Webb Don - Smak soli
Szczegóły |
Tytuł |
Webb Don - Smak soli |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Webb Don - Smak soli PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Webb Don - Smak soli PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Webb Don - Smak soli - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Don Webb
SMAK SOLI
- Nie będę z nimi pracował.
- Myślałem, że wy, haitańscy peoni, zawsze pracowaliście z zombimi.
Silna brązowa ręka chwyciła tępy nóż do chleba. Był to najszybszy ruch w ten wieczór wysysający energię. Trzeci
mężczyzna odezwał się:
- Przestań. Jeśli go przerobisz na mięso, jutro będziemy mieli jednego więcej.
- Chyba że go posiekam na małe kawałeczki.
- Proszę bardzo - odparł trzeci mężczyzna.
W jego głosie zabrzmiał nikły ton nadziei. Większość takich półtonów już przebrzmiała. Obóz pracy starł warstewkę
humanizmu. Trudno było odróżnić żywych od zgalwanizowanych martwych, nie z powodu wywyższenia tych drugich,
lecz poniżenia tych pierwszych. Trójka mężczyzn wyglądała tak samo, jak inne małe grupki siedzące wokół baraków.
Claude Suryan, żołnierz, który walczył przeciwko kubańskiej inwazji na Haiti, odbywał tutaj polityczną rehabilitację.
Roberto Flores, którego rodzina posiadała niegdyś wielkie połacie Nuevo Leon, ścinał trzcinę cukrową, aż bąble mu
krwawiły, za "zbrodnie przeciwko ludowi". John Stefenac, który kierował biurem CIA w Mexico City, pozostał przy
życiu, ponieważ pewnego dnia mógł się przydać jako chip przetargowy.
Claude Suryan wetknął nóż do chleba w spróchniały pieniek. Ostatnio nie czuł się za dobrze. Chyba malaria.
Nikt nie chodził do obozowego lekarza.
- Jesteś tchórz - oświadczył Roberto.
- Nie chcę ci robić żadnej przysługi - burknął Claude.
- Ciekawe, czy oni cokolwiek pamiętają - zamyślił się John.
- Nic nie pamiętają. Gdyby coś pamiętali, wróciliby do grobów - odparł Claude.
- Ich nigdy nie pochowano - zwrócił mu uwagę John.
- Na każdego czeka jego działka ziemi.
- Miałem nadzieję, że moja będzie w Stanach.
- Więc nie cieszysz się, że umrzesz tutaj, w Robotniczym Raju? Powinienem donieść na ciebie do oficera politycznego
- powiedział Roberto.
- Za późno - odparł John. - Już go przerobili na jednego z tamtych.
- Na pewno niewiele sie zmienił. Jak mówicie wy, Norte'Americanos: "Wielki Brat patrzy na ciebie."
- Dałbym wszystko, żeby zabrać jednego trupota z powrotem do Stanów. Po tej całej kubańskiej anty-trupotowej
propagandzie. Choćby tylko po to, żeby pokazać się z nim w Miami.
- Wystarczy przepłynąć dziewięćdziesiąt mil na Florydę - zauważył Roberto.
- Nie, w tamtym kierunku jest więcej - poprawił go Claude. - Dlaczego nie weźmiesz Marii? To kawał baby. Dotrzyma
ci towarzystwa w podróży.
- On nie chce Marii. Jak zgaśnie silnik, Maria będzie do niczego, a na Rosę nie ma już żadnych szans - oznajmił
Roberto.
John wyciągnął nóż z pniaka. Wytarł resztki próchna o dżinsy. Wieczorami, kiedy fantazjowali o ucieczce, tępy nóż
odgrywał ważną rolę. Po kolei chowali go w swoich pryczach. Powietrze wypełniał ciężki zapach wygotowywanego
cukru. Strażnicy obudzą ich przed świtem. Wieczór nie różnił się od innych.
***
Strażnik trupot rozdał zardzewiałe maczety. Na twarzy miał liczne ślady po cięciach i widać było jego gnijące zielone
zęby. Jeśli skaleczyłeś strażnika maczetą, dostawałeś dwadzieścia batów. Czasami było warto. Kubańskie trupoty nie
były takie ulizane, jak ich kapitalistyczne odpowiedniki. Po upadku światowego komunizmu, kiedy Kuba została sama,
musiała zaadaptować północnoamerykańską technologię. Rozwiązanie ostateczne. W Ameryce biedni wszczynali
zamieszki, podczas gdy zmarli przejmowali ich posady. Miasta płonęły i zmarli marszowym krokiem wkraczali w
początek ponurego milenium. Galwaniczne zestawy ciężko zwisały na ich ciałach. Bransolety lub łańcuchy.
Trzcina wyrosła wysoko. Dwadzieścia dwie stopy zamiast odmian mierzących dwanaście do czternastu stóp, do jakich
przywykł John. Trzcina cukrowa to roślina wieloletnia i kiedy ją ścinasz, pachnie jak najsłodszy trawnik, który kosiłeś
w dzieciństwie. Czasami ten zapach zagłuszał gryzącą woń smogu z Hawany albo woń morza. Ścinając trzcinę - grubą
na półtora do dwóch cali - modliłeś się o chmury. Podczas zbiorów nie pada, więc chmury oznaczają wytchnienie od
upału. Tniesz u podstawy łodygi i zostawiasz krótki kikut, żeby odrósł do następnych zbiorów. Wysokie trzciny padają
wokół ciebie, a trupoty zbierają je i zdzierają liście podobne do mieczów. Claude i Roberto cięli oczyszczone łodygi na
metrowe kawałki i wrzucali na ciężarówki. Martwi kierowcy wywozili je błotnistą drogą, którą zbudowali w zeszłym
tygodniu. Martwe dłonie układały trzciny na taśmie bez końca. Kiedy Johna przywieźli na Kubę, na początku pracował
w fabryce. Jeden z trupotów (dawniej sflaczała kobieta w średnim wieku) upadł na taśmę. Jej operatorowi brakowało
kwalifikacji, żeby ją ściągnąć. Pojechała w górę, w górę pod krajalnicę trzciny na końcu fabryki. Większość jej kości i
cały metal zatrzymały się na grubej kracie z pulpą trzcinową. Reszta popłynęła dalej razem z mętnym trzcinowym
sokiem, który poddawano działaniu mleka wapiennego i przerabiano na surowy syrop cukrowy. Żywi robotnicy pękali
ze śmiechu wyobrażając sobie, jak jakiś arystobiurokrata ze Zjednoczonej Europy słodzi kawę szczątkami kubańskiego
zombi. Tutaj rozpaczliwie czepiałeś się takich rzeczy. Przebłyski. Gwałtowne wizje wolności.
Centrum wszystkiego stanowiła Rosa. Rosa Montez, piękna córka komisarza, a więc na tej wyspie kogoś jakby z
arystokracji. Rosa należała do operatorów trupotów, pierwsza pośród równych. Miała pięć stóp sześć cali wzrostu,
ciemne włosy i błękitne karaibskie oczy. Pewnego razu, kiedy John obsługiwał maszynę z dwutlenkiem siarki, Rosa
stanęła obok niego. Po kilku minutach katuszy, wypełnionych maszynowym hałasem, odwrócił się i pocałował ją
prosto w usta. Ku jego zdumieniu oddała pocałunek. Zatrzymał wspomnienie tych ust tylko dla siebie. Nawet nie
marzył, żeby komuś powiedzieć. Tak, Rosa była środkiem wszystkiego.
Dzisiaj trzcina miała purpurowe paski biegnące przez środek liści. To wyróżniało dzisiejszy dzień. I jeszcze fakt, że
Claude ukradł coś ze stołu z lunchem.
* * *
Praca kończyła się o zmierzchu. Strażnicy trupoty zaganiali ich pod prysznice, pod strumienie wody gorącej prawie jak
ukrop. Potem nakładali czyste ubrania. Odblaskowa żółć. Dostawali ryż, czerwoną fasolę i jukę. Tyle wody, ile chcieli,
i witaminową tabletkę. Po obiedzie wieczór należał do nich. Mogli budować baraki (pod nadzorem trupotów), grać w
szachy, modlić się, walczyć, spać i nawet śnić.
Trzej mężczyźni przyciągnęli kamienie do swojego pniaka.
- Zamierzam uwolnić trupoty - oznajmił Claude.
- Jesteś zwariowany haitański peon - mruknął Roberto. - No dalej, powiedz mu. Powiedz mu o smaku soli.
- To Amerykanin. On wierzy tylko w technologię. Jest za bardzo oddalony od serca takich spraw.
- Nie powiesz mu, bo cię wyśmieje, bo jesteś głupim wieśniakiem - zadrwił Roberto. - No, John, pokaż nam nóż,
chcemy się pośmiać.
John wyciągnął nóż spod żółtej tuniki. Ostrze było ciepłe i lepkie od dotyku ciała Johna. Roberto wziął nóż i zaczął go
ostrzyć na kawałku kwarcytu wielkości pięści.
- Dzisiaj go naostrzę, a jutro, kiedy Claude uwolni trupoty, dam go morte żołnierzowi, żeby poderżnął gardło swojego
operatora - obiecał Roberto.
- Jak chcesz uwolnić trupoty? - zapytał John.
- Powiem ci, ale mi nie uwierzysz. Nie jestem niedouczony. Po prostu znam rzeczywistość zombich. Żywe trupy,
właśnie tego potrzebują szefowie.
- Aha, Robotniczy Raj zmienił cię w komunistę - dociął mu Roberto.
- To nie jest kom... W każdym razie na Haiti wszyscy znają tę historię. Był raz bogaty plantator, którego plantacje
rozciągały się daleko od okolicznych wiosek. Ponieważ nikt z wioski czy miasteczka nie mógł doglądać nawet połowy
jego pól, plantator postanowił wykorzystać zombich. Nikt nie chce oglądać swoich zmarłych harujących na polu. Ci,
którzy zatrudniają zombich, dostają maczetą. Ale ten człowiek myślał, że jest bezpieczny. Więc wezwał twórcę
zombich i ten twórca zombich wyhodował mu robotników. I kazał mu karmić zombich bardzo mdłym jedzeniem, bo
jeśli zombi posmakuje soli, to zrozumie, że jest martwy, i nie będzie więcej pracował. I przez rok zombi pracowali
ciężko na polach. Pracowali dzień i noc, w słońcu i w deszczu. Potem właściciel musiał pojechać do Port-au- Prince w
interesach. Żona właściciela zajęła się przygotowaniem dla zombich jedzenia bez smaku. Żałowała biednych zombich,
którzy nie uśmiechali się ani nie rozmawiali. Postanowiła, że zabierze zombich na wiejski festyn. Wzięła stare ubrania
swoje i męża i wystroiła zombich. Nawet w niemodnych strojach zombi byli lepiej ubrani od wieśniaków. I nałożyła im
ciemne okulary, jakie noszą nasze trupoty, żeby ludzie nie rozpoznali w nich zombich. No i zaprowadziła ich do
wioski, i stanęli na końcu trasy parady, żeby nie musieli z nikim rozmawiać. A wieśniacy zastanawiali się, kim są ci
obcy bogacze. Przed rozpoczęciem parady sprzedawca pralinek nadszedł ulicą, a kobieta wyjęła trochę pieniędzy i
kupiła słodycze dla biednych zombich. Nie wiedziała, że kiedy cukiernik robi pralinki na festyn, dodaje słonych
orzeszków, żeby jego przyjaciel sprzedawca lemoniady też zarobił, bo wszyscy będą kupowali napoje, żeby ugasić
pragnienie. Zombi zjedli słone pralinki i odzyskali mowę, i zrozumieli, że nie żyją. Krzyknęli wielkim głosem i zdarli z
siebie cudze ubrania, i zrzucili na ziemię ciemne okulary, i podeptali je. I poczłapali z powrotem do swoich grobów,
rozdarli paznokciami gliniastą ziemię i sami się pogrzebali.
Roberto dokończył znużonym głosem:
- A wieśniacy rozwścieczeni, że okrutny plantator wyzyskiwał ich zmarłych, posiekali go maczetami jak trzcinę
cukrową i na pewno zgwałcili jego żonę.
Przy ostatnich słowach zaczął ostrzyć nóż trochę mocniej.
- Nie rozumiem - powiedział John. - W czym rzecz?
- Rzecz w tym. - Claude wyciągnął solniczkę spod tuniki.
- O Boże - jęknął John. - Chyba nie mówisz poważnie. Chodzi o minikomputery i roztwory odżywcze, nie jakieś
karaibskie hokus-pokus.
- Żywe trupy to żywe trupy. Może to naukowe, może jony sodu i chloru rozpalają iskrę życia w martwych systemach
nerwowych. To jest mój sposób protestu, tak jak to - wskazał na nóż - jest twój sposób.
- Co dobrego przyniesie uwolnienie trupotów? - zapytał John. - Dookoła obozu wciąż są żywi Kubańczycy z
karabinami. I pola minowe.
- Nie rozumiesz? - zapytał Roberto. - Czy upał przytępił twoje CIA-owskie zmysły, amigo? Claude to wielki
wyzwoliciel. Nie słyszałeś retoryki w jego opowiadaniu? Chytry wytwórca pralinek, plantator-wyzyskiwacz,
wykorzystanie zombich jako metafory uciemiężonych niższych klas? Jego rewolucyjny zapał przekształca nawet
zwykłą ludową bajkę. Claude należał do tych komunistów, którzy wywołali powstanie i otworzyli drogę dla kubańskiej
inwazji.
Claude wstał i odszedł.
- Myślałem, że był w ruchu oporu.
- Był. Później. Chce kogoś uwolnić, zanim umrze. Pragnął haitańskiej republiki, nie kubańskiego satelity.
- Musimy go powstrzymać.
- Żeby nie popełnił szaleństwa? Każdy człowiek ma prawo popełnić jakieś szaleństwo. Gdyby świat był logiczny i
rozsądny, wszyscy bylibyśmy tacy sami. Gdyby świat był zdrowy, kapitaliści w twoim kraju nie wynaleźliby trupotów.
Jak to się zaczęło... elektryczne wspomaganie treningu mięśni? Od kulturystyki do nieumarłej siły roboczej. My nie
powstrzymujemy cię od szaleństwa. Nie zabraniamy ci ubóstwiać Rosy. Więc nie zaczynaj. Widziałem twoje oczy,
kiedy obserwujesz, jak ona przejeżdża przez nasze pola. Jestem mężczyzną, a przynajmniej byłem mężczyzną, zanim
nas tutaj przywieźli. Wszyscy byliśmy mężczyznami.
John odszedł w noc. Postanowił odszukać Claude'a. Nie wiedział, co robić. Przyłapał się na tym, że zbliża się do szopy
z blachy falistej, gdzie mieszkała Maria. Byłem kiedyś mężczyzną. Wszyscy byliśmy mężczyznami. Ktoś napisał na
drzwiach szopy kredką świecową: "O ty Aniele o martwych oczach". Nikogo u niej nie było, więc mógł wejść.
Mężczyźni walczyli i zabijali, żeby z nią być. Maria była trupotem. Ktoś nią kierował. Może obozowy psycholog tak
zarządził - dostateczna osłoda dla mężczyzny, żeby dalej funkcjonował. Bardziej prawdopodobne, że jakiś obozowy
urzędnik realizował swoje zboczone fantazje poprzez Marię.
Mówiono, że to Rosa nią kieruje.
John otworzył drzwi. Płonęła mała gazoholowa lampka. Ktoś pomalował oczy Marii na szarozielono. Nie "patrzyła"
oczami, tylko przez małą fasetową broszkę. Uśmiech spazmatycznie uformował się na jej twarzy.
Prawie nie czuło się smrodu zgnilizny.
* * *
Strażnicy budzili żywych na godzinę przed świtem, waląc kamieniem w arkusz blachy falistej zawieszony na
łańcuchach. John próbował pewnej nocy odciąć ten zaimprowizowany gong, ale go przyłapano. Dwadzieścia batów.
Batożenie zostawiło mu pierwsze blizny na ciele i upodobniło do pozostałych mężczyzn. Szybko zjadali pozbawione
smaku śniadanie z pasty ryżowej i recyklowanego mleka. Potem wchodzili na ciężarówki. Kiedy dojeżdżali do pola, na
którym mieli pracować tego dnia, wstawał świt. Wszyscy pracowali ciężko o poranku. Musieli wyrobić normę; a jeśli
zdążyli odwalić większość, zanim zrobiło się gorąco - tym lepiej. Nawet trupoty pracowały wydajniej w chłodzie
poranka. Może upał zwiększał oporność w ich obwodach.
Podczas lunchu, kiedy żywi zjadali swoje smażone banany z ryżem na zimno, trupoty ustawiały się w szeregu do
inspekcji. Jeden z nich brał kamerę wideo i skanował ich ze wszystkich stron, szukając uszkodzeń. Wtedy trupoty
znajdowały się najbliżej siebie i wtedy Claude wprowadził w życie swój plan. Podbiegł do szeregu trupotów, oblizując
palce prawej dłoni. Nasypał soli na zwilżone palce. Otwierał trupotom usta lewą ręką, szarpiąc ich podbródki do dołu.
Smarował solą ich podniebienia. Załatwił czterech, zanim operatorzy zdążyli wstukać reakcję. Kiedy włożył palce do
ust piątego trupota, ten zwarł szczęki. Odgryzł w całości wskazujący i środkowy palec oraz dwa segmenty serdecznego.
Claude upadł na kolana, obryzgując krwią twarz i ciało trupota. John wstał. Martwi strażnicy wycelowali w niego
karabiny. Nie wolno pomagać Haitańczykowi. Strażnicy gestami nakazali mu usiąść. Zanim przerwa na lunch dobiegła
końca - piętnaście, może dwadzieścia minut - Claude Suryan wykrwawił się na śmierć.
Kiedy wrócili na to miejsce po zakończeniu dnia pracy, ciała Claude'a już tam nie było.
* * *
Roberto powiedział:
- W tę noc nóż jest twój.
- Nie chcę go
.
- Zawsze chcemy mieć nóż. Masz. Weź go.
John wziął nóż.
- Cieszysz się, że zginął.
- Nie. Nie cieszę się. Śmierć każdego z nas zwiększa ich siły.
- Ale nie próbowałeś go powstrzymać.
- Zrobił, co musiał. Poszedł własną drogą. Zginął po haitańsku.
- Nienawidziłeś go, bo był rewolucjonistą.
- Może sam kiedyś byłem rewolucjonistą. Ostatecznie mój kraj przeżył więcej rewolucji niż Kolos Północy. Może
byłem rewolucjonistą z dwoma braćmi przede mną w kolejności do dziedziczenia rodzinnego majątku. Może
zawiesiłem plakat z Castro na ścianie mojego pokoju w Universidad. Może jeden z moich braci zrobił się chciwy,
wszedł w handel narkotykami i zabiła go straż graniczna Yanqui. Może mój drugi brat zwiał przed wyrokiem do
Kolumbii. Mój ojciec umarł z żalu. Przejąłem rodzinny interes. Pierwsze moje zadanie to stłumić strajk na naszych
polach tytoniowych w Vera Cruz, żeby matka skończyła spłacać dom, o którym marzyła przez całe życie. Potem
nadeszła powódź i musiałem posmarować łapę pewnego urzędasa, żeby zmeliorować moją ziemię w Nuevo Leon, żeby
peoni mi nie wymarli. I może gdzieś po drodze zapomniałem o biednych i indios, i niesprawiedliwości społecznej, bo
byłem zbyt zajęty. Może, gringo, na tym polega moja wina. Nie, nie czułem nienawiści do Claude'a. I tak tego nie
zrozumiesz.
John zaczął ostrzyć nóż. Nieświadomy wykonywanej czynności. Coraz bardziej podobny do robota. Zapytał:
- A ty jak umrzesz? Jaką pójdziesz drogą?
- Umrę jak mój dziadek, od ciężkiej pracy na polu - zaśmiał się cicho Roberto.
Po chwili granie owadów zawisło w powietrzu jak zwój srebrnego drutu.