W 20 lat pozniej t 2 - Dumas Aleksander
Szczegóły |
Tytuł |
W 20 lat pozniej t 2 - Dumas Aleksander |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
W 20 lat pozniej t 2 - Dumas Aleksander PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie W 20 lat pozniej t 2 - Dumas Aleksander PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
W 20 lat pozniej t 2 - Dumas Aleksander - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Aleksander Dumas
W 20 lat później
Część II
Przełożyła Hanna Szumańska-Grossowa
Strona 2
Tytuł oryginału francuskiego: Vingt Ans Apres
Opracowanie graficzne Janusza Wysockiego
Redaktor Elżbieta Kwaśniewska
Redaktor techniczny Anna Kwaśniewska
Korektor Grażyna Henel
ISBN 83-207-1207-6
For the Polish edition © copyright by Państwowe Wydawnictwo “Iskry”,
Warszawa 1957
Strona 3
1.Żebrak z kościoła Świętego Eustachego
D’Artagnan wiedział, co czyni, nie natychmiast udając się do Palais-Royal:
dzięki tej zwłoce Comminges zdążył stanąć tam przed nim i zawczasu
powiadomić kardynała o znacznych usługach, jakie on, d’Artagnan, i jego
przyjaciel oddali tego ranka stronnictwu królowej.
Toteż i zostali niezwykle serdecznie przyjęci przez Mazariniego, który nie
szczędził im komplementów i oznajmił, że obaj znaleźli się już bliżej niż w pół
drogi do tego, czego każdy z nich pragnął, czyli d’Artagnan — do patentu
kapitana, Portos — do baronii.
D’Artagnan wolałby od tego wszystkiego pieniądze, wiedział bowiem, że
Mazarini przyrzeka łatwo, ale dotrzymuje z trudem; wiedział, że na obiecankach
kardynała nikt się nie utuczy, ale wobec Portosa udał, że jest wielce kontent, bo
nie chciał go zniechęcić.
Kiedy dwaj przyjaciele byli u kardynała, przysłała po nich królowa.
Kardynał obmyślił sobie, że osobiste podziękowanie królowej podwoi zapał
jego obrońców, skinął więc, żeby poszli za nim. D’Artagnan i Portos wskazali
na swe odzienie, zakurzone i podarte, lecz kardynał potrząsnął głową:
— Ten strój — rzekł — więcej jest wart niż stroje większości dworzan,
których zastaniecie u królowej, jest to bowiem strój z bitwy.
D’Artagnan i Portos usłuchali.
Dwór Anny Austriaczki był liczny i radośnie podniecony, bowiem
wszystko razem wziąwszy, po odniesieniu zwycięstwa nad Hiszpanem
odniesiono jeszcze jedno zwycięstwo — nad ludem. Broussel bez oporu dał się
Strona 4
wywieźć z Paryża i w tej chwili powinien już znajdować się w więzieniu w
Saint-Germain, Blancmesnil zaś, aresztowany w tymże samym co i on czasie,
ale bez hałasu i bez kłopotów, został już osadzony w zamku w Vincennes.
Comminges znajdował się przy królowej, która wypytywała go o szczegóły
wyprawy, a kiedy wszyscy przysłuchiwali się jego opowiadaniu, ujrzał w
drzwiach, za wchodzącym kardynałem, d’Artagnana i Portosa.
— Miłościwa pani — rzekł podchodząc do d’Artagnana — oto człowiek,
który lepiej ode mnie ci o wszystkim opowie, bo jest to mój wybawca. Gdyby
nie on, pewnie znajdowałbym się w tej chwili zatrzymany na stawidłach w
Saint-Cloud, mieli bowiem najszczerszy zamiar wrzucić mnie do rzeki. Mów,
d’Artagnanie, mów.
Odkąd d’Artagnan został porucznikiem muszkieterów, ze sto razy już
chyba znajdował się w tej samej komnacie co i królowa, ale królowa nie
przemówiła doń jeszcze ani razu.
— Mów, panie kawalerze. Jakże to, wyświadczyłeś nam tak wielką usługę i
milczysz? — odezwała się Anna Austriaczka.
— Najjaśniejsza pani — odpowiedział d’Artagnan — nie mam nic do
powiedzenia, chyba to jedynie, że moje życie należy do waszej królewskiej
mości i że będę szczęśliwy dopiero w tym dniu, w którym je oddam za nią.
— Wiem o tym, panie, wiem o tym — rzekła królowa — i to od dawna. I
wielce jestem rada, mogąc ci w przytomności wszystkich zebranych w tej
komnacie dać dowody mojej estymy i mojej wdzięczności.
— Zechciej pozwolić, najjaśniejsza pani — rzekł d’Artagnan — abym
część tego przelał na mego przyjaciela, dawnego muszkietera z kompanii pana
de Treville; jak i ja (wymówił te słowa nieco dobitniej), a który cudów
dokazywał.
— Jakie jest nazwisko tego pana? — zapytała królowa.
— W muszkieterach — odparł d’Artagnan — nazywał się Portos (królowa
zadrżała), ale jego prawdziwe nazwisko jest kawaler du Vallon.
Strona 5
— De Bracieux de Pierrefonds — dodał Portos.
— Te nazwiska są zbyt liczne, bym je mogła wszystkie zapamiętać, toteż
tylko pierwsze zachowam w pamięci — rzekła łaskawie królowa.
Portos skłonił się. D’Artagnan cofnął się o dwa kroki.
W tejże chwili oznajmiono koadiutora.
Po otaczających królową przeszedł szmer zdumienia. Choć pan koadiutor
jeszcze tego ranka wygłosił kazanie, wiedziano, że się mocno skłania ku
Frondzie, Mazarini zaś, domagając się od arcybiskupa Paryża, aby jego
siostrzeniec to kazanie wygłosił, bez wątpienia miał zamiar uraczyć pana de
Retz jednym z tych włoskich orzechów, które ku swej uciesze tak często dawał
ludziom do zgryzienia.
Rzeczywiście, wychodząc z Notre-Dame koadiutor dowiedział się o
wydarzeniu. Był po trosze związany z najgłówniejszymi frondystami, ale nie aż
tak, żeby się nie móc cofnąć, jeśliby dwór ofiarował mu korzyści, których w
swej ambicji łaknął i ku którym zmierzał poprzez koadiuturę. Pan de Retz chciał
być arcybiskupem na miejscu wuja i kardynałem, jak Mazarini. Otóż
stronnictwu ludowemu trudno byłoby go tak iście po królewsku nagrodzić. Udał
się więc do pałacu, żeby złożyć królowej powinszowania z okazji bitwy pod
Lens, zdecydowany z góry, że się opowie za dworem albo przeciw dworowi w
zależności od tego, czy jego powinszowanie zostanie dobrze czy źle przyjęte.
Oznajmiono więc koadiutora; wszedł, a na jego widok cały triumfujący
dwór wytężył ciekawość, żeby usłyszeć, co powie.
Koadiutor miał sam jeden co najmniej tyleż dowcipu co wszyscy, którzy
się tu byli zebrali, żeby z niego zakpić. Toteż i przemawiał tak zgrabnie, że choć
słuchający tak szczerą mieli chęć go wyśmiać, nie znaleźli po temu okazji.
Zakończył oświadczając, że oddaje swoje słabe siły na usługi jej królewskiej
mości.
Wyglądało, że królowa przez cały czas z przyjemnością przysłuchuje się
przemowie pana koadiutora, lecz skoro ją zakończył tymi słowy — jedynymi,
Strona 6
jakie mogły dać okazję do kiepskiej kpiny — Anna odwróciła się i spojrzeniem
dała znak swym faworytom, że im wydaje koadiutora. Natychmiast też dworscy
dowcipnisie zaczęli się prześcigać nawzajem w uszczypliwościach. Nogent-
Beautin, znany ze swych błazeństw, zawołał, że wielkie to szczęście dla
królowej, iż otrzymała pomoc religijną w tak trudnej dla siebie chwili.
Wszyscy parsknęli śmiechem.
Hrabia de Villeroy powiedział, że nie pojmuje, jak można było choćby
przez chwilę żywić jakiekolwiek obawy, skoro dla obrony dworu przed
parlamentem i mieszczanami Paryża był przecież pan koadiutor, który jednym
skinieniem może wystawić armię z proboszczów, kościelnych i zakrystianów.
Marszałek de La Meilleraie dodał, że jeśliby doszło do bitwy, w której
wziąłby udział i pan koadiutor, wielka szkoda, że w ścisku walki nie będzie
można poznać pana koadiutora po jego czerwonym kapeluszu, jak niegdyś króla
Henryka IV po białym piórze w bitwie pod Ivry.
Gondy ze spokojem i powagą zniósł tę burzę, którą łatwo mógł uczynić
śmiertelną dla szyderców. Królowa zapytała wreszcie, czy chciałby jeszcze coś
dodać do swojej tak pięknej przemowy.
— Tak miłościwa pani — rzekł koadiutor — chciałbym prosić cię, byś się
raczyła dobrze zastanowić, zanim rozpętasz w królestwie wojnę domową.
Królowa odwróciła się i śmiechy znów wybuchnęły.
Koadiutor skłonił się i wyszedł z pałacu, posławszy kardynałowi, który nań
patrzył, jedno z tych spojrzeń, jakie są zrozumiałe tylko dla śmiertelnych
wrogów. Spojrzenie było tak jadowite, że przeniknęło aż do serca Mazariniego.
Kardynał, czując, że jest to wypowiedzenie wojny, schwycił d’Artagnana za
ramię i rzekł mu:
— W potrzebie potrafi pan poznać tego człowieka, który dopiero co stąd
wyszedł, prawda?
— Tak, eminencjo — odparł d’Artagnan.
Po czym szepnął do Portosa:
Strona 7
— O do diabła, kiepska sprawa, nie lubię kłótni między duchownymi.
Gondy wyszedł, rozdając po drodze błogosławieństwa i czerpiąc złośliwą
uciechę z tego, że nawet i sługi jego wrogów musiały przed nim w tych
warunkach klękać.
— O! — szepnął przekraczając pałacowy próg — niewdzięczny dworze,
zdradziecki dworze, podły dworze! Jutro cię nauczę śmiać się, ale na inną nutę.
Tymczasem kiedy w Palais-Royal nie posiadano się z radości i każdy robił,
co mógł, żeby jeszcze bardziej rozweselić królową, Mazarini, człek roztropny i
jak każdy tchórz — przezorny, nie tracił czasu na puste i niebezpieczne żarty. Po
wyjściu koadiutora i on wyszedł, zabezpieczył swoje rachunki, schował złoto i
sprowadziwszy zaufanych majstrów, kazał porobić skrytki w ścianach swych
pokoi.
Wróciwszy do siebie, koadiutor dowiedział się, że jakiś młody człowiek
przyszedł po jego odjeździe i że czeka. Zapytał o nazwisko młodzieńca i zadrżał
z radości, dowiadując się, że jest to Louvieres.
Pośpieszył do swego gabinetu. Rzeczywiście, czekał tu syn Broussela,
jeszcze wściekły i okrwawiony po walce z królewskimi ludźmi. Jedyną
ostrożnością, jaką przedsięwziął, było, że idąc do arcybiskupa, zostawił swoją
rusznicę u przyjaciela.
Koadiutor podszedł do niego i wyciągnął rękę. Młodzieniec spojrzał nań
tak, jakby chciał zajrzeć mu do wnętrza serca.
— Drogi panie Louvieres — rzekł koadiutor — wierz mi, że szczerze
współczuję z tobą w nieszczęściu, które na cię spadło.
— Czy to prawda, czy pan to mówi serio? — zapytał Louvieres.
— Ze szczerego serca — odpowiedział Gondy.
— W takim razie, wasza wielebność, skończył się ów czas słów, nadeszła
godzina czynów. Jeśli pan zechce, za trzy dni mój ojciec wyjdzie z więzienia, a
za sześć miesięcy pan będzie kardynałem.
Koadiutor zadrżał.
Strona 8
— Tak, porozmawiajmy szczerze — rzekł Louvieres — i wyłóżmy karty
na stół. Nie wyrzuca się trzydziestu tysięcy talarów w ciągu pół roku na
jałmużnę — jak to pan uczynił — z czystego chrześcijańskiego miłosierdzia. To
byłoby za piękne. Jest pan ambitny, rzecz to całkiem zrozumiała: jest pan
wielkim człowiekiem i zna pan własną wartość. Ja nienawidzę dworu i w tej
chwili pragnę tylko jednego — pomsty. Pan nam da duchowieństwo i lud, które
pójdą za panem, ja dam panu mieszczaństwo i parlament. Z pomocą tych
czterech czynników w ciągu tygodnia Paryż będzie nasz i wierz mi, panie
koadiutorze, że dwór da ze strachu to, czego nie dałby z dobrej woli.
Z kolei koadiutor popatrzył przenikliwie na Louvieres'a.
— A czy zdajesz sobie sprawę, panie Louvieres, że mi tu proponujesz
całkiem po prostu rozpętanie wojny domowej?
— Szykujesz ją, wasza wielebność, od tak dawna, że chyba sam jej sobie
życzysz.
— Mniejsza o to — rzekł koadiutor. — Pojmujesz, że rzecz wymaga
namysłu.
— Ile godzin panu trzeba?
— Dwunastu, panie Louvieres. Chyba nie za dużo?
— Jest południe, będę u pana o północy.
— Jeślibym jeszcze nie wrócił, niech pan na mnie zaczeka.
— Świetnie. Do północy, wasza wielebność.
— Do północy, drogi panie Louvieres.
Po odejściu Louvieres'a Gondy zawezwał do siebie wszystkich
proboszczów, których znał. W dwie godziny potem stawiło się u niego
trzydziestu wikariuszów z najludniejszych, a więc i najruchliwszych parafii
Paryża.
Gondy opowiedział im o zniewadze, jaka go spotkała w Palais-Royal,
powtórzył kpiny Beautina, hrabiego de Villeroy i marszałka de La Meilleraie.
Księża zapytali, co należy uczynić.
Strona 9
— Rzecz jest nietrudna — rzekł koadiutor. — Do was należy rząd dusz, a
więc podważajcie w nich marny przesąd o strachu przed królami i szacunku dla
królów. Powiedzcie waszym owieczkom, że królowa jest tyranem, i
powtarzajcie tak długo i tak głośno, żeby każdy musiał się dowiedzieć, że
przyczyną nieszczęść Francji jest Mazarini, jej kochanek i gorszyciel. Weźcie
się do dzieła, już od dziś, już w tej chwili, a za trzy dni przyjdźcie zdać mi
sprawę z wyników. Jeśliby zaś któryś z was miał dla mnie jaką dobrą radę, niech
zostanie, chętnie go posłucham.
Zostali trzej: proboszcz od Świętego Merri, proboszcz od Świętego
Sulpicjusza i proboszcz od Świętego Eustachego. Inni wyszli.
— Sądzicie więc, że jesteście w stanie pomóc mi jeszcze skuteczniej niż
wasi koledzy? — zapytał Gondy.
— Tak się spodziewamy — odparli trzej proboszczowie.
— Więc proszę, wy, wikariuszu od Świętego Merri, mówcie pierwsi.
— W mojej parafii, wasza wielebność, mieszka człowiek, który mógłby ci
się niezmiernie przydać.
— Cóż to za człowiek?
— Kupiec z ulicy des Lombards, który trzęsie całym drobnym handlem w
swojej dzielnicy.
— Jak się zwie?
— Zwie się Wiórek. Sam jeden bez niczyjej pomocy narobił nie lada
zgiełku, będzie już ze sześć tygodni temu, ale ponieważ chciano go w związku z
tym powiesić, znikł.
— A wy go odnajdziecie?
— Tak się spodziewam. Sądzę, że nie został aresztowany, a że jestem
spowiednikiem jego żony, jeśli ona wie, gdzie on jest, i ja będę wiedział.
— Pięknie, proboszczu, szukaj tego zucha i jeśli go odnajdziesz,
przyprowadź mi go.
— O której godzinie, wasza wysokość?
Strona 10
— O szóstej, zgoda?
— Będziemy o szóstej u waszej wysokości.
— Idź, mój drogi, idź i niech Bóg cię wspiera.
Proboszcz wyszedł.
— A ty, proboszczu? — rzekł Gondy, zwracając się do proboszcza od
Świętego Sulpicjusza.
— Ja, wasza wielebność — odrzekł ów proboszcz — znam człowieka,
który oddał znaczne usługi pewnemu bardzo popularnemu księciu, który byłby
doskonałym wodzem rebeliantów i którego przyprowadzę do waszej
wielebności.
— Jak się ów człowiek nazywa?
— Pan hrabia de Rochefort.
— Ja też go znam. Niestety, nie ma go w Paryżu.
— Wasza wysokość, jest, mieszka przy ulicy Cassette.
— Odkąd?
— Już od trzech dni.
— Czemuż więc nie przyszedł do mnie?
— Bo mu powiedziano... niech mi wasza wielebność wybaczy...
— Wybaczę na pewno, mów.
— Że wasza wielebność właśnie układa się z dworem.
Gondy zagryzł wargi.
— Powiedziano mu nieprawdę. Przyprowadź mi go o ósmej, księże
proboszczu, i niech Bóg cię błogosławi, jak ja cię błogosławię.
Drugi proboszcz ukłonił się i wyszedł.
— Twoja kolej, proboszczu — rzekł koadiutor zwracając się do tego, który
ostatni został w komnacie. — Mów, co masz dla mnie. Czy twój dar będzie
tyleż samo wart co dary tamtych panów, którzy się pożegnali z nami?
— Mam coś lepszego dla waszej wielebności.
— O, do licha, zważ, co mówisz, zważ, do jak trudnej rzeczy chcesz się
Strona 11
zobowiązać: jeden dał mi kupca, drugi dał mi hrabiego, czyżbyś miał dla mnie
księcia?
— Ja dam waszej wielebności żebraka.
— Ho, ho! — rzekł Gondy po namyśle — masz słuszność, księże
proboszczu. Kogoś, kto by postawił na nogi armię biedaków, których pełno na
paryskich ulicach, i kto by umiał ich nauczyć krzyczeć tak głośno, żeby cała
Francja usłyszała, że to Mazarini puścił ich z torbami.
— Mam człowieka, jaki jest potrzebny waszej wielebności.
— Brawo! Cóż to za człowiek?
— Zwykły żebrak, jak już waszej wielebności powiedziałem, który prosi o
jałmużnę podając święconą wodę na schodach kościoła Świętego Eustachego,
będzie już od sześciu lat.
— I powiadasz, że ma mir wśród żebractwa?
— Wasza wielebność wie zapewne, że żebractwo jest zorganizowanym
ciałem, że jest to coś na kształt stowarzyszenia tych, którzy nie mają, przeciwko
tym, którzy mają, stowarzyszenia, do którego każdy wnosi swoją cząstkę i które
jest posłuszne jednemu zwierzchnikowi?
— Tak, słyszałem o tym — odparł koadiutor.
— Otóż człowiek, którego daję waszej wielebności, jest najstarszym ich
cechu.
— Co wiesz o tym człowieku?
— Nic, wasza wielebność, tyle tylko, że go trapią jakieś wyrzuty sumienia.
— Z czego tak wnioskujesz?
— Dwudziestego ósmego dnia każdego miesiąca daje mi na mszę za
spokój duszy osoby zmarłej gwałtowną śmiercią. Odprawiłem taką mszę nie
dalej jak wczoraj.
— Jak on się zwie?
— Maillard, ale nie sądzę, żeby to było jego prawdziwe nazwisko.
— Jak myślisz, proboszczu, czy o tej porze zastaniemy go przy zajęciu?
Strona 12
— Na pewno.
— Więc chodźmy, pogadamy z pańskim żebrakiem. A jeśli to, coś mówił o
nim, potwierdzi się, okaże się, że miałeś słuszność, księże proboszczu, i że to ty
znalazłeś prawdziwy skarb.
I Gondy przywdział strój do konnej jazdy, włożył stosowny kapelusz z
czerwonym piórem, przypasał długą szpadę, przypiął ostrogi do butów, owinął
się w szeroki płaszcz i podążył za księdzem.
Koadiutor wraz ze swym towarzyszem szli przez ulice prowadzące z
arcybiskupstwa do kościoła Świętego Eustachego, pilnie przypatrując się
nastrojom ludu. Lud był niespokojny, ale jak spłoszony rój pszczół zdawał się
nie wiedzieć, na jakie by miejsce spaść, i było jasne, że jeśli się temu ludowi nie
da wodzów, skończy się na szemraniu.
Wchodząc w ulicę des Prouvaires proboszcz wskazał ręką na placyk przed
kościołem.
— O proszę — rzekł — jest, siedzi na swoim miejscu.
Gondy spojrzał w tę stronę i ujrzał żebraka. Siedział na stołku, opierając się
plecami o jeden z gzymsów. Obok niego stało wiaderko, w ręku trzymał
kropidło.
— To miejsce to jego przywilej cechowy? — zapytał Gondy.
— Nie, wasza wielebność — odparł proboszcz — miejsce podawacza
święconej wody odkupił od swojego poprzednika.
— Odkupił?
— Tak, te miejsca się sprzedaje. Zdaje mi się, że nasz żebrak zapłacił za
swoje sto pistolów.
— Czyżby hultaj był bogaty?
— Niektórzy z tych ludzi zostawiają, umierając, po dwadzieścia,
dwadzieścia pięć, trzydzieści tysięcy liwrów, nieraz jeszcze więcej.
— Ho, ho! — roześmiał się Gondy — nie sądziłem, że tak dobrze lokuje
się moje jałmużny!
Strona 13
Tak rozmawiając doszli do placyku. Kiedy proboszcz i koadiutor postawili
stopy na pierwszym stopniu kościelnych schodów, żebrak wstał i podsunął im
kropidło.
Zobaczywszy idącego razem z proboszczem kawalera, drgnął lekko i
wyraźnie się zdziwił.
Proboszcz i koadiutor dotknęli końcami palców kropidła i przeżegnali się.
Koadiutor wrzucił sztukę srebra w leżący na ziemi kapelusz.
— Maillardzie — rzekł proboszcz — ten pan i ja przyszliśmy, żeby z tobą
chwilkę porozmawiać.
— Ze mną! — odparł żebrak. — Taki wielki honor dla ubogiego
podawacza święconej wody!
W głosie żebraka zabrzmiała ironia, której nie udało mu się całkowicie
opanować. Koadiutor zdziwił się.
— Tak — mówił dalej ksiądz, przyzwyczajony, jak widać do tego tonu —
tak, chcielibyśmy się dowiedzieć, co sądzisz o dzisiejszych wypadkach i co
mówią o nich ludzie wchodzący do kościoła i wychodzący z kościoła.
Żebrak pokiwał głową.
— Są to smutne wypadki, proszę wielebnego proboszcza, a jak zwykle,
najwięcej ucierpi przez nie biedny naród. Jeśli się zaś rozchodzi o to, co ludzie
mówią, ano, wszyscy są niezadowoleni, wszyscy się skarżą. Ale kto mówi
“wszyscy”, ten mówi “nikt”.
— Wyraź się jaśniej, przyjacielu — rzekł koadiutor.
— Powiadam, że te wszystkie wrzaski, skargi i przekleństwa dadzą tylko
burzę z błyskawicami i nic więcej. Bo piorun nie uderzy, chyba żeby się znalazł
wódz, który by nim pokierował.
— Przyjacielu — rzekł Gondy — wydaje mi się, żeś jest człowiekiem
obrotnym. Czy miałbyś chęć przyłączyć się do, ot, takiej niedużej wojny
domowej, gdybyśmy ją przypadkiem mieli, i oddać pod rozkazy tego wodza,
który się być może znajdzie, twoje własne siły i mir, jakiś sobie zyskał wśród
Strona 14
swoich kamratów?
— Chętnie, wielmożny panie, byleby ta wojna była pochwalona przez
Kościół i mogła mnie dzięki temu doprowadzić do celu, ku któremu zmierzam,
czyli do zmazania moich grzechów.
— Kościół nie tylko pochwali tę wojnę, ale nawet osobiście nią pokieruje.
Jeśli zaś chodzi o odpuszczenie twoich grzechów, mamy tu arcybiskupa Paryża,
który jest pełnomocnikiem Rzymu, albo choćby i pana koadiutora, który ma
prawo dawania odpustów specjalnych. Polecimy im ciebie.
— Zważ, Maillard — rzekł proboszcz — że to ja cię poleciłem temu panu,
który jest panem wielce możnym, i że poniekąd zaręczyłem za ciebie.
— Wiem — odparł żebrak — że wielebny ksiądz proboszcz był zawsze dla
mnie bardzo łaskawy; toteż i ja postaram się zadowolić wielebnego księdza
proboszcza.
— Czy sądzisz, że naprawdę masz tak wielki mir wśród swoich kamratów,
jak mi o tym mówił przed chwilą ksiądz proboszcz?
— Sądzę, że mnie, owszem, szanują — odparł dumnie żebrak — i że nie
tylko zrobią wszystko, co im każę, ale że i pójdą za mną wszędzie, gdzie ja
pójdę.
— A czy możesz się podjąć dostarczenia mi pięćdziesięciu śmiałych ludzi,
poczciwych próżniaków ożywionych zacnym animuszem, tęgich krzykaczy,
którzy by się tak głośno darli: “Precz z Mazarinim”, że mury Palais-Royal
runęłyby, jak niegdyś mury Jerycha?
— Sądzę — rzekł żebrak — że się mogę podjąć trudniejszych i
ważniejszych zadań. Tamto, to fraszka.
— Proszę, proszę — rzekł Gondy — może mógłbyś się podjąć wystawienia
dziesięciu barykad w ciągu jednej nocy?
— Podejmuję się wystawić ich pięćdziesiąt i obronić je w dzień.
— Do kaduka! — rzekł Gondy — śmiało mówisz, to mi się podoba. A
ponieważ ksiądz proboszcz za ciebie ręczy...
Strona 15
— Ręczę za niego — potwierdził proboszcz.
— Masz tu sakiewkę, jest w niej pięćset złotych pistolów. Zarządź, co
należy, i powiedz mi, gdzie będę cię mógł zastać dziś wieczorem o godzinie
dziesiątej.
— Powinno to być miejsce znajdujące się tak wysoko, żeby sygnał z niego
dany mógł być widziany we wszystkich dzielnicach Paryża.
— Chcesz, to ci dam list do wikarego Świętego Jakuba koło Rzeźni?
Zaprowadzi cię do jednej z izb na wieży — rzekł ksiądz.
— Bardzo dobre miejsce — odparł żebrak.
— Zatem — rzekł koadiutor — dziś wieczorem o dziesiątej, a jeśli będę
kontent z ciebie, dostaniesz drugą sakiewkę, zawierającą drugie pięćset
pistolów.
W oczach żebraka zabłysła chciwość, lecz poskromił w sobie to uczucie.
— Do wieczora, wielmożny panie, wszystko będzie gotowe —
odpowiedział.
Wniósł swój stołek do kościoła, obok stołka ustawił wiaderko i kropidło,
zanurzył palce w kropielnicy, jakby własnej święconej wodzie nie ufał, i
wyszedł.
Strona 16
2. Wieża Świętego Jakuba koło Rzeźni
Za kwadrans szósta pan de Gondy wrócił do arcybiskupstwa, załatwiwszy
wszystko, co miał do załatwienia na mieście. O szóstej oznajmiono proboszcza
od Świętego Merri. Koadiutor spojrzał i zobaczył, że ksiądz nie przyszedł sam.
— Prosić — rozkazał.
Wszedł proboszcz, a za nim Wiórek.
— Wasza wielebność — rzekł proboszcz od Świętego Merri — oto osoba,
o której miałem honor panu wspomnieć.
Wiórek ukłonił się z miną człowieka, który nieraz bywał w dobrych
domach.
— Czy chcesz służyć sprawie ludu? — zapytał Gondy.
— Ja myślę — odparł Wiórek. — Jestem całą duszą frondystą. Tak jak
mnie tu wasza wielebność widzi, jestem skazany na szubienicę.
— A z jakiejż to okazji?
— Wyrwałem z łap pachołków Mazariniego szlachetnie urodzonego pana,
którego odwozili do Bastylii, gdzie siedział już od pięciu lat.
— Jakie jest jego nazwisko?
— O, wasza wielebność je dobrze zna: to pan hrabia de Rochefort.
— Prawda — rzekł koadiutor — słyszałem o tej hecy. Mówiono mi, żeś
całą dzielnicę postawił na nogi.
— Mniej więcej — rzekł Wiórek z wielce zadowoloną z siebie miną.
— A jesteś ze swego stanu?
— Cukiernikiem, przy ulicy des Lombards.
— Wyjaśnij mi, jak to być może, że wykonując tak pokojowe zajęcie, taką
masz skłonność do wojaczki?
— A jak to być może, że wasza wielebność będąc duchownym przyjmuje
Strona 17
mnie w rycerskim stroju, ze szpadą u boku i z ostrogami u butów?
— Na honor, rezolutna odpowiedź — rzekł Gondy śmiejąc się — ale jak
wiesz, ja, pomimo mojej sutanny, zawsze miałem zamiłowanie do wojaczki.
— A ja, wasza wielebność, nim zostałem cukiernikiem, przez trzy lata
byłem sierżantem w piemonckim pułku, a nim zacząłem służyć w piemonckim
pułku, przez osiemnaście lat byłem służącym pana d’Artagnan.
— Porucznika muszkieterów? — zapytał Gondy.
— Tak, wasza wielebność, jego właśnie.
— Ale o nim powiadają, że to zażarty mazarinista?
— Hmm... — mruknął Wiórek.
— Co chciałeś powiedzieć?
— Nic, wasza wielebność. Pan d’Artagnan jest w służbie: pan d’Artagnan
spełnia swój obowiązek broniąc Mazariniego, który mu płaci, a my,
mieszczanie, spełniamy nasz obowiązek walcząc z Mazarinim, który nas okrada.
— Jesteś sprytnym chłopcem, przyjacielu. Czy można liczyć na ciebie?
— Zdawało mi się — odparł Wiórek — że ksiądz proboszcz zaręczył za
mnie waszej wielebności.
— Owszem, ale chciałbym, żebyś to potwierdził sam, własnymi ustami.
— Wasza wielebność może na mnie liczyć, przynajmniej, jeśli chodzi o
wywołanie ruchawki w mieście.
— O to też i chodzi. Jak sądzisz, ile ludzi będziesz mógł zebrać w ciągu
nocy?
— Dwieście muszkietów i pięćset halabard.
— Jeśli się w każdej dzielnicy znajdzie jeden chwat, który tyle zdziała,
będziemy mieli jutro całkiem grzeczną armię.
— Z pewnością.
— Zobowiązujesz się słuchać rozkazów hrabiego de Rochefort?
— Pójdę za nim do piekła; a to znaczy niemało, bo wiem, że on jest zdolny
i tam zejść.
Strona 18
— Brawo!
— Po jakim znaku będzie można jutro odróżnić przyjaciół od wrogów?
— Każdy frondysta może sobie przyczepić do kapelusza słomiany wiecheć.
— Dobrze. Niech wasza wielebność wyda rozkaz.
— Trzeba ci pieniędzy?
— Pieniądze jeszcze nigdy nie zaszkodziły żadnej sprawie, proszę waszej
wielebności. Jeśli się ich nie ma, można się bez nich obejść, jeśli sieje ma,
wszystko idzie szybciej i sprawniej.
Gondy podszedł do skrzyni i wyjął z niej sakiewkę.
— Masz tu pięćset pistolów — rzekł. — Jeśli wszystko pójdzie dobrze, licz
jutro na taką samą sumę.
— Skrupulatnie wyliczę się waszej wielebności z tej sumki — rzekł
Wiórek wkładając sakiewkę pod pachę.
— Dobrze, polecam ci kardynała.
— Niech wasza wielebność będzie spokojny, jest w dobrych rękach.
Wiórek wyszedł, proboszcz został jeszcze.
— Czy jest pan zadowolony, wasza wielebność? — zapytał.
— Tak, ten człowiek wygląda mi na tęgiego chwata.
— Zrobi więcej, niż obiecał.
— To świetnie.
Ksiądz wyszedł, żeby dogonić Wiórka, który na niego czekał na schodach.
W dziesięć minut później oznajmiono proboszcza od Świętego Sulpicjusza.
Kiedy drzwi gabinetu Gondy'ego otwarły się, wszedł przez nie szybkim
krokiem jakiś mężczyzna. Był to hrabia de Rochefort.
— Więc wreszcie cię widzę, kochany hrabio! — rzekł Gondy podając mu
rękę.
— Więc się wreszcie wasza wielebność zdecydowałeś? — odrzekł
Rochefort.
— Zawsze byłem zdecydowany — odparł Gondy.
Strona 19
— Nie mówmy już o tym. Rzekłeś — wierzę; urządzimy Mazariniemu bal.
— Ano... spodziewam się.
— Kiedy się zaczną tańce?
— Zaproszenia rozesłano na tę noc — odparł koadiutor — ale skrzypce
zaczną przygrywać dopiero jutro rano.
— Może pan liczyć na mnie i na pięćdziesięciu żołnierzy, których mi
obiecał dać kawaler d'Humieres, jeśli ich będę potrzebował.
— Pięćdziesięciu żołnierzy?
— Tak; robi zaciąg, więc mi ich pożycza. Jeśli którego zabraknie po
skończonej zabawie, oddam mu na to miejsce innego.
— Dobrze, mój drogi Rochefort, ale to nie wszystko.
— A co by pan więcej chciał? — zapytał z uśmiechem Rochefort.
— Coś zrobił z panem de Beaufort?
— Jest w Vendómois i tam czeka, póki mu nie napiszę, żeby wracał do
Paryża.
— Napisz, już pora.
— Jest pan więc całkiem pewny swego?
— Tak, ale książę musi się pośpieszyć, bo ledwie lud paryski zbuntuje się,
od razu będziemy mieli dziesięciu księciów na jednego mieszczanina, którzy
będą chcieli stanąć na czele ruchawki. Jeśli się spóźni, zastanie miejsce zajęte.
— Czy mam go wezwać w pańskim imieniu?
— Tak, oczywiście.
— Czy mam mu napisać, że może liczyć na pana?
— Naturalnie.
— I odda mu pan całą władzę?
— Co się tyczy wojny, tak. Co się zaś tyczy polityki...
— Wie pan, że polityka to nie jego rzecz.
— Zostawi mi wolną rękę w pertraktacjach o mój kardynalski kapelusz.
— Tak bardzo panu na nim zależy?
Strona 20
— Skoro mnie zmuszono do noszenia kapelusza, który mi nie odpowiada
kształtem — rzekł Gondy — chcę, żeby był to przynajmniej kapelusz czerwony!
— Ano, kolor, jak wiadomo, rzecz gustu — rzekł śmiejąc się Rochefort. —
Ręczę za zgodę księcia.
— I jeszcze dziś napisze pan?
— Lepiej zrobię — poślę umyślnego.
— W ile dni może tu książę stanąć?
— W pięć dni.
— Niech przyjeżdża, a zastanie wszystko odmienione.
— Tego bym pragnął.
— Ręczę za to.
— A więc?
— Zbierz, hrabio, swoich pięćdziesięciu ludzi i bądź gotów.
— Na co?
— Na wszystko.
— Czy jest jakiś umówiony znak?
— Słomiany wiecheć u kapelusza.
— Dobrze. Do widzenia, wasza wielebność.
— Do widzenia, mój drogi Rochefort.
— O, monsignore Mazarini, monsignore Mazarini — rzekł Rochefort
wychodząc razem ze swoim proboszczem, który nie zdołał ani słówka wtrącić
do tego dialogu — przekonasz się, czy jestem za stary na czyny. Pokażę ci, co
jeszcze potrafię.
Było wpół do dziesiątej, a na drogę z arcybiskupem do wieży Świętego
Jakuba koło rzeźni potrzeba właśnie pół godziny.
Będąc już u celu koadiutor spostrzegł, że w jednym z najwyższych okien
wieży pali się światełko.
— Ślicznie — rzekł sobie — nasz król żebraków jest na posterunku.
Zapukał, drzwi otwarły się. Wikary czekał na niego i osobiście