W labiryncie wspomnień - Jacobs Anne

Szczegóły
Tytuł W labiryncie wspomnień - Jacobs Anne
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

W labiryncie wspomnień - Jacobs Anne PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie W labiryncie wspomnień - Jacobs Anne PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

W labiryncie wspomnień - Jacobs Anne - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 CZĘŚĆ I LUTY 1916 – STYCZEŃ 1917 Strona 4 1 Nad przemysłową dzielnicą Augsburga zapadł wczesny, ponury zmierzch. W kilku fabrykach paliły się jasne światła – mimo kłopotów ze zdobyciem surowców wciąż trwały tam prace. W pozostałych zakładach było już zupełnie ciemno. W fabryce tekstyliów należącej do rodziny Melzerów kobiety i starsi mężczyźni zakończyli właśnie swoją zmianę. Wychodząc, stawiali wysoko kołnierze palt, a szalikami i czapkami próbowali chronić się przed ulewnym deszczem. Bulgocząca woda płynęła w dół brukowanych uliczek. Ten, kto nie miał dobrych butów, wyprodukowanych w czasach przedwojennych, i chodził w drewniakach, z pewnością miał dzisiaj przemoczone stopy. W zbudowanej z solidnej cegły rodzinnej willi Paul Melzer, syn właściciela fabryki, stał w oknie jadalni i wpatrywał się w niewyraźny zarys miasta, które coraz bardziej rozmywało się w narastającej ciemności. W końcu opuścił zasłonę i westchnął. – Paul, usiądź wreszcie koło mnie i napij się ze mną! – zabrzmiał głos jego ojca. Szkocka whisky, po ustanowieniu blokady morskiej przez przeklętych Anglików, była teraz na wagę złota. Johann Melzer wziął z barku dwie szklanki i wlał do nich aromatyczny płyn w kolorze miodu. Paul rzucił krótkie spojrzenie na pełne szklanki i potrząsnął energicznie głową. – Później, ojcze. Dopiero gdy będziemy mieć ku temu powód. A Bóg da, że stanie się to niebawem. Z korytarza dobiegły nagle pośpieszne kroki i Paul rzucił się do drzwi. To była pokojówka Auguste, o kształtach pełniejszych niż kiedykolwiek, rumianych policzkach i krzywo włożonym białym czepku na potarganych włosach. W rękach trzymała kosz z białymi prześcieradłami i ręcznikami. – Nadal nic? – Niestety, panie Melzer. To potrwa jeszcze trochę. Dygnęła i pobiegła w stronę schodów, by jak najszybciej zanieść kosz na dół, do kuchni. – Ale to już trwa ponad dziesięć godzin, Augus­te! – krzyknął do niej Paul. – Czy to normalne? Czy na pewno wszystko dobrze z Marie? Auguste zatrzymała się i z uśmiechem zapewniła go, że każdy poród jest inny. Niektóre kobiety rodzą dzieci w pięć minut, inne męczą się przez cały dzień. Paul, wyraźnie zdenerwowany, skinął tylko głową. Pocieszał się, że Auguste musi wiedzieć, co mówi. Sama już dwa razy rodziła i wyłącznie dzięki wielkoduszności swoich państwa wciąż mogła pracować w willi jako pokojówka. Nagle z dolnego piętra dobiegły do nich przytłumione krzyki. Paul bezwiednie zrobił kilka kroków w stronę schodów, ale zaraz się zatrzymał bezradnie. Gdy tylko pojawiła się akuszerka, jego matka wyrzuciła go z sypialni, a i Marie prosiła go, żeby poszedł na górę. Po poważnym ataku serca jego ojciec Johann Melzer był bardzo słaby i Paul powinien się nim zaopiekować. To była jedynie wymówka, oboje dobrze o tym wiedzieli, ale Paul nie chciał się kłócić z żoną, zwłaszcza teraz, w jej stanie. W milczeniu Strona 5 zgodził się spełnić prośbę. – Dlaczego sterczysz na korytarzu? – skarcił go ojciec. – Poród to wyłącznie kobieca sprawa. W odpowiednim czasie dadzą nam znać. A teraz pij! Paul posłusznie usiadł przy stole i wypił duszkiem zawartość szklanki. Whisky zapłonęła w jego żołądku żywym ogniem i dopiero wtedy przypomniał sobie, że od śniadania nic nie jadł. Około ósmej rano Marie poczuła delikatne ukłucia w krzyżu. Nie przejęła się nimi, zażartowała nawet, że to tylko jedna ze zwyczajnych ciążowych niespodzianek, które przytrafiają się jej każdego dnia. Paul z lekkim sercem poszedł więc do fabryki. Krótko przed przerwą obiadową zatelefonowała matka i powiedziała mu, że Marie zaczęła rodzić. Posłano już po akuszerkę. Ma się jednak o nic nie martwić, bo akcja przebiega prawidłowo. – Gdy twoja matka przed dwudziestu siedmiu laty wydawała ciebie na świat – powiedział Johann Melzer, z głęboką powagą pijąc whisky – siedziałem w biurze w fabryce i robiłem skomplikowane obliczenia. W takiej sytuacji człowiek musi się zająć pracą, bo inaczej zjedzą go nerwy. Paul przytaknął, ale z przejęciem nasłuchiwał, co dzieje się na korytarzu. Wychwytywał kroki pokojówki, idącej na wyższe piętro, bicie starego zegara, głos matki, która kazała Else przynieść z pralni dwa komplety czystej pościeli. – Już wtedy był z ciebie kawał chłopa – powiedział ojciec z uśmiechem i napełnił mu szklankę. – Alicia męczyła się z tobą całą noc. Mało brakowało, by twoja matka zapłaciła za to życiem. Te słowa bynajmniej nie uspokoiły Paula i Johann Melzer natychmiast zdał sobie sprawę, jak niefortunna była jego uwaga. – Tylko się nie denerwuj! Kobiety uważa się za słabe, ale tak naprawdę są silniejsze i bardziej wytrzymałe, niż można by przypuszczać. Wziął porządny łyk miodowego trunku. – A co dzisiaj będzie z kolacją? – warknął i z impetem nacisnął elektryczny dzwonek, przywołujący służbę. – Jest już po szóstej. Czy dzisiaj cały świat przewrócił się do góry nogami? Gdy zadzwonił ponownie, w drzwiach pojawiła się Hanna, pomoc kuchenna, ciemnowłosa płochliwa istota, która cieszyła się szczególną sympatią Marie. Gdyby nie żona Paula, Alicia Melzer dawno by już odesłała tę małą, bo dziewczyna w ogóle nie garnęła się do pracy i potłukła więcej naczyń niż którakolwiek z jej poprzedniczek. – Kolacja, łaskawy panie. Dziewczyna trzymała w rękach dwa talerze pełne kanapek z ciemnego pieczywa z kiełbaskami z wątróbki i roztopionym serem, przyprawionym kminkiem i ogórkami z domowej grządki, którą Marie zaczęła uprawiać minionej jesieni. Mięso, wędliny i tłuszcze były dostępne wyłącznie na kartki żywnościowe. Jeśli ktoś chciał kupić jakiś wyszukany smakołyk albo choćby zwyczajną czekoladę, mógł je nabyć po znajomości i za wygórowaną cenę. Wszyscy mieszkańcy w domu Melzerów byli lojalni wobec cesarza i postanowili wypełniać sumiennie swoje patriotyczne obowiązki. Jednym z nich była zdolność do wyrzeczeń, gdy czasy tego wymagają. – Hanna, dlaczego dzisiaj czekaliśmy tak długo? Co takiego aż tak zajmuje Strona 6 kucharkę? Hanna z rozmachem postawiła talerze na stole i dwie kanapki spadły na świeżo uprany biały obrus. Dziewczyna bez zastanowienia wzięła je w ręce i położyła z powrotem na talerzu. Paul z westchnieniem uniósł brwi – zupełnie bezcelowe było ciągłe przywoływanie do porządku tej dziewczyny. Wszystko, co się do niej mówiło, ona jednym uchem wpuszczała, a drugim wypuszczała. Humbert, który do tej pory im usługiwał, wykonując swoją pracę perfekcyjnie i z wielkim zaangażowaniem, zaraz na początku wojny został skierowany na front. Biedny chłopak, zupełnie nie nadawał się na żołnierza. – To moja wina – wybełkotała Hanna, ale nie było widać, żeby miała wyrzuty sumienia. – Pani Brunnenmayer przygotowała obydwa talerze, a ja wzięłam je przez pomyłkę z innymi potrawami i dopiero później się zorientowałam, że te kanapki były przeznaczone dla łaskawych panów. Okazało się, że kucharka miała dzisiaj przygotować posiłek również dla osób, które ulokowali na drugim piętrze. Przede wszystkim akuszerki, która cieszyła się ogromnym apetytem i piła już trzeci kufel piwa. Panie Elisabeth von Hagemann i Kitty Bräuer również zapowiedziały, że będą dzisiaj jeść w domu rodzinnym. Paul poczekał, aż Hanna wyjdzie, i potrząsnął gniewnie głową. Kitty i Elisabeth – jego siostry. Jakby dzisiaj i tak nie było zbyt wielu kobiet w willi! – Kucharka! – z wyższego piętra zagrzmiał obcy głos. – Filiżankę kawy dla mnie! Ale ma być z prawdziwych ziaren, nie z jakiegoś tam zmielonego grochu! To musiała być akuszerka. Paul jeszcze jej nie widział, ale sądząc po głosie, była to kobieta silna i bardzo stanowcza. – Ma cięty język, bez wątpienia – powiedział ojciec Paula nieco kąśliwie. – Przypomina tę pielęgniarkę, którą Alicia zatrudniła dwa lata temu. Jak ona się nazywała? Ach, Ottilie. Ona mogłaby dyrygować całym pułkiem wojska. Na dole zadźwięczał dzwonek do drzwi. Jeden. Potem drugi. Wreszcie – szturm. Odgłosom wtórował tępy dźwięk wydawany przez kołatkę wykonaną z metalu, którą uderzano w metalową płytkę wbudowaną w drzwi. – Kitty – wycedził Johann Melzer przez zaciśnięte zęby. – To może być tylko Kitty. – Już idę, już idę – wołała Hanna, której głos tak czysty i donośny jak dzwon było słychać nawet na trzecim piętrze. – Co za dzień! Święta Matko Bos­ka, co za dzień! Paul skoczył na równe nogi i zbiegł na dół, do drzwi wejściowych. Wizyty Kitty były w ostatnim czasie mocno uciążliwe, ale teraz bardzo się ucieszył, że przyszła. Nic nie było tak wyczerpujące jak bezczynne siedzenie i czekanie. Gdziekolwiek się pojawiła Kitty, zarażała wszystkich radością, teraz też pomoże zapomnieć o zmartwieniu. Już na schodach słyszał jej głos pełen entuzjazmu. Kitty prawie od roku była żoną bankiera Alfonsa Bräuera i sama spodziewała się dziecka. Miała rodzić za kilka miesięcy, ale zupełnie nie było po niej tego widać. Wydawała się krucha i szczupła jak zawsze. Paul musiał uważnie się jej przypatrzyć, by dostrzec niewielkie wybrzuszenie pod luźną spódnicą. – Boże drogi! Hanno, jaka ty jesteś powolna! Kazałaś nam stać wieki w tym deszczu! Śmierć mogłaby nas dopaść w tę okropną pogodę. Ach, ci nasi biedni żołnierze, Strona 7 marzną teraz gdzieś w Rosji i we Francji. Mam nadzieję, że się nie przeziębią. Elisabeth, ja cię bardzo proszę, zdejmij wreszcie ten kapelusz. Wyglądasz w nim wręcz przerażająco, twoja teściowa ma fatalny gust. Hanno, przynieś mi moje kapcie, te małe pantofelki wyszywane jedwabiem. Czy dziecko już jest na świecie? Nie? Bogu niech będą dzięki, już się bałam, że wszystko mnie ominęło. Siostry przyjechały bez szofera. Prawdopodobnie Elisabeth prowadziła samochód. Kitty wciąż nie chciała nauczyć się jeździć. Nie było jej to potrzebne, bo bankierzy Bräuerowie posiadali kilka samochodów i własnego szofera. Podczas gdy Kitty zdejmowała płaszcz, kapelusz i buty, Elisabeth wciąż stała przed owalnym lustrem w stylu empire i robiła zbolałą minę. Kitty, przy całym swoim naturalnym wdzięku, potrafiła być czasami zupełnie nieczuła, pomyślał Paul. Zawołał więc głośno: – Lisa, sądzę, że świetnie wyglądasz w tym kapeluszu! On ci dodaje… Więcej nie zdążył powiedzieć, bo Kitty rzuciła mu się na szyję, ucałowała go w oba policzki i nazwała swoim biednym, kochanym Paulem. – Wiem przecież, jak okropna jest sytuacja ojców czekających na narodziny dziecka – zachichotała. – Cóż, zrobili, co zrobić mieli, i są bezużyteczni. To, co się dzieje później, to wyłącznie nasza sprawa, prawda, Liso? No bo co mężczyzna może zrobić z takim noworodkiem? Może go uspokoić? Nakarmić? Kołysać? Tak naprawdę to niczego nie może! – No, siostrzyczko, daj już spokój – przerwał jej Paul z uśmiechem. – A kto się troszczy o to, żeby matka i dziecko mieli dach nad głową i jedzenie? – No tak. – Wzruszyła ramionami i przesunęła się, żeby podnieść pantofelki, które Hanna postawiła przed nią na podłodze. – Ale to trochę za mało, mój kochany Paulu. Wiesz, że w Czarnej Afryce ojcu, czekającemu na dziecko, robi się głęboką ranę w nodze i posypuje ją solą? Wydaje się to całkiem rozsądne, bo dzięki temu mężczyźni mogą choć trochę współodczuwać ból porodu z kobietą. – Rozsądne? To czyste barbarzyństwo! – Ach, ale z ciebie tchórz, kochany Paulu! – zaśmiała się. – Ale nie bój się. W naszym kraju ta praktyka jeszcze nie jest w modzie. A gdzie się podziewa mama? Jest na górze z Marie? Posłaliście pewnie po tę obrzydliwą starą akuszerkę? Tę Koberin? Ona była przy mojej przyjaciółce Dorothei, gdy rodziła, i wyobraź sobie, kochany Paulu, że ta kobieta była w sztok pijana, gdy odbierała dziecko. O mały włos nie upuściła maleństwa… Paul poczuł dreszcz na całym ciele. Mógł jedynie mieć nadzieję, że jego matka wybrała osobę, która zna się na swoim fachu. Gdy on jeszcze to rozważał, nieustannie pobudzony umysł Kitty zajął się już inną sprawą. – Idziesz wreszcie, Elisabeth? Mój Boże, naprawdę wyglądasz w tym kapeluszu niczym grenadier! Naprawdę ponuro i jakbyś się nastawiła na jakąś fatalną okoliczność. Hanno? A ty gdzie się podziewasz? Masz jakieś wieści od Humberta? U niego wszystko w porządku? Pisuje do nas regularnie? Nie? Jakie to przykre. Chodź, Elisabeth, musimy pójść szybko do Marie na górę. Co sobie o nas pomyśli, gdy się dowie, że jesteśmy już w domu, a nie interesujemy się nią. – Nie jestem pewien, czy Marie teraz będzie miała dla ciebie czas… – zwrócił się Strona 8 do siostry Paul, gdy ta, mimo że w ciąży, wciąż bardzo zwinnie wchodziła po schodach na górę. – Szczęść Boże, tatusiu! – krzyknęła, przechodząc przez korytarz od razu na wyższe piętro, gdzie znajdowały się sypialnie. Przy najlepszych chęciach Paul nie mógł sobie nawet wyobrazić, co działo się w tamtej części domu, podejrzewał natomiast, że Kitty udało się od razu znaleźć w samym centrum wydarzeń. A jemu, czekającemu niecierpliwie przyszłemu ojcu, stanowczo tego zabraniano. – Jak się czuje tata? – zapytała Elisabeth, która wreszcie zaczęła zdejmować palto i kapelusz. – Mam nadzieję, że nie przerasta go ta sytuacja. – Myślę, że radzi sobie całkiem dobrze. A ty chcesz wesprzeć kobiece kółko wzajemnej adoracji tam na górze czy bardziej lubisz swojego ojca i dotrzymasz mu towarzystwa? – Zostanę tutaj na dole. Przy okazji chcę z nim coś omówić. Paul odetchnął z ulgą, że chociaż Elisabeth zostanie z nim w jadalni, bo Kitty już z pewnością naraziła się akuszerce. Boże drogi, niech to już się skończy! Myśl o tym, że Marie teraz strasznie cierpi, była nie do zniesienia. Bo czy on nie był tego sprawcą? On, który spłodził to dziecko? – Masz taki wyraz twarzy, jakbyś musiał połknąć żabę – powiedziała Elisabeth z uśmiechem. – A przecież powinieneś się cieszyć. Zostaniesz przecież ojcem! – A ty Liso, będziesz ciocią – odpowiedział bez zachwytu w głosie. W jadalni Johann Melzer przeglądał uważnie „Augsburger Neuesten Nachrichten”. Chciał jeszcze raz przestudiować artykuł opisujący przebieg wojny. Jeśli wierzyć w entuzjastyczne doniesienia, Rosja była już pokonana, a dalsza rozprawa z Francuzami również miała być krótka. Tymczasem mijał już trzeci rok od wybuchu wojny, a Johann Melzer, mimo pełnego lojalności stosunku do cesarza, pozostał realistą i sceptykiem. Entuzjazm, z którym wszyscy przyjęli początek wojny, już dawno minął. – Tato, czy ty pijesz? – zapytała Elisabeth. – Wiesz doskonale, że doktor Geiner zabronił ci alkoholu! – Niedorzeczność! – odpowiedział ze złością. Już od dawna wszyscy mieszkańcy willi przestali go traktować jak bezwolnego pacjenta, nawet matka skończyła z ciągłym strofowaniem go i dawaniem mu ostrzeżeń i nakazów. Elisabeth nie potrafiła jednak powstrzymać się przed pilnowaniem ojca. Ktoś przecież musiał dbać o jego zdrowie. – A co nasz porucznik pisze o przebiegu wojny na Zachodzie? – zapytał Melzer, najpewniej chcąc uniknąć wysłuchiwania dalszych wyrzutów. Elisabeth od ponad roku była żoną majora Klausa von Hagemanna. Ich ślub odbył się w pośpiechu zaledwie kilka dni po wybuchu wojny. Niewiele później Klaus von Hagemann wraz ze swoim pułkiem kawalerii wziął udział w bitwie nad Marną. Na początku zaś 1915 roku pobrali się Marie i Paul oraz Kitty i Alfons Bräuer. – Dzisiaj właśnie przyszła najnowsza wiadomość od Klausa – powiedziała Elisabeth i wyciągnęła z torebeczki kartkę z pola bitwy. – Stacjonuje ze swoim pułkiem Strona 9 w Antwerpii, ale wygląda na to, że niebawem otrzymają rozkaz wymarszu na południe. Tam, skąd oczywiście nie będzie już mógł pisać… – Na południe, ach tak – wycedził Johann Melzer. – A tobie dalej to odpowiada? Pod badawczym spojrzeniem ojca Elisabeth zaczerwieniła się. Jej mąż w październiku minionego roku spędził kilka dni w ojczyźnie i wówczas uczciwie spełniali swoje małżeńskie obowiązki. Tak bardzo liczyła na to, że tym razem zajdzie w ciążę. Na próżno. Uciążliwa miesiączka znów się pojawiła, na czas i bez żadnych odstępstw od normy – z towarzyszącymi jej okropnymi bólami głowy i brzucha. – Tak, odpowiada mi to, tato. Dziękuję, że pytasz. Paul podsunął jej swój talerz i zachęcił ją, żeby się poczęstowała. On nie mógł przełknąć nawet kęsa. Elisabeth nie potrafiła się oprzeć tłustej kiełbasie z wątróbki. Dobry Boże, ależ Paul potrafił sobie ułożyć życie! Może to nie był teraz najlepszy czas dla Marie, ale właśnie rodzi dziecko, a Kitty również jest przy nadziei. Tylko jej jednej odmówiono doświadczenia daru macierzyństwa, ale przecież od początku mogła się spodziewać, że tak właśnie będzie. Kitty była dzieckiem szczęścia, istotą hołubioną przez los, małym słodkim elfem. Wszystko, czego pragnęła, zaraz zjawiało się u jej stóp. Dosłownie. Elisabeth musiała zebrać w sobie całą siłę, żeby nie pogrążyć się w samoudręczeniu. Cóż, była zdecydowana, że w inny sposób wypełni swoje obowiązki wobec cesarza i ojczyzny. – Wiesz, tato – zaczęła z uśmiechem, gdy Paul ponownie wyszedł na korytarz. – Biorąc pod uwagę naszą pozycję społeczną i sporą przestrzeń naszej willi, sądzę, że właściwie nie mamy innego wyboru. Klaus powiedział mi bardzo wyraźnie, że nie zrozumiałby, gdybyś się wahał, bo to po prostu nasz patriotyczny obowiązek… – O czym ty właściwie mówisz? – zapytał Johann Melzer podejrzliwie. – Chyba nie o tym szalonym pomyśle, żeby urządzić w domu szpital polowy? Lepiej wybij to sobie od razu z głowy, Elisabeth! Spodziewała się takiej reakcji i wcale jej to nie zniechęciło. Mama już niemal wyraziła zgodę, pani von Sontheim stworzyła u siebie w domu szpital dla ofiar wojny, a rodzice jej najlepszej przyjaciółki Dorothei też przeznaczyli na ten cel jeden ze swoich domów. Tylko dla żołnierzy wysokich rangą, rzecz jasna, nie chcieli przecież zajmować się brudnym, niewykształconym plebsem. – Na dole w holu byłoby miejsce na co najmniej dziesięć łóżek, a w pralni można by urządzić salę operacy… – Nie! Aby wzmocnić swój sprzeciw, Johann Melzer sięgnął po butelkę i nalał sobie sporą ilość whisky do szklanki. Potem wyjaśnił, że na dole, w holu, panuje ustawiczny przeciąg, co bez wątpienia nie służyłoby chorym, jest tam za słabe światło, a poza tym każdy będzie musiał przechodzić slalomem między łóżkami, bo to przestrzeń, do której wchodzi się głównym wejściem. – Zapominasz, ojcze, że jest jeszcze drugie wejście – z ogrodu przez taras. A przeciągowi można zapobiec, jeśli powiesi się w drzwiach kotarę z grubego materiału. Tak, sądzę, że główny hol nadaje się idealnie, jest przestronny, łatwo go wywietrzyć, znajduje się też blisko pomieszczeń gospodarczych, gdyby było trzeba z nich skorzystać. Johann Melzer wypił całą szklankę jednym haustem i z impetem odstawił ją na stół. Strona 10 – Tak długo, jak ja mam coś do powiedzenia w tym domu, na nic tak niedorzecznego się nie zgodzę. I tak mamy sporo gęb do wykarmienia, a do tego jeszcze całe mnóstwo obaw o fabrykę. Elisabeth otworzyła usta, żeby odpowiedzieć ojcu, ale on ją uprzedził. – Nie wiem, z czego zapłacę pracownikom i jak długo będę ich mógł zatrudniać – zdenerwował się Melzer. – Bawełny nie można kupić już od początku wojny, wełnę też jest trudno zdobyć, a nie mam maszyn, które potrafiłyby tkać nici z konopi. Daj mi więc spokój z tym szalonym pomysłem albo inaczej to rozwiążę. Na zewnątrz, w korytarzu, usłyszeli wyraźne poruszenie. Słychać było głos podekscytowanej Kitty, na górze trzaskano drzwiami, a Else biegła z koszykiem pełnym ręczników. Elisabeth z przerażeniem dostrzegła, że na białym materiale widnieją jasne plamy krwi. – Masz córkę, kochany Paulu! – krzyknęła Kitty z góry. – Słodką, maleńką córeczkę. Mój Boże, ona jest taka maleńka, ale ma już rączki, nóżki, nawet paznokietki u rączek i stópek. Akuszerka dała ją Auguste, żeby ją wykąpała. Paul pobiegł schodami w górę, żeby wreszcie wejść do Marie, ale Kitty rzuciła mu się w ramiona i rozpłakała ze szczęścia. – Zostaw mnie, Kitty… – Zniecierpliwiony próbował wyrwać się z objęć siostry. – Tak, tak, oczywiście – szlochała Kitty, ale nie puściła go z uścisku. – Tylko poczekaj, aż ją wykąpią. Wtedy dostaniesz w ramiona swoją córeczkę czystą i gotową do tulenia. Ach, kochany Paulu, ona jest zachwycająca! A Marie była taka dzielna. Ja na pewno nie będę taka wytrzymała, już teraz to wiem. Ja postawię na nogi cały Augsburg swoim krzykiem, jeśli będę musiała znosić takie katusze. Elisabeth westchnęła z irytacją, stojąc na progu jadalni. Akurat teraz Marie musiała urodzić to dziec­ko! Miała jeszcze całą masę świetnych argumentów w zanadrzu, które najpewniej zapędziłyby ojca w kozi róg, ale wstał i wyszedł, by zobaczyć małą. – Dziewczynka – stwierdził z niezadowoleniem. – No, ale najważniejsze, że matka i dziecko mają się dobrze. Musiał odsunąć się na bok, bo Auguste wnosiła właśnie drewnianą kołyskę, w której najpierw spał Paul, a potem jego dwie siostry. Kołyska należała do von Maydornów, rodziny z Pomorza, i zapewne wcześniej również służyła licznym tamtejszym niemowlętom do snu. – Marie! – krzyknął Paul, stojąc na górnym korytarzu. – Marie, mój skarbie, dobrze się czujesz? Wpuśćcie mnie wreszcie do niej! – On powinien poczekać! – zagrzmiał władczy głos akuszerki. – Ta kobieta jest odrażająca! – powiedziała Kitty z oburzeniem. – Gdy przyjdzie czas na mnie, za nic na świecie nie chcę mieć tej wiedźmy obok siebie. Zachowuje się tak, jakby należała do niej cała willa. Wyobraź sobie, że ona nawet mamie wydaje polecenia… Elisabeth zdecydowała niechętnie, że jednak wyjdzie z jadalni i weźmie udział w tym wydarzeniu. Najbardziej była ciekawa, jak wygląda to niemowlę. Dziewczynka! To mogło się przydarzyć tylko Marie. Z jakim rozczarowaniem ojciec przyjął tę wiadomość! Miał nadzieję na potomka, który przejmie fabrykę po nim i Paulu… Strona 11 Z góry było słychać teraz wyłącznie szepty. Paul i Kitty stali na schodach z zasmuconymi minami. Bardzo dziwne, pomyślała Elisabeth. Czyżby z Marie nie wszystko było dobrze? Straciła zbyt dużo krwi? Zmarła z wyczerpania? Elisabeth poczuła gwałtowne bicie serca i musiała się trzymać poręczy, gdy wchodziła po schodach. O niebiosa! Życzyła Marie niewielkiej gorączki, nie musiała przecież od razu odchodzić z tego świata! Otworzyły się drzwi sypialni i wyszła przez nie mama – straciła całe swoje opanowanie, biedactwo. Czerwona na twarzy, na bluzce miała plamy z potu, a jej dłonie drżały, gdy odgarniała z czoła pasemka włosów. – Paul, mój najdroższy Paul. – Mamo, na Boga! Co się stało? – rzucił się na nią, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. – To jest… jest niewiarygodne! – szlochała Alicia Melzer. – Masz syna! Nikt nie zrozumiał, co ma na myśli, nawet Elisabeth. Dopiero co była mowa o córce, a teraz jest to syn. Czy akuszerka jest zupełnie pijana? Nie potrafiła odróżnić chłopca od dziewczynki? – Syn? – wyjąkał Paul. – To znaczy, że nie córka, tylko syn? Ale co się dzieje z Marie? Alicia musiała się oprzeć o ścianę, zamknęła na chwilę oczy i położyła dłonie na rozpalonym czole. Potem się uśmiechnęła. – Twoja żona urodziła bliźniaki, Paul. Dziewczynkę i chłopca! A jak się ma Marie? Cóż, teraz to chyba jeszcze wspanialej! Elisabeth stała sparaliżowana na środku schodów, a jej strach zamienił się w niepohamowany gniew. Bliźniaki! Jak to się mogło stać! Niektórzy ludzie to już naprawdę nie mogą mieć więcej! A ona jeszcze jest przy tym zdrowa. Teraz też już było słychać piski niemowląt, słabe i nieco chrapliwe, jakby te małe istoty musiały bardzo mocno się wysilić, żeby wydać z siebie te dźwięki. Nagle Elisabeth ścisnęło się serce i zalało ją uczucie nieoczekiwanej czułości. Niemowlęta na pewno są maleńkie – musiały przecież dzielić się miejscem w brzuchu matki. Wreszcie pojawiła się też akuszerka, krępa kobieta z siwiejącymi włosami i pulchnymi policzkami, usianymi kłębowiskiem czerwonych, drobnych żyłek. Miała na sobie świeżo wykrochmalony fartuch, który włożyła na czarną suknię. W jej potężnych ramionach znajdowały się dwa niewielkie, białe pakunki. Niemowlęta szczelnie zawinięte w białe chusty, tak że było jedynie widać ich różowe główki. Paul wpatrywał się ze zmarszczonym czołem w swoje dzieci. Jego wzrok wyrażał niedowierzanie albo raczej dziwny rodzaj oszołomienia. – One… one są zdrowe, prawda? – zapytał akuszerkę. – Przecież widać, że są zdrowe! – Tak, ja tylko mówię, że… – bełkotał dalej Paul. Nie wyglądał jak dumny ojciec, gdy tak stał i wpatrywał się osłupiały w swoje dzieci. Ich twarzyczki były dziwnie skrzywione, oczka tworzyły wąskie szparki, noski dwa maleńkie otworki, jedynie usta sprawiały wrażenie dużych. Jedno z dzieci pojękiwało, wydając dźwięki wyrażające bezradność. – Który to chłopiec? – chciał wiedzieć Johann Melzer, który niepostrzeżenie wszedł na górę. Strona 12 – Ten mały krzykacz. Jest lżejszy od swojej siostry, ale już teraz postanowił dać wyraz niezadowoleniu ze swojego pobytu na tym świecie. Akuszerka się uśmiechnęła, a przynajmniej pokazała, że jest usatysfakcjonowana z wyniku swoich wysiłków. Teraz nie miała już nic przeciwko temu, by Paul wszedł do sypialni. – Marie! – Elisabeth usłyszała, jak prawie krzyknął. – Moja biedna, słodka żono, jak wiele musiałaś znieść! Jak się czujesz? Nasze dzieci są wspaniałe! Nasze dzieci… – Podobają ci się? – zaśmiała się lekko. – Dwoje za jednym zamachem – czy to nie jest praktyczne? – Marie… – szepnął Paul z ogromną czułością. Elisabeth nie usłyszała, co jeszcze powiedział, najwyraźniej słowa te nie były przeznaczone dla ciekawskich. Poczuła nagle gulę w gardle, która zdawała się pęcznieć z minuty na minutę. Drogi Boże, jakie to wszystko było poruszające! I tak szaleńczo pragnęła, żeby Klaus skierował kiedyś do niej słowa przepełnione tak wielką tkliwością. Podeszła do matki, żeby ją objąć, i zauważyła, że Alicia płacze. – Macie już państwo imiona dla tej dwójki? – zapytała akuszerka. – Oczywiście – odpowiedziała Alicia Melzer, głaszcząc plecy Elisabeth. – Dziewczynka będzie miała na imię Dorothea, a chłopiec Leopold. – Dodo i Leo! – krzyknęła podekscytowana Kitty. – Tatusiu, musisz otworzyć szampana! Ja będę rozlewać. Och, gdyby tylko nasz drogi Humbert był tutaj z nami! Nikt nie otwiera szampana i nie rozlewa go do kieliszków tak jak on. Idziemy, idziemy już, ci dwoje w środku ciągle do siebie szepczą – wystarczy. Wszyscy poszli do czerwonego salonu, posłano po Else, żeby przyniosła kieliszki, a Johann Melzer zszedł do piwnicy po odpowiedni na tę okazję trunek. W tak radosny dzień służba też powinna wypić łyczek szampana za dopiero co narodzonych, nowych potomków Melzerów. Kitty napełniła kieliszki, Alicia wezwała kucharkę i Hannę z kuchni, Else przyszła z tacą prosto do sypialni. Najpierw zobaczyła tam szczęśliwych małżonków, którzy właśnie zostali rodzicami, a później także Auguste i kucharkę z kieliszkami z musującym szampanem w rękach. – Toast za nowych mieszkańców tej ziemi! – krzyknął Johann Melzer. – Niech aniołowie Boży czuwają nad nimi, tak jak trzymają pieczę nad naszą ukochaną ojczyzną i naszym drogim cesarzem… Wznieśli toast za Dodo i Lea, za Marie – młodą matkę, za świeżo upieczonych rodziców i oczywiście za cesarza. Kucharka Brunnenmayer powiedziała, że od dawna wiedziała, że to będą bliźnięta, bo łaskawej panience spuchły nagle nogi, a Hanna dodała, że będzie pchać wózek podczas spacerów z maluchami. Obiecała to już wcześniej Marie, no i oczywiście będzie to robić tylko w towarzystwie odpowiedniej opiekunki, która zostanie zatrudniona. – Już dawno nie byłam taka radosna i rozluźniona – oznajmiła Alicia, gdy rodzina znów była razem. Oczy jej błyszczały, po przeżyciach dzisiejszego dnia pół kieliszka szampana wystarczyło, by poczuła się lekko odurzona. – Wydaje mi się, że powróciły dawne czasy. Gdy my dwoje byliśmy młodzi, Johannie. A nasze dzieci jeszcze małe. Pamiętasz? Ich radosne głosiki na korytarzach. Gdy biegały po parku i doprowadzały do Strona 13 rozpaczy biednego ogrodnika. Johann Melzer powoli sączył swój szampan. Po chwili odstawił kieliszek i wziął żonę w ramiona. Od dawna już tego nie robił. Elisabeth dostrzegła, że jej matka z uśmiechem na ustach przymknęła oczy, a twarz oparła na ramieniu ojca. – Wspaniałe życie ma ten, kto z radością spogląda na dawne chwile szczęścia. To skarb, którego nikt nie może mu odebrać – powiedział. Strona 14 2 Co tak długo się guzdrałaś? – Else upominała Hannę. – Czekam już bity kwadrans, tutaj, w tym okropnym deszczu! Jeśli nie przyniesiemy dzisiaj do domu żadnego mięsa ani kiełbasy, to na pewno doniosę łaskawej pani, czyja to wina. Else była dzisiaj w gorszym nastroju i nie miała skrupułów, by dać odczuć swój stan małej Hannie. Nagle nie była już tą cichą i nierzucającą się w oczy Else, która nigdy nie odważyła się postawić stanowczej Auguste ani nawet energicznej kucharce. A wobec łaskawych państwa zawsze była całkowicie uległa. Hanna natomiast, którą ciągle upominano i karano, była dla pokojówki Else doskonałym chłopcem do bicia. Dziewczyna dźwigała ciężki kosz z uchwytem wyściełany grubym bawełnianym płótnem – miały nadzieję, że uda im się kupić trochę ziemniaków. – Musiałam jeszcze umyć naczynia i przynieść wiadro z węglem – wyjaśniła Else, czekającej na nią w kapeluszu i płaszczu pod dachem, wspartym na filarach przy głównym wejściu. Stała tam, gdzie nie powinna, gdyż służba używała dwóch wejść bocznych. Else wcale nie zmokła, na jej płaszczu nie było ani kropelki deszczu. – Co za pogoda! – narzekała Else, bo musiała opuścić swoje idealne schronienie i pójść z Hanną. – Pada i pada, żebym tylko się nie przeziębiła! Gdy tak majtasz spódnicą, to na mnie pryskasz. Mogłabyś choć raz zrobić coś z rozwagą? Nawet nie potrafisz iść prosto. Uważaj tylko, żeby kosza nie… Nagle Else krzyknęła, rozłożyła ręce w komicznym geście i zatoczyła się do przodu. Sucha gałąź, którą wiatr urwał ze starego kasztanowca, spadła tuż przed nią na drogę i pokojówka się o nią potknęła. Pech chciał, że wpadła w sporą kałużę i zamoczyła lewy but, ten, który akurat był dziurawy. – Musisz być ostrożna, Else – powiedziała Hanna z poważną miną, za którą ukryła rozpierającą ją wewnętrzną radość. – Na drogę spadła sucha gałąź. Teraz to dopiero Else była wściekła! Oczywiście Hanna nie ponosiła winy za jej pecha, ale zawsze był jakiś powód, by zbesztać dziewczynę. Jej zbyt donośny głos. Jej niezdarność. Gdy wczoraj wieczorem myła naczynia, stłukła drogi kieliszek do szampana. W drodze przez park Hanna usłyszała całe mnóstwo wyrzutów. Tego dnia jednak jej to nie przeszkadzało, myślała tylko o tym, jak nieprzyjemnie się chodzi w kłapiącym od wody lewym bucie. A dół spódnicy Else również został porządnie zmoczony. Gdy wyszły na ulicę, widziała w oddali – między budynkami fabrycznymi, zajezdnią i sadami jabłoni – spiczasty dach bramy Jakoba. W rzęsistym deszczu domy i kamienice wyglądały mało zachęcająco, były szare i obdrapane. Hanna rozłożyła chustę tak, żeby osłonić przed deszczem głowę i ramiona. Nie na wiele się to zdało, krople deszczu z łatwością przenikały przez materiał. W tej kwestii Else niestety miała rację. – A nasza młoda pani ma takie okropne zmartwienie. A dopiero wczoraj została matką… Co za brednie mówi ta Else! Młodej pani Melzer jest na pewno teraz zupełnie obojętne, czy jest jedenaście, czy dwanaście kieliszków do szampana. A poza tym młoda Strona 15 pani zawsze staje w obronie Hanny. Tak jak i młody pan. To on ją zabrał do szpitala, gdy zdarzył się ten straszny wypadek w fabryce. To jest dobry człowiek, zupełnie inny niż jego ojciec. Ten był ciągle ze wszystkiego niezadowolony i potrafił wyżywać się na pracownikach. Jedynie z kucharką Brunnenmayer nawet on się liczył. Ona jest wyjątkiem, bo w małym palcu ma te wszystkie tajemnice sztuki gotowania. Brunnenmayer potrafiła porządnie obrugać, ale była zawsze szczera i uczciwa, nigdy nie obgadywała nikogo za plecami. A tak robią ciągle Else i Auguste. Auguste w ogóle jest okropna. Na nią trzeba szczególnie uważać. Zwłaszcza teraz, gdy jej mąż Gustav został wysłany na front. Zanim wyjechał, Auguste była zupełnie inna. Wesoła, czasem nawet dobroduszna. A teraz stała się prawdziwą wiedźmą! Weszły do miasta przez bramę Jakoba i patrzyły z zazdrością, jak jakaś młoda para wsiada do limuzyny i odjeżdża. Ci to mieli dobrze, nie musieli moknąć jak one. Niewiele było teraz na ulicach prywatnych samochodów, bo paliwo przeznaczono na potrzeby armii, ale tak bogatych ludzi jak bankier Bräuer stać było na kupno benzyny. Jednak całe to bogactwo nie pomogło młodemu panu Bräuerowi, bo i tak musiał iść walczyć na froncie jak wszyscy inni. Na Maximilianstraße faktycznie znajdowało się stoisko, przy którym wydawano ziemniaki. Ustawiła się przed nim długa kolejka, składająca się przede wszystkim z kobiet, ale także z dzieci, starszych mężczyzn i kalek – poszkodowanych w czasie wojny. Cenne warzywa zapakowane w worki leżały na przyczepie, a dwóch mężczyzn w mundurach ważyło ziemniaki na wadze ustawionej na drewnianej skrzyni. – To stanowczo za mało – oceniła Else. – Musisz powiedzieć, że u nas w domu jest dziesięć osób do wykarmienia, a wśród nich młoda matka, która wczoraj rodziła. Tutaj masz pieniądze. Tylko uważaj, nie pozwól się oszukać! Else zabrała z rąk Hanny kosz na zakupy, wcisnęła jej płócienny worek i popchnęła w kierunku kolejki po cenne zdobycze wojenne. Hanna posłusznie ustawiła się na końcu, choć nękało ją dojmujące uczucie, że stoi w tym okropnym deszczu zupełnie na darmo. Przed nią było więcej niż trzydzieści osób, a teraz jeszcze wepchnęła się między nich jakaś staruszka, która tak strasznie dygotała, że nikt nie miał serca przepędzić jej na koniec. Hanna z zazdrością patrzyła na Else, która z wielkim koszem weszła teraz do piekarni i na pewno kupiła tam świeże pieczywo, może nawet pięknie pachnące bułeczki. Później pójdzie po mleko i masło, ale prawdopodobnie znów dostanie tylko ten okropny substytut smalcu, na który Brunnenmayer tak zawsze pomstuje. – Patrzcie no tylko, co za leniwa hołota! – warknęła kobieta w niebieskim wełnianym płaszczu, która stała kilka osób przed Hanną. – Siadają sobie i gadają, zamiast pracować! Hanna spojrzała z zaciekawieniem w kierunku wskazywanym palcem przez kobietę. Zobaczyła tam robotników zatrudnionych do naprawy chodnika. Przemoczeni, w podartych ubraniach, niektórzy nie mieli nawet czapek na głowie, po włosach spływała im woda. Byli to jeńcy wojenni, których pilnowali dwaj mężczyźni w mundurach. – Mają teraz przerwę – wyjaśnił młody mężczyzna, bardzo blady i prosty jak świeca. Gdy się poruszał, chwiał się dziwnie przy każdym kroku, bo na prawej nodze miał protezę. – Biedne świnie. Nie potrafią robić nic innego jak tylko walczyć na froncie za Strona 16 ojczyznę. – Brudni Rosjanie! – wymyślała im kobieta w niebieskim płaszczu. – Zawszeni i bezczelni. A jak się gapią te typki na nasze dziewczęta! Miej się przed nimi na baczności, maleńka! Miała na myśli Hannę, która z szeroko otwartymi oczami patrzyła na wyczerpanych mężczyzn. Ci jeńcy wojenni nie wyglądali na niebezpiecznych łotrów, wydawali się jej raczej zagłodzeni i stęsknieni za własnymi domami. Cóż to za bezsensowna sprawa ta wojna! Najpierw wszyscy byli nią podekscytowani. „Potniemy Francuzów na kawałeczki”, mówili. „A na Boże Narodzenie wszyscy znowu będziemy w domu!”. Młoda pani Melzer i jej szwagierki pojechały na dworzec kolejowy, a Else, Auguste i ona, Hanna, ciągnęły za nimi olbrzymi kosz pełen wypieków i innych przysmaków, by obdzielić tym pysznym jedzeniem żołnierzy, którzy w bardzo długim pociągu podróżowali na Zachód. Ludzie machali flagami, wiwatowali, wszyscy jakby oszaleli. Dla cesarza. Dla naszej niemieckiej ojczyzny. W szkołach odwołano lekcje, co akurat Hannie bardzo się podobało. Dwóch jej braci dobrowolnie zgłosiło się na front. Jacy byli z siebie dumni, gdy po dokładnym badaniu dostali przydział i odpowiednie umundurowanie. Zostali zabici już w pierwszym roku wojny, starszy zmarł z powodu gorączki, młodszy poległ gdzieś we Francji, nad rzeką, nazywaną Sommą. Nawet nie zobaczył Paryża. A obiecali Hannie, że jak tylko wkroczą do stolicy Francji, wyślą jej stamtąd kartkę pocztową. Teraz, gdy wojna trwa trzeci rok, Hanna od dawna wiedziała, że zostali wtedy oszukani. Co do obiecanego powrotu na Boże Narodzenie również. Wojna zagnieździła się w świecie na dobre, unosiła się nad ziemią jak złowrogi duch i pożerała wszystko, co tylko udało się jej dopaść. Chleb i mięso, mężczyzn i dzieci, pieniądze, konie, benzynę, mydło, mleko i masło. Wydawało się, że nigdy nie będzie miała dość. Zabierała stare ubrania, metal, gumę, pestki owoców i papier. Nawet kobiece włosy miały dla niej wartość. Niedługo najpewniej będzie też chciała zabrać ich dusze, jeśli jeszcze tego nie zrobiła… – Nie śpij, mała – powiedział do Hanny młody mężczyzna z drewnianą protezą. – Zaraz będzie twoja kolej. Przestraszyła się i uświadomiła sobie, że nie czekała na próżno. Mężczyzna odważył jej dwa funty ziemniaków i robiąc zapraszający ruch głową, powiedział: – Dawaj dwadzieścia cztery fenigi. – Ale ja potrzebuję więcej kartofli! – odpowiedziała Hanna. – Jest nas w domu dziesięcioro, a w tym młoda matka, która wczoraj urodziła bliźnięta… W tym samym momencie usłyszała za sobą złośliwe docinki i głośny śmiech. Wszyscy mieli w domu sześcioro głodnych dzieci i starych rodziców. – Bliźnięta? – krzyknął jakiś łobuziak. – Ja to jestem z pięcioraczków! – A ja ze storaczków! – Spokój! – wrzasnął mężczyzna stojący przy wadze. Był zmęczony, bolały go ręce. – Dwa funty. Komu się nie podoba, ten nie dostanie nic. Koniec dyskusji. Ziemniaki, które zostały wrzucone do worka Hanny, nie były duże. Po dwa dla każdego w willi, policzyła. Zepchnięto ją na bok, następna osoba dostała swoje dwa funty Strona 17 ziemniaków, a gdy Hanna rzuciła okiem na samochód, zobaczyła, że zostało jeszcze zaledwie kilka worków do obdzielenia. Else oczywiście znowu na nią nakrzyczy, ale to naprawdę nie była jej wina, że nie dostała więcej. Niezdecydowana stała na swoim miejscu i zastanawiała się, czy powinna znowu ustawić się w kolejce. Być może mężczyzna by jej nie poznał i dał jej kolejne dwa funty. Wtedy poczuła, że ktoś się w nią wpatruje. Nie spuszczał z niej ciemnych oczu jeden z jeńców wojennych – wszyscy już wrócili do pracy. Był to szczupły chłopak, blady, z ciemnym puszkiem na brodzie i na policzkach. Stał z szeroko rozstawionymi nogami i patrzył na nią. Uśmiechnął się nawet, aż pilnujący szturchnął go w ramię i wtedy on chwycił z powrotem kilof, zamachnął się i uderzył w chodnik. Przez jakiś czas pracował bez przerwy, uderzając w kamienne podłoże z dużą siłą, napędzaną widoczną wściekłością, a Hanna zastanawiała się, jak ktoś, kto na pewno od dawna nie jadł nic pożywnego, może mieć tyle siły. Rosjanin, pomyślała. Ale za to naprawdę śliczny Rosjanin. Choć i tak na pewno miał wszy. – No patrzcie ją! – zagrzmiał kobiecy głos, który z trudem rozpoznała. – Gapisz się na tych mężczyzn, co? Ładną ja sobie pannę wychowałam, proszę, proszę! No co, zbyt ważna już jesteś, żeby przywitać się z matką? Hanna się odwróciła i z przerażeniem spostrzeg­ła, że twarz jej matki jest cała czerwona, a kapelusz na głowie przekrzywiony. Czy to możliwe, że była pijana już tak wcześnie rano? – Dzień dobry, mamo. Czy ty też przyszłaś po ziemniaki? Chmura wypuszczonego przez matkę powietrza, przesycona alkoholem, utwierdziła Hannę w jej przypuszczeniach. Grete Weber w minionym roku została zwolniona z fabryki, jak wielu innych pracowników. Od tego czasu coraz więcej piła. – Kartofle? – wychrypiała matka i uśmiechnęła się szeroko. – A skąd ja mam mieć pieniądze, żeby kupić kartofle? Wiesz dobrze, dziewczyno, że już nie zarabiam pieniędzy. Twój pracodawca, wielki młody pan Melzer, mnie wyrzucił. Po tym jak przez dziesięć lat wiernie i sumiennie stałam przy przędzarce i wykonywałam swoją pracę, on tak po prostu wyrzucił mnie na ulicę! Hanna milczała, wiedziała z doświadczenia, że jakiekolwiek przeciwstawianie się było bezcelowe choćby dlatego, że jej matka zawsze wygadywała całe mnóstwo kłamstw. Przez dziesięć lat wiernie i sumiennie… Mogłaby chociaż nie krzyczeć tak głośno, nie musiał każdy wiedzieć, że była pijana w sztok! Skąd miała pieniądze na wódkę? Ojciec został wysłany na front, dwóch młodszych braci zabrała do siebie, do Böblingen, ich ciotka. – Hanna, moje dziecko, jesteś moim jedynym wsparciem – wychrypiała teraz z płaczem i chwyciła Hannę za rękę. – Wszyscy stąd odeszli. Zabici. Zmarli. Zostawili mnie samą. A ja muszę teraz głodować i marznąć. – Bardzo mi przykro, mamo. Gdy dostanę wypłatę, to coś ci dam, ale to dopiero pod koniec miesiąca. – Co ty mówisz? Dopiero na koniec miesiąca? Okłamujesz mnie, własną matkę? Żebym cię kiedyś nie nawiedzała zza grobu! Uścisk matki był teraz tak silny, że Hanna musiała zacisnąć zęby, żeby nie Strona 18 rozpłakać się z bólu. Próbowała się wyswobodzić, ale Grete Weber była niesamowicie silna, nawet gdy była pijana. – Natychmiast dawaj mi pieniądze! – warknęła i zaczęła szturchać Hannę raz po raz. – I to już! Chcesz zagłodzić własną matkę, ty niewdzięczny bachorze? Tylko patrzcie, jakie ma dobre buty! I chustę z grubej wełny! Ale matka może chodzić w łachmanach. – Przecież kupujesz wódkę, na to masz pieniądze… – odpowiedziała Hanna, rozpaczliwie próbując uwolnić się z rąk matki. – Tak do mnie mówisz? – wrzeszczała pani Weber rozsierdzona do żywego. – Do własnej matki tak mówisz? Jak ty w ogóle… Nieoczekiwanie wymierzyła Hannie policzek. Była bardzo silna. Wychowała czterech chłopców i dziewczynkę, wiedziała, jak trzeba bić. Hanna cofnęła się, krzycząc z zaskoczenia i wypuszczając z ręki worek z kartoflami. Schyliła się, żeby go podnieść, ale szybciej, niż mogłaby przypuszczać, złapała go matka. – Teraz wezmę to, a jutro rano przyjdę do willi, żeby odebrać pieniądze. – Nie! – wrzasnęła Hanna i próbowała wyrwać matce worek. – To nie są moje ziemniaki! One należą do łaskawych państwa. Oddaj mi je! To było bezcelowe. Grete Weber przebiegła już na drugą stronę ulicy i szła teraz, kryjąc się za konną furmanką, wyładowaną beczkami piwa. Hanna o mały włos nie wpadła pod koła wozu. – Jesteś ślepa i głucha, dziewczyno? – wrzasnął wściekły woźnica. – Te baby zawsze takie, że nie potrafią uważać, co robią! Gdy furmanka wreszcie przejechała, jej matka już ukryła się gdzieś między domami. A nawet gdyby Hanna ją dogoniła, Grete Weber z pewnością dobrowolnie nie oddałaby jej worka, doszłoby do rękoczynów. Na pewno wymieni ziemniaki na wódkę, pomyślała zrezygnowana Hanna. Pójdzie do najbliższej knajpy i dobije targu. Jakie to straszne mieć taką matkę. Pocieszała się, że Else nie widziała tego zajścia, w przeciwnym razie opowiadałaby w kuchni, że Hanna pochodzi z nizin społecznych i że musi bardzo uważać, żeby nie trafić do rynsztoku. Kiedyś jej matka faktycznie była sumienną pracownicą. Co prawda było to dawno temu, ale Hanna wciąż dobrze o tym pamiętała. Wtedy to ojciec ciągle był pijany i wyżywał się na nich. Matka wstawiała się za dziećmi, a nawet zasłaniała je własnym ciałem przed biciem. Wtedy matka dorabiała jeszcze szyciem, aby posłać jej braci do szkoły. Z czasem jednak i Grete Weber zaczęła zaglądać do kieliszka i nie była w stanie wywiązać się ze swoich obowiązków w fabryce. Młody pan Melzer zatrudniał ją już tylko z litości jako robotnika pomocniczego. Hanna zastanawiała się, co powinna zrobić w tej fatalnej sytuacji. Spojrzała na samochód i zobaczyła, że na platformie załadunkowej leżą już tylko puste worki. Mężczyźni pakowali właśnie wagę do dużej skrzyni, potem wnieśli ją do przyczepy, a sami wspięli się do szoferki. Silnik zawarczał i samochód powoli ruszył. Ludzie, którzy ociągali się z odejściem, musieli się odsunąć, żeby nie zostać przejechanym. Jak na razie nie jest źle, pomyślała Hanna. Mogła powiedzieć Else, że ziemniaków zabrakło i przez cały ten czas stała w kolejce na darmo. Niestety, problem polegał na tym, że nie miała pieniędzy, którymi zapłaciła za ziemniaki. Dwadzieścia cztery fenigi. Za to można było kupić chleb żytni. Albo dwa jajka. A nawet cały litr mleka… Strona 19 Odwróciła się, zastanawiając, czy powinna pójść do mleczarni, żeby poszukać Else. Mogłaby tam tak czy inaczej postać przez kilka minut, bo deszcz przybrał na sile, jej chusta była cała przemoczona, krople wody spływały jej po plecach. Gdy postanowiła, że pójdzie szukać Else, znów napotkała, nie wiedzieć czemu, ten uporczywy wzrok. Rosyjski jeniec stał pochylony, w obu rękach trzymając łopatę. Głowę miał zwróconą w jej stronę. W jego spojrzeniu widać było, że nie rozumie sytuacji, którą obserwował, i jakiś rodzaj mimowolnego współczucia. Podążał za nią wzrokiem, gdy wchodziła do mleczarni, i dopiero gdy ktoś z wściekłością krzyknął na niego, wrócił do swojej pracy. Ach, jeszcze i to, pomyślała Hanna. Najpewniej wyobraża sobie, że jakaś złodziejka ukradła mi ziemniaki. Jak dobrze, że nie wie, kim jest ta złodziejka – że to moja własna matka. A co mnie właściwie obchodzi, co myśli o mnie ten Rosjanin? Powinien mi być zupełnie obojętny. Co za bezczelny typ, skoro ciągle się tak na mnie gapił. Najlepiej by było, gdyby go zabrali z powrotem do Rosji, wtedy tam wybałuszałby gały na jakieś dziewczyny. Już chciała wejść do mleczarni, gdy zobaczyła Else wychodzącą od rzeźnika. Podstarzała pokojówka – Else miała już ponad czterdzieści lat – stała na podeście przed sklepem i uśmiechała się naiwnie, jak zawsze wtedy, gdy rozmawiała z osobą, na której jej zależało. W istocie, dokładnie w tej chwili ze sklepu wyszła kobieta ubrana na czarno, w okropnie staromodnym kapeluszu. Czy ona nie znała przypadkiem tego kapelusza? Oczywiście! Należał on do panny Schmalzler, która miała przywieźć pocztę do willi, dla łaskawej pani. Pół roku temu łaskawa pani pożyczyła Schmalzler swojej córce i od tej pory to ona zajmowała się prowadzeniem domu i nadzorowaniem pracowników Kitty. Auguste opowiadała, że w pięknej willi Bräuerów panuje wieczny bałagan. Służba cieszy się całkowitą swobodą, podczas gdy łaskawa panienka maluje albo młotkiem i dłutem obrabia marmurowe bloki, zamiast dbać o dom. Schmalzler idealnie nadawała się do tej pracy. Hanna niespecjalnie lubiła byłą gospodynię, ale musiała przyznać, że przed okiem Eleonore Schmalzler nie mógł się ukryć żaden drobiazg i starała się sprawiedliwie traktować wszystkich. Nie oczekiwała wiele po Hannie. Kilka miesięcy temu powiedziała jej, że nie będzie z niej nigdy godnej zaufania służącej, i najpewniej miała rację. Hanna stała i patrzyła, jak Schmalzler rozkłada czarny parasol i plotkuje pod nim z Else. Na początku Schmalzler zapytała Else, co w ostatnim czasie wydarzyło się w willi. Pokojówka na pewno jej powie, że ta niezdarna dziewczyna, pomoc kuchenna, stłukła jeden z najcenniejszych kieliszków do szampana. Hanna westchnęła i starła z twarzy krople deszczu. Było zimno, a ubranie nie chroniło jej zupełnie przed wilgocią. Jak długo te dwie chciały tam stać i paplać? Czy Else zapomniała już o swoim mokrym bucie? Przynajmniej wydawało się, że ma dobry humor. Gdy pożegnała się ze Schmalzler głębokim ukłonem i, odwracając się z pełnym koszem, zauważyła Hannę, na jej twarzy widać jeszcze było pozostałości dobrego nastroju i uśmiechu. Ta wymiana zasłyszanych plotek i spostrzeżeń dobrze jej zrobiła. – Ach, tutaj jesteś – powiedziała do niej, jakby musiała jej długo szukać. – A gdzie masz ziemniaki? Hanna opowiedziała z przejęciem o tym, jak czekała w długiej kolejce i właśnie w chwili, gdy nadeszła jej kolej, mężczyzna stojący przy wadze oświadczył, że ma Strona 20 wyjątkowego pecha, bo ziemniaki niestety już się skończyły. Else wciąż była w dobrym nastroju, więc potrząsnęła jedynie głową z dezaprobatą i zapytała, czy Hanna nie próbowała jakoś przepchnąć się do przodu. Nie była przecież w ciemię bita. – Ludzie dobrze pilnowali! Gdy jakiś chłopak chciał się wepchnąć do kolejki, jakaś kobieta mocno go uderzyła. – Och! – mruknęła Else i dodała, że głód zamienia ludzi w dzikie zwierzęta. Wręczyła Hannie ciężki kosz. – A worek połóż na wierzchu, nie każdy musi widzieć, że mamy na dzisiaj świeże bułeczki. No i to był prawdziwy problem. Worka nie było, bo zabrała go matka. Teraz brakowało tylko, żeby Else zapytała o pieniądze. – Worek ja dał… ja go dałam… Else aż stanęła ze zdumienia. To doprawdy skandal! Ta dziewczyna rozdawała przedmioty, które należały do łaskawych państwa! – Dałaś go? Czyś ty już do reszty zgłupiała? Sytuacja zrobiła się naprawdę niebezpieczna. Hanna musiała wymyślić coś mądrego, żeby się z tego wywinąć. – Dałam worek takiemu biednemu kalece – powiedziała, ze wzrokiem łamiącym serce. – Kuśtykał między straganami i drżał z zimna. Nie miał w ogóle nóg, tylko dwa drewniane kikuty. Dałam mu więc pus­ty worek, żeby mógł go sobie zarzucić na ramiona… Słowa Hanny były prawie tak poruszające jak historia świętego Marcina, który podzielił się z żebrakiem swoim płaszczem. Else pozostawała jednak sceptyczna. Gdy trzeba było wymyślić jakąś historię, fantazja Hanny nie miała wręcz granic. Else rozglądała się wokół, ale pomiędzy stoiskami nie zauważyła żadnego kaleki, jedynie młodą kobietę z dzieckiem, która oferowała ludziom kolorowe wojenne kartki pocztowe. – No i gdzie jest ten twój kaleka? – Już dawno sobie poszedł. – Na tych kikutach, tak? Ale śmieszne! Ty wstrętna kłamczucho! Poczekaj tylko, aż wrócimy do domu, wtedy dopiero powiem ci do słuchu! Zasłużyłaś na lanie! Nie było to dobrze przemyślane wyjaśnienie, Hanna musiała to sama przed sobą przyznać. Było co prawda wiele kalek chodzących na drewnianych protezach, ale cała ta historia budziła zbyt wiele wątpliwości. Zrezygnowana pobiegła za Else, która energicznym krokiem szła już w stronę bramy Jakoba i była przerażająco milcząca. No cóż, na pewno znów dostanie karę, pewnie potrącą jej coś z pensji, a w dodatku musi jeszcze z niewielkiej sumy, którą oszczędziła, wziąć dwadzieścia cztery fenigi, o które, miała nadzieję, Else upomni się już w willi. Hanna była i tak gotowa przyjąć wszelkie kary i przykrości, byleby tylko nikt się nie dowiedział, co naprawdę się wydarzyło. I tak już bardzo się wstydziła za swoją matkę. – Tylko sobie nie myśl, że dostaniesz jakąś bułeczkę! – Else znów zaczęła ją besztać. – One są dla państwa i dopiero gdy coś zostanie, inni mogą je zjeść. Hanna milczała. Co właściwie mogła odpowiedzieć? Czuła wyraźnie zapach pysznych złotobrązowych bułeczek, mimo że leżały w papierowej torbie. Cóż to był za zapach! Biała mąka, trochę mleka, do tego sól i drożdże. Miękkie i pyszne. Zupełnie inne