Brandys Marian - cz6 Ogień i popiół
Szczegóły |
Tytuł |
Brandys Marian - cz6 Ogień i popiół |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Brandys Marian - cz6 Ogień i popiół PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Brandys Marian - cz6 Ogień i popiół PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Brandys Marian - cz6 Ogień i popiół - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Marian Brandys
Ogień i popiół
Cz. VI cyklu "Koniec świata szwoleżerów"
Po wielkich pożarach dziejowych
ognie dziedziczą poeci. Popioły -
uczeni
Wincenty Rzymowski
Polskie arcypolskie
Opowieść o dawnych gwardzistach Napoleona wchodzi w fazę ostatnią.
Powstańcza wojna się skończyła. Francuski minister spraw
zagranicznych, generał Sebastiani, w którego obietnice tak święcie
wierzyli wodzowie powstania listopadowego, wypowiedział już w
parlamencie paryskim swe historyczne słowa: L'ordre regne a
Varsovie. (Porządek panuje w Warszawie). Przez kraje niemieckie
wloką się kolumny bezdomnych zaproszonych wygnańców polskich.
Okupowana przez zwycięzców stolica "rewolucyi" dźwiga się powoli
do nowego życia - o wiele trudniejszego i bardziej zniewolonego
niż w przedwojennym Królestwie Polskim. Po zamilknięciu ostatnich
hałasów wojny przystępuje do wykonania swych zadań cicha i zwinna
policja. Warszawskie więzienia znowu są wypełnione "zbrodniarzami
stanu" czekającymi na wyrok. Generał Wincenty Krasiński, generał
Tomasz Łubieński inne "osoby nie skompromitowane" w oczach
Mikołaja "podżeganiem do powstania", odbudowują w zbożnym trudzie
stosunki służbowe, handlowe i towarzyskie między Warszawą a
Petersburgiem. W Paryżu i w Brukseli - w atmosferze "przekleństwa
i kłamstwa, niewczesnych zamiarów, za późnych żalów, potępieńczych
swarów" - formują się pierwsze zręby Wielkiej Emigracji.
W ostatnich partiach szwoleżerskiej opowieści zmieniają się jej
rytmy i poszerzają się jej perspektywy. Nie ma już czasu ani
miejsca na żmudne odtwarzanie brakujących ogniw w biografi
"szwoleżera złej konduity" Walentego Zwierkowskiego ani na
drobiazgowe wnikanie w zależności między postawą
moralno-polityczną generała Tomasza Łubieńskiego a pretensjami
finansowymi Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka" do skarbu
cesarskiego w Petersburgu. Jedynie syn szwoleżerski Zygmunt
Krasiński pojawiać się będzie nadal w całym bogactwie swych
wewnętrznych dramatów i kontrowersji. Jest to konieczne dla
wykazania ścisłego związku między powstańczym niedoczynem dawnych
gwardzistów Napoleona a wielkim dramatem polskiego romantyzmu:
Nie-Boską komedią.
W ostatnich miesiącach pobytu Zygmunta Krasińskiego w Genewie
zaszedł fakt o wielkim znaczeniu dla jego światopoglądu i
późniejszej twórczości. W drugiej połowie listopada 1831 roku w
pobliskim francuskim Lyonie wybuchło powstanie tkaczy jedwabiu,
pokrzywdzonych w swoich nędznych zarobkach. 21 listopada robotnicy
zakładów "Croix Rousse" wywiesili czarną chorągiew z napisem:
Vivre en travaillant ou mourir en combattant (Żyć pracując albo
umrzeć walcząc) - i uzbrojeni w co kto miał, wyszli na ulice. Po
trzech dniach walk ulicznych zbuntowany proletariat zawładnął
mostami i miastem, z którego uszedł w popłochu garnizon wojskowy.
Przez blisko dwa tygodnie Lyon pozostawał w rękach powstańców.
Dopiero 3 grudnia musiał skapitulować przed silnym korpusem
ekspedycyjnym, dowodzonym przez ówczesnego ministra wojny
Królestwa Francuskiego marszałka Soulta, (tego samego
napoleońskiego Soulta, którego "portret w zbroi" wisiał na
honorowym miejscu w gabinecie generała Wincentego Krasińskiego).
Dochodzące do Genewy odgłosy wypadków liońskich silnie
oddziaływały na wyobraźnię szwoleżerskiego syna. 25 listopada, a
więc w szczytowym punkcie robotniczej ruchawki pisał do
przebywającego w Londynie Reeve'a:
"Cały Lyon ogarnięty powstaniem. Robotnicy z fabryki jedwabiu
wzniecili bunt, spalili wszystkie jedwabne towary a także krosna
do tkania; przepędzili z Lyonu trzy tysiące żołnierzy z wojsk
liniowych i rzucili do Rodanu wszystkich gwardzistów narodowych
jakich napotkali na swej drodze [...] Po obu stronach poległo 1500
ludzi. Rewolta aż do chwili obecnej nie przybrała obrotu
publicznego, spowodowała ją po prostu krańcowa nędza klasy
robotniczej, której zarobki chciano jeszcze obniżyć..."
W tydzień po stłumieniu powstania tkaczy - w liście do Reeve'a z
11 grudnia - generałowicz znowu powraca do tego tematu, aby
opowiedzieć kochanemu Henrykowi o przygodzie, jaką przeżył podczas
wycieczki do położonej w pobliżu Genewy miejscowości Fernay. Gdy
wstąpił do tamtejszej gospody, "głównie po to, aby przeczyścić
sobie fajkę", urzekła go atmosfera mrocznej izby, wypełnionej
podpitymi chłopami i żołnierzami - rozprawiającymi hałaśliwie o
wypadkach w Lyonie. Zaczął rozmawiać o tym samym z "ognistą
brunetką", pełniącą w oberży funkcje kelnerki i pomywaczki. Jej
ustosunkowanie się do "rebeliantów" liońskich zaskoczyło go tak
bardzo, że zapragnął całą tę rozmowę, słowo po słowie, powtórzyć
angielskiemu przyjacielowi:
"Dobrze zrobili, Panie! - zawołała czarna, wykręcając ścierkę w
ręku, jak gdyby skręcała szyję dziecku; oni chcą równości. Od
dawna już przyrzekła się nam równość w niebie, niechże więc się
zacznie od równości na ziemi. - Nie będzie równości w niebie,
odpowiedziałem, jak tylko za cenę nierówności na ziemi, i zaręczam
wam, że wy wszyscy pragniecie nie równości, ale tyranii. - Och tak
- odrzekła brunetka z przebiegłym uśmiechem - tak, my o tym dobrze
wiemy, że równość nie może być na tym świecie, ale czyż nie dość
długo zginaliśmy kolana przed wami? Każdy ma swoją rolę (do
odegrania), na każdego przychodzi jego kolej! Do diaska! I
wybuchnęła śmiechem, który mnie o dreszcz przyprawił. Była to
przedstawicielka ludu o oczach młodej dziewczyny, a z sercem
tygrysa i głodem w piersiach. - A więc chcecie, abyśmy się stali
waszymi niewolnikami, a wszystko to dlatego, abyście mogli jeść,
pić i ogrzać się, a wtedy powiecie: będziemy szczęśliwi! Nie
wierzcie w to, nie ma szczęścia na ziemi! - Ach! Wiem ja i o tym,
Panie - odrzekła dziewczyna, potrząsając swym rondlem - ale lepiej
jednak zjeść dobry obiad niż zły, a zresztą pora już, abyśmy
zajęli wasze miejsce! Od iluż to wieków je zajmujecie?! - W jej
rozszerzonych błyszczących źrenicach płonęła rządza zemsty za
wszystkie upokorzenia, jakich doznawała zamiatając pokoje, podając
talerze czy świadcząc posługi gościom oberży..."
Rozmowa w Fernay wstrząsnęła dwudziestoletnim hrabiczem. Jego
biografowie są zdania, że to właśnie wtedy ogarnął go ów wielki
strach, który miał mu już towarzyszyć do końca życia: strach przed
krwawym odwetem ludu na arystokracji. Kiedy wkrótce po wybuchu
liońskim Reeve doniósł mu w liście o niepokojach w Londynie,
wywołanych epidemią cholery, młody Krasiński kreślił w odpowiedzi
przerażającą wizję "pomsty motłochu", wylęgłą w poetyckiej
wyobraźni:
"Cholera zabiera w Londynie trzynaście osób na piętnaście. A lud
powie: >>Jak to? Ci, którzy są bogaci, mniej umierają niż my.
Oddzielają się od innych, mają lekarzy i pomoc. Ale jeśli my mamy
już umrzeć, zemścimy się przynajmniej dzisiaj! Do bitwy! Naprzód
piki i siekiery! Rozbijamy okiennice domów! Niech dywany wylatują
z domów rozdarte na kawałki i obsypią kwiatami ulice jak w dzień i
święta! Dzieci i żony nasze wiją się w kurczach, konają nędznie na
barłogach. Niech łup wzięty na bogaczach otoczy je w ostatniej
godzinie! Naprzód, naprzód! Cholera czyni spustoszenie między
nami. Zabijajmy, zaczynajmy! [...] Sztandar ludu to głowa
potrząsana w powietrzu na pice. Palcie i burzcie! Niech każdy ma
do zaniesienia w wieczność swoją miarę zbrodni. Szlachta, stan
trzeci, biedni i bogaci, ściągnęli nieszczęścia na swe głowy, gdyż
Jezus Chrystus wybrał ich sobie jako lud swój, a oni nie umieją
czekać na swego króla. Za kawał mięsa, za kielich wina, za sztukę
złota wyrzekają się swego dziedzictwa<<".
Przeżycie w Fernay każe młodemu Krasińskiemu zrewidować w sposób
ostateczny pogląd na powstanie w Polsce. "Jak Świętemu Pawłowi
łuski z ócz, tak i mnie podobnie z ócz w dół padły urojenia,
omamienia". Teraz już nie wątpi, że nie mylił się jego bohaterski
ojciec, kiedy mu tłumaczył, iż wszystko, co działo się w
Warszawie, począwszy od Nocy listopadowej, działo się z innych,
przynajmniej pobudek, z pragnienia "żeby ci, co posiadają, nie
posiadali, a ci co nie posiadają, żeby posiadali". Przeklęty
stempel francuski skaził piękną narodową sprawę! Czyż nie miał
racji czcigodny hrabia Jan Jezierski, opluwając przed Zygmuntem
warszawskich "Dantonów i Robespierre'ów"? Niechże Reeve jeszcze
raz się dowie i dobrze sobie zapamięta, że "Lelewel jest łotrem,
co chciał wprowadzić szał i występki zachodu do łona czystości,
żywych wierzeń, podniosłości Północy, a wszyscy Polacy, bawiący
(na emigracji) w Paryżu, są albo ludźmi wyrachowanymi, albo też
mają słabe głowy..."
Przeklęty stempel Francji!... Przeklęte nauki Saint-Simona*!... (*
Claude Henri hrabia de Rouvroy de Saint-Simon [1760-1825],
francuski filozof i myśliciel, jeden z głównych ideologów
rozwijającego się ówcześnie radykalnego ruchu społecznego, który
później nazywany będzie socjalizmem utopijnym.) - to powtarza się
w listach po parę razy. "Saint-Simoniści są antychrystami naszego
wieku [...] Są przedstawicielami upadku naszej społeczności,
ostatniem słowem naszego rozwoju; na wpół przebiegli, na wpół
fanatyczni, najszlachetniejsze, najwyższe uczucia układają w
formułki matematyczne..." Czyż Reeve nie odczuwa pogardy i czasami
współczucia dla biednej ludzkości zakneblowanej w Rosji, a wyją we
Francji i Anglii słowa, których nie rozumie?... Lecz są inni
ludzie, którzy ich (saintsimonistów) słyszą, którzy ich
podziwiają, i z ich pomysłów wytworzą rzeczywistość!... To banda
Lelewela, warszawscy klubiści, którzy na emigracji nadal żądają
"odmian towarzyskich" w myśl wskazań czerwonego hrabiego
Saint-Simon. To oni od początku, rozbijając jedność narodu,
pomagali Mikołajowi. W roziskrzonej od nienawiści wyobraźni
hrabicza-poety francuski saintsimonizm wiąże się z rosyjskim
caratem w złowieszczy spisek uknuty na zgubę świata: - "Utrzymuję
i wierzę w to, że społeczeństwo nasze znika i zginiemy wszyscy w
okropnych wstrząśnięciach. To wiara moja; szczycę się nią, gdyż
walka, którą będziemy musieli stoczyć, doda sił memu sercu. Wiem -
zginę, lecz cóż to znaczy? Przysięgam Ci, Henryku, że na tym
świecie widziałem dotychczas tylko podłości. Był traf szczęśliwy,
że spotkałem Ciebie na swojej drodze. Ty masz duszę nie z materii,
lecz oni wszyscy - Mikołaj jak i Saint-Simon to błoto, błoto..."
W innym liście do Reeve'a z tego czasu - smutne słowa o sobie:
"Mam zaledwie lat dwadzieścia, a już wstręt poczułem do tej
gospody ziemskiej i wzdycham do pałacu niebieskiego. Mam zaledwie
lat dwadzieścia, a już przeszedłem przez tysiące cierpień, ciało
moje znosiło katusze, lecz dusza więcej cierpiała. Niczego nie
dokonałem, a dokonać mogłem, bo przecież Bóg dał mi ramię i serce,
z których żadne nie drży w godzinie niebezpieczeństwa. Pieśni moje
rozwiały się w powietrzu. Gdy się urodziłem, ziemia mi się
uśmiechała, lecz inaczej było za dni mojej młodości. Nie skarżę
się, nie przeklinam swego losu, lecz niekiedy, w godzinie
wieczornej, zamykam oczy, życząc sobie, bym się nie obudził
więcej. Ty jeden wiesz, kim jestem, znasz i błędy moje, i siły.
Przybywaj prędko!..."
Tak! Tylko przyjazd do Genewy drogiego Henryka mógł złagodzić
męczarnie fizyczne i duchowe Zygmunta: "Oczy mnie bardzo bolą. Być
ślepym! Nie jestem Miltonem *. (* John Milton (1608-1674), wielki
poeta angielski, w czterdziestym czwartym roku życia utracił
wzrok. Swoje najsłynniejsze dzieło: Raj utracony napisał już jako
niewidomy.) Niech Bóg mnie przed tą próbą uchroni! Przybywaj! Dnie
są piękne, wiosna na widnokręgu, a jezioro jest jak za dni naszej
młodości. Przybywaj! Z żaglem lub z wiosłem suńmy po lazurze lub
kołyszmy się wśród spienionych fal! Widzę, jak przybywasz.
Ciągniesz za sobą widmo, które wyśmiewa się ze mnie i mówi:
>>Żadna kobieta na ziemi nie kocha ciebie<< (aluzja do Henriety
Willan, która zrażona niezdecydowaniem Zygmunta ostatecznie z nim
zerwała - M.B.). Niech i tak będzie! Oddałbym wszystko za czarne
opium. Zasnąć i marzyć o życiu, rozkoszy, męce, walkach morskich i
bitwach - burzach i o dniach pogodnych, o całym świecie, w którym
ja byłem bohaterem. Żegnaj! Jeśli ktokolwiek Cię kocha, to ja.
Zyg. Kras."
Reeve nie pozostał głuchy na wezwanie Zygmunta. W początkach marca
1832 roku zjechał do Genewy, aby spędzić z polskim przyjacielem
ostatnie tygodnie jego pobytu w Szwajcarii. W tym samym czasie
odezwał się z Paryża najserdeczniejszy druh Zygmuntka z lat
szkolnych i uniwersyteckich, Konstanty Gaszyński, były porucznik
saperów w powstańczym korpusie generała Giełguda, a ostatnio -
uchodźca polityczny we Francji. Pierwszy po rocznej przerwie znak
życia od przyjaciela z lat "sielskich anielskich" wywołuje u
generałowicza poety erupcję wzruszeń i wspomnień:
"1832, Genewa, 9 marca.
Drogi Konstanty! Jakże to przeszło wszystko - i dzieciństwo i
młodość; pamiętasz erę fajkową i wieczorne rozmowy, i romanse
nasze, pracę moją, wiersze Twoje, łowy opinogórskie, przechadzki w
ogrodzie warszawskim, zazdrości i miłości moje. Smutne zatargi w
uniwersytecie, pośród których Ciebie jednego przyjacielem i
obrońcą miałem. Gdzie to wszystko się podziało? Gdzie ojczyzna,
gdzie tyle dusz szlachetnych, gdzie tyle krwi polskiej? Dawnom nie
wylał łzy jednej, sądziłem, że ich źródło wyschło we mnie, bo mózg
mój spiekły od dawna, ale dziś zapłakałem, odbierając Twój list,
czytając pismo przyjaciela. Jako duch co powstaje z grobu, takeś
zawitał do mojej duszy. Wygnańcze za świętą sprawę Polski, bądź mi
błogosławiony! - jako Cię kochał Zygmunt, tak cię zawsze kocha.
Jeśli usłyszysz, że mnie potwarzają, nie broń mnie, ale pomyśl:
>>to kłamstwo<<. Znałeś mnie i znaj mnie dotąd. Gorzkie
przetrwałem chwilę. Jakom zaczął nieszczęśliwie życie, takoż się
ono ciągnie i dalej tym samym wątkiem. 25 marca przeszłego roku
wróciłem z Włoch do Genewy i dotąd tu siedzę. Ten cały czas
poszalałem, przebolałem, przechorowałem. Wszystkich sposobów
używałem, by dostać się do was, ale silniejsze nad moje ramiona,
zapory drogę mi zajęły; musiałem słuchać o Waszych bojach i
siedzieć na miejscu. Zaprawdę Ci powiadam, że mi dnie i noce na
gorączce z początku, później na szaleństwie zeszły. Wycierpiałem
za winy wszystkich przodków moich, teraz nadszedł czas
odrętwienia. Los, który mnie zawsze towarzyszy, i teraz nie
odstępuje mnie. Za dwa miesiące muszę wrócić tam, gdzie brzęczą
kajdany, do krainy mogił i krzyżów!
Tam na grobie Polski modlić się będę! Mam przeczucie, że nie
dotrzymam oburzeniu mej duszy. Sybir mnie czeka. Tam zastanę
rodaków...
[...] Tego listu, proszę, byś nikomu nie pokazywał i
nie mówił co w nim jest, jeśli mnie kochasz. (Te zaklęcia o
dyskrecję, które powtórzą się i w następnych listach, wynikały
zapewne stąd, że Krasiński wstydził się przed emigracją paryską
swego powrotu do Polski zniewolonej, kiedy przedtem tak długo i
uparcie wzbraniał się przed powrotem do Polski walczącej - M.B.).
Pisz. Na pół ślepy jestem i oczy piekielnie mnie bolą. Pisz
natychmiast. Mój adres jest: Au Molard, chez Mr Le Grande, Geneve.
Wierzaj, że ten, który cię kochał dzieckiem, kocha Cię i teraz,
kocha z całej duszy, mój drogi Konstanty).
...A wtenczas znowu radość, weseli
dawnego szczęścia będziem obraz mieli
Ożyję w Twoim, Ty w moim wspomnieniu*
Zyg. Kr."
(* Jest to fragment sonetu napisanego przez
K. Gaszyńskiego w październiku 1829 r. na pożegnanie
opuszczającego Polskę Z. Krasińskiego.)
Pomimo obecności w Genewie umiłowanego Henryka Reeve'a z którym
rozmowy pochłaniały mu mnóstwo czasu, pomimo piekielnego bólu
oczu, uniemożliwiającego pisanie - Zygmunt podtrzymuje kontakt
listowny z Konstantym Gaszyńskim przez cały marzec i kwiecień, aż
do swego wyjazdu z Genewy.
"1832, Genewa, 17 marca
Drogi Konstanty! Odebrałem Twój list z 13 marca. Konstanty!
Konstanty! Przeszła młodość moja - po części na rzeczywistości, a
ona rzeczywistość tyle była gorzką, że czasami zdawała mi się
złudzeniem złego ducha. Ani ty do mnie, ani ja do Ciebie dostać
się nie mogę; związane mam i ręce, czuwają nade mną, paszportu mi
nie dadzą, szpiegów tu niemiara - niechże się choć raz wynurzę!
Ha, jakże ich nienawidzę, nie cierpię tych Moskali! Pamiętaj
plunąć na moją pamięć, jeśli kiedy posłyszysz, żem od nich co
przyjął, żem któremu z nich rękę ścisnął lub ukłonił się. Zawiścią
dzikiego człowieka ku nim goreję; rad bym zaśpiewać im w oczy
pieśń wodza z puszczy Ameryki wybierającego się na boje z
niecierpianą hordą - z łukiem w ręku i z maczugą sunie po zielonej
łące i woła: >>Krew waszą żłopać będę, a z waszych włosów porobię
ozdoby, z którymi igrać będą moje dzieci<< *. (* Widać tu wpływ
niezwykle popularnych w owym czasie powieści indiańskich pisarza
amerykańskiego Jamesa Fenimore Coopera [1789-1851], którego
książki pozostały do dziś ulubioną lekturą młodzieży. Warto dodać,
że James Fenimore Cooper po upadku powstania listopadowego był
wiceprezesem Komitetu Amerykańsko-Polskiego, opiekującego się
emigracją popowstaniową.)
Jadę nie długo do Polski, tam ich szarańcza zaległa nasze niwy;
przejdę między nimi z dumą człowieka, pana zwierząt; w Warszawie
trzech dni nie będę, do Opiniogóry pojadę, tam z chłopami naszymi
długie będę miał rozmowy, u ich ognisk zasiędę, z ich czar piwo
pić, i będę im mówić o Bogu i o heretykach-schizmatykach -
rozumiesz mnie.
Jeśli będę mógł wydobyć się z ujarzmionego kraju po kilku
miesiącach, to wrócę do Europy; wtedy Konstanty, zobaczymy się.
Ale wątpię - tygrys swych ofiar nie wypuszcza nigdy. Mam
przeczucie, że Sybir zamknie mój zawód zmarzłymi wroty. Znasz
mnie, że mam duszę ognistą, niespokojną w łonie, to łono za dobrą
jest dla niej chatą, ona zawżdy pnie się na lica: w słowach, w
spojrzeniach, w rumieńcu na wierzch się wydobywa. Nie wytrzymam.
Zresztą niechaj wola Boga się dzieje, jeślim nie walczył z bracią,
niechaj przynajmniej wycierpię to, co oni... Kiedyś, Konstanty,
miłość i sława bywały moimi bóstwami; pierwsza jako mgła się
rozeszła, zamiast drugiej doczekałem się hańby. Jednak nie powiem,
by we mnie wygasła poezja. Jeszcze nie raz natchnienie wraca.
Napisałem tego roku dużo rzeczy, wszystkie gorączką i rozpaczą
napiętnowane, ale teraz czas nadchodzi, by wziąć się do poezji
czynów... Będę tym, czym Bóg mnie stworzył - dobrym Polakiem
zawżdy i wszędy! O kajdany, o śmierć nie dbam, ciało w ich ręku,
ale dusza - nie!
Na wpół oślepłem, ledwo widzę litery. Bóg da, by to przeszło, bo
mi to jest męczarnią...
Zyg. Kr.
Zaklinam Cię, byś nikomu listów mych nie pokazywał!"
"1832, Genewa, 22 marca
Drogi Konstanty! Odebrałem Twój list z 17 marca. Nie unoś się tak
nadzieją w szczęście i wiarę w powodzenie (prawdopodobnie
Gaszyński entuzjazmował się planami insurekcyjnymi radykalnych
odłamów emigracji - M.B.). Dzieło ogromne nigdy w krótkim czasie
się nie dopełni, tysiące cierpień trza by zbawić naród jaki; by
zbawienie nastąpiło na ziemi, trzeba było śmierci Boga. Nic
dobrego, szlachetnego na tym świecie bez długiej boleści, bez
długich trudów. Mam ja czas jechania do Polski i wrócenia z niej.
A potem czy sądzisz, Konstanty, że należy wszystkim ziemię
ojczystą opuszczać? Moskalom zwycięzcom i trupom naszych braci ją
zostawić w udziale? Nie! Kto może, ten winien pójść oglądać te
mogiły i krzyże, te pobojowiska, te gruzy i starać się, by w
dniach odrętwienia, następujących zwykle po zdobyczy i
ujarzmieniu, nie upadł duch narodowy, nie zapomniał sam o sobie
polski wieśniak, że jest Polakiem.
Zresztą mimo chęci mojej jadę do Polski, ale muszę, bo to jest
obowiązkiem, a gdybym nawet tego za obowiązek nie uważał,
musiałbym jeszcze, bom otoczony takimi, którzy mnie nie wypuszczą,
i właśnie by raz na zawsze się uwolnić, muszę pojechać do Ojca i
długie mieć z nim rozmowy.
O Kazimierskim mi piszesz*, (* Redaktor Wojciech de Biberstein
Kazimierski vel Kazimirski - jeden z najbardziej radykalnych
działaczy Towarzystwa Patriotycznego - był kolegą ze studiów Z.
Krasińskiego i K. Gaszyńskiego. Przed powstaniem Kazimierski - jak
już wspomniałem - pełnił funkcje bibliotekarza w domu generała
Wincentego Krasińskiego.) że jest w Paryżu; to klubista,
przynajmniej tak mówią. Powiedz mu ode mnie, że jego Lelewel
Polskę zgubił...
Ledwo mogę pisać. Zacząłem kurację nieznośną na oczy, kąpiele
lodowate, pigułki, maści... etc. etc...
Zyg. Kr."
Wyjazd szwoleżerskiego syna z Genewy nastąpił 4 maja 1832 roku. W
pierwszym etapie podróży towarzyszył mu Henryk Reeve, który
wybierał się przez Włochy, Niemcy i Francję z powrotem do Anglii.
Zygmunt był smutny i chory. Henryk - pogrążony w melancholijnych
rozważaniach. Obaj przyjaciele rozumieli, że opuszczenie
beztroskiej Szwajcarii będzie dla każdego z nich ważną cezurą
życiową. Zygmunt drżał na myśl o wrażeniach, jakie oczekują go w
Polsce, Henryk wracał do ojczyzny, aby po romantycznych burzach
studenckiej młodości zająć się urządzaniem solidnej mieszczańskiej
egzystencji. "Musimy porzucić nasze wyspy Kalipsy* (* Kalipso -
nimfa wyspy Ognia - próbowała zatrzymać u siebie Odyseusza w jego
drodze powrotnej do Itaki, ofiarując mu swoją miłość i wieczną
młodość.) i zmierzyć się z niebezpieczeństwami burzliwego
archipelagu - pisał Reeve z tej podróży do matki. - Droga do
naszej Itaki jest niebezpieczna i długa..."
Z podróży przez Włochy zachowały się dwa listy Zygmunta do ojca.
"14 maja 1832. Mediolan.
W tej chwili odbieram list drogiego ojca, który z Turynu przesłany
przez Obreskowa*, (* Aleksander Michajłowicz Obreskow
reprezentował cesarstwo rosyjskie w królestwie Sardynii, którego
stolicą był Turyn.) zastał nas jeszcze w Mediolanie. Bogu dzięki,
że Papa zdrów. W Turynie nie byłem na dworze, naprzód dlatego, że
żadnych listów (polecających) nie było, gdyż dopiero teraz
nadeszły, a potem nigdy by moje oczy mi nie dozwoliły prezentować
się królowi*, (* Ówczesny król Sardynii Karol Albert Sabaudzki był
wnukiem Franciszki Krasińskiej - a więc dalekim krewnym
Krasińskich z Opinogóry.) gdyż okulary ciemnobłękitne nosić muszę
i mocno cierpię. Od półtora roku już wciąż jestem słaby to na to,
to na owo; im bardziej wzrastam w lata, tym bardziej widzę, żem
podobnego układu do Papy, to jest, że umysłowe kłopoty wnet na
ciało moje wpływają.
Prosiłbym bardzo Papę, żeby był łaskaw na komorze, jeśli może,
ułatwić nam przejazd, bo nic nie mamy (do oclenia), a czasu
szkoda.
Listy teraz są niewiele więcej od języka niemych; trza być przy
sobie, ale z daleka i przywiązanie, i uczucia tracą na wyrażeniu,
które zawsze jest słabym w porównaniu z myślą... Biedny Chiarini i
biedny Girardot!*. (* Pptk Franciszek baron Girardot, dawny lekarz
korpusu szwoleżerów, wieloletni domownik generała Krasińskiego,
zmarł w Warszawie w czasie powstania; ks. Alojzy Ludwik Chiarini,
wychowawca Zygmunta - w parę miesięcy po nim [28 lutego 1832 r.].
Obu ich pochowano na cmentarzu w parku opinogórskim.) Tam
przynajmniej, gdzie oni śpią teraz spokojnie, tam żwir i murawa,
ale ludzi nie ma i dobrze im.
Ściskam Ojca drogiego całą siłą duszy mojej. Niechaj Bóg wreszcie
wyjrzy zza chmur i błogosławi Mu i nam.
Zyg. Kr."
"1832 r. Wenecja, 22 maja
Kochany Ojcze!
Z Mediolanu we trzy dni przez Weronę, Wicenzę i Padwę przybyliśmy
do Wenecji. Tu zacząłem brać kąpiele z wody słonej morskiej i mam
nadzieję, że pomogą mi na oczy.
Wenecja jest miasto pełne dziwów, wspomnień i smutku. Gondole
czarne całe gdyby trumny. Zręczność gondolarzy nie do pojęcia,
morze wokoło spokojne, jak gdyby lękało się ludzi, którzy tak
odważnie i czarodziejsko na nim osiedli...
Lew z brązu, który się wznosi na filarze z porfiru na placu św.
Marka, zda się jeszcze być panem morza, ale na dół spojrzeć,
aliści u jego stóp żołnierz Austriak się przechadza i domyślić się
snadno, iż ten lew już nigdy nie będzie panował.
Chciałbym być już w Opinogórze; choć piękne zwiedzam krainy, coś
mnie popycha ku Polsce, ku Ojcu, i niewiele też mam pociechy z
tego wszystkiego, bo mnie oczy nie dozwalają się nacieszać i
niebem, i morzem.
Podobno w Londynie okropne wszczęły się rozruchy... Co z tego
będzie? Wiek nasz jest wzburzonym morzem, na którym wielu pływa,
ale kto przepłynie, kto koniec obaczy, kto się cieszyć będzie
sprawdzoną nadzieją? Może nikt, może nikt a nikt.
Żegnam kochanego Papę i proszę, by wierzył, że krótkie moje listy
przedłużam myślami o Nim przez cały dzień i że jak tylko trochę
lepiej będę, rozpiszę się po dawnemu. Ściskam kochanego Papę z
całych sił i proszę, by mnie kochał.
Zyg. Kr."
W Insbrucku przyjaciele rozstali się: Reeve w drodze do ojczyzny
zamierzał zatrzymać się na dłużej w Dreźnie i w Monachium.
Krasiński; zgodnie z poleceniem ojca, miał poddać się leczeniu u
okulistów wiedeńskich. Blisko dwumiesięczny pobyt Zygmunta w
stolicy Austrii udokumentowany jest dość obszernie, gdyż pomimo
surowych rygorów kuracji, generałowicz nie wyrzekł się
korespondencji z ojcem i dwoma najserdeczniejszymi przyjaciółmi
Reeve'm i Gaszyńskim.
"Wiedeń,1832, 16 czerwca
Kochany Ojcze!
Nie mogłem być u Tatyszczewa (ambasadora rosyjskiego w Wiedniu -
M.B.) dla słabości oczów, która wciąż mnie trzyma. P. Jakubowski
list oddał jemu. P. Meyendorf (sekretarz ambasady M.B.) był u
mnie, bardzo grzeczny, oddał mi list od Papy. Leczy mnie sławny
okulista Jaeger, cały dzień siedzę w pokoju na pół ciemnym, jeno
wieczorem w karecie wyjeżdżam na przechadzkę; nie mogę ani czytać,
ani pisać, zgoła muszę siedzieć z założonymi rękoma i próżnować.
Ta choroba nauczy mnie myśleć, dawniej tylko marzyć umiałem.
Nie zapomniałem ja i daru dla Babuli, kupiłem dla niej w Wenecji
krucyfiks nabijany perłową macicą z Panem Jezusem ze słoniowej
kości starożytnej roboty. Ale tysiąc dzięków drogiemu Ojcu, że
sądząc, iżem niedbały, chciał nawet zakryć tę niedbałość.
Niechaj drogi Papa będzie łaskaw, każe się dopytać, gdzie jest
August Zamojski, bo on już wrócił.
Cały dzień myślę o chwili, w której Papę ujrzę na nowo, w nocy
wciąż mi się śni o tym. Spodziewam się, że już wtedy będę lepiej,
jeśli nie zupełnie zdrów i że całymi oczyma będę mógł pojrzeć na
Opinogórę i na wszystkie pamiątki pierwszych lat życia.
Żegnam drogiego Ojca i proszę, by się nie turbował o mnie; nuda i
cierpienie jest, ale niebezpieczeństwa nie masz Zyg. Kr."
I z tego samego dnia - list do Goszczyńskiego:
"1832, Wiedeń, 16 czerwca
Drogi Konstanty! Odebrałem Twój list wczoraj. W ciemnym pokoju,
sam jeden, otoczony lekami, mam czas rozmyślać nad przeszłością i
przyszłością, mam czas rozpamiętywać, żem za Polskę się nie bił.
Nie wiem, co ze mną będzie, oczy zagrożone ślepotą, całe ciało
rozstrojone; może niedługo pójdę tam, gdzie tylu poszło, bez
sławy, bez miłości i żalu ludzi, bom nic nie zrobił, bom żył na
świecie jak kawał deski, co płynie po morzu, aż wreszcie zgnije i
pójdzie na dno. Nikt o mnie wiedzieć nie będzie, moje prace zaginą
ze mną razem, moje natchnienia do jednej trumny pójdą... A
przecież nie tak nędzne serce biło pod tymi piersiami, mógłbym był
i śpiewać, i walczyć - przeznaczenie inaczej chciało i chce.
Czy pamiętasz, drogi Konstanty, ciechanowskie błota, owe czasy,
owe łowy, owego białego dubelta, coś Ty zabił, a któregom chciał
zaprzeczać Tobie; a później z Danielewiczem podróż do Opinogóry,
nocleg u Wąsowicza w borach. Rozpamiętuję ja to wszystko teraz z
zamkniętymi oczyma.
Tu miesiąc mam bawić, a może i dłużej, bo kiepsko ze mną. Bądź
szczęśliwym i zdrowym, ufaj w sprawiedliwość Boga - berła i korony
przeminą, ale Jego sprawiedliwość nie przeminie... Kochaj mnie
zawsze, a kiedy umrę, wspomnij czasem o przyjacielu z lat młodych.
Niech żyje Polska!
Zyg. Krasińsk."
I drugi list do ojca:
"Wiedeń,1832, 8 lipca
Kochany Ojcze!
Zawsze w tym samym jestem stanie co do oczów, tyllko że troszeczkę
lepiej znoszę światło dzienne i do świec znowu przyzwyczajać się
zaczynam. Jest to słabość nieopisanych nudów. Żeby długo na nią
chorować, to chyba by człowiek zgłupiał i zapomniał wszystko, co
kiedy umiał i czego się uczył.
Odebrałem list od Babuli z ogromnymi pochwałami pani Załuskiej, i
to mi się nieco dziwnym wydaje. Tymczasem mąż w Genewie turbuje
się o nią, bo już od kilku miesięcy listu nie odebrał.
Przez całe dnie myślę, a czasem myśleć jest cierpką rzeczą, bo
wszystko, co zbudowało marzenie, to myśl rozwala i burzy, aż
wreszcie nic nie zostanie, oprócz żalu, że się czas strawiło na
próżnych snach.
Rad bym jak najprędzej się wyleczyć i ujrzeć Papę, bo te wszystkie
listy na nic się zdadzą; mdłe to rzeczy listy, a czuję potrzebę
widzenia drogiego Ojca i mówienia z nim o tylu rzeczach i tylu
uczuciach.
Żegnam i ściskam kochanego Ojca. Oby Bóg dał prędkie spotkanie;
potrzeba mi, bym nad głową uczuł rękę Ojca złożoną w
błogosławieństwie.
Zyg. Kr."
W Wiedniu zetknął się Zygmunt z bratem swego przyjaciela Augusta,
hrabią Zdzisławem Zamoyskim, byłym porucznikiem ufundowanego przez
Zamoyskich 5. pułku ułanów. Opowiadania Zamoyskiego o przebiegu
powstania w Polsce ostatecznie utwierdziły generałowicza w
poglądach zaszczepionych mu przez ojca i posła Jezierskiego.
Znalazło to wyraz w liście do Henryka Reeve'a, przesłanym 14 lipca
na poste restante do Drezna:
"...Widuję często brata Augusta. "To człowiek przeszłości",
powiedzieliby członkowie klubów, a ja mówię: >>To człowiek
szlachetny i mężny, jak jego szabla<<. Członkowie klubów nas
zgubili. Nie możesz sobie nawet wyobrazić ich szaleństw i
wściekłości. Ci nędznicy, szewcy, przechrzty i krawcy, chciwi
pieniędzy, nie znający wcale Polski i jej przeszłości, chcieli
dojść do majątku, zarobić, spekulować na giełdzie, wieszając,
oczerniając i podburzając, a teraz rozpowszechniają broszury
przeciwko wszystkiemu, co mamy naprawdę wielkiego i szlachetnego.
Oni nazywają to arystokracją. Ale jeśli mnie kochasz, to wierz mi
i pamiętaj, że poza arystokracją nie ma w Polsce, ani talentów,
ani światła, ani poświęcenia! My jedni stanowimy Polskę. I pewnego
dnia, po wielu poniesionych ofiarach, spotka nas to, że zostaniemy
powieszeni przed ołtarzem ojczyzny. Taki jest bieg zdarzeń,
nieodwołalny bieg zdarzeń. Czasy muszą się wypełnić, gdy nadeszły.
Radykalizm podniesie nas, by nas obalić i zetrzeć z oblicza ziemi.
Niechby przynajmniej po nas coś dobrego spotkało ten kraj
nieszczęśliwy. Niech się powodzi tym nowym ludziom, by stali się
znowu wielkim narodem. Co do nas, pracujemy na własną zgubę, a
jednak pracujemy; to nasz obowiązek, i Bóg nas widzi. A później
przyjdzie szubienica i wieczność. Rozważ dobrze te słowa, namyśl
się nad niemi raz jeden i drugi! To nie nagły rzut ducha, lecz
owoc długich medytacji..."
I dalszy ciąg tych "przemyśleń w ciemnym pokoju" w wysłanym tego
samego dnia liście do Konstantego Gaszyńskiego:
"Wiedeń, 1832,14 lipca
Drogi Konstanty! Wciąż zdrowie moje takie same, ni wprzód ni
wstecz nie cofnęło kroku. Koźmianowi (chodziło zapewne o bratanka
Kajetana Koźmiana - Stanisława Egberta, przebywającego w tym
czasie na emigracji w Brukseli - M.B.) nawzajem się kłaniaj.
Donieś mi, gdzie też nasz Kazimierski? Nigdym nie mógł pojąć, skąd
owemu dziecku o słabym wzroku i niemęskim głosie przyszła chętka
do teorii o krwi panowaniu. Dokazywał on ci to nie pomału, jak
słyszę; czyś był to przepowiedział wtedy, kiedy u mnie o Bielskim*
(* Chodziło albo o Marcina Bielskiego [1495-1575]) autora Kroniki
wszystkiego świata, uważanego za pierwszego historyka piszącego po
polsku, albo o Jana Bielskiego [1714-1768], pisarza dramatycznego
i historyka, autora dwutomowego podręcznika historii Widok
Królestwa Polskiego.) i o Kromerze* (* Marcin Kromer [1512-1589],
kronikarz i pisarz, biskup warmiński. Autor m.in. De origine et
rebus gestis Polonarum Libri XXX 1565. W przekładzie polskim: O
sprawach, dziejach i wszystkich innych potocznościach koronnych
Polskich. 16I 1 oraz Polska, czyli o położeniu, obyczajach,
urzędach Rzplitej Król. Pol. [przekład z łaciny W. Syrokomli].)
etc. rozprawiał. Wiesz? Kiedy zarzucam wzrok na przyszłość, widzę
jedno śmierć dla nas, tj. dla tych, którzy są mojego i Twojego
zdania. Rozważ dobrze, co chcę zawrzeć w tych krótkich słowach.
Ale przeto nie powinniśmy się strachać - gińmy, byleby była Ta,
dla której zginiemy, a o rodzaj śmierci nie pytać. Ale ten rodzaj
z Francji przybędzie.
Za miesiąc lub półtora pisz do mnie do Warszawy. Jeśli tu dłużej
pozostanę, to ci doniosę. Przestrzeń, która nas dzieli, jest
morderstwem dla myśli naszych. Jakże bym pragnął z Tobą pomówić.
Bądź co bądź, wiecznym Ci jest przyjacielem
Zyg. Kras."
Podczas pobytu Zygmunta w Wiedniu zaszło wydarzenie historyczne,
jak gdyby symbolizujące żałosny koniec legendy napoleońskiej: 22
lipca 1832 r. w pobliskim Schenbrunnie zmarł na gruźlicę płuc
Napoleon Karol Franciszek książę Raichstadtu - były król Rzymu i
niedoszły król Polski. Pogrzebowi "Orlątka" poświęcony jest
ostatni wiedeński list do Henryka Reeve'a:
"Wiedeń, 25 lipca 1832 r.:
...Szwadron huzarów poprzedzał trumnę, inny postępował za nią; i
trumna, i oba szwadrony przemknęły prędko, prawie galopem, nie jak
to we zwyczaju przy pogrzebach. Lud przyglądał się temu tłumnie,
ale widział niewiele poprzez dwa rzędy żołnierzy i bagnetów,
którymi ulice były obramowane. Potem żołnierze otoczyli kościół.
Przybytek Boga otworzył się tylko dla kilku wybitnych osobistości
i znikło w nim na zawsze ciało syna Napoleonowego*. (* W roku
1940, po zajęciu przez Niemców Paryża, Adolf Hitler pragnąc zyskać
sobie serca pokonanych Francuzów, spowodował przeniesienie prochów
księcia Reichstadtu z hitlerowskiego Wiednia do Paryskiego "Dóme
des Invalides", gdzie nieszczęśliwy książę spoczął obok swego
wielkiego ojca.) Inaczej wcale stać się nie mogło. Napoleon był
dziełem, dzieckiem rewolucji, sam niczem innem jak rewolucją, a
tacy ludzie nie zakładają nigdy dynastyj. Toteż syn jego był tylko
czemś przypadkowym. Umarł trzy dni temu w dwudziestym pierwszym
roku życia, z temi słowami na ustach: >>Nie ma nic między moją
kolebką a grobem<<. A jednak do łez mógł pobudzić widok tego
pogrzebu, przechodzącego tak szybko, jak przesunęło się w ciągu
chwil kilku tyle sławy i nadziei. Urodził się królem Rzymu, umarł
księciem Reichstadtu, a później cisza i zapomnienie...
Zyg. Kras."
Wyjazd Zygmunta z Wiednia do Polski nastąpił 5 sierpnia 1832 r.
Pożegnalny list do Gaszyńskiego przesycony jest melancholią i
złymi przeczuciami:
"Wiedeń,1832, 3 sierpnia.
... A teraz, kochany Konstanty, bywaj mi zdrowym i szczęśliwym.
Stoję jeszcze na rozstajnych dwóch drogach, z których jedna do
Europy, druga prowadzi do Polski i dalej. Ale pojutrze już na tej
jednej, ostatniej będę. Nie wiem, czy Twe listy dochodzić mnie
będą, czy moje wypuszczą do Ciebie, w każdym jednak razie nie wątp
o mnie ani jako o Twoim przyjacielu, ani jako o Polaku. Przeczucia
dość czarne mnie trapią, ale wahać się nie mogę, nie powinienem.
Pośpieszę uściskać mojego biednego chorego, zsiwiałego od zgryzot
i smutków Ojca. Co się dalej stanie, to Bogu wiadomo, mnie zaś to
tylko wiadomym, że nigdy w jarzmo podłości karku nie wprzęgnę.
Bądź zdrów, kochaj i pamiętaj.
Zyg. Kras."
Do Warszawy przyjechał Zygmunt dokładnie o tym czasie, jaki
oznaczył mu przed półrokiem ojciec-generał: 15 sierpnia, w dzień
imienin Napoleona i zmarłej matki. Odtąd jedynym źródłem
wiadomości o jego stanie fizycznym i psychicznym będą listy pisane
do Reeve'a.
"Warszawa, 15 sierpnia 1832.
Drogi Henryku!
Jestem w Warszawie, chory jak pies. Mam pijawki wkoło pleców i
oczy zaczerwienione jak potępieniec. Wyjeżdżam za kilka minut,
żeby się spotkać z moim Ojcem w naszym domu wiejskim (at our villa
- M.B.). Żegnaj mój drogi! Mam tylko tyle czasu, żeby napisać te
kilka słów i prosić Cię, żebyś zawsze był mi przyjacielem, choć
nadejdzie może czas, a z nim wiadomości, które sprawią Ci
przykrość.
Twój i to na zawsze
Zyg. Kras."
"18 sierpnia 1832 r. (Opinogóra)
Drogi Henryku!
Gdym otrzymał list Twój przed godziną, siedziałem w pokoju, który
mam zamiar Ci opisać. Ściany białe, bez obicia, w oknach firnaki
białe i zielone, wzdłuż ściany wspaniały fortepian, obok na stole
gotowalnia z litego srebra: czarki, zwierciadła i wszystkie
drobiazgi, służące do czyszczenia paznokci, zębów, włosów, itd.,
flakony pełne najwytworniejszych wonności; dalej stoi kominek z
dwoma małemi globusami, a obok błyszczą zawieszone na murze trzy
dubeltówki, dwa rogi myśliwskie, w złoto i kość słoniową oprawne,
pistolety wykładane srebrem, torby myśliwskie, rożki do prochu
itd. Dalej drzwi, dalej piec, dalej łóżko moje, stojące pod
kątem
do pieca, przykryte cienkim płótnem i szlafrokiem kaszmirowym. Tuż
obok łóżka olbrzymia szkatułka, napełniona podręcznemi
drobiazgami, w której po przybyciu znalazłem cztery tysiące
złotych (quarte mille fiorins) i gdzie złożyłem listy (Henriety
Willan). Dalej stoi biurko, gdzie wznosi się wazon ze
starożytnego
brązu z bukietem kwiatów w otoczeniu moich książek angielskich,
mojej pozytywki i krzyża z Koloseum, mego sztyletu i znanych Ci
rzeczy. To mój pokój. W chwili, gdym list Twój otrzymał,
siedziałem obok kobiety, która grała i śpiewała dla mnie - to pani
Z. (Amelia hr. Załuska - M.B.). Mój drogi, co powiesz na to
wszystko? Oto zostałem wielkim panem... To ojciec przygotował mi
to wszystko na mój przyjazd. Z okien moich widzę na wzgórzu zamek
gotycki, budowany dla mnie, z wieżą w rozety i z kolumnami
maurytańskimi, pod nim, w dole, trzy stawy i pełno zieloności.
Widziałem się z moim ojcem. Byłbyś zobaczył łzy, spływające po
jego bliznach i wąsach, gdy mnie przyciskał do łona. Później
poszliśmy razem do grobowca mojej matki, i tam wobec trumny, którą
ci opisałem w "Adamie", dał mi swoje błogosławieństwo. Słodkie i
święte jest błogosławieństwo ojca.
Pomyślisz może, czytając te słowa: >>Jest spokojny<<. A więc nie!
Mam gorączkę, spać nie mogę. Lecz niekiedy wspomnienia dzieciństwa
gromadzą się wokół mnie, i wtedy rzucam na chwilę ukojone
spojrzenie na te równiny, na te zboża polskie, kołyszące się
wkoło. Z oczyma mojemi nieco lepiej. Uściskaj Załuskiego, gdy do
niego pisać będziesz. Mój przyjacielu, mój dobry, mój drogi
przyjacielu, myśl często o mnie! Nic jeszcze nie wiem o
przyszłości, używam potrochu teraźniejszości. Zabiłem parę
bekasów. Żegnaj. Wierzchowiec arabski czeka na mnie; pogalopuję
sobie trochę. Zyg. Kras."
Zameczek gotycki z wieżą w rozety i z kolumnami maurytańskimi...
Cztery tysiące złotych florenów w szkatułce... Idealnie dobrane do
gustów i potrzeb urządzenie pokoju... Urocza hrabina Amelia przy
fortepianie, grająca i śpiewająca wyłącznie dla niego... Polowania
na dzikie ptactwo... Galopady na arabskim wierzchowcu... Oto
środki, jakimi generał Wincenty Krasiński utwierdzał swój rząd nad
duszą syna. Z korespondencji generała wojewody z administratorami
dóbr wiadomo, jak troskliwie przygotowywana była Opinogóra na
przyjęcie młodego dziedzica. Ale dla Zygmunta bardziej od
wszelkich uroków opinogórskich liczył się bezpośredni wpływ ojca.
Znowu za każdym niemal zdaniem w listach do Reeve'a wyczuwa się
obecność arcyzręcznego reżysera synowskich uczuć i postępków.
Chociażby owa nocna rozmowa przy trumnie Marii z Radziwiłłów
hrabiny Krasińskiej* (* O tym, że rozmowa odbyła się nocą,
informuje tradycja ustna, podtrzymywana wśród mieszkańców
Opinogóry.) - w scenerii tak świetnie odpowiadającej romantycznym
upodobaniom przyszłego autora Nie-boskiej komedii. O czym wtedy
rozmawiano, można się tylko domyślać. We łzach i uściskach ojciec
i syn powtórzyli sobie, zapewne, wszystkie perswazje,
usprawiedliwienia i zaklęcia, znane z ich wcześniejszej
korespondencji. Jeszcze raz powrócono do burzliwych wydarzeń z 4
grudnia 1830 roku, kiedy to rozdąsane pospólstwo Warszawy chciało
generała wojewodę (strach mówić!) po prostu powiesić. I do
tragicznej nocy 15 sierpnia 1831 roku, kiedy tak okrutnie
zamordowano dzielnego dowódcę szarż szwoleżerskich z lat 1813-1814
generała Antoniego Jankowskiego, doskonale znanego młodemu
Krasińskiemu z domu ojca i z napoleońskiej legendy. Zapewne
jeszcze raz przyzwał generał Krasiński z opinogórskich portretów
dostojne cienie przodków karmazynów, aby przeciwstawić je w oczach
syna okrwawionemu piekielnemu widmu Lelewela. W płaczu na piersi
ojcowskiej, w wyzwalających i oczyszczających dziecinnych łzach
roztopiły się ostatnie wątpliwości Zygmunta i spłynęło na niego
wielkie ukojenie.
W pierwszych względnie spokojnych dniach pobytu na wsi stałym
miejscem dumań generałowicza poety (lubią o tym opowiadać
wycieczkom szkolnym muzealni przewodnicy) był romantyczny
cmentarzyk opinogórski z dwiema świeżymi mogiłami: szwoleżerskiego
lekarza barona Girardota i księdza Chiraniego.
"Ukląkłem na grobach przyjaciół z lat moich dziecinnych by modlić
się i rozmyślać - pisał Krasiński 20 sierpnia do Reeve'a. - Wkoło
cmentarza przelewają się fale kłosów, nic, tylko kłosy, nie
ocienione niczym; ani jedna kępa drzew nie wynurza się ponad ten
ocean zboża. Wiatr północny wyje i zrywa w dole na widnokręgu
chmurę po chmurze, wznosi je aż do słońca, a później strąca z
wysokości nieba. Błękit ukazujący się między chmurami, blady jest,
powietrze chłodne, kilka modrzewi kołysze się koło mnie, a jednak
spokój panuje w mem sercu i modlitwa moja prostszą drogą dochodzi
do Pana niż te, które szeptałem przed laty na szczycie gór i nad
brzegiem morza, bo ci, którzy śpią wkoło mnie, kochali mnie
niegdyś..."
Ale gorejącemu sercu Zygmunta nie sądzony był długi spokój. Ledwie
przycichły nieco, pod wpływem opinogórskich balsamów, jego
zmartwienia o ojca i ojczyznę, a już popada w nową duszną udrękę -
tym razem miłosną. Jeszcze wczoraj miał w myślach tylko jedną
kobietę: Henrietę Willan ("twarz cudzoziemki goni za mną aż do
trumny mojej matki") - a oto już poddaje się cały powracającej
fali uczuć do pięknej "cioci" Amelii Załuskiej: "Zaszła zmiana w
scenie mojego widzenia [...] Namiętności są błaznami, którzy drwią
ze mnie. Nienawiść stała się miłością, a później? Później było to
w pewien piękny poranek. Oto moja ostatnia strofka, przyjacielu.
Zrozum i lituj się nade mną! Znowu kilka chwil szczęścia, a
później przyjdzie skrucha i kara. Nie mam anioła stróża jak
Schelling*, (* Schelling Friedrich Wilhelm Joseph [1775-1854].
Filozof niemiecki - jeden z czołowych inicjatorów filozofii
romantycznej. Jego pisma wywarły duży wpływ na romantyków
polskich.) lęgnę się pod skrzydłami szatana..."
W następnym liście do Reeve'a - jeszcze wyraźniejszy opis nowej
sytuacji uczuciowej: "A więc nie znałem kobiety, o której tyle
mówiłem. Zobaczyłem ją znowu i pokochałem. Przyszła do mnie z
przebaczeniem na ustach. Wtedy opowiedziałem jej o swojej miłości
lat dziecinnych, o późniejszej udręce, zazdrości, nienawiści,
cztery lata trwającej, później o mej miłości (obecnej); bo takie
jest już moje przeznaczenie, że nigdy nie mogę ujrzeć tej kobiety,
by jej nie kochać..."
Zygmunt nie ma już teraz czasu na rozpatrywanie swoich win wobec
powstania listopadowego ani na przeprowadzanie pogadanek
uświadamiających z chłopami opinogórskimi, co sobie planował przed
opuszczeniem Genewy ("z chłopami naszymi długie będę miał rozmowy,
u ich ognisk zasiędę..."). Pochłania go bez reszty namiętne
uczucie do powabnej kuzynki. Znowu zachwyca się jej "wysmukłą i
majestatyczną kibicią", jej "włosami brunatnymi, lśniącymi,
uwitymi w pukle", jej "oczami czarnymi, palącymi, pożerającymi jak
oczy Południa". Znowu wpisuje jej do sztambucha miłosne wiersze i
poematy. Nie myśli wcale o tym, że stara się uwieść żonę niedawno
pożegnanego przyjaciela, dla którego przesyła czułe uściski w
każdym liście do Reeve'a. Jeśli ma nawet na ten temat jakieś
skrupuły, to głuszy je "wrzącą herbatę z rumem" i rozkosznymi sam
na sam z panią Amelią w zacisznych alejkach parku opinogórskiego.
Ale hrabina Załuska wcale nie zamierza angażować się w miłosną
awanturę z młodszym o osiem lat kuzynem. Tak jak poprzednio ma mu
do zaofiarowania tylko uczucie siostry do brata. - "Nic nie
wymogła na mnie, ani ja na niej - żali się generałowicz w liście
do angielskiego przyjaciela. - Pozostaliśmy na miejscach, które
los nam przeznaczył".
Romantyczna sielanka opinogórska ciągnęła się prawie przez
miesiąc. Przerwał ją nagle huk pioruna, od którego zatrząsł się
cały świat Zygmunta. Lapidarne ujęcie nowiny przekazanej Reeve'owi
w liście z 5 września nie osłabiły jego dramatycznej wymowy:
"Za cztery dni jadę do Petersburga! Jesteśmy przyjaciółmi na
śmierć i życie, Henryku! Bóg by Cię pokarał, gdybyś przestał mi
być przyjacielem... Żegnaj. Napisz mi do Petersburga poste
restante. Przyjaźń nasza nie jest tego rodzaju, by przypadek mógł
ją przerwać; jakiegoś określonego faktu trzeba, by ją zniszczyć,
lecz bez tego zerwanie jej byłoby zbrodnią. Ja zawsze Twoim
przyjacielem zostanę.
Zyg. Kras.
5 września 1832, Opinogóra"
I melancholijne postscriptum:
"Wszystkim moim przyjaciołom w Europie pożegnanie".
Doprawdy, nazbyt już surowo obchodzi się los z tym
dwudziestoletnim chłopcem o nadmiernie wybujałej wyobraźni! Teraz
Zygmunt już nie układa dramatu, życie go w tym wyręcza.
Generałowicz wie doskonale, jak przerażą się i zmartwią jego
wyjazdem do Petersburga najserdeczniejsi przyjaciele: Reeve i
Gaszyński, jak zareaguje na to cała paryska emigracja, z jaką
satysfakcją przyjmie to do wiadomości petersburski czynownik Leon
Łubieński!
On, Zygmunt Krasiński, wnuk naczelników konfederacji barskiej, syn
dowódcy Polskiej Gwardii Napoleona - z hołdem do stolicy carów!
Czy można wyobrazić sobie coś potworniejszego, coś bardziej
absurdalnego?! On, który nawet swój powrót do podbitej Polski
starał się ukryć przed światem! On, który, po wiele razy zapewniał
swych przyjaciół, że "nigdy nie wprzęgnie karku w jarzmo podłości"
i nie ugnie czoła przed gnębicielami ojczyzny! On, który ledwie
przed miesiącem pisał do Konstantego Gaszyńskiego: "Pamiętaj
plunąć na moją pamięć, jeśli kiedy posłyszysz, żem od nich co
przyjął, żem którego z nich rękę ścisnął lub ukłonił się!" - Teraz
ma jechać z pokłonami do cara?! Czymże jest piekło Dantego wobec
udręczeń moralnych Zygmunta Krasińskiego?!
I znowu ma to do zawdzięczenia swemu uwielbianemu Papie! Nie
wiadomo nawet dokładnie, skąd wziął się ten pomysł podróży do
Petersburga. Najprościej byłoby założyć, że tak samo, jak w
wypadku Łubieńskich, generał Krasiński musiał ulec woli
zwycięskiego cesarza i oddał mu syna w charakterze dobrowolnego
zak