Koontz R Dean - Przepowiednia

Szczegóły
Tytuł Koontz R Dean - Przepowiednia
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Koontz R Dean - Przepowiednia PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Koontz R Dean - Przepowiednia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Koontz R Dean - Przepowiednia - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Dean Polecamy powieści Deana Koontza ODD THOMAS KOONTZ TRZYNASTU APOSTOŁÓW APOKALIPSA PRZEPOWIEDNIA Przepowiednia Z angielskiego przełożył W przygotowaniu JERZY ŻEBROWSKI PRĘDKOŚĆ NIEZNAJOMI NA ZAWSZE ODD MĄŻ OCZY ZMIERZCHU Oficjalna strona internetowa Deana Koontza www.deankoontz.com WARSZAWA 2006 Strona 2 Tytuł oryginału: LIFE EXPECTANCY Copyright © Dean Koontz 2004 Ali rights reserved Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2006 Copyright © for the Polish translation by Jerzy Żebrowski 2006 Redakcja: Jacek Ring Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz ISBN-13: 978-83-7359-434-0 ISBN-10: 83-7359-434-5 Laurze Albano, która ma tak dobre serce. Dziwny umysł, ale dobre serce. Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa t./f. (22)-631-4832, (22)-535-0557/0560 www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.merlin.pl www.ksiazki.wp.pl www.empik.com WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa Wydanie I Skład: Laguna Druk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole Strona 3 Niech ten, kto cierni boi się Porzuci sny o róży. Anne Bronte, The Narrow Way Mam westchnienie dla przyjaciół, A dla wrogów uśmiech wzgardy; Czy los sprzyja, czy się zaciął — Wszystko przyjmę, takim hardy! Lord Byron, Do Tomasza Moore* Byron, Wiersze i poematy, przełożył Czesław Jastrzębiec-Kozłowski. Strona 4 Część pierwsza Witaj na świecie, Jimmy Tock Strona 5 1 W noc, kiedy się narodziłem, mój dziadek ze strony ojca, Josef Tock, wygłosił dziesięć przepowiedni i one ukształtowały moje życie. Potem umarł dokładnie w chwili, gdy przyszedłem na świat. Josef nigdy przedtem nie zajmował się wróżbami. Był cukier­ nikiem, specjalizował się w ekierkach i babkach cytrynowych, a nie przepowiedniach. Godne życie jest jak piękny łuk, łączący doczesność z wiecznością. Mam teraz trzydzieści lat i nie bardzo wiem, dokąd zmierza moje życie, ale przypomina ono raczej krętą linię, prowadzącą od jednego kryzysu do drugiego, niż ła­ godny łuk. Jestem niezdarą, co nie znaczy, że jestem głupi, tylko trochę zbyt wyrośnięty i nie zawsze wiem, dokąd niosą mnie nogi. Nie mówię tego z dezaprobatą ani nawet z pokorą. Naj­ wyraźniej, jak sami się przekonacie, niezdarność dodaje mi uroku, stanowi niemal zaletę. Niewątpliwie zadajecie sobie teraz pytanie, co mam na myśli, mówiąc, że jestem wyrośnięty. Pisanie autobiografii okazuje się trudniejszym zadaniem, niż sobie wyobrażałem. Nie jestem tak wysoki, jak ludziom się wydaje, w istocie nie mam nawet wzrostu gracza zawodowej czy choćby szkolnej 11 Strona 6 drużyny koszykówki. Nie jestem ani pulchny, ani muskularny Powiedział jej również, że urodzę się o 22. 46 i będę cierpiał jak zapalony bywalec siłowni, co najwyżej krzepki. na syndaktylię. Mężczyźni wyżsi i lepiej zbudowani niż ja często jednak To słowo trudne do wymówienia nawet przed wylewem, nazywają mnie dryblasem. W szkole miałem przezwisko Łoś. a co dopiero po nim. Od dzieciństwa słyszałem żarty, jakie astronomiczne rachunki Syndaktylia — j a k wyjaśniła memu ojcu pielęgniarka - » t o musimy płacić za jedzenie. wrodzona wada, polegająca na zrośnięciu się dwóch lub więcej Zdumiewał mnie zawsze rozdźwięk między moją rzeczywistą palców ręki lub nogi. W poważnych przypadkach kości są posturą a tym, jak wielu ludzi ją postrzegało. zespolone do tego stopnia, że dwa palce mają wspólny paz­ Zdaniem żony, życiowej ostoi piszącego te słowa, moja nokieć. osobowość znacznie przerasta rozmiary ciała. Twierdzi ona, że Potrzeba wielokrotnych operacji, żeby skorygować tę wadę ludzie oceniają mnie na podstawie wrażenia, jakie na nich i sprawić, by dotknięty nią dzieciak jako człowiek dorosły wywieram. mógł unieść wymownie środkowy palec, gdy ktoś wystarczająco Uważam, że to absurdalny wymysł, zrodzony z miłości. go wkurzy. Jeśli czasem wydaję się komuś zbyt wyrośnięty, to raczej W moim przypadku chodziło o palce nóg. W lewej stopie dlatego, że na niego wpadłem albo nadepnąłem mu na nogę. miałem zrośnięte dwa, a w prawej — trzy. W Arizonie jest miejsce, gdzie upuszczona piłka wydaje się Moja matka, Madelaine — którą ojciec nazywa pieszczotliwie toczyć pod górę, wbrew prawu ciążenia. W istocie jest to tylko Maddy, a czasem Szurniętą Madzią—twierdzi, że zastanawiali wynik złudzenia optycznego, spowodowanego wyjątkową kon­ się, czy nie byłoby lepiej zrezygnować z operacji i po prostu figuracją krajobrazu. dać mi na imię Flipper. Podejrzewam, że jestem podobnym wybrykiem natury. Tak nazywał się delfin, który pod koniec lat sześćdziesiątych Może światło odbija się ode mnie w jakiś dziwny sposób albo był gwiazdą popularnego serialu telewizyjnego, zatytułowane­ załamuje się jakoś szczególnie i dlatego wydaję się bardziej go — j a k łatwo zgadnąć — Flipper. Matka określa ten program masywny. jako „cudownie, wspaniale, przekomicznie głupi". Zniknął Tej nocy, gdy urodziłem się w szpitalu w okręgu Snow, z ekranu kilka lat przed moim urodzeniem. w miasteczku Snow Village, w stanie Kolorado, mój dziadek Rolę Flippera, samca, grał tresowany delfin o imieniu Suzi. powiedział pielęgniarce, że będę miał pięćdziesiąt centymetrów Był to najprawdopodobniej pierwszy przypadek transwestyzmu wzrostu i ważył cztery kilogramy trzysta gramów. w telewizji. Pielęgniarkę zdumiała ta przepowiednia, nie ze względu na Właściwie nie jest to odpowiednie słowo, gdyż transwestyzm rozmiary noworodka — wiele jest większych — i nie dlatego, oznacza przebieranie się mężczyzny za kobietę dla osiągnięcia że mój dziadek, który był cukiernikiem, zaczął się nagle za­ korzyści seksualnych. Poza tym Suzi — alias Flipper — nie chowywać, jakby wróżył z kryształowej kuli. Cztery dni wcześ­ nosiła odzieży. niej przeszedł rozległy wylew, który spowodował paraliż prawej Był to więc program, w którym gwiazda płci żeńskiej poka­ strony ciała i pozbawił go mowy. A jednak leżąc na oddziale zywała się zawsze nago i była wystarczająco macho, by udawać intensywnej opieki medycznej zaczął wygłaszać przepowiednie mężczyznę. głosem wyraźnym i bez zająknienia. Zaledwie dwa wieczory temu matka spytała retorycznie przy 12 13 Strona 7 kolacji, gdy siedzieliśmy nad jednąz jej niesławnych zapiekanek to moje narodziny — i przepowiednie dziadka. Moje wyczucie z serem i brokułami, czy można się dziwić, że drastyczny perspektywy ma egocentryczne zabarwienie. spadek jakości programów, który zaczął się od Flippera, pro­ Może dzięki wielu barwnym rodzinnym opowieściom na wadzi do tego, iż współczesna telewizja staje się szokująco temat tamtej nocy widzę wyraźniej, niż gdybym sam to oglądał, nudnym jarmarkiem osobliwości. jak mój ojciec, Rudy Tock, chodzi tam i z powrotem z jednego Podejmując jej grę, ojciec stwierdził: końca szpitala okręgowego na drugi, między oddziałem położ­ — To zaczęło się właściwie od Lassie. Też występowała niczym a oddziałem intensywnej opieki medycznej, odczuwając nago w każdym odcinku. na przemian radość z oczekiwania na bliskie narodziny syna — Rolę Lassie grały zawsze samce — odparła matka. i smutek z powodu zbliżającej się nieuchronnie śmierci uko­ — No właśnie — skwitował tata. chanego ojca. Uniknąłem przezwiska „Flipper", gdy udane operacje przy­ wróciły moim palcom normalny wygląd. Na szczęście zrośnięta była tylko skóra, nie kości. Rozdzielenie palców okazało się Przesycona kolorami poczekalnia dla przyszłych ojców — stosunkowo prostym zabiegiem. z posadzką z niebieskich winylowych płytek, jasnozieloną Jednakże w ową wyjątkowo burzliwą noc przepowiednia boazerią, różowymi ścianami, żółtym sufitem i pomarańczowo- dziadka na temat syndaktylii okazała się trafna. -białymi zasłonami w bociany — emanowała negatywną ener­ Gdyby w noc mych narodzin była zwyczajna pogoda, rodzin­ gią. Nadałaby się świetnie jako upiorne tło do sennego koszmaru na legenda głosiłaby, że panowała wtedy złowróżbna cisza, o prezenterze programu dla dzieci, który wcielał się potajemnie liście zastygły w bezruchu w nieruchomym powietrzu, a nocne w zabójcę z toporem. ptaki zamilkły w oczekiwaniu. Rodzina Tocków szczyciła się Palący jednego papierosa za drugim klown nie poprawiał zawsze skłonnością do dramatyzowania. atmosfery. Nawet jeśli w opisach jest trochę przesady, burza była na Rudy'emu towarzyszył w oczekiwaniu narodzin syna tylko tyle gwałtowna, że wstrząsała skalnym podłożem gór Kolorado. jeden człowiek. Nie był z miasteczka, lecz występował w cyrku, Niebo rozdzierały błyskawice, jakby niebiańskie armie przy­ który na tydzień rozbił namiot na łące na farmie Halloway. stąpiły do wojny. Nazywał się Beezo. Co ciekawe, nie był to jego przydomek Pozostając wciąż w łonie matki, byłem nieświadomy grzmo­ jako klowna, lecz nazwisko, z którym się urodził: Konrad Beezo. tów. A kiedy się urodziłem, skupiłem zapewne uwagę na moich Niektórzy twierdzą, że nie istnieje coś takiego jak prze­ dziwnych stopach. znaczenie, że w tym, co się zdarza, nie ma żadnego celu ani Był 9 sierpnia 1974 roku. Dzień, w którym Richard Nixon sensu. Nazwisko Konrada temu przeczyło. ustąpił ze stanowiska prezydenta Stanów Zjednoczonych. Beezo ożenił się z Natalie, artystką występującą na trapezie, Upadek Nixona ma ze mną niewiele więcej wspólnego niż pochodzącą ze słynnej akrobatycznej rodziny, która należała fakt, że na czele amerykańskiej listy przebojów był w tym do cyrkowej arystokracji. czasie szlagier Johna Denvera^«w/e 's Song. Wspominam o tym Ani rodzice Natalie, ani jej rodzeństwo, ani też żaden z szy­ tylko dla zachowania historycznej perspektywy. bujących wysoko kuzynów nie towarzyszył Beezo w szpitalu. Najważniejsze dla mnie wydarzenia z 9 sierpnia 1974 roku Tego wieczoru mieli spektakl i jak zawsze musiał się on odbyć. 14 15 Strona 8 Najwyraźniej trzymali się na dystans także dlatego, że nie opieki medycznej, czekał na niego rozgniewany, pomrukujący aprobowali faktu, iż dziewczyna z ich sfer wyszła za klowna. klown z przekrwionymi oczami, wypalający kolejne paczki Każda subkultura i grupa etniczna ma swoje przejawy bigoterii. lucky strike'ów bez filtra. Czekając w napięciu, aż żona urodzi, Beezo mruczał niemiłe Niebo rozdzierały grzmoty, okna drżały w świetle błyskawic, uwagi pod adresem swych krewnych. Nazywał ich zadufanymi a Beezo uczynił sobie z poczekalni porodówki scenę. Krążąc w sobie krętaczami. niespokojnie po niebieskiej winylowej posadzce, między różo­ Jego wilczy wzrok, ochrypły głos i zgorzknienie sprawiały, wymi ścianami, palił papierosy i kipiał złością. że Rudy czuł się nieswojo. — Wierzy pan, że węże potrafią latać, panie Rudy Tock? Gniewne słowa sączyły się z jego ust razem z kłębami Na pewno nie. A potrafią. Widywałem je wysoko nad areną. Są kwaśnego dymu. Mówił, że są „obłudni" i „przewrotni", a tak­ dobrze opłacane i nagradzane oklaskami, te kobry, grzechotniki że — poetycko jak na klowna — że „w powietrzu przypominają diamentowe, mokasyny miedziogłowce, żmije. zwiewne duchy, ale stają się podstępni, gdy stąpają po ziemi". Biedny Rudy odpowiadał na te złorzeczenia, mrucząc słowa Beezo nie był w pełnym przebraniu. Co więcej, jego strój pociechy, cmokając językiem lub kiwając współczująco głową. sceniczny nawiązywał raczej do tradycji klowna o smutnej Nie chciał zachęcać Beezo do rozmowy, ale czuł, że jeśli nie twarzy jak Emmett Kelly niż ubioru w kolorowe kropki w stylu zareaguje, klown skieruje swój gniew przeciw niemu. Ringling Brothers. Mimo wszystko wyglądał dziwnie. Beezo przystanął przy mokrym od deszczu oknie, w świetle Na siedzeniu jego workowatego brązowego kostiumu jaśniała błyskawic na jego wymalowanej twarzy widać było cienie kraciasta łata. Rękawy marynarki były komicznie krótkie, spływających po szybach kropli. a jedną z klap zdobił sztuczny kwiat o średnicy talerza. — Spodziewa się pan syna czy córki, Rudy Tock? — zapytał. Zanim popędził z żoną do szpitala, zmienił buty klowna na Beezo konsekwentnie zwracał się do Rudy'ego po imieniu tenisówki i zdjął z twarzy czerwony gumowy nos. Ale wokół i nazwisku, wymawiając je tak, jakby tworzyły one całość: oczu nadal miał biały makijaż, na policzkach warstwę różu, Rudytock. a na głowie pognieciony kapelusz z szerokim rondem. — Mają tu nowy ultrasonograf — odparł Rudy — więc Przekrwione oczy Beezo lśniły czerwienią jak jego wymalo­ mogliby nam powiedzieć, czy to chłopiec, czy dziewczynka, wane policzki, może z powodu gryzącego dymu, który spowijał ale nie chcemy wiedzieć. Liczy się tylko, żeby dziecko było mu głowę, choć Rudy podejrzewał, że mógł się do tego przy­ zdrowe i jest. czynić także mocny drink. Beezo wyprostował się i uniósł głowę, przysuwając twarz do W owych czasach wszędzie wolno było palić, nawet w wielu okna, jakby upajał się pulsującym światłem błyskawic. szpitalnych poczekalniach. Oczekujący narodzin dziecka oj­ — Nie potrzebuję ultrasonografu, żeby dowiedzieć się cowie tradycyjnie rozdawali cygara, by uczcić to wydarzenie. tego, co już wiem. Natalie urodzi mi syna. Teraz już nazwis­ Biedny Rudy, gdy nie był przy łóżku umierającego ojca, ko Beezo nie zniknie po mojej śmierci. Dam mu na imię powinien móc znaleźć schronienie w poczekalni porodówki. Punchinello, na cześć jednego z pierwszych i najlepszych Radość z oczekiwanego ojcostwa powinna ukoić ból. klownów. Tymczasem zarówno Maddy, jak i Natalie, miały długi poród. Punchinello Beezo, pomyślał Rudy. Biedny dzieciak. Za każdym razem, gdy Rudy wracał z oddziału intensywnej — Będzie najznakomitszym spośród nas — kontynuował 16 17 Strona 9 Beezo. — Doskonałym błaznem, arlekinem, komediantem. Ten błahy żart ściągnął na niego piorunujące spojrzenie, Będzie oklaskiwany na wszystkich kontynentach. które byłoby w stanie nie tylko zatrzymać zegary, lecz zamrozić Choć Rudy wrócił właśnie na porodówkę z oddziału inten­ upływ czasu. sywnej opieki medycznej, czuł się zniewolony przez tego Komedia, tragedia i potrzeba dobrego chleba — powtó­ klowna, który emanował mroczną energią za każdym razem, rzył Beezo, oczekując być może od taty przyznania, że jego gdy światło błyskawic odbijało się w jego rozgorączkowanych uwaga była niedorzeczna. oczach. — Hej, jakbym słyszał samego siebie! — odparł tata, gdyż — Będzie nie tylko sławny, ale nieśmiertelny. klown świetnie naśladował jego głos. Rudy był spragniony wieści na temat stanu Maddy i przebiegu — Hej, jakbym słyszał samego siebie! — przedrzeźniał go porodu. W tamtych czasach ojców rzadko wpuszczano na dalej Beezo, po czym dodał swym normalnym ochrypłym porodówkę, by byli świadkami narodzin dziecka. głosem: — Mówiłem, że jestem utalentowany, panie Rudy — Stanie się największą gwiazdą cyrku swojej epoki, panie Tock. Mam więcej zdolności, niż pan sobie wyobraża. Rudy Tock, i każdy widz będzie wiedział, że jego ojcem jest Rudy miał wrażenie, że struchlałe serce zaczyna mu bić Konrad Beezo, patriarcha rodu klownów. wolniej pod wpływem tego lodowatego spojrzenia. Pielęgniarki, które powinny regularnie zaglądać do pocze­ — Mój syn nigdy nie będzie akrobatą. Jadowite węże będą kalni i rozmawiać z oczekującymi mężami pacjentek, pojawiały syczeć. O tak, będą syczeć i wić się, ale Punchinello nigdy nie się tym razem rzadziej niż zwykle. Najwyraźniej czuły się zostanie akrobatą! nieswojo w obecności tego rozsierdzonego kretyna. Nad szpitalem przetoczył się jeszcze jeden grzmot i znów — Przysięgam na grób ojca, że mój Punchinello nigdy nie niemal całkiem przygasły światła. będzie występował na trapezie — oznajmił Beezo. Rudy przysiągłby, że w tym półmroku końcówka papierosa Grzmot, który zawtórował jego przysiędze, był pierwszym Beezo — trzymał go przy boku, w prawej ręce — żarzyła się z dwóch tak potężnych, że szyby w oknach zadrżały jak memb­ coraz bardziej, jakby zaciągała się nim jakaś zjawa. rany bębnów, a światła — niemal wyłączone —jeszcze bardziej Rudy'emu wydało się, choć tego by nie przysiągł, że oczy przygasły. Beezo lśniły przez chwilę równie jasnym, czerwonym blaskiem — Co akrobacja ma wspólnego z prawdą o ludzkiej kon­ jak papieros. Nie mogło to być, oczywiście, żadne wewnętrzne dycji? — spytał Beezo. światło, tylko odbicie... czegoś. — Nic—odparł natychmiast Rudy, gdyż nie był człowiekiem Umilkły echa grzmotów i ustąpił półmrok. Gdy pojawiło się agresywnym. W istocie łagodny i pokorny, nie był jeszcze nawet światło, Rudy wstał z krzesła. cukiernikiem jak jego ojciec, a jedynie piekarzem, który u progu Dopiero niedawno wrócił do poczekalni i choć nie dostał ojcostwa wolał nie zostać ciężko pobity przez rosłego klowna. żadnych wieści na temat żony, wolał raczej uciec z powrotem — Komedia i tragedia, podstawowe narzędzia sztuki klow­ do posępnej atmosfery oddziału intensywnej opieki medycznej, na — oto esencja życia — oznajmił Beezo. niż doświadczyć w towarzystwie Konrada Beezo trzeciego — Komedia, tragedia i potrzeba dobrego chleba — dodał uderzenia grzmotu i kolejnego przygaśnięcia świateł. żartobliwie Rudy, włączając swój zawód do profesji stanowią­ Kiedy dotarł na oddział intensywnej opieki medycznej i zo­ cych esencję życia. baczył przy łóżku ojca dwie pielęgniarki, obawiał się najgor- 18 19 Strona 10 szego. Wiedział, że Josef umiera, ale poczuł ściskanie w gardle Rudy był zdumiony. Postanowili z Maddy, że nadadzą dziec­ i stanęły mu łzy w oczach na myśl, że to już koniec. ku imię James, jeśli urodzi się chłopiec, a Jennifer, jeśli będzie Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że Josef podciąga się na dziewczynka, ale nikomu o tym nie wspominali. łóżku, zaciskając dłonie na bocznych poręczach, i powtarza Josef nie mógł tego wiedzieć. A jednak wiedział. podekscytowany przepowiednie, które wygłosił już wcześniej Z rosnącym zdenerwowaniem oznajmił: » w obecności jednej z pielęgniarek: Pięć dni. Musisz go ostrzec. Pięć straszliwych dni. — Pięćdziesiąt centymetrów... Cztery kilo trzysta... Dziś — Spokojnie, tato — powtórzył Rudy. — Wszystko będzie o dwudziestej drugiej czterdzieści sześć... Syndaktylia... dobrze. Zobaczywszy syna, Josef podżwignął się do pozycji siedzącej, Jego ojciec, blady jak rozcięty bochen chleba, zbladł jeszcze a jedna z pielęgniarek podniosła górną część łóżka, aby zapew­ bardziej i był teraz bielszy od mąki w kuchennej miarce. nić mu podparcie pod plecy. — Nie będzie dobrze. Ja umieram. Nie dość, że odzyskał mowę, ale pokonał też najwyraźniej — Wcale nie. Spójrz na siebie. Mówisz. Nie jesteś spara­ częściowy paraliż spowodowany wylewem. Gdy chwycił Ru- liżowany. Ty... dy'ego za rękę, jego uścisk był silny, wręcz bolesny. — Umieram — powtórzył Josef ochrypłym dyszkantem. Zaskoczony takim rozwojem sytuacji, Rudy początkowo Pulsowały mu żyły na skroniach, a wykres na monitorze poka­ sądził, że ojciec doświadczył cudownego ozdrowienia. Potem zywał coraz szybsze bicie serca, gdy starał się przerwać synowi jednak zdał sobie sprawę, że to desperacja umierającego czło­ i skupić jego uwagę. — Pięć dat. Zapisz je. Natychmiast! wieka, który ma do przekazania ważne informacje. Zdezorientowany i przestraszony, że nieustępliwość Josefa Twarz Josefa była ściągnięta, niemal skurczona, jakby śmierć, może spowodować kolejny wylew, Rudy starał się go udob­ potajemnie jak złodziej, zaczęła już dawno okradać go milimetr ruchać. po milimetrze z cielesnej powłoki. Oczy miał za to ogromne. Pożyczył od pielęgniarki pióro. Nie miała żadnej kartki, a nie Strach wyostrzał jego spojrzenie, teraz skierowane na syna. pozwoliła mu notować na karcie pacjenta, która wisiała w no­ — Pięć dni — oznajmił Josef ochrypłym, pełnym cierpienia gach łóżka. głosem, przez zaschnięte gardło, gdyż otrzymywał płyny tylko Rudy wyciągnął więc z portfela pierwszy nadający się do dożylnie. — Pięć straszliwych dni. pisania kawałek papieru, jaki wpadł mu w ręce: bezpłatną — Spokojnie, tato. Nie denerwuj się — ostrzegł Rudy, wejściówkę do cyrku, w którym występował Beezo. zauważył jednak, że świetlny wykres na monitorze, pokazujący Dał mu ją tydzień wcześniej Huey Foster, policjant ze Snow pracę serca ojca, pulsuje szybko, ale regularnie. Village. Przyjaźnili się od dzieciństwa. Jedna z pielęgniarek wyszła, aby wezwać lekarza. Druga Huey, podobnie jak Rudy, zawsze chciał zostać cukiernikiem. odstąpiła od łóżka, czekając w pogotowiu, na wypadek gdyby Nie był uzdolnionym piekarzem. Na jego bułeczkach można pacjent miał atak. było połamać zęby. Jego cytrynowe babeczki stanowiły obrazę Zwilżywszy najpierw spękane wargi, aby móc mówić, Josef dla podniebienia. wyszeptał swą piątą przepowiednię: Kiedy dzięki pracy w wymiarze sprawiedliwości Huey otrzy­ — James. Będzie miał na imię James, ale nikt nie będzie go mywał różne upominki — wejściówki do cyrku, karnety do tak nazywał. Wszyscy będą mówili na niego Jimmy. wesołego miasteczka czy pudełka z próbkami nabojów od 20 21 Strona 11 różnych producentów amunicji — dzielił się nimi z Rudym. zaschnięte i nadwerężone od krzyku gardło. — Poniedziałek. W zamian Rudy dawał mu ciasteczka, które nie psuły apetytu, Straszny dzień. torty, które nie drażniły powonienia, placki i strudle, które nie — Dlaczego? przyprawiały o mdłości. — Straszny, straszny. Z jednej strony wejściówki do cyrku widniały czerwono- — Dlaczego będzie straszny? — dopytywał się Rudy. * -czarne litery oraz sylwetki słoni i lwów. Z drugiej strony była — Rok dwa tysiące drugi. Dwudziesty trzeci grudnia. Rów­ pusta. Po złożeniu miała siedem na dwanaście centymetrów. nież poniedziałek. Bębnienie deszczu o szyby brzmiało jak tupot nóg. Josef Zapisując tę trzecią datę, Rudy powiedział: uchwycił się znów poręczy, jakby w obawie, że uniesie się — Tato, to jakieś brednie. Nic z tego nie rozumiem. w powietrze i odfrunie. Josef zaciskał nadal dłonie na obu stalowych poręczach. — Rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty czwarty. Pięt­ Nagle potrząsnął nimi gwałtownie, z tak niesamowitą siłą, że nastego września. Czwartek. Zapisz. omal nie pękły na spojeniach, powodując łoskot, który wydałby Stojąc obok łóżka, Rudy notował jego słowa drukowanymi się głośny nawet w zwykłej szpitalnej sali, ale na cichym zwykle literami, tak jak przepisy: 15 WRZ, 1994, CZW. oddziale intensywnej opieki medycznej zabrzmiał jak eksplozja. Josef, niczym królik osaczony przez kojota, wpatrywał się Początkowo stojąca z boku pielęgniarka ruszyła do przodu, szeroko otwartymi z przerażenia oczami w punkt wysoko na być może zamierzając uspokoić pacjenta, ale zawahała się na ścianie naprzeciw łóżka. Zdawało się, że widział coś więcej niż widok piorunującej kombinacji furii i przerażenia na jego bladej ścianę. Może przyszłość. twarzy. Gdy nad szpitalem przetoczył się tak silny grzmot, że — Ostrzeż go — mówił umierający człowiek. — Na litość z dźwiękochłonnych płytek na suficie opadł kurz, cofnęła się, boską ostrzeż go. jakby pomyślała, że to Josef wywołał tę detonację. — Kogo? — spytał zdumiony Rudy. — ZAPISZ TO! — rozkazał. — Jimmy'ego. Twojego syna Jimmy'ego. Mojego wnuka. — Już zapisałem — zapewnił go Rudy. — Dwudziesty trzeci — Jeszcze się nie urodził. grudnia dwutysięcznego drugiego roku. Również poniedziałek. — Już niedługo. Za dwie minuty. Ostrzeż go. Rok tysiąc — Rok dwa tysiące trzeci — mówił w pośpiechu Josef. — dziewięćset dziewięćdziesiąty ósmy. Dziewiętnasty stycznia. Dwudziesty szósty listopada. Środa. Dzień przed Świętem Poniedziałek. Dziękczynienia. Rudy zastygł z piórem w ręce, porażony upiornym wyrazem Zapisawszy na odwrocie wejściówki do cyrku tę czwartą twarzy ojca. datę, Rudy podniósł wzrok w chwili, gdy ojciec przestał po­ — ZAPISZ TO! — wrzasnął Josef. Z powodu tego krzyku trząsać poręczami łóżka, i zobaczył na jego twarzy i w oczach usta wykrzywiły mu się w takim grymasie, że pękła mu spierzch­ inne emocje. Zniknęła z nich złość i przerażenie. nięta dolna warga. Po podbródku spłynęła powoli szkarłatna Josef powiedział przez łzy: strużka krwi. — Biedny Jimmy, biedny Rudy. — Rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty ósmy — mruk­ — Tato? nął Rudy, robiąc notatkę, i — Biedny, biedny Rudy. Biedny Jimmy. Gdzie jest Rudy? — Dziewiętnasty stycznia — powtórzył ochryple Josef przez — To ja, tato, Jestem tutaj. 22 23 Strona 12 Josef zamrugał oczami, by oczyścić je z łez, czując coś Kiedy lekarz przechodził na drugą stronę łóżka, Rudy dopisał trudnego do określenia. Niektórzy nazwaliby to zdumieniem. datę 16 kwietnia obok roku 2005 w piątej linijce notatek na Inni powiedzieliby, że był to najczystszej wody zachwyt, odwrocie wejściówki do cyrku. Zanotował również drukowa­ jaki wyraża dziecko, gdy widzi po raz pierwszy kolorową nymi literami słowo SOBOTA, gdy tylko ojciec je wymówił. zabawkę. Lekarz wsunął Josefowi dłoń pod brodę i odwrócił <jego Po chwili Rudy uznał, że to coś o wiele głębszego niż głowę, by spojrzeć mu w oczy. zdumienie. Był to podziw, całkowite poddanie umysłu czemuś — On nie jest tym, za kogo go uważacie — powiedział wielkiemu i wspaniałemu. Josef, nie do lekarza, lecz do syna. Oczy ojca lśniły z zachwytu. Na jego twarzy walczyły ze — Kto? — spytał Rudy. sobą uczucia fascynacji i lęku. — On. Coraz bardziej chrapliwy głos Josefa zniżył się do szeptu: — O kim mówisz? — Rok dwa tysiące piąty. — Oj, Josefie — skarcił go lekarz. — Przecież dobrze mnie Wzrok miał wciąż utkwiony w innej rzeczywistości, naj­ znasz. Jestem doktor Pickett. widoczniej bardziej dla niego przekonującej niż świat, w którym — Ach, co za tragedia — odparł Josef głosem pełnym przeżył pięćdziesiąt siedem lat. współczucia, jakby nie był cukiernikiem, lecz aktorem w sztuce Pisząc drżącą już ręką, ale nadal wyraźnie, Rudy zanotował Szekspira. tę piątą datę — i czekał. — Jaka tragedia? — zmartwił się Rudy. — Ach — szepnął Josef, jakby odkrywał straszną tajemnicę. Wyjąwszy z kieszeni białego fartucha oftalmoskop, doktor — Tato? Pickett powiedział: — Tylko nie to, nie to — biadolił Josef. — Nie ma mowy o żadnej tragedii. Widzę raczej zdumie­ — Tato, o co chodzi? wający powrót do zdrowia. Oszołomiona pielęgniarka, w której ciekawość wzięła górę Uwolniwszy podbródek z dłoni lekarza, Josef rzekł, coraz nad strachem, ośmieliła się zbliżyć do łóżka. bardziej poruszony: Do izolatki wszedł lekarz. — Nerki! — Co się tu dzieje? Rudy powtórzył ze zdziwieniem: — Nie ufajcie klownowi — powiedział Josef. — Nerki? Lekarz wydawał się nieco urażony, sądząc, że pacjent za­ — Dlaczego nerki muszą być tak cholernie ważne? — kwestionował właśnie jego zawodowe umiejętności. dopytywał się Josef. — To absurdalne. Absurdalne! Pochylając się nad łóżkiem i próbując odwrócić uwagę ojca Rudy poczuł skurcz w sercu, bo wyglądało na to, że po od wizji z innego świata, Rudy spytał: odzyskaniu na chwilę jasności umysłu ojciec znów zaczął — Tato, skąd wiesz o klownie? bredzić. — Szesnasty kwietnia — odparł Josef. Chwyciwszy pacjenta ponownie za podbródek, by odzyskać — Skąd wiesz o klownie? nad nim kontrolę, doktor Pickett włączył oftalmoskop i skiero­ — ZAPISZ TO — zagrzmiał Josef w chwili, gdy niebiosa wał snop światła w prawe oko Josefa. znów zwarły się z ziemią. Jak gdyby ten cienki promyk był ostrą igłą, a jego życie 24 25 Strona 13 balonem, Josef Tock wydał głośne tchnienie i martwy osunął sobie wyobrazić, że zęby, które odsłonił w grymasie, to ty­ się na poduszkę. grysie kły. Wyglądał jak demoniczne uosobienie morderczego Mimo wszystkich sprzętów i urządzeń dostępnych w dobrze instynktu. wyposażonym szpitalu, próby reanimacji nie przyniosły rezul­ Tato pomyślał, że jego też zastrzeli, ale Beezo oznajmił: tatu. Josef odszedł i już nie wrócił. — Zejdź mi z drogi, Rudy Tock. Nic do ciebie nie mam* Nie jesteś akrobatą. Beezo przecisnął się przez drzwi między poczekalnią a od­ A ja, James Henry Tock, przyszedłem na świat. Godzina działem położniczym i zatrzasnął je za sobą. 22.46, czas śmierci mego dziadka na świadectwie jego zgonu, Tato przyklęknął obok lekarza i stwierdził, że jeszcze od­ odpowiada czasowi mych narodzin. dycha. Ranny próbował coś powiedzieć, ale nie mógł. Dławił Pogrążony w smutku Rudy pozostał przy łóżku Josefa. Nie się krwią. zapomniał o żonie, ale paraliżował go smutek. Uniósłszy delikatnie jego głowę i podłożywszy pod nią stare Pięć minut później dostał wiadomość od pielęgniarki, że gazety, aby ułatwić mu oddychanie, tato wzywał pomocy, gdy Maddy miała kryzys podczas porodu i że musi natychmiast do szalejąca burza rozdzierała niebo złowrogimi piorunami. niej wracać. Doktor Ferris MacDonald był lekarzem Maddy. Został rów­ Przerażony perspektywą utracenia w jednej chwili ojca i żony, nież wezwany do Natalie Beezo, gdy nieoczekiwanie trafiła do tato opuścił w pośpiechu oddział intensywnej opieki medycznej. szpitala z bólami porodowymi. Według jego relacji korytarze naszego skromnego szpitala Śmiertelnie ranny wydawał się bardziej zdumiony niż prze­ okręgowego stały się nagle białym labiryntem i co najmniej rażony. Mogąc wreszcie przełknąć ślinę i oddychać, powiedział dwukrotnie pomylił drogę. Nie mając cierpliwości czekać na do ojca: windę, popędził schodami z trzeciego piętra na parter i dopiero — Umarła przy porodzie, ale to nie była moja wina. tam zdał sobie sprawę, że minął drugie piętro, na którym Przez krótką, przerażającą chwilę tato pomyślał, że to Maddy znajdował się oddział położniczy. umarła. Gdy tato zjawił się w poczekalni, rozległ się huk wystrzału. Doktor MacDonald zauważył to, gdyż jego ostatnie słowa Konrad Beezo zastrzelił właśnie lekarza swojej żony. brzmiały: Przez chwilę tato sądził, że Beezo użył pistoletu klowna, — Nie Maddy. Żona klowna. Maddy... żyje. Tak mi przykro, jakiejś broni-zabawki, która tryskała czerwonym atramentem. Rudy. Lekarz upadł jednak na ziemię, nie w komicznej pozie, lecz Ferris MacDonald zmarł z ręką mego ojca na sercu. odrażająco realistycznie, a powietrze wypełnił aż nadto praw­ Gdy grzmoty zaczęły się oddalać, tato usłyszał kolejny strzał dziwy intensywny zapach krwi. zza drzwi, za którymi zniknął Konrad Beezo. Beezo odwrócił się do taty i uniósł pistolet. Maddy leżała gdzieś za nimi. Bezbronna kobieta po ciężkim Pomimo wymiętego kapelusza, marynarki z krótkimi ręka­ porodzie. Ja też tam byłem. Niemowlę, zbyt jeszcze mało wami, jasnej łaty z tyłu spodni, białego makijażu i zaróżowio­ wyrośnięte, by się bronić. L nych policzków, Konrad Beezo wcale nie wyglądał w tym Mój ojciec, wówczas piekarz, nigdy nie był człowiekiem momencie zabawnie. Miał wzrok dzikiego kota i łatwo było czynu. Nie stał się nim także, gdy kilka lat później awansował 26 27 Strona 14 na cukiernika. Przy swym przeciętnym wzroście i masie nie jest słaby fizycznie, ale nie nadaje się też na ring bokserski. Wiódł dotąd spokojne życie, bez szczególnych potrzeb i bez walki. Jednakże obawa o żonę i dziecko wywołała w nim dziwną, gwałtowną reakcję, nacechowaną bardziej wyrachowaniem niż histerią. Bez broni i planu działania, za to z lwim sercem w piersi, otworzył drzwi i ruszył za Beezo. Choć wyobraźnia podsunęła mu w ciągu kilku sekund tysiąc 2 krwawych wizji, twierdzi, że nie przewidział tego, co miało się zdarzyć, i oczywiście nie mógł się domyślać, w jaki sposób wydarzenia tamtej nocy będą rozbrzmiewały echem przez następnych trzydzieści lat, wywołując tak straszliwe i zdumie­ wające konsekwencje w jego i moim życiu. W szpitalu okręgowym w Snow County wewnętrzne drzwi poczekalni dla ojców prowadzana krótki korytarz z magazynem po lewej stronie i toaletą po prawej. Kasetony z fluorescencyj­ nymi światłami na suficie, białe ściany i posadzka z białych ceramicznych płytek dowodzą nienagannego przestrzegania zasad higieny. Widziałem to miejsce, ponieważ moje dziecko przyszło na świat na tym samym oddziale położniczym w inną niezapo­ mnianą noc totalnego chaosu. W ten burzliwy wieczór 1974 roku, gdy Richard Nixon wrócił do swego domu w Kalifornii, a Beezo siał spustoszenie, mój ojciec znalazł na podłodze w korytarzu pielęgniarkę zastrzeloną z bliskiej odległości. Pamięta, że niemal padł na kolana z żalu i rozpaczy. Śmierć doktora MacDonalda, choć straszna, nie do końca dotarła do jego świadomości, gdyż była tak nagła, tak nierealna. Zaledwie parę chwil później widok martwej pielęgniarki — młodej, pięknej, wyglądającej jak upadły anioł w białych sza­ tach, ze złotymi włosami tworzącymi aureolę wokół niesamo­ wicie łagodnej twarzy — przeszył mu serce jak sztylet i dopiero w tym momencie uzmysłowił sobie, że tych dwoje naprawdę nie żyje. 29 Strona 15 Otworzył gwałtownie drzwi do magazynu, szukając czegoś, przy porodzie, że na jej policzkach nie obeschły jeszcze łzy czego mógłby użyć jako broni. Znalazł tylko zapasową pościel, cierpienia. butelki z płynem antyseptycznym i zamkniętą szafkę z le­ Według taty nawet po śmierci wyglądała zachwycająco karstwami. pięknie. Miała nieskazitelną oliwkową cerę, kruczoczarne wło­ Choć z perspektywy czasu wydało mu się to ponurym żartem, sy, a jej otwarte jasnozielone oczy były jak okna wychodzące w tamtym momencie pomyślał, ze śmiertelną powagą i logiką na niebiańskie pole. płynącą z desperacji, że ugniatając przez ostatnie lata tak wielkie Dla Konrada Beezo, który pod warstwą makijażu nie wyda­ ilości ciasta, miał niebezpiecznie mocne dłonie i gdyby tylko wał się szczególnie przystojny, który nie miał znacznego mająt­ pozbawił Beezo broni, z pewnością miałby dość siły, by go ku i którego osobowość byłaby z pewnością przynajmniej nieco udusić. odstręczająca nawet w normalnych okolicznościach, ta kobieta Żadna prowizoryczna broń nie byłaby tak śmiercionośna jak stanowiła nieoczekiwany skarb. Można było zrozumieć — choć zaciśnięte ręce rozgniewanego piekarza. Myśl tę zrodziło w jego nie usprawiedliwiać — jego gwałtowną reakcję z powodu jej głowie potworne przerażenie. Co ciekawe jednak, dodało mu straty. ono również odwagi. Wyszedłszy z porodówki, tato stanął twarzą w twarz z klow- Krótki korytarz krzyżował się z dłuższym, który prowadził nem-mordercą. Beezo w tej samej chwili otworzył z impetem w lewo i w prawo. Z niego z kolei wiodły drzwi do trzech drzwi i wybiegł na korytarz, trzymając w lewej ręce owinięte pomieszczeń: dwóch porodówek i oddziału noworodków, gdzie w kocyk niemowlę. zawinięte w beciki dzieci rozmyślały nad nową dla nich rze­ Z tak bliskiej odległości pistolet, który miał w prawej dłoni, czywistością świateł, cieni, głodu, niezadowolenia i podatków. wydawał się dwa razy większy niż w poczekalni, jakby znajdowali Tato szukał mojej matki i mnie, ale znalazł tylko ją. Leżała się w świecie Alicji z krainy czarów, gdzie przedmioty powiększa­ w jednej z porodówek, sama i nieprzytomna. ły się albo kurczyły, bez względu na logikę czy prawa fizyki. Początkowo myślał, że nie żyje. Pociemniało mu w oczach, Tato mógł chwycić Beezo za przegub i dzięki sile dłoni ale zanim zemdlał, zobaczył, że jego ukochana Maddy oddycha. piekarza odebrać mu broń, ale nie chciał narażać życia dziecka. Chwycił krawędź łóżka, by odzyskać jasność widzenia. Ze swą drobną czerwoną twarzą i zmarszczonymi brwiami Ze swą poszarzałą spoconą twarzą nie przypominała ener­ niemowlę wydawało się zagniewane, oburzone. Otworzyło gicznej kobiety, którą znał, lecz wydawała się krucha i bezbronna. szeroko buzię, jakby próbowało krzyczeć, ale zamilkło zaszoko­ Krew na pościeli wskazywała, że urodziła dziecko, ale w po­ wane, uświadomiwszy sobie, że jego ojcem jest szalony klown. bliżu nie było żadnego krzyczącego niemowlęcia. Dzięki Bogu za to dziecko, powtarzał często tato. Gdyby nie Dobiegł za to skądś krzyk Beezo: ono, zginąłbym. Dorastałbyś bez ojca i nigdy nie nauczyłbyś — Gdzie jesteście, dranie? się robić pierwszorzędnych creme brulee. Niechętnie opuszczając moją matkę, tato poszedł jednak Tak więc trzymając na ręku niemowlę i potrząsając pis­ sprawdzić, czy może komuś pomóc, bo — jak zawsze powta­ toletem, Beezo spytał ojca: rzał — tak postąpiłby każdy piekarz. — Gdzie oni są Rudy Tock? W drugiej porodówce zobaczył na łóżku Natalie Beezo. — Kto? — odparł tato. Szczupła akrobatka tak niedawno zmarła z powodu komplikacji Klown z nabiegłymi krwią oczami wydawał się ogarnięty 30 31 Strona 16 zarówno rozpaczą, jak i gniewem. Po makijażu spływały mu Tato przyglądał się temu bezsilnie, myśląc gorączkowo, co łzy. Jego wargi drgnęły, jakby nie mógł opanować płaczu, po mógłby zrobić, by obezwładnić tego zbira, nie krzywdząc czym odsłonił zęby z wyrazem takiej dzikości na twarzy, że dziecka. tatę przeszły ciarki. Kiedy Beezo dotarł do drzwi poczekalni dla ojców, zatrzymał — Nie udawaj głupiego — ostrzegł Beezo. — Musiały tu się nagle i obejrzał. » być inne pielęgniarki, może także lekarz. Chcę, żeby zginęli — Nigdy cię nie zapomnę, Rudy Tock. Nigdy. wszyscy ci łajdacy, którzy ją zawiedli. Ojciec nie potrafił ocenić, czy to oświadczenie było wyrazem — Uciekli — odparł ojciec, przekonany, że będzie bez­ źle pojętego sentymentalizmu — czy groźbą. pieczniej skłamać w ten sposób, niż upierać się, że nikogo nie Beezo przecisnął się przez drzwi i zniknął. widział. — Wymknęli się za pańskimi plecami, przez poczekal­ Ojciec natychmiast pospieszył z powrotem do pierwszej nię. Dawno już ich nie ma. porodówki, bo oczywiście troszczył się przede wszystkim o mo­ Sycąc się wściekłością, Konrad Beezo zdawał się rosnąć, ją matkę i o mnie. jakby gniew był pokarmem olbrzymów. Twarzy nie rozjaśniał Matka leżała nadal bez żadnej opieki na łóżku, na którym mu błazeński uśmiech, a jadowita nienawiść w jego oczach ojciec znalazł ją parę chwil wcześniej. Wciąż miała spoconą, miała moc jadu kobry. poszarzałą twarz, ale odzyskała przytomność. Aby nie stać się ofiarą zamiast personelu szpitala, którego Jęknęła z bólu i zamrugała zamglonymi oczami. Beezo nie miał już w zasięgu ręki, tato dodał pospiesznie, bez Rodzice wciąż nie są zgodni, czy była tylko zdezorientowana, cienia groźby, tylko jakby z uczynności: czy majaczyła, ale ojciec twierdzi, że obawiał się o nią, gdy — Policja jest już w drodze. Zechcą odebrać panu dziecko. rzekła: — Mój syn należy do mnie — oznajmił Beezo z taką pasją — Jeśli chcesz na kolację hamburgera, musimy pójść na że stęchłą woń tytoniowego dymu, dolatującą z jego odzieży, targ po ser. można było niemal wziąć za skutek jego żarliwości. — Zrobię Mama upiera się, że powiedziała w istocie: wszystko, żeby nie wychowywali go akrobaci. — Nie myśl, że po tym wszystkim pozwolę ci się jeszcze Starając się zachować granicę między zręczną manipulacją kiedyś dotknąć, sukinsynu. a oczywistym lizusostwem, dla ratowania własnej skóry ojciec Ich miłość jest większa niż pożądanie, czułość, szacunek, tak powiedział: głęboka, że jej źródłem jest poczucie humoru. Humor to płatek — Pański syn będzie najlepszym ze wszystkich — klownów, kwiatu nadziei, a nadzieja zakwita na winnej latorośli wiary. błaznów, arlekinów, komediantów. Ufają sobie nawzajem i wierzą, że życie ma sens i z tej wiary — Komików — poprawił go morderca, ale bez tonu wrogo­ wypływa ich bezgraniczny dobry humor, którym obdarzają ści. — Tak, będzie najlepszy. Będzie. Nie pozwolę nikomu siebie — i mnie. zmieniać jego przeznaczenia. Wyrosłem w domu wypełnionym śmiechem. Bez względu Z niemowlęciem w jednej ręce i pistoletem w drugiej Beezo na to, co przydarzy mi się w przyszłości, zawsze będzie towa­ przecisnął się obok mego ojca i pospieszył krótszym korytarzem, rzyszył mi śmiech. I wspaniałe cukiernicze wypieki. przechodząc nad ciałem martwej pielęgniarki z taką obojętnoś­ W tej opowieści o moim życiu będę ciągle wspominał o za­ cią jakby stało tam wiadro ze ścierką. bawnych sprawach, gdyż śmiech jest doskonałym lekarstwem 32 33 Strona 17 na zbolałe serce i balsamem na przygnębienie, ale nie będę was mowlęciem w lewej. Poczuł palenie w gardle i jeszcze szybsze oszukiwał. Nie będę go wykorzystywał niczym kurtyny, aby bicie serca. oszczędzić wam scen przerażenia i rozpaczy. Będziemy się Może Beezo stracił i żonę, i dziecko. Może niemowlę, które śmiali razem, ale czasem śmiech ten sprawi ból. trzymał na ręku, nie było jego dzieckiem, lecz małym Jamesem 1 A zatem... lub małą Jennifer Tock. Bez względu na to, czy moja matka majaczyła, czy zachowała „Pomyślałem, że to porwanie — mówi tato, wspominając tę trzeźwość umysłu, czy winiła ojca za ciężki poród, czy też chwilę. — Przypomniałem sobie dziecko Lindberghów i wię­ mówiła o potrzebie kupienia sera, oboje są zgodni co do zionego dla okupu syna Franka Sinatry, opowieści o Rumpels- późniejszych wydarzeń. Ojciec znalazł na ścianie koło drzwi tiltskinie i Tarzanie wychowywanym przez małpy i choć to bez aparat telefoniczny i wezwał pomoc. sensu, w jednej chwili przemknęło mi to wszystko przez głowę. Ponieważ urządzenie to było bardziej interkomem niż telefo­ Chciałem krzyczeć, ale nie potrafiłem, i czułem się jak to nem, nie miało standardowej klawiatury, tylko cztery przyciski niemowlę o czerwonej twarzy z otwartymi bezgłośnie ustami oznaczone wyraźnie napisami: PERSONEL, APTEKA, SER­ i gdy o nim pomyślałem, och, wiedziałem od razu, że to byłeś WIS, OCHRONA. ty, nie jego dziecko, tylko ty, mój Jimmy". Tato wcisnął klawisz z napisem OCHRONA i poinformował Pragnąc rozpaczliwie odnaleźć Beezo i zatrzymać go, tato dyżurnego, że zastrzelono dwie osoby, a napastnik, przebrany upuścił słuchawkę, rzucił się do otwartych drzwi na korytarz — za klowna, ucieka właśnie z budynku, i że Maddy potrzebuje i zderzył się niemal z Charlene Coleman, pielęgniarką która natychmiastowej pomocy lekarza. niosła w ramionach niemowlę. Moja matka krzyknęła w tym momencie z łóżka, na pewno Dziecko miało większą buzię niż to, z którym Beezo uciekł już przytomna: w burzliwą noc. Nie miało też czerwonych plam na skórze, lecz — Gdzie moje dziecko? zdrową różową cerę. Według taty, jego oczy były niebieskie Trzymając nadal słuchawkę przy uchu, ojciec odwrócił się i jasne, a twarz jaśniała zachwytem. do niej zdumiony i przerażony. — Ukryłam się z państwa dzieckiem — wyjaśniła Charlene — Nie wiesz, gdzie jest? Coleman. — Schowałam się przed tym strasznym człowiekiem. Próbując podźwignąć się na łóżku z grymasem bólu na Wiedziałam, że będzie sprawiał kłopoty, jak tylko pojawił się twarzy, mama odparła: pierwszy raz ze swoją żoną. Nie zdjął wtedy nawet tego okrop­ — Skąd mam wiedzieć? Chyba zemdlałam. Co ty opowia­ nego kapelusza i nie przeprosił za to. dasz, że kogoś zastrzelono? Kogo, na litość boską? Co się Chciałbym móc potwierdzić z własnego doświadczenia, że dzieje? Gdzie moje dziecko? w istocie Charlene nie przeraził makijaż Beezo, jego zjadliwe Choć w porodówce nie było okien, choć była otoczona uwagi na temat teściów-akrobatów ani jego oczy, tak szalone, korytarzami i innymi pomieszczeniami, które oddzielały ją od że obracały się niemal jak plastikowe wiatraczki, lecz po pros­ zewnętrznego świata, moi rodzice usłyszeli z oddali syreny tu kapelusz. Niestety, przyszedłszy na świat niecałą godzinę policyjnych radiowozów. wcześniej, nie nauczyłem się jeszcze angielskiego i nie zdąży­ Tatę ogarnęły mdłości, gdy odżył mu nagle w pamięci obraz łem się nawet zorientować, kim są ci wszyscy ludzie. Beezo stojącego w korytarzu z pistoletem w prawej ręce i nie- 34 Strona 18 rzucawki. Gwałtowne drgawki, których nie dało się powstrzy­ mać, zagrażały życiu nie tylko jej, ale i nienarodzonego dziecka. Tymczasem moja matka przechodziła koszmarny poród głów­ nie z powodu zwężenia szyjki macicy. Dożylne zastrzyki z syn­ tetycznej oxytocyny nie spowodowały początkowo wystarcza­ jących skurczów mięśni, by mogła wypchnąć mnie na świat. 3 Natalie urodziła pierwsza. Doktor MacDonald robił wszystko, by ją uratować: użył rurki dotchawiczej, aby ułatwić jej od­ dychanie, i zaaplikował zastrzyki przeciwdrgawkowe, ale ros­ nące gwałtownie ciśnienie krwi i konwulsje doprowadziły do rozległego krwotoku w mózgu, który ją zabił. W chwili gdy odcinano pępowinę łączącą dziecko Beezo z jego martwą matką, moja matka, wyczerpana, ale nadal Drżąc z ulgi, tato odebrał mnie od Charlene Coleman i za­ walcząca, by wyrzucić mnie z siebie, nagle i wreszcie poczuła, niósł matce. jak rozszerza jej się szyjka macicy. Gdy pielęgniarka podniosła wezgłowie łóżka i położyła na Zaczął się spektakl Jimmy'ego Tocka. nim więcej poduszek, mama mogła wziąć mnie na ręce. Przed podjęciem się niewdzięcznej misji przekazania Kon­ Tato przysięga, że pierwsze słowa, które do mnie wypowie­ radowi Beezo, że zyskał syna, lecz stracił żonę, doktor Mac­ działa, brzmiały tak: Donald zajął się mną i — jak twierdzi Charlene Coleman — — Lepiej, żebyś był wart całego mojego bólu, Błękitnooki, oznajmił, że ta solidna baryłeczka wyrośnie na pewno na bo jeśli okażesz się niewdzięcznikiem, zmienię twoje życie gwiazdę futbolu. w prawdziwe piekło. Wypchnąwszy mnie pomyślnie ze swego łona na świat, matka Zapłakana i wstrząśnięta tym, co się stało, Charlene relacjo­ natychmiast zemdlała. Nie słyszała przepowiedni doktora i nie nowała ostatnie wydarzenia i wyjaśniała, jak udało jej się widziała mojej szerokiej, różowej, pełnej zachwytu buzi, aż bezpiecznie mnie ukryć, gdy padły strzały. wreszcie moja obrończyni, Charlene, wróciła i oddała mnie ojcu. Doktor MacDonald, zmuszony niespodziewanie do asysto­ Doktor MacDonald przekazał mnie siostrze Coleman, by wania równocześnie dwóm kobietom przy ciężkim porodzie, mnie umyła i owinęła w biały bawełniany becik, i upewniwszy nie mógł o tej porze znaleźć wykwalifikowanego lekarza, który się, że moja matka tylko zemdlała i że zaraz się ocknie, bez by mu pomógł. Dzielił czas między obie pacjentki, biegając potrzeby ocucania, ściągnął lateksowe rękawiczki, zdjął maskę z jednej porodówki na drugą i mając wsparcie tylko w pielęg­ chirurgiczną i poszedł do poczekalni dla ojców, aby pocieszyć niarkach, a jego pracę utrudniały jeszcze przygasające co chwila Konrada Beezo. światła i obawa, czy szpitalny generator włączy się w porę, Niemal natychmiast rozległy się krzyki: ostre, oskarżycielskie gdyby burza pozbawiła ich prądu. słowa, paranoiczne zarzuty, wyrażane plugawym językiem, Natalie Beezo nie przeszła badań prenatalnych. Nie wiedziała, z niewyobrażalną furią. że cierpi na okres przedrzucawkowy. W czasie porodu dostała Siostra Coleman usłyszała tę awanturę nawet w cichej, dobrze 36 37 Strona 19 izolowanej akustycznie porodówce. Zrozumiała, że Konrad Mimo to obie pielęgniarki chwyciły na ręce po jednym Beezo zareagował agresywnie na wieść o stracie żony. niemowlęciu, zanim rzuciły się do ucieczki, i drżały o te, które Kiedy wyszła z porodówki na korytarz i usłyszała go wyraź­ były zmuszone zostawić. Przerażone odgłosem drugiego strzału niej, intuicja podpowiedziała jej, by zabrać owinięte w becik pospieszyły za Charlene przez drzwi obok panoramicznej szyby niemowlę w bezpieczne miejsce. i wyszły z oddziału położniczego na główny korytarz. W korytarzu spotkała Lois Hanson, drugą pielęgniarkę, która Wszystkie trzy, obarczone niemowlętami, schroniły się w po­ niosła w ramionach dziecko Beezo. Lois także wyszła, usłysza­ koju, gdzie spał nieświadomy niczego starszy mężczyzna. wszy wybuch niepohamowanej furii klowna. Przyćmione światło pogłębiało jeszcze posępną atmosferę, Lois popełniła fatalny błąd. Wbrew radzie Charlene ruszyła a szalejąca za oknem burza wypełniała pokój drżącymi groźnie w kierunku zamkniętych drzwi do poczekalni, wierząc, że widok cieniami. niemowlęcia stłumi wściekłość Beezo i złagodzi ból, który ją Trzy pielęgniarki siedziały skulone w milczeniu, niemal bojąc spowodował. się oddychać, dopóki Charlene nie usłyszała w oddali wycia Charlene, będąca sama ofiarą przemocy ze strony męża, nie syren. Ten upragniony dźwięk przyciągnął ją do okna, z którego bardzo wierzyła, by dostąpienie łaski ojcostwa powściągnęło widać było parking przed szpitalem. Miała nadzieję ujrzeć gniew jakiegokolwiek mężczyzny, bo nawet w chwili głębokiej policyjne radiowozy. rozpaczy reagowali oni natychmiast agresją i groźbami, a nie Tymczasem ujrzała z tego pokoju na drugim piętrze, jak łzami, szokiem czy rezygnacją. Poza tym pamiętała, że nie Beezo z niemowlęciem na ręku idzie po mokrym asfalcie. bacząc na dobre maniery, Beezo cały czas miał na głowie Wyglądał, według jej relacji, jak postać ze złego snu, dziwna kapelusz. Charlene przeczuwała, że będą kłopoty. Duże kłopoty. i tajemnicza, jak zjawa, którą można by ujrzeć w noc końca Uciekła ze mną wewnętrznym korytarzem oddziału położ­ świata, gdy ziemia rozstąpi się, uwalniając ze swego wnętrza niczego do sali dla noworodków. Gdy zamknęły się za nami złowrogie zastępy potępionych. wahadłowe drzwi, usłyszała strzał, który zabił doktora Mac- Charlene pochodzi z Missisipi i jest baptystką, której duszę Donalda. wypełnia poezja Południa. W sali stały rzędami łóżeczka z noworodkami. Niektóre Beezo zaparkował w takiej odległości, że przez strugi deszczu spały, inne gaworzyły, ale żaden jeszcze nie płakał. Znaczną i w żółtym świetle sodowych latarni trudno było rozpoznać część długiej ściany zajmowała panoramiczna szyba, lecz w tym markę, model i rzeczywisty kolor samochodu. Charlene patrzyła, momencie po jej drugiej stronie nie było dumnych ojców ani jak odjeżdża, mając nadzieję, że policja przechwyci go, zanim dziadków. dotrze do pobliskiej głównej drogi, ale tylne światła jego wozu Z niemowlętami przebywały dwie pielęgniarki oddziałowe. rozpłynęły się w ciemnościach. Usłyszały krzyki, a potem strzał i były bardziej skłonne skorzys­ Gdy minęło zagrożenie, wróciła do porodówki akurat w chwi­ tać z rad Charlene niż Lois. li, kiedy tacie krążyły po głowie myśli o tragedii dziecka Siostra Coleman zapewniła je przewidująco, że uzbrojony Lindberghów, Rumpelstiltskinie i Tarzanie wychowywanym mężczyzna nie zrobi krzywdy dzieciom, ostrzegła jednak, że przez małpy, i zdążyła go uspokoić, że nie porwał mnie zabije z pewnością wszystkich członków personelu szpitala, na klown-morderca. których trafi. Później ojciec potwierdził, że czas moich narodzin, wzrost 38 39 Strona 20 i masa ciała zgadzały się dokładnie z przepowiednią, którą wygłosił na łożu śmierci dziadek. Najlepszy jednak dowód, że wydarzenia na oddziale intensywnej opieki medycznej mia­ ły nadprzyrodzony charakter, stanowił dla niego fakt, że gdy matka trzymała mnie w ramionach, a on odsunął becik i od­ słonił moje stopy, zobaczył, że mam zrośnięte palce, tak jak przewidział Josef. — Syndaktylia — oznajmił tato. 4 — Można temu zaradzić — zapewniła go Charlene, po czym otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. — Skąd pan zna taki medyczny termin? Ojciec powtórzył tylko „syndaktylia", delikatnie, czule i z za­ chwytem dotykając moich zrośniętych palców. Syndaktylia to nie tylko nazwa przypadłości, z którą się urodziłem, ale motto całego mojego życia od trzydziestu lat. Sprawy okazują się czasem splecione ze sobą w nieoczekiwany sposób. Chwile, które dzielą całe lata, łączą się nagle nie­ spodziewanie, jakby kontinuum czasoprzestrzeni zostało spła­ szczone przez jakąś siłę o szczególnym poczuciu humoru lub zamysłach o wątpliwej wartości, lecz tajemniczej zawi­ łości. Ludzie nieznający się nawzajem odkrywają, że los po­ wiązał ich ze sobą tak ściśle, jak dwa palce pokryte wspólną warstwą skóry. Chirurdzy zrobili porządek z moimi stopami tak dawno temu, że już tego zupełnie nie pamiętam. Chodzę, biegam, gdy to konieczne, i tańczę, choć niezbyt dobrze. Z całym należnym szacunkiem dla doktora Ferrisa Mac- Donalda, nie zostałem gwiazdą futbolu i nie chciałem nią być. Moja rodzina nigdy nie interesowała się sportem. \ Jesteśmy za to miłośnikami ptysiów, ekierek, ciast, placków, tortów, biszkoptów, a także niesławnych zapiekanek z sera i brokułów, hamburgerów i wszystkich fantastycznych dań, przyrządzanych przez moją matkę, pod których ciężarem ugina się stół. Oddalibyśmy splendor wszystkich turniejów i roz­ grywek, jakie wymyśliła ludzkość, oraz emocje im towarzyszące 41