Brandys Marian - cz6 Ogień i popiół

Szczegóły
Tytuł Brandys Marian - cz6 Ogień i popiół
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Brandys Marian - cz6 Ogień i popiół PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Brandys Marian - cz6 Ogień i popiół PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Brandys Marian - cz6 Ogień i popiół - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marian Brandys Ogień i popiół Cz. VI cyklu "Koniec świata szwoleżerów" Po wielkich pożarach dziejowych ognie dziedziczą poeci. Popioły - uczeni Wincenty Rzymowski Polskie arcypolskie Opowieść o dawnych gwardzistach Napoleona wchodzi w fazę ostatnią. Powstańcza wojna się skończyła. Francuski minister spraw zagranicznych, generał Sebastiani, w którego obietnice tak święcie wierzyli wodzowie powstania listopadowego, wypowiedział już w parlamencie paryskim swe historyczne słowa: L'ordre regne a Varsovie. (Porządek panuje w Warszawie). Przez kraje niemieckie wloką się kolumny bezdomnych zaproszonych wygnańców polskich. Okupowana przez zwycięzców stolica "rewolucyi" dźwiga się powoli do nowego życia - o wiele trudniejszego i bardziej zniewolonego niż w przedwojennym Królestwie Polskim. Po zamilknięciu ostatnich hałasów wojny przystępuje do wykonania swych zadań cicha i zwinna policja. Warszawskie więzienia znowu są wypełnione "zbrodniarzami stanu" czekającymi na wyrok. Generał Wincenty Krasiński, generał Tomasz Łubieński inne "osoby nie skompromitowane" w oczach Mikołaja "podżeganiem do powstania", odbudowują w zbożnym trudzie stosunki służbowe, handlowe i towarzyskie między Warszawą a Petersburgiem. W Paryżu i w Brukseli - w atmosferze "przekleństwa i kłamstwa, niewczesnych zamiarów, za późnych żalów, potępieńczych swarów" - formują się pierwsze zręby Wielkiej Emigracji. W ostatnich partiach szwoleżerskiej opowieści zmieniają się jej rytmy i poszerzają się jej perspektywy. Nie ma już czasu ani miejsca na żmudne odtwarzanie brakujących ogniw w biografi "szwoleżera złej konduity" Walentego Zwierkowskiego ani na drobiazgowe wnikanie w zależności między postawą moralno-polityczną generała Tomasza Łubieńskiego a pretensjami finansowymi Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka" do skarbu cesarskiego w Petersburgu. Jedynie syn szwoleżerski Zygmunt Krasiński pojawiać się będzie nadal w całym bogactwie swych wewnętrznych dramatów i kontrowersji. Jest to konieczne dla wykazania ścisłego związku między powstańczym niedoczynem dawnych gwardzistów Napoleona a wielkim dramatem polskiego romantyzmu: Nie-Boską komedią. W ostatnich miesiącach pobytu Zygmunta Krasińskiego w Genewie zaszedł fakt o wielkim znaczeniu dla jego światopoglądu i późniejszej twórczości. W drugiej połowie listopada 1831 roku w pobliskim francuskim Lyonie wybuchło powstanie tkaczy jedwabiu, pokrzywdzonych w swoich nędznych zarobkach. 21 listopada robotnicy zakładów "Croix Rousse" wywiesili czarną chorągiew z napisem: Vivre en travaillant ou mourir en combattant (Żyć pracując albo umrzeć walcząc) - i uzbrojeni w co kto miał, wyszli na ulice. Po trzech dniach walk ulicznych zbuntowany proletariat zawładnął mostami i miastem, z którego uszedł w popłochu garnizon wojskowy. Przez blisko dwa tygodnie Lyon pozostawał w rękach powstańców. Dopiero 3 grudnia musiał skapitulować przed silnym korpusem ekspedycyjnym, dowodzonym przez ówczesnego ministra wojny Królestwa Francuskiego marszałka Soulta, (tego samego napoleońskiego Soulta, którego "portret w zbroi" wisiał na honorowym miejscu w gabinecie generała Wincentego Krasińskiego). Dochodzące do Genewy odgłosy wypadków liońskich silnie oddziaływały na wyobraźnię szwoleżerskiego syna. 25 listopada, a więc w szczytowym punkcie robotniczej ruchawki pisał do przebywającego w Londynie Reeve'a: "Cały Lyon ogarnięty powstaniem. Robotnicy z fabryki jedwabiu wzniecili bunt, spalili wszystkie jedwabne towary a także krosna do tkania; przepędzili z Lyonu trzy tysiące żołnierzy z wojsk liniowych i rzucili do Rodanu wszystkich gwardzistów narodowych jakich napotkali na swej drodze [...] Po obu stronach poległo 1500 ludzi. Rewolta aż do chwili obecnej nie przybrała obrotu publicznego, spowodowała ją po prostu krańcowa nędza klasy robotniczej, której zarobki chciano jeszcze obniżyć..." W tydzień po stłumieniu powstania tkaczy - w liście do Reeve'a z 11 grudnia - generałowicz znowu powraca do tego tematu, aby opowiedzieć kochanemu Henrykowi o przygodzie, jaką przeżył podczas wycieczki do położonej w pobliżu Genewy miejscowości Fernay. Gdy wstąpił do tamtejszej gospody, "głównie po to, aby przeczyścić sobie fajkę", urzekła go atmosfera mrocznej izby, wypełnionej podpitymi chłopami i żołnierzami - rozprawiającymi hałaśliwie o wypadkach w Lyonie. Zaczął rozmawiać o tym samym z "ognistą brunetką", pełniącą w oberży funkcje kelnerki i pomywaczki. Jej ustosunkowanie się do "rebeliantów" liońskich zaskoczyło go tak bardzo, że zapragnął całą tę rozmowę, słowo po słowie, powtórzyć angielskiemu przyjacielowi: "Dobrze zrobili, Panie! - zawołała czarna, wykręcając ścierkę w ręku, jak gdyby skręcała szyję dziecku; oni chcą równości. Od dawna już przyrzekła się nam równość w niebie, niechże więc się zacznie od równości na ziemi. - Nie będzie równości w niebie, odpowiedziałem, jak tylko za cenę nierówności na ziemi, i zaręczam wam, że wy wszyscy pragniecie nie równości, ale tyranii. - Och tak - odrzekła brunetka z przebiegłym uśmiechem - tak, my o tym dobrze wiemy, że równość nie może być na tym świecie, ale czyż nie dość długo zginaliśmy kolana przed wami? Każdy ma swoją rolę (do odegrania), na każdego przychodzi jego kolej! Do diaska! I wybuchnęła śmiechem, który mnie o dreszcz przyprawił. Była to przedstawicielka ludu o oczach młodej dziewczyny, a z sercem tygrysa i głodem w piersiach. - A więc chcecie, abyśmy się stali waszymi niewolnikami, a wszystko to dlatego, abyście mogli jeść, pić i ogrzać się, a wtedy powiecie: będziemy szczęśliwi! Nie wierzcie w to, nie ma szczęścia na ziemi! - Ach! Wiem ja i o tym, Panie - odrzekła dziewczyna, potrząsając swym rondlem - ale lepiej jednak zjeść dobry obiad niż zły, a zresztą pora już, abyśmy zajęli wasze miejsce! Od iluż to wieków je zajmujecie?! - W jej rozszerzonych błyszczących źrenicach płonęła rządza zemsty za wszystkie upokorzenia, jakich doznawała zamiatając pokoje, podając talerze czy świadcząc posługi gościom oberży..." Rozmowa w Fernay wstrząsnęła dwudziestoletnim hrabiczem. Jego biografowie są zdania, że to właśnie wtedy ogarnął go ów wielki strach, który miał mu już towarzyszyć do końca życia: strach przed krwawym odwetem ludu na arystokracji. Kiedy wkrótce po wybuchu liońskim Reeve doniósł mu w liście o niepokojach w Londynie, wywołanych epidemią cholery, młody Krasiński kreślił w odpowiedzi przerażającą wizję "pomsty motłochu", wylęgłą w poetyckiej wyobraźni: "Cholera zabiera w Londynie trzynaście osób na piętnaście. A lud powie: >>Jak to? Ci, którzy są bogaci, mniej umierają niż my. Oddzielają się od innych, mają lekarzy i pomoc. Ale jeśli my mamy już umrzeć, zemścimy się przynajmniej dzisiaj! Do bitwy! Naprzód piki i siekiery! Rozbijamy okiennice domów! Niech dywany wylatują z domów rozdarte na kawałki i obsypią kwiatami ulice jak w dzień i święta! Dzieci i żony nasze wiją się w kurczach, konają nędznie na barłogach. Niech łup wzięty na bogaczach otoczy je w ostatniej godzinie! Naprzód, naprzód! Cholera czyni spustoszenie między nami. Zabijajmy, zaczynajmy! [...] Sztandar ludu to głowa potrząsana w powietrzu na pice. Palcie i burzcie! Niech każdy ma do zaniesienia w wieczność swoją miarę zbrodni. Szlachta, stan trzeci, biedni i bogaci, ściągnęli nieszczęścia na swe głowy, gdyż Jezus Chrystus wybrał ich sobie jako lud swój, a oni nie umieją czekać na swego króla. Za kawał mięsa, za kielich wina, za sztukę złota wyrzekają się swego dziedzictwa<<". Przeżycie w Fernay każe młodemu Krasińskiemu zrewidować w sposób ostateczny pogląd na powstanie w Polsce. "Jak Świętemu Pawłowi łuski z ócz, tak i mnie podobnie z ócz w dół padły urojenia, omamienia". Teraz już nie wątpi, że nie mylił się jego bohaterski ojciec, kiedy mu tłumaczył, iż wszystko, co działo się w Warszawie, począwszy od Nocy listopadowej, działo się z innych, przynajmniej pobudek, z pragnienia "żeby ci, co posiadają, nie posiadali, a ci co nie posiadają, żeby posiadali". Przeklęty stempel francuski skaził piękną narodową sprawę! Czyż nie miał racji czcigodny hrabia Jan Jezierski, opluwając przed Zygmuntem warszawskich "Dantonów i Robespierre'ów"? Niechże Reeve jeszcze raz się dowie i dobrze sobie zapamięta, że "Lelewel jest łotrem, co chciał wprowadzić szał i występki zachodu do łona czystości, żywych wierzeń, podniosłości Północy, a wszyscy Polacy, bawiący (na emigracji) w Paryżu, są albo ludźmi wyrachowanymi, albo też mają słabe głowy..." Przeklęty stempel Francji!... Przeklęte nauki Saint-Simona*!... (* Claude Henri hrabia de Rouvroy de Saint-Simon [1760-1825], francuski filozof i myśliciel, jeden z głównych ideologów rozwijającego się ówcześnie radykalnego ruchu społecznego, który później nazywany będzie socjalizmem utopijnym.) - to powtarza się w listach po parę razy. "Saint-Simoniści są antychrystami naszego wieku [...] Są przedstawicielami upadku naszej społeczności, ostatniem słowem naszego rozwoju; na wpół przebiegli, na wpół fanatyczni, najszlachetniejsze, najwyższe uczucia układają w formułki matematyczne..." Czyż Reeve nie odczuwa pogardy i czasami współczucia dla biednej ludzkości zakneblowanej w Rosji, a wyją we Francji i Anglii słowa, których nie rozumie?... Lecz są inni ludzie, którzy ich (saintsimonistów) słyszą, którzy ich podziwiają, i z ich pomysłów wytworzą rzeczywistość!... To banda Lelewela, warszawscy klubiści, którzy na emigracji nadal żądają "odmian towarzyskich" w myśl wskazań czerwonego hrabiego Saint-Simon. To oni od początku, rozbijając jedność narodu, pomagali Mikołajowi. W roziskrzonej od nienawiści wyobraźni hrabicza-poety francuski saintsimonizm wiąże się z rosyjskim caratem w złowieszczy spisek uknuty na zgubę świata: - "Utrzymuję i wierzę w to, że społeczeństwo nasze znika i zginiemy wszyscy w okropnych wstrząśnięciach. To wiara moja; szczycę się nią, gdyż walka, którą będziemy musieli stoczyć, doda sił memu sercu. Wiem - zginę, lecz cóż to znaczy? Przysięgam Ci, Henryku, że na tym świecie widziałem dotychczas tylko podłości. Był traf szczęśliwy, że spotkałem Ciebie na swojej drodze. Ty masz duszę nie z materii, lecz oni wszyscy - Mikołaj jak i Saint-Simon to błoto, błoto..." W innym liście do Reeve'a z tego czasu - smutne słowa o sobie: "Mam zaledwie lat dwadzieścia, a już wstręt poczułem do tej gospody ziemskiej i wzdycham do pałacu niebieskiego. Mam zaledwie lat dwadzieścia, a już przeszedłem przez tysiące cierpień, ciało moje znosiło katusze, lecz dusza więcej cierpiała. Niczego nie dokonałem, a dokonać mogłem, bo przecież Bóg dał mi ramię i serce, z których żadne nie drży w godzinie niebezpieczeństwa. Pieśni moje rozwiały się w powietrzu. Gdy się urodziłem, ziemia mi się uśmiechała, lecz inaczej było za dni mojej młodości. Nie skarżę się, nie przeklinam swego losu, lecz niekiedy, w godzinie wieczornej, zamykam oczy, życząc sobie, bym się nie obudził więcej. Ty jeden wiesz, kim jestem, znasz i błędy moje, i siły. Przybywaj prędko!..." Tak! Tylko przyjazd do Genewy drogiego Henryka mógł złagodzić męczarnie fizyczne i duchowe Zygmunta: "Oczy mnie bardzo bolą. Być ślepym! Nie jestem Miltonem *. (* John Milton (1608-1674), wielki poeta angielski, w czterdziestym czwartym roku życia utracił wzrok. Swoje najsłynniejsze dzieło: Raj utracony napisał już jako niewidomy.) Niech Bóg mnie przed tą próbą uchroni! Przybywaj! Dnie są piękne, wiosna na widnokręgu, a jezioro jest jak za dni naszej młodości. Przybywaj! Z żaglem lub z wiosłem suńmy po lazurze lub kołyszmy się wśród spienionych fal! Widzę, jak przybywasz. Ciągniesz za sobą widmo, które wyśmiewa się ze mnie i mówi: >>Żadna kobieta na ziemi nie kocha ciebie<< (aluzja do Henriety Willan, która zrażona niezdecydowaniem Zygmunta ostatecznie z nim zerwała - M.B.). Niech i tak będzie! Oddałbym wszystko za czarne opium. Zasnąć i marzyć o życiu, rozkoszy, męce, walkach morskich i bitwach - burzach i o dniach pogodnych, o całym świecie, w którym ja byłem bohaterem. Żegnaj! Jeśli ktokolwiek Cię kocha, to ja. Zyg. Kras." Reeve nie pozostał głuchy na wezwanie Zygmunta. W początkach marca 1832 roku zjechał do Genewy, aby spędzić z polskim przyjacielem ostatnie tygodnie jego pobytu w Szwajcarii. W tym samym czasie odezwał się z Paryża najserdeczniejszy druh Zygmuntka z lat szkolnych i uniwersyteckich, Konstanty Gaszyński, były porucznik saperów w powstańczym korpusie generała Giełguda, a ostatnio - uchodźca polityczny we Francji. Pierwszy po rocznej przerwie znak życia od przyjaciela z lat "sielskich anielskich" wywołuje u generałowicza poety erupcję wzruszeń i wspomnień: "1832, Genewa, 9 marca. Drogi Konstanty! Jakże to przeszło wszystko - i dzieciństwo i młodość; pamiętasz erę fajkową i wieczorne rozmowy, i romanse nasze, pracę moją, wiersze Twoje, łowy opinogórskie, przechadzki w ogrodzie warszawskim, zazdrości i miłości moje. Smutne zatargi w uniwersytecie, pośród których Ciebie jednego przyjacielem i obrońcą miałem. Gdzie to wszystko się podziało? Gdzie ojczyzna, gdzie tyle dusz szlachetnych, gdzie tyle krwi polskiej? Dawnom nie wylał łzy jednej, sądziłem, że ich źródło wyschło we mnie, bo mózg mój spiekły od dawna, ale dziś zapłakałem, odbierając Twój list, czytając pismo przyjaciela. Jako duch co powstaje z grobu, takeś zawitał do mojej duszy. Wygnańcze za świętą sprawę Polski, bądź mi błogosławiony! - jako Cię kochał Zygmunt, tak cię zawsze kocha. Jeśli usłyszysz, że mnie potwarzają, nie broń mnie, ale pomyśl: >>to kłamstwo<<. Znałeś mnie i znaj mnie dotąd. Gorzkie przetrwałem chwilę. Jakom zaczął nieszczęśliwie życie, takoż się ono ciągnie i dalej tym samym wątkiem. 25 marca przeszłego roku wróciłem z Włoch do Genewy i dotąd tu siedzę. Ten cały czas poszalałem, przebolałem, przechorowałem. Wszystkich sposobów używałem, by dostać się do was, ale silniejsze nad moje ramiona, zapory drogę mi zajęły; musiałem słuchać o Waszych bojach i siedzieć na miejscu. Zaprawdę Ci powiadam, że mi dnie i noce na gorączce z początku, później na szaleństwie zeszły. Wycierpiałem za winy wszystkich przodków moich, teraz nadszedł czas odrętwienia. Los, który mnie zawsze towarzyszy, i teraz nie odstępuje mnie. Za dwa miesiące muszę wrócić tam, gdzie brzęczą kajdany, do krainy mogił i krzyżów! Tam na grobie Polski modlić się będę! Mam przeczucie, że nie dotrzymam oburzeniu mej duszy. Sybir mnie czeka. Tam zastanę rodaków... [...] Tego listu, proszę, byś nikomu nie pokazywał i nie mówił co w nim jest, jeśli mnie kochasz. (Te zaklęcia o dyskrecję, które powtórzą się i w następnych listach, wynikały zapewne stąd, że Krasiński wstydził się przed emigracją paryską swego powrotu do Polski zniewolonej, kiedy przedtem tak długo i uparcie wzbraniał się przed powrotem do Polski walczącej - M.B.). Pisz. Na pół ślepy jestem i oczy piekielnie mnie bolą. Pisz natychmiast. Mój adres jest: Au Molard, chez Mr Le Grande, Geneve. Wierzaj, że ten, który cię kochał dzieckiem, kocha Cię i teraz, kocha z całej duszy, mój drogi Konstanty). ...A wtenczas znowu radość, weseli dawnego szczęścia będziem obraz mieli Ożyję w Twoim, Ty w moim wspomnieniu* Zyg. Kr." (* Jest to fragment sonetu napisanego przez K. Gaszyńskiego w październiku 1829 r. na pożegnanie opuszczającego Polskę Z. Krasińskiego.) Pomimo obecności w Genewie umiłowanego Henryka Reeve'a z którym rozmowy pochłaniały mu mnóstwo czasu, pomimo piekielnego bólu oczu, uniemożliwiającego pisanie - Zygmunt podtrzymuje kontakt listowny z Konstantym Gaszyńskim przez cały marzec i kwiecień, aż do swego wyjazdu z Genewy. "1832, Genewa, 17 marca Drogi Konstanty! Odebrałem Twój list z 13 marca. Konstanty! Konstanty! Przeszła młodość moja - po części na rzeczywistości, a ona rzeczywistość tyle była gorzką, że czasami zdawała mi się złudzeniem złego ducha. Ani ty do mnie, ani ja do Ciebie dostać się nie mogę; związane mam i ręce, czuwają nade mną, paszportu mi nie dadzą, szpiegów tu niemiara - niechże się choć raz wynurzę! Ha, jakże ich nienawidzę, nie cierpię tych Moskali! Pamiętaj plunąć na moją pamięć, jeśli kiedy posłyszysz, żem od nich co przyjął, żem któremu z nich rękę ścisnął lub ukłonił się. Zawiścią dzikiego człowieka ku nim goreję; rad bym zaśpiewać im w oczy pieśń wodza z puszczy Ameryki wybierającego się na boje z niecierpianą hordą - z łukiem w ręku i z maczugą sunie po zielonej łące i woła: >>Krew waszą żłopać będę, a z waszych włosów porobię ozdoby, z którymi igrać będą moje dzieci<< *. (* Widać tu wpływ niezwykle popularnych w owym czasie powieści indiańskich pisarza amerykańskiego Jamesa Fenimore Coopera [1789-1851], którego książki pozostały do dziś ulubioną lekturą młodzieży. Warto dodać, że James Fenimore Cooper po upadku powstania listopadowego był wiceprezesem Komitetu Amerykańsko-Polskiego, opiekującego się emigracją popowstaniową.) Jadę nie długo do Polski, tam ich szarańcza zaległa nasze niwy; przejdę między nimi z dumą człowieka, pana zwierząt; w Warszawie trzech dni nie będę, do Opiniogóry pojadę, tam z chłopami naszymi długie będę miał rozmowy, u ich ognisk zasiędę, z ich czar piwo pić, i będę im mówić o Bogu i o heretykach-schizmatykach - rozumiesz mnie. Jeśli będę mógł wydobyć się z ujarzmionego kraju po kilku miesiącach, to wrócę do Europy; wtedy Konstanty, zobaczymy się. Ale wątpię - tygrys swych ofiar nie wypuszcza nigdy. Mam przeczucie, że Sybir zamknie mój zawód zmarzłymi wroty. Znasz mnie, że mam duszę ognistą, niespokojną w łonie, to łono za dobrą jest dla niej chatą, ona zawżdy pnie się na lica: w słowach, w spojrzeniach, w rumieńcu na wierzch się wydobywa. Nie wytrzymam. Zresztą niechaj wola Boga się dzieje, jeślim nie walczył z bracią, niechaj przynajmniej wycierpię to, co oni... Kiedyś, Konstanty, miłość i sława bywały moimi bóstwami; pierwsza jako mgła się rozeszła, zamiast drugiej doczekałem się hańby. Jednak nie powiem, by we mnie wygasła poezja. Jeszcze nie raz natchnienie wraca. Napisałem tego roku dużo rzeczy, wszystkie gorączką i rozpaczą napiętnowane, ale teraz czas nadchodzi, by wziąć się do poezji czynów... Będę tym, czym Bóg mnie stworzył - dobrym Polakiem zawżdy i wszędy! O kajdany, o śmierć nie dbam, ciało w ich ręku, ale dusza - nie! Na wpół oślepłem, ledwo widzę litery. Bóg da, by to przeszło, bo mi to jest męczarnią... Zyg. Kr. Zaklinam Cię, byś nikomu listów mych nie pokazywał!" "1832, Genewa, 22 marca Drogi Konstanty! Odebrałem Twój list z 17 marca. Nie unoś się tak nadzieją w szczęście i wiarę w powodzenie (prawdopodobnie Gaszyński entuzjazmował się planami insurekcyjnymi radykalnych odłamów emigracji - M.B.). Dzieło ogromne nigdy w krótkim czasie się nie dopełni, tysiące cierpień trza by zbawić naród jaki; by zbawienie nastąpiło na ziemi, trzeba było śmierci Boga. Nic dobrego, szlachetnego na tym świecie bez długiej boleści, bez długich trudów. Mam ja czas jechania do Polski i wrócenia z niej. A potem czy sądzisz, Konstanty, że należy wszystkim ziemię ojczystą opuszczać? Moskalom zwycięzcom i trupom naszych braci ją zostawić w udziale? Nie! Kto może, ten winien pójść oglądać te mogiły i krzyże, te pobojowiska, te gruzy i starać się, by w dniach odrętwienia, następujących zwykle po zdobyczy i ujarzmieniu, nie upadł duch narodowy, nie zapomniał sam o sobie polski wieśniak, że jest Polakiem. Zresztą mimo chęci mojej jadę do Polski, ale muszę, bo to jest obowiązkiem, a gdybym nawet tego za obowiązek nie uważał, musiałbym jeszcze, bom otoczony takimi, którzy mnie nie wypuszczą, i właśnie by raz na zawsze się uwolnić, muszę pojechać do Ojca i długie mieć z nim rozmowy. O Kazimierskim mi piszesz*, (* Redaktor Wojciech de Biberstein Kazimierski vel Kazimirski - jeden z najbardziej radykalnych działaczy Towarzystwa Patriotycznego - był kolegą ze studiów Z. Krasińskiego i K. Gaszyńskiego. Przed powstaniem Kazimierski - jak już wspomniałem - pełnił funkcje bibliotekarza w domu generała Wincentego Krasińskiego.) że jest w Paryżu; to klubista, przynajmniej tak mówią. Powiedz mu ode mnie, że jego Lelewel Polskę zgubił... Ledwo mogę pisać. Zacząłem kurację nieznośną na oczy, kąpiele lodowate, pigułki, maści... etc. etc... Zyg. Kr." Wyjazd szwoleżerskiego syna z Genewy nastąpił 4 maja 1832 roku. W pierwszym etapie podróży towarzyszył mu Henryk Reeve, który wybierał się przez Włochy, Niemcy i Francję z powrotem do Anglii. Zygmunt był smutny i chory. Henryk - pogrążony w melancholijnych rozważaniach. Obaj przyjaciele rozumieli, że opuszczenie beztroskiej Szwajcarii będzie dla każdego z nich ważną cezurą życiową. Zygmunt drżał na myśl o wrażeniach, jakie oczekują go w Polsce, Henryk wracał do ojczyzny, aby po romantycznych burzach studenckiej młodości zająć się urządzaniem solidnej mieszczańskiej egzystencji. "Musimy porzucić nasze wyspy Kalipsy* (* Kalipso - nimfa wyspy Ognia - próbowała zatrzymać u siebie Odyseusza w jego drodze powrotnej do Itaki, ofiarując mu swoją miłość i wieczną młodość.) i zmierzyć się z niebezpieczeństwami burzliwego archipelagu - pisał Reeve z tej podróży do matki. - Droga do naszej Itaki jest niebezpieczna i długa..." Z podróży przez Włochy zachowały się dwa listy Zygmunta do ojca. "14 maja 1832. Mediolan. W tej chwili odbieram list drogiego ojca, który z Turynu przesłany przez Obreskowa*, (* Aleksander Michajłowicz Obreskow reprezentował cesarstwo rosyjskie w królestwie Sardynii, którego stolicą był Turyn.) zastał nas jeszcze w Mediolanie. Bogu dzięki, że Papa zdrów. W Turynie nie byłem na dworze, naprzód dlatego, że żadnych listów (polecających) nie było, gdyż dopiero teraz nadeszły, a potem nigdy by moje oczy mi nie dozwoliły prezentować się królowi*, (* Ówczesny król Sardynii Karol Albert Sabaudzki był wnukiem Franciszki Krasińskiej - a więc dalekim krewnym Krasińskich z Opinogóry.) gdyż okulary ciemnobłękitne nosić muszę i mocno cierpię. Od półtora roku już wciąż jestem słaby to na to, to na owo; im bardziej wzrastam w lata, tym bardziej widzę, żem podobnego układu do Papy, to jest, że umysłowe kłopoty wnet na ciało moje wpływają. Prosiłbym bardzo Papę, żeby był łaskaw na komorze, jeśli może, ułatwić nam przejazd, bo nic nie mamy (do oclenia), a czasu szkoda. Listy teraz są niewiele więcej od języka niemych; trza być przy sobie, ale z daleka i przywiązanie, i uczucia tracą na wyrażeniu, które zawsze jest słabym w porównaniu z myślą... Biedny Chiarini i biedny Girardot!*. (* Pptk Franciszek baron Girardot, dawny lekarz korpusu szwoleżerów, wieloletni domownik generała Krasińskiego, zmarł w Warszawie w czasie powstania; ks. Alojzy Ludwik Chiarini, wychowawca Zygmunta - w parę miesięcy po nim [28 lutego 1832 r.]. Obu ich pochowano na cmentarzu w parku opinogórskim.) Tam przynajmniej, gdzie oni śpią teraz spokojnie, tam żwir i murawa, ale ludzi nie ma i dobrze im. Ściskam Ojca drogiego całą siłą duszy mojej. Niechaj Bóg wreszcie wyjrzy zza chmur i błogosławi Mu i nam. Zyg. Kr." "1832 r. Wenecja, 22 maja Kochany Ojcze! Z Mediolanu we trzy dni przez Weronę, Wicenzę i Padwę przybyliśmy do Wenecji. Tu zacząłem brać kąpiele z wody słonej morskiej i mam nadzieję, że pomogą mi na oczy. Wenecja jest miasto pełne dziwów, wspomnień i smutku. Gondole czarne całe gdyby trumny. Zręczność gondolarzy nie do pojęcia, morze wokoło spokojne, jak gdyby lękało się ludzi, którzy tak odważnie i czarodziejsko na nim osiedli... Lew z brązu, który się wznosi na filarze z porfiru na placu św. Marka, zda się jeszcze być panem morza, ale na dół spojrzeć, aliści u jego stóp żołnierz Austriak się przechadza i domyślić się snadno, iż ten lew już nigdy nie będzie panował. Chciałbym być już w Opinogórze; choć piękne zwiedzam krainy, coś mnie popycha ku Polsce, ku Ojcu, i niewiele też mam pociechy z tego wszystkiego, bo mnie oczy nie dozwalają się nacieszać i niebem, i morzem. Podobno w Londynie okropne wszczęły się rozruchy... Co z tego będzie? Wiek nasz jest wzburzonym morzem, na którym wielu pływa, ale kto przepłynie, kto koniec obaczy, kto się cieszyć będzie sprawdzoną nadzieją? Może nikt, może nikt a nikt. Żegnam kochanego Papę i proszę, by wierzył, że krótkie moje listy przedłużam myślami o Nim przez cały dzień i że jak tylko trochę lepiej będę, rozpiszę się po dawnemu. Ściskam kochanego Papę z całych sił i proszę, by mnie kochał. Zyg. Kr." W Insbrucku przyjaciele rozstali się: Reeve w drodze do ojczyzny zamierzał zatrzymać się na dłużej w Dreźnie i w Monachium. Krasiński; zgodnie z poleceniem ojca, miał poddać się leczeniu u okulistów wiedeńskich. Blisko dwumiesięczny pobyt Zygmunta w stolicy Austrii udokumentowany jest dość obszernie, gdyż pomimo surowych rygorów kuracji, generałowicz nie wyrzekł się korespondencji z ojcem i dwoma najserdeczniejszymi przyjaciółmi Reeve'm i Gaszyńskim. "Wiedeń,1832, 16 czerwca Kochany Ojcze! Nie mogłem być u Tatyszczewa (ambasadora rosyjskiego w Wiedniu - M.B.) dla słabości oczów, która wciąż mnie trzyma. P. Jakubowski list oddał jemu. P. Meyendorf (sekretarz ambasady M.B.) był u mnie, bardzo grzeczny, oddał mi list od Papy. Leczy mnie sławny okulista Jaeger, cały dzień siedzę w pokoju na pół ciemnym, jeno wieczorem w karecie wyjeżdżam na przechadzkę; nie mogę ani czytać, ani pisać, zgoła muszę siedzieć z założonymi rękoma i próżnować. Ta choroba nauczy mnie myśleć, dawniej tylko marzyć umiałem. Nie zapomniałem ja i daru dla Babuli, kupiłem dla niej w Wenecji krucyfiks nabijany perłową macicą z Panem Jezusem ze słoniowej kości starożytnej roboty. Ale tysiąc dzięków drogiemu Ojcu, że sądząc, iżem niedbały, chciał nawet zakryć tę niedbałość. Niechaj drogi Papa będzie łaskaw, każe się dopytać, gdzie jest August Zamojski, bo on już wrócił. Cały dzień myślę o chwili, w której Papę ujrzę na nowo, w nocy wciąż mi się śni o tym. Spodziewam się, że już wtedy będę lepiej, jeśli nie zupełnie zdrów i że całymi oczyma będę mógł pojrzeć na Opinogórę i na wszystkie pamiątki pierwszych lat życia. Żegnam drogiego Ojca i proszę, by się nie turbował o mnie; nuda i cierpienie jest, ale niebezpieczeństwa nie masz Zyg. Kr." I z tego samego dnia - list do Goszczyńskiego: "1832, Wiedeń, 16 czerwca Drogi Konstanty! Odebrałem Twój list wczoraj. W ciemnym pokoju, sam jeden, otoczony lekami, mam czas rozmyślać nad przeszłością i przyszłością, mam czas rozpamiętywać, żem za Polskę się nie bił. Nie wiem, co ze mną będzie, oczy zagrożone ślepotą, całe ciało rozstrojone; może niedługo pójdę tam, gdzie tylu poszło, bez sławy, bez miłości i żalu ludzi, bom nic nie zrobił, bom żył na świecie jak kawał deski, co płynie po morzu, aż wreszcie zgnije i pójdzie na dno. Nikt o mnie wiedzieć nie będzie, moje prace zaginą ze mną razem, moje natchnienia do jednej trumny pójdą... A przecież nie tak nędzne serce biło pod tymi piersiami, mógłbym był i śpiewać, i walczyć - przeznaczenie inaczej chciało i chce. Czy pamiętasz, drogi Konstanty, ciechanowskie błota, owe czasy, owe łowy, owego białego dubelta, coś Ty zabił, a któregom chciał zaprzeczać Tobie; a później z Danielewiczem podróż do Opinogóry, nocleg u Wąsowicza w borach. Rozpamiętuję ja to wszystko teraz z zamkniętymi oczyma. Tu miesiąc mam bawić, a może i dłużej, bo kiepsko ze mną. Bądź szczęśliwym i zdrowym, ufaj w sprawiedliwość Boga - berła i korony przeminą, ale Jego sprawiedliwość nie przeminie... Kochaj mnie zawsze, a kiedy umrę, wspomnij czasem o przyjacielu z lat młodych. Niech żyje Polska! Zyg. Krasińsk." I drugi list do ojca: "Wiedeń,1832, 8 lipca Kochany Ojcze! Zawsze w tym samym jestem stanie co do oczów, tyllko że troszeczkę lepiej znoszę światło dzienne i do świec znowu przyzwyczajać się zaczynam. Jest to słabość nieopisanych nudów. Żeby długo na nią chorować, to chyba by człowiek zgłupiał i zapomniał wszystko, co kiedy umiał i czego się uczył. Odebrałem list od Babuli z ogromnymi pochwałami pani Załuskiej, i to mi się nieco dziwnym wydaje. Tymczasem mąż w Genewie turbuje się o nią, bo już od kilku miesięcy listu nie odebrał. Przez całe dnie myślę, a czasem myśleć jest cierpką rzeczą, bo wszystko, co zbudowało marzenie, to myśl rozwala i burzy, aż wreszcie nic nie zostanie, oprócz żalu, że się czas strawiło na próżnych snach. Rad bym jak najprędzej się wyleczyć i ujrzeć Papę, bo te wszystkie listy na nic się zdadzą; mdłe to rzeczy listy, a czuję potrzebę widzenia drogiego Ojca i mówienia z nim o tylu rzeczach i tylu uczuciach. Żegnam i ściskam kochanego Ojca. Oby Bóg dał prędkie spotkanie; potrzeba mi, bym nad głową uczuł rękę Ojca złożoną w błogosławieństwie. Zyg. Kr." W Wiedniu zetknął się Zygmunt z bratem swego przyjaciela Augusta, hrabią Zdzisławem Zamoyskim, byłym porucznikiem ufundowanego przez Zamoyskich 5. pułku ułanów. Opowiadania Zamoyskiego o przebiegu powstania w Polsce ostatecznie utwierdziły generałowicza w poglądach zaszczepionych mu przez ojca i posła Jezierskiego. Znalazło to wyraz w liście do Henryka Reeve'a, przesłanym 14 lipca na poste restante do Drezna: "...Widuję często brata Augusta. "To człowiek przeszłości", powiedzieliby członkowie klubów, a ja mówię: >>To człowiek szlachetny i mężny, jak jego szabla<<. Członkowie klubów nas zgubili. Nie możesz sobie nawet wyobrazić ich szaleństw i wściekłości. Ci nędznicy, szewcy, przechrzty i krawcy, chciwi pieniędzy, nie znający wcale Polski i jej przeszłości, chcieli dojść do majątku, zarobić, spekulować na giełdzie, wieszając, oczerniając i podburzając, a teraz rozpowszechniają broszury przeciwko wszystkiemu, co mamy naprawdę wielkiego i szlachetnego. Oni nazywają to arystokracją. Ale jeśli mnie kochasz, to wierz mi i pamiętaj, że poza arystokracją nie ma w Polsce, ani talentów, ani światła, ani poświęcenia! My jedni stanowimy Polskę. I pewnego dnia, po wielu poniesionych ofiarach, spotka nas to, że zostaniemy powieszeni przed ołtarzem ojczyzny. Taki jest bieg zdarzeń, nieodwołalny bieg zdarzeń. Czasy muszą się wypełnić, gdy nadeszły. Radykalizm podniesie nas, by nas obalić i zetrzeć z oblicza ziemi. Niechby przynajmniej po nas coś dobrego spotkało ten kraj nieszczęśliwy. Niech się powodzi tym nowym ludziom, by stali się znowu wielkim narodem. Co do nas, pracujemy na własną zgubę, a jednak pracujemy; to nasz obowiązek, i Bóg nas widzi. A później przyjdzie szubienica i wieczność. Rozważ dobrze te słowa, namyśl się nad niemi raz jeden i drugi! To nie nagły rzut ducha, lecz owoc długich medytacji..." I dalszy ciąg tych "przemyśleń w ciemnym pokoju" w wysłanym tego samego dnia liście do Konstantego Gaszyńskiego: "Wiedeń, 1832,14 lipca Drogi Konstanty! Wciąż zdrowie moje takie same, ni wprzód ni wstecz nie cofnęło kroku. Koźmianowi (chodziło zapewne o bratanka Kajetana Koźmiana - Stanisława Egberta, przebywającego w tym czasie na emigracji w Brukseli - M.B.) nawzajem się kłaniaj. Donieś mi, gdzie też nasz Kazimierski? Nigdym nie mógł pojąć, skąd owemu dziecku o słabym wzroku i niemęskim głosie przyszła chętka do teorii o krwi panowaniu. Dokazywał on ci to nie pomału, jak słyszę; czyś był to przepowiedział wtedy, kiedy u mnie o Bielskim* (* Chodziło albo o Marcina Bielskiego [1495-1575]) autora Kroniki wszystkiego świata, uważanego za pierwszego historyka piszącego po polsku, albo o Jana Bielskiego [1714-1768], pisarza dramatycznego i historyka, autora dwutomowego podręcznika historii Widok Królestwa Polskiego.) i o Kromerze* (* Marcin Kromer [1512-1589], kronikarz i pisarz, biskup warmiński. Autor m.in. De origine et rebus gestis Polonarum Libri XXX 1565. W przekładzie polskim: O sprawach, dziejach i wszystkich innych potocznościach koronnych Polskich. 16I 1 oraz Polska, czyli o położeniu, obyczajach, urzędach Rzplitej Król. Pol. [przekład z łaciny W. Syrokomli].) etc. rozprawiał. Wiesz? Kiedy zarzucam wzrok na przyszłość, widzę jedno śmierć dla nas, tj. dla tych, którzy są mojego i Twojego zdania. Rozważ dobrze, co chcę zawrzeć w tych krótkich słowach. Ale przeto nie powinniśmy się strachać - gińmy, byleby była Ta, dla której zginiemy, a o rodzaj śmierci nie pytać. Ale ten rodzaj z Francji przybędzie. Za miesiąc lub półtora pisz do mnie do Warszawy. Jeśli tu dłużej pozostanę, to ci doniosę. Przestrzeń, która nas dzieli, jest morderstwem dla myśli naszych. Jakże bym pragnął z Tobą pomówić. Bądź co bądź, wiecznym Ci jest przyjacielem Zyg. Kras." Podczas pobytu Zygmunta w Wiedniu zaszło wydarzenie historyczne, jak gdyby symbolizujące żałosny koniec legendy napoleońskiej: 22 lipca 1832 r. w pobliskim Schenbrunnie zmarł na gruźlicę płuc Napoleon Karol Franciszek książę Raichstadtu - były król Rzymu i niedoszły król Polski. Pogrzebowi "Orlątka" poświęcony jest ostatni wiedeński list do Henryka Reeve'a: "Wiedeń, 25 lipca 1832 r.: ...Szwadron huzarów poprzedzał trumnę, inny postępował za nią; i trumna, i oba szwadrony przemknęły prędko, prawie galopem, nie jak to we zwyczaju przy pogrzebach. Lud przyglądał się temu tłumnie, ale widział niewiele poprzez dwa rzędy żołnierzy i bagnetów, którymi ulice były obramowane. Potem żołnierze otoczyli kościół. Przybytek Boga otworzył się tylko dla kilku wybitnych osobistości i znikło w nim na zawsze ciało syna Napoleonowego*. (* W roku 1940, po zajęciu przez Niemców Paryża, Adolf Hitler pragnąc zyskać sobie serca pokonanych Francuzów, spowodował przeniesienie prochów księcia Reichstadtu z hitlerowskiego Wiednia do Paryskiego "Dóme des Invalides", gdzie nieszczęśliwy książę spoczął obok swego wielkiego ojca.) Inaczej wcale stać się nie mogło. Napoleon był dziełem, dzieckiem rewolucji, sam niczem innem jak rewolucją, a tacy ludzie nie zakładają nigdy dynastyj. Toteż syn jego był tylko czemś przypadkowym. Umarł trzy dni temu w dwudziestym pierwszym roku życia, z temi słowami na ustach: >>Nie ma nic między moją kolebką a grobem<<. A jednak do łez mógł pobudzić widok tego pogrzebu, przechodzącego tak szybko, jak przesunęło się w ciągu chwil kilku tyle sławy i nadziei. Urodził się królem Rzymu, umarł księciem Reichstadtu, a później cisza i zapomnienie... Zyg. Kras." Wyjazd Zygmunta z Wiednia do Polski nastąpił 5 sierpnia 1832 r. Pożegnalny list do Gaszyńskiego przesycony jest melancholią i złymi przeczuciami: "Wiedeń,1832, 3 sierpnia. ... A teraz, kochany Konstanty, bywaj mi zdrowym i szczęśliwym. Stoję jeszcze na rozstajnych dwóch drogach, z których jedna do Europy, druga prowadzi do Polski i dalej. Ale pojutrze już na tej jednej, ostatniej będę. Nie wiem, czy Twe listy dochodzić mnie będą, czy moje wypuszczą do Ciebie, w każdym jednak razie nie wątp o mnie ani jako o Twoim przyjacielu, ani jako o Polaku. Przeczucia dość czarne mnie trapią, ale wahać się nie mogę, nie powinienem. Pośpieszę uściskać mojego biednego chorego, zsiwiałego od zgryzot i smutków Ojca. Co się dalej stanie, to Bogu wiadomo, mnie zaś to tylko wiadomym, że nigdy w jarzmo podłości karku nie wprzęgnę. Bądź zdrów, kochaj i pamiętaj. Zyg. Kras." Do Warszawy przyjechał Zygmunt dokładnie o tym czasie, jaki oznaczył mu przed półrokiem ojciec-generał: 15 sierpnia, w dzień imienin Napoleona i zmarłej matki. Odtąd jedynym źródłem wiadomości o jego stanie fizycznym i psychicznym będą listy pisane do Reeve'a. "Warszawa, 15 sierpnia 1832. Drogi Henryku! Jestem w Warszawie, chory jak pies. Mam pijawki wkoło pleców i oczy zaczerwienione jak potępieniec. Wyjeżdżam za kilka minut, żeby się spotkać z moim Ojcem w naszym domu wiejskim (at our villa - M.B.). Żegnaj mój drogi! Mam tylko tyle czasu, żeby napisać te kilka słów i prosić Cię, żebyś zawsze był mi przyjacielem, choć nadejdzie może czas, a z nim wiadomości, które sprawią Ci przykrość. Twój i to na zawsze Zyg. Kras." "18 sierpnia 1832 r. (Opinogóra) Drogi Henryku! Gdym otrzymał list Twój przed godziną, siedziałem w pokoju, który mam zamiar Ci opisać. Ściany białe, bez obicia, w oknach firnaki białe i zielone, wzdłuż ściany wspaniały fortepian, obok na stole gotowalnia z litego srebra: czarki, zwierciadła i wszystkie drobiazgi, służące do czyszczenia paznokci, zębów, włosów, itd., flakony pełne najwytworniejszych wonności; dalej stoi kominek z dwoma małemi globusami, a obok błyszczą zawieszone na murze trzy dubeltówki, dwa rogi myśliwskie, w złoto i kość słoniową oprawne, pistolety wykładane srebrem, torby myśliwskie, rożki do prochu itd. Dalej drzwi, dalej piec, dalej łóżko moje, stojące pod kątem do pieca, przykryte cienkim płótnem i szlafrokiem kaszmirowym. Tuż obok łóżka olbrzymia szkatułka, napełniona podręcznemi drobiazgami, w której po przybyciu znalazłem cztery tysiące złotych (quarte mille fiorins) i gdzie złożyłem listy (Henriety Willan). Dalej stoi biurko, gdzie wznosi się wazon ze starożytnego brązu z bukietem kwiatów w otoczeniu moich książek angielskich, mojej pozytywki i krzyża z Koloseum, mego sztyletu i znanych Ci rzeczy. To mój pokój. W chwili, gdym list Twój otrzymał, siedziałem obok kobiety, która grała i śpiewała dla mnie - to pani Z. (Amelia hr. Załuska - M.B.). Mój drogi, co powiesz na to wszystko? Oto zostałem wielkim panem... To ojciec przygotował mi to wszystko na mój przyjazd. Z okien moich widzę na wzgórzu zamek gotycki, budowany dla mnie, z wieżą w rozety i z kolumnami maurytańskimi, pod nim, w dole, trzy stawy i pełno zieloności. Widziałem się z moim ojcem. Byłbyś zobaczył łzy, spływające po jego bliznach i wąsach, gdy mnie przyciskał do łona. Później poszliśmy razem do grobowca mojej matki, i tam wobec trumny, którą ci opisałem w "Adamie", dał mi swoje błogosławieństwo. Słodkie i święte jest błogosławieństwo ojca. Pomyślisz może, czytając te słowa: >>Jest spokojny<<. A więc nie! Mam gorączkę, spać nie mogę. Lecz niekiedy wspomnienia dzieciństwa gromadzą się wokół mnie, i wtedy rzucam na chwilę ukojone spojrzenie na te równiny, na te zboża polskie, kołyszące się wkoło. Z oczyma mojemi nieco lepiej. Uściskaj Załuskiego, gdy do niego pisać będziesz. Mój przyjacielu, mój dobry, mój drogi przyjacielu, myśl często o mnie! Nic jeszcze nie wiem o przyszłości, używam potrochu teraźniejszości. Zabiłem parę bekasów. Żegnaj. Wierzchowiec arabski czeka na mnie; pogalopuję sobie trochę. Zyg. Kras." Zameczek gotycki z wieżą w rozety i z kolumnami maurytańskimi... Cztery tysiące złotych florenów w szkatułce... Idealnie dobrane do gustów i potrzeb urządzenie pokoju... Urocza hrabina Amelia przy fortepianie, grająca i śpiewająca wyłącznie dla niego... Polowania na dzikie ptactwo... Galopady na arabskim wierzchowcu... Oto środki, jakimi generał Wincenty Krasiński utwierdzał swój rząd nad duszą syna. Z korespondencji generała wojewody z administratorami dóbr wiadomo, jak troskliwie przygotowywana była Opinogóra na przyjęcie młodego dziedzica. Ale dla Zygmunta bardziej od wszelkich uroków opinogórskich liczył się bezpośredni wpływ ojca. Znowu za każdym niemal zdaniem w listach do Reeve'a wyczuwa się obecność arcyzręcznego reżysera synowskich uczuć i postępków. Chociażby owa nocna rozmowa przy trumnie Marii z Radziwiłłów hrabiny Krasińskiej* (* O tym, że rozmowa odbyła się nocą, informuje tradycja ustna, podtrzymywana wśród mieszkańców Opinogóry.) - w scenerii tak świetnie odpowiadającej romantycznym upodobaniom przyszłego autora Nie-boskiej komedii. O czym wtedy rozmawiano, można się tylko domyślać. We łzach i uściskach ojciec i syn powtórzyli sobie, zapewne, wszystkie perswazje, usprawiedliwienia i zaklęcia, znane z ich wcześniejszej korespondencji. Jeszcze raz powrócono do burzliwych wydarzeń z 4 grudnia 1830 roku, kiedy to rozdąsane pospólstwo Warszawy chciało generała wojewodę (strach mówić!) po prostu powiesić. I do tragicznej nocy 15 sierpnia 1831 roku, kiedy tak okrutnie zamordowano dzielnego dowódcę szarż szwoleżerskich z lat 1813-1814 generała Antoniego Jankowskiego, doskonale znanego młodemu Krasińskiemu z domu ojca i z napoleońskiej legendy. Zapewne jeszcze raz przyzwał generał Krasiński z opinogórskich portretów dostojne cienie przodków karmazynów, aby przeciwstawić je w oczach syna okrwawionemu piekielnemu widmu Lelewela. W płaczu na piersi ojcowskiej, w wyzwalających i oczyszczających dziecinnych łzach roztopiły się ostatnie wątpliwości Zygmunta i spłynęło na niego wielkie ukojenie. W pierwszych względnie spokojnych dniach pobytu na wsi stałym miejscem dumań generałowicza poety (lubią o tym opowiadać wycieczkom szkolnym muzealni przewodnicy) był romantyczny cmentarzyk opinogórski z dwiema świeżymi mogiłami: szwoleżerskiego lekarza barona Girardota i księdza Chiraniego. "Ukląkłem na grobach przyjaciół z lat moich dziecinnych by modlić się i rozmyślać - pisał Krasiński 20 sierpnia do Reeve'a. - Wkoło cmentarza przelewają się fale kłosów, nic, tylko kłosy, nie ocienione niczym; ani jedna kępa drzew nie wynurza się ponad ten ocean zboża. Wiatr północny wyje i zrywa w dole na widnokręgu chmurę po chmurze, wznosi je aż do słońca, a później strąca z wysokości nieba. Błękit ukazujący się między chmurami, blady jest, powietrze chłodne, kilka modrzewi kołysze się koło mnie, a jednak spokój panuje w mem sercu i modlitwa moja prostszą drogą dochodzi do Pana niż te, które szeptałem przed laty na szczycie gór i nad brzegiem morza, bo ci, którzy śpią wkoło mnie, kochali mnie niegdyś..." Ale gorejącemu sercu Zygmunta nie sądzony był długi spokój. Ledwie przycichły nieco, pod wpływem opinogórskich balsamów, jego zmartwienia o ojca i ojczyznę, a już popada w nową duszną udrękę - tym razem miłosną. Jeszcze wczoraj miał w myślach tylko jedną kobietę: Henrietę Willan ("twarz cudzoziemki goni za mną aż do trumny mojej matki") - a oto już poddaje się cały powracającej fali uczuć do pięknej "cioci" Amelii Załuskiej: "Zaszła zmiana w scenie mojego widzenia [...] Namiętności są błaznami, którzy drwią ze mnie. Nienawiść stała się miłością, a później? Później było to w pewien piękny poranek. Oto moja ostatnia strofka, przyjacielu. Zrozum i lituj się nade mną! Znowu kilka chwil szczęścia, a później przyjdzie skrucha i kara. Nie mam anioła stróża jak Schelling*, (* Schelling Friedrich Wilhelm Joseph [1775-1854]. Filozof niemiecki - jeden z czołowych inicjatorów filozofii romantycznej. Jego pisma wywarły duży wpływ na romantyków polskich.) lęgnę się pod skrzydłami szatana..." W następnym liście do Reeve'a - jeszcze wyraźniejszy opis nowej sytuacji uczuciowej: "A więc nie znałem kobiety, o której tyle mówiłem. Zobaczyłem ją znowu i pokochałem. Przyszła do mnie z przebaczeniem na ustach. Wtedy opowiedziałem jej o swojej miłości lat dziecinnych, o późniejszej udręce, zazdrości, nienawiści, cztery lata trwającej, później o mej miłości (obecnej); bo takie jest już moje przeznaczenie, że nigdy nie mogę ujrzeć tej kobiety, by jej nie kochać..." Zygmunt nie ma już teraz czasu na rozpatrywanie swoich win wobec powstania listopadowego ani na przeprowadzanie pogadanek uświadamiających z chłopami opinogórskimi, co sobie planował przed opuszczeniem Genewy ("z chłopami naszymi długie będę miał rozmowy, u ich ognisk zasiędę..."). Pochłania go bez reszty namiętne uczucie do powabnej kuzynki. Znowu zachwyca się jej "wysmukłą i majestatyczną kibicią", jej "włosami brunatnymi, lśniącymi, uwitymi w pukle", jej "oczami czarnymi, palącymi, pożerającymi jak oczy Południa". Znowu wpisuje jej do sztambucha miłosne wiersze i poematy. Nie myśli wcale o tym, że stara się uwieść żonę niedawno pożegnanego przyjaciela, dla którego przesyła czułe uściski w każdym liście do Reeve'a. Jeśli ma nawet na ten temat jakieś skrupuły, to głuszy je "wrzącą herbatę z rumem" i rozkosznymi sam na sam z panią Amelią w zacisznych alejkach parku opinogórskiego. Ale hrabina Załuska wcale nie zamierza angażować się w miłosną awanturę z młodszym o osiem lat kuzynem. Tak jak poprzednio ma mu do zaofiarowania tylko uczucie siostry do brata. - "Nic nie wymogła na mnie, ani ja na niej - żali się generałowicz w liście do angielskiego przyjaciela. - Pozostaliśmy na miejscach, które los nam przeznaczył". Romantyczna sielanka opinogórska ciągnęła się prawie przez miesiąc. Przerwał ją nagle huk pioruna, od którego zatrząsł się cały świat Zygmunta. Lapidarne ujęcie nowiny przekazanej Reeve'owi w liście z 5 września nie osłabiły jego dramatycznej wymowy: "Za cztery dni jadę do Petersburga! Jesteśmy przyjaciółmi na śmierć i życie, Henryku! Bóg by Cię pokarał, gdybyś przestał mi być przyjacielem... Żegnaj. Napisz mi do Petersburga poste restante. Przyjaźń nasza nie jest tego rodzaju, by przypadek mógł ją przerwać; jakiegoś określonego faktu trzeba, by ją zniszczyć, lecz bez tego zerwanie jej byłoby zbrodnią. Ja zawsze Twoim przyjacielem zostanę. Zyg. Kras. 5 września 1832, Opinogóra" I melancholijne postscriptum: "Wszystkim moim przyjaciołom w Europie pożegnanie". Doprawdy, nazbyt już surowo obchodzi się los z tym dwudziestoletnim chłopcem o nadmiernie wybujałej wyobraźni! Teraz Zygmunt już nie układa dramatu, życie go w tym wyręcza. Generałowicz wie doskonale, jak przerażą się i zmartwią jego wyjazdem do Petersburga najserdeczniejsi przyjaciele: Reeve i Gaszyński, jak zareaguje na to cała paryska emigracja, z jaką satysfakcją przyjmie to do wiadomości petersburski czynownik Leon Łubieński! On, Zygmunt Krasiński, wnuk naczelników konfederacji barskiej, syn dowódcy Polskiej Gwardii Napoleona - z hołdem do stolicy carów! Czy można wyobrazić sobie coś potworniejszego, coś bardziej absurdalnego?! On, który nawet swój powrót do podbitej Polski starał się ukryć przed światem! On, który, po wiele razy zapewniał swych przyjaciół, że "nigdy nie wprzęgnie karku w jarzmo podłości" i nie ugnie czoła przed gnębicielami ojczyzny! On, który ledwie przed miesiącem pisał do Konstantego Gaszyńskiego: "Pamiętaj plunąć na moją pamięć, jeśli kiedy posłyszysz, żem od nich co przyjął, żem którego z nich rękę ścisnął lub ukłonił się!" - Teraz ma jechać z pokłonami do cara?! Czymże jest piekło Dantego wobec udręczeń moralnych Zygmunta Krasińskiego?! I znowu ma to do zawdzięczenia swemu uwielbianemu Papie! Nie wiadomo nawet dokładnie, skąd wziął się ten pomysł podróży do Petersburga. Najprościej byłoby założyć, że tak samo, jak w wypadku Łubieńskich, generał Krasiński musiał ulec woli zwycięskiego cesarza i oddał mu syna w charakterze dobrowolnego zak