na chwile nie zamykaly mu sie usta. Wygladal na szczerze zaskoczonego przyjeciem, jakie zgotowano mu w Hollywood. Cieszylam sie razem z nim. Przez cala kolacje prawie nie przestawalismy sie smiac. W jego towarzystwie czulam sie zupelnie odprezona i swobodna. Ludzie patrzyli na nas zaintrygowani, ale na szczescie trzymali sie z daleka. Moze mysleli, ze jestesmy az tak zakochani? Gdy wychodzilismy z restauracji, zaczal padac snieg. Wiatr targal drzewami tak ze kolysaly sie jak egzotyczne tancerki. Ostre igielki lodu bolesnie kluly w oczy i policzki, kiedy bieglismy do samochodu. Akurat wtedy gwaltownie zapragnelam przytulic sie do niego, czulam nieodparta chec zrobienia tego. Will ostroznie podjechal pod dom i odprowadzil mnie do drzwi. Moje nozdrze draznil delikatny zapach jego wody kolonskiej. Prezentowal sie wspaniale w sportowym plaszczu. Policzki mial zarozowione, i ze swobodnym usmiechem na twarzy wygladal wprost cudownie. -Dobranoc - powiedzial. - Dziekuje za wspolna kolacje i za wysluchanie tylu bzdur na temat perspektyw mojej nowej kariery. Nie chcialam, by sobie poszedl. Czarownik, pomyslalam. -Czekaj - powiedzialam. - Jest niebezpiecznie slisko. Nie chce, zebys jechal w taka pogode. Zbyt wiele wypadkow odcisnelo swe pietno na moim zyciu. W jego oczach zaplonal dziwny blask. -To tylko kilka kilometrow. Dam sobie rade, Maggie. -Prosze. Wejdz choc na chwile. Will skinal glowa i podazyl za mna do srodka. Zrobil to z wyraznym ociaganiem Powiedzial, ze musi wykonac telefon. Wczesniej umowil sie na drinka z Lawrence'ami i chcial ich zawiadomic, ze nie przyjdzie. Po chwili wrocil do salonu. Zajrzalam do Jennie i Alliego - spali jak zabici i wiedzialam, ze nie obudza sie az do rana. Nie zareagowaliby nawet na wystrzal armatni. A rano znow powtorza sie zwykle problemy z dobudzeniem Jennie, aby nie spoznila sie do szkoly. Jestem samotna kobieta, mam trzydziesci osiem lat i swietnie panuje nad sytuacja, pomyslalam. Dam sobie rade. Nie robie niczego zlego. Lubie go i to nawet bardzo. Oczywiscie przyznaje, ze bez watpienia rzucil na mnie czar! -Nigdy nie wyobrazalam sobie, ze to sie moze zdarzyc - powiedzialam, gdy usiedlismy i patrzylismy w okno. - Oboje patrzymy, jak pada snieg. -Mowiac szczerze, ja takze. Nie wierzylem, ze dasz mi szanse dowiesc, ze sie otrzasnalem, zmienilem i stalem dojrzaly. Jak mi idzie? Widzisz jakas poprawe? -Dobrze, ale nie przesadzaj z tym samozachwytem. Oboje rozesmielismy sie swobodnie. Oparlam glowe na jego ramieniu. Dotyk cieplego, umiesnionego ciala sprawial mi przyjemnosc. Naprawde jeszcze do niedawna nie wyobrazalam sobie siebie z Willem, ale teraz czulam sie tak dobrze. Pociagal mnie, uwielbialam jego swiezy zapach i zastanawialam sie, co on widzi w Maggie Bradford. Odwrocil glowe i pocalowal mnie. -Ale nie nazbyt dojrzaly - dodal szeptem. Jego pocalunek spowodowal, ze zakrecilo mi sie w glowie. To ja podjelam decyzje. Wzielam Willa za reke i zaprowadzilam do goscinnej sypialni od strony basenu. Czulam jego palce zaciskajace sie na moich. Jeszcze w dzien wysprzatalam ten pokoj. Zmienilam posciel i przewietrzylam. Tak, na wszelki wypadek. 79 Chyba chcialam, by do tego doszlo. Wiedzialam, ze to nastapi. I tej nocy rzeczywiscietak sie stalo. Kochalismy sie, i to kilkakrotnie. ROZDZIAL 54 Wspomnienia sa teraz takie pomieszane. Jak fotografie, ktore nie sa w stanie oddalaccalej prawdy. Jak fotografie, ktore moga klamac. Pomalowany w bialo-niebieskie pasy land rover wspinal sie po stromej skalistej drodze w znanej miejscowosci wypoczynkowej Las Veides. Will i ja mielismy dla siebie trzy wspaniale dni. Tylko my dwoje. Nasz meksykanski kierowca pokonal tak gwaltownie zakret, ze woz zabalansowal na krawedzi trzystumetrowej przepasci nad Zatoka Acapulco. Przytulilam sie do Willa, chcac byc jak najblizej niego. Zdazylam juz poznac go od strony fizycznej. Na pamiec znalam jego cialo, wiedzialam, gdzie ma nawet najmniejsze blizny i skad sie tam wziely. Chcialam wiedziec wszystko o nim i jego zyciu, a nie czerpac wiedzy z fantastycznych historyjek w brukowcach. -Moze bysmy poplywali, Maggie? - zaproponowal niesmialo, kiedy wrocilismy do pokoju. -Zrzucmy ubrania i zanurzmy sie w morzu. Stalismy przytuleni pod tekowym sufitem. -Moze troche pozniej. Wreszcie jestesmy sami i chce to do maksimum wykorzystac. Mozemy po prostu... nic nie robic? Rozesmial sie. -W porzadku, a wiec na razie zapomnijmy o morzu. A moze odwiedzimy ten zaciszny basen tylko dla specjalnych gosci? -To juz brzmi lepiej. Czemu nie. Calowalismy sie lapczywie, jak czesto ostatnio. Do glowy przyszlo mi pytanie: "Czy to ja sie gubie, czy tez znajduje cos, co zgubilam gdzies po drodze?" Will uchylil szklane drzwi prowadzace na ogromny taras. Rozebralismy sie nawzajem i stanelismy na brzegu niewielkiego basenu, w ktorym tysiacem iskierek odbijalo sie slonce. Kolorowe papugi skrzeczaly w listowiu pobliskich drzew. Istny raj, przynajmniej tak mi sie wowczas wydawalo. Przez sciane palm przeswitywaly czerwone dachy innych domkow, ale w zasiegu wzroku nie bylo nikogo. Istnielismy tylko my. Wskoczylam do basenu pociagajac Willa za soba. Zachowywalismy sie jak dzieci. Przyciagnal mnie do siebie. Przesunelam dlonmi po jego muskularnym ciele. W stosunku do mnie zawsze byl taki delikatny i cieply... Znow sie calowalismy. Uniosl mnie z latwoscia i odwrocil przodem do krawedzi basenu. Powoli wszedl we mnie. Przymknelam oczy, czujac rosnace podniecenie i cieplo w srodku wieksze od zaru, ktory lal sie z nieba. Nigdy nie bylam z kims takim, jak Will. Musze przyznac iz sprawial, ze czulam sie wyjatkowa. ROZDZIAL 55 80 Istnieje pewien element ukladanki, ktory zupelnie nie pasuje do reszty. Na zawszepozostanie tajemnica. Przepiekna, smutna i klopotliwa tajemnica. Kiedy wraz z Willem wrocilam z naszej wyprawy do Meksyku, spedzilismy caly weekend robiac to, na co mialy ochote dzieci. Spelnilismy przynajmniej czesc ich zachcianek i marzen. Byly bardzo podekscytowane, a Will pozwalal im na wszystko. Na jeden dzien pojechalismy do Nowego Jorku i odwiedzilismy wszystkie interesujace miejsca: Trade Center, Statue Wolnosci, muzea, a nawet "Hard Rock Cafe". Ale nastepny dzien okazal sie jeszcze cudowniejszy - spedzilismy go w ogrodzie wokol domu, zachowujac sie jak prawdziwa rodzina. Obserwowalam Jennie i Alliego bawiacych sie z Willem i bylam pewna, ze oboje za nim przepadaja. On rowniez wyraznie lubil ich towarzystwo. Czul potrzebe przebywania wsrod dzieci i chcial miec wlasne, wyznal mi kiedys. W pamiec wryl mi sie szczegolnie widok Alliego i Willa siedzacych razem na konskim grzbiecie. Wciaz mam go przed oczami i wydaje mi sie, ze nie zapomne go do konca mojego zycia. To byl piekny dzien babiego lata. Jezdzili na jednym z naszych koni - klaczy, ktora Jennie nazwala Fleas. Wolno krazyli po wybiegu porosnietym trawa, ktory w promieniach slonca przypominal spokojna powierzchnie morza. Wygladali na ojca i syna - w podobnych, rozpietych kurtkach, obaj z rozwianymi blond wlosami. Smiali sie glosno, gdy kroczaca dostojnie klacz od czasu do czasu potrzasala gwaltownie glowa. Will tulil do siebie Alliego pilnujac, by nic mu sie nie stalo. Az promieniowal radoscia. Widzialam, jak bardzo jest szczesliwy i patrzac na niego ja takze sie cieszylam. Jennie stanela tuz obok mnie. -Czyz nie sa piekni? - zapytala. - Wygladaja jak ojciec i syn. Och, to wspanialy widok, mamo. Wiesz, czuje wewnatrz takie cieplo... -Ja tez - przyznalam sie i przytulilam corke. ROZDZIAL 56 Will mowil mi o wszystkim, az utwierdzil mnie w przekonaniu, ze nie ma przede mna zadnych sekretow. Pewnej nocy opowiedzial przerazajaca historie o klotniach swoich rodzicow i ich bojkach. Pobita, posiniaczona matka wciaz powtarzala mu: "Tylko mamusia cie kocha." Gdy sluchalam tych zwierzen, stawal mi sie tak bliski, ze bardziej chyba nie mozna. Bylam wowczas pewna, ze nikogo w zyciu nie darzylam takim uczuciem jak jego. Z pewnoscia nikt wczesniej nie odkryl przede mna takiej glebi bolu. -I zostawila mnie - powiedzial. Patrzyl gdzies w dal, a jego oczy zwilgotnialy. - Wiec tak naprawde mnie nie kochala, Maggie. Potrafil byc taki slodki. Czasami wyobrazalam go sobie jako chlopca. Jako pieknego, niebieskookiego chlopca. -Sadzisz, ze odeszla z twojej winy? -Tak. Ale zal do niej juz we mnie wygasa. Mam to niemal za soba. Wiele zawdzieczam tobie, Maggie. Tobie, Jennie i Alliemu. Juz sama swoja obecnoscia bardzo mi pomagacie. 81 Wyciagnelam reke i uscisnelam dlon Willa. Jego bol, jego milosc, zdawaly sie byc takie czyste. Wzruszaly mnie. Potrafilam zrozumiec smutek jego dziecinstwa i moze podswiadomie odnajdywalam w tym mezczyznie swojego ojca.-Nigdy cie nie opuszcze - szepnelam mu do ucha. - Nigdy. -Pobierzmy sie, Maggie. Nie stawiaj na mnie krzyzyka. Rano powiedzialam, ze sie zgadzam. Na dowod, iz w niego wierze. ROZDZIAL 57 Kot i myszka: wspaniala gra milosna. Niedoszla modelka Cam Matthias wziela czlonek Willa do ust i zaczela rytmicznie poruszac glowa. Boze, on jest jak dzikie zwierze, myslala Cam. Moze to najatrakcyjniejszy mezczyzna na ziemi, przeciez ktos taki musi istniec. -Och - wysapal Will. - Jezu, jak mi dobrze. Rewelacyjnie to robisz. Zabawiali sie juz od kilku godzin. Byl nienasycony, a przy nim ta niewyzyta zadza udzielala sie i jej. Kiedy czula, ze on bedzie szczytowal, przestawali, kladla sie na plecach i sciskala jego czlonek miedzy swymi piersiami. Pozniej znow go draznila i zaczynali zabawe od nowa. Will mogl uprawiac seks chyba bez konca, wytrwaly niczym kroliczek z reklamy baterii "Energizer". Rozbawila ja ta mysl. Gdy powiedziala mu o skojarzeniu, on takze sie smial. Wreszcie uklekla z rekami opartymi o sciane i rozchylila swe ksztaltne posladki. -Sprobuj tego - powiedziala zachecajaco. Wszystko to dzialo sie w przeddzien slubu Willa Shepherda. ROZDZIAL 58 O trzynastej, trzy godziny przed "slubem dekady", ze trzydziestu policjantow w galowych mundurach i bialych rekawiczkach zajelo posterunki przy wszystkich wejsciach do domu w Bedford i na Greenbriar Road. Mieli zadbac, by uroczystosc nie zostala zaklocona zadnym incydentem wywolanym przez ciekawskich widzow chcacych chocby przez moment zobaczyc ktores z nas. Wiedzialam, ze wszyscy beda rozczarowani. Nie bylismy zainteresowani publicznymi wystapieniami. Chcielismy, by uroczystosc odbyla sie w zamknietym gronie najblizszych nam osob. O pietnastej Greenbriar Road zostala zamknieta przez policje. Wpuszczano tylko posiadaczy kart ze srebrnym, tloczonym napisem: "Gosc weselny". Rozmyslnie wybralam na przebieralnie jedna z sypialni na tylach domu. Tam tez teraz staralam sie zebrac sily przed jakze trudnym dla mnie wystepem. Towarzyszyli mi tylko Jennie, ktora traktowala moj slub jako najwazniejszy dzien w swoim zyciu oraz projektant Oscar Echavarria i jego dwie mlode pomocnice. Allie byl zadowolony, ze w towarzystwie niani - pani Leigh - moze z bliska przygladac sie goraczkowym przygotowaniom w ogrodzie. Welon oraz tren mojej sukni zostaly wykonane z delikatnej, belgijskiej koronki. Na szyi mialam prosty sznur perel. Nie moglabym juz byc szczesliwsza. Czulam sie piekna na zewnatrz i wewnatrz. Nie tylko Will zostal wyleczony. Ja takze. 82 -Elegancka, kochana, doskonala - wykrzyknal Echavarria przygladajac mi sie tak, jakby byl Leonardem, a ja Mona Lisa. Bardzo bawily mnie te jego przesadne zachwyty, typowe dla egzaltowanego artysty.-Fajnie wygladasz, mamo - stwierdzila po prostu Jennie. -Dajcie mi teraz kilka minut spokoju - poprosilam. - Musze usiasc w ciszy i ulozyc sobie wszystko w glowie. -Jasne - rzucila Jennie. -C'est ca, wszyscy wyjsc - polecil Echavarria klaszczac w dlonie jak prowadzacy probe baletmistrz. Na moment zatrzymalam jeszcze Jennie. -Dziekuje, ze tolerowalas mnie przez tych kilka ostatnich tygodni - powiedzialam. - A teraz przemien sie w gwiazdke, tylko oby nie ladniejsza niz panna mloda. -Nie musisz sie martwic. Chocbym nie wiem jak sie starala, i tak by mi sie to nie udalo. -Kocham cie - szepnelam. -Ja ciebie jeszcze bardziej. -To niemozliwe. -Owszem, mozliwe. Naprawde. Lista gosci przypominala Who is who. Byli tam oczywiscie Winnie Lawrence - menedzer Willa, Nathan Bailford, Barry, przyjaciele z Bedford, moje siostry wraz z rodzinami, muzycy i solisci oraz polowa pilkarskiego swiata. Poza tym reporterzy i dziennikarze ze wszystkich gazet, z telewizyjnych sieci ogolnokrajowych i kanalow lokalnych... Wydawalo mi sie, ze dostrzegam wiecej obcych twarzy niz znajomych. Pozniej dowiedzialam sie, ze jednym z ostatnich wozow, ktore przyjechaly, byl maseratii w kolorze burgunda. Za jego kierownica siedzial Peter O'Malley. W jaki sposob udalo mu sie zdobyc zaproszenie? Drzwi do sypialni otworzyly sie nagle bez pukania. Kto to, do licha... -Will, nie wolno ci... -Zenic sie w tak mlodym wieku? - zapytal, smiejac sie. Wygladal dystyngowanie w czarnym smokingu od Brioniego. - To prawda, ale kobiecie tak pieknej jak ty, dluzej juz nie moglem sie opierac. Wiesz, jak bardzo tesknilem za toba ostatniej nocy? Moglbym ci to pokazac, chocby teraz. Zrobil krok w moja strone. -Wyjdz. Ani sie waz - krzyknelam ze smiechem. Zawsze potrafil mnie rozbawic. - Mowie powaznie. Nie zatrzymal sie jednak i wzial mnie w ramiona. Dlonia delikatnie przesunal po moich piersiach. Niby nic prowokujacego, ale... -Umm - zamruczal. - Wspaniale na ciebie popatrzec. I dotknac. -Will! -To szczera prawda. -Kocham cie. A teraz wynos sie. -Jasne, jasne. Rozumiem. Od tej chwili bede posluszny jak ciele. 83 Klaniajac sie, wyszedl.Usmiechnelam sie i pomyslalam, ze to wprost idealne preludium do naszego zwiazku. ROZDZIAL 59 Mlody pianista z grupy Juilliard uderzyl w klawisze i we wspaniale przyozdobionymogrodzie na tylach domu rozbrzmialy pierwsze rytmy marsza weselnego. Muzyka i ranga wydarzenia wywolywaly dreszcz podniecenia. Dzien mojego slubu byl wspanialszy, niz moglam to sobie wymarzyc. Ostatni goscie w pospiechu zajmowali miejsca. Helikoptery sprawozdawcow radia i telewizji krazyly po blekitnym niebie, a dziesiatki kamer ani na moment nie przerywaly pracy. Wydawalo mi sie, ze z tysiac reporterow fotografuje gosci weselnych, ale przede wszystkim pana mlodego. Wreszcie pojawilam sie ja. Bukiet kremowych lilii drzal w moich rekach. Przywyklam juz do wystapien przed licznym audytorium, ale tym razem bylam wyjatkowo zdeprymowana. Moj wzrok slizgal sie po twarzach nielicznych krewnych, ktorzy usmiechami dodawali mi otuchy. Jennie, wystepujaca w roli swiadka, stala juz przed oltarzem. Pani Leigh siedziala w pierwszym rzedzie z wiercacym sie na kolanach Alliem. Przyjechaly takze obie ciotki Willa - Eleanor i Vannie - jedna typowa matrona, druga zas wciaz wyraznie atrakcyjna. Na chwile przystanelam zdziwiona. Will stal obok nich, a nie, jak powinien, przy oltarzu... Nie, to nie Will. To Palmer - niemal wierna kopia brata. Do oltarza poprowadzil mnie Barry. Jego smoking byl niedoprasowany, a kwiat w klapie przywiedly. -Jestes taka piekna. Rozsiewasz wkolo blask jak ksiezyc noca - szepnal i przeszedl na swe miejsce w pierwszym rzedzie. Popatrzylam na bialy oltarz udekorowany rozowymi i bialymi rozami. Jego przepych z prawdziwa estetyka niewiele mial wspolnego, ale dla mnie i tak byl sliczny. Will stal obok swego swiadka - Winniego Lawrence'a i usmiechal sie do mnie zachecajaco. Ani przez moment nie pomyslalam, ze moze nalezaloby sie wycofac. -Oglaszam was mezem i zona - powiedzial pastor. Will odchylil woalke i pocalowal mnie. Czulam przez spodnie smokingu, jak bardzo jest napiety. Goscie zaczeli bic brawo. Flesze aparatow rozblysly ze wszystkich stron jak kwiaty stokrotek. Nad glowami zgromadzonych nadal krazyly helikoptery. Coz za niezapomniana scena! Sztywni jak kukly, smieszni kelnerzy wylonili sie z domu ze srebrnymi tacami zastawionymi kieliszkami szampana. Inni podawali mrozone ostrygi i kawior, tartinki z miesem krabow, serami, pastami oraz owoce. Zaczela grac orkiestra kierowana przez Harry'ego Connicka Jr, usytuowana na drewnianym podwyzszeniu przy wejsciu do ogromnego zolto-bialego namiotu, ktory mial sluzyc jako sala balowa. Moze nie byl to slub dekady, ale musialam przyznac, ze i tak to niecodzienne wydarzenie. Usmiechnelam sie, czujac wewnetrzne cieplo i spelnienie. 84 Pasiasty namiot zajmowal pol akra trawnika miedzy domem a stawem. W srodku zgrajedzieci buszowaly miedzy stolami, ktore przykryte zostaly lnianymi obrusami i udekorowane wiklinowymi koszami roznobarwnych kwiatow. Orkiestra grala Straussa, Carly Simona i Patsy Cline. Po oficjalnym posilku, przed podaniem deseru, Barry zaspiewal swoj dawny przeboj "Light of My Life", co zebrani nagrodzili owacja na stojaco. Pozniej glos zabral moj przyjaciel Harry Connick: -Panna mloda pokroi teraz ciasto. Maggie, ruszaj sie. No dalej. Czas znowu znalezc sie w centrum uwagi. Kelnerzy pojawili sie z trzema ogromnych rozmiarow tortami weselnymi. Na szczycie kazdego stal marcepanowy mezczyzna w pilkarskim stroju, a obok niego takaz kobieta przy fortepianie. Jednoczesnie podalismy sobie z Willem do ust kawalki tortu, a zdjecia zrobione w tej wlasnie chwili pojawily sie pozniej na okladkach "People", "Paris Match" i wielu innych mniej znaczacych pism. Po posilku szybko zmieniono zastawe. Orkiestra zagrala walca - tylko dla nas dwojga. Dopiero do nastepnego tanca ruszyli takze goscie. Tanczylam z Barrym, kiedy miedzy nas wcisnal sie jakis mezczyzna, odpychajac mnie brutalnie. -Jestesmy wreszcie szczesliwi, co? - zapytal Peter O'Malley. Platal mu sie jezyk i czuc bylo od niego odor alkoholu. Nalana twarz byla tak szara, jak u jego ojca po smierci. Pod wzgledem fizycznym byl karykatura Patricka: podobne rysy, ale w miejscu wyrazistych oczu - waskie szparki, no i waga o jakies trzydziesci kilo wyzsza. -Odczep sie ode mnie. Czego chcesz, Peter? Zacisnal dlon na moim ramieniu z taka sila, ze czulam paznokcie wbijajace sie w cialo. Zachowywal sie jak szaleniec. -Ty tania szmato. Pomysl, ile krzywdy mi wyrzadzilas. Skolowalas mojego ojca, a teraz masz jego dom, pieniadze i nowego, przystojnego meza. Do tego rece splamione krwia. Staralam sie od niego uwolnic, ale nie bylam w stanie. Nie chcial mnie puscic. -Jak to: "Rece splamione krwia"? - wyszeptalam wreszcie. -Wiesz cholernie dobrze, o czym mowie! - wykrzyknal mi prosto w twarz. -Uwazasz, ze go zabilam? -Wiem, ze jego smierc byla ci bardzo na reke. Okreslmy to w ten sposob. Niech kazdy sam wyciagnie wlasciwe wnioski. Ja juz to zrobilem i wiem, ze nie jestem odosobniony w swojej opinii. -Umarl przeciez na zawal, Peter. Odejdz. Jestes pijany. -Zawal spowodowany przez kogo? Co mu zrobilas, Maggie? Pieprzylas sie z nim tak dlugo, az nie wytrzymalo serce? Oswobodzilam reke i uderzylam go z calych sil. Policzek zabrzmial glosno. Waskie, ciemne oczy Petera zablysly. -Jestes dziwka. Dziwka i niczym wiecej! - odskoczyl krok do tylu i chlusnal mi prosto w twarz winem z kieliszka. - A Shepherd to tylko ogier. Wie o tym caly swiat. Gdzies za mna rozlegl sie pelen wscieklosci ryk Willa. Rzucil sie na Petera, powalil go na ziemie i zaczal okladac piesciami. 85 Dopiero Winnie Lawrence zdolal ich rozdzielic, niczym sedzia interweniujacy na ringu.-Maggie! Chryste, Maggie! - wolal Will. - Nic ci nie jest? Peter podniosl sie z trudem. Twarz mial zalana krwia, a jedno oko calkiem zapuchniete. -Zabralas pieniadze mojego ojca. Jego hotele. Wszystko! To ty go zabilas! - krzyknal. Dwoch ochroniarzy chwycilo go mocno pod ramie i wywloklo z namiotu. Nie probowal sie opierac, byl zbyt slaby by dalej walczyc. Juz wyobrazalam sobie jutrzejsze naglowki. Cholera. Will wzial mnie w ramiona i delikatnie otarl mi twarz chusteczka. -Maggie, tak mi przykro - szepnal. - Zapomnij o tym lobuzie. Mamy przed soba cale zycie. Kocham cie. -Ja ciebie tez, Will. Naprawde go kochalam. ROZDZIAL 60 -Will? Czy to rzeczywiscie ty? Zreformowany kawaler? Zonaty facet? -Zgadza sie, Winnie. Jakie wiesci z Zachodniego Wybrzeza? Mam przed soba kariere aktorska czy nie? -Nie uwierzysz, ale Michael Caputo sie zgodzil. Przypadles mu do gustu. Uwaza, ze jestes bardzo naturalny. Will byl tak podekscytowany, jak w czasie meczu na boisku. Poderwal sie z krzesla i wydal glosny okrzyk triumfu. -Mow wszystko. Po kolei. -Jak na debiut calkiem niezle. Glowna rola w filmie Pierwiosnek. Dobrze slyszysz -glowna rola. Bohater nazywa sie North Downing, ale poza tym scenariusz jest na poziomie. A co najwazniejsze, wszystko wskazuje na to, ze bedzie to filmowy hit. Pierwiosnek to bestsellerowa powiesc, juz sto jeden tygodni utrzymujaca sie na liscie "Timesa". Opowiadala o namietnej milosci, a rzecz dziala sie na poczatku dwudziestego wieku. Michael Lenox Caputo zaplacil fortune za prawo do jej ekranizacji. Sam byl producentem filmu. Idac w slady Selznicka i jego Przeminelo z wiatrem, zorganizowal zakrojone na szeroka skale poszukiwania glownego bohatera, tym razem meskiego. Popularnosc ksiazki gwarantowala sukces kasowy filmu, a do tego glowna role kobieca powierzono supergwiezdzie Suzanne Purcell, ktorej temperament na planie znajdowal podobno takze odzwierciedlenie w zyciu prywatnym. -To swietnie. Jezu, nie myslalem, ze mam jakiekolwiek szanse - rzekl Will. - Moze naprawde nadaje sie na aktora. -Przeciez cie wybrali. Masz niepowtarzalna urode i potrafisz grac. Caputo od razu sie na tobie poznal. Spodobales sie nawet autorowi. -Ale gdybys mnie nie namowil, sam nie zdecydowalbym sie na uczestnictwo w zdjeciach probnych dla wielkiego Caputo. Kiedy zaczynaja krecic? I gdzie? Mowiac szczerze, nie bede sie mogl tego doczekac. -W Australii. Juz wkrotce. -W Australii? Przeciez akcja rozgrywa sie w Stanach. Po co tyle zachodu? -Kiedy u nas jest lato, tam panuje zima - wyjasnil Winnie, jakby to cokolwiek tlumaczylo. -Co z tego? 86 -I... witaj w Hollywood! ROZDZIAL 61 Godzina 5:30 rano, ale na rowninie Perth bylo juz widno. Trwaly przygotowania do nakrecenia pierwszej sceny Pierwiosnka. Zgromadzono cala obsade, z wyjatkiem Suzanne Purcell, w tym momencie nie potrzebnej na planie, ktora szykowala oryginalne wejscie we wlasnym stylu i w wybranym przez siebie czasie. Przeciez to ona byla niekwestionowana gwiazda.Za kamera stal Nestor Keresty, a rezyserowal sam Michael Lenox Caputo. Wszyscy wiazali duze nadzieje z tym filmem. - powiesc pod wzgledem sprzedazy wciaz utrzymywala sie na pierwszym miejscu, i zapewne jakies czterysta milionow czytelnikow czekalo na jej ekranizacje. Shepherd, Caputo i kilku pracownikow obslugi stloczyli sie w nieogrzewanej przyczepie, ktora zaadaptowano na garderobe Willa. Wszyscy czekali az geniusz kamery Nestor Keresty dobierze swiatlo, by wmowic widzom, iz jest wlasnie wczesny ranek... w Teskasie. Doprawdy, to nie lada sztuka. North Downing mial wlasnie w rozpadajacej sie szopie odbierac porod klaczy. Ta scena w ksiazce scisnela serca milionow czytelnikow. North Downing byl "ostatnim amerykanskim kowbojem", ale jednoczesnie czulym kochankiem i mezem. -Chce, zebys mi cos obiecal - powiedzial Will, odciagajac Caputo na bok. - To cholernie powazna obietnica, Michael. Bede cie trzymal za slowo. Rezyser zmarszczyl brwi. Czesto musial obiecywac rozne rzeczy aktorom, ale ten chlopak to przeciez debiutant. Jednak byl juz slawny i potezny, a ponadto cieszyl sie opinia czlowieka obdarzonego temperamentem. -Wal. Jaki masz problem? -Prosze, zebys zmusil mnie dzis do wylania morza potu. Kiedy bede bral na rece tego zrebaka, niech wyglada na naprawde ciezkiego, a ja musze czuc taki fizyczny bol, jak ta klacz. Chce, abys zrobil ze mnie prawdziwego aktora. Caputo zachowal powage, choc tak naprawde mial ochote wybuchnac smiechem. Zagryzl warge. Nikt nigdy nie zwracal sie dotad do niego z podobna prosba. -Wiec wedlug ciebie wyglad nie wystarczy, by byc aktorem? -Nie. Ani troche. Chryste, Tom Cruise ma wyglad. -O to wlasnie chodzi widzom, Will. Zaufaj mi. Dzisiaj styl jest tym, co rzuca sie w oczy. -Widzowie nic mnie nie obchodza. Nigdy mnie nie obchodzili. Grajac w pilke bylem najlepszy. Teraz chce byc najlepszy na planie. Musze. Jestem gotow do wszelkich poswiecen. Michael Caputo patrzyl na niego zaskoczony naiwnoscia. Jest jak chlopiec, pomyslal, ale powiedzial tylko: -Zrobie wszystko, co w mojej mocy. -O to wlasnie prosze. Ja zajme sie reszta. Jeszcze zjesz ten pogardliwy usmieszek, ktorym obdarzyles mnie minute temu. -Zrobie to z niewatpliwa przyjemnoscia - odparl, usmiechajac sie ponownie. Wlasciwie zdazyl juz polubic Willa Shepherda i zyczyl mu powodzenia. 87 W pierwszej scenie North Downing mial odebrac porod zrebaka, po czym zaniesc go do swej mlodej zony - Ellie. Tego ranka nakreca tylko narodziny i przejscie Northa. Pozniej zas przyjdzie czas na ujecie z Ellie.Powtarzali dwadziescia dwa razy. Poczatkowo Will, pomimo wielokrotnych prob, zachowywal sie nienaturalnie, koncentrujac sie bardziej na instrukcjach Caputo niz na grze. Caputo krytykowal go bezlitosnie, starajac sie wydobyc prawdziwe uczucia. Zdenerwowany Will pocil sie tak bardzo, ze po kazdym ujeciu musiano mu poprawiac makijaz. Wreszcie, za dwudziestym pierwszym razem, zagral idealnie. -Jeszcze jeden raz - zarzadzil rezyser. - Dla pewnosci. Will stal za klacza, ciagnal zrebie mruczac z radosci i usmiechajac sie. Wzial je na rece, zataczajac sie lekko wyszedl z szopy i pokonal zasypana sniegiem droge dzielaca go od fasady nieistniejacego domu Downingow. Nagle zamarl. Usmiechnal sie, a po chwili wybuchnal glosnym smiechem. Za dekoracja, niewidoczna dla kamery, stala kobieta. Kiedy Will ze zrebieciem na rekach przeszedl przez drzwi, rozchylila nie zapieta bluzke, odslaniajac piersi. Omal nie upuscil zwierzecia na ziemie. W oczach kobiety widac bylo rozbawienie i zachete. Maggie, pomyslal Will, ona nigdy mi tego nie wybaczy. Zerzne te babke, ale podpisze na siebie wyrok. Ona zrujnuje mi zycie. Nie byl jednak w stanie przestac na nia patrzec. Byla piekna. Jej uroda az zapierala dech. A przeciez widzial wystarczajaco duzo pieknosci, by miec porownanie. -Witam w Pierwiosnku - rzekla melodyjnym glosem Suzanne Purcell. ROZDZIAL 62 Moglam byc z Willem w Australii zaledwie przez tydzien. Barry wciaz naciskal, zebym skonczyla nowy album, wiec wreszcie musialam zgodzic sie na powrot do pracy. Kiedy moj woz zatrzymal sie na Broadwayu przy numerze 1311, wrocilam myslami do snieznego ranka wiele lat temu. Zobacz, jak daleko zaszlas, powiedzialam sobie i usmiechnelam sie odruchowo. Spiewajaca gwiazda. Szczesliwa mezatka. Czasami fanatyczka seksu. Niezle. Nie jestem juz ta sama niesmiala i zastraszona Maggie, ktora przyszla do Barry'ego prosic o prace. Jakakolwiek prace. Dzisiaj Barry wybiegl ze swojego biura na powitanie. I to on przyniosl mi kawe.-Chodzmy na druga strone, do studia. Pracowalem nad kilkoma aranzacjami do Just Some Songs. Czekalem, zebys ich wysluchala. -Barry, mam dwie nowe piosenki. Z Australii. -Najpierw aranzacje. Pozniej poslucham ciebie. Swietnie wygladasz, Maggie. Wciaz promieniejesz. Malzenstwo najwyrazniej ci sluzy. -Jestem szczesliwa, Barry. Naprawde szczesliwa - powiedzialam. Oczywiscie Barry'ego nie stac bylo na przyznanie sie, ze zle ocenial Willa, uwazajac go za lekkoducha i nicponia. Po wejsciu do studia jak zwykle natychmiast zabralismy sie do pracy. Nic sie nie zmienilo. Kochalismy nasza robote i oboje cenilismy sobie wspolprace. Ciezkim wyzwaniem bylo uczynienie kazdego albumu - kazdej zamieszczonej w nim piosenki -inna i lepsza. Nie zawsze sie udawalo, ale przynajmniej staralismy sie jak diabli. 88 Praca szla nam tego dnia wyjatkowo sprawnie. Aranzacje Barry'ego spodobaly mi sie(bylo tak prawie zawsze, tyle tylko, ze od naszego pierwszego spotkania stalam sie znacznie bardziej krytyczna). Jedna z moich nowych piosenek w odczuciu nas obojga byla wspaniala, inne dobre. Wiedzielismy, ze caly album bedzie sie podobac. Bylo juz popoludnie, kiedy skonczylismy. Postanowilam wybrac sie na zakupy - w nagrode. A potem dom i dzieci. Dzisiaj ja gotowalam. Pod wieczor zamierzalismy obejrzec na wideo Forresta Gumpa. Jak dotad widzielismy go zaledwie szesciokrotnie. Moze na kolacje przygotuje krewetki wedlug specjalnego przepisu. Kupilam kilka drobiazgow u Bergdorfa Goodmana i wyszlam ze sklepu tuz po pietnastej trzydziesci. Piata Aleja byla pelna taksowek, autobusow i przechodniow. W zasiegu wzroku nie bylo mojego samochodu. I nagle pojawily sie klopoty. Z tlumu niczym peryskop lodzi podwodnej wylonila sie kamera telewizyjna. Dwie mlode brodate malpy z Fox News rzucily sie w moja strone. Niesympatyczne typy. Z wygladu prawdziwi neandertalczycy. -Maggie. Maggie Bradford - zawolal jeden z nich. Odruchowo ruszylam w przeciwna strone, w panice wypatrujac auta. -Maggie, tutaj. Czy to prawda, ze mialas klopoty z Willem w Australii? Czy dlatego wlasnie wrocilas do domu? Slyszalam szum pracujacej kamery. Przechodnie zatrzymywali sie, rozpoznajac mnie i chcac takze uslyszec, co mam do powiedzenia. Och, ci cholerni dziennikarze! Dajcie mi zyc jak normalnemu czlowiekowi! -Nie - odpowiedzialam krotko. -Slyszelismy, ze nawiazal bliska znajomosc z Suzanne Purcell. Takie kraza plotki. Wiesz cos na ten temat? Poczulam nagly ucisk w zoladku. -Nie. Oboje z Willem bylismy pewni, ze pojawia sie plotki o nim i Suzanne. Gdyby same sie nie narodzily, podsuneloby je studio filmowe. -Wiec nie widzialas tej fotografii? -Nie. Zadnych komentarzy. Zegnam. Milo sie rozmawialo. Nie bylam w stanie przecisnac sie przez tlum i oswobodzic od intruzow. Na milosc Boska, gdzie ten samochod? -Zdjecie, Maggie - otyly lysol z Channel Five wymierzyl we mnie swoj mikrofon. - Jest we wszystkich gazetach. Will i Suzanne Purcell. W bardzo zazylych stosunkach. Nie widzialas go? Popchnelam reportera mocno na kamerzyste. Wreszcie dostrzeglam swoj woz, podbieglam i wskoczylam do srodka. Udalo mi sie nieco uspokoic dopiero przy lesie nieopodal domu. Ilez nerwow kosztuja mnie ci wscibscy dranie! Nie po raz pierwszy zostalam przyparta do muru przez dziennikarzy. Zdarzalo sie to juz w Rzymie i Los Angeles. Co z moja prywatnoscia?, zadawalam sobie pytanie. Co oni sobie w ogole wyobrazaja? Chcialam, zeby Will wrocil juz do domu, i byl teraz przy mnie. 89 Will, zapomnij o byciu gwiazda filmowa. Po prostu zniknijmy i do konca zycia badzmyanonimowi. Will i Suzanne. Zdjecie. Czy to mogla byc prawda? Nie, nie wierzylam. Nie chcialam wierzyc. Wydawalo mi sie, ze juz zdazylam poznac Willa. Wlasciwie bylam tego pewna. Zdjecie bylo zapewne kolejna sztuczka paparazzich. Nie pierwsza i nie ostatnia. Odpedzilam od siebie zle mysli. Ale wrocily, gdy tylko polozylam sie spac. Nie moglam usnac przez pol nocy. Will i Suzanne Purcell. Nie! Niech licho porwie paparazzich! ROZDZIAL 63 W tej sprawie nie maczal palcow zaden paparazzi.Ujecie: lazienka Ellie. Przez okno wpada do niej swiatlo poranka. Ellie kapie sie w cynowej wannie, cala okryta piana. Tylko od czasu do czasu rozgarnia ja i spoglada na swoj brzuch. Wchodzi North. Wyglada na zainteresowanego zastanym widokiem. Zblizenie: reakcja Ellie. Zawstydzona spoglada na meza. North kleka przy wannie. Nie jest taki jak wiekszosc mezczyzn. On potrafi zrozumiec swoja zone. North: Dlaczego mnie unikasz, Ellie? Od narodzin dziecka nie dopuszczasz mnie do siebie. Nie tego oboje chcielismy. Ellie: Teraz juz nie jestem taka ladna jak kiedys. To dlatego... (zaczyna plakac). Nigdy juz nie odzyskam dawnego wygladu. Dziecko zniszczylo moje cialo. Sprawilo, ze zamienilam sie w stara kobiete. North: Jak mozna mowic o starosci majac dziewietnascie lat? Jestes rownie piekna jak przedtem. Jestes moja cudna zona (rozgarnia piane). Jestes moja Ellie i tak pozostanie juz na zawsze. Ellie: Przestan! Prosze... North... North: Cii. (rozgarnia piane na tyle, ze odslania jej piersi). Popatrz jaka jestes piekna. Wprost nie moge oderwac od ciebie wzroku. Ellie: Jestem gruba jak maciora, cala obolala i do tego czuje sie staro. North: (siega po gabke i delikatnie wodzi nia po jej piersiach, brzuchu; jego reka powoli wedruje coraz nizej) Tutaj na pewno nie. I tu tez...A tu jak prawdziwa nastolatka. Zblizenie: reakcja Ellie. Widac po niej wyraznie rosnace podniecenie. Usmiecha sie lekko. Naprawde jest tak piekna, jak mowi North. North: (nie przestajac jej piescic) Moja kochana... Moja Ellie... Ellie: (oddychajac szybciej) Nadal tak sadzisz? Naprawde? North: Tak. Wciaz ci to powtarzam i nigdy nie przestane. Nawet, kiedy naprawde sie zestarzejemy. 90 Zblizenie: Ellie i North coraz namietniej sie caluja. Pomieszczenie wypelnia sie para. Kamera pokazuje teraz wode, ktora faluje wzburzana poruszajacymi sie coraz szybciej rekami Northa.-Ciecie - glos Caputo przerwal cisze. - Wspaniale ujecie. Przerwa. Tak sie napalilem, ze sam musze zrobic sobie dobrze! Ani Will, ani Suzanne nie przerwali jednak. Obsluga nie przestawala zas krecic i zrobila film, ktory kazda stacja bylaby gotowa odkupic od nich za ogromne pieniadze. Dwoje aktorow zdawalo sie nie zauwazac niczego, co dzialo sie wokol nich. Ona wstala i nie zwracajac uwagi, ze jest naga, ze smiechem przyciagnela go do siebie. Will zas wzial ja na rece, ani na chwile nie przerywajac pocalunku, ktorego nie zobaczy zaden z widzow Pierwiosnka. Zaniosl ja do swojej przyczepy i zatrzasnal drzwi. Wilkolak z Perth. ROZDZIAL 64 -Co dalej? - zapytal Will. Zdjecia do Pierwiosnka dobiegly konca, pozostaly juz tylko prace montazowe i dubbing. Wraz z Suzanne spacerowali po pylistej rowninie. Nie zamierzal angazowac sie w zwiazek z nia, ale stalo sie to jakby wbrew jego woli. Suzanne naprawde byla - jedna z najpiekniejszych kobiet na swiecie, a on zawsze wysoko cenil wszystko to, co najlepsze. -Wroce do Kalifornii, a ty znowu staniesz sie "panem Bradford". Will zaskoczony zamrugal powiekami. -A co z tym, co sie zdarzylo miedzy nami? -Spedzilismy ze soba mile chwile, prawda? Jestes dobry, Will. Jeden z najlepszych. -"Jeden z"? - zapytal ze smiechem. - Wspaniala z ciebie komediantka. Suzanne rowniez wybuchnela smiechem. -Nie jestem glupia. Kochanie, mialam najlepszych! Aktorow, sportowcow, politykow. Ale ty jestes wspanialy. Nie masz sie czego wstydzic. Czul, ze wstepuja w niego demony. Ozywione nagle, zaczely piac sie gdzies z zoladka do mozgu. Jezu, nie potrafil przegrywac. Nie byl w stanie zniesc porazki. -Ten film wypromuje mnie na gwiazde - powiedzial, starajac sie by jego glos brzmial naturalnie. - Wtedy nie bede "panem Bradford". -To ja uczynilam cie gwiazda. Nie zapominaj o tym. Beze mnie bylbys tylko bylym pilkarzem. Zniszcz ja, podpowiedzial zly duch. Ale jeszcze nie teraz. Spokojnie, Will. Nie spiesz sie. Pamietaj lekcje z Rio. Milczal. Zawrocili w strone hotelu. -Zrobimy to po raz ostatni, na pozegnanie? - zapytal. Suzanne usmiechnela sie swobodnie i objela go. -To mi sie podoba. U ciebie, czy u mnie? -U ciebie. Skorzystamy z twoich zabawek. Suzanne Purcell nie wiedziala, jak to sie stalo. Miala wrazenie, ze opuscila cialo i z boku obserwuje zdarzenia. Kiedy tylko weszli do pokoju hotelowego, Will uderzyl ja w tyl glowy. Wlasciwie uzmyslowila to sobie dopiero znacznie pozniej. Poczula tylko potworny bol w karku, niebieski dywan zblizyl sie do jej oczu z zastraszajaca predkoscia i stracila przytomnosc. Gdy sie ocknela, poczula, ze jest skrepowana gumami, ktorych uzywala do cwiczen. Usta miala zakneblowane wlasnym stanikiem. Lezala w wannie. Kiedy uswiadomila sobie to wszystko, zrobilo sie jej slabo. Naprawde slabo. Will podcial jej zyly na obu nadgarstkach i patrzyl, jak krew splywa otworem w dnie wanny. Siedzial naprzeciwko i patrzyl, jak sie wykrwawia. Suzanne zaczela szarpac gumy, chcac sie oswobodzic. Probowala krzyczec, knebel sprawial jednak, ze mogla jedynie pojekiwac. Wreszcie usilowala spojrzeniem prosic Willa o litosc. -Rozumiem - rzekl w pewnej chwili. - Chcesz omowic pewne kwestie. Jestes nawet gotowa odwolac swoje zlosliwe uwagi wygloszone w czasie spaceru. Nie myle sie Suzy? Widzisz, ja tez nie jestem glupi. Pokiwala glowa, wkladajac w to sporo wysilku. Stracila juz mnostwo krwi i obrazy rozmywaly sie jej przed oczami. Czula, ze lada chwila moze stracic przytomnosc. -Wiem, ze to nie jest prawdziwe samobojstwo, ale da sie je jakos upozorowac. I jest w tym jeszcze cos wspanialego. Taka smierc to fascynujace wydarzenie. Tysiace mysli na raz krazy ci po glowie, prawda? Nie mozesz uwierzyc, ze ty, wspaniala Suzanne Purcell, masz umrzec. To zbyt niewiarygodne, prawda? Twoje zycie nie moze skonczyc sie tak po prostu. Wszystko to widze w twoich oczach, Suzanne. Nadzwyczajne. Will nagle zamilkl i patrzyl juz bez slowa, jak wykrwawia sie na smierc. Rzeczywiscie wygladalo to na samobojstwo. Choc nieco inne niz samobojstwo jego ojca. Kiedy Michael Caputo zjawil sie w hotelu nastepnego ranka, zamierzal zyczyc Suzanne milej podrozy do domu. Ale aktorka nie odpowiadala na pukanie. Po dlugich staraniach udalo mu sie naklonic kierownika do otwarcia drzwi. Prochy, pomyslal. Niech ja wszyscy diabli. Dlaczego prawie kazda piekna kobieta musi byc cpunka? Znalazl Suzanne naga i okaleczona. Byla nieprzytomna, ale wciaz zyla. Lezala przykuta kajdankami do lozka. Uplynie co najmniej pol roku, zanim znowu wystapi w filmie, i nigdy juz nie bedzie mogla pozwolic sobie na zbytnie zblizenie kamery. Suzanne przysiegala najpierw Caputo, a pozniej policji, ze to nie Will. Nic wiecej nie chciala powiedziec. I nikogo nie oskarzyla. Milczala jak grob. Byla smiertelnie przerazona i pewna, ze Will w kazdej chwili jest w stanie dokonczyc swego dziela. 92 KSIEGA CZWARTA CIEMNA STRONAKSIEZYCA 93 ROZDZIAL 65 Nie jestem morderczynia.Nigdy nikogo nie zamordowalam, powtarzalam sobie po wielokroc. Kiedy weszlismy na sale sadowa, oczy wszystkich byly zwrocone na mnie. Znajdowalam sie pod taka presja, ze az trudno bylo mi oddychac. Czulam, ze popadam w szalenstwo, a moze nawet juz jestem wariatka. Straznicy wiezienni i wierna sfora drogich obroncow otoczyli mnie tak ciasno, ze ogarnelo mnie uczucie klaustrofobii. Natychmiast powrocilo wspomnienie kryjowki pod weranda domu w West Point. Wszystkie najgorsze koszmary pojawily sie nagle ze zwielokrotniona sila. Padal deszcz i setki ludzi, przewaznie pod czarnymi parasolami, staly przed budynkiem sadu, by zobaczyc "slawna morderczynie". Przerazala mnie swiadomosc, ze dzieci zobacza matke w takiej sytuacji - skuta kajdankami, ze szkarlatna litera M na piersi. Weszlismy do budynku i skierowalismy sie do sali, gdzie czekal juz sedzia Andrew Sussman. Byl to wysoki, poteznej budowy mezczyzna. Mial okolo piecdziesiatki, dluga, gesta siwiejaca brode i przywodzil na mysl rabina. To dobry znak. Wierzylam, ze bedzie sprawiedliwy i bezstronny. A przeciez tylko tego potrzebowalam. Sprawiedliwosci i uczciwosci - takiej w amerykanskim stylu. Sedzia Sussman przechowywal akt oskarzenia w czarnej teczce. Moi prawnicy ostrzegali mnie, czego moge sie spodziewac, ale nie bylam w stanie do konca im uwierzyc. Na Boga, co ja tu w ogole robie? Jak moglo do tego dojsc? Przeciez to nie ja bylam przestepca. Wprost przeciwnie - znalazlam sie w sytuacji ofiary. Jakze wiec wlasnie mnie mozna oskarzyc o popelnienie morderstwa? Wyslannicy prasy, ktora poswiecala wiele uwagi procesowi, zajeli juz miejsca na sali. Dostrzeglam tez co najmniej kilku grafikow, ktorzy mieli mnie portretowac. Coz za cholerny artyzm! Stanelam przed sedzia w towarzystwie swojego glownego obroncy - Nathana Bailforda. To nie moglo dziac sie naprawde! -Witam - przemowil sedzia Sussman tak spokojnym tonem, jakby mial rozpatrywac sprawe o niewlasciwe parkowanie lub naruszenie przepisow dotyczacych koszenia trawnika przed domem. -Dzien dobry, wysoki sadzie... - Sama zdziwilam sie, jak pewnie zabrzmial moj glos i ze w ogole bylam w stanie cokolwiek z siebie wydobyc. Sedzia wyciagnal w moja strone czarna teczke. -Pani Bradford, mam tu oskarzenie wniesione przez prokuratora okregowego. Widziala je pani? - zapytal. Zwracal sie do mnie jak do dziewczynki, ktora przeskrobala cos powazniejszego. -Tak, wysoki sadzie. -Czy zapoznala sie pani z jego trescia i omowila ja z panem Bailfordem i innymi prawnikami? -Tak. -A wiec zna pani i rozumie zarzuty, jakie na niej ciaza? W gre wchodzi domniemanie morderstwa pierwszego stopnia na pani mezu - Willu Shepherdzie. -Zapoznalam sie z aktem oskarzenia i rozumiem postawione mi zarzuty. Pokiwal glowa, jakbym byla dobra studentka. -Czy wiec przyznaje sie pani do popelnienia wymienionego w akcie oskarzenia czynu? Popatrzylam mu prosto w oczy, choc wiedzialam, ze nie ma to i tak zadnego znaczenia. -Nie jestem sprawczynia tego morderstwa. Nie przyznaje sie do winy. ROZDZIAL 66 Nowy Jork. Central Park. Od slubu z Willem uplynal prawie rok. -Maggie, widzisz cos? Bo ja na pewno nic. Zbyt wiele cholernych drzew w tym parku. Will, Jennie i ja siedzielismy w przytulnym polmroku limuzyny. Wyraznie zdenerwowany Will zapalil papierosa. Plomien zapalniczki na moment oswietlil mu twarz. Palcami przeczesal geste wlosy. Jaki on blady. Zmeczony. I przestraszony, myslalam, przygladajac mu sie. Dla niego to kolejna proba, taka, jak udzial w finale mistrzostw swiata. Musi dzisiaj znowu czegos dowiesc. I dobrze go rozumiem. -Co sie dzieje na poczatku tej cholernej kolejki? - zapytal poirytowany. -Nie widze. Pewnie toruja przejazd wsrod tlumu gapiow. -Przekonasz sie, jak popularny bedzie twoj film - rzekla z przekonaniem Jennie, starajac sie dodac mu otuchy. Limuzyna stala juz od pewnego czasu przy wjezdzie do parku. Bylismy gdzies na czwartym, piatym miejscu w kolejce rollsow, bentley'ow i lincolnow wiozacych dygnitarzy, producentow, rezyserow i gwiazdy filmowe. Wreszcie karawana z wolna ruszyla przez Central Park South, Siodma Aleja, przecinajac Piecdziesiata Czwarta Poludniowa, do Ziegfeld Theatre, gdzie miala odbyc sie swiatowa premiera Pierwiosnka. Z kazdym zakretem zdenerwowanie Willa narastalo. Kiedy przyjaznym gestem ujelam jego dlon, byla spocona i chlodna. Przypalal jednego papierosa od drugiego. Rzadko palil, ale dzisiaj nie bylo sposobu, aby przestal. Wolalam nie probowac. -Wszystko bedzie dobrze - zapewnilam. - To tylko przedbiegi. -Dobrze? Za pietnascie minut krytycy zobacza mnie na ekranie, wysokiego na piec metrow i wygadujacego jakies ckliwe bzdury. -Will, ludzie chca, zeby to brzmialo wlasnie w ten sposob. Czasami chca uciec od zwyklej szarosci zycia. -Publicznosc tak, ale nie nowojorscy krytycy. Poznaja zaraz, jakie to gowno, i tak dobiegnie konca moja krotka kariera aktorska. -Nie ma mowy - powiedziala twardo Jennie. -Jest - odparl Will, po raz pierwszy od dluzszego czasu zdobywajac sie na usmiech. Szereg samochodow znowu sie zatrzymal. Nagle w szybe zastukala dlon o grubych, owlosionych palcach. Rozpoznalam jej wlasciciela i otworzylam drzwi. -Klopoty zawsze chodza parami - szepnelam. -Caputo! - rzekl Will z usmiechem, gdy rezyser wcisnal swe obfite cialo na tylne siedzenie. -Ukrzyzuja nas - jeknal Caputo krzywiac sie, jakby wypil sok z cytryny. - Wiem to. Instynkt nigdy mnie nie zawodzi, prawda? Zawdzieczam go wychowaniu na Brooklynie. 95 Byl tak komicznie zalosny, ze nie potrafilam powstrzymac sie od smiechu.-Widzowie wiele sie spodziewaja po tym filmie - ciagnal rezyser. - I powinni - za te piecdziesiat milionow, ktore kosztowal. Ale Will i ja doskonale wiemy, ze wyjdzie z tego wielkie gowno. Gowno australijskiej owcy. Will takze sie rozesmial, widzac wiekszego pesymiste niz on sam. -Gdzie twoja zona? - zapytalam. - Ona takze nie zdolala cie uspokoic? -Eleanor jest w wozie przed nami, razem z moja mama. Wyrzucily mnie wiec, dlatego przyszedlem do was. Ktos musi mnie przeciez zabrac na premiere. Otworzylam drzwiczki i pociagnelam za soba Jennie. -Dokad sie wybieracie? - zawolal Will. -Do Eleanor i matki Michaela. Wy dwaj zwariowani artysci zaslugujecie, by smazyc sie we wlasnym sosie. ROZDZIAL 67 Dolaczylam do Willa, kiedy wreszcie zajechalismy przed kino. Minelismy jasno oswietlony chodnik, krzyczace tlumy, reporterow, szefostwo studia filmowego i zajelismy wyznaczone dla nas honorowe miejsca. Ani ja, ani Jennie nigdy dotad nie bylysmy na zadnej swiatowej premierze. Musze przyznac, ze swietnie sie bawilam. Wszyscy wygladali tak, jakby pomylili miejsca. Ubrani w smokingi, garnitury i suknie wieczorowe - w kinie. Po uplywie mniej wiecej kwadransa na ekranie pojawily sie czolowki. Will Shepherd. Jego nazwisko bylo tak samo wielkie jak Suzanne Purcell. Jeszcze zanim wyswietlony zostal tytul, rozlegly sie gromkie brawa i uslyszalam, jak siedzacy obok mnie Will cos mruczy. Nie bylam jednak pewna czy z obawy, czy tez z zadowolenia. Rozpoczal sie film. Bylam urzeczona wspanialymi zdjeciami amerykanskiego dzikiego zachodu. Nestor Keresty wlozyl wiele serca w swoja prace i wydobyl szczegoly, na ktore sama nie zwrocilabym uwagi. Will pomagal w narodzinach zrebiecia, zaniosl je do swojej mlodej zony (wygladala bardziej na trzydziesci niz dziewietnascie lat, co zauwazylam z nieukrywana satysfakcja) i wypowiedzial przewidziana w scenariuszu kwestie. Publicznosc milczala. Zadnej reakcji. Wyczulam, ze Will stopniowo coraz bardziej sie odpreza. Jennie wyciagnela w jego strone uniesiony w gore kciuk. -Widzisz? - szepnela. - Mowilam ci, ze bedzie dobrze. Film trwal ponad dwie godziny. Nie zawieral zadnych dluzyzn, a poza tym byl bardzo pogodny i romantyczny. Bardzo mi sie podobal... do momentu, gdy North wszedl do lazienki, w ktorej kapala sie Ellie. Will patrzyl na nia w taki sam sposob, jak na mnie, kiedy sie kochalismy. Natychmiast to zauwazylam i ogarnelo mnie przeswiadczenie, ze wcale nie gral. W jego wzroku dominowalo pozadanie. Gdy zanurzyl reke w pianie, z jej ruchow wywnioskowalam, co naprawde robi. Serce zabilo mi mocniej. Oddychalam z trudem. Musialam odchylic sie mocniej w fotelu. Spali ze soba, pomyslalam i moje cialo przeszyl tepy bol. Przypomnialam sobie krazace na ten temat plotki i zdecydowane dementi Willa. Byli kochankami poza planem? Boze, prosze cie, spraw, zeby to nie byla prawda. 96 Katem oka spojrzalam na Willa, Wpatrywal sie w ekran z rozchylonymi ustami... Czyzby przezywal to na nowo?Kiedy zdajaca sie trwac w nieskonczonosc scena milosna dobiegla wreszcie konca, Will pochylil sie i delikatnie pocalowal mnie w policzek. -Tylko gralem, Maggie - szepnal. - Wiem, co sobie pomyslalas, ale jestes w bledzie. Moze naprawde niezly ze mnie aktor. Westchnelam gleboko i poczulam sie odrobine lepiej. Tak, moze Will rzeczywiscie tylko swietnie gral? ROZDZIAL 68 Wystawne przyjecie z okazji premiery odbylo sie w "Russian Tea Room" na Piecdziesiatej Siodmej Ulicy. Co najmniej sto osob przybylo specjalnie, by uscisnac dlon. Willowi i pochwalic go za wspanialy debiut. Nie znal zadnej z nich i na wiekszosc komplementow pod swoim adresem reagowal tylko uprzejmym skinieniem glowy. Myslami byl gdzie indziej. Szukal swoich rodzicow. Wiedzial, ze ich dusze nie przegapia tak wspanialej okazji. Znow przegrywal. Tak, powracal koszmar z Rio. Sytuacja mogla w kazdej chwili przemienic sie w katastrofe. Uswiadomil sobie, ze wciaz nie nauczyl sie zapominac o porazkach. Agent zatrudniony przez Caputo wpadl do restauracji tuz przed polnoca. Wszyscy patrzyli na niego z zainteresowaniem i wyczekiwaniem. Wlasnie na te chwile czekali. -Hit! - wykrzyknal, wymachujac "New York Timesem". - Jeden wielki zachwyt. No, prawie. Wreczyl swojemu szefowi gazete otwarta na informacjach kulturalnych i zniknal w tlumie, ktory otoczyl rezysera i producenta filmu w jednej osobie. Ten zaczal czytac na glos: "Michael Lenox Caputo - mistrz kina - ktory jako jeden z nielicznych potrafi wykreowac wspaniale widowisko bez rozlewu krwi, przerosl sam siebie tworzac "Pierwiosnka", bez watpienia jeden z najwiekszych przebojow sezonu..." Po sali przelecial szum oznaczajacy ulge i radosc. Najbardziej zadowoleni byli szefowie studia. Zespol muzyczny umilajacy czas gosciom odegral "Hurra, szefie". Caputo dalej czytal juz po cichu, a gdy wreszcie zapanowal spokoj, odlozyl gazete na bok. -Wybaczcie, ale dalej nie bede sobie zdzieral gardla - powiedzial. - Rano wszyscy zapoznacie sie z pelnym tekstem recenzji. Tymczasem wzniesmy toast! Zasluzylismy na niego. Kelnerzy podali markowego szampana, zas gazeta, ktora wyladowala na stoliku przy wejsciu, przestala zwracac czyjakolwiek uwage. Tylko Will chcial koniecznie wiedziec, co napisano dalej. Ze zwykla sobie pozorna beztroska siegnal po nia i zaglebil sie w lekturze, zaintrygowany, co powstrzymalo Caputo przed kontynuowaniem. Niemal natychmiast natrafil na wlasne nazwisko: "Wspaniala rola popisala sie supergwiazda Suzanne Purcell, ktora emanuje niewinnoscia i czuloscia, a w scenach erotycznych potrafi wygladac jednoczesnie jak dziewietnastolatka (ktora w rzeczywistosci nie jest) i jak kobieta potrafiaca zaspokoic apetyt seksualny swoj i nie tylko. Jej ekranowy partner - byly pilkarz Will Shepherd - 97 czuje sie jednak wyraznie lepiej na boisku niz w przepieknych krajobrazach Teksasu.Traktuje mloda zone jako smaczny kasek, nie cenniejszy jednak niz byle kawalek ciasta. Para glownych bohaterow wspaniale prezentuje sie w neglizu, ale tam, gdzie pan Shepherd powinien wykazac sie umiejetnosciami gry aktorskiej, stac go tylko na nieokreslone grymasy, wymuszony usmiech i glicerynowe lzy. Okazuje sie, ze Shepherd nie powinien tak spieszyc sie z zakonczeniem sportowej kariery i zamiana boiska na plan filmowy." Will nie czytal dalej. Odwrocil sie w strone gosci. Owladnela nim wscieklosc. Rozejrzal sie gwaltownie, wypatrujac Maggie. Stala obok Caputo i usmiechala sie, sluchajac go. Pieprzyc ja, pomyslal. Miala byc moim zbawieniem. To wlasnie obiecywaly jej piosenki. Powiedziala, ze wspaniale wypadlem w filmie. Oklamala mnie, do cholery. A to suka! Cisnal gazete i wyszedl. Bal sie, ze oszaleje, albo ze juz sie to stalo. Chcial slyszec aplauz tlumu, czuc bezgraniczna milosc, byc podziwianym, ale tutaj nie mogl na to liczyc. Wyszedl na Siodma Aleje i puscil sie biegiem. Wkrotce pedzil z pelna szybkoscia. I wciaz nie slyszal braw i nie zauwazal objawow milosci. Wilkolak z Nowego Jorku, pomyslal. ROZDZIAL 69 Willa nie bylo od dwoch dni i myslalam, ze w tym czasie peknie mi serce.Wraz z Winniem Lawrencem szukalismy go rozpaczliwie. Sprawdzilismy, czy nie trafil do ktoregos z nowojorskich szpitali i czy policja nie wie nic na jego temat. Skontaktowalismy sie ze wszystkimi goscmi obecnymi na przyjeciu, liczac, ze moze wyszedl z ktoryms z nich. Dzieci byly zrozpaczone. Nikt nie mial najmniejszego pojecia, gdzie Will mogl sie podziac. Przypomnialam sobie, co mi opowiadal o Rio, o tamtym rozczarowaniu. Zdarzylo sie tam cos, co wstrzasnelo nim na cala reszte zycia. Przeczytalam recenzje w "Timesie", kiedy tylko Will zniknal. Moj wzrok wedrowal po niej z przerazeniem i zloscia, gdy uswiadamialam sobie, jak musial sie poczuc, jaki to byl dla niego cios. Sama mialam podobne przejscia. I mnie czasami dostawalo sie od krytykow, w moim przekonaniu nieslusznie. Poniosl kolejna wielka porazke. Uwazal teraz, ze jego zycie jest jednym wielkim pasmem klesk. Rozumialam go. Chcialam byc przy jego boku, pocieszac i dodawac otuchy. Ale gdzie byl teraz? Jak moglam mu pomoc, skoro sie ukrywal? Trzeciego dnia zadzwonilam do Barry'ego i poprosilam, by przyjechal do mnie do domu. -Czuje, ze sprawy wymykaja mi sie spod kontroli - powiedzialam, gdy tylko sie zjawil. - Wydaje mi sie, ze powinnam zrobic cos wiecej niz robie, ale nie wiem, co. -Wroci. Ma do czego. Nie zapominaj o tym. -Zawsze mnie przeceniales, a Willa nie doceniales. Mogl popelnic samobojstwo, Barry. Naprawde sie tego boje. Przeciez jego ojciec sie zabil. -Ludzie tacy jak Will nie popelniaja samobojstw - zapewnil Barry. - Wie, co robi. -Jak mozesz tak mowic? Zupelnie go nie znasz. Nie wiesz, jak ciezko znosi pewne sytuacje. Barry wzruszyl ramionami. Nie wierzyl, ze moglo mu sie cos stac. Po czesci podzielalam te opinie. Wierzylam, ze Will wroci. Kochal przeciez mnie i dzieci. Musial wrocic. -Wyobrazam sobie, ze znajduje go w jakims rowie. Policja nie natrafila na jego slad... -Nie natrafila, bo on nie chce, zeby go znalezli. Rozumiem, jakie to dla ciebie straszne doswiadczenie, ale przesadzasz, Maggie. Zapewne poszedl w cug. Wroci, kiedy bedzie mial dosc. Na pewno? Obawialam sie, ze nie znalam calej prawdy o Willu. Nie bylam z nim w Rio. Co nim wtedy miotalo? I co napadlo go teraz? Moze cos przede mna ukrywal? Jak mogl tak po prostu zniknac? Znowu przed oczami mialam tamten wspanialy widok: Will i Allie na konskim grzbiecie w ogrodzie na tylach domu. Musi wrocic. Swiecie w to wierzylam. ROZDZIAL 70 I wreszcie wrocil. Obudzila mnie znajoma dlon dotykajaca mojego policzka i gladzaca mnie po wlosach. Will byl w sypialni! Tak dobrze znalam ten dotyk. Serce zalomotalo mi w piersi. Ogarnelo mnie przerazenie, co z nim. -Will! - szepnelam drzacymi ustami. Odepchnelam jego reke i odwrocilam sie. Popatrzylam na niego z wsciekloscia, ktora narastala we mnie z kazdym dniem jego nieobecnosci. Teraz az sie we mnie gotowalo. -Gdzie byles? Dlaczego nawet nie zadzwoniles? Boze, Will... Myslisz, ze mozesz tak po prostu odchodzic i wracac? Tej nocy w jego oczach bylo cos nietypowego, dziwnego. Roznica niby minimalna, ale natychmiast ja wychwycilam. Nie byl taki, jak zawsze. Mial na sobie czarne spodnie i czarna podkoszulke. Wlosy jak zwykle w lekkim nieladzie, jakby rozwiane przez wiatr. Na szczece ciemnial kilkudniowy zarost. Usmiechnal sie do mnie w ten sam sposob, jak na pewno do kazdej kobiety, ktora rozzloscil i chcial udobruchac. Mialam ochote krzyczec na niego i okladac piesciami. -Bylem w Londynie. Pojechalem odwiedzic ciotke. Jest przeciez dla mnie jak druga matka. Tyle tylko, ze wyjechala na wakacje z ciotka Eleanor, wiec wrocilem do domu. Tak, oczywiscie, do kolejnej matki - do mnie, pomyslalam. -Przepraszam, Maggie. Nie powinienem tego robic i bez watpienia nalezalo zatelefonowac. Nie wyobrazasz sobie, jak przyjecie filmu wytracilo mnie z rownowagi. Nie przypuszczasz nawet, co krazylo mi po glowie. Nie, nie wiedzialam, nie chcialam wiedziec. Ale staralam sie okazac cierpliwosc i wyrozumialosc. Moze za bardzo. ROZDZIAL 71 Will zaczal nosic warte dwiescie dolarow ciemne okulary. Nie zdejmowal ich prawie nigdy, nawet w nocy, w domu. Tlumaczyl, ze przechodzi "faze gwiazdy filmowej". Stosowal rozne wymowki, by tylko wymknac sie do miasta. Tak naprawde bal sie towarzystwa Maggie i dzieci. Moze juz ich nie kochal, nie byl w stanie kierowac swoimi uczuciami, ale przede wszystkim bal sie, ze moze skrzywdzic swoich najblizszych. 99 Nie chcial zrobic im nic zlego.Pewnego slonecznego popoludnia pojechal swym mercedesem kabrio do Nowego Jorku. Czul pustke, jakby byl wydrazony w srodku. Tego ranka rozmawial z Palmerem, ale jak zwykle nie mogl na niego liczyc. Brat nie chcial miec z nim nic wspolnego. Postanowil skonczyc z tym wszystkim... moze w efektownym wypadku samochodowym? Rozpedzil woz do prawie dwustu kilometrow na godzine, ale byl zbyt dobrym kierowca, by popelnic blad nawet przy takiej predkosci. A moze po prostu nie chcial umierac. Jeszcze nie. Dlaczego, u licha, mialby zegnac sie z zyciem? Pierwiosnek okazal sie przebojem sezonu. Ten absurdalny film znalazl sie na pierwszym miejscu pod wzgledem ogladalnosci i pozycje te utrzymywal od wielu tygodni. Co bardziej absurdalne, on sam zostal powszechnie okrzykniety nowym Eastwoodem i Harrisonem Fordem w jednej osobie. Co za cholerny idiotyzm. Robilo mu sie niedobrze na mysl o Hollywood i jego nieumiejetnym przewidywaniu gustow publicznosci. W ciagu zaledwie tygodnia otrzymal do przejrzenia ponad sto kiepskich scenariuszy, nim wreszcie wybral kolejny bestseller - thriller psychologiczny Kuranty. Wynegocjowal kontrakt opiewajacy na co najmniej cztery miliony dolarow. Zdjecia mialy rozpoczac sie wlasnie dzisiaj. Rezyserem zostal slynny Anglik - Tony Scott. Wszyscy byli pewni, ze powstanie kolejny przeboj. Mial wszystkie potrzebne "elementy". Will uwazal jednak, ze wyjdzie z tego kolejna komercyjna szmira. Potrafil ocenic, co jest dobre, a co nie. Wiedzial, kiedy oszukuje swiat i mial swiadomosc, ze predzej czy pozniej prawda wyjdzie na jaw. Nie byl w stanie strawic opinii krytykow, bo wiedzial, ze nie sa bezpodstawne. Czul sie jak psie gowno. Dluzej juz tego nie wytrzyma. Nie potrafil byc dluzej Willem Shepherdem - tematem dla brukowcow, ledwie zywa legenda, byla gwiazda pilkarska, "panem Bradford". Wjechal do centrum i znalazl sie na Broadwayu. Ostro skrecil w Dwiescie Czterdziesta Druga i znow wcisnal pedal gazu niemal do podlogi. Panowal spory ruch i gdy przeskakiwal z pasa na pas, kierowcy wsciekle trabili. Nie chce byc juz Willem Shepherdem, myslal, prowadzac jedna reka, pozniej jednym palcem, az wreszcie zupelnie puscil kierownice. Nie chce tak dalej zyc. Nie moge. Czy wlasnie tak myslal o sobie ojciec, kiedy skoczyl do wody? ROZDZIAL 72 Tonal. Swiadomie zanurzal sie coraz glebiej. W zimnej i ciemnej otchlani. To wcale niebylo takie straszne. Jako Will Shepherd rozpoczal dzien "Pod Czerwonym Lwem" w Greenwich Village. Jako Shepherd wypil siedem szkockich bez wody. Jako Shepherd wystepowal teraz przed przewaznie pijanymi widzami, opowiadajac o swoich najwiekszych sukcesach w druzynie Manchester United. Skoro wszystkim wokol stawial drinki, skupil na sobie uwage calej sali, ktora wsluchiwala sie w kazde jego slowo. -Will, Will! - zawolal jeden z obecnych, Anglik, zapewne zapalony kibic futbolu. -Blond Strzala! - odkrzyknal Will glosem pelnym ironii, choc nikt zapewne tego nie zauwazyl. -Blond dupek - dobieglo gdzies z konca sali. Will urwal nagle swa opowiesc. To tylko jakis punk w czarnej skorze, zgrywajacy sie na macho. Poslal mu wrogie spojrzenie, myslac: "Eurosmiec". Punk zaczal przedzierac sie w jego strone. Towarzyszylo mu dwoch kumpli. Na ramionach mieli wytatuowane sylwetki sokolow i orlow. -Smierdzacy dupek - powtorzyl punk, stajac przed Willem. Po akcencie mozna bylo rozpoznac, ze to Niemiec. -Ciota - dorzucil jego kolega. - Angielska swinia. Bez watpienia Niemcy. Wscieklosc, ktora od wielu dni szukala upustu, wreszcie eksplodowala. Will wyrzucil z siebie potok przeklenstw. Punk dal jeszcze krok naprzod. -No dalej, dupku - rzucil. - Sprobuj szczescia, emerycie. Will nie zauwazyl kiedy w dloni tamtego nagle pojawil sie lancuch. Nie mialo to zadnego znaczenia. I tak blyskawicznie rzucil sie na Niemca. Zaatakowal na oslep. Chcial bojki, chcial czegokolwiek, co pozwoliloby mu sie wyladowac. Wyszedl z knajpy tylko z kilkoma sincami. Nic powaznego. Przypomnial sobie, ze powinien byc na planie filmowym. Coz, pieprzyc film. To jest ciekawsze niz najlepszy thriller psychologiczny. Nagle, gdy przechodzil w cieniu opuszczonego magazynu za Hudson Street, przed oczami rozblysla mu seria oslepiajacych eksplozji. Zostal zaatakowany. Nie wiedzial, dlaczego i przez kogo. Czul tylko bol wywolany kopniakami - w glowe, nerki, krocze i zebra. Kazdy cios odbijal sie w jego mozgu. To kara, myslal, lezac na chodniku. Sprawiedliwa i zasluzona kara za zbrodnie, grzechy... za cale zycie. Zwiazali mu rece i nogi. Byl bity i kopany dopoty, dopoki nie uzyskali pewnosci, ze wszystkie kosci ma polamane. Co dziwne, cieszyl sie, czujac fizyczny bol. Przynajmniej wiedzial, ze wciaz zyje. Powoli tracil kontakt ze swiatem. Widzial tylko krwista czerwien. Czul, ze spada w czarna dziure bez dna. W koncu zostal porzucony, aby umarl na nowojorskiej ulicy. Ale to wcale nie bylo takie straszne. Szedl tylko w slady ojca. Zawsze wiedzial, ze skonczy w taki sposob. Will Shepherd znaleziony martwy na ulicy. Ulica czy basen... Dziwne... ostatnia jego mysla bylo wspomnienie psa, ktorego zabil wiele lat temu. Kochal przeciez tego zwierzaka. ROZDZIAL 73 To musial byc koszmar. Na pewno po prostu snilam. Policja z Manhattanu pojawila sie u mnie okolo polnocy. Funkcjonariusze uprzejmie przekazali wiadomosc, ale ich taktowne zachowanie w zadnym stopniu nie zmniejszylo mojego bolu. Natychmiast musialam usiasc. Zrobilo mi sie niedobrze. Bylam w szoku. 101 Wreszcie poczulam sie na silach, by zadzwonic do Winniego Lawrence'a, ktory mieszkalnieopodal. Wspolnie pojechalismy do St. Vincent Hospital. Tylko przez moment pozwolono mi zobaczyc Willa. Spal. Wygladal okropnie, z twarza niemal w calosci zaslonieta bandazami. Wciaz wydalo mi sie, ze snie. Cokolwiek sie wydarzylo, to nie mogla byc prawda. Co stalo sie z mezczyzna, ktorego kochalam? Ten pobity czlowiek na lozku nie mogl byc Willem! Podszedl do nas detektyw Nicolo - policjant ktory przyjechal do Bedford przynoszac tragiczna wiadomosc. Nie mialam ochoty z nim rozmawiac. Chcialam byc sama. -Niezle oberwal, ale wyglada to gorzej niz jest w rzeczywistosci - powiedzial Nicolo. - Lekarze mowia, ze bedzie mogl opuscic szpital za kilka tygodni. Przykro mi, pani Bradford. Nie wiemy jeszcze, jak do tego doszlo, ani kto to zrobil. Jak dotad nie znalezlismy zadnych swiadkow. -Wczoraj mial zaczac zdjecia do nowego filmu opowiedzial Winnie. -Ma szczescie. - Detektyw usmiechnal sie kwasno. - Jesli gra w Rocky V, moze wystapic bez charakteryzacji. -Jezu! - szepnal Lawrence i rozejrzal sie za telefonem. Policjant odwrocil sie w moja strone. Przypominal Ala Pacino, tylko jego nos byl dluzszy i bardziej haczykowaty. Siwiejace wlosy mial zaczesane do tylu. -Nie przychodzi pani do glowy, kto mogl go zaatakowac, pani Bradford? Czy wie pani, z kim spedzal ubiegly wieczor? Pokrecilam glowa. -Przykro mi, nie wiem. Nie czuje sie najlepiej. Przepraszam - powiedzialam, walczac ze lzami cisnacymi mi sie do oczu. Nicolo ze zrozumieniem pokiwal glowa. -A wiec nie bylo go wtedy z pania? -Czekalam na niego. Nie zjawil sie. Co sugerowal ten gliniarz? Dlaczego bronilam Willa? Bo jest moim mezem i kocham go, odpowiedzialam sobie natychmiast. -Trudno bedzie odszukac sprawcow pobicia. Jesli pan Shepherd nie zdola dokladnie ich opisac, niewiele bedziemy w stanie zdzialac. Wroce, kiedy tylko maz bedzie w stanie mowic. Odezwe sie do pani. Uscisnal mi dlon, poprosil, bym zadzwonila, gdybym to ja uzyskala jakies informacje i odszedl. Po chwili wrocil wzburzony Winnie. -Chca zrezygnowac z Willa - oswiadczyl. - Mowia, ze nie moga sobie pozwolic na czekanie, az sie wylize. Wzruszylam ramionami, czujac narastajace odretwienie. To wcale nie byla taka zla wiadomosc. Przez glowe przebiegla mi przerazajaca mysl, ze tak naprawde wcale nie znalam Willa. -Bedzie zdruzgotany wiescia o zerwaniu kontraktu. -Nie sadze, Winnie - powiedzialam, czujac coraz wieksze zmeczenie i smutek. - Moze przyniesie mu to ulge. ROZDZIAL 74 102 Razem z Winniem wrocilam do Bedford. Na szczescie o tak wczesnej porze wszyscyjeszcze spali. Nie chcialam tlumaczyc Willa. Nie bylam pewna, czy potrafie to zrobic, czy jestem w stanie go zrozumiec. Kochalam go, ale nie wykluczalam mozliwosci, ze mnie zwodzi. Moze kiedy chcial, potrafil rzeczywiscie byc dobrym aktorem. Wydawalo mi sie, ze potrafie mu pomoc i naprawde to robie. Moja matka popelnila ten sam blad wobec ojca. Boze, sama juz nie wiedzialam, co myslec. Chcialam uciec na strych i tam znow pisac piosenki. Siedzialam w salonie spogladajac na ogrod. Slonce wisialo juz dosc wysoko nad horyzontem i slychac bylo spiew ptakow. Ale przed oczami pojawialy mi sie ponure obrazy. Przypomnialam sobie film z Julia Roberts pod tytulem Sypiajac z wrogiem. Wydawalo mi sie, ze wlasnie ja jestem jego glowna bohaterka. A moze to jednak tylko sen. Prosze, niech to bedzie sen. Nie wiem, kim jest moj maz, myslalam bez przerwy. Czy to mozliwe? Co Will chce ze soba zrobic? Co robi nam wszystkim? Allie wszedl do pokoju i wyrwal mnie z zamyslenia. Staralam sie jak moglam, by udawac przed nim, ze nic sie nie stalo. -Dlugo czekalam, az sie obudzisz i przyjdziesz do mnie - powiedzialam. Wskazalam reka, by usiadl na moich kolanach. Podbiegl rozesmiany i rzucil mi sie na szyje. Przytulilam go do siebie mocno i pocalowalam. Nie mial najmniejszego pojecia, jakie to dla mnie teraz wazne. Czulam, ze niewiele brakuje, bym znowu zaczela sie jakac. Dlatego ta chwila ciepla i serdecznosci byla mi potrzebna jak powietrze. Wital sie ze mna w ten sposob kazdego dnia. Nie wyobrazalam sobie, bysmy ktoregos ranka mogli pominac ten rytual. Nagle Allie popatrzyl na mnie powaznie mruzac oczy. -Co sie stalo, mamusiu? - zapytal. - Co sie stalo? Po poludniu pojechalam do szpitala, ktory dzialal na mnie przygnebiajaco. Zajrzalam do Willa. Siedzial na lozku i pil sok przez slomke. Czesc twarzy mial zaslonieta opatrunkiem, przez ktory przesaczyla sie krew. Oczy zamienily sie w waskie szparki, a usta byly opuchniete, jakby pogryzly go setki os. Wygladal jak zebrak, ktorych tylu mozna spotkac na ulicach Nowego Jorku. A przeciez to byl moj maz. Kiedy weszlam, Will wyciagnal do mnie reke. Poczulam, jak mieknie mi serce. Nie bylam w stanie nad tym zapanowac. -Maggie... - wyszeptal. Zatrzymalam sie w pewnej odleglosci od lozka. Stalam i patrzylam na niego. Postanowilam, ze musze byc twarda. -Maggie... wybacz mi. Prosze, wybacz mi. -Jak, Will? - odezwalam sie wreszcie. Zaczal plakac jak maly chlopiec. Skulil sie i lkal. Wygladal tak zalosnie, tak bezradnie, a ja nie mialam pojecia, co mu jest... 103 Serce niemal mi pekalo, ale nie pozwolilam sobie nawet na najmniejszy przyjacielskigest... Tym razem nie moglam tego zrobic. ROZDZIAL 75 Czarne mysli krazyly po glowie Willa. Zaczely go przesladowac, gdy jeszcze lezal wszpitalu, a nasilily sie wyraznie od chwili powrotu do domu. Gnebila go swiadomosc, ze Maggie jest wciaz wielka gwiazda, a on nikim. Ale przede wszystkim nie mogl przebolec, ze ona jest szczesliwa. Maggie, Jennie i Allie wystarczali sobie nawzajem. Nie potrzebowali go. Swietnie funkcjonowali bez niego. Potworne mysli. Bez przerwy. Rano, w dzien, a przede wszystkim nocami. Na przyklad o Alliem, ktoremu przydarza sie wypadek podczas konnej jazdy. Albo o ladnej Jennie. Wiele na jej temat fantazjowal. Jennie byla dla niego bardzo serdeczna, ale nie roznila sie od innych. Lubila go, dopoki nie odkryla, jaki jest naprawde. Palmer nie byl lepszy od pozostalych, a moze nawet gorszy. Wlasny brat szantazowal go, grozac ujawnieniem kilku brzydkich tajemnic. Coz, ten przynajmniej zawsze mial zadatki na wyrachowanego drania. Najwiekszym problemem pozostawala Maggie i nie mial pojecia, jak te sprawe rozwiazac. Po glowie wciaz krazyly mu czarne mysli. Mnostwo mozliwosci. Zadna nie nalezala do przyjemnych. Na przyklad? A gdyby popelnil samobojstwo, jak ojciec? Albo zrobil jeszcze jeden krok naprzod? Gdyby... ROZDZIAL 76 Teraz uwazajcie. Prosze. Starajcie sie wsluchac w kazde moje slowo, w kazda sylabe.Tutaj wlasnie rozpoczyna sie najbardziej ponura czesc mojej historii. Od tego momentu zaczynam miec watpliwosci co do wlasnego zdrowia psychicznego. Juz sama mysl o tym sprawia, ze trace pewnosc, czuje sie spieta i robi mi sie niedobrze. Czy jestem winna? Czy jestem morderczynia, jak uwazaja niektorzy? Czy tez to wlasnie ja jestem ofiara? -Jade do San Francisco. Musze, Will - powiedzialam kilka tygodni po "incydencie" w Nowym Jorku. Wciaz zachowywal sie dziwnie, ale byl dobry dla dzieci, wiec nie mialam na co sie uskarzac. -Co? Nie oderwal nawet wzroku od telewizyjnego ekranu. Wydawalo mi sie, ze sam juz nie wie, co robi. Czasami, gdy probowalam z nim rozmawiac, wydawal sie byc oddalony o tysiace kilometrow. Wciaz nie rozumialam, co sie z nim dzieje. Nie moglam zrozumiec, ze juz na zawsze rozdzielila nas niewidzialna sciana. -Poproszono, bym dala koncert charytatywny w Candlestick Park. Zgodzilam sie. Musze znowu zaspiewac, Will. Od moich ostatnich wystepow uplynelo mnostwo czasu. Wylaczyl telewizor i odwrocil sie w moja strone. Ogladal jakis mecz tylko w podkoszulce i szortach. Zawsze w takich momentach sprawial wrazenie, jakby czekal na lawce 104 rezerwowych na wezwanie do gry. Wciaz byl niezwykle sprawny i zapewne w kazdej chwili moglby powrocic na boisko.-I nie zapytasz nawet, czy mialbym chec jechac z toba? -Lepiej bedzie, jesli polece sama. Bedzie tam Barry i... -Ten dupek? -...bez zwloki wezmiemy sie do pracy nad nowa plyta. Nie mialam zamiaru zmieniac planu, a rownoczesnie wolalam nie dodawac tego, co cisnelo mi sie na usta: "Ja przynajmniej informuje cie, kiedy zamierzam wyjechac". -Wiec tak po prostu postanowilas jechac do Kalifornii? Poczerwienial. W jego oczach dostrzeglam dzikie blyski. Pewnie znow ma ochote zniknac, pomyslalam. -Kim ja tu w ogole jestem? - rzucil wsciekle. - Kolejnym meblem? Cholernym wycofanym z obiegu pilkarzem? -Kto ci powiedzial? Przeciez wiesz, ze wcale tak nie mysle. Boze, co sie z toba dzieje? Mozesz mi to w koncu wyjasnic? -To ja zdecyduje, czy pojedziesz, czy nie! Jasne? Nagle uslyszalam Phillipa - niemal dokladnie ten sam ton. Udalo mi sie jednak zachowac spokoj, przynajmniej na zewnatrz. -Nie, Will. Mozesz decydowac o swoim zyciu, ale nie o moim. Podniosl sie z fotela i ruszyl w moja strone. Stalam bez ruchu. Zatrzymal sie i wpatrywal we mnie wscieklym wzrokiem. Nie podobalo mi sie to. Moze nie samo spojrzenie, ale pelen grozby jezyk ciala. Nigdy jeszcze nie widzialam go w takim stanie i nagle ogarnal mnie strach. Jego reka niespodziewanie wystrzelila do przodu. Nie mialam szans uniknac ciosu. Z gardlowym, nieartykulowanym okrzykiem uderzyl mnie w policzek. Poprawil z drugiej strony, az zatoczylam sie do tylu. Te ciosy wydaly mi sie dwiema eksplozjami wewnatrz czaszki. Nie moglam uwierzyc! Nigdy dotad mnie nie uderzyl. Nigdy nie podniosl na mnie reki, nawet w zartach! -Nie pojedziesz do San Francisco! - krzyknal. - Nie opuscisz mnie, suko! Zamierzyl sie do kolejnego ciosu, ale opanowal sie i opuscil reke. Wygladalo to tak, jakby nagle ocknal sie ze snu. Jakby nagle wszystko stalo mu sie obojetne. -W porzadku. Jedz sobie. Nie obchodzi mnie, co robisz, Maggie. Dostalam jakichs nerwowych dreszczy. Nie bylam w stanie ustac ani poruszyc rekami. Nie moglam nawet zaplakac. -Zabieram ze soba dzieci - szepnelam z trudem. - Nie powstrzymasz nas. Nawet nie probuj. ROZDZIAL 77 Uderzyl mnie! Ja chyba snie. Ja chyba snie. Wciaz wracaly do mnie slowa piosenki. Patrzylam tepo przez okragle okienko samolotu, bladzac niewidzacym wzrokiem po przypominajacych szczyty gorskie snieznobialych 105 chmurach. Obok spal Allie, z glowka wsparta na moim biodrze. Po drugiej stronieprzejscia siedziala Jennie ze sluchawkami na uszach. Oboje bardzo sie ucieszyli na wiesc, ze beda mi towarzyszyc. Dzieci nie mialy pojecia o moich problemach z Willem. Termin koncertu zbiegl sie akurat z wakacjami Jennie. Allie zawsze chcial byc blisko mnie i zazwyczaj udawalo mu sie. Bylismy sobie tak bliscy, ze stworzylismy akronim - JAM (dzem). Jennie, Allie, Maggie. Nigdy nie zmienilismy go, by dokooptowac Willa. Gdy wysiadlam z samolotu, jak przez mgle docieraly do mnie powitania. Czesc zgromadzonych chciala zdobyc moj autograf, przy okazji niemal nas zadeptujac. Inni wyciagali rece, by mnie dotknac, jakby taki kontakt ze slawna osoba dodawal im splendoru. Slawa! Och! Zeby wiedzieli, co naprawde oznacza bycie slawnym... Znajdowanie sie pod ciagla obserwacja tysiecy ciekawskich oczu... W hotelu Four Seasons czekal na mnie faks od Willa: Powodzenia, moj ptaszku. Wybacz swojemu Willowi. Jak najszybciej wracajcie do domu. Kocham Cie i zawsze bede kochac. Zmielam kartke w dloni. Na pewno. ROZDZIAL 78 Barry, Jennie, Allie i ja tloczylismy sie w czerwono-srebrnym helikopterze Bell. Pod namiprzeplynal jasno oswietlony CandleStick Park i rozlaly sie ciemne wody zatoki. Bylam ubrana jak zawsze na takie okazje: luzna, biala bluzka, dluga spodnica i buty na plaskim obcasie, by nie dodawaly mi chocby milimetra. Ale czy naprawde bylam gotowa do wystepu? Nic pewnego, jednak musialam sprobowac. Za niecala godzina rozpoczne duzy koncert pierwszy od niemal trzech lat. Wiele sieci telewizyjnych przyslalo swoje ekipy. Dla nich to byla gratka. Jednoczesnie nagrywano koncertowy album. Zapotrzebowanie na bilety szacowano podobno na ponad piecset tysiecy, lecz przygotowano zaledwie osiemdziesiat tysiecy miejsc. Teraz ukrywalismy sie w helikopterze - ja, dzieci i najlepszy przyjaciel. Bylam przekonana, ze lepiej nam bedzie tutaj niz tam, na dole. -Nie ladujmy - zaproponowalam. Barry uniosl brwi i skrzywil sie. Przylozyl dlon do ust i jego glos zabrzmial tak, jakby dochodzil z glosnika: -Ziemia do Maggie, Ziemia do Piotrusia Pana. -Przestan. Nie mozemy po prostu zostac do jutra w powietrzu? - zapytalam. -Nie starczy nam paliwa - zauwazyla Jennie. -Mozemy zatankowac w locie. Jak mysliwce. Ale byloby fajnie. -Bedziemy glodni - wlaczyl sie Allie, jak zwykle w pierwszej kolejnosci myslacy o jedzeniu. -Moga przekazac kanapki razem z paliwem. To zaden klopot. Jennie rozesmiala sie. Lubila, kiedy wygadywalam takie bzdury. -Juz jestem glodny - poskarzyl sie Allie. Byl najpraktyczniejszym czlonkiem JAM-u. -Zaraz ladujemy - uspokoil go Barry. - Nie bedziemy sluchac twojej mamy. W parku na pewno znajdziemy jakies jedzenie. Wybierzemy cos naprawde pysznego. Nagle ogarnelo mnie uczucie smutku i obawy. Trema. -Nie wiem, czy bede w stanie wystapic - powiedzialam powaznie. - Naprawde, Barry. Ujal mnie za reke. -To normalna trema. Poradzisz sobie z nia. Jak zwykle. -Nie, to cos wiecej. Tutaj czuje sie absolutnie bezpieczna, a tam na dole czeka na mnie zagrozenie. Najpierw fani, a pozniej... -Will - dokonczyl Barry. Ani slowem nie wspominalam mu o klotni z mezem, ale widac wyczul, ze nie uklada sie miedzy nami. Zbyt dobrze mnie znal, by to przeoczyc. -Takie jest zycie. W porzadku, sprzedalam prawie dwadziescia milionow plyt. Zdobylam jedenascie nagrod Grammy. Ale nie oznacza to wcale, ze nie mam prawa sie bac. Moim stylem byla szczerosc i naturalnosc. Teraz wystarczyloby wiec tylko stanac przed publicznoscia i niczego nie udawac. Okazac to, co czuje. Problem jednak w tym, ze czulam sie coraz bardziej nieswojo. Przyszla mi na mysl Maggie mieszkajaca w West Point. Siegnelam pamiecia jeszcze glebiej i przypomnialem sobie dziewczynke, ktora wciaz wstydzila sie i plakala, bo z powodu jakania nie potrafila odpowiedziec w szkole na zadne pytanie. Wiedzialam doskonale, jak ma wygladac moj wystep - spontaniczny i ujmujacy za serce. Moje piosenki, laczace w sobie rock i muzyke klasyczna, byly z pozoru proste, ale sklanialy do glebszej zadumy. Zdawalam sobie z tego sprawe wchodzac na ogromna scene i widzac tysiace pelnych wyczekiwania twarzy. Dlaczego wiec sie balam? A raczej - dlaczego bylam potwornie przerazona? Dlaczego wmowilam sobie, ze nie bede w stanie spiewac? Usiadlam do fortepianu i zaczelam koncert, czujac na twarzy zimny powiew bryzy. Niemal przebrnelam przez pierwszy utwor... I w pewnym momencie rozpadlam sie na kawalki, na oczach wszystkich tych nieznanych mi ludzi, ale takze moich dzieci, stojacych tuz za scena. Uderzyl mnie! Ja chyba snie. Ja chyba snie. Moj glos zadrzal i nagle zaczelam sie jakac, choc bylam pewna, ze z ogromnym trudem wyleczylam sie z tego wiele lat temu. Nie moglam dalej spiewac. To byl koniec. Urwalam i prawie skandujac powiedzialam do nieprzebranego tlumu: -Mam pewne klopoty. Przykro mi. Serce walilo mi coraz szybciej. Zrobilo mi sie slabo i czulam, ze w kazdej chwili moge spasc ze stolka. W tym momencie zza kulis wybiegli Jennie, Barry i Allie, przy pomocy kilku muzykow sprowadzili mnie ze sceny. Nie bylam w stanie isc o wlasnych silach. -Biedna mama - powtarzal Allie. - Biedna mama. Mamusia jest chora. ROZDZIAL 79 Will zawsze byl nocnym Markiem. Teraz bardziej niz kiedykolwiek odczuwal potrzebe wedrowania w ciemnosciach wlasnymi sciezkami. Wilkolak z Bedford. Wyjechal swym czarnym kabrioletem bmw na Greenbriar Road. Po mniej wiecej pieciuset metrach skrecil na jeden z ocienionych drzewami podjazdow. Glowne wejscie do "Lake Club" wyznaczaly wysokie na prawie cztery metry kamienne slupy, a rowniez kamienne ogrodzenie okalalo cala posiadlosc. Will minal wjazd i zatrzymal sie obok murku.Wysiadl z wozu. W ogrodzeniu widnialo niewielkie przejscie. Ruszyl sciezka prowadzaca za budynek klubowy do niewielkich drzwi, na ktore nikt, kto nie wiedzial o ich istnieniu, nie zwrocilby uwagi. W srodku panowaly cisza i polmrok, ktore Willowi kojarzyly sie z atmosfera europejskich swiatyn i bankow. Minal sale bilardowa, palarnie i podszedl do kolejnych drzwi. Zapukal w nie, odczekal chwile i powtorzyl pukanie. Ktos otworzyl drzwi od wewnatrz Will przymknal oczy, gdy porazilo go jasne swiatlo. Nie wahal sie jednak i wszedl do pokoju o scianach wylozonych mahoniowa boazeria, z dlugim, debowym barem, lampami od Tiffany'ego i renesansowymi obrazami na scianach. Mezczyzni przy barze jakby z niepokojem popatrzyli na wchodzacego, ale rozpoznawszy go przywitali zgodnie. Jednym z nich byl Peter O'Malley. Co dziwne, Will i Peter zaprzyjaznili sie podczas spotkan tu, w klubie. Laczyla ich Maggie. To ona przeciez sprawila, ze sie poznali, choc okolicznosci nie zapowiadaly tego, iz zostana przyjaciolmi. Czesto o niej rozmawiali. Peter wyznal, ze marzy o upokorzeniu jej. Tego wieczora obaj uczestniczyli w zgromadzeniu, ktore mialo nieoficjalny charakter. Raz, dwa razy w miesiacu, juz po zamknieciu klubu, kilku jego czlonkow spotykalo sie w szczegolnych celach. Ci potezni, doskonale sytuowani mezczyzni szukali tu relaksu i zabawy nie do zaakceptowania w zwyklych warunkach. Tego, czego dopuszczali sie tutaj, z pewnoscia nie mogli robic w domach, ze swoimi zonami. Zgaszono swiatlo i ciemnosci rozjasnial tylko blask padajacy z kominka. Ogien piekielny, pomyslal Will. Probka tego, co czeka wiekszosc sposrod nas. Przed kominkiem rzedem ustawilo sie szesc dziewczyn. Wszystkie byly mlode i piekne. Ich naga skora i dlugie wlosy lsnily w swietle plomieni. Najstarsza z nich mogla miec najwyzej dwadziescia lat, najmlodsza jakies szesnascie. Kazda miala na twarzy czarna 108 maske. Zadnej nie wolno bylo zobaczyc twarzy mezczyzn ani rozpoznac, gdzie sieznalazly. Ekskluzywny "Lake Club" w Bedford Hills, rozesmial sie w duchu Will. To blef, jak wszystko na tym swiecie. Will wybral sobie jedna z dziewczyn. Byla wysoka, miala blond wlosy i przypominala mu Jennie. ROZDZIAL 80 Wydaje mi sie, ze od pewnego czasu zdawalam sobie sprawe, iz moje malzenstwo zWillem to juz historia. Jego oficjalny final byl tylko kwestia czasu. Tak bedzie lepiej dla dzieci, dla mnie i dla Willa. Mimo wszystko nie chcialam go ranic odchodzac. Will czekal w domu, by powitac nas po powrocie. Zachowywal sie jak dawniej. Przyjal nas z wyrazna ulga i radoscia. Wydawal sie szczerze zatroskany tym, co stalo sie w San Francisco. Powiedzial, ze wie, jak to jest byc w takim stresie. Tego akurat moglam byc pewna. Obiecal, ze nie bedzie juz wiecej zlosci, klotni, rekoczynow ani znikniec. Uznalam, iz to obawa przed samotnoscia spowodowala, ze wyglada na zdesperowanego. Znow zdawal sie panowac nad swoimi uczuciami. Sluchalam, co ma mi do powiedzenia. Do moich uszu docieraly jego zapewnienia, ale i tak podjelam juz decyzje. Zdazyl pokazac, na co go stac i wiedzialam, ze nie jestem w stanie dluzej z nim byc. Ogarnal mnie dziwny spokoj. Czasami to samo czulam w towarzystwie Phillipa. Wszystko zalatwialam we wlasciwej kolejnosci. Przeprowadzilam rozmowe z Nathanem Bailfordem i prawne aspekty rozwodu byly juz praktycznie przygotowane. Potrzebowalam jeszcze jednego, najwyzej dwoch dni, zanim bede mogla porozmawiac z Willem. W tym czasie odwiedzilam dobrego psychiatre w poblizu Tarrytown. Bylam, jak napisano pozniej w gazetach, "pod opieka lekarska", jakby to mialo jakiekolwiek znaczenie. Tego samego dnia zdarzylo sie cos niezwyklego. Otrzymalam telefon, by stawic sie w szkole Jennie. Poinformowano mnie, ze sprawa jest powazna. Budynek administracyjny Bedford Hills Academy byl niewielkim, skromnym domem na pierwszy rzut oka przypominajacym zajazd. Gdy szybkim krokiem weszlam do srodka, uczniowie i pracownicy administracyjni starali sie nie okazywac zainteresowanie moim widokiem. Pomachalam kilku znajomym Jennie. Wbieglam po schodach i na chwile wstapilam do lazienki, by przyczesac wlosy i poprawic makijaz. Szlam na spotkanie z doktorem Henrym Follettem - dziekanem szkoly -wiec nie chcialam niczym roznic sie od innych matek. Nagle wezwanie bardzo mnie zaniepokoilo. Gabinet doktora Folletta byl niewielki, ale przytulny, z duzym oknem wychodzacym na kampus i scianami pokrytymi rozmaitymi pamiatkami zwiazanymi ze szkola. Dziekan byl milym mezczyzna po piecdziesiatce, schludnym i eleganckim. Wiedzialam, ze jest obdarzony nieprzecietnym poczuciem humoru, ale teraz byl bardzo powazny. Jego oczy emanowaly jednak dobrocia, a i uscisk reki byl pelen zyczliwosci. Nie mialam pojecia, po co mnie wezwal. Bylo sporo roboty w domu, martwilam sie sprawa z Willem, ale natychmiast zareagowalam na telefon. Teraz jednak coraz bardziej sie denerwowalam. -Chodzi o Jennie - przemowil dziekan, kiedy tylko usiadlam po drugiej stronie jego poteznego biurka. -Tak, domyslam sie tego. Czy ma jakies klopoty? - zapytalam. Staralam sie na zewnatrz nie okazywac niepokoju. Musialam byc silna, dla Jennie. Wmawialam sobie, ze mnie na to stac. -Nie jestem pewien, pani Bradford. Mialem nadzieje, ze pani mi to wyjasni. Nie zauwazylam nic szczegolnego w zachowaniu corki. Ale przeciez byla nastolatka. -Chyba wszystko u niej w porzadku. Czasami sie buntuje, nie zgadza sie z moja opinia i nasladuje Beavisa i Buttheada, zeby mnie draznic. -Czy jej zachowanie w domu nie zmienilo sie ostatnio? Nie wyglada na chora? Nie jest przygaszona ani smutna? Zaprzeczylam ruchem glowy, coraz bardziej zdenerwowana i niepewna. Do czego zmierzal? Widywalam Jennie codziennie. Oczywiscie, miala swoje zycie i swoich przyjaciol. Kierowalam sie zasada, ze najlepsza rzecza, jaka matka moze dac dorastajacej corce, jest zapewnienie jej odpowiedniej przestrzeni zyciowej. No i oczywiscie milosci. -Z pewnoscia nie jest chora. O co chodzi, doktorze? Prosze powiedziec. Zabebnil palcami o blat biurka. -W tym semestrze Jennie opuscila siedemnascie dni. Poczulam sie tak, jakby tuz obok mnie eksplodowala bomba. Nagle zrobilo mi sie zimno. -Siedemnascie dni? -W ogole nie pojawiala sie na zajeciach. -Moj Boze! Nie mialam o tym pojecia. To niewiarygodne, choc oczywiscie musi pan miec racje. To zupelnie niepodobne do Jennie. -Rzeczywiscie, to do niej niepodobne - zgodzil sie Follett. Podsunal w moja strone jakies papiery. Kilka usprawiedliwien z powodu choroby. -Czy to pani podpisy? Przyjrzalam sie im. Z wrazenia trzesly mi sie rece. -Moje nazwisko, ale bez watpienia nie moj charakter pisma. Kolejna bomba. -Jennie? -Nie jestem pewna. Mozliwe... Krecilo mi sie w glowie. Nie spodziewalem sie czegos takiego. Jennie nigdy nie miala zadnych klopotow zwiazanych ze szkola. -Podejrzewamy, ze usilowala podrobic pani podpis - oswiadczyl doktor Follett, wyrywajac mnie z odretwienia. -Jennie nie zrobilaby czegos podobnego - powiedzialam bez wiekszego przekonania. Najwidoczniej jednak nie mialam racji. -Jest pani pewna? Jesli to nie pani podpis i nie zostal podrobiony przez Jennie to kto go zlozyl? Swiat wokol mnie wirowal w coraz wiekszym tempie. -Nie mam pojecia. Nagle poczulam ogromny zal do Jennie. Zawsze bezgranicznie sobie ufalysmy Dla niej zawsze znajdowalam czas, chocby sie wokol palilo. -Moze pan Shepherd? - podsunal dziekan. -Nie. Jest jej ojczymem. Ma prosty podpis. Ten na pewno nie nalezy do niego. -Prosze popatrzec na ostatnia karte ocen. Same trojki i czworki. Chcialam krzyczec. Jennie zawsze byla piatkowa uczennica. Moze wlasnie dlatego nie zwracalam zbytniej uwagi na jej nauke. -Pani Bradford, Jennie jest jedna z naszych najzdolniejszych uczennic. I nagle w tym semestrze zaczela dostawac zle oceny, przynajmniej jak na nia. Czasami dzieje sie tak w starszych klasach, kiedy uczen dostal sie juz do college'u i uznal, ze zasluzyl sobie na odpoczynek. Ale Jennie jest u nas pierwszy rok. Wlasnie teraz powinna sie najbardziej przykladac. -Wiem o tym. Moja corka takze - odpowiedzialam. Nie mialam pojecia, co moglo sie stac. Spadlo to na mnie jak grom z jasnego nieba. Nie sadzilam, ze Jennie zorientuje sie, co zaszlo miedzy mna a Willem, ale moze wlasnie to bylo przyczyna. Dzieci potrafia byc niezwykle spostrzegawcze. Doktor Follett wstal i wyciagnal reke. -Wszyscy tu w szkole kochamy Jennie. Kadra, jej koledzy i kolezanki. Jesli dowie sie pani, co sie stalo, prosze o kontakt. To nie bedzie zdrada jej tajemnic. Nie po raz pierwszy nasi uczniowie maja podobne problemy i musze powiedziec, ze zawsze udawalo nam sie je jakos rozwiazac. Pokrecilam glowa i ruszylam do wyjscia... zeby odszukac Jennie. Dzisiaj znow uciekla ze szkoly. Znalazlszy sie w samochodzie, sprobowalam opanowac drzenie ciala. Moj swiat znow rozpadal sie na kawalki. ROZDZIAL 81 Jennie wrocila do domu okolo pietnastej trzydziesci, z torba pelna ksiazek. Wygladala zupelnie niewinnie. Poprosilam, zeby przejechala sie ze mna. Pojechalysmy na rowerach do Pound Ridge Reservation - zakatka w sercu Westchester nietknietego przez czlowieka. Wdrapalysmy sie na wzgorze, gdzie stala stara wieza pozarnicza. Widac z niej bylo ciesnine Long Island, a nawet najwyzsze wiezowce Nowego Jorku. Jennie chciala oczywiscie wiedziec, czemu tu wlasnie ja przyprowadzilam. Powiedzialam, by cierpliwie czekala. Wszystko w swoim czasie, kochanie. Szlysmy w milczeniu, bo nie wiedzialam, od czego zaczac, az wreszcie dotarlysmy na sam szczyt. W sercu mieszaly mi sie rozne, czesto przeciwstawne uczucia - jak w moich piosenkach. Widac rzeczywiscie wiernie odzwierciedlaly to, co spotykalo w zyciu Maggie Bradford. -Widzialam sie z dziekanem Follettem - powiedzialam wreszcie. 111 Jennie patrzyla na mnie uwaznie. Po chwili odwrocila glowe. Nie odezwala sie ani slowem.-Powiedzial, ze otrzymujesz zdecydowanie gorsze oceny. A poza tym wagarujesz -wyrzucilam wreszcie z siebie. -Szkola jest nudna. Nie cierpie jej. - Ton Jennie byl ostry i wyzywajacy, zupelnie do niej nie podobny. To byla inna Jennie niz ta, jaka znalam. -Wczesniej tak nie myslalas. -Ale teraz tak mysle. Nie ma tam niczego, czego warto by sie uczyc. Nauczyciele nie sa wcale madrzejsi ode mnie. -Wiec juz nie chodzisz do szkoly. Ciekawe, Jen. To dla mnie rewelacja. A w jaki sposob spedzasz cale dnie? -Wlasciwie nie robie nic. Ale wole to niz zajecia w szkole. -Spedzasz ten czas poza domem. -A ty skad mozesz wiedziec? Przeciez calymi dniami nie wychodzisz ze swojego studia. Byla niesprawiedliwa ale nie stracilam cierpliwosci. -Wiesz dobrze ze, kocham cie, Jennie, i jesli tylko masz jakies klopoty... -Nikogo nie obchodzi, co przezywaja inni. Nie udawaj. Nie badz teraz dla mnie taka laskawa. Nawet nie dotykajac jej czulam, jaka jest spieta i z jakim trudem w ogole ze mna rozmawia. Kiedy to sie stalo? Jak? I dlaczego? -Kocham cie - powtorzylam lamiacym sie glosem. - Jestes tym, co najcenniejsze w moim zyciu. Zawsze tak bedzie. Nie wytrzymala wreszcie. -Nie mow tak - wyrzucila z siebie wybuchajac placzem. - Nie mow, ze mnie kochasz, mamo. Nie zasluguje na to. Az odebralo mi mowe. Z trudem powstrzymywalam lzy. -Dlaczego? Przeciez naprawde cie kocham. Dlaczego nie mialabym ci mowic prawdy? -Bo nie powinnas. Nie znasz mnie, a czasami widocznie trzeba robic takie straszne rzeczy, zeby zwrocic na siebie uwage. Gorsze oceny?! Kogo to obchodzi? Teraz juz i ja nie wytrzymalam, zwiesilam glowe i rozplakalam sie. Wierzylam, ze jestem w stanie zniesc wszystko, ale to okazalo sie juz byc ponad moje sily. Nagle Jenny przysunela sie i wtulila twarz w moje wlosy. Czulam jej gorace lzy. -Sama nie jestem w stanie tego wyjasnic. Mam pietnascie lat i wszystko wokol jest takie szalone. A co nowego u ciebie? - zapytala, usmiechajac sie przez lzy. -Boze, mamo. Cala sie trzesiesz. Siedzialysmy na ziemi i dlugo tulilysmy sie do siebie. Zaczal wiac chlodny wiatr i okrylam Jennie swoim swetrem. Moje dziecko, myslalam. Moja najlepsza przyjaciolka od tylu juz lat. Moja slodka Jennie. Nie wiedzialam jednak, jak ja podbudowac. Jak pocieszyc nas obie. Oczywiscie za wszystko winilam siebie. Tak bardzo staralam sie byc supermama, ale to widac nie wystarczalo. Moze nie tedy droga? ROZDZIAL 82 112 Nastepnego ranka szukalam odprezenia pracujac w ogrodzie. Relaks, przyjemne cieploslonca, wysilek fizyczny - to wlasnie zalecal mi lekarz. Zaczynalam czuc sie lepiej. Potrzebowalam czasu na przemyslenie wielu spraw. Kryzys malzenski, szkolne problemy Jennie, wlasne okropne przejscia w San Francisco. Tak wiele zwalilo mi sie jednoczesnie na glowe. Balam sie, ze w coraz mniejszym stopniu panuje nad sytuacja. W lesie za basenem nagle rozlegl sie huk wystrzalu. Przestalam kopac, myslec, nawet oddychac i nasluchiwalam. Znow powrocil lek. Drugi huk dobiegl zza sciany gestego lasu, przez ktora, nic nie bylam w stanie zobaczyc. Strzaly? O, moj Boze! Poderwalam sie i popedzilam ile sil w nogach w tamta strone. Chcialam krzyczec, ale nie moglam wydobyc z siebie glosu. Boze, dobry Boze... co tam sie dzieje? Wpadlam miedzy drzewa. Serce walilo mi jak mlot. Prowadzil mnie chyba instynkt. Przez glowe nie przebiegla nawet mysl o wezwaniu pomocy. Zreszta kogoz mialabym o nia prosic? Strzaly? W poblizu naszego domu? Czyja to sprawka? Ranilam bolesnie stopy o kamienie i krzaki. Echo strzalow zastapila teraz przerazajaca, dzwoniaca w uszach cisza. Wreszcie wypadlam na polanke. I stanelam jak wryta. Przede mna stal Will. O ramie mial oparta strzelbe. Odwrocil sie na odglos moich krokow. Popatrzyl na mnie tak, jakbym byla jakims intruzem. -Co ty wyprawiasz? - wysapalam. -Cwicze strzelanie do celu - odpowiedzial spokojnie. Wskazal rzad puszek po piwie i coli ustawionych na zwalonym pniu. - Chcesz sprobowac? Usmiechnal sie w stylu Northa Downinga. -Mnie idzie calkiem dobrze. Widac mam zadatki na dobrego strzelca. Phillip takze mial bron. Wlasnie z jego rewolweru go zabilam. Znow mialam przed oczami ciemna krew tryskajaca mu z ust, spojrzenie pelne przerazenia, uslyszalam westchnienie zdziwienia, gdy dosiegla go kula. -Pozbadz sie jej! - wykrzyknelam. - Nie chce jej widziec nigdzie w poblizu mojego domu. Pozbadz sie tej strzelby! Will poslal mi chlodne spojrzenie, po czym usmiechnal sie wesolo. -Naszego domu. Ale zrobie, jak chcesz, Maggie. Przeszkadza ci, wiec zniknie. Jesli nie ufasz sobie, gdy w gre wchodzi bron, jestem w stanie to zrozumiec. ROZDZIAL 83 To byl wlasnie ten dzien. Tyle tylko, ze przeciez z gory o tym nie wiedzialam. Nie moglam przewidziec, co sie zdarzy. Ale to byl ten dzien. Nie mogac spac, o swicie wymknelam sie z domu. Mialam na sobie szlafrok narzucony na nocna koszule, a na nogach znoszone kapcie. Nie przyczesalam nawet wlosow. Stwierdzilam, ze swieze powietrze dobrze mi zrobi. Mialam nadzieje, ze nikt nie zobaczy mnie w takim stanie, ze zaden paparazzi nie bedzie o tej porze czail sie za ogrodzeniem. 113 Skierowalam sie w strone starego muru oddzielajacego moja posiadlosc od ogrodu nalezacego do "Lake Club". Kapcie grzezly mi w wilgotnych lisciach i pnaczach. Nad glowa, posrod wysokich drzew, przekomarzaly sie sojki i drozdy.-Uciszcie sie troche - mruknelam do nich. Zagluszaly mi bowiem inny dzwiek - ludzkiej mowy. -Kto tam? - zawolalam. - Halo! Pojawil sie J.C. Frazier. Nadszedl od strony laki nalezacej do klubu, w ktorym pelnil funkcje zarzadcy terenow zielonych. J. C. wiekszosc czasu spedzal obchodzac swoje wlosci, wiec widywalismy sie od czasu do czasu. Wiedzialam, ze umawia sie z pania Leigh, ona zas twierdzila, ze dobry z niego czlowiek. Tak, a jakze trudno o takich w dzisiejszych czasach, chcialam dopowiedziec. -Witam, pani Bradford. To pani zasluga, ze mamy taka piekna pogode? - zapytal zartobliwie. W stosunku do mnie byl zawsze bardzo mily i pelen humoru. A zarzadzany przez niego teren znajdowal sie w idealnym stanie. -Myslalam, ze to pan zawiaduje pogoda, J.C. -Niestety. Pod moja opieka jest tylko ta ziemia. To pani rzadzi tym, co dzieje sie na niebie. A dzisiaj zrobila pani kawal dobrej roboty. Nigdzie ani sladu chocby jednej chmurki. Rozmawialismy tak dluzsza chwile przy porosnietym mchem murze. J.C. znal zapewne wiecej tajemnic rezydencji w Bedford niz ktokolwiek inny, ale dyskrecja byla tu ceniona na rowni z umiejetnosciami, wiec gaworzylismy o pielegnacji kwiatow i nadchodzacym lecie. Zwykla, niezobowiazujaca pogawedka pozwolila choc na chwile zapomniec o dreczacych mnie problemach. Przypomnialam sobie cos, o co chcialam zapytac kogos z klubu, ale dotychczas nie mialam okazji. -Czasami w nocy widuje swiatla palace sie w budynku klubowym. O jakiejs pierwszej, drugiej w nocy. Zarzadca chwile zastanawial sie nad tym, co powiedzialam i w koncu pokrecil glowa. -To niemozliwe. Mam wrazenie, ze tylko sie pani wydawalo, pani Bradford. -Na pewno widuje swiatla. Nie mam co do tego watpliwosci. -Nie sadze. Klub jest przeciez zamykany o dwudziestej trzeciej. Zawsze. To nasza zelazna zasada. Bylam gotowa dalej sie spierac, ale uznalam, ze to bezcelowe. Jesli nie chcial mowic na ten temat, nie bylam w stanie zmusic go do tego. Dotknal dlonia daszka czerwono-niebieskiej czapeczki z napisem N.Y. Giants. -Czas wracac. Czeka mnie mnostwo roboty. Zycze milego dnia, pani Bradford. Patrzylam, jak J.C. maszerowal w kierunku poteznego gmachu klubu. Dziwne, pomyslalam. Jak moglby nie wiedziec o tych swiatlach? Czyzby mnie swiadomie oklamywal? Ja takze wrocilam do domu, z mocnym postanowieniem porozmawiania nieco pozniej z Willem. Musialam, choc wiedzialam, ze bedzie to bolesne przezycie dla nas obojga. Ten dzien byl jednak na to tak samo dobry, jak kazdy inny. 114 Jennie i Allie wstali juz i piekli sobie w kuchni tosty. Oboje byli juz ubrani. Jennie sprawiala wrazenie gotowej do pojscia do szkoly, co bardzo mnie ucieszylo.-Will juz wstal? - zapytalam, starajac sie nadac glosowi takie brzmienie, jakby chodzilo o cos malo istotnego. -Mineliscie sie, mamo. Pojechal do miasta w interesach. Powiedzial, ze wroci do domu kolo szesnastej. Mruknelam niezadowolona. Will prawie nigdy nie opuszczal domu o tak wczesnej porze. Nie mialam dzis szczescia. To byl ten dzien. ROZDZIAL 84 Will nie wrocil do domu o czwartej po poludniu. Nie bylo go takze o dziewietnastej trzydziesci, kiedy siadalismy do kolacji. Ani o dwudziestej drugiej, gdy szlismy na gore, do swoich sypialni. Nie mial w zwyczaju dzwonic do domu, ze wroci pozno ani ze w ogole wroci. Zgasilam swiatlo i polozylam sie do lozka. Lezalam z otwartymi oczami. Znow obwinialam sie za problemy z Willem, choc wiedzialam, ze przeciez wina nie lezy po mojej stronie. Na poczatku byl tak fantastycznie czuly i romantyczny, ale pozniej jakby zatracil te cechy. Raz na zawsze. Zastanawialam sie, czy ma romans, moze nawet niejeden. Wlasciwie nie powinno mnie to juz obchodzic, ale ta mysl wciaz mnie dreczyla. Nie wiem, kiedy wreszcie udalo mi sie zasnac. Ale widac jakos sie do tego zmusilam. -Cholera! Niech to wszystko diabli! - uslyszalam. Obudzily mnie przeklenstwa Willa. A wiec wrocil do domu. Stal w smudze swiatla padajacego z korytarza przez uchylone drzwi sypialni. Jego twarz pozostawala w cieniu. Widzialam, ze patrzy na mnie, ale udawalam, ze spie. Wstrzymalam oddech. Po paru minutach wyszedl z pokoju, poruszajac sie cicho. Co dziwne, glosno trzasnal drzwiami. Kolejna zlosliwosc? Niech go wszyscy diabli! Popatrzylam na swiecace w ciemnosciach cyfry elektronicznego zegara: 00:45. Gdzie spedzil caly dzien? Moze powinnam wstac i pomowic z nim, dopoki dzieci spia? Wstalam, podeszlam do okna i wyjrzalam na zewnatrz. Zobaczylam Willa. Co on tam robil? Dokad szedl? Narzucilam szlafrok i wyszlam z sypialni. W korytarzu swiatlo bylo zgaszone. Widocznie Will wychodzac wylaczyl lampy palace sie zazwyczaj na wypadek, gdyby obudzil sie Allie. Pospieszylam na dol. W salonie i bibliotece takze bylo ciemno. Wszedzie cisza, nawet najmniejszego szmeru. Wszystko to wzbudzilo moje podejrzenia. Dlaczego Will pogasil wszystkie swiatla? O co mu chodzilo? W kuchni nie bylo nikogo. W pokoju pani Leigh takze. Przypomnialam sobie, ze jest piatek - jej wolny dzien. Podeszlam do schodow i popatrzylam w gore. Nic. Czy Will wrocil juz do domu? Ponownie zaczelam wchodzic na pietro. W polowie drogi; dostrzeglam cos pod sciana. Serce niemal zamarlo mi w piersiach. Z trudem bylam; w stanie utrzymac sie na nogach. To byla oparta o sciane strzelba, ktora musial tu zostawic Will! 115 W glowie krazyly mi setki domyslow. Lek i niepewnosc. Nic nie mialo sensu. Co tu siedzialo? Czy Will wrocil na gore? Do czego byla mu potrzebna ta strzelba? Skad ja w ogole przyniosl? Kolejne stopnie pokonalam biegiem. Stanelam na szczycie schodow i zatrzymalam sie. W koncu korytarza dostrzeglam waska smuzke swiatla pod drzwiami. To przeciez pokoj Jennie. Kiedy wychodzilam ze swojej sypialni, bylo tam ciemno. Ogarnelo mnie nagle przerazenie, ze moze tam byc Will. Zabiera mi dzieci, pomyslalam. Pobieglam po strzelbe i natychmiast wrocilam. Teraz mialam przynajmniej bron. Czy zamierzal zabic nas wszystkich? Mezczyzn jego pokroju, wyprowadzonych z rownowagi, stac bylo na wszystko. Potrafili z niczym sie nie liczyc. Wrocily wspomnienia. Phillip! Popedzilam korytarzem i jak bomba wpadlam do pokoju Jennie. Dobrze, ze mialam pod reka strzelbe, ktorej w kazdej chwili moglam uzyc. Choc tak naprawde nie wiedzialam wiele o broni. Wlasciwie prawie nic. To, co zobaczylam w srodku, zupelnie wyprowadzilo mnie z rownowagi. ROZDZIAL 85 To ten dzien! Jezu, Will!Tylko go nie zastrzel. Nie zrob tego, Maggie! wrzeszczal z ogromna moca jakis glos w mojej glowie. Jennie lezala na lozku, w krotkiej, bialej pizamie. Spod koldry wystawaly jej: dlugie, gole nogi. Miala zamkniete oczy i oddychala miarowo. Na stoliku przy lozku stala do polowy oprozniona szklanka mleka. Zarejestrowalam w mysli kazdy, najmniejszy nawet szczegol, nic jednak nie rozumiejac. To bylo takie straszne... Will stal tuz przy lozku. Mial na sobie spodnie khaki i sportowa koszule. Czy tak ubieral sie jadac na spotkania w interesach do Nowego Jorku? I co w ogole robil w sypialni Jennie? -Maggie - powiedzial bardzo zrownowazonym tonem. Gral, jakby znowu znajdowal sie przed kamera. - Wydawalo mi sie, ze spisz. Chcialas mnie oszukac? Serce bilo mi tak mocno i szybko, ze prawie nie moglam oddychac. -Co tu robisz? - wysapalam z trudem. - Co tu sie dzieje? Jennie nagle usiadla na lozku i zaspana przecierala oczy. Wygladala na przestraszona. -Mamo? Will? Co sie stalo? Strzelba? Mamo? Will usmiechnal sie. To byla najokrutniejsza, najbardziej przerazajaca mina, jaka u niego widzialam. Zupelnie nie znalam osoby, na ktora patrzylam. Co on robil w sypialni Jennie? Chyba sie domyslalam. -Razem z Jennie przygotowywalismy sie wlasnie do zabawy - oswiadczyl spokojnie. - Masz ochote do nas dolaczyc? Menage a trois? Menage a trois? Bylam zbyt zszokowana i przerazona, by moc mowic. Przez chwile stalam zupelnie sparalizowana. Krew szumiala mi w uszach. Czulam, ze lada chwila moja glowa rozleci sie na kawalki. Will i Jennie? Och Boze, nie! Unioslam bron i wycelowalam. Nie obchodzilo mnie, co stanie sie pozniej. Nie moglam jednak nacisnac spustu. Po prostu nie potrafilam tego zrobic. -Wynos sie z tego domu i nie waz sie juz nigdy wracac - powiedzialam, nie opuszczajac broni. Will minal mnie i biegiem wypadl na korytarz. Slyszalam, ze pokonuje na raz po dwa schodki. Smial sie glosno, przerazajaco. Ostroznie poszlam za nim, wciaz sciskajac w reku strzelbe. Nie zamierzalam go zastrzelic, tylko upewnic sie, czy rzeczywiscie odszedl. Zniknal na zawsze. Zniknal z naszego zycia. Wybiegl przez drzwi wejsciowe, a ja podazylam za nim. Zatrzymalam sie, bezradna w ciemnosciach. Widzialam tylko zarysy drzew okalajacych dom, ale wyraznie slyszalam jego kroki zmierzajace ku tylnej czesci domu. Ruszylam przed siebie i nagle mocno uderzylam sie o cos kolanem. Odruchowo schylilam sie i przylozylam reke do bolacego miejsca. Kroki ucichly! Wyprostowalam sie i nasluchiwalam tak intensywnie, jak jeszcze nigdy w zyciu. Bylam przerazona. Mialam swiadomosc, ze znajduje sie w szoku. Bylo mi coraz zimniej. Czulam, ze zamarzam, przez caly czas mialam przed oczami obraz Willa w sypialni Jennie, i jej spojrzenie. Bylo zbyt spokojnie. Nie widzialam ani nie slyszalam Willa. Co on mogl teraz robic? Ksiezyc skryl sie za gruba warstwa chmur, zapanowaly ciemnosci, ze oko wykol. Nie bylo sensu pozostawac na dworzu. Powinnam szybko znalezc sie w domu. Moze wywiodl mnie tu celowo, a sam wrocil juz do Jennie. Nie wiedzialam, jak postapic. Stalam niepewna, wytezajac sluch i rozgladajac sie wokol, starajac sie przeniknac wzrokiem ciemnosci. Przypomniala mi sie kryjowka pod weranda domu nieopodal West Point. Koszmary znow mialy materialny wymiar. Cisza. Ciemnosc. Zimno. Cala drzalam. -Ty glupia dziwko! Zdradzilas mnie. Will zaatakowal od tylu z dzikim wrzaskiem, chwytajac mnie mocno za gardlo. Walczylam, starajac sie oswobodzic. Uderzyl mnie w twarz, az upadlam na kolana. Staralam sie podniesc, ale nie bylam w stanie. Brakowalo mi sil. Will zamierzyl sie do kopniecia. Twardy but wyladowal na moich zebrach, lamiac zapewne kilka z nich. Paralizujacy oddech, bol byl ostry jak brzytwa, wprost nie do zniesienia. Padlam twarza na ziemie. Ale ani na chwile nie wypuscilam z reki broni. Uderzyla o jakas nierownosc czy kamien z glosnym trzaskiem. Usilowalam odwrocic sie i nagle wszystko wokol zawirowalo. Stracilam przytomnosc. ROZDZIAL 86 Nie wiem. Nie wiem. Naprawde nie wiem, co zaszlo pamietnej nocy 17 grudnia. Czy zastrzelilam Willa? Czy wywabilam go przed dom i strzelilam mu prosto w glowe? Mowia, ze tak wlasnie bylo. 117 Jestem winna popelnienia morderstwa. Dwoch morderstw? A jesli dwoch, to dlaczego nietrzech? Czy wszyscy ci ludzie maja racje nazywajac mnie zabojczynia, "Czarna Wdowa z Bedford"? Moze wreszcie uda mi sie zwariowac. Czuje, ze jestem tego bliska. Zostalam przeciez tak okropnie, tak niesprawiedliwie potraktowana. Ale zycie rzadko bywa sprawiedliwe. Obudzilam sie we wlasnym lozku z bolem, ktory pulsowal mi w glowie promieniujac na cala lewa strone tulowia. Czulam sie tak, jakbym zostala pobita lopata. Kto strzelil? Jennie, pomyslalam. Musze zobaczyc Jennie. I Alliego. Slyszalam jakies halasy, glosny szum. Poczatkowo mialam wrazenie, ze to w mojej glowie, ale po chwili zorientowalam sie, ze dzwieki dochodza z zewnatrz. Skad braly sie te odglosy? Co, u licha, sie tu dzialo? Moje powieki byly nienaturalnie ciezkie. Kazdy ich ruch wzmagal bol. Ale znacznie gorszy bol odczuwalam w okolicy zeber. Zmusilam sie do otwarcia oczu, lecz blyskawicznie ponownie je zamknelam. Swiatlo bylo zbyt ostre. Kto wlaczyl lampe? Uslyszalam kroki na schodach. Will!? Sprobowalam usiasc, ale nie bylam w stanie. Po wewnetrznej stronie powiek skakaly zolte plamy. Musialam jednak zobaczyc, gdzie jestem. Z trudem rozpoznalam, ze przede mna stoi poteznie zbudowany czarny mezczyzna w ciemnym garniturze, bialej koszuli i krawacie. Tkwil obok lozka i patrzyl mi prosto w oczy. Mial chyba ze dwa metry wzrostu. Okulary w rogowych oprawkach wydawaly sie zbyt male w zestawieniu z jego wielka glowa. Gapil sie na mnie z dziwna mina. Co on robi w mojej sypialni? A moze jestem w szpitalu? Wydalo mi sie, ze ta druga mozliwosc jest bardziej prawdopodobna. -Pani Maggie Bradford? - zapytal. Sprobowalam przytaknac, intensywnie myslac, co sie dzieje i gdzie sie znajduje. Moze to tylko sen? -Znalezlismy pania przed domem i przenieslismy tutaj - poinformowal nieznajomy. Machnal mi przed oczami jakims emblematem ze zlotymi i niebieskimi elementami. - Jestem Emmett Harmon, szef policji w Bedford - jego bas bolesnie rozbrzmiewal w mojej glowie. Szef policji? Och, Boze? Co sie stalo? Cos z Jennie? Z Alliem? -Co pan tu robi? Gdzie sa moje dzieci? - wychrypialam z trudem przez zaschniete gardlo. -Pani Maggie Bradford, jest pani aresztowana pod zarzutem zamordowania meza - Willa Shepherda. Ma pani prawo zachowac milczenie. KSIEGA PIATA PROCES 119 ROZDZIAL 87 -Panna Norma Breen?-Tak. Z kim mam przyjemnosc? -Nazywam sie Barry Kahn. -Kurcze, naprawde? Ten piosenkarz? -Ten sam. -Wedlug mnie jest pan swietny! Pana piosenki sa swietne. W czym moge panu pomoc? -Dzwonie nie we wlasnej sprawie. Potrzebujemy pani pomocy. -My? -Nathan Bailford i ja. -Nathan! Co u niego? -Po same uszy zaangazowal sie w obrone Maggie Bradford. -Tak, slyszalam, ze wzial te sprawe. Ciezki przypadek. -Chcielibysmy wlaczyc pania do naszego zespolu. Nathan twierdzi, ze jest pani najlepszym detektywem, jakiego zna. -Moze i jestem dobra, ale jakie to ma znaczenie? Czy ta sprawa nie jest oczywista? Ja przynajmniej tak slyszalam. -Nie, nie wydaje sie nam. Nathan twierdzi, ze wszystko tu jest mozliwe. -No, nie wiem. Podobno rozwalila tego sukinsyna. Strzelila mu prosto w leb. -Zapewniam pania, ze sprawa nie wyglada tak jednoznacznie, jak mozna by przypuszczac. Chce sie pani przekonac? -Maz mial kochanke? -Trudno powiedziec. Niewykluczone. Ale Maggie nie zabilaby go z tego powodu. -Przemoc? -Z tego co wiem, tylko raz ja uderzyl. Nie, przepraszam, dwukrotnie. Ale i to nie bylby dostateczny powod do morderstwa. Maggie jest dobrym czlowiekiem. To sie czuje w jej piosenkach. -Wiec dlaczego to zrobila? -Wlasnie pania chcemy zatrudnic, by sprobowac odpowiedziec na to pytanie, panno Breen. Poza tym nie jestesmy do konca pewni, czy w ogole zrobila to, o co sie ja oskarza. -Potrzebujecie odpowiedniej linii obrony czy faktow? -Linii obrony. -Aha. Dziekuje za szczerosc, podoba mi sie. -Jestesmy jednak pewni, ze fakty doprowadza do zbudowania slusznej strategii obrony. Maggie nie jest morderczynia. -Czyz nie zastrzelila pierwszego meza? Wydaje mi sie, ze czytalam o tym w jakims brukowcu. -Niczego jej nie udowodniono. Dzialala w obronie wlasnej. Poczatkowo zostala oskarzona o morderstwo drugiego stopnia, ale szybko wycofano sie z tych zarzutow. -A jej kochanek? Patrick O'Malley? -To nieporozumienie. O'Malley zmarl na zawal. -Slyszalam, ze przyznala sie do zamordowania Willa Shepherda. -Policja powoluje sie na jej zeznania, ale Maggie byla pobita, zdezorientowana i w szoku, kiedy ja przywiezli do komisariatu. To chyba zrozumiale. -Prasa juz wydala wyrok. Wedlug niej jest winna. Pierwszy maz zginal zastrzelony z krotkiej broni, nastepny - narzeczony - na jachcie, a trzeciego dosiegla kula ze strzelby. -Prosze posluchac, jesli nie chce pani... -O, wcale tego nie powiedzialam. -A wiec zgadza sie pani do nas dolaczyc? -Tylko dla pana... Chwila ciszy. -Niech Bog pani wynagrodzi, panno Breen. -Prosze mowic mi Norma. Uslyszala westchnienie ulgi Barry'ego i wyobrazila sobie, w jakim musi byc napieciu. Odczuwala podziw dla jego lojalnosci wobec przyjaciolki, nawet w sytuacji, gdy okrzyknieto ja "Czarna Wdowa z Bedford" i wszystko wskazywalo na to, ze jest winna zarzucanych jej czynow. ROZDZIAL 88 Znacznie wiecej ludzi na calym swiecie interesowalo sie procesem Maggie Bradford niz wojna Serbow z Chorwatami. Dziennikarze, ekipy telewizyjne zjechaly sie nie tylko z calych Stanow, ale i z Europy, Ameryki Poludniowej, Azji, a jakby dobrze poszukac, to moze nawet i z Ksiezyca. Norma Breen pomyslala sobie, ze zjawilo sie tylu przedstawicieli mediow, co na zaprzysiezeniu prezydenta, z ta tylko roznica, ze tu wszyscy liczyli na jakies rewelacje. Chryste, przeciez to proces o morderstwo, pomyslala. Bez wzgledu na wynik tego, co sie tu stanie, swiat nie bedzie lepszy. Coz, ze zabila meza, a moze nawet dwoch? Wiekszosc z mezczyzn i tak na to zasluguje! Po raz drugi tego ranka przejechala powoli swoim piaskowym camaro obok kipiacego zyciem otoczenia sadu. Procesja zlozona z czarnych parasoli i gumowanych plaszczy przeciwdeszczowych rozciagala sie wzdluz glownej ulicy Bedford Village, od apteki Hamiltona i kiosku Williego az po biblioteke publiczna. Zakrecala w Charles Street, a jej ogon znajdowal sie dobre piec przecznic dalej. Co za balagan! Autobusy turystyczne staly zaparkowane przy Millar i Grant, a obok jaskrawozolte autobusy szkolne z napisami "Pittsfield" i "Catawba". Byl poczatek grudnia i niebo zaslanialy ciemne chmury. "Maggie i Will: tragedia milosna" - takie i podobne naglowki mozna bylo znalezc dzisiaj na pierwszych stronach gazet. Przed wyjazdem uslyszala w radiu interesujace zdanie: "Trzy faule. Odpada z gry!" Normie spodobalo sie to sportowe porownanie. Wreszcie odrobina humoru w sprawie, w ktora zostala bezposrednio zaangazowana. Majac zawsze rece pelne roboty nie cierpiala rozglosu, nie zalezalo jej na slawie, a nawet na pieniadzach. Cala ta zgraja reporterow tylko przeszkadzala w pracy. A przeciez Norma miala wiele do zrobienia. Jej klientka znajdowala sie w bardzo specyficznej sytuacji. Bedac osoba powszechnie znana, juz teraz byla osadzana przez ludzi. 121 Cholera, nie mam zielonego pojecia jak to naprawde z nia jest, myslala Norma. SamaMaggie nie jest niczego pewna. Przeciez przed policja wlasciwie przyznala sie do morderstwa. Trudno zaprzeczyc oczywistym faktom. Zolta plakietka na szybie umozliwila jej wjazd na parking sadowy, juz prawie zapelniony wozami policyjnymi i prywatnymi autami prawnikow i ich asystentow reprezentujacych obie strony sali sadowej. Niebieski mercedes sedziego Andrew Sussmana stal na honorowym miejscu tuz przy tylnym wejsciu do budynku. Obok zaparkowany byl srebrny porsche Nathana Bailforda, pasujacy raczej do nastolatka wybierajacego sie na podryw. To wlasnie Bailford podszedl do niej, gdy tylko wydobyla z wozu swoje nieco zbyt potezne cialo. Wskazal na widoczny stad tlum. -Przyszlo ich az tylu na wybor lawy przysieglych. Wyobraz sobie, co tu sie bedzie dzialo, gdy rozpocznie sie wlasciwy proces. -Jak sie sprawuje nasza klientka? - zapytala Norma. Odwiedzala Maggie kilkakrotnie w ciagu ostatnich tygodni. Oskarzona byla bardzo przybita, a jednoczesnie niedostepna. Zachowywala sie tak, jakby ta sprawa w ogole jej nie dotyczyla. Podobno byla zdezorientowana, ale Normie bardziej kojarzylo sie to z depresja kliniczna. -Bez zmian. Wlasciwie jej zachowanie nie uleglo zmianie od dnia, w ktorym trafila do aresztu. - Spojrzal na nia przenikliwie. - A u ciebie co nowego? -Jak dotad nic. Trudno sie polapac w tym calym zamieszaniu. Jakby na raz w powietrzu znajdowalo sie z dziesiec pilek i trzeba bylo nimi wszystkimi zonglowac. Czasami czuje sie jak sadowy kuglarz. Norma ani slowem nie wspomniala jeszcze prawnikowi, ze istnieja w tej sprawie okolicznosci spedzajace jej sen z powiek. Jak dotad nie natrafila na nic interesujacego, ale czula, ze fakty nie do konca pasuja do siebie. Jedno bylo pewne: Maggie zastrzelila pierwszego meza, poniewaz zostala do tego zmuszona. Jesli w ten sam sposob zginal Will Shepherd, takze musial istniec po temu powazny powod. Ale jaki, wciaz pozostawalo niewyjasnione. Najwiekszy problem tkwil w tym, ze popelnila dwa morderstwa. Jedno dalo sie uzasadnic chwilowa niepoczytalnoscia, obrona konieczna czy dlugotrwalym fizycznym i moralnym znecaniem sie. Ale drugie? Tego popoludnia Norma zamierzala pojechac na miejsce zbrodni, by szukac tam dodatkowych informacji. Jakiegos tropu, ktorym moglaby podazyc. Wiedziala, ze musi byc cos, czego jeszcze nie znalazla. Cos kluczowego dla calej sprawy. Cholera. Bez watpienia cos tu nie gra. W Palm Springs przypominajace dojrzaly grapefruit slonce wydawalo sie przetaczac po szczytach gor. Jego poranne promienie zalsnily na powierzchni basenu i otaczajacych go czerwonych plytkach tarasu. 122 Peter O'Malley odlozyl "New York Times" z poprzedniego dnia. Zdjal z nosa lustrzaneokulary przeciwsloneczne i zapatrzyl sie w migotliwa powierzchnie wody. Wprost rozpierala go radosc. Oczami wyobrazni widzial twarz Maggie Bradford, taka, jaka ogladal we wczorajszych wiadomosciach - blada, z workami pod oczami. Wygladala jak zywy trup i ten widok sprawil mu niezwykla satysfakcje. Kurewsko sluzy jej to wiezienie, pomyslal z ironia. Pozniej tego wieczora przez samochodowe radio uslyszal, jak spiewa. Jej glos po prostu go przesladowal, a obecnie wszystkie rozglosnie nadawaly jej piosenki. Radiowcy nazywali ja w swych audycjach "ptaszkiem zamknietym w klatce". Coz, ten glos nie bedzie juz dlugo rozbrzmiewac z anteny, bo kto bedzie chcial sluchac utworow skazanej morderczyni? Z powrotem wlozyl ciemne okulary i siegnal po pioro oraz papier, ktore przygotowal sobie wczesniej. Przez pare minut, rozmyslal odchyliwszy glowe do tylu, az w koncu zaczal pisac list, ktory, byl tego zupelnie pewien, sprawi, ze Maggie Bradford spotka los, na jaki sobie zasluzyla. W przyrodzie nic nie ginie, kochanie. Odplace ci pieknym za nadobne. Mozesz byc tego pewna, obiecywal w myslach. Twoj "romans" z O'Malleyami jeszcze sie nie skonczyl. ROZDZIAL 89 Kazdy, kto zetknal sie z Danem Nizhinskim - prokuratorem okregowym Westchester -odnosil podobne wrazenie: byl zbyt dobry, by byc prawdziwy. I do tego tak idealnie na swoim miejscu. Po pierwsze: wyglad. Mial prawie metr dziewiecdziesiat wzrostu i jasne wlosy przedwczesnie przerzedzone na czubku glowy, ale dlugie i geste po bokach. Twarz zniszczona, jakby cale zycie przebywal na otwartej przestrzeni, co sprawialo, ze wygladal znacznie starzej niz przecietny trzydziestoszescioletni mezczyzna. Ale zmarszczki wokol blekitnych oczu dodawaly mu uroku, ktory powodowal, iz wspolpracownice usmiechaly sie na jego widok, a mezczyzni lubili przebywac w towarzystwie pana prokuratora. Po drugie: zachowanie na sali sadowej. Trzymajac sie zawsze prosto, poruszajac sprezyscie, mowiac z doskonala dykcja, dodawal wiarygodnosci swoim slowom, a jednoczesnie sprawial, ze traktowano go z szacunkiem. "Wszystko co mowie jest niezaprzeczalna prawda", zdawal sie glosic, nie otwierajac nawet ust. "Byc moze trudno uwierzyc w moje slowa, ale stoja za nimi niepodwazalne fakty." Teraz byl jednak na luzie. Z nogami wspartymi o biurko omawial ze swoimi asystentami zblizajacy sie proces. -Fakty nie budza watpliwosci - powtorzyl chyba juz po raz dziesiaty. - Prawie przyznala sie do zastrzelenia go, oddala policji bron, z ktorej zostal zabity i wspolpracowala z policjantami chyba lepiej niz z wlasnymi obroncami. Takie zachowanie nie jest niczym nietypowym w przypadku morderstwa, ale... - urwal, chcac dodac swym slowom znaczenia - ale ta kobieta ma tyle pieniedzy, ze stac ja na najlepszych adwokatow i detektywow. Sam Nathan Bailford bedzie naszym przeciwnikiem, a wiecie, jakie on ma doswiadczenie w tego rodzaju sprawach. To wlasnie dzieki nim zdobyl obecna reputacje. A jako detektywa zatrudnili Norme Breen. Jesli tylko istnieje cos, co da sie wygrzebac, ona to zrobi... Miejmy jednak nadzieje, ze niczego takiego nie ma. Niczego! Kolejna przerwa, tym razem, by samemu sie nieco uspokoic. -Jedyna linia obrony, jaka moga przyjac, oprze sie na probie udowodnienia dzialania we wlasnej obronie. Beda twierdzic, ze Maggie Bradford bronila sie przed Willem Shepherdem, ze gdyby go nie zabila, sama by niewatpliwie zginela. Wedlug mnie to bzdura i jesli tylko zdolamy obalic te teze, lawa przysieglych nie bedzie miala trudnosci z ustaleniem werdyktu. Tyle tylko, ze chodzi o Maggie Bradford! Ale czy nie mogla zglosic sie na policje wczesniej? Bala sie go? Taka wymowka mogla sie udac po smierci pierwszego meza, ale tutaj juz nie. To supergwiazda. Kazdy sad na swiecie zagwarantowalby jej ochrone, gdyby tylko o nia poprosila. Cierpiaca w skrytosci zona? Gowno prawda. Kolejna przerwa, tym razem, by lyknac kawy. Trojka asystentow zebrana w biurze swietnie znala charakter szefa i zdazyla przyzwyczaic sie do pelnych melodramatyzmu tyrad. Wszyscy wiedzieli takze, jak doskonalym byl fachowcem i jak wiele ta wlasnie sprawa znaczyla dla jego kariery. -Dwaj mezowie, dwa trupy - to nieco psuje domniemanie wystapienia zbiegu okolicznosci. A przeciez mamy jeszcze smierc trzeciego mezczyzny, ktory przewinal sie przez zycie Maggie Bradford. Mezczyzny, ktorego zapewne kochala najbardziej z calej trojki. Chodzi o Patricka O'Malleya, ktory zmarl na zawal na wlasnej lodzi. Ale czy to na pewno byl zawal? Tak wynika z autopsji, nie wiemy jednak, co go wywolalo. Nizhinski mowil spokojnym, chwilami monotonnym glosem: -Maggie Bradford jest zabojczynia. Popelnila zarzucane jej zbrodnie z zimna krwia. A my potrafimy to udowodnic. Zastanawiacie sie, czy zostanie uznana winna? Jestem tego absolutnie pewien! Nizhinski skonczyl i rozejrzal sie po twarzach obecnych. -Jakies pytania, dzieci, czy tez z wrazenia odebralo wam mowe? Czy ktos widzi jakakolwiek mozliwosc przegranej? Bo ja - nie. ROZDZIAL 90 Nie jestem ekspertka w dziedzinie wieziennictwa i nie chcialabym nia zostac, ale jesli Zaklad Karny dla Kobiet Bedford Hills jest "jednym z najbardziej luksusowych", to zal mi kobiet uwiezionych gdzie indziej. Okropne miejsce, szczegolnie, kiedy jest sie niewinnym. A nawet jesli nie, nie ma tu jakichkolwiek mozliwosci resocjalizacji. Tego jestem pewna. Nie mam zadnych wspollokatorek, bo jestem "gwiazda". Cwicze i jem jakies swinstwa w samotnosci. Poznalam tu nieco blizej tylko jedna kobiete, takze oskarzona o zamordowanie meza. Nawet tutaj towarzyszy mi zawisc i ironia. Znalazlam sie w otoczeniu cpunek, zlodziejek, czlonkin gangow, podpalaczek i kilku zabojczyn. Jennie odwiedza mnie kilkakrotnie kazdego tygodnia i nie moge sie doczekac jej kolejnych wizyt. Alliemu przekazano, ze wyjechalam i ze ma sie sluchac pani Leigh. Tesknie za dziecmi tak bardzo, ze nie jestem w stanie o nich pisac. 124 Kiedy tylko mysle o swojej slodkiej dziewczynce i ukochanym chlopczyku, serce mi krwawi i az zwijam sie z bolu. Nie zal mi siebie, tylko nie potrafie zyc bez tych dwojga. Ale nie moge rozpasc sie na kawalki, musze byc dzielna... dla nich.Ostatnie slowa pisalam tuz przed zgaszeniem swiatla. Brzmia jak zawodzenie, ale nie jest ze mna az tak zle. Nie musze nawet ciagle siedziec w swojej celi. Zostalo przeciez szesc godzin do rozpoczecia procesu. Co w koncu nastapi? Jaki zapadnie werdykt? Nie mialam pojecia. Najmniejszego. Kiedy poznam obciazajace mnie dowody, czy uda mi sie chociaz zblizyc do prawdy? Wreszcie dowiedziec sie, jak do tego doszlo? Kto ujawni mi, co kryje sie w moim sercu? A czy Wy mi wierzycie? Opowiedzialam Wam wszystko. I jak uwazacie? Mowie prawde, czy tez jestem niepoprawna klamczucha? Zdecydowaliscie juz? Czy naprawde wiecie juz, co o mnie myslec? Czy kiedy znajduje sie w powaznych klopotach, mam w zwyczaju torowac sobie droge strzalami? Czy broniac sie, potrafie tylko zabijac? Czy mam szczegolna sklonnosc do wiazania swojego zycia z potworami? Czy moze sama jestem jednym z nich? ROZDZIAL 91 No, to zaczynamy!-Jest pani gotowa, pani Bradford? Wszystko bedzie dobrze. Idziemy. Wprowadzimy pania do budynku sadu najszybciej, jak sie da. Ale musi nam pani w tym pomoc. Prosze trzymac opuszczona glowe. I nie zatrzymujac sie isc przed siebie. -Zrobie wszystko, co kazesz, Bill. -Wiem. Ilu jest straznikow? Przyslali dla mnie specjalnie wyszkolonego ochroniarza z Nowego Jorku. Profesjonaliste. Jego zadanie to wspomaganie straznikow, ktorzy beda mnie bronic przed prasa. On wlasnie wprowadzi mnie do sali, bedzie siedzial obok podczas rozprawy i zabierze mnie do aresztu najszybciej, jak to tylko bedzie mozliwe. Nazywa sie Bill Seibert. To calkiem mily facet i umie sie zachowac. Poczulam, jak popycha mnie delikatnie, i kiedy wysiedlismy z furgonetki, potknelam sie. Swietny poczatek, co? Juz widzialam naglowki na pierwszych stronach gazet: "Maggie juz pierwszego dnia slania sie na nogach!" Weszlam w oslepiajace swiatla reflektorow, na waska sciezke wsrod gestego tlumu, z ktorego docieraly do mnie dziesiatki pytan jednoczesnie: "Czy to zrobilam? Jak sie czulam? Czy komponowalam w wiezieniu? Jakie byly wspolwiezniarki? Czy spiewalam dla nich?..." Dosc tego! Glupota dziennikarzy po prostu nie miescila sie w glowie. Czulam, ze lada chwila moge zwymiotowac. Chwialam sie na nogach. Kajdanki na nadgarstkach zwiekszaly jeszcze moje poczucie winy. -Prosze tylko za mna isc - szepnal Seibert. - Pod zadnym pozorem nie stawac. I nie odzywac sie nawet slowem. Robilam, co kazal. Przeciez byl profesjonalista. 125 Policjanci stanowi w kowbojskich kapeluszach z trudem powstrzymywali napierajacy zewszystkich stron tlum. Gwizdy i wyzwiska mieszaly sie ze slowami otuchy. Wszystko wokol mnie wirowalo. Ostatnio podobny stan przezywalam na koncercie w San Francisco, o ktorym staralam sie jak najszybciej zapomniec. Zza policyjnego kordonu w moja strone wyciagaly sie dziesiatki rak. Nie dotykajcie mnie! Prosze, zostawcie mnie w spokoju! Nie jestem wasza wlasnoscia. Mysl o obcych dloniach na moim ciele sprawila, ze chcialam krzyczec, ile tylko sil w plucach. Ale powstrzymalam sie. Wszystko zdusilam w sobie. Na szczescie napastliwosc gapiow pozostala za poteznymi, debowymi drzwiami sadu. Nagle znalazlam sie w wysokim foyer sadowym. Urzednicy wymiaru sprawiedliwosci, policjanci, glownie ci wyzsi stopniem, i najwazniejsze osobistosci w miasteczku przygladaly mi sie, jakbym byla co najmniej istota z innej planety. Na bialych scianach po drodze do schodow zauwazylam wiszace czarno-biale fotografie, a pomiedzy nimi flagi narodowe i emblematy stanowe. Wszystko wokol bylo takie dziwne... Podbiegli do mnie Nathan i Barry. Ten pierwszy serdecznie uscisnal mi dlon, drugi zas ucalowal w policzek. Wraz z nimi weszlam na sale rozpraw. Nadal nie moglam pozbyc sie wrazenia, ze przebywam w nierzeczywistym swiecie. Czulam narastajaca fizyczna slabosc. Wciaz bylam bliska wymiotow. Przerazajaca dla mnie ekscytacja ogarnela sale niczym gaz bojowy. Wszystkie twarze jak na komende zwrocily sie w moja strone. Twarze zwyklych ludzi. To bylo takie straszne, takie deprymujace. Zmusilam sie do podniesienia glowy, by przynajmniej wygladac na pewniejsza siebie. Usiadlam obok Nathana, za stolem obrony. Barry zajal miejsce w pierwszym rzedzie przeznaczonym dla publicznosci. Obiema rekami mocno uchwycilam blat stolu. Cala sie trzeslam. Czulam zimno i narastajace wrazenie samotnosci. Rozejrzalam sie w poszukiwaniu Jennie i Alliego. Oczywiscie na sali byla tylko moja corka. Doskonale o tym wiedzialam. Pomachalysmy do siebie i Jennie rozplakala sie. Dlaczego? -Sprawa numer czterdziesci cztery. Przewodniczy sedzia Andrew Sussman - rozlegl sie donosny glos spikera. To dobrze. Wreszcie odwrocil ode mnie uwage zgromadzonych. Rozpoczynal sie moj proces. Proces o morderstwo. ROZDZIAL 92 Sprawa dziwna jak woz na pieciu kolach, pomyslala Norma Breen. To szalenstwo, aleczegos naprawde tu brakuje. Czy to mozliwe, ze jeden strzal oddany w ciemnosciach przez lezaca Maggie Bradford, wystarczyl do zabicia tego zalosnego drania? Ale widac tak wlasnie sie stalo. Wlasciwie trudno miec co do tego watpliwosci. Po raz setny, a moze i tysieczny przestudiowala policyjne fotografie z miejsca zbrodni, zrobione tuz po znalezieniu ciala Shepherda. Zwloki lezaly twarza do ziemi. Miales pecha, Will... A moze sam zaplanowales sobie takie nieszczescie? Moze to ty sam sie zastrzeliles, zalosny dupku? Moze na tym wlasnie polegal twoj plan?, zastanawiala sie. Uciekal - tyle dalo sie wywnioskowac ze sladow stop. Maggie podazala za nim i w jakims momencie doszlo do szamotaniny. Trafila go prosto w glowe. Padl. Koniec historii. Koniec Willa Shepherda. Poczatek niewyjasnionej zagadki. Norma poczula mrowienie przechodzace po plecach. Cos tu nie pasowalo. Cos nie komponowalo sie z reszta. Co to, u licha, moglo byc? Jakiego elementu brakowalo w tej cholernej ukladance? Musiala zbadac jeszcze kilka elementow. Skontaktowac sie z paroma znajomymi i prosic ich o przysluge. Utrzymac wszystkie te cholerne pileczki w powietrzu. Znajdzie cos, dzieki czemu Maggie Bradford wyjdzie na wolnosc. Zeby znowu zabijac? ROZDZIAL 93 Czysta ironia - prokurator uwielbial moja muzyke, przynajmniej kiedys.Dosyc dawno temu poznalam Dana Nizhinskiego na przyjeciu w domu Nathana Bailforda. Byl razem z zona - pospolitej urody kobieta w ogromnych okularach i bez makijazu. Pamietam, jak zastanawialam sie, dlaczego niewatpliwie atrakcyjny facet wzial sobie za zone taka szara myszke. Jednak gdy tylko zaczelysmy rozmawiac, bardzo przypadla mi do gustu. Nizhinski wyznal, ze oboje wprost uwielbiaja moje piosenki. Coz, w obecnej sytuacji nie moglam darzyc go sympatia. Byl wysoki i budzil strach, a sposob, w jaki zwracal sie do skladu sedziowskiego przypominal mi zachowanie nauczyciela w klasie zlozonej z najbardziej pojetnych uczniow. -Jest dobry - szepnelam do Nathana. -My tez - odpowiedzial, ale w jego glosie zabraklo przekonania. W sklad lawy przysieglych wchodzili: dwudziestokilkuletnia sekretarka, dyrektor szkoly sredniej, dwie gospodynie domowe, troje emerytow, sposrod ktorych jeden byl pulkownikiem w stanie spoczynku, pisarz, dwaj biznesmeni, urzedniczka z fabryki Forda i "obecnie niezatrudniony" aktor. Szesciu mezczyzn, szesc kobiet. Z boska pomoca moze jakos mnie oswobodza. Taka przynajmniej mialam nadzieje. Moj zagorzaly fan - Dan Nizhinski - znow mowil na moj temat. Tyle tylko, ze w tresci jego wystapienia nie zauwazylam ani sladu uznania dla mojej osoby. -Poznacie tu panstwo dowody swiadczace o tym, iz oskarzona - Maggie Bradford - przez wiele tygodni planowala zabojstwo swojego meza - Willa Shepherda. Zrozumiecie, ze to morderstwo zostalo dokonane ze szczegolnym wyrachowaniem, gdyz Will Shepherd walczyl o zycie starajac sie uciec przed swoja zona. Dowiecie sie panstwo, ze Will Shepherd nie byl idealnym mezem, ale jakiekolwiek grzechy mial na sumieniu, nawet w najmniejszym stopniu nie uzasadniaja one pozbawienia go zycia. Przedstawione zostana takze nie wzbudzajace watpliwosci dowody, ktore sprawia, ze w umyslach wszystkich panstwa, jak mialo to miejsce w moim przypadku, zrodzi sie 127 pewnosc co do tego, ze Maggie Bradford jest winna popelnienia morderstwa pierwszego stopnia i powinna poniesc najwyzsza z mozliwych kar.Dan Nizhinski ruszyl w strone swego fotela za stolem oskarzycielskim, lecz zatrzymal sie w polowie drogi i wrocil przed lawe przysieglych, jakby przypomnial sobie, ze ma cos jeszcze do dodania. Tyle tylko, ze z pewnoscia wszystkie te gesty i wyglaszany tekst mial opanowane na pamiec, a do tego, trzeba przyznac, byl niezlym aktorem. -Jeszcze jedno. Zapomnialem o pewnej sprawie. Otoz zabojczym, z ktora mamy tu do czynienia, nie jest zwykla kobieta... -Sprzeciw, Wysoki Sadzie! - Nathan blyskawicznie poderwal sie z miejsca. - Oskarzenie usiluje zastapic sad, z gory wydajac werdykt. Moja klientka nie zostala uznana za zabojczynie. -Podtrzymany. -...Nazywa sie Maggie Bradford i tak naprawde nie jest ta osoba, ktora mogliscie panstwo ogladac w telewizji. Telewizja prezentuje jedynie obraz sceniczny, a nie prawde. Wcale nie jest tak slodka, jak sugeruje jej glos, tak czarujaca jak jej melodie, ani tak przepelniona uczuciami jak slowa jej piosenek. Musicie panstwo odroznic wizerunek Maggie Bradford stworzony dla publicznosci - piosenkarka i kompozytorka, gwiazda - od prawdziwej Maggie Bradford - kobiety, ktora zostala oskarzona o popelnienie zbrodni i poniesie za to zasluzona kare. Nie wierzcie legendzie stworzonej dla uzyskania slawy. Nie wierzcie jej wylacznie dlatego, ze tak przekonujaco swym spiewem slawi dobro i milosc. Prawdziwa Maggie Bradford miala dostep do broni. Prawdziwa Maggie Bradford doskonale wiedziala, w jaki sposob sie nia posluzyc. Prawdziwej Maggie Bradford nie przeszkadzal fakt, ze odbiera komus zycie. A dlaczego? Bo byla przekonana, ze moze sobie pozwolic na wszystko. Jest przeciez gwiazda. Coz, kiedy gwiazda spada z firmamentu, zapala sie w atmosferze i w koncu znika. Dla Maggie Bradford wy, panie i panowie, stanowicie owa atmosfere. Wystepujecie w imieniu sprawiedliwosci i to wy nia jestescie. Mam zatem nadzieje, ze ta gwiazda nigdy juz nie zaswieci... Powiem wiecej: nie wolno do tego dopuscic. ROZDZIAL 94 Nathan Bailford wstal i z pasja rowna oskarzycielowi przedstawil swa linie obrony. Podczas obu wystapien wyobrazalam sobie, ze kazdy z nich mowi o zupelnie innej osobie. Powrocilo otepienie, ktore odczuwalam od czasu postawienia mi zarzutu o zamordowanie Willa. -Prokurator okregowy nakreslil obraz maskujacej sie, wyrachowanej zabojczyni - powiedzial Nathan. - To przerazajaca wizja i gotow jestem przyjac, ze taki wlasnie okaze sie prawdziwy morderca. Ale z pewnoscia nie mowa tu o Maggie Bradford. Jaka jest w rzeczywistosci, przekonaja sie panstwo sluchajac jej przyjaciol, wspolpracownikow i samej podsadnej. Poruszylam sie nerwowo. Pospiesznie napisalam do Barry'ego kartke: "Ustalilismy, ze nie bede zeznawac. Nie moge tego zrobic!" Odpisal: "Dobrze. Wiec powiedz nam wszystkim, dlaczego zastrzelilas Willa!" Nabazgralam w odpowiedzi: "Nie, tego takze nie zrobie." Powtarzalam im chyba ze sto razy, ze nie bede zeznawac. Nie moglam. Byly powody, by milczec, nawet jesli do konca zycia mialabym pozostac za kratami. 128 ROZDZIAL 95 -Pan Shepherd?-Przy telefonie. -Panie Shepherd, nazywam sie Norma Breen i dzwonie z Nowego Jorku. Zapewne nie wie pan, kim jestem... -Alez wiem. Bada pani okolicznosci smierci mojego brata. Informacje o tej sprawie i u nas trafiaja na pierwsze strony gazet. W czym moge pani pomoc? -U panskiego brata znalazlam kartke napisana przez pana. Jej forma i zdawkowa tresc zaintrygowaly mnie. Brzmi bowiem: PIEPRZ SIE, WILL. Moze mi pan wyjasnic, do czego sie to odnosi? I z jakiego powodu brat zdecydowal sie ja zachowac? Zapadla chwila ciszy. -Tak, chyba jestem w stanie to wytlumaczyc. Chcial wlaczyc mnie do prowadzonych przez niego interesow. Bylem wtedy w Stanach, wiec zapraszal mnie do swego domu. Ale odmowilem. -I wlasnie takiego jezyka pan uzyl? W korespondencji z bratem? -To jedyny sposob, by do niego trafic. Nie bylismy sobie zbyt bliscy. Moj brat to pozbawiony skrupulow dran. Moge tylko dodac, ze nie nalezal do moich ulubiencow. Norma wiedziala o tym, ze sie nie lubili. Ale... -Prosze powiedziec, dlaczego? Zapewne to dla pana trudne, jednak... Palmer Shepherd rozesmial sie. -Ma pani czas? To dluga historia -Cale mnostwo, jesli panskim zdaniem rzeczywiscie pomoze mi to cokolwiek wyjasnic. -Nie wiem, czy bedzie to mialo jakis zwiazek z samym procesem. Do tej pory musiala sie pani zorientowac, jakim czlowiekiem byl Will. Moglbym przyleciec i spotkac sie z pania. Szczerze mowiac, bardzo wspolczuje Maggie Bradford. Nawet sobie pani nie wyobraza, jak bardzo. -To mile z pana strony. Poprosze pana o przyjazd, jesli tylko okaze sie konieczny. -Dobrze. Moja propozycja jest jak najbardziej szczera. Niewykluczone, ze Maggie go zabila, ale dziwie sie, ze juz znacznie wczesniej nikt tego nie zrobil. -Czy ma pan wlasna teorie dlaczego ewentualnie mogla go zamordowac? -Nie wiem nic na temat ich malzenstwa. Celowo trzymalem sie z dala. Mowiac, szczerze, ktokolwiek to zrobil, wyswiadczyl tylko swiatu przysluge. Jestem o tym swiecie przekonany. ROZDZIAL 96 Proces przebiegal bardzo powoli. Ciagnal sie dzien po dniu, tydzien po tygodniu. Kiedy dwudziestego dnia procesu zeznania swiadkow powolanych przez strony dobiegly konca, Barry i Nathan odwiedzili mnie w areszcie. Dlugo zastanawialam sie, czy w ogole z nimi rozmawiac. Wiedzialam, ze chca wyciagnac ode mnie jakies potrzebne wyjasnienia, ewentualne alibi -cokolwiek, co mogloby im pomoc. Mialam swiadomosc, iz obaj martwia sie, ze postepowanie sadowe zmierza w niekorzystnym dla mnie kierunku. -Powiedz, co wiesz o Palmerze - rzekl Barry, kiedy znalezlismy sie w niewielkim pokoiku przeznaczonym do spotkan z obroncami. 129 Bylam nieco zaskoczona. Zupelnie sie tego nie spodziewalam. Palmer Shepherd?-Dlaczego wlasnie o niego pytasz? To brat Willa. Stosunki miedzy nimi nie byly najlepsze. Spotkalam go tylko dwukrotnie. Zlozyl mi kondolencje, tyle, ze zrobil to na naszym slubie. -Czy utrzymywal bliskie kontakty ze swoimi ciotkami? -Nie tak bliskie, jak Will. Szybko wypowiedzialam te opinie i natychmiast zorientowalam sie, ze obaj zwrocili uwage na sposob, w jaki to zrobilam. Barry poslal mi przenikliwe spojrzenie, po czym stalo sie ono smutne i jakby odlegle. -Wiesz o Vannie i Willu? - zapytal. - Wiec dlaczego nie wspomnialas o tym dotychczas? Czyzby dopiero Palmer musial informowac nas o takich sprawach? Wezbrala we mnie dlugo tlumiona wscieklosc. Musialam im cos wyjasnic. -Nic nie wiem na pewno. Moglam jedynie cos podejrzewac. Barry, do czego ty wlasciwie zmierzasz? Popatrzyl na mnie wyzywajaco. -Powiedz prawde, Maggie. Czy kiedykolwiek Vannie byla u ciebie w domu? -Tylko podczas naszego slubu. - Wspomnienie wrocilo z dziwna ostroscia. - Byla bardzo atrakcyjna. To najmlodsza siostra jego matki. Ty tez tam byles, Barry. Widziales ja. Will wlasciwie nie znal swojej matki. -Czy przyprowadzal do domu jakies inne kobiety? - zapytal Nathan. -Nigdy. Przeciez wiesz, ze nie dopuscilabym do tego. -Pozwol, ze zapytam ponownie. Czy Will probowal robic cos "nienormalnego" w domu? Musisz nam zaufac, Maggie. Nie mozesz miec przed nami zadnych tajemnic. Nie na tym etapie procesu. Powinnismy wiedziec wiecej niz oskarzyciele. Zawahalam sie, lecz tylko przez ulamek sekundy. Nie podobal mi sie kierunek, w ktorym zmierzala ta rozmowa. -Nie - stwierdzilam kategorycznie. - Nie mam wam naprawde nic do powiedzenia. Dlaczego mialabym cokolwiek ukrywac? Barry zerwal sie z krzesla. -Klamiesz. Cholera, Maggie! Lamiesz mi serce. -Przysiegam... - wyszeptalam. Oczywiscie, ze klamalam. Z zasady tego nie robie, ale akurat tym razem musialam. -Kto to byl? - Barry krzyknal mi niemal do ucha. Nigdy dotad nie widzialam go tak rozsierdzonego. Nabrzmiale zyly az pulsowaly mu na szyi i czole. -Prosze... Barry! Jego twarz pobladla nagle, jakby odplynela z niej cala krew. Przymknal oczy i dopiero po chwili powoli je otworzyl. -Oczywiscie - powiedzial cicho i w jego oczach dostrzeglam lzy. Popatrzyl na mnie z taka czuloscia i zalem, ze wydalo mi sie, iz serca pekna nam obojgu. -Moj Boze, a wiec o to chodzi... - szepnal. - Zainteresowal sie Jennie, prawda? Wstalam gwaltownie i wezwalam straznika. -Prosze mnie zabrac do celi. Natychmiast! Odeszlam pospiesznie. Nie odezwe sie juz ani slowem do zadnego z nich. Nie moge. Bylam gotowa zrobic wszystko, byle tylko nie wciagac w to Jennie. ROZDZIAL 97 -Oskarzenie wzywa na swiadka Petera O'Malleya. Zbladlam, slyszac te slowa na sali sadowej. Wlasciwie zaczelam sie juz powoli przyzwyczajac do ciaglego niepokoju i strachu, towarzyszacych procesowi. Mialam za soba juz dwadziescia dziewiec dni przesluchan, sposrod ktorych wiekszosc byla dla mnie bardzo przykra. Pomimo ciaglych protestow obrony, sedzia Sussman zgodzil sie na przedstawienie przez Nizhinskiego dowodow dotyczacych okolicznosci smierci Phillipa Bradforda. Teraz prokurator okregowy zamierzal wlaczyc takze do sprawy zgon Patricka. Nie bedzie to takie latwe. Co najwyzej byl w stanie zasugerowac, ze to ja ponosilam za te smierc odpowiedzialnosc. Ale wiedzialam, ze wlasnie na tym zalezy Peterowi. Wzbudzic podejrzenia, zasiac watpliwosci, zrobic mi krzywde. On to potrafil. Co dziwne, przed zeznaniem mlodego O'Malleya sedzia zarzadzil oproznienie sali. Okazalo sie, ze Peter zgodzil sie zeznawac, ale tylko pod warunkiem zapewnienia mu maksymalnej ochrony i dyskrecji. Nie pojmowalam, o co chodzi. Przed czym Peter chcial sie chronic? Wkrotce jednak wszystko zrozumialam. Jego zeznania zdawaly sie trwac cala wiecznosc - moi prawnicy przerywali je chyba ze sto razy - ale zebrane w jedna calosc przedstawialy sie mniej wiecej tak: -Panie O'Malley, czy jest pan czlonkiem establishmentu spotykajacego sie w "Lake Club"? -Tak. -Klub ten miesci sie w Bedford Hills? Przy Greenbriar Road? -Tak. -Ilu czlonkow liczy? -Okolo pieciuset. -Zajmujecie sie tam tym samym, co w innych tego rodzaju klubach: gra w golfa, tenisa, innymi dyscyplinami sportu? Organizowane sa tam wystawne kolacje, bale? -Zgadza sie. -Ale "Lake Club" zapewnia jeszcze cos wiecej, prawda? -Tak, ale tylko dla czesci swych czlonkow. -Cos niedostepnego dla wszystkich, przeznaczonego tylko dla wybrancow? -Zgadza sie. -Czy pan takze zalicza sie do tej drugiej grupy? -Tak. -Kto jeszcze do niej nalezy? -Mowiac krotko, szczegolnie znaczacy czlonkowie. -A coz takiego oferuje im klub? -Przede wszystkim jest miejscem spotkan. Odbywaja sie tam dyskusje dotyczace glownie finansow i polityki. -A co nastepuje po ich zakonczeniu. -Pozniej... przychodzi czas na rozrywke. Nie zawsze. Czasami. -Rozumiem. Czy moze pan opisac ten rodzaj rozrywki? -Przede wszystkim to rozrywka natury erotycznej. -Moze pan byc bardziej konkretny? -Sprowadzane sa dziewczyny, czasami chlopcy. -Prostytutki? -Nie okreslalbym ich w ten sposob. -Trafiaja tam dla "uciechy" uczestnikow spotkan i otrzymuja wynagrodzenie za swoje uslugi? -Tak. -Prosze powiedziec, panie O'Malley, czy mieszka pan w Bedford Hills? -Nie. Na Manhattanie i na Zachodnim Wybrzezu. -Jednak jest pan czlonkiem "Lake Club"? -Tak. -I bral pan udzial w tych spotkaniach dla wybrancow? -Tak. -Jak do tego doszlo, panie O'Malley? -Moj ojciec - Patrick O'Malley - byl bardzo zaangazowany w dzialalnosc klubu. Zaproponowano mi wiec czlonkostwo po jego smierci. -Czy on uczestniczyl w omawianych spotkaniach i tych "rozrywkach"? -Tak. -To znaczy, ze sypial z mlodymi dziewczynami? -Tak. -Czy Patrick O'Malley byl w zazylych stosunkach z Maggie Bradford? -Mieli romans przez wiele miesiecy. Moze to bylo nawet kilka lat. -I w zwiazku z tym ma pan brata przyrodniego? -Tak. Mieszkali wspolnie z ojcem. -Czy Patrick O'Malley kochal Maggie Bradford? -Tak przynajmniej twierdzil. -Jednak nie zrezygnowal z czlonkostwa? -Nie. -I nie przestal interesowac sie mlodymi dziewczynami? -Nic mi nie wiadomo, by przestal. -Czy pani Bradford wiedziala o tych "uciechach" i udziale w nich panskiego ojca? -Tak. -Skad pan wie? -Miala fotografie mojego ojca w towarzystwie co najmniej dwoch sposrod tych dziewczyn. -Miala fotografie? -Znalazlem je w jej sypialni. W ich sypialni. Juz po smierci ojca. Pomagalem w porzadkowaniu jego rzeczy. -Czy to byly zdjecia okreslonego rodzaju? -Zdecydowanie tak. Ojciec i dwie dziewczyny... 132 -Dziekujemy, szczegoly nie sa nam potrzebne. I pani Bradford znajdowala sie w posiadaniu tych fotografii?-Tak. -Jaka byla jej opinia na ten temat? -Nie wiem. Nigdy o tym nie rozmawialismy. -A co pan o nich myslal? -To zawsze szok, gdy syn widzi ojca in flagranti. -Oczywiscie. Ale nie byl pan zaskoczony? -Nie. -Teraz prosze powiedziec w jakich okolicznosciach stracil zycie panski ojciec. -Nie wiem. -Nie wie pan? Jak to mozliwe? -Zmarl na swoim jachcie. Podobno w wyniku zawalu. -"Podobno"? Czy na tym jachcie byl sam? -Nie. Byla z nim pani Bradford. -I nikt wiecej? -Nie. Straz przybrzezna odnalazla lodz. Pani Bradford powiedziala im, w jaki sposob zginal. -Uwierzyli jej? -Widocznie. -Prosze powiedziec, panie O'Malley, czy znal pan Willa Shepherda? -Tak. -Czy moglby pan powiedziec, ze byliscie przyjaciolmi? -Raczej dosc bliskimi znajomymi. -Czy laczyly was wspolne interesy? -Tak. Utrzymywalismy kontakty zawodowe i towarzyskie. -Rozumiem. Towarzyskie... Czy Will Shepherd nalezal do "Lake Club"? -Tak. -A do tego swoistego klubu w klubie? -Tez. -A wiec uczestniczyl w "rozrywkach"? -Oczywiscie. -Czy Maggie Bradford wiedziala o tym? Peter O'Malley milczal chwile, nerwowo poruszyl sie w fotelu i wreszcie popatrzyl mi prosto w oczy. -Tak, wiedziala. Zapewne dlatego wlasnie zginal. Jak juz mowilam, zeznanie bylo przerywane ze sto razy, ale w takiej wlasnie formie je zapamietalam... chyba podobnie jak i sedziowie przysiegli. Przegrywalam... Tracilam wszystko, co kochalam i na czym mi zalezalo. ROZDZIAL 98 Norma Breen odwiedzila mnie tego wieczoru tuz po kolacji. Polubilam ja. Bylysmy mniej wiecej w tym samym wieku, obie pochodzilysmy z robotniczych rodzin i swietnie sie rozumialysmy. -Maggie, to straszne, co musze ci powiedziec. Nie lubie twoich piosenek - oswiadczyla na wstepie. W ten sposob lubila sie ze mna witac. -Jestes okropna - stwierdzilam, ale jednoczesnie usmiechnelam sie do niej. W jej obecnosci smialam sie teraz czesciej niz przy kimkolwiek innym. Stala sie moja prawdziwa przyjaciolka. -Nie, to ty jestes okropna. Nie chcesz mi pomoc w pracy... co, o ironio, jednoczesnie pozwoliloby ci wyrwac sie z tego zoo. Nie przestawalam sie usmiechac, choc rozmawialysmy o smiertelnie powaznej sprawie. Ale nie da sie zachowac powagi przez wiele godzin, dni, miesiecy. -To straszne, co musze ci powiedziec, ale nie podoba mi sie sposob, w jaki pracujesz -zrewanzowalam sie. -Jestem zbyt chaotyczna? Wyciagnelam rece i przykrylam nimi jej dlonie spoczywajace na blacie stolu. Byla samotna, do wziecia, ale zapewne z powodu kilkunastokilogramowej nadwagi wiekszosc mezczyzn nie zwracala na nia uwagi. Ich blad. I to jaki. -Co ci dzisiaj chodzi po glowie, moja droga? - zapytalam. Nauczylam sie juz, ze Norma nie potrafi choc na chwile zapomniec o pracy. -Zamierzam jakos namowic cie, zebys zrezygnowala z tej martyrologii. Aha, przy okazji musze wyznac, ze nie cierpie Matki Teresy. Przestan zachowywac sie jak ona, Maggie. -Ale jestem urodzona cierpietnica. Musialam nia byc juz w dziecinstwie, by kochala mnie rodzina. Nic na to nie poradze. Norma odwrocila moja dlon i uderzyla w jej wewnetrzna strone. -Kocham cie, Maggie. Zrodzilo sie to w tak krotkim czasie. Mnostwo ludzi cie kocha. Jestes cholernie kochana. Parsknelam smiechem. Rzecz jak z czarnej komedii. -Tak, kochaja mnie wszyscy z wyjatkiem mezow. -Moze wybieralas sobie wlasnie takich nieudacznikow, by moc nadal pozostawac cierpietnica? Moze, jak sama powiedzialas, nie jestes w stanie nic na to poradzic, Maggie? Tyle tylko, ze tak naprawde wszystko zalezy wylacznie od ciebie. Westchnelam ciezko. Wydawalo mi sie, ze wiem, dokad zmierza Norma. Mialam juz dosc wysluchiwania podobnych uwag od Barry'ego i Nathana, ale w ustach kobiety zabrzmialo to zupelnie inaczej. -Nie potrafie - odparlam wreszcie. - Wiem, czym ryzykuje, ale po prostu nie potrafie. Nie moge wpakowac w to Jennie. -Mozesz - nie ustepowala Norma i nagle po policzkach poplynely jej lzy. Nigdy dotad przy mnie nie okazywala slabosci. Po chwili plakalysmy obie, przytulone do siebie jak dlugoletnie przyjaciolki. -Widzialam sie z Jennie, Maggie. Powiedziala, ze musicie porozmawiac. Prosila, bym przekazala ci, ze to dalszy ciag tego, co stalo sie na Pound Ridge i ze jestes jej to winna. ROZDZIAL 99 Norma Breen po raz ostatni weszla do domu Maggie Bradford w Bedford Hills. Ani na chwile nie opuszczalo jej przeswiadczenie, ze cos pominela. Ze wszyscy cos pomineli. Tylko co to, na Boga, moglo byc? 134 U drzwi powitala ja Mildred Leigh i zaproponowala filizanke kawy. Allie bawil sie w salonie i Norma ucieszyla sie, ze ma okazje porozmawiac z gosposia i niania w jednej osobie. Jak dotad nie udalo sie jej przepytac i miala nadzieje, ze zdobedzie jakies informacje, ktore pozwola choc troche posunac dochodzenie.-Wiem, ze juz wielokrotnie musiala pani o tym mowic, ale prosze opowiedziec, co dokladnie zdarzylo sie w dniu morderstwa - zaczela. - Czy byla pani wtedy w domu? -Do osiemnastej trzydziesci. Pozniej wyszlam. Mialam akurat wolny wieczor. - Pani Leigh zarumienila sie. - Mialam randke z panem Frazier. Wrocilam dopiero rano i na miejscu znalazlam policje i prase, a Maggie zostala oskarzona o cos, czego nigdy by nie zrobila. Wyglada na zadowolona z siebie, uznala Norma. To sie trzyma kupy. Oto jej piec minut slawy. -Czy przed pani wyjsciem zdarzylo sie cos niezwyklego? Cokolwiek, co mogloby teraz pomoc Maggie? Prosze powiedziec wszystko, co przychodzi pani do glowy. -To byl dzien jak kazdy inny. Nie, nie zdarzylo sie nic niezwyklego. Przynajmniej nic, co bym pamietala. Mowilam juz zreszta policji. -Ci dwoje nie klocili sie? -Wlasciwie rzadko sie widywali. Pan Shepherd jezdzil do miasta - do Nowego Jorku - i tam spedzal wieksza czesc dnia. Nigdy nie slyszalam zadnych klotni. -Prosze teraz powiedziec, co robili tego dnia, pani Leigh. -Coz, Maggie, byla w swoim studio. Chyba komponowala. W przerwach wychodzila do dzieci. Uwielbia bawic sie z Alliem. -A pan Shepherd? -Wrocil z miasta. Nie wiem dokladnie, o ktorej. Wieczorem widzialam go przed klubem. Szedl w strone domu. To cos nowego. -Byla pani w klubie? Po co? -J.C. ma tam domek, na terenie posiadlosci. Po przeciwnej stronie glownego budynku niz parking. -Czy wie pani, co pan Shepherd robil tam tego wieczora? -Nie. Widzialam tylko, jak mijal domek J.C. -Ktora to byla godzina? -Dziesiata, moze dziesiata trzydziesci. -Widziala go pani tylko przelotnie? -Tak. J.C. i ja mielismy ciekawsze rzeczy do roboty niz obserwowanie pana Shepherda. -Nie mam co do tego watpliwosci. Co Will robil w klubie tego wieczora? To przeciez nijak sie ma do tego, co mowi Maggie. -Ale nie uczestniczyl w jednym z tych przyjec? Tych, ktore odbywaly sie juz po oficjalnym zamknieciu klubu? Pani Leigh poslala jej konspiracyjne spojrzenie. -J.C. powiedzial pani o nich? Wie pani, co sie tam dzialo? -Oczywiscie. Czy zwrocila pani uwage, jak byl wtedy ubrany pan Shepherd? -Bylo ciemno. Jednego jestem pewna - wzial z klubu strzelbe. Norma poczula, jak drobne wloski staja jej deba na karku. -Strzelbe? Jest pani pewna? -Strzelaja tam do rzutkow. Na strzelnicy za polem golfowym. Czesto tam cwiczyl. -Ale nie tego dnia, gdy zgina?? Pani Leigh westchnela. -Przeciez juz mowilam. Wiekszosc dnia spedzil w Nowym Jorku. Wyszedl wczesnie, jak na niego. -Powiedziala pani o tym wszystkim policji? Niania Alliego kiwnela glowa. -Wszystko, co pani teraz mowie. -O panu Shepherdzie i strzelbie tez? -Oczywiscie. Obie skonczyly kawe. -Dziekuje, pani Leigh - rzekla Norma. - Bardzo mi pani pomogla. -Ciesze sie. Widzi pani tego chlopczyka? Jest slodziutki i bardzo kocha swoja mame. Wszyscy chcemy, zeby jak najszybciej wrocila do domu. Bardzo tesknimy za Maggie. -Ja rowniez. Czy moglabym skorzystac z telefonu? -Oczywiscie. Pokaze pani droge. -Sama sobie poradze. Norma z trudem powstrzymala sie przed rzuceniem sie w strone aparatu biegiem. ROZDZIAL 100 -Barry, jestem w domu Maggie. Trafilam na cos. Tak mi sie przynajmniej wydaje. Nie, wlasciwie jestem tego pewna. Norma zamknela za soba drzwi pokoju, ale ze zdenerwowania i tak szeptala do sluchawki. -Slucham - powiedzial Barry Kahn. -Chodzi o strzelbe, z ktorej padl strzal. Pani Leigh widziala Willa, niosacego ja tego wieczora, gdy doszlo do tragedii. Byl przed klubem i szedl do domu. W zwiazku z tym sprawa jeszcze bardziej sie gmatwa. -Po co byla mu ta strzelba w "Lake Club"? -Dokladnie to samo pytanie sama sobie zadalam - glos Normy byl pelen ekscytacji. - Wlasnie dlatego poszedl do klubu - zeby przyniesc ja do domu. Musial trzymac bron w klubie, odkad Maggie kazala mu sie strzelby pozbyc. Mowila, ze szukala jej wszedzie w domu, ale znikla. A byla w klubie. Oboje milczeli chwile. Wreszcie odezwal sie Barry: -Ale po co ja tam trzymal? Czyzby zaplanowal samobojstwo? Czy chcial wrobic Maggie? Norme ogarnely frustracja i niedowierzanie. -Cholera, to takie nieprawdopodobne - rzekla. - Wciaz nie mamy pojecia, o co chodzilo. Tyle tylko, ze poszczegolne elementy zupelnie do siebie nie pasuja. Ale sluchaj, czego jeszcze sie dowiedzialam: policja w Bedford wiedziala, ze Will poszedl po strzelbe i zachowala to dla siebie. Cuchnie mi to zgnilizna, ale dowiem sie, co i kto za tym stoi. -Powodzenia, Normo. ROZDZIAL 101 136 Podnioslam wzrok, gdy Jennie weszla do sali odwiedzin. Momentalnie zachcialo mi sie plakac, ale jakos musialam sie powstrzymac. Musialam byc silna. Za nas obie. Musialam wysluchac corke.Nie bylam w stanie oderwac od niej oczu. Zawsze kochalam ja nad zycie i jej los interesowal mnie znacznie bardziej niz moj. Ludzi mawiali, ze Jennie bardzo mnie przypomina, tyle tylko, ze byla chyba pozbawiona wielu slabosci, przez ktore ja cierpialam. Bylysmy takze podobne do siebie pod wzgledem fizycznym. Moja corka wyrosla na wysoka dziewczyne - miala sto siedemdziesiat piec centymetrow wzrostu. Jej blond wlosy byly tak dlugie jak moje. I mialysmy identyczne oczy. Kocham cie, pomyslalam, kiedy usiadla za stolem naprzeciw mnie. Nienawidzilam tego mebla, ktory nas rozdzielal. Czulam potrzebe przytulenia Jennie do siebie i poczucia jej ciepla. Chyba nigdy jeszcze tak bardzo tego nie potrzebowalam. Nagle Jennie rozesmiala sie szeroko. Taka wlasnie byla. -Mam wiadomosc od Normy. Twierdzi, ze ma dowod, iz Matka Teresa to tylko fikcja. Ze tak naprawde jest Amerykanka, pochodzi z Vegas i wszystko, co robi, robi dla pieniedzy. Rozesmialam sie na glos z tego zartu. -Norma stara ci sie pomoc, mamo - powiedziala Jennie najpowazniejszym glosem, na jaki bylo ja stac i pochylila sie w moja strone. -Chyba to rozumiem, Jen. Co u ciebie? Dziewczyna przewrocila oczami. -Wierz albo nie, ale wszystko dobrze. Nie powiem, ze swietnie, ale moze byc. - Poslala mi dwa calusy. - To od Alliego. Wlasciwie przesyla ci ich cale setki. -Pamieta jeszcze, kim dla niego jestem? Ponownie przewrocila oczami. -Kazemy mu ogladac twoje koncerty, zeby o tym nie zapomnial. Czytamy mu listy od ciebie i pokazujemy twoje zdjecia. Ale przyszlam tu, zeby rozmawiac o czyms innym. Musimy pomowic, mamo. -Rozumiem. Szanuje to. -Dobrze. Niezle jak na poczatek. Chyba wiele rzeczy chodzi ci po glowie i w zwiazku z tym masz do mnie kilka pytan. Nie jestem tylko pewna, czy myslisz o tym samym, co ja. Dlatego skorzystamy z metody Sokratesa. Usmiechnelam sie. -Nie zamierzam cie pytac o oceny w szkole. -Najlepsze w klasie. Ale nie zmieniaj tematu. Oto czekala mnie jedna z najtrudniejszych chwil w zyciu. Tak, rzeczywiscie rozne rzeczy chodzily mi po glowie, tyle tylko, ze nie bylam jeszcze gotowa, by o nich mowic. Moze nigdy nie bede. -Chyba powinnysmy zaczac od nocy, gdy... zginal Will - powiedzialam po dlugiej chwili milczenia. -Tak, najlepiej bedzie zaczac od tego miejsca. -Zobaczylam Willa w twoim pokoju. Co on tam robil, Jennie? -Przyszedl powiedziec mi "dobranoc". Bylam zaskoczona niewinnoscia, ktora zabrzmiala w glosie corki. 137 -To wszystko? Jennie, nie mozesz klamac. Nie staraj sie bronic Willa albo mnie. Mozesz mi obiecac, ze nie bedziesz tego robic?-Jasne. Takie sa zasady gry. Zawarlysmy umowe, a teraz grajmy. -Ty powiesz prawde mnie, a ja tobie. Wszystko, co tylko chcesz wiedziec. O smierci Willa. Jennie ani na chwile nie spuscila ze mnie wzroku. -Rzeczywiscie, mam pytania. -Najpierw ja, pozniej ty, dobrze? Pokiwala glowa. -Tak. A wiec zaczynaj. Nie bylam pewna, w jaki sposob mam to zrobic. Postanowilam pojsc nieco okrezna droga. -Czy Will czesto przychodzil do twojego pokoju powiedziec "dobranoc"? -Czasami. Przynosil mi cieple mleko. Mowil, ze jego ciocia podawala mu herbate, kiedy byl jeszcze chlopcem i mieszkal w Anglii. Wzmianka o ciotce Willa wyraznie mnie rozdraznila, choc Jennie nie mogla znac powodu. Odetchnelam gleboko. Nie bylam pewna, czy bede w stanie kontynuowac te rozmowe. Wiezienie bez watpienia nie bylo ku temu wlasciwym miejscem. Wyciagnela reke i ujela moja dlon. -Czy moge sprobowac ulatwic to... nam obu? -Jesli sadzisz, ze ci sie uda... - szepnelam. Brakowalo mi powietrza. W srodku czulam sie zupelnie pusta. Oderwana od swiata. Nierealna. -Will mial bardzo skomplikowana osobowosc. Zapewne najlepiej o tym wiesz. Wydaje mi sie, ze on - jakas jego czesc - naprawde chcial byc dobrym ojcem. Czasami przychodzil do mojego pokoju i mowil. Tylko mowil. Chyba chcial udowodnic, przede wszystkim sobie, ze potrafi ze mna rozmawiac. Duzo opowiadal mi o swoim dziecinstwie i dorastaniu. Potrafil tez byc cierpliwym sluchaczem. Czasami. -Tak, potrafil i to - przyznalam. -Bardzo go lubilam, mamo. Wydawal mi sie taki meski, niczym rzymski gladiator. Wspanialszy niz Ralph Fiennes czy Mel Gibson. Bez przerwy o nim myslalam. -Ale nigdy miedzy wami do niczego nie doszlo? -Wiem, ze powiedzial ci, ze on... ze my... - sama slyszalam - ale to nieprawda. Mamo, nie musisz mnie chronic. Uwierz mi, prosze, nic sie nie zdarzylo. Wyciagnelam obie dlonie i ujelam w nie twarz Jennie. Chcialam byc jeszcze blizej niej, ale w tym okropnym miejscu bylo to niemozliwe. -Pozwol mi byc twoim swiadkiem, mamo. Prosze, pozwol mi zrobic to dla ciebie. Musze ci pomoc. Wiem, ze potrafie. Miedzy mna i Willem do niczego nie doszlo. Nie musisz mnie oslaniac. ROZDZIAL 102 Norma Breen byla w czestym u niej bojowym nastroju, kiedy dotarla do "Lake Club". Tu wlasnie tkwily te cholerne brakujace elementy ukladanki! Na pewno musza gdzies tu byc, powtarzala sobie, jakby moglo to pomoc jej w odkryciu prawdy. 138 Zjawila sie tu przede wszystkim, by porozmawiac z J.C. Frazierem. Facet mial okolopiecdziesiatki, a spedzanie wiekszosci czasu na powietrzu wyostrzylo jego rysy, zas praca fizyczna zapewnila mlodziencza sylwetke. To wzrokowiec, pomyslala Norma, kiedy usiedli na werandzie przed glownym budynkiem klubowym. Zaraz przekonamy sie, czy mozna z nim pogadac. Uspokoila zarzadce, zapewniajac, ze chce tylko potwierdzic to, co juz wie. Chodzilo o pozne spotkania i fakt, iz Will Shepherd byl na nie zapraszany. -Czy gdzies moge znalezc liste tych specjalnych gosci? - zapytala. - Tych, ktorzy uczestniczyli w nieformalnych spotkaniach. Zarzadca wzruszyl swymi szerokimi ramionami. -Jesli w ogole jest, to ja nigdy jej nie widzialem. Szczerze mowiac watpie, by istniala. -Wiec prosze zdradzic choc czesc nazwisk tych ludzi. Mezczyzn, ktorych widywal pan tutaj juz po oficjalnym zamknieciu klubu. J.C. zdecydowanie pokrecil glowa. -Nie moge. Jesli ktokolwiek dowiedzialby sie, ze powiedzialem o tym komukolwiek, stracilbym prace. Wlasciwie w ogole powinienem udawac, ze niczego na ten temat nie wiem. -Ale mowilismy juz o panu Shepherdzie. -Staram sie pani pomoc. Nie moge jednak zrobic tego w takim zakresie, w jakim bym chcial. -Do cholery, tu chodzi o postepowanie w sprawie morderstwa. Panska wiedza moze uratowac zycie Maggie Bradford! J.C. niespokojnie poruszyl sie na krzesle. -Zdaje sobie z tego sprawe. Dlatego w ogole zgodzilem sie z pania mowic. Prosze mnie tylko nie zmuszac do wyjawienia nazwisk. Tego bowiem nie moge zrobic. Norma spojrzala na niego z wsciekloscia. -Prosze przynajmniej pokazac, gdzie to sie odbywalo. Prosze mnie naprowadzic na jakis slad. -Och, panno Breen, gdybym... -Jesli nie, zmusze pana do zeznan w sadzie! Skrzywil sie. -Dobrze, pokaze pani wejscie. Ale jesli ktokolwiek bedzie o to pytac, powiem, ze widocznie sama je pani znalazla. -Zgoda - odparla Norma usmiechajac sie. ROZDZIAL 103 Oboje przeszli ledwie widoczna sciezka na tyly budynku klubowego. Na koncu znajdowaly sie masywne drewniane drzwi zamykajace wejscie, ktore wygladalo na przeznaczone tylko dla personelu. J.C. Frazier mial do nich klucz. -To tutaj? - zapytala Norma. Po tej stronie budynku bylo ciemno i jakos nieprzyjemnie. Idealne miejsce dla drani spod ciemnej gwiazdy, ktorzy probuja zaspokoic swoje wyuzdane zachcianki, pomyslala. Po wejsciu do srodka stwierdzila, ze wnetrze nie rozni sie niczym od reszty ekskluzywnego klubu. Jednak J. C. prowadzil ja dalej i gdy mineli pusta sale bilardowa, 139 weszli do zaskakujaco wystawnie urzadzonego pomieszczenia wylozonego mahoniowa boazeria, z zajmujacym jego znaczna czesc ogromnym barem. Norma od razu zorientowala sie, ze to wlasnie jest to miejsce. Klub wewnatrz klubu. Plac zabaw dla bogatych chlopcow.-Tu sie spotykali, prawda? I tutaj urzadzali swoje orgie? -Tak - mruknal zarzadca. Sprawial wrazenie przygaszonego i byl niezwykle powazny. Norma oczami wyobrazni ujrzala stalych bywalcow. Ich eleganckie ubrania, najlepsza whisky, wyszukane maniery, ekskluzywne kurtyzany. Nagle wydalo sie jej, ze wlasnie tutaj ukryty jest ratunek dla Maggie. Istniala przeciez mozliwosc, iz to ktorys z czlonkow klubu zamordowal Willa Shepherda i zrobil wszystko, by skierowac podejrzenia na Maggie. Czyzby Will zerznal niewlasciwa zone? Albo wykiwal kogos znacznie bardziej znaczacego od siebie? Przeciez mogl sie narazic na bardzo wiele sposobow. Norma byla przekonana, ze to bardzo prawdopodobne. -Prosze nalac sobie drinka - powiedziala. - I usiasc. Nie uda sie panu wywinac. Pokrecil glowa. -Nie moge... Panna Breen wymierzyla wskazujacy palec w znacznie potezniejszego od siebie mezczyzne. -Prosze sluchac. Jesli Maggie Bradford zostanie skazana za zabojstwo, to na pewno dzieki zatajeniu przez pana prawdy. Albo bedzie pan mowil, albo i tak straci pan prace, a moze znacznie wiecej. Moge to obiecac i prosze byc pewnym, ze dotrzymam slowa. J.C. Frazier podszedl do baru i nalal sobie Marker's Mark. -Dobry wybor - rzekla Norma. - Poprosze to samo. A pozniej powie mi pan, kto nalezal do tego wewnetrznego klubu. Chce uslyszec nazwiska! Wszystkie, ktore pan zna. Zarzadca napelnil szklanke dla Normy i oboje usiedli przy wylozonym szlachetnym drewnem barze. J.C. zaczal cicho mowic. Niemal plakal. Kiedy skonczyl, Norma nie mogla uwierzyc w to, co uslyszala. To bylo wprost nie do wiary! Wszystko przewrocilo sie do gory nogami, skonstatowala. A wiec to tak! ROZDZIAL 104 Jakaz ona dojrzala, jaka elegancka, jak niewiele jej brakuje do stania sie prawdziwa kobieta, myslalam, gdy Jennie podeszla do fotela dla swiadkow posrodku sali sadowej. Jej twarz okolona blond wlosami zdawala sie promieniowac. Sprawiala wrazenie pewnej siebie i zdecydowanej. Chcialabym moc powiedziec to samo o sobie. Nathan rozmawial z nia wyjatkowo lagodnym tonem uwaznie dobierajac slowa. Poprosil, by opowiedziala o wizycie Willa w jej pokoju tamtej tragicznej nocy. O tym, jak stal przy lozku i wlepial w nia wzrok, kiedy ja weszlam. -"Razem z Jennie przygotowywalismy sie wlasnie do zabawy. Masz ochote do nas dolaczyc? Menage a trois?", tymi slowami zwrocil sie do mojej mamy. Nie wiem, dlaczego, ale tak zrobil - powiedziala. Nie bylo sposobu, zeby jej nie wierzyc. 140 Gdy Jennie cytowala Willa, ogarnal mnie ten sam paralizujacy strach i wscieklosc, ktoreodczuwalam wtedy. Ciesze sie, ze on nie zyje, pomyslalam. To przerazajace, ale ciesze sie. Nathan przesluchiwal ja niecale czterdziesci minut. Na tyle sie zgodzilismy i zmusilam go, by przyrzekl, iz przesluchanie nie potrwa dluzej. Skonczyl i usiadl obok mnie. Wzial mnie za reke, a ja scisnelam ja mocno. -Dziekuje, Nathan - szepnelam - ze masz do mnie tyle cierpliwosci. -A ja dziekuje ci, ze mi zaufalas. Mezczyzni z lawy przysieglych nie okazywali emocji, ale widzialam, ze kobiety wzruszyla relacja Jennie. Nie zabilam w obronie wlasnej. Zabilam broniac swojej corki. Teraz o tym wiedzieli. Jennie zrobila dokladnie to, co powinna. Niestety teraz przyszlo najgorsze. Dan Nizhinski powoli podszedl do fotela dla swiadkow. Rekin-ludojad, przebieglo mi przez glowe. Robi to dla slawy. Na tym mu tylko zalezy - na slawie i powszechnym uznaniu. -Panno Bradford... Jennie - zaczal miekko, niemal przepraszajaco. -Prosze nie zwracac sie do mnie po imieniu. - Jennie butnie odpowiedziala na jego spojrzenie. - Przeciez sie nie znamy, panie Nizhinski. Prokurator westchnal. Jeden - zero dla Jennie. -Ma pani bliska przyjaciolke - Millie Steele, prawda? - zapytal po krotkiej chwili milczenia. Trudno bylo zbic go z pantalyku. Jennie wyraznie zaskoczylo to pytanie. -Tak. -Jest pani najlepsza przyjaciolka, czy tak? - ciagnal oskarzyciel, starajac sie byc nad wyraz milym. Dziewczyna zawahala sie i po chwili kiwnela glowa. Widzialam, jak goraczkowo mysli, starajac sie odgadnac, dokad zmierza ten czlowiek. -Prosze odpowiadac slowami na postawione pytania, panno Bradford - wtracil sie sedzia Sussman. - Czy Millie Steele jest pani najlepsza przyjaciolka? Nathan Bailford powoli wstal. -Sprzeciw, Wysoki Sadzie. Nie widze zwiazku tego pytania ze sprawa. Nie musze chyba przypominac komukolwiek, ze panna Bradford ma zaledwie pietnascie lat. Proces, a szczegolnie to zeznanie, jest dla niej niezwykle bolesnym doswiadczeniem i jego czas powinien zostac ograniczony do minimum. -Wysoki Sadzie - rzekl Nizhinski - wkrotce udowodnie, jaki jest cel moich pytan. Zapewniam tylko, ze odegraja one wazna role. -Prosze kontynuowac - zezwolil Sussman. - Zwracam jednak panu uwage, by traktowac swiadka ze szczegolna troska. Nizhinski zblizyl sie jeszcze do Jennie, na co odruchowo zadrzalam. Z kazda chwila coraz mniej mi sie to podobalo. A bylam pewna, ze corce rowniez. -Rozmawialyscie duzo z Millie Steele? W szkole, a czasami po lekcjach? -Tak, prosze pana. Przed szkola takze - powiedziala Jennie i usmiechnela sie, a wraz z nia wszyscy lawnicy. 141 Widzialam jednak, ze wciaz czuje sie niepewnie. Dokad on zmierza? Uwazaj!, chcialam krzyczec.-Czy kiedykolwiek oklamala pani swoja przyjaciolke? Czy pamieta pani jakikolwiek przypadek, kiedy ja pani oklamala? -Nie. Millie i ja jestesmy ze soba zawsze szczere. -Wiec posluchaj tego, Jennie. Trzynastego listopada twoja najlepsza przyjaciolka, Millie Steele, zlozyla w komisariacie w Bedford Hills nastepujace zeznanie... - prokurator urwal i otworzyl trzymana w reku gruba teczke z obwoluta z czarnej skory. - "Jennie kochala swojego ojczyma. Czesto mowila mi, ze chce... ze chce pojsc z nim do lozka i zrobi wszystko, zeby go uwiesc". Nizhinski ostroznie zamknal teczke. -Czy przyznajesz, ze powiedzialas Millie Steele, iz kochasz Willa Shepherda? Co on jej robi?, pomyslalam w panice. -Tak, ale... - dobyla z siebie przerazona Jennie. Torturuje ja! Trzeba mu natychmiast przerwac! -Nathan? - szepnelam. -Czekaj, Maggie. -Tak, prosze pana, Will bardzo mi sie podobal - powiedziala dziewczyna. -Czy starala sie pani go uwiesc? -Wlasciwie nie. -To nie jest odpowiedz na moje pytanie, panno Bradford. Tak czy nie? Czy starala sie pani go uwiesc? -Tak. Chyba tak. -Czy poszla z nim pani do lozka? -Nie! Jest pan taki zly! Nie! - wykrzyknela Jennie. Dzieki Bogu! A teraz puszczaj ja! -Wiec gdzie uprawialiscie milosc? Millie Steele twierdzi, ze to robiliscie! -Nigdy sie nie kochalismy! -Prosze wybaczyc, ale trudno w to uwierzyc. Jestes bardzo ladna dziewczyna, Jennie. A Will Shepherd nie byl obojetny na uroki mlodych kobiet. Uslyszymy o tym jeszcze wielokrotnie na tej sali. Twierdzisz wiec, ze pomimo tego, iz chcialas sie z nim kochac, on odmawial? Jego reputacja sugeruje cos zgola odmiennego! Jennie wreszcie nie wytrzymala i rozplakala sie. Jej lkanie bylo jedynym dzwiekiem w ciszy, jaka zapadla na sali sadowej. Znow byla tylko dziewczynka. -Nathan, prosze... - szepnelam ponownie. Nizhinski, niezrazony, jeszcze bardziej zblizyl sie do Jennie. -Powiedz, czy nie jest prawda, iz od miesiecy byliscie kochankami? Obrona sugeruje, ze twoja matka zabila ojczyma, by cie obronic, ale okazuje sie, ze to nonsens. Mozna raczej przypuszczac, ze zabila go z zemsty! -Nie uwiodlam go! Nigdy nawet mnie nie tknal! Nigdy nie zrobil mi niczego tak zlego, jak pan w tej chwili! Prokurator zrobil krok do tylu i przyjrzal sie jej uwaznie. -Czy wiesz, co to jest krzywoprzysiestwo? 142 Kiwnela glowa.-Odpowiedz, tak lub nie. Stenotypistka nie moze zapisac twoich gestow. -Tak - powiedziala Jennie slabym glosem. -Wiesz, jaka kara grozi za krzywoprzysiestwo? -Nie. Czy niesprawiedliwie wsadzicie mnie do wiezienia, tak samo jak moja mame? -Kara za krzywoprzysiestwo moze byc osadzenie w zakladzie karnym, ale nie ma w tym zadnej niesprawiedliwosci, panno Bradford. Pani matka zamordowala Willa Shepherda, bo przypuszczala, ze mieliscie ze soba romans. -Sprzeciw! - wykrzyknal Nathan, podrywajac sie na rowne nogi. -Nie mam wiecej pytan - stwierdzil spokojnie Nizhinski i zwolna wrocil na swoje miejsce. Na sali wybuchl harmider, jakby wszyscy naraz zaczeli mowic. Uplynelo kilka minut, nim sedzia Sussman stukajac mlotkiem zdolal zaprowadzic porzadek. Jennie zostala wyprowadzona z miejsca dla swiadkow. Przez caly czas plakala. Wyciagnelam rece w jej strone, ale nie zdolalam jej dosiegnac. -Wszystko w porzadku, mamo - powiedziala przez lzy. - Nikt nie zrobi nam krzywdy. Nikt juz nie zrobi nam krzywdy. Mialam slaba nadzieje, ze to prawda. ROZDZIAL 105 Norma Breen siedzac na sali sadowej jadla pyszne ciasteczka z pomaranczowym nadzieniem i sluchala koncowych wystapien obu stron. W zanadrzu trzymala tajemnice -absolutna rewelacje - i musiala powstrzymywac sie ze wszystkich sil, by natychmiast jej nie ujawnic. Moze bedziemy mogli zapomniec o tym gownianym procesie, myslala Norma, siedzac w jednym z ostatnich rzedow. Moze, pomimo obciazajacych ja dowodow, Maggie zostanie uniewinniona. Moze lawa przysieglych uzna, ze musiala zabic i orzeknie, ze jest niewinna. Albo przynajmniej dostanie najlagodniejszy z mozliwych wyrokow. A moze Mel Gibson dzwoni do mnie, by umowic sie na randke, akurat kiedy siedze tu na swoim wielkim zadzie. Nigdy nic nie wiadomo. Doszla do wniosku, ze najlepiej bedzie poczekac na werdykt. Teraz, gdy sluchala przemowy Nathana Bailforda, w jej duszy zajasniala iskierka nadziei. To dobra kobieta. Oszczedzcie ja. Zrobcie cos dobrego... Nathan mowil z takim zapalem i przekonaniem, iz Norma nabrala pewnosci, ze to Maggie byla ofiara, a Will zabojca. Obrona nie mogla jednak zmienic faktu, iz to Will nie zyl. I odpowiedziec na zasadnicze pytanie: jesli nie Maggie go zabila, to ktoz inny? Oskarzyciel wstal i juz w pierwszych swych slowach obalil wszystkie twierdzenia Nathana, dowodzac, ze sa tylko zaslona dymna. Morderstwo to morderstwo. Nie wymyslono na nie zadnego innego okreslenia. A zabojstwo z niezwykle wyraznym motywem - jest zemsta. Skoro Maggie wziela bron i przyniosla ja do sypialni corki, bylo to morderstwo z premedytacja i zaslugiwalo na maksymalny wymiar kary - dozywocie. Jednak caly ten proces jest postawiony na glowie, pomyslala Norma. Wciaz czula niepokoj. Nieokreslone przeczucie nie opuszczalo jej od chwili zapoznania sie ze sprawa. Byla pewna, ze to nie Maggie zabila Willa. Czyzby wiec Shepherd 143 popelnil samobojstwo? Wedlug Maggie, a nawet Palmera, myslal o tym juz od lat. To bylzaplanowany przez niego final. Ponura zemsta na Maggie. Moze gdyby sklonili Maggie do zeznan, ta kwestia wyplynelaby na swiatlo dzienne. Norma niechetnie zgodzila sie z Barrym i Nathanem, ze przyjecie takiej strategii byloby bledem. Oskarzona mogla co najwyzej zweryfikowac swoje zeznania - twierdzic, ze nie wiedziala, co sie stalo i ze nie wyklucza mozliwosci, iz go zabila - ale warto bylo sprobowac. Proces sadowy mogl potoczyc sie zupelnie innym torem. Coz, teraz bylo juz za pozno na takie rozwazania. Czterdziestoszesciodniowy dramat dobiegal wreszcie konca. Nie sposob bylo odczytac z twarzy lawnikow, jaki wydadza wyrok, jednak Norma byla gotowa sie zalozyc, ze Maggie Bradford zostanie uznana winna i skazana za popelnienie morderstwa. A wtedy dopiero rozpocznie sie prawdziwa zabawa. ROZDZIAL 106 -Ani przez chwile nie mialem watpliwosci. Poszlo jak z platka. Za zwyciestwo! Za nas! Dan Nizhinski odchylil sie w fotelu, lyknal piwa i usmiechnal sie wesolo do trojki asystentow.-Za zwyciestwo! - powtorzyli zgodnie. -Coz to takiego bylo? - zapytal z udawanym zdziwieniem. - Chyba pobilismy rekord szybkosci w zamknieciu sprawy o zabojstwo. -Nie ma co popadac w samouwielbienie, ale musze przyznac, ze odwaliles kawal swietnej roboty, Dan - powiedziala jego najmlodsza asystentka, Moira Lowenstein. - Zmusiles lawe przysieglych do odrzucenia emocji i obiektywnej oceny faktow. Uswiadomiles im, ze gdyby ja uniewinnili, caly system wymiaru sprawiedliwosci zostalby odwrocony do gory nogami. -Nie udaloby mi sie to bez waszej pomocy - rzekl prokurator okregowy, pozostawiajac jednak asystentow w przeswiadczeniu, iz tak naprawde na ich miejscu moglby znajdowac sie kazdy. -Co dalej, szefie? - zapytal Bob Stevens, najblizszy wspolpracownik Nizhinskiego, siegajac juz po czwarte piwo. Zapytany usmiechnal sie radosnie, wciaz gral. Nie byl w stanie zrzucic swej maski. -Prawde mowiac, jeszcze sie nie zdecydowalem. Ale rozglos towarzyszacy tej sprawie na pewno nam nie zaszkodzi. -Wladze stanowe powinny docenic twoje umiejetnosci - zauwazyla Moira. Peter Einsenstandt, najrozsadniejszy z calej trojki, poslal jej zlosliwe spojrzenie. Tak, a ty nie mialabys nic przeciwko wdrapaniu sie gdzies wyzej po plecach Dana, pomyslal. -Zobaczymy. - Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawe, ze Nizhinski mierzy bardzo wysoko. - Ale teraz cieszmy sie z sukcesu. Za wspaniale zwyciestwo. -Za zwyciestwo - zawtorowali wspolpracownicy. Napili sie wszyscy i po raz kolejny wymienili na pozor serdeczne usciski dloni. Zadzwonil telefon. Sam szef siegnal po sluchawke. -Nizhinski. 144 -Kahn - rozleglo sie po drugiej stronie. - Barry Kahn. - Cos w jego glosie zaskoczyloprokuratora. - Norma Breen i ja jedziemy juz do panskiego biura. Mamy cos, co moze pana zainteresowac ROZDZIAL 107 Winna.Winna. To slowo dudnilo mi w glowie jak bicie dzwonow. Nie, raczej jak piesn zalobna. Winna. W wiezieniu na pewno oszaleje. Juz stoje na krawedzi obledu, myslalam przerazona. Norma i Barry odwiedzili mnie, gdy tylko wrocilam z sali sadowej do celi. Oboje usmiechali sie tajemniczo. Pocieszali mnie, bym sie nie martwila. Twierdzili, ze natychmiast zloza apelacje. Zapewniali, ze wszystko bedzie w porzadku. Co im strzelilo do glowy? Reszta zycia spedzona w wiezieniu? To ma byc "w porzadku"? Wiedzialam, ze przysluguje mi prawo do apelacji i moj los nie zostanie ostatecznie rozstrzygniety jeszcze przez dlugie miesiace, moze nawet lata. Ale przeciez szanse na zmiane wyroku byly znikome, bez wzgledu na to, co oni mowili. Znajdowalam sie juz praktycznie na straconej pozycji. Dlaczego wiec Norma byla pelna nadziei i usmiechnieta? A Barry tak naciskal, bym sprobowala przypomniec sobie dokladnie, co zdarzylo sie tamtej pamietnej nocy? Intencja byla oczywista: starali sie odwrocic moja uwage od tego strasznego wyroku. Winna. Szkarlatna litera M jeszcze powiekszyla sie na mojej piersi. Tak naprawde chyba nigdy nie spodziewalam sie takiego konca. Ludzilam sie, ze jednak wyjde na wolnosc. Ale rzeczywistosc okazala sie bardziej okrutna. Winna. ROZDZIAL 108 Tego wieczora nie spalam do drugiej, moze nawet trzeciej nad ranem. Lezalam z zamknietymi oczami, bezskutecznie starajac sie odtworzyc obrazy z zycia poza wieziennymi murami. Allie. Jennie. Moje koncerty. Wreszcie zmeczenie wzielo gore i zasnelam.Nie snilam. Wydawalo mi sie, ze zapadlam sie w nicosc. Spadalam gdzies w otchlan w poczuciu wlasnej tragedii. Obudzilam sie gwaltownie. Przed moja cela stal dlugi rzad policjantow, a na jego czele straznik nazwiskiem Serra. Zerknelam na zegarek. Byl kwadrans po szostej. Zupelnie nie rozumialam, co tu sie dzieje. Odruchowo mrugalam powiekami, starajac sie odpedzic resztki snu. Serra i pozostali nie znikli jednak. Po co przyszli? Co sie stalo? Czyzbym miala zostac przeniesiona do innego zakladu? Czy na pewno juz sie obudzilam i to, co mnie otaczalo, bylo rzeczywistoscia? Mialam co do tego powazne watpliwosci. Nie po raz pierwszy jawa mieszala sie ze snem. Serra? Cala armia policjantow? -Czy to nie za wczesna pora na wizyte? - zapytalam wreszcie. 145 -Prosze sie ubrac, pani Bradford - powiedzial Maureen Serra. - Otrzymalismy pilnytelefon z sadu. Jest pani natychmiast wzywana przez sedziego Sussmana. ROZDZIAL 109 Gdy trzej straznicy prowadzili mnie przez puste korytarze sadowe, moim cialem wstrzasaly dreszcze. Wciaz nie mialam pojecia, co sie dzieje. I nikt nie byl mi w stanie tego wyjasnic.O co tu chodzilo? Czego znowu ode mnie chcieli? W gabinecie sedziowskim zastalam cztery osoby. Sedzia Sussman siedzial za poteznym, mahoniowym biurkiem. Po jego prawicy znajdowal sie jak zwykle opanowany Nathan Bailford. Barry, zajmujacy miejsce na obitej skora sofie po lewej, mrugnal do mnie porozumiewawczo, ale pozostal powazny. Tylko Norma Breen, ubrana w tweedowa spodnice i przydlugi, brazowy sweter, wygladala na odprezona. -Czesc, Maggie - powiedziala, przerywajac przytlaczajaca cisze. -Czesc, Norma. Witam wszystkich - szepnelam niepewnie. Ani na chwile nie opuscilo mnie wrazenie surrealizmu. Obok sedziego znajdowalo sie puste miejsce. Wskazal mi je. Usiadlam, nadal nic nie rozumiejac. Moglam teraz obserwowac twarze zgromadzonych. Miejsce obok Sussmana sprawilo, iz czulam sie jego wspolpracownica niz oskarzona, a wlasciwie juz skazana. Na biurku w nieladzie lezaly jakies papiery. Wszystkie teczki byly porozrzucane, a termosy z kawa otwarte. Te szczegoly uswiadomily mi, jak bardzo ci ludzie roznia sie ode mnie i przypomnialy, jak wyglada zycie poza wieziennymi murami. Nikt nie odzywal sie do mnie ani slowem. Pomyslalam, ze zapewne na kogos czekaja. Na Dana Nizhinskiego? A moze na kogos innego? Kogo? Chcialam, by wyjasniono mi, po co zostalam tu sprowadzona. Moze wtedy przestane wreszcie sie trzasc. -Pani Bradford - przemowil wreszcie sedzia Sussman. - Panna Breen natrafila na informacje wazne dla pani sprawy. Czekamy tylko na prokuratora okregowego... a oto i on. Witaj, Dan. Nizhinski wpadl do pokoju jak byk na arene, z wsciekloscia wypisana na twarzy, butny i nieprzejednany. Przypomnialo mi sie, jak nazywala go Norma: "Buc jakich malo". Popatrzyl prosto w oczy Nathanowi Bailfordowi. -Po co to cale zgromadzenie? Jesli myslicie, ze uda sie wam uniewaznic werdykt z jakichs przyczyn formalnych... -Trudno nazwac je formalnymi - przerwal mu sedzia. - Prosze powiedziec, co pani odkryla, panno Breen. Usiadz, Dan. Obawiam sie, ze za chwile i tak bedziesz musial to zrobic. Norma wstala niespiesznie. Spojrzala na mnie, po czym przeniosla wzrok na Nizhinskiego, ktory wyraznie stracil animusz. Norma przemowila, zdecydowanym tonem. Zasluzyla na piec minut chwaly. 146 -Przypominasz sobie, Maggie, ze podczas procesu pan Nizhinski powolal na swiadka Petera O'Malleya. Ten mowil o "prywatnych spotkaniach" poznymi wieczorami w "Lake Club", ktory zapewne i sama czasami odwiedzalas. Oczywiscie, mam na mysli ten oficjalny klub. Przytaknelam, wciaz nie wiedzac, do czego zmierza.-To wlasnie tam spotkalam Willa. Ale nawet gdybym chciala, nie moglabym zostac czlonkinia, bo to wylacznie meski klub - odpowiedzialam. -Przepraszam, ale co to wszystko ma wspolnego z procesem pani Bradford? - przerwal obcesowo prokurator okregowy. - Zastrzelila meza. Tak orzekla lawa przysieglych. To juz koniec, panno Breen. -Ma znacznie wiecej wspolnego niz mozna by przypuszczac. Nowy dowod, w postaci listy osob uczestniczacych w prywatnych przyjeciach w klubie, sugeruje, iz wiele osob moglo chciec pozbyc sie Willa Shepherda. Dysponujemy dowodami, iz pan Shepherd byl bardzo niedyskretny, jesli chodzi o fakt istnienia tego specyficznego klubu w klubie. Wlasciwie nie tylko w tym przypadku. Podejrzewamy nawet, ze podczas procesu czlonkowie owego bractwa kryli sie nawzajem. -Zatem wszystkie te dowody powinny zostac przedstawione podczas procesu -stwierdzil ze zwykla pewnoscia siebie Nizhinski. - Teraz jest juz zbyt pozno. Wyczuwalo sie narastajace napiecie. Udzielilo sie ono i mnie. Czulam suchosc w gardle i ucisk w zoladku. Tylko Norma zdawala sie pozostawac spokojna. -To moja prywatna opinia - ciagnela - jednak podziela ja takze prokurator stanowy: Maggie Bradford padla ofiara podstepnego i zakrojonego na szeroka skale spisku. Spisku, o ktorym wiedzial doskonale szef policji w Bedford, a niewykluczone, ze takze czynnie w nim uczestniczyl. -Protestuje! - wykrzyknal Dan Nizhinski. -Prosze pozwolic pannie Breen skonczyc - powiedzial z naciskiem sedzia Sussman. Zdawal sie czerpac z tej chwili przyjemnosc nie mniejsza niz Norma. -Wysoko postawione osoby: przedsiebiorcy, bankierzy i szefowie mediow byli chronieni podczas policyjnego dochodzenia, byc moze grozacego im postawieniem przed sadem karnym tu, w Bedford. - Norma wymienila spojrzenia z prokuratorem okregowym. - Prosze nie robic takiej miny, panie Nizhinski. To dopiero poczatek. Byla teraz prawdziwa gwiazda. I trudno byloby jej o lepsza widownie niz ta, ktora miala przed soba. -Ma pan racje, panie Nizhinski. Wszystko to nie mialoby jednak zwiazku ze sprawa Maggie Bradford, gdyby nie jedno: glowny obronca Maggie wiedzial o wszystkim, o czym teraz mowie, ale posiadane informacje zachowal dla siebie. Stalo sie tak, poniewaz Nathan Bailford jest czlonkiem owego tajnego klubu! ROZDZIAL 110 Jedno spojrzenie na wykrzywiona grymasem wscieklosci, poszarzala twarz Nathana wystarczylo mi, by uswiadomic sobie, ze Norma mowi prawde. Jego wyglad byl dla mnie wystarczajacym dowodem winy. Moj obronca, a zarazem przyjaciel, poderwal sie na rowne nogi. Kipial zloscia, a w jego slowach wyczuwalam klamstwo. W oczach widzialam upokorzenie, zlo i egoizm. 147 -Panie sedzio! - wykrzyknal. - To najgorsza potwarz, jaka slyszalem kiedykolwiek w zyciu. Nie moge wprost uwierzyc, ze udzielono glosu tej kobiecie.-Nie, to niestety prawda - odpowiedziala Norma. - Mam swiadkow. Zarzadca posiadlosci klubowej i dwaj portierzy. Dysponuje takze zeznaniem na pismie jednego z czlonkow tego specyficznego klubu. Jednego z was. Wymierzyla palec w Bailforda, na co ten odskoczyl, jakby razony wystrzelonym z niego pociskiem. -Modl sie, by Maggie i jej biedne dzieci ci wybaczyly. Ale nie sadze, by to bylo mozliwe. Zhanbiles siebie i wykonywany zawod. Przylozyles reke do skazania na dozywocie niewinnej kobiety. Moj Boze, Nathan, mam nadzieje, ze trafisz za kratki co najmniej na sto lat. Zrobi pan to, panie sedzio? Siedzialam bez ruchu, z calych sil sciskajac porecze fotela. Czulam, jak pala mnie policzki i kreci mi sie w glowie. Trzymaj sie, powtarzalam sobie. Sprobuj sie uspokoic. To naprawde ma miejsce. To nie zaden sen. Nie wrocilas do celi. Jestes tu, w sadzie. Tak przedstawiaja sie fakty. Nagle znalazlam sie w objeciach Normy i Barry'ego. Drzalam jak osika. Wszyscy plakalismy. Norma widocznie musiala czytac w moich myslach: -To wszystko dzieje sie naprawde, Maggie - powiedziala. - Wczoraj wieczorem musielismy porozmawiac jeszcze z prokuratorem, wiec trzymalismy to przed toba w tajemnicy. Stalismy dlugo, przytuleni do siebie. Nie jestem w stanie opisac swoich wrazen, ale jedno jest pewne - takiej ulgi nie czulam jeszcze nigdy w zyciu. Wciaz bylam oszolomiona, lecz najwazniejsze, ze zdawalam sobie sprawe, co oznaczaja dla mnie zdarzenia, ktorych bylam swiadkiem. -Wyglada na to, ze bede zmuszony do wznowieniu procesu - zwrocil sie sedzia Sussman do Nizhinskiego. - Panu oczywiscie przysluguje prawo ponownego wniesienia aktu oskarzenia. Nic nie zmieni bowiem faktu, iz Will Shepherd nie zyje, a pani Bradford zeznajac na policji niemal przyznala sie do jego zamordowania. Bedzie jednak miala mozliwosc zatrudnienia nowego obroncy i ewentualnego przygotowania nowej linii obrony. Moge zapytac, co pan zamierza? Nizhinski milczal przez dobre kilka chwil. -To wszystko... coz, to dla mnie ogromne zaskoczenie. Nie wiem jeszcze, co zrobie. Potrzebuje nieco czasu na podjecie decyzji, panie sedzio. -Prosze mnie zawiadomic, gdy juz cos postanowisz, Dan. -Nie jestem prawnikiem - odezwal sie Barry - wiec nie wiem, jak to okreslic uzywajac wlasciwej terminologii, ale czy pani Bradford moze wrocic do domu? Sussman popatrzyl na mnie uwaznie. -Nie widze przeciwwskazan, by mogla zostac zwolniona za kaucja - rzekl wreszcie. ROZDZIAL 111 Znowu to samo. Ale tak widac musialo byc. Tak nakazywal system wymiaru sprawiedliwosci. 148 Uplynelo kilka miesiecy. Wlasnie mial sie rozpoczac drugi proces. Spodziewalam sie, zebedzie jeszcze bardziej przygnebiajacy niz ten, ktory juz mialam za soba. Prokuratura, i nie tylko ona, wciaz byla przekonana, iz jestem winna morderstwa. Nadal nosilam swoje szkarlatne pietno. Czulam sie tak, jakby odbierano mi spory kawalek mojego zycia. Zapewne tak wlasnie bylo. A ja pozostawalam bezbronna niczym niemowle. Przyjechalam do sadu w towarzystwie Jennie, Barry'ego i Normy. Dwoje moich najlepszych przyjaciol stanowilo teraz pare, na ktora az milo bylo popatrzec. Gdy weszlismy na sale, pewnym krokiem przeszlam na swoje miejsce. Moim nowym obronca zostal Jason Wade z Bostonu. Specjalizowal sie w sprawach o zabojstwa, a poza tym byl doskonale zorganizowanym i sympatycznym czlowiekiem. I co najistotniejsze, nie byl to Nathan Bailford, ktory pojawial sie teraz tylko w moich nocnych koszmarach. Dziwne. Jakiez to wszystko dziwne. -Maggie swietnie wyglada! - uslyszalam slowa jednego z widzow. "Maggie!", jakbysmy byli starymi znajomymi! -To prawda. Wygladasz fantastycznie - szepnela mi do ucha Jennie. Miedzy nami ukladalo sie znowu tak dobrze, jak za dawnych czasow, moze nawet lepiej. Jennie byla jedna z tych niezwyklych osob, ktore potrafily nie spiac przegadac cala noc. Wlasnie w ten sposob spedzilysmy czas przed procesem. Nawet Allie towarzyszyl nam az do dwudziestej drugiej. JAM zostal reaktywowany. Proces trwal jedenascie tygodni. Nie na darmo placimy podatki! Ci sami ludzie skladali zblizone zeznania, ale pytania obrony byly zupelnie inaczej ukierunkowane i pozwolily wysnuwac odmienne niz uprzednio wnioski. Wraz z nastaniem upalow, podgrzaniu ulegla takze atmosfera na sali sadowej. Ja jednak reagowalam dosyc obojetnie na to napiecie, tysiace pytan, a nawet natarczywosc mediow. Pragnelam jednego: by uznano mnie za niewinna. Ale chyba jeszcze bardziej chcialam moc opuscic ten czysciec, w ktorym znajdowalam sie od tak dawna. Nie popelnilam przestepstwa. Nie mialam co do tego watpliwosci. Bylam niewinna. Oddalabym wszystko, co mialam, zeby znalazlo to potwierdzenie na sali sadowej. ROZDZIAL 112 Pochylilam sie naprzod, by nie uronic zadnego slowa. Nagle zaczelo mi brakowac powietrza w plucach. Czulam sie tak, jakby usta zakneblowano mi jakas szmata. Z trudem walczylam z klaustrofobia. Twarze zgromadzonych rozmywaly sie tracac realnosc. Krew szumiala w uszach. Czulam krople potu sciekajace po kregoslupie. Dwunastu lawnikow powoli weszlo na sale. Jak przedtem. Ustalili werdykt. Znow to samo. 149 Wstrzymalam oddech, kiedy zlozona kartka papieru powedrowala do sedziego Sussmana. Odczytal decyzje po cichu i zwrocil ja przewodniczacemu lawy. Ta przeciagajaca sie procedura byla dla mnie meczarnia.-Prosze o ogloszenie orzeczenia - rzekl donosnym glosem Sussman. -Kochamy cie, mamo - szepnela siedzaca za mna Jennie. Norma ujela mnie za reke, a Barry pogladzil po wlosach. Moja rodzina, przyjaciele... nie moglam ich teraz opuscic, ale balam sie, ze moge byc do tego zmuszona. Tego ranka "USA Today" szacowal moje szanse na uniewinnienie na piecdziesiat procent. W Vegas Londynie takze robiono zaklady o moje losy. Czulam narastajaca suchosc w ustach i nie potrafilam w ogole sie poruszyc. Siedzialam w sadzie, a jednoczesnie wydawalo mi sie, ze jestem gdzies bardzo, bardzo daleko. Przewodniczacy zaczal mowic. Mial nienaturalnie wysoki glos, ktory z trudem do mnie docieral, jakby zza jakiejs niewidzialnej sciany. Na sali panowala absolutna cisza. -Stwierdzamy, ze oskarzona Maggie Bradford nie jest winna zarzucanych jej czynow. Niewinna. Niewinna! Musialam zamknac oczy. Bylam zmeczona i slaba. Co najdziwniejsze, nie odczuwalam ulgi, ktora w mojej sytuacji powinna byc dominujacym uczuciem. Nie docieraly do mnie gratulacje Jasona Wade'a, Normy, Barry'ego i Jennie. Twarze wokol przypominaly mi pozbawione wyrazu balony. Dzwieki zlewaly sie w jeden halas. -Maggie, udalo sie! Wygralas! Co wplywalo na mnie tak deprymujaco? Zostalam wyprowadzona z oszalalej sali i otoczona bezpiecznym kordonem prawnikow, przyjaciol i rodziny. Wokol klebili sie fani i przedstawiciele mediow. Jakies rece wyciagaly do mnie mikrofony, wykrzykiwano pytania, a nawet blagano o autograf. Jason Wade sie nimi zajmie. On odpowie na wszystkie pytania. Moze nawet rozdawac autografy. Bylam holowana korytarzami i schodami w dol, do oczekujacego samochodu - zwyklego wozu, nie zadnej limuzyny. Bardzo mi na tym zalezalo. Drgnelam na dzwiek czegos, co wydalo mi sie grzmotem. Bol przeszywal serce. Drzwi auta szybko zatrzasnely sie za moimi plecami! Woz ruszyl powoli, przedzierajac sie wsrod tlumow ciekawskich, chcacych zobaczyc mnie chocby przez moment. Przyspieszylismy, gdy otoczyla nas eskorta policyjna. Czerwone blyski kogutow rzucaly upiorne swiatlo na twarze zebranych ludzi. Przypomnialam sobie woz policyjny zabierajacy mnie z West Point. Wtedy tez wlaczono lampy policyjne, tyle tylko, ze nie towarzyszyla mi wowczas publicznosc i bylo bardzo zimno. W jednej chwili przed oczami przemknely tysiace scen z mojego zycia. Wygladalam przez okno. Wydawalo mi sie, ze gesty tlum wzdluz Broadwayu i Clarke Street klaszcze, gwizdze i skanduje moje imie. Ale nie mialo to dla mnie zadnego znaczenia. Tulilam do siebie Jennie i Alliego i marzylam, by juz nigdy nie wypuscic ich z objec. I oni mocno mnie sciskali. Znowu bylismy JAM-em: Jennie, Allie i Maggie. -Bardzo cie kocham, mamo - szepnela Jennie i pocalowala mnie w policzek. - Jestes moja bohaterka w lsniacej zbroi. 150 -A ty moja - odpowiedzialam.-Mamusiu - rzekl Allie. - Moja kochana mamusiu... -Allie. - Ucalowalam go w czolo. - Moj Allie i moja Jennie. ROZDZIAL 113 -Maggie! Maggie Bradford! - skandowal tlum idiotow na widok jej samochodu. Morderca takze krzyczal, udajac zachwyt. Ukryl sie w tlumie tak, by nie rzucac sie w oczy i patrzyl, jak woz znika za rogiem. Pozniej i on gdzies sie rozplynal. 151 KSIEGA SZOSTA ZABAWA W CHOWANEGO JESZCZE RAZ 152 ROZDZIAL 114 Piata Avenue. Wielkanoc. Nowy Jork. Wspanialy spektakl! Warto tu byc!W paradzie uczestniczyly najpiekniejsze kobiety swiata. Wystrojone, ufryzowane, gotowe skrasc serce kazdemu, kto na nie spojrzy. Kazda z nich bez wahania gotowa pojsc do lozka, pomyslal Will, Moglby posiasc kazda z nich, niewiele sie zmienilo. Spacerowal nie spieszac sie, wyczekujac pory spotkania. Mial na sobie spodnie koloru khaki i niebieski blezer. Ufarbowane na ciemno wlosy byly krotko przystrzyzone i starannie uczesane. Czarna Strzala, przebieglo mu przez glowe i usmiechnal sie. Mijane kobiety rzeczywiscie ogladaly sie za nim. Nie stracil nic z dawnego wygladu. Teraz prezentowal sie moze nawet lepiej - ciemny i tajemniczy. Taki, jakiego wiele kobiet widzialo w swoich marzeniach. Skrecil na wschod z Piecdziesiatej Dziewiatej Ulicy, przeszedl Szescdziesiata Druga i wszedl do zoltobranatnego budynku na rogu. W kiosku kupil mietusy i przejrzal sie w stojacym obok lustrze. Starannie przystrzyzona, takze ufarbowana na czarno broda, niebieskie oczy (barwne szkla kontaktowe wspaniale spelnialy swoja role), idealnie zawiazany krawat i elegancki sweter. Will wsiadl do windy, wjechal na dwunaste pietro i odszukal biuro, o ktore mu chodzilo: "Marshall and Marshall, kancelaria prawna". Otworzyl mocne, debowe drzwi. Stanal przed szklana sciana, przez ktora widac bylo ruch uliczny na dole. Typowy, amerykanski styl. Recepcjonistka wygladala na Irlandke. Byla rozesmiana, kasztanowowlosa dziewczyna o alabastrowej skorze. Kobieta z klasa. Jak firma, w ktorej pracowala. Stanowi doskonala dekoracje, uznal Will. -Dzien dobry panu. W czym moge pomoc? - zapytala. Pomyslal, ze jest w stosunku do niego milsza niz nakazywal obowiazek. Will usmiechnal sie lekko, odruchowo starajac sie ja oczarowac. -Przyszedlem na spotkanie z panem Arthurem Marshallem. Chodzi o spadek. Zapewne mnie oczekuje. -Tak, prosze pana. - Dziewczyna bezskutecznie starala sie oderwac wzrok od przystojnego Anglika. - Kogo mam zaanonsowac? -Palmer Shepherd. ROZDZIAL 115 Rozejrzalam sie po emanujacym cieplem, tak bliskim mi salonie naszego domu i odruchowo usmiechnelam sie. Hura! To bylo wspaniale. Bez reszty oddalam sie organizacji przyjecia, ktore wlasnie sie rozpoczynalo. Tuzin kolegow i kolezanek Alliego z przedszkola przyszlo na jego piate urodziny. Nikt nie odmowil. Bylo to bardzo wazne dla mnie, choc nie az tak, jak dla mojego syna. Byly to urodziny w dawnym stylu, ktore wraz z Jennie starannie zaplanowalysmy. Zabawy i smieszne nakrycia glowy, tort dla jubilata, prezent dla kazdego dziecka i cala ich gora dla mojego synka. Uroczystosc przebiegala bez zgrzytow, o co zadbali Barry i Norma. Jak dotad wszyscy swietnie sie bawili, doszlo tylko do jednego niegroznego zderzenia i nie zostala wylana nawet jedna lza. W pewnym momencie Allie podszedl do mnie i stanal na palcach, by cos powiedziec. Ukleklam i niemal przylozylam swoje ucho do jego nosa. Jak zwykl to robic, wplotl paluszki w moje wlosy. -Wiesz co? - powiedzial z oczami blyszczacymi radoscia. -Co? Tort jest za duzy, zebys sam go pozarl? Podziel sie wiec nim z przyjaciolmi. -Nie, chce ci powiedziec cos bardzo, bardzo waznego, mamusiu. Jak to dobrze, ze ty tu jestes. To bylo najwspanialsze przyjecie w moim zyciu. Najcudowniejszy moment. Rozplakalam sie ze szczescia. -Wiedzialam, ze ktos sie w koncu poplacze - rzeklam, smiejac sie przez lzy. Uscisnal mnie i pocalowal. Bylam naprawde szczesliwa. ROZDZIAL 116 Widzac moj wspanialy nastroj podczas urodzin, Barry "Manipulant" wykorzystal sposobnosc, by sprobowac wywabic mnie do miasta, do swojego studia. Zadziwilam go zgadzajac sie. Bylam sklonna poddac sie takiej manipulacji. Gdy znalezlismy sie w Nowym Jorku, Barry byl caly w skowronkach, jak wtedy, gdy napisal dobra piosenke lub zawarl szczegolnie intratny kontrakt.-Przerazasz mnie. Jestes zbyt wesoly - powiedzialam, ale trudno mi bylo powstrzymac sie od smiechu. Mialam taki nastroj, ze wszystko mnie cieszylo. Boze, czulam sie wolna i nieskrepowana! -Mam plan - zaczal, gdy tylko usiedlismy przy fortepianie. - Wlasciwie ulozylem go w twoim imieniu. -Dziekuje, ale nie dziekuje. -W Rhinebeck odbedzie sie wielki koncert - ciagnal niewzruszony. - W lipcu. -Czytam gazety. Nie jestem pustelnica. Bedford znajduje sie nie wiecej niz piecdziesiat kilometrow od Manhattanu. Zaluje, ale odpowiedz brzmi: "Nie". Niemniej bardzo ci dziekuje. -To dwa dni radosci. Znam organizatorow i gwarantuje, ze sa wspaniali. Wystapi siedemnastu wykonawcow, twierdza jednak, ze ich magiczna liczba jest osiemnascie. -Bardzo bym chciala, ale nie moge. Juz zapomniales, co zdarzylo mi sie w San Francisco? Barry nie ustepowal: -Powiem ci, kto juz sie zgodzil: Bonnie Raitt, K.D. Lang, Liz Phair i Emmylou Harris. Pokiwalam glowa. Rozesmialam sie. Wreszcie przygryzlam warge. -Kurcze, same kobiety. Dlaczego od nich zaczales? -Wlasciwie nawet o tym nie pomyslalem. Ale masz racje. -Chyba nie dam rady. Cenie sobie jednak bardzo twoja propozycje. Barry nie byl w nastroju, by okazywac wyrozumialosc. To i dobrze. Wcale jej nie potrzebowalam. -Wykorzystaj okazje, bo przepadnie. Chyba, ze swiadomie stajesz na straconej pozycji. 154 -Nie, spiewalam sobie dzisiaj pod prysznicem. Szlo mi calkiem dobrze. Jeszcze potrafie.Mam wrazenie, ze lepiej niz kiedykolwiek. Pulsuja we mnie uczucia, ktore chcialabym ta droga przekazac. Barry zagral wstep do "Loss of Grace". Musze przyznac, ze po plecach przebiegl mi dreszcz. -Pomysle o tym - rzeklam. - Choc mowiac szczerze nie sadze, bym p-potrafila s-spiewac przed publicznoscia. Usmiechnelam sie smutno. To dobrze, ze chociaz w ten sposob potrafilam podejsc do wlasnej porazki w San Francisco. Barry powaznie pokiwal glowa i wreszcie takze sie usmiechnal. -Traktuje to jako zgode. Nie przestawal grac, a ja przemoglam sie i zaczelam spiewac. I jak niemal wszystko w moim drugim zyciu, sprawialo mi to ogromna radosc i przynosilo uspokojenie. Nie jakalam sie. Po prostu spiewalam. Nawet mnie wydawalo sie, ze spiewam pieknie. Z uczuciem, ale i pasja. -Spiewasz nierowno i zupelnie mechanicznie - zazartowal Barry, mrugajac do mnie. - Witaj w domu, Maggie. ROZDZIAL 117 Maggie wciaz uwielbiala chodzic ulicami Nowego Jorku jak zwykly mieszkaniec tego miasta. Nadal starala sie w jak najmniejszym stopniu odrozniac od przecietnych kobiet. Moze wlasnie dlatego tak wiele ich identyfikowalo sie z nia, kochalo jej piosenki i ja sama.Na glowie miala chuste, a oczy kryla za ciemnymi szklami okularow, ale i tak czesto byla rozpoznawana. Zawsze taka cholernie mila. Nie odmawiala autografu. Rozdawala wokol te swoje niby niesmiale usmiechy. Przymilna suka, pomyslal Will. Szedl za nia przez kilka przecznic. Jego nikt nie zaczepial proszac o autograf. Nie istnial. Byl Niewidzialnym Czlowiekiem. Umarl i zostal pogrzebany. Tego wieczora sledzil ja od Nowego Jorku az do Saw Mill. Droga w kierunku Bedford byla mu doskonale znana. W przeciwienstwie do jakze pogmatwanej sciezki jego zycia. Coz to za uczucie wspiac sie na sam szczyt i nagle, w jednej chwili, stoczyc sie w dol? Bo gdzie indziej mozna trafic ze szczytu? Will byl dumny ze swojego sprytu. Tamtej nocy zastrzelil Palmera. Nawet nie zadrzala mu przy tym reka. Tylko w ten sposob mogl zatrzymac potok pieniedzy, ktore musial przekazywac swojemu chciwemu braciszkowi. Przebral Palmera w swoje ubranie i przetransportowal cialo na teren posiadlosci. Wszedl do domu i uruchomil cala lawine zdarzen. Wywabil Maggie na zewnatrz, rzucil sie na nia, pobil i ogluszyl. Pociskiem ze strzelby zmasakrowal twarz Palmera tak, by nie dalo sie go rozpoznac. A pozniej zniknal i juz z ukrycia obserwowal, co dzialo sie dalej. Niestety, jego nowe zycie okazalo sie kolejnym pieklem. Czasami byl przekonany, ze jest diablem, a pieklo jest mu pisane. Zrozumial, ze Rio bylo punktem zwrotnym. Zabicie pierwszej dziewczyny. Zbrodnia i strach przed kara towarzyszyly mu nieustannie od czasu tamtej nocy. 155 Patrzyl, jak Maggie skreca na podjazd. Nienawidzil juz samej mysli, ze ona moze bycbez niego szczesliwa. Co dziwne, niegdys naprawde staral sie ja pokochac. Spodziewal sie, ze ustrzeze go przed samym soba. Wiedzial takze, co bylo punktem zwrotnym w zwiazku z Maggie. Nie mial zadnych watpliwosci. To stalo sie wtedy, gdy po raz pierwszy zawiodl ja w lozku. Byl wtedy "panem Bradford". Od tego czasu niemal kazdego dnia rozmyslal, jak ja zabic. Nie spelnila pokladanych w niej nadziei, wiec teraz ona i jej rodzina musieli poniesc za to zasluzona kare. Zbrodnia i kara. Will zjadl kolacje w niewielkiej knajpce powszechnie odwiedzanej przez miejscowych. Uznal za niewatpliwy sukces, iz moze tu siedziec i jesc burgera z frytkami nie rozpoznany przez nikogo. A niby dlaczego mieliby go rozpoznawac? Byl juz historia. Jesli w ogole mozna to tak zakwalifikowac. Czarna Strzala. Teraz nadal sobie taki przydomek. Byl ubrany w granatowa czapeczke, szara podkoszulke i luzne spodnie koloru khaki. Niczym nie odroznial sie od bywalcow baru, ogladajacych wlasnie Knicksow gromionych przez koszykarzy Indiana. Dokladnie taki sam, jak wszyscy. I nie byl zapewne jedynym szalencem w tym tlumie. Nie tylko on myslal o zabiciu wlasnej zony. -Knicksi sa do kitu - mruknal mlokos, siedzacy obok. -Tutejsze burgery takze - rzucil Will i sasiad rozesmial sie glosno. Jestesmy duchowymi bracmi, pomyslal Will, majac ochote kontynuowac te rozmowe. Tak myslisz? Chcesz pojsc ze mna do domu mojej zony? Zabije te suke i jej dwoje bekartow. Wchodzisz? Zrobimy to razem? -Patrick Ewing to prawdziwy patalach - stwierdzil ktos, tkwiacy dalej. Will z politowaniem pokiwal glowa i pomyslal, ze czas juz stad wyjsc. Tak naprawde bylo mu wszystko jedno, kto gra. Na dworzu bylo juz ciemno. Zauwazyl to przez witryne baru. Na pewno nie chcesz ze mna isc, bracie? To bedzie wspaniala noc. Moge ci to obiecac. ROZDZIAL 118 Przedostanie sie na teren posiadlosci tak, by nikt go nie widzial, nie stanowilo dla niego problemu. Zaparkowal woz w rogu jednego z parkingow "Lake Club" i skradajac sie przeszedl przez sosnowy lasek i lake. Jak dotad wszystko szlo gladko. Tak, jak zaplanowal. Marsz przez wysokie trawy przypomnial mu o czyms. To tutaj jezdzil konno z Alliem. Robil to tylko po to, by przypodobac sie Maggie. Zdawal sobie sprawe, ze wzruszy ja taki widok. Znal jej czule strony, wiec wiedzial, ktory guzik nacisnac. Przyciskal zreszta wszystkie, jeden po drugim. Tytulem proby dostawal sie juz do domu w ubieglym tygodniu. Drzwi prowadzace do piwnicy jak zwykle byly otwarte. Nie siegal po latarke, dopoki nie znalazl sie wewnatrz. Dom zostal zbudowany na naturalnym podlozu, uzupelnionym w miare potrzeb glazami. Stad do kuchni prowadzily drewniane schody. 156 Wszedl po nich i znalazl sie na parterze. Byla dwudziesta trzecia czterdziesci, srodektygodnia, wiec wszyscy poszli juz spac. Jennie, Allie i Maggie... Dla niego nie przewidziano tu miejsca. Maggie wciaz w glebi ducha pozostala prowincjuszka - wczesnie chodzila spac i wczesnie wstawala. Cisza panujaca w domu kojarzyla mu sie z kostnica, co uznal za bardzo trafne spostrzezenie. W jakims sensie to ona sama podsunela mu pomysl, ktory zrealizuje dzisiejszej nocy. Zapewne bez zlych intencji zwracala uwage na kazda informacje o mezach, ktorzy wyrzadzili krzywde komus z rodziny. Wlasnie to Will zamierzal teraz zrobic. Zabic cala trojke tutaj, w domu. A pozniej zniknac juz na dobre. Morderstwa nigdy nie zostana wyjasnione, tego mogl byc pewien. Mial przy sobie szesnastostrzalowego smithwessona i dlugi noz mysliwski. Az za duzo na te trojke. Doskonale poradzilby sobie golymi rekami. -Rodzina to prawdziwe gowno - mruknal Will, wspinajac sie po schodach wiodacych na pietro, wylozonych grubym dywanem. Z gory nie dochodzil zaden dzwiek. Moze to pulapka, przebieglo mu przez glowe. Nie, to zupelnie niemozliwe. Pociag odjezdzal ze stacji. Teraz juz nie dalo sie go zatrzymac. Nic na niebie i ziemi nie bylo w stanie zmienic jego postanowienia. Oddychal bezglosnie, idealnie miarowo. Odczuwana pewnosc siebie sprawiala mu wyrazna przyjemnosc. Ani odrobiny poczucia winy, czy chocby wahania. Wlasciwie zadnych uczuc. Tak wlasnie trzeba. Wolniutko uchylil drzwi prowadzace do sypialni. Widzial cale pomieszczenie dzieki bladej poswiacie ksiezyca wpadajacej przez okno. Zadnych niespodzianek. Nie tutaj. Nic nie moglo go juz powstrzymac. -Witaj, maly - powiedzial Will do Alliego. ROZDZIAL 119 Co to bylo, u licha? Co to takiego?Wszyscy wczesnie poszlismy do lozek, a ja niemal natychmiast zasnelam. Snilam, ze spiewam podczas wielkiego koncertu na swiezym powietrzu. Dobrze byloby zapytac doktora Freuda, co to oznacza. Obudzilam sie jednak na dobre, bo wydalo mi sie, ze slysze cos na pietrze. Czyzby Jennie dopiero kladla sie spac? Usiadlam na lozku i popatrzylam na jasne cyfry zegara: 11:45. To byla zbyt pozna pora nawet jak dla niej. Znow cos uslyszalam. Dziwne. Widocznie ktores z dzieci nie spalo. Nagle rozlegl sie nieco glosniejszy halas, jakby przesuwanie lozka. A zaraz potem stlumiony krzyk lub jek. Czyzby sluch mnie zawodzil? Wstalam i podeszlam do drzwi. Nasluchiwalam sekunde. Nic. I znow stlumiony jek, tym razem jakby dalej niz pierwszy. Trudno mi bylo okreslic, skad pochodzi. Czy to Allie? Cos mu dolega? 157 Wypadlam na korytarz. Swiatlo bylo zgaszone, wiec natychmiast je zapalilam. Nie bylonikogo. Falszywy alarm? Zapewne. Przeciez latwo moglam sobie cos ubzdurac. Wystarczylo skrzypniecie podlogi, obluzowana okiennica czy galaz ocierajaca sie o okno. Ale dla pewnosci postanowilam zajrzec do dzieci. Moze rzeczywiscie ktores zle sie czulo albo snily mu sie jakies koszmary. Bog jeden wie, ile oboje musieli przejsc. Cichutko otworzylam drzwi do pokoju Jennie, przylegajacego do mojej sypialni. Jennie nie bylo! Pedem wypadlam na korytarz i pobieglam do sypialni Alliego. Maly tez zniknal! ROZDZIAL 120 Na pewno istnieje jakies proste wytlumaczenie. Musi istniec. Mimo wszystko trzasl mnastrach. Zbieglam po schodach, glosno wykrzykujac ich imiona: -Jennie! Allie! Gdzie jestescie? Wychodzcie! Na pewno istnieje jakies proste wytlumaczenie. Dzieci nie bylo takze w holu na dole ani w salonie. Widzialam jednak swiatlo saczace sie z biblioteki. A wiec tam poszly! -Jennie?... Allie?... Cos sie stalo? Wbieglam do pokoju, z rozpedu stracajac sterte ksiazek, ktore z biurka posypaly sie na podloge. Odwrocilam sie i zatrzymalam. Wszystko we mnie zamarlo. Czas, poczucie sprawiedliwosci i dobroci we wszechswiecie... Zniknelo. Przede mna stal Will. Mial czarne wlosy i takaz brode, ale nie mialam watpliwosci, ze to wlasnie on. W reku trzymal bron skierowana w strone Jennie i Alliego. -Witaj, Maggie. Dawno sie nie widzielismy. - Powiedzial, jak zwykle opanowanym tonem. Prawdziwy psychopata. - Ciesze sie, ze cie znowu widze. -Nic wam nie jest? - zwrocilam sie do dzieci. -Nic, mamo - odrzekla Jennie. - Wszystko w porzadku. -Nic im nie zrobilem - wtracil Will. - O co ci chodzi? Nie slyszalas o prawie do odwiedzin? Zrobilam kilka krokow w jego strone. Moje serce zamarlo. Will tu byl. Will zyl! -Nienawidze cie! - syknelam. Nie bylam w stanie powstrzymac sie przed powiedzeniem tego. -Ja ciebie tez, kochanie. I to chyba znacznie bardziej niz ty mnie. Wlasnie dlatego tu jestem - oswiadczyl z usmiechem na ustach. - Mowiac szczerze, nienawidze cie juz od bardzo dawna. Przewiercalam go wzrokiem, starajac sie zachowac spokoj. -Jak smiesz tu przychodzic, Will? Po tym, co sie stalo? -Och, mam mnostwo powodow. Po pierwsze, by zobaczyc zaskoczenie i strach w twoich oczach. Uwielbiam takie spojrzenie. Sprawia mi nieopisana radosc. -To dlatego, ze jestes podlym tchorzem - rzucilam mu w twarz. -Bez watpienia masz racje. Wlasnie dlatego tu jestem. Boje sie zyc dluzej w ten sposob. -Nie zrobisz im krzywdy. Po co mialbys robic? Will wzruszyl ramionami. -Bo sa twoimi dziecmi. Bo doszczetnie mnie zniszczylas. Przed poznaniem ciebie potrafilem jeszcze jakos funkcjonowac. A teraz Maggie... zamknij sie. Mowie powaznie. Wycelowal w Alliego. Moj maly chlopczyk staral sie nie plakac, ale drzal caly. A ja nie bylam w stanie mu pomoc. Zapadlo milczenie, ktore widac sprawilo Willowi przyjemnosc, bo usmiechal sie triumfujaco i z zadowoleniem kiwal glowa. A to sukinsyn! -Dobra, sluchajcie teraz - rzekl wreszcie. - Wszyscy kladzcie sie na podloge. Twarzami w dol. Tylko spokojnie. Na podloge! Pobawimy sie, Allie. -Myslisz, ze to zrobimy? - wykrzyknela nagle Jennie. - Po co? Zebys latwiej mogl nas zabic? Po to wlasnie przyszedles, prawda? Ty smieciu! Jestes gownem, niczym wiecej. -Jennie - staralam sie ja pohamowac. Wtedy uswiadomilam sobie, do czego ona zmierza. Przynajmniej taka mialam nadzieje. Modlilam sie, by udalo sie to zrealizowac. -Nie zrobimy niczego, co nam kazesz! - krzyknelam do Willa. - Wszyscy cie nienawidzimy! -Nienawidzimy cie! - zawtorowala mi Jennie. -Nienawidzimy cie! - powtorzyl Allie swym cienkim glosikiem. Nagle Jennie skoczyla z boku na Willa, a ja sprobowalam wyrwac mu bron. Ze wszystkich sil szarpnelam go za nadgarstek obiema rekami, z determinacja wariatki! Gdy odwrocil sie do mnie, z calej sily wbilam mu kolano w krocze. Glosno jeknal. Jego uchwyt zelzal i jakos udalo mi sie wyszarpnac pistolet. Mialam go w reku! I co teraz? Co teraz? Najszybciej, jak potrafilam, odskoczylam na bezpieczna odleglosc. Jennie i Allie pospieszyli za mna. -Szybko, uciekajcie - ponaglalam dzieciaki. - Jennie, dzwon na policje. Wykrec dziewiecset jedenascie. Szybko. No, biegnij! Will patrzyl na mnie z niedowierzaniem w oczach, jakby nagle stwierdzil, ze tej sceny nie przewidywal jego scenariusz. Wreszcie usmiechnal sie w jakze charakterystyczny dla siebie sposob. To byl znowu usmiech zabojcy. -No prosze - powiedzial, oddychajac ciezko. - Sprawy przebiegaja nie do konca zgodnie z moim planem. Ale jak wiesz, dobry gracz musi umiec improwizowac. Jestem pewny, ze ciebie nigdy nie interesowala pilka nozna, lecz dla prawdziwego strzelca nie istnieje druzyna, nie liczy sie zwyciestwo czy przegrana, wazny jest tylko jeden cel - bramka przeciwnika. -Will, teraz to ty sie zamknij - polecilam. -Wiesz, jaki zamiar mialem dzisiaj, Maggie? -Tak. Zabic nas troje. Jennie, no biegnij! Allie, idz z siostra! Natychmiast! Dzwon na policje, Jennie. -Mamo - jeknela corka, z trudem dobywajac z siebie glos. - Chodz z nami. Zabierz ze soba bron i wyjdzmy stad. Chodz z nami. -A czy znasz moj ostateczny cel, Maggie? Chyba jest oczywisty. 159 Wydawalo mi sie, ze wiem. Widocznie naprawde dobrze go poznalam.-Zamordowac nas, a pozniej samemu sie zastrzelic. Will powoli zaklaskal w dlonie. Aplauz wielkiego czlowieka. -Mamo, chodz z nami - blagala Jennie. - Prosze. I wtedy Will ruszyl w moja strone. -Potrafisz to zrobic, Maggie? - zapytal. Jego spojrzenie przewiercalo mnie na wylot. -Potrafie zrobic to, co konieczne. -Mamo, prosze. -Naprawde cie na to stac, Maggie? Potrafisz jeszcze raz przezyc caly ten koszmar? Czy tez wolisz zginac? Czy potrafisz nacisnac spust? Byl coraz blizej. Strzelec. Konsekwentnie zmierzal do celu. Dzialal sam. Nie istniala dobra odpowiedz na jego pytania. Nie widzialam dla siebie zadnego wyjscia. A moze jednak je znajde? Moze... Will wciaz zblizal sie do mnie. Ani na chwile nie odrywal ode mnie oczu. I znow sie usmiechal. Strzelilam! -Mamo! Mamo! Zatoczyl sie i chwycil za noge. Niewiele brakowalo, zeby upadl. -Ooo! - warknal. - Jezu, Maggie. Jestes jak tygrysica. I znow ruszyl przed siebie. Sprawial wrazenie, jakbym wcale go nie trafila. Strzelec. Napastnik. Najlepszy na swiecie. Nie do zatrzymania, gdy zmierzal ku wytknietemu celowi. Zamordowac mnie i dzieci, tutaj, w naszym domu. Will wyjal zza pazuchy noz. Wielki, mysliwski noz. Uniosl go nad glowe, zamierzajac sie do ciosu. Strzelilam ponownie. 160 EPILOG NOCNE PIOSENKI ROZDZIAL 121 Poludniowe Connecticut na poczatku grudnia. Od strzelaniny uplynelo cztery i polmiesiaca. Will i ja wreszcie na dobre zniknelismy z pierwszych stron gazet i magazynow. Pozostala do opowiedzenia jeszcze jedna historia. Bylo jasne i chlodne popoludnie - piekna pogoda jak na te pore roku. Mnie jednak, wygladajacej przez przyciemniane szyby samochodu, wydawalo sie, ze jest dosyc ponuro. Zapewne dlatego, iz musialam sfinalizowac pewna bardzo dla mnie nieprzyjemna sprawe. Towarzyszyla mi Norma, ale to ja prowadzilam. Chcialam miec mozliwie pelna kontrole nad sytuacja. Wydawalo mi sie, ze ja zachowam. Zreszta wkrotce sie o tym przekonamy. Staralam sie byc odwazna. Przetrwac ten ostateczny sprawdzian. Nigdy nie zrobilam niczego zlego. Bronilam tylko tego, co dla mnie najcenniejsze - rodziny. Oczywiscie, ze popelnialam bledy, ale kto ich nie robi. W przypadku Willa stalam sie ofiara jego obsesji. Klamal od samego poczatku naszej znajomosci wprost genialnie, nie pozostawiajac miejsca na jakiekolwiek watpliwosci. Podczas drogi z Bedford jeszcze raz omowilam wszystko z Norma. Zatrzymalam woz przed Instytutem Zywych - budynkiem w stylu kolonialnym, polozonym na obrzezach New Haven, wcisnietym miedzy administracje college'u a wiezienie. Znajdowal sie tu szpital dla chorych psychicznie - podobno jeden z najlepszych w kraju. Wraz z Norma szybkim krokiem przemierzylysmy parking i weszlysmy do westybulu, gdzie urzedowala recepcjonistka w bialym stroju pielegniarki. -Chcialybysmy zobaczyc sie z panem Shepherdem - powiedzialam do kobiety, ktora nawet jesli mnie rozpoznala, nie okazywala tego. Bylam jej wdzieczna. -Zaraz ktos zaprowadzi panie do jego pokoju - poinformowala, a po chwili pojawil sie mezczyzna, ktory powiodl nas w glab budynku. Gdy wskazal nam pokoj Willa, zatrzymalam sie niezdecydowana. -Mozesz tu na mnie poczekac? - zwrocilam sie do przyjaciolki. - Chyba wole zrobic to sama. -Jestes tego pewna, Maggie? Nie musisz sie w ten sposob karac, kochanie. -Jestem pewna. Juz sie go nie boje. - Przynajmniej nie tak, jak kiedys, pomyslalam. -A wiec dobrze. Poczekam na zewnatrz. Moze przygrucham tu sobie jakiegos sympatycznego wariata. Mezczyzna otworzyl drzwi i weszlam do srodka. Nie zawahalam sie ani na moment. Moim oczom ukazal sie prosto umeblowany pokoj. Zascielone lozko, biurko, fotel, krzeslo i stojaca lampa byly jedynymi meblami. Na przeciwleglej scianie wisiala polka z kilkoma ksiazkami, a ponizej niewielka umywalka. Wystroj przypominal cele wiezienna, tyle tylko, ze tu bylo nieco przyjemniej. Will stal przy oknie. Patrzyl na mnie, a wlasciwie powinnam powiedziec - przeze mnie. Nie boje sie juz. Zrobie wszystko, co bedzie konieczne, powtarzalam sobie w myslach. 161 Jezeli to w ogole mozliwe, Will byl chyba jeszcze przystojniejszy niz wtedy, gdy spotkalam go po raz pierwszy, w Londynie. Wlosy mial znow naturalne, jasne, dlugie i zmierzwione. Odbijaly sie w nich promienie zachodzacego slonca.-Witaj, Will. Cisza. Twarz mial gladko ogolona i blada, a cialo az emanowalo kocia sprawnoscia, nawet gdy stal bez ruchu. -To ja, Maggie. Wyglada jak wyrosniety chlopiec, pomyslalam, przypominajac go sobie na pierwszym przyjeciu w "Lake Club", na naszym weselu, opowiadajacego mi o swoim bolu i smutku, permanentnie mnie oklamujacego. Kiedys go kochalam. Moze dlatego, ze potrafil przemienic sie w istote, ktorej nie sposob bylo nie kochac. Oszukal tak wielu ludzi... Chyba pol swiata. A najwiecej wysilku wlozyl w oszukiwanie wlasnie mnie. Wydobyl z siebie dziwny dzwiek - piskliwy jek, ktory rozszedl sie echem po pokoju. Drugi strzal, ktory oddalam w swoim domu, trafil go w glowe. Kula zesliznela sie po kosci, ale i tak spowodowala nieodwracalne zmiany. -Yyyyje... Yyyyje - powiedzial do mnie. Zrobil to z wyraznym wysilkiem, ale nie bylam w stanie go zrozumiec. Co chcial mi przekazac? Zwracal sie do mnie po imieniu? Nie, chyba nie. Wiec o co mu chodzilo? Usiadlam na twardym krzesle naprzeciw i zmusilam sie do popatrzenia mu prosto w twarz. Przykro mi za to, co ci zrobilam, Will. Ale nie czuje sie winna. Jestem przekonana, ze zasluzyles sobie na los, jaki cie spotkal. Pomyslalam o morderstwie, ktore popelnil w Bedford Hills. O jego napawajacej przerazeniem zdradzie. O tym, jaka krzywde wyrzadzil Jennie i Alliemu. I o tym, co zamierzal zrobic z nami wszystkimi. Nie potrafilam jednak calkiem go znienawidzic. Nie teraz. Nie w takim stanie, w jakim obecnie sie znajdowal. -Will, slyszysz mnie? Rozumiesz, co do ciebie mowie? Wciaz patrzyl na mnie niewidzacym wzrokiem. Nie docieralo do niego to, co mowilam. Juz na zawsze zaglebil sie we wlasnym, niedostepnym dla innych swiecie. Jaka szkoda, pomyslalam, przygladajac mu sie. Wciaz jestes silny. Wygladasz tak mlodo, tak obiecujaco. Ale juz nigdy nie zrobisz mi krzywdy. Nie skrzywdzisz moich dzieci. Juz sie ciebie nie boje, Will, uswiadomilam sobie. Tuz po siedemnastej przyszedl jego opiekun. Juz z daleka dzwonil kluczami, bym uslyszala, ze nadchodzi. -Koniec odwiedzin - powiedzial. -Dziekuje. Prosze pozwolic mi zostac z nim jeszcze minute. Slonce swiecilo z kazda chwila slabiej, kryjac sie powoli za horyzontem. Wstalam i podeszlam do okna, przy ktorym Will wciaz stal bez ruchu. Odwrocilam sie w jego strone. 162 -Tak mi ciebie zal - powiedzialam. - Ale nie potrafie ci wybaczyc. Chcialam, zeby odezwal sie chocby slowem, takim, ktore pozwoli mi go zapamietac. W glebi duszy liczylam na to, ze jakos wytlumaczy, dlaczego chcial mnie zabic. Dlaczego nas krzywdzil. Kim tak naprawde byl Will Shepherd? Watpilam, by poza nim wiedzial to ktokolwiek na swiecie.-No coz, zegnaj. Will, naprawde bardzo mi ciebie szkoda. Ruszylam do drzwi. Odwrocilam sie do niego plecami. Naprawde juz sie go nie balam. ROZDZIAL 122 Nagle Will wydal z siebie potezny ryk, ktory rozniosl sie echem po calym szpitalu. Odwrocilam sie na piecie. Jego cialem wstrzasaly intensywne drgawki. Jak spod ziemi pojawili sie trzej silnie zbudowani opiekunowie. Jeden z nich mial przygotowana strzykawke z jakims srodkiem. Widac juz wczesniej zdarzaly sie podobne sytuacje. -Yyyyje! - krzyknal Will. -Yyyje! Yyyje! - wyl. Jego twarz i szyja spurpurowialy, a zyly zarysowaly sie wyraznie pod skora. Popatrzylam na niego pelna przerazenia. Czyzby jednak usilowal mi cos powiedziec? Ale w jego oczach nie bylo nawet najmniejszego sladu swiadomosci. Zostal pchniety na lozko i zobaczylam, ze sie zmoczyl. Blond Strzala moczacy spodnie. Musialam sie stad jak najszybciej wydostac. I tak nic nie moglam juz dla niego zrobic. Norma czekala na mnie w korytarzu. -Maggie! Moj Boze! Co tam sie dzieje? Nic ci nie jest? - dopytywala sie. Objelam ja ramieniem i przytulilam, jakby to moglo stlumic dzwieczace mi w uszach krzyki Willa. Opuscilysmy budynek i przeszlysmy na parking otoczony rzucajacymi dlugie cienie drzewami. Zatrzymalam sie jeszcze na moment i obejrzalam. Wydalo mi sie, ze ktos wlasnie wydostal sie z grobu. Ogarnelo mnie obezwladniajace przeswiadczenie, ze cos mnie sciga. Nadal dzwieczal mi w uszach ten nieartykulowany krzyk, widzialam te pozbawione zycia oczy... Ale przez okno pokoju Willa nikt na mnie nie patrzyl. Gdy sie obejrzalam, nikogo w nim nie bylo. ROZDZIAL 123 W swym prawie pustym, sterylnym pokoju Will krzyczal bez konca. Nie przestawal ani na chwile. Nie zwazal na narastajacy bol i pieczenie w gardle. Krzyczal, kiedy nocna obsluga usilowala go nakarmic, przebrac i polozyc do lozka. Jego sila i wytrwalosc zadziwiala ich wszystkich. Wciaz byl mlody, wysportowany i niezwykle sprawny. -Yyyyje! Yyyyje! - wrzeszczal wciaz to samo. -Yyyyje! Yyyyje! Yyyyje! -YYYYJE! 163 Widzial dzisiaj Maggie. Byl swiadom wszystkiego, co dzialo sie wokol niego. Chcial z nia mowic, ale nie byl w stanie. Potrafil wydobyc z siebie tylko ten krzyk. Ale dlaczego ona go nie rozumiala? Ona i wszyscy wokol?-Yyyyje! Ja zyje! Nie zostawiaj mnie tutaj! Jestem uwieziony w swoim ciele! Czy tego nie widzisz? Dlaczego mi nie pomozesz? -Yyyyje! Ja zyje! Bylam juz w polowie drogi do Bedford, gdy nagle zrozumialam, co Will chcial mi przekazac. Porazilo mnie to jak grom z jasnego nieba i az odebralo oddech. Ale wiecej juz do niego nie pojechalam. I nigdy tego nie zrobie. Koniec. 164 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-07 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/