Wessel Deborah - Jako i my

Szczegóły
Tytuł Wessel Deborah - Jako i my
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wessel Deborah - Jako i my PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wessel Deborah - Jako i my PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wessel Deborah - Jako i my - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Deborah Wessel Jako i my odpuszczamy naszym winowajcom Ojciec Malone przestał modlić się o spełnienie swojego największego marzenia od dnia, gdy skończył pięćdziesiąt lat. Już jako młody człowiek prosił Boga o dar pięknej wymowy i o łaskę, dzięki której potrafiłby swoim przykładem zachęcić jakiegoś chłopca do obrania stanu duchownego. Teraz, jako mało przedsiębiorczy, ale zapracowany ksiądz w parafii Świętego Różańca miał zbyt wiele rzeczy, o które powinien się modlić. Czasami był tak zajęty, że w ogóle brakowało mu czasu na modlitwę. Jednak tego właśnie ranka ojcu Malone przydałaby się chociaż odrobina elokwencji. Co roku w czerwcu wygłaszał kilka szczerych, porywających słów do grupy młodzieży, która miała przystąpić do sakramentu bierzmowania. Tegoroczne kazanie było jeszcze mniej udane niż zwykle. Następnego dnia przyjeżdżał z Bostonu biskup Davison. Ojciec Malone jasno powiedział, że od młodzieży, wkraczającej w dorosłe chrześcijańskie życie oczekuje zachowania odpowiedniego do powagi sytuacji. Potem przez prawie kwadrans nakłaniał uczniów do przeanalizowania celów, jakie stawiają sobie w życiu i do porównania ich z nauką Chrystusa. Jednak w tym czasie klasa starannie przyglądała się blatom ławek, ubraniom kolegów, a przede wszystkim zegarowi wiszącemu na ścianie. - Tak więc, dziewczęta i chłopcy - kończył ojciec Malone, który nagle poczuł się zmęczony dźwiękiem własnego głosu - powinniście brać przykład raczej z waszych rodziców i nauczycieli, a najbardziej z nauki naszego Pana Jezusa Chrystusa, nie zaś z gwiazd rocka i aktorów, którzy... Jeden z chłopców zachichotał nagle, patrząc na innego, który udawał gitarzystę; siedzące obok dziewczyny zaczęły się śmiać. Siostra Anna, stojąca z tyłu klasy, spojrzała i chciała już podejść w ich kierunku. Jednak ojciec Malone potrząsnął przecząco głową. Spokojnie skończył mówić i wyszedł, ledwie słysząc uprzejme podziękowania zakonnicy. Tego wieczora ojciec Malone usiadł na najmniej wygodnym, krytym szorstkim materiałem fotelu. Chciał być pewny, że nie zaśnie i zaczął się zastanawiać, czym jeszcze powinien się zająć w tym tygodniu. Miał przecież na głowie masę spraw administracyjnych - budżet, projekty, raporty. Wszystko, co było związane z działalnością nowoczesnej, dużej parafii. Ojciec Malone był doskonałym administratorem. Chciałby jeszcze być lepszym księdzem. Spojrzał przez okno. Ze swojego miejsca widział czubki klonów otaczających boisko po drugiej stronie ulicy i fragment spokojnego, wieczornego nieba. Właściwie nie lepszym, ale bardziej bezpośrednim, takim, który budziłby zaufanie i sympatię na równi z szacunkiem. Kiedy był chłopcem, ojciec Simmons stanowił dla niego największy autorytet i to on właśnie sprawił, że młody Malone otworzył swoje serce na wezwanie Kościoła. Teraz służba i poświęcenie były ostatnią rzeczą, która pociągała młodzież. Czy obecność ojca Simmonsa mogłaby coś zmienić? Czy umiejętność nawiązania kontaktu z ludźmi jest naprawdę taka ważna...? - To bardzo interesujące pytanie, ojcze - powiedział biskup, który pojawił się nagle. Szczupła postać wyraźnie odcinała się od jasnych drzwi korytarza. Ojciec Malone spojrzał przerażony, wstał i zaczął gorączkowo szukać lampy. - Bardzo przepraszam - powiedział zmuszając się do uśmiechu, z którym czuł się jeszcze głupiej. Nie znał tego biskupa, a może zapomniał o umówionym spotkaniu? - Musiałem... Wydaje mi się...Chyba się zdrzemnąłem. Nie zauważyłem wejścia waszej ekscelencji. - Oczywiście, że nie. - Uśmiech nieznajomego był rozbrajający, uścisk ręki chłodny, lecz stanowczy. - Czy mogę usiąść? - Tak, przepraszam, oczywiście. - Bierzmowanie, na pewno o to chodzi. Biskup Davison był już starszym człowiekiem, prawdopodobnie zachorował. - Zastanawiasz się - powiedział biskup - czy zastępuję biskupa Davisona. Jesteś zdziwiony moim wczesnym przyjazdem i trochę niezadowolony, że przyłapałem cię w czasie drzemki. Usiłujesz sobie przypomnieć, czy już kiedyś się spotkaliśmy. Ksiądz zaczerwienił się. - Obawiam się, że... - Nie obawiaj się. - Biskup podniósł rękę i ojciec Malone nagle poczuł, że ogarnia go spokój. Jakaś dziwna, obezwładniająca siła zatrzymała go w fotelu. Biskup był pełnym godności, wysokim, przystojnym mężczyzną, w oczach miał coś dziwnie jasnego i nieruchomego. - Nie obawiaj się - powtórzył. - Chciałbym po prostu porozmawiać z tobą o problemach Kościoła i podsunąć ci kilka myśli. Może zdołam ci pomóc w pokonaniu twoich problemów. - Moich? - Tak. Mówię o twoich problemach w nawiązywaniu kontaktu z młodzieżą. O twoim, nazwijmy to, braku elokwencji. Ludzie nie czują się z tobą swobodnie, ojcze. Nie trafiasz do nich. Ojciec Malone zamknął na chwilę oczy i potrząsnął głową. Zupełnie nie mógł zebrać myśli. - Bardzo chciałbyś do nich dotrzeć, prawda? - Biskup mówił dalej. Jego głos był spokojny, ale stanowczy. - Nie ograniczać się do spraw administracyjnych, ale być duchowym przewodnikiem swojej parafii. Pragniesz, aby młodzi ludzie poszli za twoim przykładem i wstąpili w stan duchowny. Czyż nie, ojcze? Czy nie jest to twoim największym pragnieniem? Ksiądz spróbował wstać, ale delikatna siła zatrzymała go na miejscu. - Zapewniam cię, że to bardzo wzniosły cel - powiedział biskup nagle ożywiony. - W naszym kraju coraz bardziej brakuje księży. W 1967 - przepraszam za ten krótki wykład - w 1967 roku w Stanach Zjednoczonych było sześćdziesiąt tysięcy księży. Dziś zostało już tylko czterdzieści pięć, a liczba wiernych znacznie wzrosła! Czy wiesz, jaki jest dziś przeciętny wiek amerykańskiego księdza? Wiesz? - Przypuszczam, że mniej więcej taki, jak mój. Około pięćdziesiątki? - Pięćdziesiąt dziewięć lat, ojcze. Pięćdziesiąt dziewięć! - Biskup podkreślał każde słowo uderzając dłonią o poręcz krzesła. - Niebezpiecznie blisko wieku emerytalnego, przyjacielu. A co się stanie, kiedy oni przestaną pracować? Kto zastąpi ich w służbie Bożej? Ksiądz potrząsnął głową nic nie mówiąc. Było to pytanie, które sam często sobie zadawał, z odrobiną goryczy obserwując, jak chłopcy ignorują go w czasie lekcji i drwią z niego. - Śmieją się z ciebie - powiedział biskup miękko, bez ironii. - Ale nie z twojej wiary. Oni po prostu powierzchownie oceniają twoje zachowanie, sposób bycia. To cecha wszystkich młodych ludzi. Wydajesz im się zimny i nieszczery. Ojciec Malone spojrzał przed siebie, zawstydzony prawdą, którą usłyszał. Ten człowiek nie mylił się. - Ja dużo wiem, ojcze. Wiem, że twoje życie wkrótce się zmieni. Ojciec Malone spojrzał zaniepokojony. - Czy moja praca tutaj... hmm... czy mają zamiar się mnie... - Nie, nie, nic takiego. Po prostu chcę ci dać szansę. - Biskup sięgnął do kieszeni i wyjął gładkie, srebrne pudełko. - Kiedyś załatwialiśmy takie sprawy za pomocą wizji i tajemniczych głosów, ale dziś to denerwuje ludzi. Zresztą osiągnięcia techniki są tak wygodne. Skierował pudełko w stronę telewizora stojącego w rogu pokoju. Na ekranie pojawił się bardzo wyraźny obraz. Miało się wrażenie, że to rzeczywistość. Ojciec Malone zobaczył siebie, siedzącego przy głównym stole w czasie jakiejś oficjalnej uroczystości. Na pewno to był on, ale całkiem siwy. Twarz miał pooraną zmarszczkami. Widział siebie jako starego człowieka. - To przyjęcie wydane z okazji twojego przejścia na emeryturę. Masz ponad siedemdziesiąt lat. Spójrz uważnie na twoich towarzyszy przy stole. Było tam około dwunastu ludzi, w różnym wieku. Śmiali się i żartowali, ale ich uwaga przez cały czas skupiona była na nim. W oczach widać było podziw i miłość. - To twoi uczniowie, ojcze. Taki żarcik na twoją cześć. Oni wszyscy odkryli w sobie powołanie kapłańskie pod twoim wpływem. A jest ich jeszcze więcej! Najmłodszy, jak mi się wydaje, będzie wtedy miał dziesięć lat. Pomyśl, jak wiele dobrego mogliby uczynić. Znowu poruszył srebrnym pudełkiem i obraz zniknął. Ksiądz jeszcze raz spróbował wstać, walcząc z obezwładniającą go dziwną siłą. - Kim jesteś? - zapytał, zdziwiony strachem we własnym głosie. - O co chodzi? Biskup siedział spokojnie. - Jestem Szatanem - powiedział i uśmiechnął się uspokajająco. - Albo raczej jednym z wcieleń Szatana. To jest o wiele bardziej skomplikowane, niż wy, ludzie, sobie wyobrażacie. Wybrałem taką postać, żeby nie zdziwiło cię moje pojawienie i byś mnie wysłuchał. Udało mi się, prawda? - To mi się śni. Musiałem zasnąć. - Oczywiście. Ale zapewniam cię, że nie obudzisz się, zanim nie skończymy rozmowy. Nie jesteś ciekaw, co chcę ci zaproponować? Biskup - wciąż trudno było myśleć o nim inaczej - skrzyżował ręce i czekał. Ojciec Malone przeszedł przez pokój, próbując odzyskać jasność umysłu. Doszedł do drzwi, potem odwrócił się. - Przypuszczam, że sam mi to powiesz - usłyszał swój głos.- No, proszę! - Chcemy tylko duszy - powiedział POWOLI biskup. - Jednej duszy. - Mojej! Chcecie, żebym sprzedał wam swoją duszę? - Nie, prawdę mówiąc, nie twoją. Czyjąś duszę. Znowu poruszył srebrnym pudełkiem. Tym razem obraz był ciemniejszy, postacie idące nocą po ulicy. Jedna z nich - młody chłopak - zatrzymała się i wydawało się jakby spojrzała na Ojca Malone. - Anthony da Silva - powiedział biskup - Tony. Poznajesz go? Był to typowy mieszkaniec rybackiej wioski w Nowej Anglii. Młody, ciemnowłosy, wyraźnie portugalskiego pochodzenia. Ale arogancja, rysująca się na jego twarzy, miała w sobie coś znajomego. - Chyba tak - powiedział ksiądz. - Czy on jest z mojej parafii? - Oficjalnie tak. Ostatni raz był na mszy w wieku dwunastu lat. Teraz ma siedemnaście. Kilka miesięcy temu wybił szybę w twoim samochodzie piłką baseballową. Robiłeś mu na ten temat wymówki. Zastanawiałeś się nawet, czy nie zrobił tego specjalnie. - Teraz pamiętam. - Ojciec Malone przypomniał sobie nie tyle twarz chłopca, ile jego szyderczy uśmiech. PRZEPRASZAM, OJCZE. CO ZA SZKODA, OJCZE. - Miałeś rację, zrobił to specjalnie - powiedział biskup. - Ale on też robił dużo gorsze rzeczy i nie zmieni się. Przekonasz się o tym bardzo niedługo. Twoja część umowy nie będzie trudna. Kiedy obraz znowu zaczął znikać, oczy chłopca wydawały się śledzić ojca Malone. Teraz się obudzę, pomyślał. To jakiś idiotyczny sen i muszę się obudzić. - Nie zgadzam się - powiedział głośniej niż miał zamiar. Ale przecież nie miało to i tak żadnego znaczenia. Nie mógł obudzić pani Reardon, skoro spał. - Oczywiście, że tego nie zrobię. Nie mógłbym. Nie mam władzy nad duszą innego człowieka. - Ależ tacy ludzie jak Tony nie władają swoimi duszami. Nie wierzą w ich istnienie. Poza tym, nawet gdybyś zrobił wszystko, żeby przekląć duszę Tony'ego, on cię wyśmieje. Tak jak robił to dotąd. - Ale dlaczego akurat da Silva? I dlaczego nie pozwolić mu, żeby sam doprowadził do upadku swoją duszę? Biskup przechylił głowę, wyraźnie zainteresowany i rozbawiony. - Powiedzmy, że nam bardzo by to odpowiadało, a dla ciebie nie byłoby dużym kłopotem. Pomóż mu tylko upaść jeszcze niżej. Tu rzucisz jakieś słowo, tam czegoś nie zauważysz. To wszystko. A w zamian możesz bardzo dużo zyskać. Nowych bojowników dla Kościoła, wiernych uczniów dla siebie. Pragnienie twego serce spełni się dzięki twojej własnej pracy. - Nie. - Pomyśl o tym. - Nie. - Teraz się obudzisz. Bardzo mi było miło z tobą porozmawiać, ojcze. Jeszcze wrócę... - Wielkie nieba, ojcze! Co ojciec tu robi, w środku nocy, przed włączonym telewizorem? - Zamiast biskupa pojawiła się nagle pani Reardon, owinięta różowym szlafrokiem. Wyłączyła brzęczący monotonnie telewizor i spojrzała z dezaprobatą. Zawsze miała mu coś za złe. - Program już dawno się skończył. Znowu zasnął ksiądz na swoim krześle? - Tak, tak mi się wydaje. Zgaszę światło. Odwróciła się, stojąc już w przedpokoju. - Czy ktoś tu był dziś wieczorem? - Nie, nikogo - pani Reardon wzruszyła ramionami. - To nawet dziwne. Ani jednego telefonu przez cały wieczór. Miło czasem mieć trochę spokoju. Ojciec Malone nie mógł się jednak uspokoić na wspomnienie tego wieczoru. Każde słowo z rozmowy z biskupem - z DIABŁEM, poprawił sam siebie - wciąż było żywe w jego pamięci, rodząc coraz to nowe pytania. Dlaczego moce piekielne wybrały akurat jego, zwykłego księdza, pracującego w zwykłej parafii, ażeby kusić go tą dziwną propozycją? Czyżby okazał się być człowiekiem słabej wiary? Czy jego skryte marzenie, żeby pociągnąć swoim przykładem młodych, było aż takim grzechem? Kiedy ojciec Malone ścielił łóżko, ekran telewizora jakby uniósł się w powietrzu. W wyobraźni, rozbudzonej jeszcze przez marzenia, z łatwością ujrzał siebie otoczonego podziwem młodych księży, których przyciągnął swoją wiarą do służby Bożej. Miał poczucie satysfakcji z dobrze spełnionej misji. Zobaczył, jak wiele dobra mogliby uczynić! Kontynuując swoją pracę, jeszcze przez wiele lat po śmierci ojca Malone czciliby jego pamięć. Obraz Anthony'ego da Silva wydał mu się w porównaniu z tym dziwnie niewyraźny i blady. W końcu podjął decyzję. Oczywiście nie decyzję w sprawie propozycji Szatana. O poświęceniu jakiejkolwiek duszy nie mogło być mowy niezależnie od tego, jak nęcąca była pokusa. Nawet przez moment się nad nią nie zastanawiał. Jego decyzja dotyczyła poważnej rozmowy, którą chciał odbyć z ojcem Josephem Barnettem, swoim duchowym doradcą, u którego spowiadał się raz w miesiącu i z którym dyskutował o wątpliwościach, jakie rodziły się w jego umyśle. Ojciec Malone nie lubił tego, wyznaczonego z urzędu, spowiednika. Barnett był niskim, niecierpliwym staruszkiem, który dużo i głośno się śmiał. Ojciec Malone postanowił więc porozmawiać z biskupem Davisonem. Ale przecież biskup zjawi się dopiero w południe, na godzinę przed ceremonią bierzmowania, a on musi poradzić się kogoś natychmiast. Rozmyślał dalej, leżąc w łóżku. Dzwonić do ojca Baretta teraz, budzić go ze spokojnego snu i próbować mu wytłumaczyć, co się stało... Ojciec Malone zdawał sobie sprawę, że jego opowiadanie brzmiałoby nieprawdopodobnie, idiotycznie, jak dziecinny sen, i Barnett tylko śmiałby się z niego. Nie. Zadzwoni rano, gdy będzie w stanie uporządkować myśli. Oczywiście rano, zajęty ostatnimi przygotowaniami do uroczystej mszy i uspokojony światłem czerwcowego dnia przebijającym się przez gałęzie klonów, nie zrobił tego. Dzwonić do księdza Barnetta tylko dlatego, że miał zły sen? Narazić się na ośmieszenie najbardziej skrytych ambicji? Nie! Ojciec Malone przyrzekł sobie kłaść się wcześniej, zasypiać w łóżku i zajął się codziennymi sprawami. Po szybkim śniadaniu pierwszym jego obowiązkiem było otworzenie kościoła, zanim członkowie Towarzystwa Imienia Jezusowego przyjdą ułożyć kwiaty. Białe ściany i oszczędny wystrój kościoła sprawiały skromne wrażenie, ale ojciec Malone był dumny z panującego tam porządku i nagłośnienia, dowodu jego zaradności finansowej. Otworzył szeroko główne drzwi, chcąc wpuścić do środka trochę światła i wszedł do kościoła. Zanim jeszcze jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, poczuł jakiś dziwny, nieprzyjemny zapach. Kiedy rozejrzał się, zobaczył, że kościół, jego kościół, został zdewastowany. Ojciec Malone najpierw zwrócił uwagę na rzucające się w oczy drobiazgi, potem dopiero spostrzegł, jak ogromne były zniszczenia. Na podłodze głównej nawy leżały podarte śpiewniki, kuty z żelaza świecznik był przewrócony, dookoła widać było rozbite szkło. Mosiężne świeczniki z kaplicy Najświętszej Marii Panny leżały poprzewracane, a figura Matki Bolesnej rozbita za małym ołtarzem. Ojciec Malone zbliżył się powoli do kaplicy, z trudem powstrzymując łzy. Kiedy pochylił się, żeby podnieść figurę, kątem oka zobaczył coś kolorowego. Z tyłu, na ścianie narysowane były czerwoną farbą jakieś nic nie znaczące znaki i wielki napis "SPIERDALAJ, MALONE". - Proszę księdza, proszę księdza! - Pani Reardon stała jak sparaliżowana w głównym drzwiach kościoła, bojąc się wejść do środka. Spojrzała na ojca Malone i w jego oczach też spostrzegła przerażenie. - Ojcze, biskup Davison przyjechał. Prowizorycznie uprzątnięto kościół i msza rozpoczęła się z trzygodzinnym opóźnieniem. Co prawda, kaplica Matki Boskiej była pusta, a w powietrzu unosił się zapach świeżej farby. Biskupa Davisona zapewniono, że podobny wypadek zdarzył się po raz pierwszy i że ojciec Malone cieszył się powszechnym szacunkiem wśród młodych parafian. Wszyscy zgodzili się, że był to odosobniony przypadek, bardzo niefortunny, ale nie szokujący w obecnych, trudnych czasach. Policja doszła do podobnego wniosku. - Może któreś dziecko miało do ojca jakąś osobistą urazę? - spytał wysoki, spokojny porucznik, który przyszedł po południu na plebanię. Spojrzał na raport, który trzymał w ręku. - Widzę, że użyto nazwiska księdza. Ale przecież jest ono wymienione na tablicy przed kościołem. Myślę, że bez specjalnych trudności wyważyli boczne drzwi, może szukając czegoś, co można by ukraść. Kiedy nic nie znaleźli, wściekli się. Chyba że ma ojciec jakieś podejrzenia, kto mógł to zrobić? - Nie - powiedział ojciec Malone, mając wciąż przed oczami obraz z ekranu telewizyjnego. - Nie mam pojęcia. Ale podejrzenia rosły w nim z dnia na dzień, a wraz z nimi złość. Poprosił, żeby na wszelki wypadek sprawdzono rodzinę da Silva. Ojciec nie żył od dawna, matka była członkinią Towarzystwa Imienia Jezusowego, córka uczęszczała na lekcje religii. Syn Antoni nie był bierzmowany. Po serii drobnych zatargów z prawem nie mieszkał w domu. Adresu brak. Ksiądz nie miał żadnych wątpliwości, że ten właśnie arogancki chłopak najpierw zniszczył samochód Ojca Malone, a teraz zbezcześcił kościół i przysporzył wszystkim tyle kłopotów. Jeszcze jeden, który ciągle czegoś żąda, nie dając z siebie nic w zamian. W następną niedzielę w czasie mszy ojciec Malone przekładał przez chwilę notatki. Potem odłożył je i zaczął mówić od siebie. Większość kongregacji stanowili ludzie starsi, głównie wdowy, ale były też całe rodziny i dzieci w różnym wieku. Ksiądz zwrócił się szczególnie do młodzieży, tak jakby chciał przemówić do każdego z nich oddzielnie. - Wiecie wszyscy, co zdarzyło się w naszym kościele tydzień temu. Ktoś włamał się i urządził sobie doskonałą zabawę. Widać, według niego, podarcie śpiewników, zniszczenie wizerunku Matki Bolesnej i wypisanie przekleństw na ścianie domu Bożego, to świetna rozrywka. Chciał się trochę pośmiać i udało mu się. W kościele panowała absolutna cisza. Ojciec Malone słyszał bicie własnego serca. - Dziewczęta i chłopcy, to my powinniśmy z niego drwić. Z kogoś, kto musi się posuwać do tak barbarzyńskich czynów, żeby znaleźć satysfakcję w swoim pustym życiu, można się tylko śmiać. Ale prawdziwą satysfakcję mogli w ostatnią niedzielę odczuwać ochotnicy, którzy posprzątali i odmalowali kościół. Wszyscy ci, którzy starają się, żeby nasza wspólnota parafialna służyła Bogu i wspomagała jego lud. I to właśnie wy, młodzi, możecie mieć satysfakcję z tego, że potraficie odrzucić takie zachowanie i że pomagacie waszym rodzicom i przyjaciołom w pracy dla dobra Kościoła. To wy będziecie się śmiali ostatni, dlatego że właśnie wy żyjecie pełnym życiem, cieszycie się miłością Boga i osiągniecie życie wieczne... Ojciec Malone mówił dwadzieścia pięć minut i przez ten czas nikt nawet się nie poruszył. Na zakończenie mszy, gdy pojawił się w drzwiach kościoła, żeby przywitać się z kilkoma starszymi parafianami, którzy czasami chcieli z nim porozmawiać, zobaczył tłum ludzi czekających na niego. Wiele osób chciało uścisnąć mu dłoń. - Bardzo dobrze ksiądz to ujął. - Wyjął mi to ojciec z ust. Cieszę się, że mój syn i jego koledzy mogli to słyszeć. - Czy możemy ojcu jakoś pomóc? Czy rozpoczęto już zbiórkę pieniędzy na nową figurę Matki Boskiej? W końcu usłyszał dziecinny głos małego, zaczerwienionego z przejęcia chłopca. - Ojcze, czy mógłbym czasami z ojcem porozmawiać? Chciałbym zostać ministrantem. Mama powiedziała, że mogę ojca o to zapytać. - Oczywiście, mój synu. - Ojciec Malone miał nagle ochotę przytulić chłopca i rozpłakać się z radości, ale tylko poklepał go po ramieniu drżącą dłonią. - Oczywiście, że możesz ze mną porozmawiać. Ojciec Malone skończył pięćdziesiąt jeden lat. Miał tyle samo pracy, co zwykle, ale wykonywał ją z radością. Kaplica Matki Boskiej od dawna już była odnowiona. Parafia zyskała trzech nowych ministrantów. Długie godziny cierpliwych ćwiczeń, zwykle późno w nocy lub wcześnie rano, tak bardzo zmieniły kazania ojca Malone, że nawet pani Reardon nie mogła wyjść z podziwu. Ciepłe przyjęcie tych kazań ułatwiało księdzu nawiązanie szczerego kontaktu z parafianami, którzy teraz zaczęli darzyć go zaufaniem i sympatią. Ojciec Malone polubił nawet poczucie humoru ojca Barnetta. Włamanie do kościoła nie powtórzyło się nigdy więcej. Zdarzył się tylko pewien drobny incydent, dokładnie w wieczór pięćdziesiątych pierwszych urodzin ojca Malone. Siedział późno wieczorem w swoim biurze przeglądając notatki do kazania, które miał wygłosić do młodzieży przed sakramentem bierzmowania. Będzie musiał pamiętać, żeby nie mówić do nich dziewczęta i chłopcy. Wydaje się, że w tym wieku bardzo tego nie lubią. Spojrzał na półkę nad biurkiem. Leżały tam życzenia urodzinowe od pani Reardon, która wyjechała właśnie na wakacje; od siostry; kilka kartek od przyjaciół i jedna, bardzo duża i kolorowa, podpisana przez wszystkich ministrantów. Niektórzy z nich napisali nawet specjalne życzenia. Ojciec Malone czytał je kolejny raz, gdy z zewnątrz usłyszał krzyk i odgłos kroków. - Hej, ojcze! Ksiądz szybko przeszedł przez korytarz do pokoju, którego okna wychodziły na ulicę. Jakiś człowiek stał oparty o wejście, trzymając w ręku butelkę piwa. Podniósł ją i zapukał dnem w drzwi, oblewając płynem swoją skórzaną kurtkę. - Hej, ojcze, chciałbym z ojcem porozmawiać! - Chwiejnie odszedł od drzwi i zajrzał przez okno. - Jest tam kto?! Był to Anthony da Silva, twarz miał zapuchniętą, skrzywioną. Ojciec Malone gwałtownie odsuwając się od okna potknął się o stojący obok fotel. Usiadł, czując, że drżą mu kolana i nagle przypomniał sobie ten dziwny sen sprzed roku. Starał się wyrzucić go z pamięci, więc szczegóły zatarły się, ale wtedy, we śnie ktoś powiedział mu, że Anthony da Silva robił straszne rzeczy i miał zrobić jeszcze gorsze. Reszta snu była zbyt absurdalna, żeby przywiązywać do niej wagę. - Pytałem, czy ktoś jest w domu! Ciekawe, czy sąsiedzi mogli to słyszeć. Ojciec Malone wiedział, że powinien zejść na dół, ale na samą myśl o tym przechodził go dreszcz. Ten chłopak był pijany albo pod wpływem narkotyków, równie dobrze mógł mieć w kieszeni pistolet. Wpuszczenie go do środka byłoby bardzo nierozsądne. Właściwie dlaczego miałby to robić? Dlaczego miałby ryzykować dla takiego grzesznika jak Anthony da Silva? - Ojcze? Hej, ojcze? - Głos zabrzmiał bezradnie jak u zagubionego dziecka. - Naprawdę muszę z ojcem porozmawiać! Ojciec Malone spojrzał w dół. Może chłopak chciał go przeprosić za zdewastowanie kościoła? Ale co warta była teraz jego skrucha? Przypomniał sobie wyraz twarzy biskupa Davisona w czasie oglądania zniszczeń. Przypomniał sobie te obrzydliwe rysunki na ścianach i aż zarumienił się ze wstydu. Żeby taki chłopak publicznie poniżał swojego proboszcza... Tego nie mógł wybaczyć. Nigdy. Znowu usłyszał pukanie, które jednak po chwili ucichło. "SPIERDALAJ, MALONE!" Ojciec Malone wstał i poszedł do swojego gabinetu, żeby wezwać policję. Usłyszał jednak oddalające się kroki i odgłos silnika samochodu. Odłożył słuchawkę i automatycznie zaczął przeglądać notatki do kazania, ale jakoś nie mógł się skoncentrować. Tego dnia dłużej niż zazwyczaj czytał w łóżku, aż wreszcie przestał myśleć o wieczornym wydarzeniu. W końcu był to tylko mało znaczący incydent. Postanowił, że rano zadzwoni do matki Anthony'ego da Silvy. Książka wypadła mu z ręki. W drzwiach pojawił się biskup. Ojciec Malone próbował wstać, ale dziwnie znajoma, delikatna siła zatrzymała go. Patrzył na ciemną postać. - Chciałem - biskup podszedł bliżej światła. - Chciałem ci podziękować za pomoc. Teraz chłopak należy już do nas. Myślę, że bardzo nam się przyda. - Ale ja nigdy się nie zgodziłem, żeby... - Ależ oczywiście, że tak - biskup zaśmiał się cicho. - Czy naprawdę myślałeś, że używamy pergaminowych umów spisywanych krwią? To nie na tym polega. Wystarczyła chwila twojej słabości. - Ale ja nawet z nim nie rozmawiałem! - Właśnie. Przyszedł dziś do ciebie, żeby prosić o rozgrzeszenie. Chciał się wyspowiadać, a ty nawet z nim nie porozmawiałeś. Nam to wystarcza. - Wyspowiadać się? - spytał ojciec Malone. Nagle zrobiło mu się zimno, bardzo zimno. - Tak. Ale nie chodziło o taki drobiazg jak zdewastowanie kościoła. Anthony upił się bardzo wcześnie dziś wieczorem i strasznie pobił swoją dziewczynę. Myślał nawet, że ją zabił. Mylił się, ona przeżyje. - A Tony? - Hm, teraz mówisz o nim Tony? Jakie to wzruszające! - W oczach biskupa pojawił się dziwny blask. - Twój Tony, gdybyś mu wybaczył, byłby dla nas za kilka lat poważnym problemem. Polityk znany na całym świecie. Błyskotliwa kariera... Godzinę temu popełnił samobójstwo w swojej celi. - Nie... Nie! - Tak. - Biskup poruszył dłonią i światło lampy przygasło. - Idę już. Śpij dalej. A gdy rano obudzisz się, pewien jestem, że postanowisz nie mówić nikomu o wizycie Tony'ego. Ksiądz walczył z ogarniającą go bezwładnością, ale w końcu uległ jej. Głos stał się słabszy, w ciemności widać było tylko te dziwnie błyszczące oczy. - Dobranoc, ojcze Malone. Na pewno wmówisz sobie, że to także był tylko sen. A za jakieś dwadzieścia lat będziesz już pewien, że Tony wybaczył ci. Przecież tak doskonale umiesz przekonywać ludzi.