Waligórski Andrzej - Piąty peron
Szczegóły |
Tytuł |
Waligórski Andrzej - Piąty peron |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Waligórski Andrzej - Piąty peron PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Waligórski Andrzej - Piąty peron PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Waligórski Andrzej - Piąty peron - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANDRZEJ WALIGÓRSKI
PIĄTY PERON
Wczesną wiosną 1974 roku jechałem wraz z nowo poślubioną małżonką imieniem Ada w
podróż poślubną, mniejsza o to, dokąd, chociaż wiadomo, po co.
Właściwie dopiero teraz wiedziałem po co, gdy po pierwszym etapie naszej
pierwszej nocy, na ostatnich nogach zlazłem ze sleepingowego łóżka, na którym
przez kilka godzin usiłowałem nieokiełznanemu temperamentowi Ady przeciwstawić
moje wieloletnie doświadczenie, różnice wieku niwelować różnicą płci.
Siadłem koło okna i sięgnąłem po ekstra-mocne. Wyjąłem pomiętą paczkę z jednym
już papierosem, a razem z paczką wyjąłem jakiś dość gruby, złożony we czworo
dokument. Rozłożyłem go, zalśniła solidnie przysznurowana lakowa pieczęć,
zaczerniały dostojne podpisy... A niech to diabli, przez roztargnienie rąbnąłem
z instytutu stare carskie dokumenty... ach, mój instytut, tak dobrze się w nim
żyło! Zapaliłem papierosa. W półdrzemce i półodbiciu wagonowej szyby zobaczyłem
skrótowo wydarzenia ostatnich miesięcy i dni moje przygotowania do habilitacji,
wystawa z dziejów I-ej wojny... Oto ja w gronie asystentów i studentów, czujnych
na każde moje skinienie. Właśnie stawiają planszę y linią frontu w tysiąc
dziewięćset czterdziestym roku, przypinają zdjęcia do tablic, na zdjęciach
wąsaci żołnierze i oficerowie w austryjackich mundurach. Patrzę na nich z
sympatią. Dzięki wąsom, a może starości tych zdjęć, wydają się być wszyscy w
moim wieku, bliżej 50-tki niż 40-tki. Spoglądam na krzywych, kudłatych studentów
kłębiących się w sali, potem znowu na tych na zdjęciu... Wolę tych drugich,
chyba czuł bym się dobrze w ich towarzystwie! Bo w towarzystwie swoich
podopiecznych nie czuję się najlepiej, niczego nie szanują! Właśnie ubrali
jednego z kolegów w rzadki, dragoński mundur i kask. Zrywam ten kask z
oburzeniem, pod nim burza włosów i nie żaden chłopak tylko Ada. Jeszcze wówczas
studentka z podległej mi grupy, ale już taka bezczelna! Robi ustami "buźkę" na
przeproszenie, co tak mnie denerwuje, że wypuszczam z rąk gipsowy posążek
rotmistrza Beliny!
Potem Ada pęta się koło mnie coraz częściej w wirze przygotowań do wystawy.
Widząc nas razem, jej niezłomni koledzy przymrużają znacząco oko, ba, profesor
nie wiadomo, czemu gratuluje mi wychowanki...
Jakoś nas wszyscy do siebie popychają, w przenośni i dosłownie, bo ot w czasie
otwarcia i przecięcia studenci robią sztuczny tłok, w rezultacie którego
otwieramy wystawę jakby we dwójkę, a rektor gratuluje na obojgu, nie zwracając
uwagi na moje paniczne spojrzenia.
W końcu poddaję się fali wydarzeń i urokowi Ady. To ona jest stroną atakującą -
na bankiecie proponuje bruderszaft i przedłuża pocałunek, co zostaje skwitowane
oklaskami. A potem już Urząd Stanu Cywilnego, okropnie wrzaskliwa studencka
orkiestra i - na dworzec! Po drodze wpadam na swoją ulubioną wystawę, patrzę na
chłopców y tamtych lat... Jacy inni i jacy fajni. Ada robi mi pierwszą awanturę
- spóźnimy się na pociąg! Zdążyliśmy... Gromada odprowadzających, sleeping, i
moja spóźniona, damsko - męska batalia, podczas której wyraźnie słyszę odgłosy
wielkiej bitwy, bitwy z tamtej wojny, z trąbkami, krzykami "hurra", umiarkowanym
terkotem ówczesnych mitraliez i puszystymi eksplozjami szrapneli... I oto siedzę
paląc ekstra-mocne, i zastanawiam się po co mi to było?
- Adam... - powiedziała Ada.
Zadrżałem, czego ona j e s z c z e może chcieć?
- Adam... Głowa mnie boli...
- Moje maleństwo - szepnąłem z dumą. - Tak cię wymęczyłem?
- Coś ty, to po wódce. Masz może proszek?
- Nie mam, ale konduktor powinien mieć.
Wyszedłem w piżamie na korytarz i powlokłem się do służbowego przedziału.
- Panie konduktorze, proszę proszki od bólu głowy, ekstra-mocne i pepsi.
- Ja nie jestem konduktor tylko steward.
- Tak?
- Tak, od nowego roku. I mam tylko piasty i fruktovit, a proszki mnie wyszli.
Ale dostanie pan w kiosku na peronie, to już Kociemby.
I rzeczywiście pociąg stukał na zwrotnicach, a za oknem zalśniły neonowy napis
"Kociemby", nazwa dużej, węzłowej widać stacji. Chciałem wrócić do przedziału po
płaszcz, ale uprzejmy steward narzucił mi na ramiona swój własny kożuch.
- Wal pan, szkoda czasu!
Wysiadłem i ślizgając się trochę po zamarzniętym peronie podbiegłem do
oświetlonego kiosku.
- Proszków nie ma - powiedziała sprzedawczyni. - Dostanie pan w kiosku na dole.
Zdąży pan, zdąży, pociąg stoi tu pół godziny.
Opodal widniało oświetlone zejście. Poszedłem schodami na dół, potem dość
długim, wykładanym kafelkami tunelem, poprzebijanym gdzie niegdzie wyjściami na
inne perony. Wreszcie pchnąłem wahadłowe drzwi wszedłem do holu. W kiosku RUCHU
były proszki i ekstra-mocne. Kupiłem i poszedłem z powrotem. Korytarz znowu
zalśnił przede mną kafelkami i wylotami schodów. Spytałem starego kolejarza na
którym peronie stoi ekspres "Transpol", i dowiedziałem się że na ostatnim.
Przyspieszyłem kroku. W międzyczasie rozpętała się zamieć śnieżna i ostatni
peron wydał mi się ciemniejszy niż poprzednio.
Obliczyłem trzeci wagon od tyłu wagonu, i odsunąłem drzwi. Żona zgasiła
tymczasem światło i spała głęboko, dość mocno przytem - widać ze zmęczenia -
pochrapując. Pocałowałem tkliwie obnażony fragment jej pleców, rozebrałem się i
wlazłem pod kołdrę pociąg gwizdną i ruszył, a ja zasnąłem i od razu przyśniła mi
się sytuacja z przed kilku minut:
Schodziłem po schodach z ostatniego peronu,
Przede mną był długi kafelkowy korytarz, wiodący do holu i poprzebijany trzema
wyjściami na inne perony.
Wracałem z holu - przede mną było pięć takich wyjść... I tak kilka razy - stoję
z
Jednej strony - trzy, przeskakuję na drugą - pięć...
Spociłem się i krzyknąłem. Na szczęście ktoś w mundurze wyszedł właśnie z
przedziału, i zmora ustąpiła.
- Kożuch jest na wieszaku - powiedziałem. - Dziękuje panu bardzo!
- Obudź się kolego - powiedział ten Ktoś - wkładaj mundur pułkownik czeka.
Zapłonęło światło, i Ktoś okazał się być bardzo przystojnym lejtnantem armii
Cesarstwa Austryjackiego.
- Ty też wstawaj! - dodał lejtnant, klepiąc w wypięty tyłek moją żonę.
- O Jezu, znowu? - jęknęła basem moja żona, poczem spuściła z półki kosmate nogi
i podkręcił wąsa.
Włosy stanęły mi dęba na głowie - to, co uważałem za moją żonę było
podtatusiałym facetem w randze majora.
- Idziemy, idziemy! - denerwował się lejtnant.
- Wasyl, Maciek! - ryknął major w kierunku korytarza. - Mundury wyczyszczone?
Zaraz też dwaj ordynansi przygalopowali niosąc stertę tak dobrze znanego mi
znanego umundurowania i uzbrojenia.
- Ja wiem, że to jest sen - powiedziałem ze smutkiem do majora - ale ze snem nie
ma co walczyć, więc się ubiorę.
- Tak, tak - uspokoił mnie major. - Spiłeś się wczoraj, więc jeszcze bredzisz,
ale jak nasz stary ryknie, to zaraz ci przejdzie.
Z dziwną przyjemnością wkładałem na siebie ten niemodny mundur, pas z
koalicyjką, polową czapkę. Ciężki steyer w kaburze dobrze przylegał do boku.
- A cóż ty tak się dziś sztafirujesz?
- Wiesz, zawszę miałem na to ochotę, ale się bałem, że mnie ktoś na tym
przyłapie...
- Zjedz trochę surowej kapusty! - podsumował major.
Przed opuszczeniem przedziału spojrzałem w lustro. Z jego tafli spoglądał na
mnie całkiem przystojny austryjacki kapitan artylerii. Poczułem się raźniej,
wyprostowałem zgarbione zazwyczaj plecy, wypiąłem pierś i zasalutowałem swojemu
własnemu odbiciu.
Wyszliśmy dziarsko na korytarz. Wszędzie trzaskały odsuwane gwałtownie drzwi, ze
wszystkich przedziałów wysypywali się oficerowie, przypinając w pośpiechu
szable. Strzelały zestawiane w pozdrowieniu, dłonie przeskakiwały ku daszkom z
ową nonszalancką służbistością, właściwą zawodowcom. Krzyżowały się strzępy
rozmów w języku niemieckim, czeskim, węgierskim i - wcale nie najrzadziej -
polskim .
Ciągnąc szable, brzęcząc ostrogami i skrzypiąc rzemieniami szliśmy przez kilka
wagonów, w tym przez sanitarny, bez rannych jeszcze, ale kompletnie wyposażony i
obsadzony przez bardzo urodziwą damską załogę w małych karnecikach, zgrabnych
mundurkach i sznurowanych wysokich butelkach. Zaczęły się w przejściu śmiechy,
podszczypywania i klepanki. Oczy oficerów zabłysły raźniej, lewe dłonie uniosły
się ku wąsom, prawe - opadły ku damskim wdziękom. I ja też, idąc przykładem
innych i dając folgę rozpierającemu mnie wigorowi, strzeliłem otwartą dłonią w
twardy jak stal tyłeczek siostrzyczki, wychylonej aktualnie przez okno.
Aż zadzwoniło, i to podwójnie, bo zaraz oberwałem po pysku i ujrzałem najpierw
wszystkie gwiazdy, a potem tylko dwie - roziskrzone gniewem oczy prześlicznej
dziewczyny.
- Ty porco - powiedziała dziewczyna. - Świnia! - przetłumaczyła na wszelki
wypadek.
- Przepraszam... - zasalutowałem, a ona wlepiła wzrok nie tyle we mnie, co w
moją dłoń przy daszku czapki.
Na środkowym palcu miałem tam sygnet. Z lewej ręki ciągle mi spadał, a na prawej
siedział jak przyrośnięty. Sygnet był skromny, ale oryginalny, odziedziczony po
pradziadku, a przedstawiający rżniętego w krwawniku jaszczura z otwartą paszczą.
- Scusa... - westchnęła. - To ja przepraszam, nie wiedziałam, że to właśnie
pan...
- A ja nie wiedziałem, że to właśnie pani... - bredziłem by przedłużyć rozmowę.
Koledzy przepychali się koło nas żartując:
- Wpadłeś w oko siostrze Jolancie!
- Znalazła w końcu swojego Napoleona!
- Nic dziwnego, taki przystojniak!
Ja przystojniak! Mój boże, tego mi jeszcze nikt nigdy nie powiedział, nawet w
najlepszych latach! Mimo obolałego policzka z sekundy na sekundę wpadałem w
coraz lepszy nastrój.
- Molto bene! To był dobry pomysł z tą zaczepką! Niech myślą, że flirtujemy...
Musimy być w stałym kontakcie!
- W ciągłym! - zawołałem entuzjastycznie.
- A o TO niech się pan nie martwi, jest w porządku.
- Jakie TO jest w porządku? - wyjąknąłem mile podniecony, ale i zaszokowany je
bezpośredniością.
Przesunęła przed siebie chlebak, zawieszony na rzemieniu, zasłoniła go sobą i
odpięła sprzączki. We wnętrzu siedziały grzecznie trzy pluszowe niedźwiadki.
- Cordiali saluti da Corsica - szepnęła.
Widząc moją głupią minę dodała:
- Nie przypuszczał pan, że TO tak właśnie wygląda, prawda? - i zaśmiała się
prześlicznie, ukazując wspaniałe uzębienie, poczem nagle jęknęła: - Amore mio! -
i podała mi usta, z czego natychmiast skorzystałem, nie przypuszczając w moim
zarozumialstwie, że zrobiła to dla zmylenia majora, który wrócił i stał koło
nas, pochrząkując znacząco.
- Gratuluję... - powiedział wreszcie, a Jolanta odskoczyła ode mnie z dobrze
udanym okrzykiem wstydu i przestrachu.
- Gratuluję, ale to jednak jest wojsko, nasz stary czeka!
Zapewniłem majora, że już lecę i zwróciłem się raz jeszcze ku siostrze Jolancie,
aby z nią omówić kolejne etap naszego szczęścia. Ona jednak wchodziła już do
przedziału. W drzwiach zatrzymała się na moment, i wskazując swój chlebaczek
powiedziała zagadkowo:
Tu mrugnęła i zatrzasnęła drzwi!
- Prędzej! - naglił major. - Stary szaleje.
- Skąd tutaj Korsykanka? - pytałem, dotrzymując mu kroku.
- Ochotniczka, oni tam mają swoje ruchy niepodległościowe. Zaprzysięgła zgubę
Francji i pielęgnuje naszych rannych.
Szliśmy wzdłuż korytarzy sprężyście i służbiście. Przed drzwiami wagonu
sztabowego obciągnęliśmy mundury, poprawiliśmy sobie nawzajem epolety i ustawili
bojowo wąsy, a potem weszliśmy z werwą, aby strzelić obcasami przed Dowódcą.
Było już to kilku oficerów oraz stary pułkownik, który wstał zza biurka i
uczesał sobie bujne bokobrody. Następnie wyjął z kieszeni futerał, a z futerału
ćwikier, który umieścił na nosie. Dopiero wtedy ojcowski uśmiech rozjaśnił mu
twarz:
- A, witam, witam! - powiedział. - Cieszę się że panów oglądam w dobrym zdrowiu!
Co jest w tym dziwniejsze - ciągną - że wczoraj to panów zdrowie wydawało mi się
trochę zagrożone, szczególnie - kontynuował jadowiciejąc w oczach - gdy
feldżandarmeria poprzynosiła panów kompletnie orżniętych z burdelu madame Baczek
w Tarnowie! Osiem kurew kontuzjowanych - zawył - wachmistrz żandarmów ma wyrwane
wąsy, a bajzel jeszcze o trzeciej rano się palił! Wstyd panowie! Pułkownik
rozpiął kołnierzyk i napił się wody.
- I to wszystko w czasie - podjął temat - gdy nasza bohaterska twierdza Przemyśl
broni się ostatkiem sił! Panie lejtenancie, poproszę sztabówkę!
Adiutant rozwinął mapę i powiesił na kołku.
- Może więc - pułkownik zwrócił się do majora z mojego przedziału. - Może więc
pan major zechce nam powiedzieć, co widać na tej mapie?
- Melduję posłusznie - sprężył się major - że na tej mapie widać rejon Linzu.
- Otóż to - zgodził się pułkownik - rejon Linzu.
- Kombinuję pokornie - szepnął drżący adiutant - że takie sztabówki przysłali
nam z czwartego oddziału.
- Jeśli - wtrąciłem - pan pułkownik pozwoli, to ja swego czasu pisałem pracę
magisterską z obroną Przemyśla ...
- Panie - jęknął pułkownik - co mi pan tu za pierdoły opowiada?
- ...bo właśnie ja pisałem tę prac, więc mogę z pamięci narysować na tablicy
mapę twierdzy.
- Zbawco! - pułkownik przygarnął mnie do bokobrodów.
- Rysuj, a żywo, bo sytuacja krytyczna. Nie dalej jak wczoraj generał Kusmanek
znowu błagał o odsiecz!
Narysowałem z pamięci zarys twierdzy, stanowiska artylerii, pozycje wysuniętych
oddziałów austryjackich i nacierających rosyjskich. Pułkownik złapał trzcinę i
wskazując poszczególne fragmenty rysunku, powiedział:
- Przeważające siły nie przyjaciela pod dowództwem generała Seliwanowa, po
chwilowym odstąpieniu na wschodni brzeg Sanu, teraz ponownie usiłują zablokować
twierdzę Przemyśl. Dla jej odciążeni rozpoczęliśmy bitwę w Karpatach...
- A więc - wyrwało mi się - mamy rok tysiąc dziewięćset piętnasty?
- Oczywiście - pułkownik z zrozumieniem pokiwał głową. - Pan kapitan jeszcze nie
wytrzeźwiał po wczorajszym, ale co tam, młodość musi się wyszumieć- tu dźwigną
mnie przyjacielsko pod żebro i wrócił do tematu:
Rozpoczęliśmy bitwę w Karpatach, którą rozstrzygniemy na swoją korzyść...
A gówno - wyprowadziłem go z błędu. - Zarówno ofensywa austryjacka, jak i
późniejsza rosyjska, zakończyły się... to jest pardon, zakończą się
niepowodzeniem.
Na dowód machnąłem, wbijając staremu kepi na oczy.
Pod sąd!- zapiał pułkownik, a oficerowie chwycili mnie za ręce i wyprowadzili
mnie za ręce i wyprowadzili z wagonu, ale zaraz za progiem obstąpili mnie wokół
i zaczęli mnie poklepywać, gratuluję odwagi, dziękując za piękne widowisko i
wyrażając nadzieję, że wkrótce szlag trafi monarchię, przede wszystkim naszego
pułkownika.
Nadeszli dwaj bawarscy żandarmi, i pod ich strażą pomaszerowałem z powrotem
przez cały pociąg.
- Dokąd go prowadzicie! - siostra Jolanta wyskoczyła na korytarz, blokując go
swoim wspaniałym biustem.
-Do karceru w ostatnim wagonie! - szczęknął Bawarczyk. - Proszę się rozejść.
Jolanta osłupiała na chwilę, ale zaraz coś jakby uśmiech przeleciało jej przez
twarz.
- Sprytne! - mruknęła mi do ucha, gdy się koło niej przecisnąłem. - Zażądaj
pomocy sanitarnej!
- Żądam pomocy sanitarnej! - oświadczyłem żandarmowi. - Zdenerwowałem się, a
jestem chory na serce!
Spojrzał na mnie ponuro i zatrzasnął drzwi karceru.
- No dobrze - powiedziałem do siebie, siadając na ławce. - Teraz mogę się
obudzić! Ja chcę się obudzić! - powtórzyłem zamykając oczy, a kiedy je otwarłem
- w drzwiach stała siostra Jolanta. - Już się nie chcę obudzić! - zmieniłem
zdanie na jej widok zdanie.
- Bohaterze! - zaszemrała. - Jest pan natchnieniem uciśnionych ludów Europy!
Jestem dumna, że mogę z panem współpracować. Dał pan po nosie pułkownikowi, i
znalazł się pan w miejscu, gdzie nareszcie bez przeszkód możemy ustalić plan! To
było wspaniałe!
W tej chwili coś huknęło i zerwało część dachu, Jolanta przypadła do mnie z
okrzykiem trwogi.
- Niski tunel? - spytałem.
- Nie, wysoki szrapnel. Przebijamy się do Przemyśla na pomoc Kusmankowi. Wiesz
chyba kto miał z nimi, dla dodania ducha oblężonej załodze?
Zrobiłem dobrą minę, co zostało przyjęte za dobrą monetę.
- No właśnie - przytaknęła Jolanta. - Sam Franc Jozef. Niestety, przeszkodził mu
fatalny atak pogardy. Wszystko na nic, mój Francesko... - Wyjęła z chlebaka
jednego misia i pocałowała go w łeb.
- Chciałbym być na jego miejscu - westchnąłem, bawiąc się niedźwiadkiem.
Spojrzała na mnie z podziwem: - Lubię takich zimnych fachowców.
A więc zostałem nawet na dodatek zimnym fachowcem! - pełen podziwu dla siebie
podrzuciłem Franusia do góry.
- Mamma mia! - zachwyciła się Jola. - Jakbyś nie złapał, to by dopiero było!
Słyszałeś jak w tym chlupie? Potrząsnąłem zabawką koło ucha. Rzeczywiście
misiowi chlupało w brzuszku.
- Nitrogliceryna! - wyjaśniła Jolanta.
Zesztywniałem, wsadziłem bydlaka ostrożnie do torby i otarłem spocone ze strachu
czoło.
- Gorąco ci?
Rozpiąłem mundur. Nie uległo wątpliwości, że miałem do czynienia z piękną, ale
niebezpieczną wariatką. Właśnie przemawiała do swoich piekielnych misiów?
- Francesko załatwi starego Franca. Niko przedziurawi cara, a Wiluś wybebeszy
Wilhelma!- tu zamknęła chlebak i zakończyła monolog słowami: - Adaś pomoże Joli!
- Prawda, że pomorze? Zarzuciła mi ręce na szyje i spojrzała w oczy.
- Pomoże... - obiecał zahipnotyzowany dobry Adaś.
Przypomniał sobie właśnie, że w zasadzie nic mu nie grozi, więc pomorze wesołej
Joli, o ile Jola da buzi...
- Myślałem - trudno mi było złapać oddech. - Myślałem, że nienawidzisz Francji,
Jolu, a ty chcesz uśmiercić cesarzy Austrii, Rosji i Niemiec? Dlaczego właśnie
ich?
- Francja to pretekst. A Austria, Rosja i Niemcy wyrządziły największą krzywdę
narodowi korsykańskiemu. Pamiętaj, że urodziłam się w Ajaccio!
Napoleoniska! Ostatnia żywa napoleoniska, w dodatku zwariowana anarchistka!
- Vive l'ampereur! - krzyknąłem odruchowo.
- Otóż to! - powiedziała poważnie. - A ponieważ te same mocarstwa mają różne
grzeszki w stosunku do Polski, więc tu właśnie szukałam sojuszników. I dlatego
też jesteśmy członkami tej samej organizacji!
Aha, więc byłem członkiem jakiejś organizacji.
- W jaki sposób mamy ze sobą współpracować?
- Nie wiesz? - Jolanta sięgnęła do torby, wyjęła misia i zsunęła mu śmieszne
majteczki. Było tam śmieszne zagłębienie. Jola wzięła moją rękę i wetknęła
wypukłą powierzchnię pradziadkowego sygnetu w otwór.
- Teraz wystarczy przekręcić...
Wyrwałem dłoń i odskoczyłem jak oparzony.
- Wiem, że jeszcze nie teraz! - skinęła głową. - Żeby cię tylko nie skazali na
rozstrzelanie, kochany...
- Tego mi trzeba! - ucieszyłem się. - Przy rozstrzelaniu nie ma siły, żebym się
nie obudził!
- Magnifico valoroso...! - znowu przyległa do mnie, a usłyszawszy zgrzyt
odsuwanych drzwi, szybko zaczęła udawać, że robi mi sztuczne oddychanie.
- W porządku sierżancie! - powiedziała do Bawarczyka. - Doprowadziłam kapitana
do przytomności!
- Sehr gut! - kiwnął Bawarczyk głową. - Krygsgerycht właśnie czeka.
Czekał w pełnym składzie. Jego przewodniczący nie kto inny tylko nasz pułkownik
- oznajmił, że będę sądzony jako szpieg rosyjski, siejący wśród wojsk jego
carskiej mości defetyzm, mający doprowadzić do upadku niezwyciężoną twierdzę
Przemyśl.
- Jaką tam niezwyciężoną - sprzeciwiłem się. - Którego tak nawiasem mamy?
- Dwudziestego marca.
- Panowie!- zawołałem. - Możecie mnie rozstrzelać, powiesić albo nasadzić na
pal, ale nie zmieni to faktu, że tak czy owak pojutrze twierdza przemyśl
skapituluje!
- Nigdy! - krzyknął któryś z lojalistów. - Tam jest sto tysięcy ludzi!
- Sto dwadzieścia jeden - uzupełniłem - w tym dwa i pół tysiąca oficerów.
Wszystko to pójdzie do rosyjskiej niewoli, przekazując zwycięzcom ponad
dziewięćset dział, ogromne zapasy konserw, amonicji i umundurowania.
- Rozstrzelać - zdecydował pułkownik. - Ta wypowiedź potwierdza nasze
podejrzenia. Nie będzie pan tu obrażał wojak jego cesarskiej mości Franka
Józefa, oby żył sto lat! - Hoch! - krzyknął lojalista.
- Rok mój stary, rok! - pozbawiłem staruch złudzeń starucha złudzeń.- Ww tysiąc
dziewięćset szesnastym Franciszek Józef wywinie orła! I to dwugłowego - dodałem,
jak mi się wydawało dość dowcipnie.
- Pozbawiam pana głosu! Czy pański obrońca ma coś do powiedzenia?
- Wysoki sąsąsąsąsąsądzie... - wyjąkał obrońca z urzędu - ten
człoczłoczłoczło...
- Człowiek - powiedział pułkownik.
- Dziędziędzię...
- Nie dziękuj pan! Mów pan dalej, ten człowiek co? Jest niewinny?
- Nienienienie! On jest ... - tu nieszczęsny jąkała zdjął czapkę i popukał się w
czoło.
- Panie kolego - podskoczył pułkownik. - Nie upraszczajmy sprawy! Ten człowiek
ma po prostu ma w dupie najjaśniejszego pana...
- Hoch! - odezwał się lojalista.
- ...razem z całą monarchią ... - ciągnął pułkownik.
- Oraz z panem pułkownikiem - dodałem grzecznie. - Panowie - kontynuowałem,
korzystając z ogólnego oburzenia - wasz los prawdą mówiąc całkowicie mi wisi,
chociaż widzę tu sporo osób polskiego pochodzenia, które mogły by służyć
pożyteczniejszym celom, pod wodzą chociażby tak kontrowersyjnej postaci jak
brygadier Piłsudski...
Jeden z oficerów obdarzony krzaczastymi brwiami, zaszokował się nagle i wycofał
w kierunku drzwi, zasłaniając twarz chustką.
- Dość tego! - przerwał pułkownik. - Sąd udaję się na naradę! Znaczy się, tak
się to tylko mówi, sąd tutaj odbędzie naradę, a podsądnego proszę odprowadzić do
karceru.
Złapałem się za serce? - Żądam pomocy medycznej!
- Dobra! - zgodził się przewodniczący. - Już niedługo, ha, ha, nie będzie ona
panu potrzebna!
I oto znowu znalazłem się w zakratowanym przedziale, za mną weszła postać
owinięta w czerń.
- Jolanto... - objąłem ją.
- Pax vobiscum - odrzekła postać, oddając mi uścisk. - Jestem ojciec Chudzielak,
kapelan brygady. Przybywam, aby ci udzielić ostatniej pociechy.
- Jeszcze nie zostałem skazany!
- Ale będziesz synu, będziesz! - pocieszył mnie zacny kapłan. - Wyznaj mi przeto
grzechy swoje, nie dopuściłeś się czynów lubieżnych? Nie miałeś sprośnych snów?
- Dopuszczałem i miewałem.
- No to opowiedz, opowiedz! - poprosił Chudzielak, siadając wygodnie i zrzucając
przyciasne buty.
W tej chwili weszła jednak Jolanta niosąc dużą strzykawkę.
- O, padre Chudzielak! - ucieszyła się.
- A panna Jola jak zwykle urocza! - rozpromienił się kapelan. - Wstąpi pani
dzisiaj na winko?
- Winko się razem pija... - zgrzytnąłem, odczuwając - co się rzadko zdarzało -
nagły przypływ zazdrości.
- A ty o śmierci myśl synu, memento mori! - zwrócił mi uwagę duszpasterz, i
kontynuował , zwracając się znów do Jolanty:
- Ja zaraz będę wolny, tylko zadysponuję na śmierć tego tu poczciwca... Ego te
absolvo! - rzucił od niechcenia w moją stronę, aby mnie mieć z głowy. Zawrzałem
oburzeniem na takie skrótowe odwalania poważnych bądź co bądź czynności.
- No, padre! - stanęła w mojej obronie. - Kapitan nie może zginąć!
- Nie może? - zmartwił się kapelan.
- Nie może, bo kapitan jest filarem naszej organizacji! Padre też - wyjaśniła. -
Prawda, padre? - pytała, głaszcząc go bezczelnie po podbródku.
- Prawda duszeczko, prawda, ale myślałem, że Jestem Jedynym filarem... - tu
spojrzał na mnie koso. Zacząłem się domyślać, na czym polegała organizacja.
Piękna Korsykanka podrywała chłopców i posłusznych jak cielęta skłaniała do
udziału w swoich obłąkańczych akcjach.
- Nie chcę mieć z tym nic wspólnego!
- Nie chcesz? - oparła się o mnie ramieniem.
- Chcę - mruknąłem - ale bez tego Chudzielaka!
- Chudzielak to marionetka... - szepnęła. - Tylko na tobie mogę naprawdę
polegać...
- Aufstehem! - ryknął bawarski żandarm, otwierając drzwi. - Sąd idzie!
Jolanta złapała mnie za puls , a kapelan w zdenerwowaniu zaczął wykonywać ruchy
błogosławiąco - pocieszające.
Weszła trójka sędziów.
- Wyrokiem sądu polowego numer - coś tam pomamrotał - łamane przez trzy, liczba
dziennika - mamru - mamru. Na podstawie - mamru - mamru - Skazuję się pana na
karę śmierci!
- Proszę mi nie wiązać oczu! - powiedziałem patetycznie.
- Dobrze - zgodził się pułkownik.
- Ani nie zatykać uszu! - zażądałem.
- Zwariował ze strachu - orzekł. - Wykonanie wyroku jutro o świcie. Ostatnie
życzenie skazanego?
- Prosiłbym pana pułkownika o jakąś ładną piosenkę...
- Prośba skazańca jest dla nas święta! - zasalutował i wyszedł wraz z asystą.
- Ty wariacie - powiedziała czule Jolanta. - Nie możesz zginąć! W nocy
odczepiamy wagon, na szczęście ostatni, prawda, Chudzielaczku?
- Terra est rotunda, kotek! - zgodził się Chudzielak.
Na korytarzu zabrzmiały liczne kroki. Trzeci pluton szedł spełnić moją ostatnią
prośbę. Piosenka - o dziwo - była polska!
Rozdzielił nas, mój bracie
Zły los, i trzyma straż -
W dwóch wrogich sobie szańcach
Stoimy twarzą w twarz.
Las płacze, ziemia płacze
Świat cały w ogniu drży.
W dwóch wrogich sobie szańcach
Stoimy ja i ty...
- To Polacy w służbie austryjackiej - wyjaśniłem Joli. - Jest ich pełno we
wszystkich zaborczych armiach.
- Nie mogli by się zjednoczyć?
- Ba! - prychnął enigmatycznie ojciec Chudzielak, a Trzeci pluton śpiewał:
Refren:
Rozdziobią nas kruki i wrony
Na obcych pobojowiskach,
Strach, ślepy gość nieproszony
Siądzie przy naszych ogniskach.
Pójdziemy głodni i chłodni
Bez domu i dachu wszędzie,
A wschodni wiatr, i zachodni,
Każdy nam w oczy wiać będzie...
Podczas tego refrenu stałem już w sinym blasku poranka na stacji Żurawca,
plecami do torów kolejowych.
O kilkadziesiąt metrów widniał ostatni wagon naszego pociągu, reszta składu
rozpływała się we mgle.
Przede mną rozwijał się Pluton Egzekucyjny, złożony z Bawarczyków. Ojciec
Chudzielak usiłował mi udzielić mi ostatniej pociechy.
- Po co mi pociecha - zżymałem się - kiedy się wcale nie martwię!
Jolanta podeszła z manierką: - Wypij łyk... Głos miała zdławiony, łzy w oczach:
- Wszystko przepadło!
Z bardzo daleka nadchodził oficer. Jolanta nagle krzyknęła:
- Daj pierścień!
Wyciągnąłem rękę, Jolanta chwyciła pierścień, szarpnęła- nie schodził...
- Nie zdejmowałem go przez pięć lat!
- Chudzielak pomóż! - szarpaliśmy się we trójkę ze złośliwym jaszczurem.
- Ojcze kapelanie, siostro! - zawołał oficer z daleka. - Proszę odejść od
skazańca, przystępujemy do egzekucji!
- Już, już! - Jola wpadła nagle na pomysł, wyciągnęła z chlebaka Franusia. -
Odbezpieczaj!
- Oszalałaś, zbiorowe samobójstwo?
- Między włączeniem zapalnika, a eksplozją upływa dwadzieścia sekund!
Chudzielak, zdążysz dolecieć do pociągu i wsadzić między wagony?
- Zdążę duszyczko, dla ciebie zdążę!
- Odbezpieczaj! - powtórzyła Jola obnażając misia.
Wetknąłem w otwór pierścień i przekręciłem. Jolanta wpiła się nagle w usta
kapelanowi, potem popchnęła w stronę pociągu. - Chudzielak, tempo!
- Czemuś go pocałowała? - spytałem zazdrośnie.
- Bo on już nie wróci... - Jola otarła łzę.
- Co się tam dzieje? - krzyknął oficer. - Pluton cel!
Płot karabinów pochylił się w moją stronę. Oficer podniósł szablę.
- Babach!!! - Huknęło w stronę pociągu. W powietrze poleciały kawałki łączy
wagonowych i strzępy sutanny.
Ostatni wagon oderwał się od składu i dymiąc pomknął z szybkością rakiety w
naszym kierunku.
- Skacz! - krzyknęła Jolanta.
- Razem z tobą! - odkrzyknąłem, i pognaliśmy równolegle do torów.
To był straszny skok! Stanąłem na stopniu i wciągnąłem Jolę.
- Pal! - darł się oficer.
Kule Bawarczyków dziurawiły nasz pojazd. Nabieraliśmy tempa.
- Byliśmy na górce rozrządowej - cieszyłem się - teraz mamy z górki!
Mieliśmy dobrze z górki! Wagon staczał się coraz szybciej, podskoczył na
zwrotnicy, wziął zakręt i zmieniwszy kierunek pędził w stronę Przemyśla.
- Was ist den los? - zapomnieliśmy o dwóch bawarskich strażnikach, którzy spali
sobie smacznie, a teraz powystawiali łby z siana.
- Nichs, schlafen sie ruhig weiter! - odrzekłem swoją nienaganną niemczyzną, i
stanąłem na ławce, aby przez dziurę w dachu zorientować się w sytuacji. Znowu
zwrotnica! Grzmotnąłem głową i wpadłem wprost w objęcia mojej żony Ady, śpiącej
smacznie w sleepingu ekspresu "Transpol".
- Ach, Adam... - jęknęła. - Nie mógłbyś delikatniej? Ty lubieżniku malutki... -
dodała z budzącą się czułością, a następnie ochoczo wskoczyła na mnie, co
spowodowało nasz wspólny upadek z górnego łóżka na podłogę.
- Ach, Ada - westchnąłem. - Nie czas na to...
- Nie jestem Ada! - oburzyła się Jolanta. - I proszę w tej chwili odzyskać
przytomność, bo zaraz będzie gorąco!
I rzeczywiście było, gdyż wagon nabierał tempa i rzucało nim coraz mocniej.
Jolanta co moment wpadała mi w objęcia.
- Nie używasz biustonosza? - zdziwiłem się. - Myślałem, że wyście wszystkie
chodziły w gorsetach.
- Gorset to symbol ucisku - powiedziała z pasją, cała czerwona, usiłując
wysiłkiem woli i obiema rękami powstrzymać sprężające wspaniale piersi. - Nie
słyszałeś nigdy o ruchach wyzwoleńczych?
- Słyszałem, ale nie przypuszczałem, że to takie ruchy...
Wagon rozpędu rozbił jakieś stojące na torze kozły, potem przerwał pasmo drutów
kolczastych, które jęknęły jak pękające struny gitary. W szalonym pędzie
mijaliśmy linię okopów. Mignęły nam w oczach twarze żołnierzy, zwracających w
naszą stronę lufy kulomiotów. Potem był jakiś mostek, i pole zasłane trupami, a
następnie inne okopy, i inni w nich żołnierze, rozpryskujących się na wszystkie
strony przed oszalałym wagonem. Nagle wylot bocznej drogi, wieśniak ściągający
lejcami konie, poprzeczna do naszej linia kolejowa... Kolejarz z chorągwią dał
nam pierwszeństwo, zatrzymując na tamtym torze długi pociąg towarowy, załadowany
Fiatami 126p. Ach nie, to chyba była halucynacja, bo oto z jakiejś kotlinki
wywinęła się kupa jeźdźców w kudłatych papachach. Z gwizdem i wyciem zrywali z
ramion strzelby-berdanki. Ich oficer na szarym dzikim koniu o przekrwionych
oczach gnał tuż koło wagonu, przymierzając się do nas z nagana.
- Szybko-zawołał - Biała flaga, bo oni nas wytłuką! Zakrzątnęliśmy się, ale w
zakurzonym wagonie trudno było o coś białego.
- Odwróć się! - jęknęła Jola, i zanim to uczyniłem ściągnęła mundur, a następnie
koszulę. Dżygit spojrzał i zleciał z kulbaki.
Włóż mundur świntuchu! - rozzłościłem się na Jolę i przywiązawszy koszulę do
lufy karabinu, pomachałem pojednawczo przez okno.
Oficer widocznie nie całkiem zleciał, tylko sobie dżygitował pod końskim
brzuchem, bo oto był znowu w siodle, tuż-tuż! Nagle chwycił szablę w zęby,
stanął na strzemionach i wspaniałym skokiem przeniósł się z konia na stopień
wagonu. Drzwi pękły z trzaskiem i modelowy setnik Dzikiej Dywizji wkroczył do
wagonu czarny i kosmaty, najeżony kindżałami, zatkany nabojami, z pistoletem w
dłoniach.
Bawarczycy pochylili karabiny.
- Hande hoch! - krzyknęła Jolanta, wyszarpując rewolwer zza spódnicy.
- Madame - rzekł Kozak przez zęby, potem warknął w moją stronę: - A ty chto? -
patrząc na mój mundur podejrzliwie.
- Docent doktor habilitowany... - zacząłem się przedstawiać, ale uprzedziła mnie
Jola:
- Pan kapitan jest Polakiem i skazanym na śmierć bohaterem walki przeciwko
uciskowi narodów słowiańskich przez monarchię austro - węgierską.
- Nu i bardzo dobrze! - klepnął mnie po ramieniu. - Wszyscyśmy Słowianie! Z
wyjątkiem mnie... - dorzucił smutno, macając swój długi kaukaski nos.
- Ale nie traćmy my czasu - zreflektował się - bo wagon jedzie jak jaki durny, i
jeszcze gotów w coś przyrżnąć!
Jeszcze nie skończył, gdy wpadliśmy na zaporę z pni, aż rzuciło nas na podłogę,
gdzie utworzyliśmy bez ładne kłębowisko.
Miałem przed oczyma niesłychanie długie i niezwykłe kształtne nogi siostry
Jolanty, leżące jak dwa poziome promienie słońca między mną a setnikiem, któremu
oczy na ten widok z głowy, a kędzierzawe wąsy uniosły się ku górze, ukazując
godne wilkołaka uzębienie.
Przez szczerość - a raczej smukłość - tych dziewczęcych nóg, mrugnęliśmy ku
sobie w porozumiewawczym, męskim zachwycie.
- Ach, Mensch! - roztkliwili się nawet Bawarczycy, tkwiący pod ścianą z rękami
do góry.
- Ech, fintifluszka! - przewrócił białkami Czeczeniec.
- No, dość tego! - przykryłem wdzięki Joli zadartą pod czas awarii spódnicą. -
Ciekawe gdzie też ma jesteśmy?
- U swoich! - uspokoił mnie Kozak. - Można powiedzieć, że w domu!
Ktoś z zewnątrz otworzył drzwi. Byliśmy na wysuniętej pozycji dowódczej, w
sztabie jakiejś brygady lub dywizji. Na sąsiednim torze stał rosyjski pociąg
sanitarny, a pulchne siostrzyczki wyglądały przez okna, na przemian z
obandażowanymi pacjentami.
- Ach - zawołała starsza, mocno wymalowana dama - Kniaź Tatamawrydze powrócił! I
kogoż nam pan przywiózł?
- Sławnych gości! - odrzekł kłaniając się setnik - Przyjaciół kochanych, którzy
od Austryjaka do nas uciekli, wagon mu ukradli powiększając tabor Jego Carskiej
Mości, i w dodatku zabić mnie nie pozwolili tym Germańcom - wskazał na bladych
ze strachu Bawarczyków - Za co na tę oto szablę ślubuję im wdzięczność i
braterstwo!
Następnie przedstawił nam podstarzałą kokietkę:
- Oto madame Jewdokia, żona naszego generała, która ochotniczo pielęgnuje
naszych żołnierzyków!
Ucałowałem dłoń pani Jewdokii.
- Sercem radzi! - zawołała. - Czujcie się jak u siebie w domu i opowiadajcie,
opowiadajcie kochani jak tam na zachodzie? Tiurniury jeszcze w modzie?
- To może potem - rzekł, podchodząc wysoki pułkownik capią bródką w towarzystwie
kilku żołnierzy.
- A na razie z najwyższego rozkazu mam zrewidować ten wagon, a także - tu
spojrzał cynicznie na Jolę - a także jego załogę.
- Mai! - krzyknęła Jolanta. - Nigdy!
- Nikagda! - przetłumaczyłem.
- Uszanuj, pułkowniku, jej wstyd dziewczyny! - wtrąciła się pani Jewdokia.
- Wstyd! - warknęła do mnie Jola. - W torbie mam bomby!
- Pułkowniku - Czerkies położył dłoń na rękojeści kindżału - Ja taj pani
ślubowałem wierność i ochronę!
- Ty ochronę, a ja Ochranę! - zaśmiał się Capia Bródka, odginając klapę szynela,
pod którą widniała duża, emaliowana odznaka. Kniaź zbladł i zrobił krok do tyłu.
- No, chyba że tak... - rozłożyła ręce pani Jewdokia. Pułkownik wyciągnął rękę w
kierunku Jolanty.
- Hasło, rzuć hasło! - nagliła mnie, rejterując w kierunku drzwi.
Zastanawiałem się przez mgnienie oka, nagle coś błysnęło mi w mózgu:
- Do mnie dzieci wdowy! - rozdarłem się z całej mocy ni w pięć ni w dziewięć.
Dwaj żołnierze idący za pułkownikiem zatrzymali się i pochylili bagnety. Jakiś
ranny kuśtykał w naszym kierunku machając groźnie kulą, a maszynista pociągu
sanitarnego zlazł z lokomotywy.
Capia Bródka zawahał się: - Nu dobrze, mruknął - zobaczymy co powie generał!
- Powie - odzyskała kontenans generałowa - to, co ja mu powiem! A ja mu powiem,
że mieli rację! Sami oni tu do nas przyjechali, bez przymusu, a ten od razu do
nich z rewizją, nachał jakiś! - Co rzekłszy pobiegła naprzeciw nadchodzącemu
mężowi.
- Z generałem bądźcie ostrożni! - ostrzegał na setnik. - Sroga to sztuka, i
bezlitosna! W Port Arturze osobiście nałożył po mordzie Japończykowi, któren go
nie chciał go wziąć do niewoli!
Sprężyliśmy się na baczność.
Generał nadchodził, fukając gniewnie, a przy nim szła - tłumacząc mu coś - pani
Jewdokia:
- Dobrze, dobrze! - odpędzał się od niej. - Może uczciwi, ale może i nieuczciwi.
Jakby nie było, z tamtej strony przybywają więc bez rewizji się nie obędzie!
- To samo mówiłem - ucieszył się Capia Bródka. - Kto wie co oni mają przy sobie?
Anarchistów teraz wszędzie jak psów! A wszak jutro ma tu być na inspekcji sam
najjaśniejszy... - Tu przypomniawszy sobie służbową tajemnicę, udał atak kaszlu.
Oczy Joli rozszerzyły się jak dwie bomby, a wargi rozchyliły się w drapieżnym
uśmiechu. Znowu była w transie. I znowu szukała sojuszników do przeprowadzenia
zamachu. Zgodnie z moimi przewidywaniami kolejnym żywym zapalnikiem miał zostać
zacny, porywczy i dzielny kniaź Tatamawrydze.
- Comte... - szarpnęła udając omdlenie i opierając się na nim całym ciężarem. -
Nie pozwól mnie zbezcześcić...
- I nie pozwolę! - wyszczerzył kły kaukazczyk, zasłaniając ja własnym ciałem.
- No dobrze - zgodził się generał - Kniaź jak zawsze kochliwy i zapalczywy. Nie
rewidować panny, bo jej niewinność z oczu patrzy ...Mam córkę w twoim wieku -
rozrzewnił się.
- Padre mio... - pozbawiona skrupułów Korsykanka cynicznie ale z wdziękiem
cmoknęła go naglę w rękę.
- Nie trzeba, nie trzeba! - bronił się z rozczuleniem głaszcząc ją po głowie -
Ale pan, kapitanie, będzie musiał opróżnić kieszenie.
Zrobiłem to z ochotą. Ostatecznie miałem tam tylko trochę papierosów, zapałki,
ołówek, jakiś papier... A no właśnie! Capia Bródka rzucił się na ten papier
żarłocznością wilka. Jezus Maria, to był dokument rąbnięty niechcąco z mojej
wystawy... Błysnęła lakowa pieczęć, zaczerniały podpisy.
- Ano tak - powiedział pułkownik ze śmiertelnie poważną twarzą - Zechce pan to
zobaczyć, generale?
Generał spojrzał i stanął na baczność. Pani Jewdokia zaglądnęła mu przez ramię i
złapała się za głowę:
- Ot i historia jaka! - pisnęła.
- Skąd pan to ma? - spytał generał, groźnie już teraz, i podejrzliwie.
- Ano widzi pan generał - tłumaczyłem, - Bo to była taka wystawa, i właśnie to
tam wisiało...
- Kiedy wisiało? - wtrącił się Capia Bródka.
- Jeszcze wczoraj wisiało...
- A to bardzo ciekawe - rozsierdził się generał, że przedwczoraj wisiało, jeżeli
to jest datowane dopiero na jutro!!!
- Falsyfikat! - zawołał pułkownik.
- Oryginał! - uparłem się.
- Jak pan udowodni?
- proszę bardzo! Autor podpisu potwierdzi jego autentyczność!
- Autor podpisu! - pułkownik się posiadał się z oburzenia. - Ty myślisz, że jego
Autorska Mość Najjaśniejszy Pan..., co ja gadam?
Jolanta przystąpiła do działania.
- Generale - powiedziała - Wobec pańskiej przenikliwości nie mama żadnych szans.
Demaskujemy się i prosimy o absolutną dyskrecję!
Patrzyłam na nią ze zdumieniem. Mrugnęła do mnie, a tymczasem pułkownik
usłyszawszy że ma być dyskrecja, przegonił wszystkich z zasięgu słyszalności.
- Słucham? - rzekł zdziwiony generał.
-Słucham? - powtórzył pułkownik wyjmując notes.
- Jesteście szpiegami! - blefowała Jolanta. - Mamy do spełnienia poufną misję.
- No? - uszy pułkownika wyraźnie się powiększyły.
- Mamy niezwykle ważną wiadomość dla Najjaśniejszego Pana! - i Jola niechcący
położyła dłoń na chlebaku. - Proszę nam ją przekazać - pułkownik zaczął znowu
nabierać dla nas szacunku.
- Wykluczone! - włączyłem się do gry - Jesteśmy zaprzysiężeni. W razie trudności
zabierzemy tajemnicę do grobu.
I obydwoje podnieśliśmy palce w górę.
Wojskowi zostali wytrąceni z równowagi.
- Jaką mamy gwarancję, że jesteście tymi, za których się podajecie?
Wpadłem ma wspaniały pomysł: - Możemy udowodnić! Co rzekłszy napisałem kilka
cyfr na kawałku papieru.
- Co to jest? - zainteresował się generał.
- Dokładna data i godzina kapitulacji Przemyśla.
Generał puknął się w głowę: - Data i godzina! Przecież to wypada dziś -
spojrzałem na zegarek - za dziesięć minut.
- No właśnie.
- Zaczekamy - podjął decyzję generał - Jeśli się sprawdzi, to staniecie przed
obliczem Najjaśniejszego.
- A jeśli nie - uzupełnił pułkownik - to wtedy...- i pociągnął dłonią po gardle.
Generał zasalutował i obydwaj odeszli, a po chwili zaciągnięto wokół na warty.
- Nie przesadziłeś, eroe mio? - martwiła się Jola - Co zrobimy jeśli się nie
poddadzą?
- Poddadzą się, poddadzą, chyba że panowie historycy nabujali coś w
podręcznikach.
Podszedł do nas setnik Tatamawrydze: - Nie bójcie się - rzekł półgłosem - Jakby
nawet nie wyszło, ja nie dam was skrzywdzić. Moi ludzie czuwają!
I rzeczywiście, z tyłu, za plecami wartowników kręcili się Czerkiesi, dla
niepoznaki, a to poprawiając coś przy siodłach, to karmiąc z ręki swoje dzikie,
kosmate konie.
- Jesteś wielki! - ucieszyła się Jolanta.
- Metr czterdzieści sześć bez butów! - potwierdził.
- Tyle co Napoleon... - szepnęła - To o czymś świadczy... Kobiety chyba szaleją
za tobą?
- Może i szaleją - szczerze orzekł Kozak - aczkolwiek nigdy nie zauważałem.
Ciągle człowiek w siodle i w siodle.
- Jesteś piękny i romantyczny - oświadczyła. - Ti amo!
- Znaczy się co?
- Ona mówi, że cię kocha - wyjaśniłem - W związku z tym pewnie niedługo zostanie
z ciebie mokra plama.
- Jolanta - zachrypiał Tatamawrydze. - Ja dla ciebie gotów... gotów...
- Dziesięć minut minęło! - rozległ się głos pułkownika - a nawet dwanaście! Nu i
co?
Wartownicy zaczęli okrążać nas ciasnym pierścieniem. Kozacy za ich plecami
powskakiwali z małpią zręcznością na siodła. Pułkownik wyjął nagan, stojący za
nim setnik zamachnął się kindżałem... Jeszcze chwila, a głowa asa ochrany
potoczyła by się na tory, gdy nagle Jola zawołała:
- Guarda! Guarda! Cosa a accaduta????
- Jaka koza? - zdziwił się pułkownik patrząc we wskazanym przez nią kierunku.
Odwróciliśmy się na komendę: z mroku wynurzały się przy wtórze bębnów gęste
szeregi austryjackiej piechoty. Obrońcy CK monarchii szli, trzymając ręce
splecione na karkach. Tylko oficerowie sztywni i przy białej broni trzymali
fason. Twierdza Przemyśl kapitulowała!
Idący na czele zasalutowali pułkownikowi, a ten wysunął przed siebie jedną nogę,
wydął wargi i przybrał pozę zwycięzcy. Nie da długo jednak, bo zaraz zniknął
odepchnięty przez równie łasego sławy generała.
- Paszoł won - odprawił go generał. - Nie twojo dieło!
I dopiąwszy guziki wciągniętego w pośpiechu płaszcza odsalutował kapitulującym.
Staliśmy z Jolantą na uboczu, patrząc jak rośnie stos broni, rzucanej przez
Austriaków.
- Tyle karabinów - szepnęła. - Przydałyby się w walce z tyranią!
We mgle jacyś ludzie ładowali broń na ciężarówkę.
- Gotowe, panie docencie - powiedział jeden z nich podchodząc. - Zasuwamy z tym
do muzeum!
Jezus Maria! To był przecież mój student, kudłaty hippis z trzeciego roku! Kilku
innych pomachało mi z burty samochodu, który warknąl zadymił i rozpłynął się w
mroku.
- Kto to był? - spytała Jola. - Twoi ludzie?
- W pewnym sensie moi... - odrzekłem niepewnie.
- Wspaniale to urządziłeś, straordinario, caro mio...
Odsunięty od zaszczytów pułkownik zjawił się teraz koło nas.
- Nu, dobrze - powiedział. - Wygraliście, dwie minuty spóźnienia nie problem.
Mam rozkaz odesłać was przed oblicze Najjaśniejszego Cara Wszechrosji!
Podjechała ręczna drezyna kolejowa z napędem na dwóch Kozaków. Inni otaczali ją
prowadząc konie za cugle.
- Tatamawrydze! - zwrócił się Capia Bródka do setnika - jesteście dowódcą
eskorty. Odpowiadacie gardłem za tych dwoje.
- Toczno, sroczno! - odrzekł mrugając na nas Kozak.
Podszedł generał w doskonałym humorze:
- Dziękuję ci, kochany! - zwrócił się do mnie. - Dzięki tobie znałem termin
poddania się Przemyśla wcześniej niż generał Seliwanow i mogłem przyjąć
kapitulację na swoje konto! Trzeba to opić! Wania!
Podbiegł ordynans, niosąc dużą rosyjską lalkę. Po odkręceniu jej głowy ukazała
się szyjka sporego gąsiorka. Wania chlusnął okowitą do głowy lalki, a generał z
ukłonem podał tę czarkę Jolancie.
Ku memu zdumieniu wydoiła jednym tchem tę - bądź co bądź - ćwiartkę samogonu.
Jej południowe oczy nabrały w rezultacie jeszcze wspanialszego blasku, język
zesztywniał, a krew zabarwiły policzki:
- Prima vino! Więcej! Piu?! Piu?!
- Przestań piukać - odebrałem jej kielich - więcej nie dostaniesz, to nie żadne
wino, tylko bimber!
- Bimber is my hobby... - Strzeliła tym razem po angielsku, będąc najwidoczniej
kształconą w językach obcych.
Wypiliśmy po kolei strzemiennego.
- Zatańczylibyście, dżygici! - rozochocił się generał.
Nie trzeba im było tego dwa razy powtarzać. Zaraz odezwała się harmonia, a kniaź
Tatamawrydze zainaugurował tańce, usiłując wykonać "Suitę Kaukaską" Ippolita-
Iwanowa, co mu jednak nie za bardzo wychodziło.
- Bo muzyka wredna... - tłumaczył się Kozak. - Ech, żeby tak wreszcie ktoś
skomponował jakąś godziwą, kaukaską melodię!
- Skomponuje, skomponuje! - pocieszyłem. - I to jeszcze jaką! Chaczaturian się
będzie nazywał, a jego utwór - "Taniec z szablami"!
- Chaczaturianów znam - wzruszył się Tatamawrydze. - Oni z sąsiedniego ułusu, i
synka mają, Aramka mu na imię, ale on malutki, może ze dwanaście lat mu
zeszło... Inna rzecz, że ucho u niego - ech! - jakie muzyczne! I on skomponuje,
powiadasz? Ach, żeby dożyć, żeby choć raz usłyszeć!
Wyjąłem akordeon z rąk pułkownikowego muzyka.
- Na twoje szczęście, mój stary, grywałem to kiedyś w zetempowskim zespole
łączności miasta ze wsią!
Tu nacisnąłem klawisze. "Taniec z szablami" w moim wykonaniu nie realizował być
może w pełni założeń kompozytora, ale swoją werwą poderwał wszystkich na nogi.
Czerkiesi pospadali wprost z kulbak już przy pierwszych jego dźwiękach.
Południowo-wschodnia krew wprawiła w ruch ich wykrzywione od konnej jazdy
odnóża.
Początkowo nieśmiało, co chwila jakby przepraszająco salutując, jęli drobić
stopami, potem - rzadko na razie puszczać się w prysiudy, aż wreszcie poniósł
ich bez reszty ów szalony taniec.
Oddałem akordeon w ręce harmonisty, który podchwycił melodię i poprowadził ją
dalej w dzikiej, wschodniej interpretacji.
Rozejrzałem się za Jolantą, chcąc zaprosić ją do tańca, ale uprzedził mnie tym
kniaź Tatamawrydze.
Zupełnie już widać pogrążony, krążył wokół niej jak kogut, puszył się, furkotał
burką, machał szablą i dokonywał cudów choreografii, a ta cholera wiła się przy
nim w tańcu, śliczna i nieźle ubzdryngolona, dotrzymując mu kroku tak, jakby od
dzieciństwa specjalizowała się w tańcach kaukaskich.
I znowu ogarnęła mnie zazdrość. Rozepchnąłem stojących na drodze, ale wtedy
stanął przede mną generał:
- Pij, bracie - ona już wybrała Czerkiesa, nic na to nie poradzisz.
Wypiłem, świat zakręcił mi się przed oczami i straciłem przytomność...
Łeb bolał mnie straszliwie. Zastukałem ręką w górne łóżko sleepingu.
- Czego? - odezwała się moja żona Ada.
- Nie masz proszków od bólu głowy?
- Przecież to ty miałeś mi przynieść proszki...
Oprzytomniałem! Nareszcie skończyły się te obłąkane przygody, byłem znów w
pociągu "Transpol", w swojej własnej epoce.
Wylazłem na górę i przytuliłem się do żony:
- Nie pozwól mi już tam wracać - prosiłem całując ją w rękę. - Trzymaj mnie,
trzymaj mnie mocno!
- Ja też i trzymam! - odpowiedział setnik, mocując się zew mną na krawędzi
rozpędzonej drezyny. - Jak bym nie trzymał, to już byś był pod kołami!
Przestałem obcałowywać jago kosmate łapsko i odtrąciłem je z odrazą. Drezyna
trzęsła jak diabli, Kozacy przy dźwigni pompowali ile wlezie, mrucząc do taktu
jakąś swoją melodię. Jolanta w bogatym kaukaskim stroju patrzyła na mnie z
pogardą:
- Ubrico! - powiedziała - Testa debola!
- Dobrze - rozzłościłem się. A ty ubrałaś się jak pajac! Una pajazza idiotica!
Ta wypowiedz wprowadziła ich w doskonały humor, zaczęli się po prostu tarzać ze
śmiechu.
- Oj, bo ja trzasnę! - jęczał setnik - ty