Marian Brandys Ogień i popiół Cz. VI cyklu "Koniec świata szwoleżerów" Po wielkich pożarach dziejowych ognie dziedziczą poeci. Popioły - uczeni Wincenty Rzymowski Polskie arcypolskie Opowieść o dawnych gwardzistach Napoleona wchodzi w fazę ostatnią. Powstańcza wojna się skończyła. Francuski minister spraw zagranicznych, generał Sebastiani, w którego obietnice tak święcie wierzyli wodzowie powstania listopadowego, wypowiedział już w parlamencie paryskim swe historyczne słowa: L'ordre regne a Varsovie. (Porządek panuje w Warszawie). Przez kraje niemieckie wloką się kolumny bezdomnych zaproszonych wygnańców polskich. Okupowana przez zwycięzców stolica "rewolucyi" dźwiga się powoli do nowego życia - o wiele trudniejszego i bardziej zniewolonego niż w przedwojennym Królestwie Polskim. Po zamilknięciu ostatnich hałasów wojny przystępuje do wykonania swych zadań cicha i zwinna policja. Warszawskie więzienia znowu są wypełnione "zbrodniarzami stanu" czekającymi na wyrok. Generał Wincenty Krasiński, generał Tomasz Łubieński inne "osoby nie skompromitowane" w oczach Mikołaja "podżeganiem do powstania", odbudowują w zbożnym trudzie stosunki służbowe, handlowe i towarzyskie między Warszawą a Petersburgiem. W Paryżu i w Brukseli - w atmosferze "przekleństwa i kłamstwa, niewczesnych zamiarów, za późnych żalów, potępieńczych swarów" - formują się pierwsze zręby Wielkiej Emigracji. W ostatnich partiach szwoleżerskiej opowieści zmieniają się jej rytmy i poszerzają się jej perspektywy. Nie ma już czasu ani miejsca na żmudne odtwarzanie brakujących ogniw w biografi "szwoleżera złej konduity" Walentego Zwierkowskiego ani na drobiazgowe wnikanie w zależności między postawą moralno-polityczną generała Tomasza Łubieńskiego a pretensjami finansowymi Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka" do skarbu cesarskiego w Petersburgu. Jedynie syn szwoleżerski Zygmunt Krasiński pojawiać się będzie nadal w całym bogactwie swych wewnętrznych dramatów i kontrowersji. Jest to konieczne dla wykazania ścisłego związku między powstańczym niedoczynem dawnych gwardzistów Napoleona a wielkim dramatem polskiego romantyzmu: Nie-Boską komedią. W ostatnich miesiącach pobytu Zygmunta Krasińskiego w Genewie zaszedł fakt o wielkim znaczeniu dla jego światopoglądu i późniejszej twórczości. W drugiej połowie listopada 1831 roku w pobliskim francuskim Lyonie wybuchło powstanie tkaczy jedwabiu, pokrzywdzonych w swoich nędznych zarobkach. 21 listopada robotnicy zakładów "Croix Rousse" wywiesili czarną chorągiew z napisem: Vivre en travaillant ou mourir en combattant (Żyć pracując albo umrzeć walcząc) - i uzbrojeni w co kto miał, wyszli na ulice. Po trzech dniach walk ulicznych zbuntowany proletariat zawładnął mostami i miastem, z którego uszedł w popłochu garnizon wojskowy. Przez blisko dwa tygodnie Lyon pozostawał w rękach powstańców. Dopiero 3 grudnia musiał skapitulować przed silnym korpusem ekspedycyjnym, dowodzonym przez ówczesnego ministra wojny Królestwa Francuskiego marszałka Soulta, (tego samego napoleońskiego Soulta, którego "portret w zbroi" wisiał na honorowym miejscu w gabinecie generała Wincentego Krasińskiego). Dochodzące do Genewy odgłosy wypadków liońskich silnie oddziaływały na wyobraźnię szwoleżerskiego syna. 25 listopada, a więc w szczytowym punkcie robotniczej ruchawki pisał do przebywającego w Londynie Reeve'a: "Cały Lyon ogarnięty powstaniem. Robotnicy z fabryki jedwabiu wzniecili bunt, spalili wszystkie jedwabne towary a także krosna do tkania; przepędzili z Lyonu trzy tysiące żołnierzy z wojsk liniowych i rzucili do Rodanu wszystkich gwardzistów narodowych jakich napotkali na swej drodze [...] Po obu stronach poległo 1500 ludzi. Rewolta aż do chwili obecnej nie przybrała obrotu publicznego, spowodowała ją po prostu krańcowa nędza klasy robotniczej, której zarobki chciano jeszcze obniżyć..." W tydzień po stłumieniu powstania tkaczy - w liście do Reeve'a z 11 grudnia - generałowicz znowu powraca do tego tematu, aby opowiedzieć kochanemu Henrykowi o przygodzie, jaką przeżył podczas wycieczki do położonej w pobliżu Genewy miejscowości Fernay. Gdy wstąpił do tamtejszej gospody, "głównie po to, aby przeczyścić sobie fajkę", urzekła go atmosfera mrocznej izby, wypełnionej podpitymi chłopami i żołnierzami - rozprawiającymi hałaśliwie o wypadkach w Lyonie. Zaczął rozmawiać o tym samym z "ognistą brunetką", pełniącą w oberży funkcje kelnerki i pomywaczki. Jej ustosunkowanie się do "rebeliantów" liońskich zaskoczyło go tak bardzo, że zapragnął całą tę rozmowę, słowo po słowie, powtórzyć angielskiemu przyjacielowi: "Dobrze zrobili, Panie! - zawołała czarna, wykręcając ścierkę w ręku, jak gdyby skręcała szyję dziecku; oni chcą równości. Od dawna już przyrzekła się nam równość w niebie, niechże więc się zacznie od równości na ziemi. - Nie będzie równości w niebie, odpowiedziałem, jak tylko za cenę nierówności na ziemi, i zaręczam wam, że wy wszyscy pragniecie nie równości, ale tyranii. - Och tak - odrzekła brunetka z przebiegłym uśmiechem - tak, my o tym dobrze wiemy, że równość nie może być na tym świecie, ale czyż nie dość długo zginaliśmy kolana przed wami? Każdy ma swoją rolę (do odegrania), na każdego przychodzi jego kolej! Do diaska! I wybuchnęła śmiechem, który mnie o dreszcz przyprawił. Była to przedstawicielka ludu o oczach młodej dziewczyny, a z sercem tygrysa i głodem w piersiach. - A więc chcecie, abyśmy się stali waszymi niewolnikami, a wszystko to dlatego, abyście mogli jeść, pić i ogrzać się, a wtedy powiecie: będziemy szczęśliwi! Nie wierzcie w to, nie ma szczęścia na ziemi! - Ach! Wiem ja i o tym, Panie - odrzekła dziewczyna, potrząsając swym rondlem - ale lepiej jednak zjeść dobry obiad niż zły, a zresztą pora już, abyśmy zajęli wasze miejsce! Od iluż to wieków je zajmujecie?! - W jej rozszerzonych błyszczących źrenicach płonęła rządza zemsty za wszystkie upokorzenia, jakich doznawała zamiatając pokoje, podając talerze czy świadcząc posługi gościom oberży..." Rozmowa w Fernay wstrząsnęła dwudziestoletnim hrabiczem. Jego biografowie są zdania, że to właśnie wtedy ogarnął go ów wielki strach, który miał mu już towarzyszyć do końca życia: strach przed krwawym odwetem ludu na arystokracji. Kiedy wkrótce po wybuchu liońskim Reeve doniósł mu w liście o niepokojach w Londynie, wywołanych epidemią cholery, młody Krasiński kreślił w odpowiedzi przerażającą wizję "pomsty motłochu", wylęgłą w poetyckiej wyobraźni: "Cholera zabiera w Londynie trzynaście osób na piętnaście. A lud powie: >>Jak to? Ci, którzy są bogaci, mniej umierają niż my. Oddzielają się od innych, mają lekarzy i pomoc. Ale jeśli my mamy już umrzeć, zemścimy się przynajmniej dzisiaj! Do bitwy! Naprzód piki i siekiery! Rozbijamy okiennice domów! Niech dywany wylatują z domów rozdarte na kawałki i obsypią kwiatami ulice jak w dzień i święta! Dzieci i żony nasze wiją się w kurczach, konają nędznie na barłogach. Niech łup wzięty na bogaczach otoczy je w ostatniej godzinie! Naprzód, naprzód! Cholera czyni spustoszenie między nami. Zabijajmy, zaczynajmy! [...] Sztandar ludu to głowa potrząsana w powietrzu na pice. Palcie i burzcie! Niech każdy ma do zaniesienia w wieczność swoją miarę zbrodni. Szlachta, stan trzeci, biedni i bogaci, ściągnęli nieszczęścia na swe głowy, gdyż Jezus Chrystus wybrał ich sobie jako lud swój, a oni nie umieją czekać na swego króla. Za kawał mięsa, za kielich wina, za sztukę złota wyrzekają się swego dziedzictwa<<". Przeżycie w Fernay każe młodemu Krasińskiemu zrewidować w sposób ostateczny pogląd na powstanie w Polsce. "Jak Świętemu Pawłowi łuski z ócz, tak i mnie podobnie z ócz w dół padły urojenia, omamienia". Teraz już nie wątpi, że nie mylił się jego bohaterski ojciec, kiedy mu tłumaczył, iż wszystko, co działo się w Warszawie, począwszy od Nocy listopadowej, działo się z innych, przynajmniej pobudek, z pragnienia "żeby ci, co posiadają, nie posiadali, a ci co nie posiadają, żeby posiadali". Przeklęty stempel francuski skaził piękną narodową sprawę! Czyż nie miał racji czcigodny hrabia Jan Jezierski, opluwając przed Zygmuntem warszawskich "Dantonów i Robespierre'ów"? Niechże Reeve jeszcze raz się dowie i dobrze sobie zapamięta, że "Lelewel jest łotrem, co chciał wprowadzić szał i występki zachodu do łona czystości, żywych wierzeń, podniosłości Północy, a wszyscy Polacy, bawiący (na emigracji) w Paryżu, są albo ludźmi wyrachowanymi, albo też mają słabe głowy..." Przeklęty stempel Francji!... Przeklęte nauki Saint-Simona*!... (* Claude Henri hrabia de Rouvroy de Saint-Simon [1760-1825], francuski filozof i myśliciel, jeden z głównych ideologów rozwijającego się ówcześnie radykalnego ruchu społecznego, który później nazywany będzie socjalizmem utopijnym.) - to powtarza się w listach po parę razy. "Saint-Simoniści są antychrystami naszego wieku [...] Są przedstawicielami upadku naszej społeczności, ostatniem słowem naszego rozwoju; na wpół przebiegli, na wpół fanatyczni, najszlachetniejsze, najwyższe uczucia układają w formułki matematyczne..." Czyż Reeve nie odczuwa pogardy i czasami współczucia dla biednej ludzkości zakneblowanej w Rosji, a wyją we Francji i Anglii słowa, których nie rozumie?... Lecz są inni ludzie, którzy ich (saintsimonistów) słyszą, którzy ich podziwiają, i z ich pomysłów wytworzą rzeczywistość!... To banda Lelewela, warszawscy klubiści, którzy na emigracji nadal żądają "odmian towarzyskich" w myśl wskazań czerwonego hrabiego Saint-Simon. To oni od początku, rozbijając jedność narodu, pomagali Mikołajowi. W roziskrzonej od nienawiści wyobraźni hrabicza-poety francuski saintsimonizm wiąże się z rosyjskim caratem w złowieszczy spisek uknuty na zgubę świata: - "Utrzymuję i wierzę w to, że społeczeństwo nasze znika i zginiemy wszyscy w okropnych wstrząśnięciach. To wiara moja; szczycę się nią, gdyż walka, którą będziemy musieli stoczyć, doda sił memu sercu. Wiem - zginę, lecz cóż to znaczy? Przysięgam Ci, Henryku, że na tym świecie widziałem dotychczas tylko podłości. Był traf szczęśliwy, że spotkałem Ciebie na swojej drodze. Ty masz duszę nie z materii, lecz oni wszyscy - Mikołaj jak i Saint-Simon to błoto, błoto..." W innym liście do Reeve'a z tego czasu - smutne słowa o sobie: "Mam zaledwie lat dwadzieścia, a już wstręt poczułem do tej gospody ziemskiej i wzdycham do pałacu niebieskiego. Mam zaledwie lat dwadzieścia, a już przeszedłem przez tysiące cierpień, ciało moje znosiło katusze, lecz dusza więcej cierpiała. Niczego nie dokonałem, a dokonać mogłem, bo przecież Bóg dał mi ramię i serce, z których żadne nie drży w godzinie niebezpieczeństwa. Pieśni moje rozwiały się w powietrzu. Gdy się urodziłem, ziemia mi się uśmiechała, lecz inaczej było za dni mojej młodości. Nie skarżę się, nie przeklinam swego losu, lecz niekiedy, w godzinie wieczornej, zamykam oczy, życząc sobie, bym się nie obudził więcej. Ty jeden wiesz, kim jestem, znasz i błędy moje, i siły. Przybywaj prędko!..." Tak! Tylko przyjazd do Genewy drogiego Henryka mógł złagodzić męczarnie fizyczne i duchowe Zygmunta: "Oczy mnie bardzo bolą. Być ślepym! Nie jestem Miltonem *. (* John Milton (1608-1674), wielki poeta angielski, w czterdziestym czwartym roku życia utracił wzrok. Swoje najsłynniejsze dzieło: Raj utracony napisał już jako niewidomy.) Niech Bóg mnie przed tą próbą uchroni! Przybywaj! Dnie są piękne, wiosna na widnokręgu, a jezioro jest jak za dni naszej młodości. Przybywaj! Z żaglem lub z wiosłem suńmy po lazurze lub kołyszmy się wśród spienionych fal! Widzę, jak przybywasz. Ciągniesz za sobą widmo, które wyśmiewa się ze mnie i mówi: >>Żadna kobieta na ziemi nie kocha ciebie<< (aluzja do Henriety Willan, która zrażona niezdecydowaniem Zygmunta ostatecznie z nim zerwała - M.B.). Niech i tak będzie! Oddałbym wszystko za czarne opium. Zasnąć i marzyć o życiu, rozkoszy, męce, walkach morskich i bitwach - burzach i o dniach pogodnych, o całym świecie, w którym ja byłem bohaterem. Żegnaj! Jeśli ktokolwiek Cię kocha, to ja. Zyg. Kras." Reeve nie pozostał głuchy na wezwanie Zygmunta. W początkach marca 1832 roku zjechał do Genewy, aby spędzić z polskim przyjacielem ostatnie tygodnie jego pobytu w Szwajcarii. W tym samym czasie odezwał się z Paryża najserdeczniejszy druh Zygmuntka z lat szkolnych i uniwersyteckich, Konstanty Gaszyński, były porucznik saperów w powstańczym korpusie generała Giełguda, a ostatnio - uchodźca polityczny we Francji. Pierwszy po rocznej przerwie znak życia od przyjaciela z lat "sielskich anielskich" wywołuje u generałowicza poety erupcję wzruszeń i wspomnień: "1832, Genewa, 9 marca. Drogi Konstanty! Jakże to przeszło wszystko - i dzieciństwo i młodość; pamiętasz erę fajkową i wieczorne rozmowy, i romanse nasze, pracę moją, wiersze Twoje, łowy opinogórskie, przechadzki w ogrodzie warszawskim, zazdrości i miłości moje. Smutne zatargi w uniwersytecie, pośród których Ciebie jednego przyjacielem i obrońcą miałem. Gdzie to wszystko się podziało? Gdzie ojczyzna, gdzie tyle dusz szlachetnych, gdzie tyle krwi polskiej? Dawnom nie wylał łzy jednej, sądziłem, że ich źródło wyschło we mnie, bo mózg mój spiekły od dawna, ale dziś zapłakałem, odbierając Twój list, czytając pismo przyjaciela. Jako duch co powstaje z grobu, takeś zawitał do mojej duszy. Wygnańcze za świętą sprawę Polski, bądź mi błogosławiony! - jako Cię kochał Zygmunt, tak cię zawsze kocha. Jeśli usłyszysz, że mnie potwarzają, nie broń mnie, ale pomyśl: >>to kłamstwo<<. Znałeś mnie i znaj mnie dotąd. Gorzkie przetrwałem chwilę. Jakom zaczął nieszczęśliwie życie, takoż się ono ciągnie i dalej tym samym wątkiem. 25 marca przeszłego roku wróciłem z Włoch do Genewy i dotąd tu siedzę. Ten cały czas poszalałem, przebolałem, przechorowałem. Wszystkich sposobów używałem, by dostać się do was, ale silniejsze nad moje ramiona, zapory drogę mi zajęły; musiałem słuchać o Waszych bojach i siedzieć na miejscu. Zaprawdę Ci powiadam, że mi dnie i noce na gorączce z początku, później na szaleństwie zeszły. Wycierpiałem za winy wszystkich przodków moich, teraz nadszedł czas odrętwienia. Los, który mnie zawsze towarzyszy, i teraz nie odstępuje mnie. Za dwa miesiące muszę wrócić tam, gdzie brzęczą kajdany, do krainy mogił i krzyżów! Tam na grobie Polski modlić się będę! Mam przeczucie, że nie dotrzymam oburzeniu mej duszy. Sybir mnie czeka. Tam zastanę rodaków... [...] Tego listu, proszę, byś nikomu nie pokazywał i nie mówił co w nim jest, jeśli mnie kochasz. (Te zaklęcia o dyskrecję, które powtórzą się i w następnych listach, wynikały zapewne stąd, że Krasiński wstydził się przed emigracją paryską swego powrotu do Polski zniewolonej, kiedy przedtem tak długo i uparcie wzbraniał się przed powrotem do Polski walczącej - M.B.). Pisz. Na pół ślepy jestem i oczy piekielnie mnie bolą. Pisz natychmiast. Mój adres jest: Au Molard, chez Mr Le Grande, Geneve. Wierzaj, że ten, który cię kochał dzieckiem, kocha Cię i teraz, kocha z całej duszy, mój drogi Konstanty). ...A wtenczas znowu radość, weseli dawnego szczęścia będziem obraz mieli Ożyję w Twoim, Ty w moim wspomnieniu* Zyg. Kr." (* Jest to fragment sonetu napisanego przez K. Gaszyńskiego w październiku 1829 r. na pożegnanie opuszczającego Polskę Z. Krasińskiego.) Pomimo obecności w Genewie umiłowanego Henryka Reeve'a z którym rozmowy pochłaniały mu mnóstwo czasu, pomimo piekielnego bólu oczu, uniemożliwiającego pisanie - Zygmunt podtrzymuje kontakt listowny z Konstantym Gaszyńskim przez cały marzec i kwiecień, aż do swego wyjazdu z Genewy. "1832, Genewa, 17 marca Drogi Konstanty! Odebrałem Twój list z 13 marca. Konstanty! Konstanty! Przeszła młodość moja - po części na rzeczywistości, a ona rzeczywistość tyle była gorzką, że czasami zdawała mi się złudzeniem złego ducha. Ani ty do mnie, ani ja do Ciebie dostać się nie mogę; związane mam i ręce, czuwają nade mną, paszportu mi nie dadzą, szpiegów tu niemiara - niechże się choć raz wynurzę! Ha, jakże ich nienawidzę, nie cierpię tych Moskali! Pamiętaj plunąć na moją pamięć, jeśli kiedy posłyszysz, żem od nich co przyjął, żem któremu z nich rękę ścisnął lub ukłonił się. Zawiścią dzikiego człowieka ku nim goreję; rad bym zaśpiewać im w oczy pieśń wodza z puszczy Ameryki wybierającego się na boje z niecierpianą hordą - z łukiem w ręku i z maczugą sunie po zielonej łące i woła: >>Krew waszą żłopać będę, a z waszych włosów porobię ozdoby, z którymi igrać będą moje dzieci<< *. (* Widać tu wpływ niezwykle popularnych w owym czasie powieści indiańskich pisarza amerykańskiego Jamesa Fenimore Coopera [1789-1851], którego książki pozostały do dziś ulubioną lekturą młodzieży. Warto dodać, że James Fenimore Cooper po upadku powstania listopadowego był wiceprezesem Komitetu Amerykańsko-Polskiego, opiekującego się emigracją popowstaniową.) Jadę nie długo do Polski, tam ich szarańcza zaległa nasze niwy; przejdę między nimi z dumą człowieka, pana zwierząt; w Warszawie trzech dni nie będę, do Opiniogóry pojadę, tam z chłopami naszymi długie będę miał rozmowy, u ich ognisk zasiędę, z ich czar piwo pić, i będę im mówić o Bogu i o heretykach-schizmatykach - rozumiesz mnie. Jeśli będę mógł wydobyć się z ujarzmionego kraju po kilku miesiącach, to wrócę do Europy; wtedy Konstanty, zobaczymy się. Ale wątpię - tygrys swych ofiar nie wypuszcza nigdy. Mam przeczucie, że Sybir zamknie mój zawód zmarzłymi wroty. Znasz mnie, że mam duszę ognistą, niespokojną w łonie, to łono za dobrą jest dla niej chatą, ona zawżdy pnie się na lica: w słowach, w spojrzeniach, w rumieńcu na wierzch się wydobywa. Nie wytrzymam. Zresztą niechaj wola Boga się dzieje, jeślim nie walczył z bracią, niechaj przynajmniej wycierpię to, co oni... Kiedyś, Konstanty, miłość i sława bywały moimi bóstwami; pierwsza jako mgła się rozeszła, zamiast drugiej doczekałem się hańby. Jednak nie powiem, by we mnie wygasła poezja. Jeszcze nie raz natchnienie wraca. Napisałem tego roku dużo rzeczy, wszystkie gorączką i rozpaczą napiętnowane, ale teraz czas nadchodzi, by wziąć się do poezji czynów... Będę tym, czym Bóg mnie stworzył - dobrym Polakiem zawżdy i wszędy! O kajdany, o śmierć nie dbam, ciało w ich ręku, ale dusza - nie! Na wpół oślepłem, ledwo widzę litery. Bóg da, by to przeszło, bo mi to jest męczarnią... Zyg. Kr. Zaklinam Cię, byś nikomu listów mych nie pokazywał!" "1832, Genewa, 22 marca Drogi Konstanty! Odebrałem Twój list z 17 marca. Nie unoś się tak nadzieją w szczęście i wiarę w powodzenie (prawdopodobnie Gaszyński entuzjazmował się planami insurekcyjnymi radykalnych odłamów emigracji - M.B.). Dzieło ogromne nigdy w krótkim czasie się nie dopełni, tysiące cierpień trza by zbawić naród jaki; by zbawienie nastąpiło na ziemi, trzeba było śmierci Boga. Nic dobrego, szlachetnego na tym świecie bez długiej boleści, bez długich trudów. Mam ja czas jechania do Polski i wrócenia z niej. A potem czy sądzisz, Konstanty, że należy wszystkim ziemię ojczystą opuszczać? Moskalom zwycięzcom i trupom naszych braci ją zostawić w udziale? Nie! Kto może, ten winien pójść oglądać te mogiły i krzyże, te pobojowiska, te gruzy i starać się, by w dniach odrętwienia, następujących zwykle po zdobyczy i ujarzmieniu, nie upadł duch narodowy, nie zapomniał sam o sobie polski wieśniak, że jest Polakiem. Zresztą mimo chęci mojej jadę do Polski, ale muszę, bo to jest obowiązkiem, a gdybym nawet tego za obowiązek nie uważał, musiałbym jeszcze, bom otoczony takimi, którzy mnie nie wypuszczą, i właśnie by raz na zawsze się uwolnić, muszę pojechać do Ojca i długie mieć z nim rozmowy. O Kazimierskim mi piszesz*, (* Redaktor Wojciech de Biberstein Kazimierski vel Kazimirski - jeden z najbardziej radykalnych działaczy Towarzystwa Patriotycznego - był kolegą ze studiów Z. Krasińskiego i K. Gaszyńskiego. Przed powstaniem Kazimierski - jak już wspomniałem - pełnił funkcje bibliotekarza w domu generała Wincentego Krasińskiego.) że jest w Paryżu; to klubista, przynajmniej tak mówią. Powiedz mu ode mnie, że jego Lelewel Polskę zgubił... Ledwo mogę pisać. Zacząłem kurację nieznośną na oczy, kąpiele lodowate, pigułki, maści... etc. etc... Zyg. Kr." Wyjazd szwoleżerskiego syna z Genewy nastąpił 4 maja 1832 roku. W pierwszym etapie podróży towarzyszył mu Henryk Reeve, który wybierał się przez Włochy, Niemcy i Francję z powrotem do Anglii. Zygmunt był smutny i chory. Henryk - pogrążony w melancholijnych rozważaniach. Obaj przyjaciele rozumieli, że opuszczenie beztroskiej Szwajcarii będzie dla każdego z nich ważną cezurą życiową. Zygmunt drżał na myśl o wrażeniach, jakie oczekują go w Polsce, Henryk wracał do ojczyzny, aby po romantycznych burzach studenckiej młodości zająć się urządzaniem solidnej mieszczańskiej egzystencji. "Musimy porzucić nasze wyspy Kalipsy* (* Kalipso - nimfa wyspy Ognia - próbowała zatrzymać u siebie Odyseusza w jego drodze powrotnej do Itaki, ofiarując mu swoją miłość i wieczną młodość.) i zmierzyć się z niebezpieczeństwami burzliwego archipelagu - pisał Reeve z tej podróży do matki. - Droga do naszej Itaki jest niebezpieczna i długa..." Z podróży przez Włochy zachowały się dwa listy Zygmunta do ojca. "14 maja 1832. Mediolan. W tej chwili odbieram list drogiego ojca, który z Turynu przesłany przez Obreskowa*, (* Aleksander Michajłowicz Obreskow reprezentował cesarstwo rosyjskie w królestwie Sardynii, którego stolicą był Turyn.) zastał nas jeszcze w Mediolanie. Bogu dzięki, że Papa zdrów. W Turynie nie byłem na dworze, naprzód dlatego, że żadnych listów (polecających) nie było, gdyż dopiero teraz nadeszły, a potem nigdy by moje oczy mi nie dozwoliły prezentować się królowi*, (* Ówczesny król Sardynii Karol Albert Sabaudzki był wnukiem Franciszki Krasińskiej - a więc dalekim krewnym Krasińskich z Opinogóry.) gdyż okulary ciemnobłękitne nosić muszę i mocno cierpię. Od półtora roku już wciąż jestem słaby to na to, to na owo; im bardziej wzrastam w lata, tym bardziej widzę, żem podobnego układu do Papy, to jest, że umysłowe kłopoty wnet na ciało moje wpływają. Prosiłbym bardzo Papę, żeby był łaskaw na komorze, jeśli może, ułatwić nam przejazd, bo nic nie mamy (do oclenia), a czasu szkoda. Listy teraz są niewiele więcej od języka niemych; trza być przy sobie, ale z daleka i przywiązanie, i uczucia tracą na wyrażeniu, które zawsze jest słabym w porównaniu z myślą... Biedny Chiarini i biedny Girardot!*. (* Pptk Franciszek baron Girardot, dawny lekarz korpusu szwoleżerów, wieloletni domownik generała Krasińskiego, zmarł w Warszawie w czasie powstania; ks. Alojzy Ludwik Chiarini, wychowawca Zygmunta - w parę miesięcy po nim [28 lutego 1832 r.]. Obu ich pochowano na cmentarzu w parku opinogórskim.) Tam przynajmniej, gdzie oni śpią teraz spokojnie, tam żwir i murawa, ale ludzi nie ma i dobrze im. Ściskam Ojca drogiego całą siłą duszy mojej. Niechaj Bóg wreszcie wyjrzy zza chmur i błogosławi Mu i nam. Zyg. Kr." "1832 r. Wenecja, 22 maja Kochany Ojcze! Z Mediolanu we trzy dni przez Weronę, Wicenzę i Padwę przybyliśmy do Wenecji. Tu zacząłem brać kąpiele z wody słonej morskiej i mam nadzieję, że pomogą mi na oczy. Wenecja jest miasto pełne dziwów, wspomnień i smutku. Gondole czarne całe gdyby trumny. Zręczność gondolarzy nie do pojęcia, morze wokoło spokojne, jak gdyby lękało się ludzi, którzy tak odważnie i czarodziejsko na nim osiedli... Lew z brązu, który się wznosi na filarze z porfiru na placu św. Marka, zda się jeszcze być panem morza, ale na dół spojrzeć, aliści u jego stóp żołnierz Austriak się przechadza i domyślić się snadno, iż ten lew już nigdy nie będzie panował. Chciałbym być już w Opinogórze; choć piękne zwiedzam krainy, coś mnie popycha ku Polsce, ku Ojcu, i niewiele też mam pociechy z tego wszystkiego, bo mnie oczy nie dozwalają się nacieszać i niebem, i morzem. Podobno w Londynie okropne wszczęły się rozruchy... Co z tego będzie? Wiek nasz jest wzburzonym morzem, na którym wielu pływa, ale kto przepłynie, kto koniec obaczy, kto się cieszyć będzie sprawdzoną nadzieją? Może nikt, może nikt a nikt. Żegnam kochanego Papę i proszę, by wierzył, że krótkie moje listy przedłużam myślami o Nim przez cały dzień i że jak tylko trochę lepiej będę, rozpiszę się po dawnemu. Ściskam kochanego Papę z całych sił i proszę, by mnie kochał. Zyg. Kr." W Insbrucku przyjaciele rozstali się: Reeve w drodze do ojczyzny zamierzał zatrzymać się na dłużej w Dreźnie i w Monachium. Krasiński; zgodnie z poleceniem ojca, miał poddać się leczeniu u okulistów wiedeńskich. Blisko dwumiesięczny pobyt Zygmunta w stolicy Austrii udokumentowany jest dość obszernie, gdyż pomimo surowych rygorów kuracji, generałowicz nie wyrzekł się korespondencji z ojcem i dwoma najserdeczniejszymi przyjaciółmi Reeve'm i Gaszyńskim. "Wiedeń,1832, 16 czerwca Kochany Ojcze! Nie mogłem być u Tatyszczewa (ambasadora rosyjskiego w Wiedniu - M.B.) dla słabości oczów, która wciąż mnie trzyma. P. Jakubowski list oddał jemu. P. Meyendorf (sekretarz ambasady M.B.) był u mnie, bardzo grzeczny, oddał mi list od Papy. Leczy mnie sławny okulista Jaeger, cały dzień siedzę w pokoju na pół ciemnym, jeno wieczorem w karecie wyjeżdżam na przechadzkę; nie mogę ani czytać, ani pisać, zgoła muszę siedzieć z założonymi rękoma i próżnować. Ta choroba nauczy mnie myśleć, dawniej tylko marzyć umiałem. Nie zapomniałem ja i daru dla Babuli, kupiłem dla niej w Wenecji krucyfiks nabijany perłową macicą z Panem Jezusem ze słoniowej kości starożytnej roboty. Ale tysiąc dzięków drogiemu Ojcu, że sądząc, iżem niedbały, chciał nawet zakryć tę niedbałość. Niechaj drogi Papa będzie łaskaw, każe się dopytać, gdzie jest August Zamojski, bo on już wrócił. Cały dzień myślę o chwili, w której Papę ujrzę na nowo, w nocy wciąż mi się śni o tym. Spodziewam się, że już wtedy będę lepiej, jeśli nie zupełnie zdrów i że całymi oczyma będę mógł pojrzeć na Opinogórę i na wszystkie pamiątki pierwszych lat życia. Żegnam drogiego Ojca i proszę, by się nie turbował o mnie; nuda i cierpienie jest, ale niebezpieczeństwa nie masz Zyg. Kr." I z tego samego dnia - list do Goszczyńskiego: "1832, Wiedeń, 16 czerwca Drogi Konstanty! Odebrałem Twój list wczoraj. W ciemnym pokoju, sam jeden, otoczony lekami, mam czas rozmyślać nad przeszłością i przyszłością, mam czas rozpamiętywać, żem za Polskę się nie bił. Nie wiem, co ze mną będzie, oczy zagrożone ślepotą, całe ciało rozstrojone; może niedługo pójdę tam, gdzie tylu poszło, bez sławy, bez miłości i żalu ludzi, bom nic nie zrobił, bom żył na świecie jak kawał deski, co płynie po morzu, aż wreszcie zgnije i pójdzie na dno. Nikt o mnie wiedzieć nie będzie, moje prace zaginą ze mną razem, moje natchnienia do jednej trumny pójdą... A przecież nie tak nędzne serce biło pod tymi piersiami, mógłbym był i śpiewać, i walczyć - przeznaczenie inaczej chciało i chce. Czy pamiętasz, drogi Konstanty, ciechanowskie błota, owe czasy, owe łowy, owego białego dubelta, coś Ty zabił, a któregom chciał zaprzeczać Tobie; a później z Danielewiczem podróż do Opinogóry, nocleg u Wąsowicza w borach. Rozpamiętuję ja to wszystko teraz z zamkniętymi oczyma. Tu miesiąc mam bawić, a może i dłużej, bo kiepsko ze mną. Bądź szczęśliwym i zdrowym, ufaj w sprawiedliwość Boga - berła i korony przeminą, ale Jego sprawiedliwość nie przeminie... Kochaj mnie zawsze, a kiedy umrę, wspomnij czasem o przyjacielu z lat młodych. Niech żyje Polska! Zyg. Krasińsk." I drugi list do ojca: "Wiedeń,1832, 8 lipca Kochany Ojcze! Zawsze w tym samym jestem stanie co do oczów, tyllko że troszeczkę lepiej znoszę światło dzienne i do świec znowu przyzwyczajać się zaczynam. Jest to słabość nieopisanych nudów. Żeby długo na nią chorować, to chyba by człowiek zgłupiał i zapomniał wszystko, co kiedy umiał i czego się uczył. Odebrałem list od Babuli z ogromnymi pochwałami pani Załuskiej, i to mi się nieco dziwnym wydaje. Tymczasem mąż w Genewie turbuje się o nią, bo już od kilku miesięcy listu nie odebrał. Przez całe dnie myślę, a czasem myśleć jest cierpką rzeczą, bo wszystko, co zbudowało marzenie, to myśl rozwala i burzy, aż wreszcie nic nie zostanie, oprócz żalu, że się czas strawiło na próżnych snach. Rad bym jak najprędzej się wyleczyć i ujrzeć Papę, bo te wszystkie listy na nic się zdadzą; mdłe to rzeczy listy, a czuję potrzebę widzenia drogiego Ojca i mówienia z nim o tylu rzeczach i tylu uczuciach. Żegnam i ściskam kochanego Ojca. Oby Bóg dał prędkie spotkanie; potrzeba mi, bym nad głową uczuł rękę Ojca złożoną w błogosławieństwie. Zyg. Kr." W Wiedniu zetknął się Zygmunt z bratem swego przyjaciela Augusta, hrabią Zdzisławem Zamoyskim, byłym porucznikiem ufundowanego przez Zamoyskich 5. pułku ułanów. Opowiadania Zamoyskiego o przebiegu powstania w Polsce ostatecznie utwierdziły generałowicza w poglądach zaszczepionych mu przez ojca i posła Jezierskiego. Znalazło to wyraz w liście do Henryka Reeve'a, przesłanym 14 lipca na poste restante do Drezna: "...Widuję często brata Augusta. "To człowiek przeszłości", powiedzieliby członkowie klubów, a ja mówię: >>To człowiek szlachetny i mężny, jak jego szabla<<. Członkowie klubów nas zgubili. Nie możesz sobie nawet wyobrazić ich szaleństw i wściekłości. Ci nędznicy, szewcy, przechrzty i krawcy, chciwi pieniędzy, nie znający wcale Polski i jej przeszłości, chcieli dojść do majątku, zarobić, spekulować na giełdzie, wieszając, oczerniając i podburzając, a teraz rozpowszechniają broszury przeciwko wszystkiemu, co mamy naprawdę wielkiego i szlachetnego. Oni nazywają to arystokracją. Ale jeśli mnie kochasz, to wierz mi i pamiętaj, że poza arystokracją nie ma w Polsce, ani talentów, ani światła, ani poświęcenia! My jedni stanowimy Polskę. I pewnego dnia, po wielu poniesionych ofiarach, spotka nas to, że zostaniemy powieszeni przed ołtarzem ojczyzny. Taki jest bieg zdarzeń, nieodwołalny bieg zdarzeń. Czasy muszą się wypełnić, gdy nadeszły. Radykalizm podniesie nas, by nas obalić i zetrzeć z oblicza ziemi. Niechby przynajmniej po nas coś dobrego spotkało ten kraj nieszczęśliwy. Niech się powodzi tym nowym ludziom, by stali się znowu wielkim narodem. Co do nas, pracujemy na własną zgubę, a jednak pracujemy; to nasz obowiązek, i Bóg nas widzi. A później przyjdzie szubienica i wieczność. Rozważ dobrze te słowa, namyśl się nad niemi raz jeden i drugi! To nie nagły rzut ducha, lecz owoc długich medytacji..." I dalszy ciąg tych "przemyśleń w ciemnym pokoju" w wysłanym tego samego dnia liście do Konstantego Gaszyńskiego: "Wiedeń, 1832,14 lipca Drogi Konstanty! Wciąż zdrowie moje takie same, ni wprzód ni wstecz nie cofnęło kroku. Koźmianowi (chodziło zapewne o bratanka Kajetana Koźmiana - Stanisława Egberta, przebywającego w tym czasie na emigracji w Brukseli - M.B.) nawzajem się kłaniaj. Donieś mi, gdzie też nasz Kazimierski? Nigdym nie mógł pojąć, skąd owemu dziecku o słabym wzroku i niemęskim głosie przyszła chętka do teorii o krwi panowaniu. Dokazywał on ci to nie pomału, jak słyszę; czyś był to przepowiedział wtedy, kiedy u mnie o Bielskim* (* Chodziło albo o Marcina Bielskiego [1495-1575]) autora Kroniki wszystkiego świata, uważanego za pierwszego historyka piszącego po polsku, albo o Jana Bielskiego [1714-1768], pisarza dramatycznego i historyka, autora dwutomowego podręcznika historii Widok Królestwa Polskiego.) i o Kromerze* (* Marcin Kromer [1512-1589], kronikarz i pisarz, biskup warmiński. Autor m.in. De origine et rebus gestis Polonarum Libri XXX 1565. W przekładzie polskim: O sprawach, dziejach i wszystkich innych potocznościach koronnych Polskich. 16I 1 oraz Polska, czyli o położeniu, obyczajach, urzędach Rzplitej Król. Pol. [przekład z łaciny W. Syrokomli].) etc. rozprawiał. Wiesz? Kiedy zarzucam wzrok na przyszłość, widzę jedno śmierć dla nas, tj. dla tych, którzy są mojego i Twojego zdania. Rozważ dobrze, co chcę zawrzeć w tych krótkich słowach. Ale przeto nie powinniśmy się strachać - gińmy, byleby była Ta, dla której zginiemy, a o rodzaj śmierci nie pytać. Ale ten rodzaj z Francji przybędzie. Za miesiąc lub półtora pisz do mnie do Warszawy. Jeśli tu dłużej pozostanę, to ci doniosę. Przestrzeń, która nas dzieli, jest morderstwem dla myśli naszych. Jakże bym pragnął z Tobą pomówić. Bądź co bądź, wiecznym Ci jest przyjacielem Zyg. Kras." Podczas pobytu Zygmunta w Wiedniu zaszło wydarzenie historyczne, jak gdyby symbolizujące żałosny koniec legendy napoleońskiej: 22 lipca 1832 r. w pobliskim Schenbrunnie zmarł na gruźlicę płuc Napoleon Karol Franciszek książę Raichstadtu - były król Rzymu i niedoszły król Polski. Pogrzebowi "Orlątka" poświęcony jest ostatni wiedeński list do Henryka Reeve'a: "Wiedeń, 25 lipca 1832 r.: ...Szwadron huzarów poprzedzał trumnę, inny postępował za nią; i trumna, i oba szwadrony przemknęły prędko, prawie galopem, nie jak to we zwyczaju przy pogrzebach. Lud przyglądał się temu tłumnie, ale widział niewiele poprzez dwa rzędy żołnierzy i bagnetów, którymi ulice były obramowane. Potem żołnierze otoczyli kościół. Przybytek Boga otworzył się tylko dla kilku wybitnych osobistości i znikło w nim na zawsze ciało syna Napoleonowego*. (* W roku 1940, po zajęciu przez Niemców Paryża, Adolf Hitler pragnąc zyskać sobie serca pokonanych Francuzów, spowodował przeniesienie prochów księcia Reichstadtu z hitlerowskiego Wiednia do Paryskiego "Dóme des Invalides", gdzie nieszczęśliwy książę spoczął obok swego wielkiego ojca.) Inaczej wcale stać się nie mogło. Napoleon był dziełem, dzieckiem rewolucji, sam niczem innem jak rewolucją, a tacy ludzie nie zakładają nigdy dynastyj. Toteż syn jego był tylko czemś przypadkowym. Umarł trzy dni temu w dwudziestym pierwszym roku życia, z temi słowami na ustach: >>Nie ma nic między moją kolebką a grobem<<. A jednak do łez mógł pobudzić widok tego pogrzebu, przechodzącego tak szybko, jak przesunęło się w ciągu chwil kilku tyle sławy i nadziei. Urodził się królem Rzymu, umarł księciem Reichstadtu, a później cisza i zapomnienie... Zyg. Kras." Wyjazd Zygmunta z Wiednia do Polski nastąpił 5 sierpnia 1832 r. Pożegnalny list do Gaszyńskiego przesycony jest melancholią i złymi przeczuciami: "Wiedeń,1832, 3 sierpnia. ... A teraz, kochany Konstanty, bywaj mi zdrowym i szczęśliwym. Stoję jeszcze na rozstajnych dwóch drogach, z których jedna do Europy, druga prowadzi do Polski i dalej. Ale pojutrze już na tej jednej, ostatniej będę. Nie wiem, czy Twe listy dochodzić mnie będą, czy moje wypuszczą do Ciebie, w każdym jednak razie nie wątp o mnie ani jako o Twoim przyjacielu, ani jako o Polaku. Przeczucia dość czarne mnie trapią, ale wahać się nie mogę, nie powinienem. Pośpieszę uściskać mojego biednego chorego, zsiwiałego od zgryzot i smutków Ojca. Co się dalej stanie, to Bogu wiadomo, mnie zaś to tylko wiadomym, że nigdy w jarzmo podłości karku nie wprzęgnę. Bądź zdrów, kochaj i pamiętaj. Zyg. Kras." Do Warszawy przyjechał Zygmunt dokładnie o tym czasie, jaki oznaczył mu przed półrokiem ojciec-generał: 15 sierpnia, w dzień imienin Napoleona i zmarłej matki. Odtąd jedynym źródłem wiadomości o jego stanie fizycznym i psychicznym będą listy pisane do Reeve'a. "Warszawa, 15 sierpnia 1832. Drogi Henryku! Jestem w Warszawie, chory jak pies. Mam pijawki wkoło pleców i oczy zaczerwienione jak potępieniec. Wyjeżdżam za kilka minut, żeby się spotkać z moim Ojcem w naszym domu wiejskim (at our villa - M.B.). Żegnaj mój drogi! Mam tylko tyle czasu, żeby napisać te kilka słów i prosić Cię, żebyś zawsze był mi przyjacielem, choć nadejdzie może czas, a z nim wiadomości, które sprawią Ci przykrość. Twój i to na zawsze Zyg. Kras." "18 sierpnia 1832 r. (Opinogóra) Drogi Henryku! Gdym otrzymał list Twój przed godziną, siedziałem w pokoju, który mam zamiar Ci opisać. Ściany białe, bez obicia, w oknach firnaki białe i zielone, wzdłuż ściany wspaniały fortepian, obok na stole gotowalnia z litego srebra: czarki, zwierciadła i wszystkie drobiazgi, służące do czyszczenia paznokci, zębów, włosów, itd., flakony pełne najwytworniejszych wonności; dalej stoi kominek z dwoma małemi globusami, a obok błyszczą zawieszone na murze trzy dubeltówki, dwa rogi myśliwskie, w złoto i kość słoniową oprawne, pistolety wykładane srebrem, torby myśliwskie, rożki do prochu itd. Dalej drzwi, dalej piec, dalej łóżko moje, stojące pod kątem do pieca, przykryte cienkim płótnem i szlafrokiem kaszmirowym. Tuż obok łóżka olbrzymia szkatułka, napełniona podręcznemi drobiazgami, w której po przybyciu znalazłem cztery tysiące złotych (quarte mille fiorins) i gdzie złożyłem listy (Henriety Willan). Dalej stoi biurko, gdzie wznosi się wazon ze starożytnego brązu z bukietem kwiatów w otoczeniu moich książek angielskich, mojej pozytywki i krzyża z Koloseum, mego sztyletu i znanych Ci rzeczy. To mój pokój. W chwili, gdym list Twój otrzymał, siedziałem obok kobiety, która grała i śpiewała dla mnie - to pani Z. (Amelia hr. Załuska - M.B.). Mój drogi, co powiesz na to wszystko? Oto zostałem wielkim panem... To ojciec przygotował mi to wszystko na mój przyjazd. Z okien moich widzę na wzgórzu zamek gotycki, budowany dla mnie, z wieżą w rozety i z kolumnami maurytańskimi, pod nim, w dole, trzy stawy i pełno zieloności. Widziałem się z moim ojcem. Byłbyś zobaczył łzy, spływające po jego bliznach i wąsach, gdy mnie przyciskał do łona. Później poszliśmy razem do grobowca mojej matki, i tam wobec trumny, którą ci opisałem w "Adamie", dał mi swoje błogosławieństwo. Słodkie i święte jest błogosławieństwo ojca. Pomyślisz może, czytając te słowa: >>Jest spokojny<<. A więc nie! Mam gorączkę, spać nie mogę. Lecz niekiedy wspomnienia dzieciństwa gromadzą się wokół mnie, i wtedy rzucam na chwilę ukojone spojrzenie na te równiny, na te zboża polskie, kołyszące się wkoło. Z oczyma mojemi nieco lepiej. Uściskaj Załuskiego, gdy do niego pisać będziesz. Mój przyjacielu, mój dobry, mój drogi przyjacielu, myśl często o mnie! Nic jeszcze nie wiem o przyszłości, używam potrochu teraźniejszości. Zabiłem parę bekasów. Żegnaj. Wierzchowiec arabski czeka na mnie; pogalopuję sobie trochę. Zyg. Kras." Zameczek gotycki z wieżą w rozety i z kolumnami maurytańskimi... Cztery tysiące złotych florenów w szkatułce... Idealnie dobrane do gustów i potrzeb urządzenie pokoju... Urocza hrabina Amelia przy fortepianie, grająca i śpiewająca wyłącznie dla niego... Polowania na dzikie ptactwo... Galopady na arabskim wierzchowcu... Oto środki, jakimi generał Wincenty Krasiński utwierdzał swój rząd nad duszą syna. Z korespondencji generała wojewody z administratorami dóbr wiadomo, jak troskliwie przygotowywana była Opinogóra na przyjęcie młodego dziedzica. Ale dla Zygmunta bardziej od wszelkich uroków opinogórskich liczył się bezpośredni wpływ ojca. Znowu za każdym niemal zdaniem w listach do Reeve'a wyczuwa się obecność arcyzręcznego reżysera synowskich uczuć i postępków. Chociażby owa nocna rozmowa przy trumnie Marii z Radziwiłłów hrabiny Krasińskiej* (* O tym, że rozmowa odbyła się nocą, informuje tradycja ustna, podtrzymywana wśród mieszkańców Opinogóry.) - w scenerii tak świetnie odpowiadającej romantycznym upodobaniom przyszłego autora Nie-boskiej komedii. O czym wtedy rozmawiano, można się tylko domyślać. We łzach i uściskach ojciec i syn powtórzyli sobie, zapewne, wszystkie perswazje, usprawiedliwienia i zaklęcia, znane z ich wcześniejszej korespondencji. Jeszcze raz powrócono do burzliwych wydarzeń z 4 grudnia 1830 roku, kiedy to rozdąsane pospólstwo Warszawy chciało generała wojewodę (strach mówić!) po prostu powiesić. I do tragicznej nocy 15 sierpnia 1831 roku, kiedy tak okrutnie zamordowano dzielnego dowódcę szarż szwoleżerskich z lat 1813-1814 generała Antoniego Jankowskiego, doskonale znanego młodemu Krasińskiemu z domu ojca i z napoleońskiej legendy. Zapewne jeszcze raz przyzwał generał Krasiński z opinogórskich portretów dostojne cienie przodków karmazynów, aby przeciwstawić je w oczach syna okrwawionemu piekielnemu widmu Lelewela. W płaczu na piersi ojcowskiej, w wyzwalających i oczyszczających dziecinnych łzach roztopiły się ostatnie wątpliwości Zygmunta i spłynęło na niego wielkie ukojenie. W pierwszych względnie spokojnych dniach pobytu na wsi stałym miejscem dumań generałowicza poety (lubią o tym opowiadać wycieczkom szkolnym muzealni przewodnicy) był romantyczny cmentarzyk opinogórski z dwiema świeżymi mogiłami: szwoleżerskiego lekarza barona Girardota i księdza Chiraniego. "Ukląkłem na grobach przyjaciół z lat moich dziecinnych by modlić się i rozmyślać - pisał Krasiński 20 sierpnia do Reeve'a. - Wkoło cmentarza przelewają się fale kłosów, nic, tylko kłosy, nie ocienione niczym; ani jedna kępa drzew nie wynurza się ponad ten ocean zboża. Wiatr północny wyje i zrywa w dole na widnokręgu chmurę po chmurze, wznosi je aż do słońca, a później strąca z wysokości nieba. Błękit ukazujący się między chmurami, blady jest, powietrze chłodne, kilka modrzewi kołysze się koło mnie, a jednak spokój panuje w mem sercu i modlitwa moja prostszą drogą dochodzi do Pana niż te, które szeptałem przed laty na szczycie gór i nad brzegiem morza, bo ci, którzy śpią wkoło mnie, kochali mnie niegdyś..." Ale gorejącemu sercu Zygmunta nie sądzony był długi spokój. Ledwie przycichły nieco, pod wpływem opinogórskich balsamów, jego zmartwienia o ojca i ojczyznę, a już popada w nową duszną udrękę - tym razem miłosną. Jeszcze wczoraj miał w myślach tylko jedną kobietę: Henrietę Willan ("twarz cudzoziemki goni za mną aż do trumny mojej matki") - a oto już poddaje się cały powracającej fali uczuć do pięknej "cioci" Amelii Załuskiej: "Zaszła zmiana w scenie mojego widzenia [...] Namiętności są błaznami, którzy drwią ze mnie. Nienawiść stała się miłością, a później? Później było to w pewien piękny poranek. Oto moja ostatnia strofka, przyjacielu. Zrozum i lituj się nade mną! Znowu kilka chwil szczęścia, a później przyjdzie skrucha i kara. Nie mam anioła stróża jak Schelling*, (* Schelling Friedrich Wilhelm Joseph [1775-1854]. Filozof niemiecki - jeden z czołowych inicjatorów filozofii romantycznej. Jego pisma wywarły duży wpływ na romantyków polskich.) lęgnę się pod skrzydłami szatana..." W następnym liście do Reeve'a - jeszcze wyraźniejszy opis nowej sytuacji uczuciowej: "A więc nie znałem kobiety, o której tyle mówiłem. Zobaczyłem ją znowu i pokochałem. Przyszła do mnie z przebaczeniem na ustach. Wtedy opowiedziałem jej o swojej miłości lat dziecinnych, o późniejszej udręce, zazdrości, nienawiści, cztery lata trwającej, później o mej miłości (obecnej); bo takie jest już moje przeznaczenie, że nigdy nie mogę ujrzeć tej kobiety, by jej nie kochać..." Zygmunt nie ma już teraz czasu na rozpatrywanie swoich win wobec powstania listopadowego ani na przeprowadzanie pogadanek uświadamiających z chłopami opinogórskimi, co sobie planował przed opuszczeniem Genewy ("z chłopami naszymi długie będę miał rozmowy, u ich ognisk zasiędę..."). Pochłania go bez reszty namiętne uczucie do powabnej kuzynki. Znowu zachwyca się jej "wysmukłą i majestatyczną kibicią", jej "włosami brunatnymi, lśniącymi, uwitymi w pukle", jej "oczami czarnymi, palącymi, pożerającymi jak oczy Południa". Znowu wpisuje jej do sztambucha miłosne wiersze i poematy. Nie myśli wcale o tym, że stara się uwieść żonę niedawno pożegnanego przyjaciela, dla którego przesyła czułe uściski w każdym liście do Reeve'a. Jeśli ma nawet na ten temat jakieś skrupuły, to głuszy je "wrzącą herbatę z rumem" i rozkosznymi sam na sam z panią Amelią w zacisznych alejkach parku opinogórskiego. Ale hrabina Załuska wcale nie zamierza angażować się w miłosną awanturę z młodszym o osiem lat kuzynem. Tak jak poprzednio ma mu do zaofiarowania tylko uczucie siostry do brata. - "Nic nie wymogła na mnie, ani ja na niej - żali się generałowicz w liście do angielskiego przyjaciela. - Pozostaliśmy na miejscach, które los nam przeznaczył". Romantyczna sielanka opinogórska ciągnęła się prawie przez miesiąc. Przerwał ją nagle huk pioruna, od którego zatrząsł się cały świat Zygmunta. Lapidarne ujęcie nowiny przekazanej Reeve'owi w liście z 5 września nie osłabiły jego dramatycznej wymowy: "Za cztery dni jadę do Petersburga! Jesteśmy przyjaciółmi na śmierć i życie, Henryku! Bóg by Cię pokarał, gdybyś przestał mi być przyjacielem... Żegnaj. Napisz mi do Petersburga poste restante. Przyjaźń nasza nie jest tego rodzaju, by przypadek mógł ją przerwać; jakiegoś określonego faktu trzeba, by ją zniszczyć, lecz bez tego zerwanie jej byłoby zbrodnią. Ja zawsze Twoim przyjacielem zostanę. Zyg. Kras. 5 września 1832, Opinogóra" I melancholijne postscriptum: "Wszystkim moim przyjaciołom w Europie pożegnanie". Doprawdy, nazbyt już surowo obchodzi się los z tym dwudziestoletnim chłopcem o nadmiernie wybujałej wyobraźni! Teraz Zygmunt już nie układa dramatu, życie go w tym wyręcza. Generałowicz wie doskonale, jak przerażą się i zmartwią jego wyjazdem do Petersburga najserdeczniejsi przyjaciele: Reeve i Gaszyński, jak zareaguje na to cała paryska emigracja, z jaką satysfakcją przyjmie to do wiadomości petersburski czynownik Leon Łubieński! On, Zygmunt Krasiński, wnuk naczelników konfederacji barskiej, syn dowódcy Polskiej Gwardii Napoleona - z hołdem do stolicy carów! Czy można wyobrazić sobie coś potworniejszego, coś bardziej absurdalnego?! On, który nawet swój powrót do podbitej Polski starał się ukryć przed światem! On, który, po wiele razy zapewniał swych przyjaciół, że "nigdy nie wprzęgnie karku w jarzmo podłości" i nie ugnie czoła przed gnębicielami ojczyzny! On, który ledwie przed miesiącem pisał do Konstantego Gaszyńskiego: "Pamiętaj plunąć na moją pamięć, jeśli kiedy posłyszysz, żem od nich co przyjął, żem którego z nich rękę ścisnął lub ukłonił się!" - Teraz ma jechać z pokłonami do cara?! Czymże jest piekło Dantego wobec udręczeń moralnych Zygmunta Krasińskiego?! I znowu ma to do zawdzięczenia swemu uwielbianemu Papie! Nie wiadomo nawet dokładnie, skąd wziął się ten pomysł podróży do Petersburga. Najprościej byłoby założyć, że tak samo, jak w wypadku Łubieńskich, generał Krasiński musiał ulec woli zwycięskiego cesarza i oddał mu syna w charakterze dobrowolnego zakładnika. Ale wierność Opinogórczyka dla tronu nie wymaga żadnych poręczeń. Może więc on sam - ciągle jeszcze przywiązany do myśli o karierze dyplomatyczno-dworskiej - z własnej inicjatywy wyprzedził życzenie swego króla? Nie wiadomo też, gdzie i kiedy przekazał generał synowi tę wieść hiobową. Czy jeszcze raz została do tego wykorzystana nastrojowa sceneria kościelnej krypty grobowej, czy odbyło się to w gabinecie generała obwieszonym pamiątkami z epopei napoleońskiej? Tak czy inaczej, dla Zygmunta musiała to być próba okrutna. Ale w Opinogórze nie docierało to w pełni do jego świadomości; nazbyt był jeszcze pochłonięty miłością do pani Załuskiej. 9 września 1832 r. - w przeddzień wyjazdu Krasińskich z Opiniogóry odbył się pożegnalny wieczór muzyczny z udziałem hrabiny Amelii. Podczas koncertu wpisał się Zygmunt po raz ostatni do sztambucha ukochanej: "Teraz jeszcze twa muzyka obwiewa mnie dokoła. Teraz jeszcze siedzisz przede mną, gdyby duch, co odlecieć ma i nie wrócić więcej; ale jutro o tej samej godzinie gdzież będzie twoja twarz, twój głos, twoja czarna szata? Dla mnie już nie będziesz na tej ziemi... Oto jest łoże śmierci teraz, na którym konam, a ty przyśpiewujesz memu zgonowi. Śmierci się nie boję; niech kula piersi przeszyje, niech gorączka przepali ciało; ale tak umierać, jak w tej chwili, ale konać bez nadziei, wśród ludzi, którzy mnie nie rozumieją, wśród czterech ścian białych i nie jęknąć, i nie westchnąć, że cię nie ujrzę więcej, jest losem, którym Bóg karze potępieńców piekła... A twój głos tymczasem się rozlega, wznosi, zapełnia komnatę, płynie w dźwięcznych falach, oni Cię słuchają i myślą: >>Ona pięknie śpiewa<<, a ja słucham i myślę: >>To dzwony mojego pogrzebu<<. Ale ja nie chcę narzekać: trzeba być podłym, by się żalić, że czekają męczarnie, kiedy minęło szczęście. O, gwiazdo tej, którą kocham, przyświecaj lubo Jej drodze! O, aniele stróżu Tej, którą kocham, roztocz skrzydła i zlej na Nią oasis cieni wśród tej pustyni świata. O, ciernie, które kaleczycie nie stopy, nie zarastajcie nigdy Jej ścieżki! O, róże, które nigdy nie kwitniecie na moich szlakach, otoczcie ją waszym rumieńcem i wonią!..." I w zakończeniu nawiązanie do podróży czekającej autora tych pień miłosnych: obsesyjna wizja Syberii! "Ot, tam, widzisz, są lody i wyspy z lodu, i lądy ze śniegu, i trochę mchu na nich; i dali mi lampę do ręki, i rzekli: >>Oto słońce<<. Ja błądzę... Cóż to się znaczy? Jeszcze trwają dźwięki, z jakowejś opery piosnki słyszę, ty jeszcze stoisz przede mną, śmiejesz się i radujesz. Bądź błogosławioną i za twoje uśmiechy!... Szaleństwo przymila się do mnie, ono ciągnie mnie do siebie, aż mi się mózg przewraca, Ta świeca, która się pali przede mną, dłuższe ma życie ode mnie, bo już zagasłem od chwili, kiedy rzekłem: >>Żegnam ciebie! Zaśnijmy snem, którym zasypiali męczennicy w więzieniach starego Rzymu...<<" Następnego dnia (10 września 1832 r.) obaj Krasińscy: ojciec i syn wyruszali w drogę do Petersburga. Zygmunt uwoził z sobą pożegnalny dar hrabiny Amelii: pierścionek i pukiel włosów oraz gorzkie poczucie, że jego ponowna oferta miłosna została stanowczo odrzucona. W przejeździe przez Białostocczyznę, wchodzącą wówczas w skład cesarstwa rosyjskiego, podróżni zatrzymali się w Knyszynie głównej majętności posagowej zmarłej hrabiny Krasińskiej. Pobyt tam trwał dni kilkanaście, więc generałowiczowi udało się znowu nawiązać kontakt listowny z wędrującym przez Niemcy angielskim przyjacielem. "Knyszyn, 22 września 1832 Drogi Henryku! Odebrałem list Twój z Drezna tu, w jednej z naszych posiadłości, leżącej na drodze do Petersburga. Udaję się tam z moim ojcem;... Będę tam za dwa tygodnie. Tam więc mi napisz. A teraz jeśli mnie zapytasz: >>Jak długo tam zostaniesz? Co tam będziesz robił?<< odpowiem Ci: >>I don't know<< (we francuskim liście tylko te słowa są po angielsku - M.B.). Zresztą znasz mnie i wiesz, że lubię pić, jeść itp. i że nic na świecie nie może wpłynąć na zmianę moich poglądów w tym względzie, nic... nic... Toteż ponieważ obaj jesteśmy birbantami, będziemy przyjaciółmi i zawsze możemy liczyć jeden na drugiego..." Dziwnie brzmią te lekkie słowa na temat jedzenia picia, i hulaszczych skłonności. Zwłaszcza w takiej chwili! Niepodobne to do zwykłego tonu korespondencji z Reeve'em. Ale łatwo się domyślić, że jest to tylko kamuflaż, przesłaniający właściwą treść przed czujnym okiem policji generała Bernckendorfa. Świadczy o tym owo ostrzegawcze I don't know*. (* Językiem angielskim posługiwali się przyjaciele tylko wtedy, gdy chodziło o utrudnienie cenzurze wglądu w korespondencję.) Wszystko co następuje po nim, jest szyfrem, z którego ma dotrzeć do świadomości angielskiego przyjaciela jedynie zapewnienie, że nic na świecie ("nic, nic!") nie może wpłynąć na zmianę poglądów Zygmunta Krasińskiego: nie na birbantkę oczywiście, lecz na stosunek do zaborców ojczyzny. Z Knyszyna odszedł również sążnisty list do pani Załuskiej*. (* Fragmenty nie istniejącej już korespondencji Krasińskiego z Amelią Załuską przytacza Józef Kallenbach w swoim dziele Zygmunt Krasiński, Życie i twórczość lat młodych [Lwów, 1904].) Generałowicz donosił damie swego serca, że zdrowie jego tak znacznie się poprawiło, iż mógł wziąć udział w nocnym polowaniu na kaczki "w łódce na Narwi i w jej błotach". Ale równocześnie się skarżył, że na próżno ojciec stara się go rozerwać, na próżno on sam zmusza się do czytania książek. Nie pomaga to nic - ciągle ma przed oczami piękną Amelię: "Chciałem się przymusić do myślenia o czymś innem, o historii, o filozofii, o polityce. Ale stary Rzym i nowa Francya, Platon i Cousin*, (* Cousin Victor [1792-1867], francuski filozof i praktyk. Wywierał znaczny wpływ na życie intelektualne ówczesnej Europy.) Don Pedro* (* Pedro I z dynastii Braganca [1798-1843], syn króla Portugalii Jana VI. Ogłosił wbrew ojcu niepodległość Brazylii i został obrany jej cesarzem. W 1832 r. powrócił do Portugalii i przepędził z niej uzurpatora tronu regenta Miguela.) i bill reformy* (* Z. Krasiński bardzo się interesował dokonującą się w tym czasie w Anglii reformą parlamentu.) były tylko drogami, które w najdziwniejszych zakrętach wiodły mnie zawsze ku Pani... Ach! Gdybym miał opium!" Krasińscy dotarli do Petersburga w drugiej połowie października. Z tego też czasu datuje się pierwszy list Zygmunta do Henryka Reeve'a: "22 października 1832 r. Petersburg Oto znów jesteśmy połączeni, wiedząc, gdzie się nawzajem szukać mamy. Masz słuszność - dla nas nie ma już błogosławieństwa miłości. (Reeve również cierpiał w tym czasie z powodu bezwzajemnej miłości do Konstancji Sauthers - M.B.). Mogę zginąć ze wzruszenia u stóp jakiejś kobiety, ale nie ukocham nigdy obrazu niewinności, nigdy już złudzenie nie będzie równie święte, jak wówczas, gdy w Paquis całowałem, jak brat, moją kochankę (Henrietę Willan - M.B.), chociaż drżałem z namiętności. Co do osoby, o której ci mówiłem (Ameli Załuskiej - M.B.), to chce mi być jedynie siostrą [...] Z oczyma memi źle. Lekarze tutejsi wróżą mi utratę wzroku. Duval* (* Nazwisko parokrotnie wymieniane w korespondencji Z. Krasińskiego. Chodziło prawdopodobnie o jakiegoś młodego urzędnika ambasady francuskiej w Petersburgu.) oddał mi Twój liścik. Kocham go prawie, bo widział Cię zaledwie miesiąc temu. Ojciec mój jest dla mnie aniołem. Zresztą jestem chory i samotny przez dzień cały, wieczór spędzam w moim pokoju i nic robić nie mogę. Życie mi ciąży... Oczy mnie palą, rozsadza mi głowę; cierpię! Ach, Henryku, gdybyś był przy mnie, przy Twoim Zygmuncie! Jakże lubiłem słyszeć, gdyś nazywał mnie Zygmuntem, a wolałem zawsze, by inni nazywali mnie Krasińskim! Petersburg to wielkie miasto, olbrzymia masa granitu: kiedy śnieg pokrywa jego domy, wydaje mi się, że jestem wśród skał... Czy niemógłbyś dowiedzieć się, co porabia H. (Henrietta)? Nie ma dnia, żebym o niej nie myślał; to rodzaj duru, który nigdy mnie nie opuszcza... Wątpie, czy starczy mi sił, by żyć jako ociemniały. Boże mój, odwróć ode mnie ten kielich! Ale czy mam prawo modlić się do Boga? Ach! módl się za mnie, ty który jesteś bardziej czysty niż ja i mniej namiętny; módl się za przyjaciela twej młodości. Bądź zdrów... Z.K." Przedziwne są te meandry rozhisteryzowanego hrabicza poety; najpierw kochał szaleńczo Amelię Załuską, później równie szaleńczo pokochał Henrietę Willan; jeszcze później przestraszył się, że angielska mieszczanka gotowa zaciągnąć go do ołtarza, więc odwrócił się od niej i znów uderzył w amory do pięknej cioci; piękna ciocia dała mu kosza i już, jak na zamówienie, powraca uczucie do milutkiej panny Willan. Przy okazji warto przypomnieć, dlaczego Zygmunt odwrócił się od zakochanej w nim po uszy "miss Harry". Ważny to przyczynek do biografi szwoleżerskiego syna. W końcu roku 1831 przyjechał do Londynu białoruski kuzyn Krasińskich z Opinogóry: historyk i literat Walerian Krasiński-Skorobohaty*. (* Białoruska i kalwińska linia Krasińskich-Skorobohatych (lub Barzobohatych) była bardzo spokrewniona z Krasińskimi z Opinogóry [wywód tego pokrewieństwa znaleźć można w Pamiętniku Józefa Krasińskiego], ala Walerian przyjaźnił się zarówno z generałem, jak i Zygmuntem.) Dowiedziawszy się od Reeve'a o wzajemnym uczuciu Zygmunta i "miss Harry", prostoduszny kresowiec uznał, iż nic nie stoi na przeszkodzie, aby polsko-angielski romans został uwieńczony małżeństwem. "Czemu, u diabła, nie miałby tu (tzn. do Anglii) przyjechać i ożenić się - referował Zygmuntowi opinię o nim pana Waleriana Henry Reeve. - Jest majątkowo nie zależny, w ciągu lat kilku nie może wracać do Polski, a jeśli (Henrieta Willan) jest ładna, rozumna i dobrze urodzona, cóżby Wincenty mógł mieć przeciwko ich związkowi, tym bardziej że według tego, co wiem, zależy mu na tym, by syn jego ożenił się młodo". "Oto piękna sytuacja, w jakiej się znajdziesz - dodawał od siebie Reeve. - Twój najpokorniejszy sługa i pełnomocnik oczekuje tylko Twoich rozkazów, by udać się do starego Willana i prosić o rękę pięknej Henriety..." Propozycja Waleriana Krasińskiego niesłychanie zirytowała Zygmunta. "Zna mego ojca - pisał o kuzynie w liście do Reeve'a z 6 grudnia 1831 r. - lecz mój ojciec w porównaniu z nim jest olbrzymem zmysłu praktycznego, doświadczenia i przenikliwości. Toteż nigdy nie zgłębił tego olbrzyma. I jeśli Ci mówi: >>Wincenty życzy sobie, abym się ożenił młodo i czemużby nie z H.<<, to znaczy, że gdybym to uczynił, mój ojciec umarłby i przekląłby mnie na łożu śmierci przed zgonem; ojciec mój jest jednym z ostatnich reprezentantów arystokracji polskiej... Henrieta Willan nie powinna być dla mnie nigdy małżonką, lecz była poetycznym punktem wyjścia dla całego mojego życia [...] Lecz gdy Twoim pomysłem małżeństwa nasuwasz mi na myśl kontrakt i rejenta, starego ojca i siostry, służbę domową, brata nicponia, przygotowania przedwstępne i cały ciężar uprzęży, którą człowiek, żeniąc się, nakłada na siebie, bezcześcisz wówczas, wierzaj mi, miłość moją i rzucasz błoto i piasek na minione sny... Ukochana moja i małżonka moja nigdy jedną osobą być nie mogą. Jedna była aniołem, czymś o wiele wyższym od kobiet, drugiej może nigdy nie będzie, jeśli się znajdzie, będzie zwykłą niewiastą, zdatną do cerowania moich pończoch i podawania mi ziółek w dniach choroby..." Trudno te wywody Krasińskiego czytać obojętnie! Rzecz rozgrywała się co prawda w innych czasach i w niedzisiejszej obyczajowości, mimo to śmiem wątpić, czy ta wygodna filozofia miłosna rozkapryszonego panicza mogła się spotkać ze zrozumieniem u jego postępowych przyjaciół, nie mówiąc już o biednej pannie Willan. Nie jest to jednak odpowiednia chwila na wygłaszanie ostrych sądów o Zygmuncie Krasińskim: jego sytuacja w stolicy carów każe mu raczej współczuć. "Dn. 1 listopada 1832. Petersburg Kochany Henryku!... Mylisz się bardzo, mówiąc o dobrych obiadach, pięknych kobietach itp. Posłuchaj opisu mego życia. Siedzę od rana do wieczora w moim pokoju o srebrno-zielonym odbiciu. Pośrodku niego cztery kolumny greckie, a za niemi łóżko moje, piec i kominek, fortepian i kanapa, a wreszcie dwa okna, które wychodzą na podwórze i niebo, zwykle pokryte ciężkimi chmurami. Zresztą zbytku mam powyżej uszu. Wstaję, przechadzam się - i tak w kółko, zawsze to samo. Nauczyłem się myśleć. Stanę się dzikim i głębokim myślicielem. Oczy mnie bardzo bolą. Wiesz, dawniej wina, cygara, kobiety było mi trzeba, by mnie oszołomić - dzisiaj upijam się, myśląc intensywnie, śledząc tok rozumowania. Czasami czuję, jak nerwy rozprężają się w moim mózgu. Wiesz co za stworzenie ze mnie. Jak Ci się zdaje, do czego mnie podobne życie doprowadzi? A zdrowie mi nic robić nie pozwala. Nie wychodzę, nie widuję się z nikim, nie znam nikogo. Wskutek klimatu tutejszego cierpię na mój dawny reumatyzm itd., itd. Mógłbym powiedzieć, jak człowiek z Longwood (ostatnie miejsce pobytu Napoleona na Wyspie św. Heleny - M.B.): >>Ten klimat mnie zabije<<. Zresztą, nie sądź, że dusza odchodzi razem z ciałem. To prawda, że nuda i obrzydzenie bezustannie mi towarzyszą, ale siła, która tkwi na dnie, tam pozostanie i nie ulegnie zmianie... Żegnaj, nie zrozumiesz nigdy, jak Cię kocham. Zyg. Krasiński..." I w tym czasie - do Amelii Załuskiej: "Czy wiesz, Pani, co mówią tutejsi lekarze? Oto mówią, że oślepnę - ja, tak młody, mogący zdziałać coś jeszcze na tym świecie... Kocham jak siostrę, jedyną na świecie kobietę, która mi powiedziała: >>Kocham Cię<< (Henrietę Willan); a ubóstwiam całą miłością kobietę, która mi rzekła: >>Będę Twą siostrą<< (Amelię Załuską); żadne z mych pragnień nigdy się nie spełniło. Mam coś w głębi mej duszy, a skazany jestem na to, żebym był niczem..." Ale dumny "syn szlachecki" umiał ukrywać przed niepowołanymi oczami dręczące go nastroje. Nie domyślał się ich wcale bawiący wówczas w Petersburgu i spotykający się z Krasińskimi generał Tomasz hrabia Łubieński. Pod datą 31 października 1832 skrupulatny pan Tomasz donosił żonie: "Widziałem tutaj w tych dniach młodego Zygmunta Krasińskiego, znajduję że wypiękniał, z łatwością się wyraża i ma coś bardzo przyjemnego i pociągającego". Pomimo złego stanu zdrowia i gnębiącej go chandry, Zygmunt nie przerywał pracy literackiej. W pierwszych tygodniach pobytu w Petersburgu zajęty był wykańczaniem swego "poematu polskiego", który w rok później miał się ukazać w druku jako Agaj-Han. Niektórzy biografowie Krasińskiego zapewniają, że na ostatecznej redakcji Agaj-Hana zaważył opinogórski romans Zygmunta z panią Załuską. "Krasiński bardzo wiele ze swych uczuć włożył w usta Agaj-Hanowi* (* Przedmiotem miłości "tatarskiego książątka" Agaj-Hana była "polska caryca" Maryna Mniszchówna, wdowa po dwóch Dymitrach Samozwańcach, związana na koniec z atamanem kozackim Igorem Zaruckim.) - pisze w swej książce Miłość w życiu Z. Krasińskiego - Ferdynand Hoesick - [...] Wszystko bowiem, co [...] mówi roznamiętniony Agaj-Han do trzymającej go z dala od siebie Maryny, da się streścić w tych krótkich słowach listu Krasińskiego do Reeve'a, gdzie mówiąc o swojej miłości ku pani Załuskiej, stwierdza ostatecznie, że "niczego nie mógł uzyskać od niej". Podobnie i Agaj-Han >>niczego nie mógł zyskać<< od Maryny Mniszchówny. Jak ona, pomimo zaklęcia Agaj-Hana, została wierną ojcu swego dziecka, Igorowi Zaruckiemu, tak i Amelia, pomimo zaklęć Zygmunta, została wierną swemu mężowi Romanowi Załuskiemu". Hipotezę Hoesicka potwierdził zresztą sam Krasiński, umieszczając w pierwszym wydaniu Agaj-Hana motto, zaczerpnięte z modnej wówczas powieści Karola Roberta Maturina Melmoth the Wanderer: I loved her as a child. I loved her as a youth, but she never did love me (Kochałem ją będąc dzieckiem, kochałem ją jako młodzieniec, ale ona nigdy mnie nie kochała). Z ludzi wtajemniczonych w życie prywatne hrabicza-poety nikt nie mógł mieć wątpliwości kogo to motto dotyczyło. Ale wraz z ukończeniem Agaj-Hana skończyła się i miłość Zygmunta do hrabiny Amelii*. (* Na drugim wydaniu Agaj-Hana nie było już motta dedykacji, poświęconej Amelii Załuskiej. Zastąpiło ją przytoczenie z Boskiej Komedii Dantego: "Miłość co zawsze miłością się płaci". Ale w okresie przygotowywania do druku drugiego wydania Agaj-Hana Krasiński był już zakochany w Joannie Robrowej, która w pełni jego uczucia odwzajemniała.) Postarał się o to troskliwy ojciec. "Jenerał przekonał syna - wyjaśnia J. Kallenbach - o niemożliwości innych uczuć niż braterskie dla pani Załuskiej, a syn poddał się w pokorze woli ojcowskiej. Dnia 1 grudnia 1832 napisał uroczysty, pożegnalny list do pani Załuskiej, w którym odwoływał się do świata za grobem i spodziewał się, że tam znikną przeszkody, tu ich dzielące. A teraz >>zrzekał się tego, co pragnął najgoręcej<< (le plus phenetiquement dans ce monde). Tak skończył się rychło epizod opinogórski, powrotna, ostatnia fala studenckiej miłości". Pąrównując ten ostatni list z niedawnym pożegnaniem Zygmunta z Henrietą Willan, znawca życia uczuciowego Zygmunta Krasińskiego, Ferdynand Hoesick najwyraźniej sobie pokpiwał z przyszłego autora Nie-Boskiej komedii: "Wobec jednakowych przyrzeczeń danych i Henryecie, i Amelii - brzmi swawolny wywód Hoesicka - mogła i na tym świecie wytworzyć się rywalizacja pomiędzy dwiema kochankami poety, która z natury rzeczy musiałaby się stać kłopotliwą i drażliwą. Każda z tych pań, mając uroczyste przyrzeczenie Zygmunta, że ona będzie jego fiancee dans le ciel (narzeczoną w niebie - M.B.), całkiem słusznie mogłaby sobie doń rościć wyłączne prawo, a wtedy kto wie, do jakich mogłoby dojść kolizji pomiędzy temi dwiema wyanielonymi duszami..." Ależ ten syn jest posłuszny ojcu! Generał zabronił kochać, więc Zygmunt w te pędy wygasza w sobie miłosne żary. W rezultacie jednak nie wyszło mu to na zdrowie. Ma teraz więcej czasu na rozważanie swojej dramatycznej sytuacji w Petersburgu, znów powraca myślami do polskiego powstania i do liońskiej rewolty, znowu straszy go "krwawe widmo" Lelewela. Polityczne "przemyślenia w ciemnym pokoju" znajdują częściowe odbicie w dalszej korespondencji z Reeve'em. "12 (lub 22) grudnia 1832 Drogi Henryku! Z oczyma mojemi tak źle, że zaledwie mogę Ci kilka słów napisać. Lud nie jest ojcobójcą, gdyż rzuca się na coś, co mu obce. Czy lud ma przeszłość, czy ma przodków? O, nie, a więc nie jest ojcobójcą. My byśmy byli ojcobójcami, gdybyśmy podali rękę ludowi (trudno o wyraźniejsze i bardziej perfidne potępienie "szlacheckich rewolucjonistów" - M.B.). Poczucie, że oślepnę, wzrasta we mnie. Ale powiedz mi, czy z moim charakterem mogę być niewidomym? Czy dusza moja może się zadawalać mrokiem? Zresztą niech losy się spełnią. Żegnaj, drogi Henryku!... Zyg. Kras". "6 stycznia 1833 r., Petersburg Drogi Henryku! [...] Wiem, że miniemy wszyscy, jak garść prochu, nigdy nic rzeczywistego nie podziwiając ani kochając, a wiele nienawidząc. A jeśli coś kochamy, to wyłącznie przeszłość, ten świat marzeń i nicości. Jeśli rozpatruję rzeczy jako filozof, widzę w nich jedynie wieczny porządek, godny podziwu; lecz jeśli rozpatruję je jako człowiek o sercu i uczuciach ludzkich, związany z tą ziemią, znający długi rząd przodków w hełmach i pancerzach śpiących w trumnach swoich, i przyszłość wielką, pełną czynów i imion braci swoich, widzę w tym tylko brak ładu. A wtedy mówię sobie: >>W imię Jezusa będziemy cierpieli, walczyli nawet, jeśli nas zmuszą do tego, a w chwili walki przyjdzie nam na pomoc siła barbarzyńcy lub rycerza, który był naszym praojcem<<. A gdy zginiemy, niech porządkują ziemię na swój sposób - nikt im przeszkadzać nie będzie. Ale sądzę, że nadejdzie dzień w którym miłość znów weźmie górę. Gdyż Bóg jest sprawiedliwością i pięknością, wszechświat jest harmonijny, a ja nieśmiertelny... Zobaczymy się na wiosnę. Znów będziemy mieli sobie do powiedzenia tysiące słów, wszystkie zawarte w jednym, które nazywa się >>przyjaźnią<<. Żegnaj, mój drogi Henryku! Jestem ciągle chory; stan moich oczu się pogarsza. Pokłoń się ode mnie moim przyjaciołom genewskim! Zyg. Kras." "20 stycznia 1833 t., Petersburg (List dyktowany - M.B.). Kochany Henryku! W tym samym czasie doszliśmy do tych samych wniosków. Początek roku 1833 zastał nas obydwóch dość znudzonych marzeniami i miłością, a może złudzenie to jest jeszcze marzeniem. Spędziliśmy wieczór sylwestrowy w towarzystwie dwóch dzieciaków: Stackelberga i Duvala, którzy miauczeli jak koty i wyśpiewywali głupstwa. Możesz sobie wyobrazić, jakie to na mnie zrobiło wrażenie. Ale w tej samej chwili... ojciec mój wszedł do pokoju i przycisnął mnie do łona; była to dla mnie chwila uroczysta, występująca wyraźnie na płaskim tle całego tego wieczoru. Zresztą ogarnęła mnie również gorycz. Nie są to już młodzieńcze napady melancholii, które zawsze mają w sobie coś orzeźwiającego, nie są to też owe przekleństwa i porywy wściekłości, które podkopywały moje zdrowie i stworzyły w zakresie szaleńczej poezji >>Adama (Szaleńca)<<, Jest to raczej smutek męski bez uroku, bez szału, dość spokojny, a silniejszy i bardziej stały, niż jakakolwiek radość, którą sobie przypomnieć mogę..." Piekielnie smutne są te listy petersburskie Zygmunta Krasinskiego, a przecież i tak odnajduje się w nich tylko część prawdy. O rzeczach najważniejszych Zygmunt pisać nie mógł ze względów cenzuralnych. Nie mógł pisać o tej strasznej rozpaczy, którą musiał odczuwać na myśl, że "cały świat", co tak długo a bezskutecznie starał się go namówić na powrót do walczącego kraju, dowiaduje się teraz z prasy i dyplomatycznych plotek, że on - "ostatni polski arystokrata", wraz ze swym ojcem "zdobywcą Somosierry" antyszambrują w carskich przedpokojach. Nie mógł żalić się Reeve'owi na owe szarpiące nerwy rozmowy z ojcem, w których "olbrzym zmysłu praktycznego, doświadczenia i przenikliwości" starał się nakłonić syna do przywdziania munduru cesarskiego dworaka (czyż nie stąd płynęła owa "głęboka gorycz" Zygmunta w chwili sylwestrowego powitania z ojcem?). Nie mógł pisać wreszcie o przebiegu posłuchań u cesarza Mikołaja, podczas których on, Zygmunt Krasiński, który dopiero co pluć kazał przyjaciołom na swoją pamięć, jeśli rękę uściśnie lub ukłoni się któremuś z krzywdzicieli ojczyzny - schylać się musiał w dworskich pokłonach przed jej naczelnym oprawcą! "Tę podróż i ten [...] pobyt w tej stolicy państwa, w tym zimnym północnym klimacie liczył Zygmunt do najsmutniejszych dni żywota swego - zaświadczy później kuzyn i powiernik poety Stanisław Małachowski*. (* W życiu Zygmunta Krasinskiego było trzech Stanisławów Małachowskich: 1) Stanisław Małachowski jako przybrany dziad, marszałek Sejmu Czteroletniego, 2) kasztelan generał Stanisław Aleksander Ignacy Małachowski z Końskich, który przez krótki czas był w powstaniu regimentarzem lewego brzegu Wisły, 3) i wreszcie kuzyn i przyjaciel poety Stanisław Małachowski, którego dla odróżnienia można nazywać "młodszym".) - Oślepły prawie zupełnie pędził on smutne godziny w ciemnym pokoju i samotności. Skoro tylko uczuł się nieco silniejszym na zdrowiu i wzroku, ojciec zawiózł go do cesarza Mikołaja. Cesarz przyjął go z niezwykłą uprzejmością, oświadczając mu całą życzliwość swoją i obiecując wszelkie ułatwienie w otrzymaniu posady u dworu, w dyplomatycznym lub jakim by chciał zawodzie. Trudne i bolesne było położenie Zygmunta w tej chwili, którego umysł i serce w innym znajdowały się kierunku, który inne powołanie w sobie czuł, inną przyszłość przewidywał i niełatwe wyjście z niego..." Romantyczny syn szwoleżerski widział tylko dwa wyjścia ze swego impasu życiowego: obłęd ("szaleństwo przymila się do mnie") albo samobójstwo ("daj mi nicość, a złożę w niej moją umęczoną głowę"). Ale los wybrał dla niego wyjście trzecie: wszystkie jego rozterki i cierpienia petersburskie miały z czasem ulec przetworzeniu w wielką poezję. Pewnej nocy - było to w samych początkach pobytu w Petersburgu - naszedł go nagle pomysł wielkiego tematu poetyckiego, wyrażającego - jak to się często roi w nocnych marzeniach - cały sens rzeczy, a jednocześnie przynoszącego wyzwalającą pociechę w trudnej sytuacji życiowej. W radosnym oszołomieniu między snem a jawą, poczuł mocniej i pewniej niż kiedykolwiek przedtem, że jest prawdziwym poetą. - "Wyskoczyłem z łóżka, wołając: Anch'io sono pittore! (I ja jestem malarzem - wł.)* (* Ten dumny okrzyk, wyrażający poczucie własnej wartości artysty, wydał malarz włoski Correggio [1489-1S34] na widok jednego z najświetniejszych arcydzieł malarskich Renesansu: Św. Cecylii Rafaela.) - pisał do Reeve'a. - Tak, poezja, to część mojej jaźni!" - W trzy miesiące po tym objawieniu w liście dyktowanym sekretarzowi (osoby sekretarza nie udało się biografom zidentyfikować) przekazał angielskiemu przyjacielowi ostateczny rezultat swoich nocnych rojeń: "...napisałem rzecz, która podobna jest do czegoś, co było we mnie, to znaczy do zamętu i do kilku myśli, dość głębokich. Nazwa dość wyraźna: >>Irydion Amfilochides<<, jest to Grek w Rzymie. I umierając wspomina słodkie Argos". W tym miejscu na marginesie dyktowanego listu dopisał Krasiński własną ręką: "Pierwsza to moja próba dramatyczna. Całość jest na wpół dramatem, na wpół opisem i opowiadaniem". I rzeczywiście: nazwa dramatu była dość przejrzysta - przynajmniej musiała być taką dla Reeve'a, doskonale wprowadzonego w trudną sytuację Zygmunta. Wprzęgnięty w służbę rzymskiego imperium, Irydion Amfilochides, syn podbitej przez Rzymian Grecji, to łatwe do rozszyfrowania przebranie historyczne przebywającego w stolicy carów syna podbitej Polski, Zygmunta Krasińskiego. W tej pogłębionej, bardziej skomplikowanej historycznie i psychologicznie wersji Konrada Wallenroda Rzym jest Petersburgiem, a czule wspominane Argos - Warszawą i Opinogórą. Wyjaśnia się wreszcie, dlaczego żarliwy patriota Zygmunt Krasiński w najrozpaczliwszych momentach historii swej ojczyzny tkwił po uszy w lekturach antycznych, dlaczego wizje sybirskich lodów kojarzyły mu się w jego wyobraźni ze "snem, którym zasypiali męczennicy w więzieniach starego Rzymu". Bohater literackiego dramatu Irydion Amfilochides za życia nie pomści na Rzymie krzywd swojej ojczyzny. Ale za sprawą maga Massynisy odkryje się przed nim przyszłość i dane mu będzie sycić oczy i serce rozkładem i upadkiem najpotężniejszego z antycznych imperiów ("Pojrzał syn wieków i uradował się w sprawiedliwości zemsty swojej"). Jakąż słodką pociechą musiał być spełniony odwet Irydiona dla nieszczęsnego więźnia Petersburga! Jeszcze na długo przed zabraniem się do pracy nad Irydionem miał Krasiński głęboko wryty w pamięć szczególnie przekonywający dowód sprawiedliwości dziejów. Był nim czarny drewniany krzyż, którego symboliczna wymowa poraziła go przed dwoma laty, podczas nocnego spaceru wśród ruin rzymskiego Koloseum. - "Widok był pełnym uroczystości - pisał wtedy do ojca - milczenie, gdzie tyle głosów było; samotność, gdzie cały naród się bawił. Arena piaskiem posypana leżała spokojnie pod promieniami księżyca. Już nie znać kropli krwi, której tyle wypiła, ale pośrodku stoi w swojej prostocie krzyż z drewna czarny. Ten krzyż wart wszystkich kościołów Mediolanu i Rzymu. Przezeń żywiej Bóg przemawia niż przez sklepienie złotem, srebrem, drogimi kamieniami zasute (zasypane - M.B.). Ten krzyż temu tysiąc lat taki sam jak dzisiaj, deptany był w tych miejscach, za niego rzucano tygrysom i lwom chrześcijańskie dziewice. Wtenczas Koloseum stało wielkie, pyszne, w nim lud najpotężniejszy świata przychodził patrzeć na to, co najwięcej mu radości i wrażenia sprawiało, a teraz rozsypuje się ono w gruzy i upada, krzyż się nieodmienił, z drewna jak wtenczas, a jednak stoi pośród budowy, stoi nad ziemią, która go prześladowała, i panuje tam, gdzie nim pogardzano..." Czarny krzyż w Koloseum stał się dla młodego poety obietnicą sprawiedliwego odwetu krzywdzonych nad krzywdzicielami, jedyną nadzieją w sytuacji bez wyjścia. Od tamtej chwili woził z sobą stale jego miniaturową kopię, zakupioną u rzymskiego przekupnia starożytności. Towarzyszyła mu ona w Petersburgu przy pisaniu pierwszej wersji Irydiona; będzie ją miał przy sobie w kilkanaście miesięcy później w Wiedniu, podczas ustalania ostatecznych rozwiązań dzieła swego życia Nie-boskiej komedii. Czarny krzyż z rzymskiego Koloseum i cień antycznego Greka Irydiona Amfilochidesa były generałowiczowi poecie tarczą i osłoną w strasznych dniach petersburskich. Coraz słabiej widzący, zagrożony zupełną utratą wzroku, udręczony do granic swej odporności fizycznymi dolegliwościami i męką psychiczną, nękany jeszcze ciągle wyrzutami sumienia, że on potomek wielu pokoleń rycerskich, nie uczestniczył w zbrojnym powstaniu narodu; skłócony w najistotniejszych sprawach z ubóstwianym ojcem, drżący przed nienawiścią innych, a sam nienawidzący najbardziej - odzyskiwał spokój i panowanie nad sobą jedynie przy pracy literackiej. "To już nie miłość, sława, potrzeba pieśni i opowiadań - wywnętrzał się przed Reeve'em - lecz przeciwnie, uczucie, że wypełniamy nasze obowiązki w cieniu, nieznani, zapomniani, niedocenieni, że pracujemy w pocie czoła, nie myśląc o żadnej nagrodzie ludzkiej ani o spokojności piękności, ani o wieńcu laurowym i zadowalając się własnym przeświadczeniem, tym poczuciem wewnętrznym a głębokim własnej godności, bez starania się o okazanie tego innym, gdyż to byłoby próżnością, podłością i stratą czasu... W tym wyrzeczeniu się, w tej pełnej miłości dumie, w której nie ma nic z gorzkiej pogardy, okazywanej ludzkości przez niektórych geniuszów, spostrzegam ogrom poezji i ku niej wyciągnę ramiona. Gdyż ja całe życie zostanę poetą; rolnikiem, mnichem, żołnierzem, bogaczem, nędzarzem, rzemieślnikiem będąc, zawsze zostanę poetą. Urodziłem się poetą i nie dbam czy mnie kto podziwia lub rozumie..." Niezależnie od pracy nad Irydionem czas wyczekiwania na decyzję cesarza co do swej przyszłości skracał sobie syn szwoleżerski pilnym studiowaniem literatury francuskiej i angielskiej. O jego doskonałym, acz bardzo kontrowersyjnym, rozeznaniu w sytuacji literackiej ówczesnej Europy świadczy petersburski list z 30 stycznia 1833 r., wysłany do generała Franciszka Morawskiego, odsiadującego wówczas na zesłaniu w Wołogdzie swój udział we władzach powstania. Potępiając w tym liście materializm i zmysłowy charakter francuskiej "poezji bankierów", autor Irydiona pisał między innymi: "Rzymianom pod koniec cywilizacji starożytnej trzeba było igrzysk i biesiad, to był ich szał zmysłowy, ostatnia konwulsja zmysłowego świata. Teraz to jest nasz szał moralny, może ostatnia konwulsja naszego świata". Czytając obszerną i wnikliwą rozprawkę krytyczno-literacką, jaką był list do Morawskiego, łatwo zgadnąć, że u podstaw tej wielostronicowej epistoły, mającej osłodzić gorzką dolę jeniecką dawnemu tłumaczowi Andromachy, krył się wstyd "dezertera powstania" wobec ministra wojny w rządzie powstańczym. Nie był to pierwszy gest życzliwości panów opinogórskich wobec zasłużonego prominenta obiadów literackich na Krakowskim Przedmieściu. Generał Wincenty Krasiński jeszcze za swego uprzedniego pobytu w Petersburgu upominał się u dworu o dawnego przyjaciela. Świadczy o tym późniejszy list Morawskiego do Krasińskiego, wysłany z Moskwy 17 listopada 1831 roku. Daremnie by szukać w tym liście serdeczności czy swawolnych tonów dawnej korespondencji generała poety z Opinogórczykiem. "Ponieważ jenerał raczył w Petersburgu dowiadywać się o moim losie, śpieszę więc mu donieść, że wiozą mnie do Wołogdy, 450 wiorst ku północy za Moskwą. Racz jenerał uwiadomić o moim pobycie Koźmiana i dzieci moje, bawiące na Wołyniu, o których żadnej nie mam wiadomości przez rok cały, czy żyją nawet. Gdybym mógł przez Jenerała mieć o nich jaką wiadomość, wdzięczen byłbym niezmiernie. Parę słów od Jenerała będą dla mnie niemałą pociechą; nie wiem losu naszego..." Wincenty Krasiński z pewnością robił wszystko, aby odzyskać serce dawnego przyjaciela. Wiadomo, że ułatwił mu nawiązanie korespondencji z obu Koźmianami (Kajetanem i Andrzejem Edwardem), wiadomo, że odszukał jego dzieci i wskazał im miejsce pobytu ojca. Ale złagodzenia kary dla ministra wojny w "samozwańczym rządzie rokoszan" nawet jemu nie udało się u cesarza wyprosić. W "tekach koźmianowskich" w zbiorach rękopisów Biblioteki Narodowej w Warszawie dochowały się listy obrazujące ówczesne nastroje więźnia Wołogdy. "Dusza nadto wezbrana boleścią, nadto przepełniona tęsknotą i żalem, aby je rymem stroiła - pisze Morawski do Koźmianów. - Więcej może jest teraz poezyi w duszy niż kiedykolwiek, ale nie teraz zdolna powiadać, co czuje teraz... Ależ za to czytam jak najęty... Żyjemy tu cicho, skromnie, zgodnie, razem się stołujem (z trzema innymi generałami powstańczymi: Rohlandem, Mrozińskim i Czyżewskim - M.B.). Ale żadnego poznania się z nikim, żadnego zdarzenia, wiadomości; czas więc nieruchomy i długi, szeroki jak wieczność..." Na przełomie lutego i marca 1833 roku cesarz Mikołaj powziął ostateczne postanowienie w sprawie Zygmunta Krasińskiego. Najcięższej z możliwych prób Zygmuntowi oszczędzono. Łaskawy dla "przyjaciół tronu" monarcha zgodził się na zwolnienie chorego generałowicza od obowiązku służby przy dworze. "Jedynie smutny stan zdrowia i wzroku coraz się pogarszającego... wybawił (go) z niebezpieczeństwa - świadczy powiernik Zygmunta, Stanisław Małachowski - cesarz uznawszy tego istotną potrzebę, zezwolił na wyjazd za granicę, do łagodniejszego klimatu i poratowania tak wątłego zdrowia". Z początkiem kwietnia obaj panowie Krasińscy byli już w Warszawie, skąd po krótkim odpoczynku Zygmunt miał wyruszyć w dalsze lecznicze wojaże. "Warszawa, 4 kwietnia 1833 r. (List dyktowany - M.B.). Drogi Henryku! Byłem w drodze, przeżyłem zimę całą. Odebrałem pięć listów od Ciebie i nie mogłem na nie odpowiedzieć, nie mając już sekretarza. Ponieważ teraz znowu opuszczam dom ojców moich, będę Ci mógł pisywać jedynie, o ile miłosierny przypadek pozwoli mi spotkać jakiegoś współczującego śmiertelnika, raczącego podjąć się pisania pod mojem dyktandem. Ty zaś pisuj do mnie, jak możesz najczęściej, do Wiednia..." Po tym czysto informacyjnym wstępie obdarza Krasiński Reeve'a długim wywodem na temat osobowości artysty. Jest w tym próba samocharakterystyki i wyraźna chęć usprawiedliwienia przed przyjacielem własnych wad i niekonsekwencji: "Artysta doznaje nie wypowiedzianych rozkoszy, ale przeznaczone mu są również większe cierpienia niż komukolwiek innemu na świecie. Wprawdzie egoizm jego jest podniosły, ale bądź co bądź jest egoizmem. A co zrobi, gdy znajdzie się w położeniu, w którym należy przestać być sobą, jeśli się chce szczęścia? Tu piekło jego się zaczyna. Nie będzie nigdy wiedział, co to w rzeczywistości miłość kobiety, gdyż dla niego wszystko jest nim samym. Wszystko sam stwarza: świat, posąg, wiersz, kochankę. Kocha swoje arcydzieła, lecz nic innego nie kocha. Dlatego rzeczywistość jest dla niego trucizną. Oto dlaczego nie może nigdzie znaleźć spełnienia swych życzeń ani końca swych marzeń. Wszystko, co nie jest nim, wstręt w nim wzbudza i do rozpaczy przyprowadza. Żyje wśród ludzi jak Kain, nosząc przekleństwo na czole swoim. A jednak kocha aż do szaleństwa, pragnie dobra, życzy szczęścia światu, choć świat go na każdym kroku odpycha. Ale skoro sam jest, czuje się szczęśliwym, silnym jak półbóg. Dlatego też wielki artysta nie jest nigdy ani dobrym małżonkiem, ani dobrym ojcem. To straszne!... Drogo trzeba opłacać zetknięcie z tajemnicami bogów! Jedna kropla, która spadła ze sfer nadziemskich na nasze czoło, niezdolnymi nas czyni do ziemskiego życia; a jednak nie staliśmy się aniołami, pozostaliśmy ludźmi, ale nie mamy już braci. A później, jeśli mamy słabe ciało, napadnie nas może powolna gorączka lub obłąkanie nawet. Piszę Ci to wszystko w stanie najwyższego rozstroju nerwów, w sali gotyckiej naszego pałacu, pełnej herbowych zbroic, dzid i mieczy. Żegnaj! Napiszę Ci jutro lub pojutrze. Zyg. Krasiński". Z następnych listów do Reeve'a widać, że drugi pobyt w Warszawie nie układał się Zygmuntowi najlepiej. Nie było już przy nim uroczej i zajmującej "cioci" Amelii, więc nic go nie chroniło przed naporem nieszczęść okupowanej stolicy. Trudno mu było odnawiać stosunki z ludźmi starszymi od niego o dramatyczne przeżycia wojenne i rewolucyjne, których jemu oszczędzono. Może doznał nawet jakichś konkretnych przykrości od dawnych kolegów uniwersyteckich, pamiętających jeszcze jego grzechy studenckie z roku 1829. W każdym razie z dnia na dzień popadał w coraz gorsze nastroje i nie ukrywał przed "drogim Henrykiem" pogłębiającej się mizantropii i niechęci do bliźnich. "Społeczeństwo wzbudza we mnie wstręt przeraźliwy. Każde zetknięcie się z istotą ludzką sprawia, że staję się zimnym i natchnienie moje znika. Tylko w samotności jestem silny. Biada mi! Nie mogę przyzwyczaić się do tego, że moi bliźni zużywają niegodnie wszystko, co piękne i wielkie, na pokrywanie wszystkiego, co brzydkie i podłe. Miłość, sława, przywiązanie oznaczają jedynie interes. Oto zdanie określające najlepiej organizm społeczeństwa: To więcej niż zbrodnia, to błąd*. (* Słowa te wypowiedział Talleyrand na wiadomość o rozstrzelaniu z rozkazu Napoleona członka rodziny Burbonów - księcia d'Enghien.) Ja przynajmniej mogę się schronić do świętego przybytku przyjaźni. Moja wiara w nią nigdy się nie zachwieje. Za trzy dni (10 kwietnia 1833 r. - M.B.) jadę do Wiednia i spodziewam się tam listów od Ciebie. Drogi Henryku, zmieniliśmy się diabelnie od czasu, gdy nasze życie bohaterskie, nasza epoka kosmogoniczna skończyła się... Zyg. Krasiński". Pomimo złego samopoczucia fizycznego i psychicznego, umysł młodego poety i jego wyobraźnia funkcjonowały wspaniale. Najlepszym tego dowodem jest ostatni list z Warszawy, poświęcony poetycznym dywagacjom na temat świąt wielkanocnych. "Warszawa, 9 kwietnia 1833 r. Mamy dziś dzień wielkanocny, dzień długiego monologu, który wypowiedział Faust, gdy zrozpaczony po wyczerpaniu wszystkiego chciał skończyć z sobą. Ale dzwony rezurekcji wytrąciły mu z ręki zatrutą czarę. Powietrze wiosenne przemknęło do sali, gdzie rozmyślał, i łono jego, przed chwilą suche i puste, wezbrało jakimś tajemniczym a ogromnym życiem. Nie ma nic bardziej wzruszającego i poetycznego, niż Wielki Tydzień w kraju katolickim. To dramat skończony a wspaniały. W pierwszych dniach mamy chwałę ziemską, tryumf. Chrystus przechodzi przez Jerozolimę, pokrytą kwiatami i zielenią, lud jest obecny, krzyczy, klaszcze w dłonie, pijany entuzjazmem. Lecz trwa to dzień zaledwie. Scena się zmienia, wszystko się ściemnia. Następują prześladowania, niepewność, obawa; powoli niebo i ziemia zaczynają przyjmować udział w dramacie. Śpiewy w naszych kościołach stają się żałosne, ołtarze pokrywają się kirem. Przeczucie katastrofy wzrasta z każdą chwilą i pokrywa wszystko. Nadchodzi wieczór ostatniej wieczerzy, którą Syn Człowieczy spożywał na ziemi; i tu jeszcze budzi się coś wzruszającego, słodkiego i promiennego, jak gdyby nie miał umrzeć, ale natychmiast potem organy ryczą i rozlega się grzmot beznadziejnego zniszczenia, nieskończonego potępienia. Wtedy w przybytku świętym zasłona rozsuwa się na dwoje, burza grzmi, a później wszystko znów staje się spokojnym. Ostatnie westchnienie wydarło się z piersi. Bóg umarł, a więc musi nastąpić spokój, spokój nicości. Wtedy nie ma w naszych kościołach ni złota, ni srebra, ni świateł. Cała wspaniałość została usunięta, cała piękność zniknęła. Schodzimy gdzieniegdzie do ponurych podziemi i padamy twarzą na ziemię u stóp grobowca... Nagle z tego uroczystego milczenia, z tego tytanicznego spoczynku, z tego bezmiaru boleści wznosi się okrzyk zwycięstwa, młodości wieczystej i miłości. Przyroda święci zmartwychwstanie Pańskie wiosną. Precz z czarnymi zasłonami! Niech drzwi grobów zamkną się na wieki! Muzyka, światła, drogie kamienie, kwiaty wychodzą z ukrycia, jak gdyby następowało znowu stworzenie nowego świata. Dramat skończony, duch złego rozwiał się nie pozostawiając śladów nawet w przestrzeni. Podnieśmy oczy: niebo jest błękitne, słońce lśni. Któż myślałby o śmierci we wszechświecie! Faust został zbawiony, bo w dzień ten wierzył..." Do muzycznego charakteru tych poetycznych impresji wielkanocnych przyczyniła się niewątpliwie obecność przy Zygmuncie jego dawnego kolegi i przyjaciela z lat uniwersyteckich, Konstantego Danielewicza, który niezależnie od swoich skłonności poetyckich i filozoficznych był także utalentowanym muzykiem wirtuozem. Ponieważ z licznych uzdolnień Danielewicza w sensie praktycznym niewiele wynikło, generałowi Krasińskiemu udało się bez trudu zwerbować go na towarzysza podróży dla syna. Odtąd generał będzie miał w Danielewiczu rzetelnego informatora o postępkach synowskich, a Zygmunt wiernego opiekuna i obrońcę (jak w fatalnym roku 1829) oraz niezrównanego akompaniatora muzycznego dla swej poezji. "Odkąd człowiek, z którym jadę, grywa mi Wolnego Strzelca*, (* Wolny strzelec Karola Marii Webera był najsłynniejszą operą wczesnego romantyzmu. Po raz pierwszy odegrano ją w 1821 roku w Berlinie. Autorem libretta był Friedrich Kind.) zrozumiałem walkę złych i dobrych duchów - pisał Zygmunt w wigilię wyjazdu z Warszawy. Ta muzyka jest niezrównana. To nie wytwór daleko posuniętej i znudzonej sobą cywilizacji. Przeciwnie, to wieki średnie i więcej może, niż wieki średnie. Gdyż w tych akordach przerażających, głębokich jest coś z podań skandynawskich; niejasne wspomnienie walk bogów z olbrzymami wypełnia duszę. To Ajschylos, Szekspir, to Nibelungi... Każ sobie zagrać tę muzykę, a staniesz się podwójnie poetą! Rozumiem tę walkę równie dobrze jak Dante, jak sam Goethe, ale nie umiem jej wyrazić. A jednak kiedyś ją wyrażę, jeśli nie padnę przedwcześnie. Żegnaj, drogi Henryku, pisz do Wiednia! Uszanowanie dla matki twojej, a błogosławieństwo boskie dla Ciebie. Jeśli możesz, przyślij mi wiadomości o H. (Henriecie Willan M.B.). Czy nie można by w jakikolwiek sposób dostać jej portretu? Pomyśl o tym, drogi Henryku! Byłoby to szczęściem dla mnie. Zyg. Krasiński". Do Wiednia jechano przez Kraków. Stamtąd ostatni przed dłuższą przerwą list do Henryka Reeve'a: "Kraków, 20 kwietnia 1833 r. (List dyktowany - M.B.). Drogi Henryku! Miłosierny przypadek, wielkie bóstwo tego świata, sprawił, że spotkałem w Krakowie mego krewnego Karola Krasińskiego (młodszego syna pana Oboźnicy z Radziejowic - M.B.), który w dobroci swojej zechciał mi służyć za sekretarza. Mam nadzieję, że tym razem przynajmniej list będzie pisany ortograficznie*. (* Trudność znalezienia odpowiedniego sekretarza wynikała stąd, że korespondencja z Reeve'em prowadzona była w języku francuskim bądź angielskim. Podróżujący z Krasińskim Konstanty Danielewicz prawdopodobnie nie znał tych języków w stopniu dostatecznym.) Wyjechałem z Warszawy z człowiekiem, o którym Ci mówiłem. Jest to wielki muzyk, o bladej twarzy, umiejący lepiej wyrażać swoją poezję w akordach niż w wierszach; zresztą myśli głęboko i może dojść do ogromnej abstrakcji. Dziś mamy dzień wiosenny i stare kościoły Krakowa wydają się odmłodzone w tym powietrzu łagodnym i pełnym światła. Wszędzie tutaj znajdują się ślady dawnej Polski. Kraków jest polską Weroną... Przeszłość wyciąga ku mnie ramiona i przygarnia mnie łagodnie do swego łona, by dać mi starcze błogosławieństwo. Każda wieża, każda iglica (fleche), każda dzwonnica myśl jakąś dla mnie wyraża. Ukołysany jestem marzeniami, jak dziecię, które niczego nie oczekuje i żyje z dnia na dzień w domu ojców swoich, sądząc, że zawsze tak będzie. Chcę dzisiaj, żeby wiek dziewiętnasty dla mnie nie istniał. Zanurzam się cały w czasy, których symbole wznoszą się wkoło mnie jako arabeski gotyckie, fantastyczne arkady i nawy katedralne. Spójrz na tych wszystkich rycerzy, którzy wyszli ze swoich grobów, na tych wszystkich królów, wybranych przez naród, idących ku ołtarzowi i padających na kolanach dla przyjęcia olejów świętych! Spójrz na przodków moich, którzy snują się dokoła! (we francuskim oryginale fremissent tout autour M.B.). Cała dawna Polska powstała na mój głos. Oto ona, jest tu, tu! spójrz, jaka wielka, jak wspaniała, błyszcząca orężem, głośna krzykiem, harmonijna śpiewem, jedyna tarcza Europy przeciw niewiernym, prowadząca sama jedna walkę olbrzymią od wrót Konstantynopola aż do murów Wiednia. A teraz nie ma już dawnej Polski: jest to przeszłość skończona, zupełna, poetyczna. Nowa może powstać i do tysiąca przemian da się zastosować, lecz rzeczy samej nie ma i nie będzie. Napiszę Ci z Wiednia krótki list, do którego włożę długi urywek. Proszę Cię, przeczytaj go i prześlij w jakiś sposób H. (Henriecie Willan)! Żegnaj, mój drogi! Z oczyma moimi coraz gorzej. Uszanowanie dla matki Twojej. Kochaj mnie zawsze, a gdy oślepnę, kochaj mnie jeszcze bardziej. Z. Kras." Data przyjazdu Zygmunta do Wiednia nie jest dokładnie znana historykom literatury. Za pierwszy dokument z pobytu wiedeńskiego uważa się list Konstantego Danielewicza do generała Krasińskiego. "Wiedeń, 4 lipca 1833 Sposób życia nasz jest taki. Wstajemy bardzo rano i zaraz, jeśli pogoda, wychodzimy na Besteyen pić wodę. Koło 9-ej wracamy i po śniadaniu czytam mu (Zygmuntowi) głośno dzieła, które dostać możemy, przy tym zaraz debata i rozprawy... W żadne poezje i romanse już się nie wdajemy, ale w rzeczy serio. Potem następuje godzina obiadowa, po której zwykle ktoś do nas przychodzi... Równie ze stanem fizycznym i horyzont moralny powoli się rozjaśnia i zdaje się, że obadwa tak ściśle były z sobą połączonymi, iż nie wiem, który z nich mam brać za powód, który za skutek. To wiem tylko, żeśmy przyszli z Zygmuntem do ważnej dla niego epoki... Rzadko bywamy w złym humorze bayronicznym, bo to już z mody wyszło. Ponieważ zaś nigdy nie może się obejść bez marzenia o jakim poemacie, więc i teraz to samo się dzieje, ale bohatyrem tego dzieła ma być poeta, który wzięty jako człowiek w sferze wypadków jest wiecznie zerem - żonę zaniedbuje i do grobu wpędza, dziecko robi nieszczęśliwym, nareszcie wśród politycznych wypadków gra bardzo zabawną rolę, bo nic nie działającą i nic nie znaczącą, i trochę na arlekina zakrawa. Wprawdzie i publikum, co się około niego rusza, niewiele więcej warte od poety, ale i to wielki krok, że mu tragico-bouffo daje postać". Generał Krasiński był z pewnością bardzo rad z tego listu. Doniesienia zacnego Danielewicza uspokajały go zarówno co do stanu fizycznego syna, jak i jego równowagi psychicznej. Szczególnie musiało ucieszyć generała to, że utalentowany, lecz niezrównoważony syn dał sobie wreszcie spokój z niebezpieczną poezją romantyczną, a zajął się pisaniem (jeśli już koniecznie pisać musiał!) o rzeczach rozsądniejszych, z lekka jakby romantyzm podszczypujących. Skąd mógł Opinogórczyk wiedzieć, że zlekceważona przez Danielewicza "tragedia buffo" rozrośnie się w jeden z największych dramatów romantycznych w Nie-Boską komedię. Zupełnie inaczej niż Danielewicz, pisał o powstającym w Wiedniu dramacie sam Zygmunt Krasiński w późniejszym o kilka miesięcy liście do Henryka Reeve: "Od tego lata piszę dramat traktujący o sprawach obecnych tego świata, o zasadzie arystokratycznej i ludowej. Bohater jest hrabią i poetą zarazem; przeciwstawiłem mu naczelnika ludu, człowieka genialnego, niskiego pochodzenia, który kroczy na czele miliona szewców i chłopów. Wprowadziłem sceny konwulsyjne na ruinach zburzonych katedr, wściekłe śpiewy, chóry przechrztów, saint-simonistów, kobiet wolnych, proroków przyszłości, lokai wyzwolonych, rzeźników, obojętnych na wszystko prócz namiętności do krwi przelewu, klub zabójców. A wśród tego pokazałem wodza, rozumiejącego swoje dzieło, i wyznawców porwanych zapałem i nic nie rozumiejących. A później nakreśliłem postać hrabiego poety, śpieszącego bronić swych braci do zamku gotyckiego, ostatniego ich schronienia. Jest samolubny jako poeta, mężny jako szlachcic, a nadto jako poeta ma zrozumienie uczucia. Czuje, co to znaczy być dobrym mężem, a powoduje śmierć żony z szaleństwa i boleści; czuje, co to być dobrym ojcem, a syn jego odziedziczył obłąkany umysł swej matki. Oślepł i śpiewa przyszłą zagładę swego stanu. A przy tym hrabia Henryk ma ambicje: cieszy go, że jest wodzem tylu baronów i książąt, którzy zebrali się, by zginąć. Słyszy w lochach podziemnych groźne głosy. Dawne ofiary feudalizmu grożą mu: Nic nie kochałeś, nic nie czciłeś prócz siebie, prócz siebie tylko. W tobie zebrał ród twój całą duszę swoją i za to po kilku dniach chwały zginiesz na tej samej skale boleści, gdzie zginęliśmy z ręki ojców twoich. Nie masz dla ciebie nadziei ni na ziemi, ni w niebie. On jednak walczy wściekle, nie chce się poddać, szydzi z braci swoich: hrabiów i baronów, którzy chcą układów, wzywa jeszcze Chrystusa i Marię, chociaż czuje piętno wiecznego potępienia na czole; ale, widzisz, jest poetą chrześcijańskim... Zwycięstwo należy do ludu. Tych, którzy wierzyli w jego miłosierdzie, posłano na śmierć..." Ilekroć oglądam na scenie Nie-Boską komedię, trudno mi się oprzeć zbożnemu zdumieniu, że to arcydzieło literackie tak dojrzałe i skończone artystycznie, a przy tym zawierające tak potężny ładunek mądrości filozoficznej i społecznej wydobył z siebie niespełna dwudziestojednoletni młokos (młodszy od najmłodszego poety z dzisiejszego Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich w Warszawie) - papinsynek odgrodzony barierą bogactwa i arystokratycznego urodzenia od najistotniejszych problemów swojego czasu. Ale w miarę wgłębiania się w arkana życiorysu Zygmunta Krasińskiego, w miarę przebijania się przez jego korespondencję - zwłaszcza korespondencję z Henrykiem Reeve'm - fenomen ten stopniowo się wyjaśnia. W wielkiej literaturze światowej niewiele jest dzieł, tłumaczących się tak dokładnie jak Nie-Boska komedia przebiegiem życia autora. Niemal każda cegiełka w pysznej konstrukcji tego arcydramatu ma swój odnośnik w prywatnych przeżyciach i wypowiedziach Zygmunta Krasińskiego. Tworzywem Nie-Boskiej komedii było to wszystko, czego dowiadują się o szwoleżerskim synu czytelnicy niniejszej opowieści. Czy nie jest Zygmuntem Krasińskim ów oślepły Orcio, syn szlachecki z dramatu, "śpiewający przyszłą zagładę swego stanu"? Czy nie było przy nim nerwowo chorej matki, żywo przypominającej zmarłą hrabinę Marię z Radziwiłłów Krasińską? I czy nie jest Zygmuntem Krasińskim, a zarazem - jego ojcem, generałem, ów hrabia Henryk, rycerz-poeta, miotający się między poezją słowa a poezją czynu, wypowiadający walkę na śmierć i życie w obronie starego porządku, a w głębi serca przeczuwający ostateczne zwycięstwo ludu? Czyż nie ma w Nie-Boskiej komedii atmosfery cmentarza w Opinogórze i gotyckiej sali przodków w pałacu warszawskim? Czy nie ma w tym dramacie polskiej "nocy 15 sierpnia" i francuskiej rewolty tkaczy liońskich? I podolskich okopów św. Trójcy? Czy nie czuje się w nim zapachu krwi zamordowanego przez lud generała Jankowskiego? Czy nie straszy w Nie-Boskiej "posępne, krwawe widmo" Lelewela i innych warszawskich klubistów? Czy w wielkim dialogu literackim hrabiego Henryka z Pankracym nie słychać wyraźnych pogłosów genewskich rozmów z Leonem Łubieńskim? I sporów ideologicznych z ojcem? I tryumfującego śmiechu pomywaczki z Fernay? Wszystko, co znalazło się w Nie-Boskiej komedii było już przedtem przeżyte przez Zygmunta Krasińskiego i opisane w listach do Reeve'a. Nie zna historia literatury drugiego poety, który by w tak młodym wieku zdołał doświadczyć tylu co Krasiński tragicznych przełomów życiowych, tyle męki, rozpaczy, strachu i nienawiści. Za dużo tego było i za wcześnie się zaczęło: Musiał to z siebie wyrzucić. Irydion tłumaczył się jedną określoną sytuacją życiową swego autora, Nie-Boska była wynikiem i rachunkiem jego całego dotychczasowego życia. Jednoznacznie ponury wydźwięk rzekomej tragedii buffo dotarł na koniec i do Konstantego Danielewicza. Strwożony kolega mentor dał o tym znać generałowi Krasińskiemu w liście zamykającym pobyt wiedeński. "Wiedeń, 29 sierpnia 1833 Bogu chwała, że ten Wiedeń opuszczamy. Los chciał nagromadzić około nas mnóstwo Jeremiaszów, proroków zguby i nieszczęść - myśl, która bardzo często Zygmuntowi się podoba. Śmieszne wciąż robili hipotezy, nieledwie że koniec świata, że kometa 34 roku nas pochłonie etc., etc. Stąd rauty tutejsze podobne do pogrzebów i ledwie że de profundis nie śpiewali i nie śpiewają. Chwała Bogu, że dostaniemy się między góry i morza, bo to jedno, jak widzę, robi jakiś efekt na Zygmuncie. Nie cierpiałem poezji, bo mniemałem, że ona jego nieszczęście stanowi, ale lękam się, żebyśmy z Charybdy do Scylii nie wpadli". Po odbyciu w Wiedniu pięciomiesięcznej kuracji, przepisanej przez uczonych lekarzy okulistów, i po doprowadzeniu niemal do końca Nie-Boskiej komedii - Zygmunt Krasiński wraz z Konstantym Danielewiczem i towarzyszącym im małym dworem służebnym przenieśli się na dalszy pobyt do Włoch. Na pierwszej dłuższej stacji podróży włoskiej w Wenecji została postawiona ostatnia kropka w arcydziele Krasińskiego. Na pierwszej luźnej karcie Nie-Boskiej poeta zapisał własną ręką: "Zaczęte w Wiedniu, na wiosnę, skończone w Wenecji na jesieni - 1833 r." Z Wenecji udano się na wielomiesięczny pobyt do Rzymu. Pogodzony na krótko z sobą, po zrzuceniu całego brzemienia przepełniającej go poezji, w lepszym trochę stanie fizycznym, ale już znowu nieszczęśliwy z powodu nieoczekiwanego zamążpójścia Henriety Willan (o czym mu doniósł niezawodny Reeve), Zygmunt zamierzał w antycznej scenerii Wiecznego Miasta rozbudować i pogłębić skreślony w Petersburgu szkic dramatycznej opowieści o Irydionie Amfilochidesie. W czasie, gdy syn szwoleżerski Zygmunt Krasiński wpisywał się wielkimi dziełami w historię polskiej literatury, jego ojciec, cesarski generał adiutant Wincenty hrabia Krasiński, w sposób nieporównanie skromniejszy zaznaczał swą obecność w okaleczonym i wyludnionym Królestwie Polskim, rządzonym twardą ręką "księcia warszawskiego", feldmarszałka Iwana Paskiewicza. Z nielicznych dokumentów, ocalałych z tego okresu, wybijają się na plan pierwszy listy pisane do Kajetana Koźmiana. Podobnie jak z beztroskiej przedpowstaniowej korespondencji z Koźmianami można się z nich dowiedzieć niejednego o ówczesnym sposobie bycia Opinogórczyka. "28 Juni 1833. Opinogóra Siedziałem w poyezdzie gdy mi twoy list oddano i z ukontentowaniem wyczytałem i twoye pociechy domowe i sposobność, którą mi podayesz służenia Ci*. (* O co zabiegał wówczas Kajetan Koźmian, dokładnie nie wiadomo. Prawdopodobnie chodziło o jakieś sprawy paszportowe.) Możesz bydź pewnym, iż momentu nie stracę bym Ci iak nayprędzey doniósł czy potrzebny będzie twoy pobyt dla uzyskania pozwolenia dla siebie i syna. Zaraz o to piszę. Gdybym był spostrzegł adres i poznał rękę byłbym może parę godzin dłużey w Warszawie pobył, alem w Jabłonnie dopiero (w drodze do Opinogóry - M.B.) listy czytał we czwartek w wieczór z 19-go a maiąc z sobą Suhodolskiego (!) z zagranicy wracayącego, z nim się zagadałem i listy do kieszeni w poyezdzie... (słowo nieczytelne - M.B.) włożyłem. Day Boże byś mógł doczekać szczęścia i spokoyności, którego tyle iesteś wart. Niech w nowych Małżeństwa związkach (żenił się syn kasztelana Kajetana Koźmiana Andrzej Edward, nazywany przez przyjaciół "Drusiem" - M.B.) Bóg Wam błogosławi a wnuki Ci wynagrodzą tyle smutków, pracy i nieszczęść. Morawski zapewne swoy pobyt u ciebie obierze. Gdym mu przepowiadał, że wkrótce dzieci uściska, założył się ze mną za siebie i innych, że ieżeli me przepowiednie się sprawdzą, 24-go Juni (czerwca - M.B.) oni i inni będą u mnie w Opinogurze (!) na obiedzie. Nikt słowa nie dotrzymał. Co do twego przyiazdu prócz skutku żądań twoich nie źle by było, gdy za dwa lub trzy tygodnie wszystko się uspokoi lub zbliży do końca, byś przybył do Warszawy dla złożenia Marszałkowi (Paskiewiczowi) swego uszanowania, gdyż Rząd może uważać ossoby co wszelkie zerwały związki z Warszawą iako niechętnych i w niepewność podayących iego trwałość. Gdybyś był ia sam zbiegnę. Teraz trzeba mi się dowiedzieć przyczyny odmówienia Twoyey prośby a gdy przyczynę fałszywą ukażę, tak zaraz i skutek się zmieni. Wkrótce doniosę. Chciey wierzyć szczerey przyiaźni tego co zawsze równy, nigdy się nie zmieniał i Cię i szanować i kochać umie. Krasiński". Drugi z zachowanych listów, poświęcony w części opiniom generała o jego utalentowanym jedynaku, pochodzi z lata 1834 roku, to znaczy z czasu, kiedy Konstanty Danielewicz przepisywał Zygmuntowi Nie-Boską komedię dla paryskich wydawców. "26 lipca 1834. Opinogura (!) Szczerze kochany i szanowny Kasztelanie! Przyjmij me dzięki żeś nie zapomniał o przyiacielu, co do śmierci się nie odmieni i że raczysz Zygmusia spominać. Wszystko mu niebo dało, zdolności, serce naylepsze, duszę najszlachetnieyszą, wiele nauki, lecz nieszczęściem nadto imaginacyi. Romantyczność się wraziła tak w Jego umysł iż nawet ią nie posądzaiąc u siebie, nią myśli i pisze, a wiesz naylepiey, że żywa imaginacya żyie kosztem rozsądku. Nadto młodo czytał Beyrona (!) i chociaż dzisiay Jego umysł walczy z tą trucizną, iednak wiele niedorzeczności mu się naturalnymi zdaią. Roku przeszłego nie mogłem na Końskie jechać, gdyż miałem wszystkiego 19 dni wolnych na drogę i widzenie się z synem, a iadąc na Kraków było 60 mil z drogi (do Koźmianowych Piotrowic - M.B.), więc tam i nazad 120, co mi wiele przykrości zrobiło, gdyż Cię uściskać i widzieć, którego tyle kocham, było by szczęściem dla mnie. Niech Cie Bóg w dziecku Twoim i wnukach błogosławi, a mnie pozwoli tego jeszcze się doczekać. Zgryzoty, smutek, nieszczęścia, zabójczy klimat petersburski, prace nie raz i nayczęściej bezowocne zwątliły moye siły i nie wzdycham iak do spokoyności, którey day Boże bym mógł użyć. Gdym był młody wszystko mi się śmiało prócz porządku. Dziś pomocą dobrych gospodarzy w maiątku Syna, zatrzymaniem przez Matkę ojczystego mienia (dóbr Dunajówce - M.B.) i jego oczyszczeniem przyszedłem do porządku. Ale za to wszystkiego brak gdyż vanitas i dym nigdy mego serca nie napełniał ni napełni. Wolę płakać z nieszczęśliwymi iak dzielić innych i obcych Wielkości i pociechy. Śmieiesz się czytaiąc gazety francuskie ze studentów co chcą rządzić królami i narodami a ia płaczę na nich. Gdyż wypędziwszy ze świata co tylko nasze Oyce szacowały, same cnoty śmiesznością pokrywaią a w młodzież szczepią niewiarę i wzgardę Oyców a z tego syny (nazwisko nieczytelne - M.B.) Epszteynami* (* Bogata rodzina neofitów warszawskich, następnie nobilitowana.) zostaną... Musi się wkrótce literatura nawet we Francyi zmienić, gdyż wszystkie te opisania występków, szubienic, cudzołóstwa, trupów znudzą na koniec i czczość w sercu da się uczuć, sceptycyzm i ironia wieku przeszłego znudziła dzisieyszy gust. Dawniey dla sławy pisano, dziś by mieć wino szampańskie i książki się przedaią iak wstążki na łokcie... Jak będziesz pisał do Morawskiego uściskay go, może kiedyś Bóg pozwoli nam znowu się skupić, gdyż nic nad to nie ma w naturze. Miał u mnie bydź Osiński, ale mu zatrudnienia nie pozwoliły, a więcej wrodzone bałamuctwo. Jak go zobaczę, to ci doniosę. Racz syna uściskać. Żonie i Synowej złóż uszanowanie. Nie zapominay o przyiacielu, co Ciebie nawet sądzi szczęśliwszym od siebie i co ci do śmierci zostanie szczerym sługą. Krasiński 26 lipca 1834 Opinogóra" Raz jeszcze trzeba przyznać, że Opinogórczyk - jakkolwiek od czasu do czasu przytrafiały mu się błędy ortograficzne - pisać umiał. Ileż to ważnych spraw udało mu się pomieścić na dwóch kartkach papieru listowego. W żadnej z drukowanych biografii Zygmunta Krasińskiego nie spotkałem tak zwięzłego, a przy tym tak przekonywującego opisania stosunku ojca generała dą syna poety, jak w tym nigdy dotychczas nie publikowanym liście do starego Koźmiana. I co za wspaniały autoportret konsekwentnego, lecz bynajmniej nie prymitywnego konserwatysty tamtych czasów! Generał Krasiński, podobnie jak jego syn, wyczuwa śmiertelne zagrożenie "swojego świata", wykruszającego się pod naporem "francuskich studentów" i międzynarodowych "Epszteynów". Ale że brak mu synowskiej "imaginacyi", utwierdza go to tylko w poczuciu słuszności dotychczasowych poglądów i postępowania. List sprawia wrażenie szczerego, wątpliwości wzbudza jedynie ten ustęp, w którym Opinogórczyk zapewnia Koźmiana o swoim braku próżności i o swojej niechęci do wszelkich zaszczytów i korzyści. Trzeba jednak pamiętać, że list był pisany po szeroko rozgłoszonym wymówieniu się generała od udziału w Nadzwyczajnym Sądzie Kryminalnym, a jest rzeczą więcej niż pewną, że w gronie przyjaciół Opinogórczyk uzasadniał tę swoją odmowę zupełnie inaczej niż w oficjalnych rozmowach z namiestnikiem Paskiewiczem. Mógł więc przybierać pozy szlachetnego bohatera. Stara to prawda, że im dusza bardziej służalcza, im umysł bardziej zniewolony tym większa ochota do przybierania pozorów szlachetności i bohaterstwa. Przy grzebaniu się w "tekach Koźmianowskich" odnalazłem jeszcze parę innych listów generała Krasińskiego, wprawdzie o kilka lat późniejszych, ale tak pięknie napisanych, tak ważnych dla ogólnego wizerunku generała i jego czasów, że wprost nie mogę pozwolić na to, aby nadal marnowały się "nie odkryte" w rzadko otwieranych pudłach archiwalnych. Pierwszy z tych listów pisał generał w podróży włoskiej, bezpośrednio po otrzymaniu wiadomości o zgonie swego najserdeczniejszego, obok Koźmianów, przyjaciela - Ludwika Osińskiego, niegdyś najwyższego sędziego dobrego tonu i najdoskonalszego recytatora poezji w pana Wincentowej "loży szyderców". Na jakie to smutki zeszło wesołym pankom z Krakowskiego Przedmieścia! "Neapol 27 Xbra (grudnia) 1838. Nader smutną odbieram wiadomość o śmierci Ludwika Osińskiego i do ciebie jednego siadam pisać, gdyż ieszcze w twoim sercu tli się ta stara cnota stałości w uczuciach, która dziś coraz więcey znika i przetwarza ród ludzki w małe atoma, których cała siła jest dla nich samych i którzy ludzi innych póty kochaią lub lubią, póki im są potrzebni do jakichkolwiek widoków lub zabawy. Wiem żeś uczuł tę stratę tak iak ia i dlatego z daleka ci mą rękę, pełną żalu (!) podaię; coraz mniey się nas zostaie, coraz ubywa tych, których kochaliśmy lub szacowali i tym boleśnieysza mi ta strata im mniey podobnych ludzi iuż zostaie. Niezadługo między samemi pamiątkami i grobami żyć będziemy. Day Boże by Morawski nas nie porzucił wkrótce; gdyż on nie ma siły dosyć na zmartwienia i co dzień ie swoją duszę. Człowiek iak on bez nadziei nie iest człowiekiem. Przybyłem tu przed 10 dniami i choć wszędzie róże kwitną, choć w wilię Bożego Narodzenia ie zrywałem [...] klimat ten jak petersburski mnie męczy i okropną fuksję (chyba: fluksję, czyli zapalne obrzmienie dziąseł i policzków - M.B.) cierpię. Bezsennie noce trawię z gorączką i kto wie czy nie będę zmuszony uciec do Rzymu. Pełno znaiomych kraiowców tuteyszych zastałem co z nami służyli (w armii napoleońskiej - M.B.). Po uszy inwitacię mam na dzień a nie mogę porzucić mieszkania i czasem łóżka. Zła iest starość ale gorsze słabowanie. Chociaż tu pełno kwiatów iednak nie maią zapachu naszych. Ludzie grzeczni, lecz nie maią naszej poczciwości. Nie ma zimna iak u nas ale za to nie ma jędrności w powietrzu. Są ruiny, ale nie ma przyszłości. Błądziłem po Pompei i deptałem portyki Sulpicjusza. Siedziałem na ławach teatru, kładłem się na marmurach [...] Dotykałem się ich naczyń. Chleb ich amfory w ręku trzymałem. W sinaceum na trójnogu siadywałem, w zwierciadło przed którym Claudia się ubierała, patrzałem, lecz nigdzie duszy nie było i to wszystko dekoracją teatralną mi się wydało. Dziwna iednak rzecz deptać po posadzce czystey iasney na którey przez 1700 lat żadna noga nie stanęła. Bogi dawne stąd nie uciekły - lecz zamilkły i dom i grób razem stoią oboie głuche. Na moment przerwałem ią (ciszę) z niedoperzem co się ruin czepia a ich nie rozumie. Wezuwiusz ma teraz w nocy zupełnie istoty żyiącey postać, gdyż oddycha iak człowiek, lecz piekielny, bo co minuta zdaie się wciągać w siebie powietrze, potym słup ognia puszcza, który do czerwoney gorącey pochodni iest podobnym [...] Pisząc do Ciebie; gdy nie patrzę na papier, morze roziuszone stawa przed oczami i ono iest przestrzenią iak i ta co nas rozdziela, lecz dla serca i duszy nie ma przestrzeni. Na post i wielkanoc będę w Rzymie ieżeli mnie me zdrowie stąd prędzey nie wypędzi. Złóż me uszanowanie Żonie i synowey, Drusia ucałuj. Kasztelana Małachowskiego (z Końskich - M.B.) także i pamiętay o swym przyiacielu i słudze. Krasiński Przyimijcie me serdeczne życzenia na ten nowy rok". Dwa dalsze listy pochodzą z roku następnego i również wzbogacają wiedzę biograficzną o dawnym dowódcy szwoleżerów. "Opinogóra d. 23 lipca 1839 Po 24 godzinnym bawieniu w Warszawie przybyłem tu onegday na pustelnicze życie, które przenoszę nad wszystkie inne i zaraz chciałem do Ciebie szanowny przyiacielu pisać, lecz znalazłszy przy nader pięknych urodzaiach kilka tysięcy korcy zboża psuiącego się zupełnie zostałem materialnym człowiekiem i ze wstydem przyznam się, że stęchlizna żyta i jęczmienia więcej mnie na trzy dni zaięła iak moralne uczucia lecz sumienie nazad mnie wróciło i zapominaiąc o swarach gospodarskich, piszę do Ciebie, z serca Cię ściskając. Pobyt moy zagranicą uwolnił mnie od Palpitacyów serca i bólu w ranney nodze, ale mi sił nie dodał, gdyż dopiero tu przybywszy mogę żyć regularnie i spokoyności użyć, gdyż zagranicą nader wielu znaiomych i Towarzyszów dawney służby znaydowałem, bym mógł żyć dla siebie, a oprócz tego nadto łaskawi wszędzie dla mnie tak posłowie iak kraiowcy i cudzoziemcy byli. Dziesiątej części nie mogłem przyimować zaprosin. Zaś w Turynie zamiast 5 dni 17 musiałem bawić przyięty iak brat i iak naydawnieyszy przyjaciel od Króla*, (* Król Sardynii i Piemontu Karol Albert Sabaudzki, jak już wspomniałem, był dalekim krewnym Krasińskich z Opinogóry.) który na odyezdnym z siebie zdięty order na mnie włożył i rzadkościami obdarzył. Woysko mi festyny dawało, a co mnie rozczuliło tak w Neapolu iak w Piemoncie, że niektórzy od kilkunastu lat porzuciwszy służbę i daleko od stolicy mieszkaiący, przybywali by mnie uściskać dawnego towarzysza. Tu zamieszkam do początku septembra (września), daley co zrobię nie wiem ieszcze. Proszę przyim onyks z wyobrażeniem Homera, co ci umyślnie kazałem zdziałać przez sławnego Antonini, byś miał przy sobie i cel twey admiracyi i byś mistrza twego mógł nosić wyobrażenie. W Neapolu pamiętałem o liście Horaciusza do Corvina Messali (widać, że Korwin-Krasiński nadal poczuwał się do pokrewieństwa ze starorzymskimi Corvinami; Kajetan Koźmian nie omieszkał pewnie zabawić tym szczegółem pogrążonego w troskach Franciszka Morawskiego - M.B.), którego zaprasza na wino [...] i baryłeczkę Falerna posłałem, iuż iest w Stetinie i iak przyiedzie do Warszawy zaraz Ci będzie odesłane, byś godnie mógł wspomnieć o tych, co twą młodość i twoy talent kształcili, a na starość pocieszają; iak będę miał szczęście ieszcze bydź u ciebie byśmy mogli wykrzyknąć honor tym wieszczom, których sława z wiekami się pomnaża a pereat (po łacinie: niech przepadnie - M.B.) romantyczność [...] Przez Wrocław w nocy przeiechałem i o pocztę obudziłem się i iuż nie mogłem Ziemiaństwa otrzymać (koronne dzieło Kajetana Koźmiana, poemat Ziemiaństwo właśnie w tym roku wydane zostało we Wrocławiu - M.B.) ale dałem zalecenie przywieźć. Niech Wam Bóg daie wszystko dobre i nie zapominaycie o szczerym przyiacielu i słudze. Wincenty Krasiński". "D. 15 septembra, Warszawa Przeieżdżaiąc przez Warszawę iuż znalazłem u siebie dwa egzemplarze Ziemiaństwa. Jeden Ci posyłam który zatrzymay ieżeli nie masz go. Jeżeli zaś iuż masz to z twym podpisem mi go oddasz by tak miła pamiątka została w mym rodzie. W drodze ia będę czytał i chociaż iednego momentu nie mam wolnego iuż prędko to w nocy przewertowałem. Co to za szczęście będzie spokoynie w poyeździe z uwagą czytać tak szczytne myśli, tak silne i razem lśniące się rymy. Odradza się serce coś podobnego rozkładać w myśli i nieraz rozważać periody co nie tylko rozum dziwią lecz duszę podnoszą. Myśl mi w nocy przyszła trzymając twe Ziemiaństwo, że trzeba być cnotliwym by pismem oguł (!) naszey istności zaiąć. Kosseckiemu tu falerna oddadzą połowę com sprowadził by Ci odesłał. Teraz z serca cię ściskam musząc kończyć, gdyż moy pokoy, w którym tak nieraz dyskutuiąc, śmieiąc się, kłócąc (czas spędzaliśmy), iuż się przepełnia. Jutro rano wyieżdżam na Podole z twą książką w ręku. Me uszanowanie Żonie i Synowey. Drusia iak przybędzie uściskay sługa Krasiński". Do tych listów, świadczących o czułej i wiernej przyjaźni między generałem Wincentym Krasińskim a kasztelanem Kajetanem Koźmianem wypada dodać współczesny im komentarz, pochodzący od samego Koźmiana. W końcu grudnia 1838 roku - w liście do Jana Felicjana Tarnowskiego (nb. bliskiego kuzyna Krasińskich) Koźmian uznał za potrzebne wytłumaczyć się ze swej dobrej komitywy z osobą tak w społeczeństwie polskim niepopularną, jak Opinogórczyk: "Nie mogę się wyprzeć Krasińskiego, bo serce jego zawsze się do mnie garnie, zawsze jest jedno dla mnie; jest w duszy jego coś ujmującego; a w sercu pod powłoką próżności i lekkości jeszcze nie starły się zarody przez Stanisława Małachowskiego (marszałka Sejmu Wielkiego - M.B.) zasiane. Przed kilku niedzielami odebrałem od niego list z Neapolu z ubolewaniem nad śmiercią Osińskiego - bardzo się w miejscu odezwał i dla siebie, i dla mnie, bo ja szczerze żałuję dla literatury bolesnej straty, w Osińskim... Opisywał mi Krasiński wybuch Wezuwiusza... Dla jednego Krasińskiego rozwalniam prawidła Cycerona - jest to moja słabość, do której się przyznaję. Widzę z listu p. Wincentego, że nie ze wszystkich względów kontent ze syna. O opiniach politycznych milczy, lecz na opinię literacką utyskuje. Zagorzałość romantyczna miota nim (Zygmuntem) goręcej, to serce młode, a już strute Byronem i Mickiewiczem. Co będzie z niego w późniejszym wieku, gdy umysł i serce jego przesiąknie barwami zbrodni, które z takim upodobaniem i nader nieszczęśliwym dla społeczeństwa talentem maluje..." Stary Koźmian w swoim uczuciu dla skompromitowanego przyjaciela wytrwa do końca. W roku 1842 prześle generałowi Krasińskiemu odę, napisaną na jego cześć i kończącą się słowami: Twa przyjaźń krzepi mnie Korwinie, Na mą mogiłę wiem łza ci z oczu spłynie; Bo kto wiódł hufce pod Somosiera, Ten nie umiera. Za daleko jednak wybiegłem w przyszłość, nie mieszczącą się już w zasięgu tej opowieści. Trzeba powrócić do czasu powstawania Nie-Boskiej komedii. Zachowało się z tego okresu jeszcze trochę dokumentów ważnych dla biografii Opinogórczyka. Chronologicznie najwcześniejszym z tych świadectw jest list administratora Opinogóry, W. Kossakowskiego do generała Krasińskiego. List ten wprowadza w sprawy gospodarcze dóbr opinogórskich, a przy okazji daje wgląd w nowy, ważny aspekt powojennego życia okupowanego kraju; w pobór rekruta. Pokonane Królestwo nie ma już własnej armii. Najlojalniejsi wobec tronu generałowie dawnego wojska (m.in. Wincenty Krasiński i Tomasz Łubieński) otrzymali przywilej noszenia rosyjskich mundurów generalskich, pobór rekruta przeprowadzony w polskich miastach i wsiach zasila armię cesarską. Służba w wojsku przestała być obowiązkiem patriotycznym, poborowi wykręcają się od niej na wszelkie sposoby. Niektórzy uciekają za granicę, innych (po wsiach) reklamuje się z wojska do zajęć gospodarczych, procedurę rekrutacyjną zakłócają niekiedy pożary, mające wszelkie cechy politycznego sabotażu. "15 lipca 1832. Opinogóra: ...ze 164 powołanych, 20 tylko pod broń póydą. Nieszczęściem w tym czasie gdy rekruci byli pilnowani po stodołach za miastem przy odwachu nagły pożar wieczór wybuchnął, gdzie 5 stodół, 3 domy spalone. Mówią, że z lulki na odwachu wszczął się pożar. Lecz rekruci nieuszkodzeni, niemasz jednak pewności, czyli który nie uciekł..." I list generała Krasińskiego z dnia 22 czerwca 1834 r. do innego administratora dóbr: Regulskiego - jeszcze jeden przyczynek do obrazu stosunków między ojcem a synem: "Mój Syn, daleko zdrowszy pojechał teraz do Neapolu i spodziewam się go na przyszły rok zupełnie zdrowego. Zrobiłem układ z doktorem Sauvan, któren go nie opuszcza i z nim jeździ, a ja mu na rok daję 1000 dukatów prócz wygód. Ale cóżbym nie zrobił dla jedynego syna!" Trzeci dokument wiąże się z przytoczonymi wyżej listami z "tek Koźmianowskich". Pisze do generała Krasińskiego generał Franciszek Ksawery Kossecki - ten sam, który pośredniczył przy dostarczaniu kasztelanowi Koźmianowi wina, zakupionego przez Krasińskiego we Włoszech. Gen. Kossecki, dawny towarzysz broni i przyjaciel Opinogórczyka, czas powstania i wojny przepędził razem z nim w Petersburgu. Po wygaśnięciu powstania powołany został do Rządu Tymczasowego Królestwa jako dyrektor prezydujący w Komisji Sprawiedliwości; równocześnie feldmarszałek Paskiewicz mianował go prezesem Komisji Emerytalnej. Z listu Kosseckiego wynika, że przebywający w Petersburgu generał Krasiński zwracał się do niego z prośbą o przysłanie mu listy oficerów emigrantów, którym można by udzielić pozwolenia na powrót do kraju. "Varsovie 27 lutego 1834 Z naywiększą wdzięcznością odebrałem list Generała Dobrodzieja... Niestety, nie dzielę ja bynajmniej nadziei aby tak prędko ustać miała reakcya (na powstanie - M.B:), nadto ona tu iest ustalona i ugruntowana, materyały do niey zebrane i jeszcze iak mówią zbierające się, aby tak śpiesznie mogła być zaniechaną - Les personnes fraichement arrives a Petersbourg et qui ont passe quelques temps ici pouvont Vous en fournir des amples details (Osoby świeżo przybyłe do Petersburga, które spędziły tu (w Warszawie) jakiś czas, mogą Panu dostarczyć obszernych szczegółów), (widać z tej francuszczyzny, że nawet najlepiej notowani notable Królestwa mieli się na baczności przed czujnym okiem cenzury - M.B.). Co do listy, którey Generał Dobrodziey odemnie żąda, zbyt iest długa i trudna do iey skreślenia od razu, łatwieysza by była do zrobienia (lista) tych, których powrót mógłby bydź szkodliwy dla kraju i spokoyności publiczney, gdyż ograniczałaby się na 200 do 300 osób. Le nombre de ceux qui ont quitte les pays par peur, que par toute autre raison est tres grand, (Liczba tych, którzy opuścili kraj ze strachu i innych (podobnych przyczyn, jest bardzo duża), trzeba by nią obiąć wszystkich prawie woyskowych, którzy nie wracają z bojaźni bydź wysłanemi na linię Kaukazu, a którzy teraz z nudów, tęsknoty, bez sposobu do życia i rospaczy służą za ślepe narzędzie a des avanturiers salares par la propagande (awanturników opłaconych przez propagandę). Dziękuję Jenerałowi Dobrodzieiowi za ułatwienie mi znajomości z generałem Gołowin, day Boże aby trwał w swoich dobrych chęciach, lubo naylepsze nie na wiele się ieszcze teraz przydadzą. Cieszę się, że Jenerał Dobrodziej zawsze łaskaw na mego syna, który go tyle kocha i poważa, ile jego prawdziwie przychylny i dobry sługa Kossecki". Ostatnie ze świadectw, wiążących się z osobą i działalnością gen. Wincentego Krasińskiego zawdzięczam Czytelnikowi pierwszych tomów tej opowieści panu Dominikowi Władysławowi Terleckiemu ze Szczecina, który uprzystępnił mi ze swego archiwum rodzinnego dwa ciekawe dokumenty odnoszące się do jego pradziada majora Dominika Terleckiego, oficera wojsk Księstwa Warszawskiego, Królestwa Polskiego i Powstania Listopadowego. W chwili wybuchu powstania Dominik Terlecki był kapitanem w pułku strzelców konnych gwardii. Po powrocie gwardii polskiej do Warszawy i przekształceniu "gwardyi szaserów" w 5. pułk strzelców konnych, pozostał w tym pułku i wkrótce awansował do stopnia majora. Pierwszy dokument pochodzi właśnie z tego czasu: "W Warszawie dnia 15 M-ca Marca 1831. Szef Sztabu Głównego Do W-go Terleckiego Dominika, Majora Pułku 5-ego Strzelców Konnych. Zawiadamiam W-go Majora, iż Naczelny Wódz Siły Zbroyney Narodowey zaszczycił go Ozdobą Krzyża Woyskowego Złotego na którą Patent w zwykłey formie późniey odbierzesz. Pułkownik Chrzanowski" Co stało się później z majorem Dominikiem Terleckim, dokładnie nie wiadomo: może zginął w ostatnich walkach powstania, może zmarł po powstaniu w kraju lub na emigracji - w każdym razie w roku 1836 już nie żył, bo wtedy właśnie wdowa po nim wszczęła starania o rentę wdowią. Do renty były potrzebne świadectwa stwierdzające stan służby wojskowej zmarłego. Do kogóż miała się udać po nie biedna wdowa? Do naczelnego wodza armii powstańczej, który odznaczył kapitana Terleckiego awansem na majora i Złotym Krzyżem Virtuti Militari - nie mogła, gdyż generał Skrzynecki był już w tym czasie generałem armii belgijskiej, a zresztą jego świadectwo mogłoby tylko zaszkodzić sprawie w oczach Komisji Emerytalnej, urzędującej pod przewodnictwem generała Franciszka Ksawerego Kosseckiego; poszła więc do zwierzchnika męża sprzed powstania, byłego dowódcy "Korpusu Mieszanego Gwardyi i Grenadierów", generała Wincentego Krasińskiego. Opinogórczyk ustosunkował się do prośby pani Terleckiej jak najprzychylniej, i w rezultacie wdowa po bohaterze powstania uzyskała rentę wdowią na podstawie takiego oto świadectwa: "Daię ninieysze świadectwo P. Terleckiej wdowie po byłym Kapitanie Strzelców Konnych Gwardyi b. woyska Polskiego, iż przybywszy w dniu 29-tym Listopada 1830 roku do Koszar Mirowskich, zastałem Kapitana Terleckiego podówczas Komendanta Szwadronu 4-go iuż uformowanego i że tenże prowadzony przeze mnie pośpieszał na czele całego pułku do Belwederu, gdzie wówczas Jego Cesarzowiczowska Mość W. Xiążę Konstanty zostawał. Zkąd wykomenderowanym został w Awangardzie ze swoim Szwadronem dla rozpędzenia pospólstwa zebranego na Krakowskim Przedmieściu i toż rozbrajał przez przeciąg czasu dość długi aż póki nie został obluzowanym przez Szwadron 3-i, a wówczas powrócił pod rozkazy Jego Cesarzowiczowskiej Mości Wielkiego Xięcia Konstantego. Warszawa d. 22-go Października 1836 roku. Generał od Kawaleryi Generał Adiutant Jego Cesarskiej Mości Wincenty hrabia Krasiński" Kawał polskiej historii zawarty jest w tych dwóch dokumentach, a pomyśleć tylko, ile jeszcze równie poruszających świadectw kryje się po różnych archiwach domowych! Z przeszło dwuletniego pobytu generała Tomasza Łubieńskiego w Petersburgu (od kwietnia 1832 r. do maja 1834 r.) dochowała się jego obszerna korespondencja z ojcem i z żoną. Trzeba jeszcze raz oddać należną sprawiedliwość rzetelności epistolarnej hrabiego-dyrektora: wystarczy te rodzinne listy uwolnić od balastu nieistotnych już dzisiaj szczegółów i uszeregować je we właściwy sposób, a znowu ułożą się w plastyczną panoramę swego czasu i środowiska - nie wymagającą prawie żadnych uzupełnień ani komentarzy. "Petersburg 6 czerwca 1832 Kochana Kostuniu! Zdecydowałem się pozostać dłużej w Petersburgu, ażeby dopilnować interesu (rewindykacji >>sum sapieżyńskich<< dla Domu Handlowego >>Bracia Łubieńscy i Spółka<< - M.B.), który zdaje się być tak jasnym i słusznym, iż nie można przypuścić, ażeby mógł długo jeszcze potrwać. Ks. Tadeusz (Łubieński), nie mogąc dłużej na mnie czekać, wraca sam do Warszawy. Mniej już jestem światowy, bo całe towarzystwo opuszcza te Babilone północy, ażeby się przenieść na dacze. Miejsce, gdzie Naj. Pan z całym dworem mieszka, nazywa się Jelagin na wyspach i trudno jest opisać, jak cudowne jest to miejsce, przepych niewidziany. Zresztą przepych tu znać na każdym kroku, tak że człowiek się pyta sam siebie, skąd pochodzą te ogromne skarby, które podtrzymują ten szalony zbytek. Za nic w świecie nie chciałbym być Ministrem Finansów w tym kraju. Pani Ogińska*, (* Pierwsza żona Michała Kleofasa Ogińskiego przyrodniego stryja gen. Łubieńskiego.) którą ciągle widuję, zawsze o Ciebie się pyta, najlepsza to kobieta w świecie i doskonała krewna. Często także widuję Panią Moszczyńską z domu Sobańską. Oczekuje ona tutaj spełnienia obietnicy, uwolnienia jej męża, który przez ostrożność wywieziony został do Cesarstwa, ale dotychczas czeka na daremno, tak jak my z Rózią (Sobańską) i Wiktorem (Ossolińskim). Muszę kończyć, bo mam do napisania kilka listów dla Łąskiego, który jedzie do Anglii. W tej chwili otrzymuję list od Henryka, który mnie donosi, że Rejowiec został sprzedany (Adamowi Woronieckiemu - M.B.) na warunkach przez nas ustanowionych". "Petersburg 12 Czerwca 1832 Drogi Ojcze! Ja tu pozostać muszę w oddaleniu, ażeby pilnować interesu Domu Braci Łubieńskich, który nadto jest ważny, żeby nie przyłożyć całego starania do ukończenia go jak najpilniejszego i jak może być najkorzystniejszego. Jakże wiadomość o wysłanym uwolnieniu dla Ludwika (Sobańskiego) Rózię naszą biedną ucieszy, doniosę jej to jutrzejszą pocztą choćby jej nawet list nie zastał w Permie". "Petersburg 30 Czerwca 1832 Drogi Ojcze! Mieliśmy tutaj ogromny pożar, który spalił podobno 300 domów, przy tej sposobności spaliła się także moja kareta podróżna i tak 180 dukatów stratny jestem. Parę dni temu zwiedzałem fabrykę szkła i porcelany, byłem tam z panem Pierlingiem i wziąłem ze sobą małego Maxa Fredro. Sam Fredro* (* Jan Maksymilian Fredro [1784-1846] generał, literat, starszy brat szwoleżera Seweryna i komediopisarza Aleksandra. Ożeniony z Rosjanką Praskowią hrabiną Gołowin. Przed powstaniem członek Rady Administracyjnej i Rady Stanu Królewstwa, kurator Uniwersytetu Warszawskiego i "adiutant ministra oświecenia".) nie wstaje z łóżka, bo jest ciągle chory. Bardzo mi będą brakować Braniccy*, (* Władysław Grzegorz hrabia Branicki [1783-1843] generał i senator rosyjski, syn targowiczanina Franciszka Ksawerego, wnuk naturalny Katarzyny II, Wielki Łowczy dworu petersburskiego. Ożeniony z Różą hrabianką Potocką, córką targowiczanina Szczęsnego.) jak wyjadą na wieś. Z ks. Lubeckim dużo godzin spędzam, bo jego rozmowa zawsze mnie interesuje. Dnia onegdajszego byłem w Kronsztacie wraz z Jenerałem dowódcą Inżynieryj i objeżdżałem z nim wszystkie fortyfikacje zewnętrzne, których nie byłem widział, i te, w których teraz pracują. Trudno sobie wyobrazić piękniejszych i dokładniejszych w tej mierze robót. Zwiedziliśmy potem wszystkie fabryki rządowe, do Marynarki należące, jako to: fabryki Żaglów, Lin, Masztów i wszelkich potrzeb do okrętów. Zwiedziliśmy kanały do budowania okrętów, machiny parowe, służące do wylewania wody z kanałów, zgoła wszystko, co tylko było ciekawego. Ale czas był bezecny i zmokliśmy co do nitki, mianowicie pani Ogińska, z którą byliśmy. Wczoraj jeździłem także z nią do Carskiego Sioła i Pawłowska. Wysiedliśmy w Carskim Siole do Pani Cwierczkoff siostry Pani Nesselrode, która nas jak najuprzejmiej przyjęła i sama robiła nam honory tych dwóch ciekawych pałaców. W tych dniach byłem przedstawiony starej Księżnie Dołgoruki, Księżnie Sałtykow i Pani Lawal, matce Pani Kossakowskiej. Dwór powrócił do Jelagina dla przyjęcia Księcia Pruskiego, brata Cesarzowej". "Petersburg, 6 Lipca 1832 Kochana Kostuniu! Dałem rozkaz do Reyowca, ażeby zebrano wszystkich chłopów i oświadczono im publicznie wobec wszystkich urzędników i całej gromady, że im darowujemy wszystkie nasze do nich pretensye, ażeby rzecz była publiczna i wszystkim wiadoma. Cały świat jest ciągle na wyspach, które są wszystkie ocienione ogromnymi drzewami i kąpią się w najpiękniejszych kwiatach. Wizyty oddają się tylko wieczorami, od 11 do 1 i 2 w nocy. Dzisiaj jestem o 5 na obiedzie u Barona Hackens, Ambasadora Holenderskiego*, (* Wydawca listów gen. Tomasza Łubieńskiego źle musiał odczytać nazwisko ówczesnego posła holenderskiego w Petersburgu. Był nim Ludwik baron van Heeckeren de Bewerwaard [1791-1884), przybrany ojciec Georges'a d'Anthesa-Heeckerena późniejszego zabójcy Aleksandra Puszkina.) potem pojadę na Teatr Francuski na wyspy, po teatrze pojadę na wieczór do Pani Musin Puszkin. Rano zawsze do obiadu pracuję, piszę i biegam za mojemi interesami". "Petersburg 15 sierpnia 1832 Drogi Ojcze! Jakże musiał Ojciec być szczęśliwy, kiedy odebrał list od Rózi z doniesieniem, że już wyjechała z Permy do tego czasu musi już być w Moskwie, gdzie miała kilka dni odpocząć. Miałem także list od Gabryela (Ogińskiego)*, (* Kuzyn Łubieńskich, był jednym z naczelników powstania na Litwie.) który jest w Prusiech w Rastenburgu. Odpisałem mu, nie robiąc żadnej nadziei (na uchylenie sekwestru dóbr - M.B.), a przeciwnie, zachęcając go, żeby już puścił w niepamięć dawną swoją egzystencję i, jakkolwiek już nie jest młody, żeby się wziął do jakiegokolwiek zatrudnienia stałego, które by mu ułatwiło sposób utrzymania siebie i żony, czy to jako dzierżawca lub też coś podobnego. W takim razie może rachować na naszą familię, która jakkolwiek niebogata, złoży się chętnie, żeby mu dopomóc w podobnym działaniu. Nie wątpię, że każden ostatniego dobędzie grosza, ażeby dopomóc krewnemu naszemu, chcącemu się wziąć do pracy. W tych dniach oglądałem tutejszy Instytut Min i Komunikacyi, tak ziemskich jak i wodnych, sam dyrektor generał Barene mnie wszędzie oprowadzał. Bardzo ciekawe są modele wszystkich mostów, mianowicie kanałów. Wszędzie tutaj widać pierwotną myśl Piotra Wielkiego, który prawdziwie moralną duszę nadał temu krajowi... Ks. Lubecki zamyśla tam oddać swoich synów. Kolumna Granitowa (pomnik cesarza Aleksandra I - M.B.) od dnia onegdajszego zaczyna postępować codziennie potrosze, za 15 dni ma dojść na wierzch rusztowania, ale dopiero koło 12 Septembra mają ją podnieść na powietrze i ustawić prostopadle na podstawie. Waży 58 000 pudów. Ustawia ją inżynier Montferraud, ale lud mówi, że chłopi sami lepiej i prędzej by to zrobili. Odebrałem także list od Jenerała Morawskiego z Wołogdy, który nic nie odbiera od brata (Referendarza z Luboni - M.B.), trzeba, żeby na moje ręce przysyłano nie zapieczętowane listy". "Petersburg 12 Września 1832 Kochana Kostuniu! Mieliśmy wczoraj nadzwyczaj piękne widowisko, podnoszono albowiem kolumnę Alexandryjską zwaną i ustawiono ją na piedestale, czyli podstawie... Dwie rzeczy szczególnie zajmowały mnie od mojego ostatniego do Ciebie listu. Pierwszy był ks. Lubecki, jego konwersacya nie przestaje być nigdy dla mnie prawdziwą rozkoszą. Ostatnio rozmawialiśmy ze sobą przez 5 godzin bez przerwy żadnej, a właściwie ja go słuchałem ciągle z równem zajęciem, chociaż nie zawsze mogłem podzielać jego zdania. Dał mnie nawet niektóre wyrachowania do zrobienia, które mu już odniosłem. Druga rzecz, która mnie zajmowała, to jest przyjazd Prądzyńskiego i jego żony, którzy od trzech miesięcy mieszkają w Gatczynie. Napisał on pamiętnik o Kampanii ostatniej 1831 roku w Polsce i oddał go Naj. Panu, który go przyjął bardzo łaskawie. Posłano mu pozwolenie przyjeżdżania do Petersburga, kiedy tylko zechce. Prądzyński jest zawsze równie rozmowny i zawsze trochę za wiele sobą zajęty. Prosili mnie wczoraj rano na śniadanie przed powrotem do Gatczyny i zajęli mnie cały ranek. Chociaż bardzo im dobrze życzę, wiedząc niepewność ich położenia materialnego, i aczkolwiek przyznaję mu zdolności wojskowe i wielkie bogactwo pomysłów, pomimo tego okropnie mnie swoją rozmową zmęczył. Porównanie pomiędzy temi dwoma ludźmi, równie gadatliwymi i ciągle o sobie mówiącymi, wypada na korzyść Lubeckiego. Ten mówi o przeszłości jako o nauce, i cały zajęty jest tem, co mu czynić wypada, tak że pociąga za sobą słuchacza, mówiąc o sobie, identyfikuje się z działaniem. Prądzyński przeciwnie - rozpływa się w określeniach, w analizie przeszłości, rozpowiada o roli, jaką on odegrał, tak że niebawem nuży tylko słuchającego. Pierwszy ciągle zajęty jest dobrem ogólnem, któremu przynajmniej myślą każden chętnie towarzyszy, drugi opowiada tylko to, co jego osobiście zajmuje. Obaj jednak zrobili mnie przyjemność, bo rozmowa z ludźmi zawsze pobudza do myślenia, budzi człowieka z gnuśności i letargu lenistwa..." Najśmielszy pisarz beletrysta nie odważyłby się na takie harce z wyobraźnią czytelników, na jakie pozwala sobie niekiedy historia. Generał Prądzyński, który jeszcze tak niedawno chciał dyktować w Petersburgu traktat pokojowy pobitemu Mikołajowi, przebywa oto w północnej stolicy carów jako "gość" zwycięskiego imperatora i na herbatkach towarzyskich dzieli się swymi wspomnieniami wojennymi z dwoma "grabarzami rewolucyi": Lubeckim i Łubieńskim. Mało tego: jednodniowy wódz naczelny powstania, na rozkaz cara i na jego użytek, opracowuje szczegółowy memoriał o wojnie powstańczej, "odznaczający się prawdą, szczerością i zupełną bezstronnością". A żeby było jeszcze dziwniej, trzeba dodać, że ten wymuszony na Prądzyńskim przez Mikołaja Pamiętnik historyczny i wojskowy o wojnie polsko-rosyjskiej 1831 roku rozwinie się z czasem we wspaniałą, migotliwą panoramę Pamiętników, która do dzisiaj zapala wyobraźnię i pobudza do szybszego bicia serca Polaków. Niedawno wydana, znakomicie udokumentowana książka o Prądzyńskim historyka Czesława Blocha* (* Czesław Bloch; Generał Ignacy Prądzyński 1792-1850 [Wyd. MON, Warszawa 1974 r.]) dokładnie wprowadza w ówczesne położenie naczelnego stratega wojny powstańczej. Po upadku powstania cieszący się względami w. księcia Michała, jako "honorowy jeniec", generał dywizji Prądzyński (zdegradowany z powrotem do przedwojennego stopnia podpułkownika) wierzył, że uda mu się uniknąć wyjazdu do cesarstwa. - "Nie spodziewał się tego wojażu pisał - o nim w liście do żony Krukowiecki - rozumiał, że tak jak tylu drugich, protekcję znajdzie, która go od podróży wstrzyma i ochroni". - We względnym spokoju oczekiwał tedy Prądzyński spodziewanego wkrótce rozwiązania żony, a siostrę Sylwię Krasicką (żonę bohatera spod Nura, pułkownika Jana Krasickiego) prosił w listach o przysłanie mu "nasion lucerny i przepisu na robienie serów", co dowodziło, że rzeczywiście zamierzał zająć się gospodarowaniem w swoim majątku Przepiórowo. Dziecko Prądzyńskich urodziło się 28 listopada 1831 r. Niemal w tym samym czasie zaproponowano generałowi (za pośrednictwem "niejakiej Sobańskiej"*) (* Chodziło zapewne o Karolinę z Rzewuskich Sobańską, kochankę generała Jana Witta, podejrzewaną powszechnie o współpracę z carskim wywiadem.) przejście do służby cesarskiej. Gdy odmówił, "zaraz na trzeci dzień" nakazano mu wyjechać do Rosji. Był to dla niego cios, ale starał się tego po sobie nie pokazywać. "O mnie mama może być tym spokojniejsza - pisał 3 grudnia w liście do matki - że generałowie rosyjscy uznają, że ja ocaliłem Warszawę od zupełnej ruiny. Sam cesarz, który wie o tym, nie może być na to obojętnym. Ja oddzielnego dla siebie nic nie pragnę, ale może będę miał sposobność być dla drugich użytecznym". Paskiewicz, powiadomiony o świeżo odbytym połogu żony Prądzyńskiego, zgodził się na odroczenie mu wyjazdu o kilka tygodni, a następnie zezwolił pani Emilii Prądzyńskiej na towarzyszenie mężowi w podróży. 25 stycznia 1832 roku o godzinie 10 wieczorem, po pozostawieniu dzieci pod opieką rodziny, Prądzyńscy wyruszyli w drogę na wschód, pod eskortą przydanego im oficera huzarów. "Mając skromne fundusze i w towarzystwie żony po porodzie - odnotował Prądzyński - z sercem krwawiącym tysiącami ran, opuszczając ojczyznę zanurzoną we krwi i we łzach i mając tylko przed sobą przyszłość złowrogą i nieznaną - ruszyłem w pełni zimy do Moskwy..." Podróż trwała przeszło miesiąc. Przed opuszczeniem Warszawy obojgu Prądzyńskim wyasygnowano z rozkazu Paskiewicza miesięczną zapomogę w łącznej kwocie trzydziestu rubli. Starczało to z trudem na utrzymanie. A podróż odbywała się w warunkach bardzo ciężkich. Niejednokrotnie małżonkowie musieli brnąć na piechotę wśród zasp śnieżnych i mrozu dochodzącego do 30 stopni C poniżej zera. Prądzyński skrzętnie spisywał swoje obserwacje podróżne. Najważniejsze z jego notatek (przetrwałych w zbiorach rękopisów Bibl. KUL w Lublinie) streszcza w swojej książce Czesław Bloch. Dowiadujemy się między innymi, że w Mińsku Prądzyński spotkał swego szwagra pułkownika Krasickiego, wracającego z niewoli do Wielkiego Księstwa Poznańskiego... Ponieważ Prądzyński zatrzymał się w mieście na okres trzech dni, zobowiązany był przedstawić się gubernatorowi generałowi Strogonowi, człowiekowi zdolnemu i uczciwemu, ale przeciwnikowi niepodległości Polski. "Strogonow oświadczył, że nigdy do tego (tzn. do niepodległości Polski) nie dojdzie, dopóki żyć będą Rosjanie. Przeciwstawiają się temu, jego zdaniem, dobrobyt, honor i potęga Rosji i on pierwszy gotów poświęcić wszystko, siebie, żonę i dzieci, by do powstania Polski niepodległej nie dopuścić". Argument Prądzyńskiego, że "dobrze zrozumiany interes Rosji wymaga, żeby Polska była niepodległa", nie pozostał podobno bez wpływu na Strogonowa. Do Jarosławia - miasta położonego na północo-wschód od Moskwy - przybyli Prądzyńscy 7 marca 1832 r. Musiano tam podróż przerwać, gdyż rozchorowała się ciężko pani Prądzyńska, jej mężowi również zaszkodziły trudy podróży. Na szczęście w Jarosławiu odbywał swą karę generał Krukowiecki, który okazał przybyszom pierwszą pomoc. "Prądzyńska - donosił Krukowiecki swej żonie - choć tu znalazła doktora, co się zdaje, że poznał jej chorobę i lekarstwami ulgę przyniósł, źle nieboraczka wygląda i wątpię, żeby swoje kości polskiej mogła ziemi powierzyć. Nieszczęsny to będzie moment dla jej męża, któren w niej żyje; nie wiem, jak [...] jej familia dozwoliła w tę tu podróż wybrać się; jeżeli nie przyślą im zezwolenia tu pozostać, to jej koniec jeszcze prędszy będzie. Sam (Prądzyński) cierpi na podagrę latającą, ale po skończonym paroksyźmie dobrze wygląda..." Po pewnym czasie nadeszło z Petersburga zezwolenie na pozostawienie Prądzyńskich w Jarosławiu. Miejscowy gubernator okazał się porządnym człowiekiem. Wygnańcom przydzielono wygodne mieszkanie i znaleziono dla nich dobrego lekarza, który wkrótce doprowadził panią Prądzyńską do względnego zdrowia. Poza Krukowieckim odsiadywał w Jarosławiu swoje patriotyczne grzechy książę Michał Radziwiłł, niefortunny wódz naczelny spod Grochowa. Miał więc generał Prądzyński godnych siebie partnerów do rozmów o nie wykorzystanych szansach minionej wojny. Niezależnie od porządkowania przeszłości przyszły historyk powstania listopadowego prowadził dziennik, w którym dzień po dniu notował swe spostrzeżenia i uwagi na temat Rosji. Piętnował despotyzm carów i zgniliznę petersburskiego dworu. Oburzał się na fałszowanie historii przez Karamzina, zaciekłego przeciwnika odbudowy niepodległej Polski. Współczuł całym sercem niedoli rosyjskiego chłopa, oddanego w niewolę panom i obciążonego serwitutem dwudziestopięcioletniej służby w wojsku. 23 kwietnia 1832 r. gubernator Jarosławia doręczył Prądzyńskiemu list od cesarskiego ministra wojny generała Czernyszewa. Za pośrednictwem swego ministra cesarz Mikołaj zlecał głównemu strategowi powstania napisanie memoriału o wojnie "spowodowanej przez nieszczęśliwe wydarzenia warszawskie". Car miał już jeden taki memoriał, opracowany przez byłego generała Wojciecha Chrzanowskiego, ale nie zaspokajał on całkowicie jego ciekawości. Z upoważnienia monarchy Czernyszew zachęcał Prądzyńskiego do "najbardziej szczerego wypowiadania się we wszystkich sprawach", zapewniając go jednocześnie, że "pamiętnik nikogo nie skompromituje, gdyż jest przeznaczony wyłącznie dla cara i zostanie złożony w tajnym archiwum". Prądzyński odpisał ministrowi, że "otrzymane polecenie uważa za rozkaz, który postara się szybko wykonać". Co przeżywał, podejmując tę decyzję, jakie dręczyły go wątpliwości i niepokoje - tego nie odnotowano nigdzie. Dopiero później, odsyłając gotowy już memoriał do Petersburga, napisze w dołączonym do niego liście, że była to praca "uciążliwa i bolesna", którą starał się wykonać jak najbardziej bezstronnie. "Pisałem bez uprzedzenia, jak gdybym nie należał już do tego świata, i z pragnienia, aby napisać prawdę". Ponieważ tak poważna praca wymagała łatwego dostępu do sztabowych źródeł rosyjskich, Mikołaj polecił przenieść Prądzyńskich do Gatczyny, położonej w pobliżu Petersburga; przydzielił też generałowi w charakterze sekretarza a zarazem dyskretnego obserwatora rosyjskiego oficera podporucznika Glinkę, znającego dobrze język francuski. Praca nad Pamiętnikiem (ze względu na dostojnego adresata musiał być pisany po francusku) trwała trzy miesiące. Większą jego część napisał Prądzyński własnoręcznie; jedynie wtedy, gdy choroba zmuszała go do pozostawania w łóżku, dyktował podporucznikowi Glince lub żonie. 8 września 1832 r. gotowy memoriał został złożony cesarzowi. Zadowolony Mikołaj wynagrodził Prądzyńskiego prawem odwiedzenia Petersburga, kiedy tylko zechce, oraz przyznał mu kwotę 3000 rubli na "urządzenie się" w stolicy. Z dokumentacji przedstawionej przez Czesława Blocha wynika, że nagrody pieniężnej Prądzyński nie przyjął. Że Mikołaj w pełni doceniał wysokie kwalifikacje "najzdolniejszego generała powstania", świadczy najlepiej to, iż nie szczędził wysiłków dla zwerbowania go do swojej służby. Z najwyższego polecenia nalegano na Prądzyńskiego w tej sprawie ze wszystkich stron. Ciągnął go do służby cesarskiej generał d'Avaray, z którym Prądzyński współpracował był w roku 1815 przy wytyczaniu zachodniej granicy Królestwa, i wszechwładny szef policji generał Benckendorf arcymistrz perswazji z pozycji siły, i minister wojny cesarstwa generał Czernyszew - kat rosyjskich dekabrystów; wabił go do swych służb w bezpośredniej rozmowie sam cesarz Mikołaj. Ale Prądzyński, pomimo wrodzonej miękkości charakteru, dzielnie odpierał wszystkie ataki, argumentując, że "do służby mógłby powrócić tylko wówczas, gdyby mógł służyć i swej ojczyźnie, i carowi, a ponieważ tego pogodzić obecnie nie można, więc wzdryga się przed rolą pasożyta". Niezłomne stanowisko Prądzyńskiego zniechęciło do niego petersburskich wielmożów. Znalazło to wyraz w coraz ostrzejszej krytyce Pamiętnika. Zarzucano Prądzyńskiemu, że w swej pracy "za bardzo został Polakiem i za dużo chwalił odwagę i zapał armii polskiej", że nie chciał się podporządkować oficjalnej tezie rosyjskiej, iż powstanie polskie było "wynikiem współpracy z rewolucjonistami na zachodzie", a konsekwentnie trwał przy opinii, że do powstania doprowadziły "nie spełnione nadzieje na zrealizowanie obietnic Aleksandra oraz nadużycia i bezprawia Konstantego i Nowosilcowa!" Kiedy w czasie końcowej audiencji u cesarza nie dał się zbić ze swego stanowiska, a ponadto ośmielił się wstawiać za swymi kolegami więzionymi w odległych guberniach cesarstwa (przede wszystkim za ciężko chorym podpułkownikiem Sewerynem Krzyżanowskim), "Mikołaj, poirytowany, zimno go pożegnał". Wszystkie te szarpiące nerwy korowody petersburskie szkodziły wątłemu zdrowiu Prądzyńskiego. Zmartwiona żona pisała do rodziny w kraju: "Ignacego stan zdrowia nie polepsza się i owszem coraz więcej słabuje, iż już o kiju chodzi. Smutny to i bolesny widok dla mnie patrzeć na niego tak cierpiącego". Ale w tym wypadku złe na dobre się obróciło. Stan zdrowia Prądzyńskiego sprawił, że z początkiem lata 1833 roku pozwolono mu wrócić wreszcie do kraju. Powrócił do siebie ciężko chory, ze zrujnowanym systemem nerwowym, otoczony złą sławą, jako jeden z kapitulantów Warszawy i podejrzany autor memoriału dla cara. Ta zła sława miała mu towarzyszyć aż do śmierci. Potem przyszło szybkie zapomnienie. Gruntowna rewizja w sądach o wielkim strategu powstania i wielkim patriocie nastąpiła dopiero na początku naszego stulecia, z chwilą ogłoszenia Pamiętników (pierwsze pełne wydanie ukazało się w roku 1908). Niezwykła siła wyrazu tego jedynego w swoim rodzaju świadectwa historycznych zdarzeń przemówiła do wyobraźni i serc "późnych wnuków". Pamiętniki Prądzyńskiego stały się "jakby biblią" (określenie W. Tokarza) dla pokolenia Polaków, które w 1914 roku przystąpiło do walki o niepodległość. O czym ze sobą rozmawiali Prądzyński i Łubieński jesienią 1832 roku w Petersburgu, nie dowiemy się już nigdy. Jeśli jednak przyjąć, że były kwatermistrz generalny armii powstańczej, świeżo podniecony dopiero co ukończoną pracą nad odtwarzaniem zdarzeń wojennych, raz jeszcze powrócił w rozmowach z towarzyszem broni do swoich dwóch najboleśniejszych doświadczeń: zmarnowanej ofensywy kwietniowej i nieudanej wyprawy na gwardie - to stanie się zrozumiałe, że "bohatera spod Nura" tego rodzaju wspominki zachwycać nie mogły. Generał Łubieński wspomnień wojennych nie lubił, natomiast w korespondencji z "panem ministrem" z Guzowa zajmował się od czasu do czasu analizą przyczyn powstania. "Petersburg 12 Grudnia 1832 Drogi Ojcze. Myśli, które Ojciec mi przysyła względem składu społeczeństwa w naszym kraju, zgodne są z mojemi. Konstytucya nadana przez ś.p. Monarchę pisana była przez ludzi nie znających nasz kraj, przejętych pięknemi teoryami, ale wcale nie praktycznych. Ta tylko konstytucya może dobre z sobą poprowadzić skutki, która nie tworzy nic nowego, ale uprawnia stan społeczeństwa, jakiem go zrządziły okoliczności, nadające prawnie władzę tym, którzy ją istotnie posiadają. Rewolucyę więc ostatnią nie przypisuję ja Wielkiemu Księciu, ale raczej błędom konstytucyi, która zaprowadzając centralizacyę, władzę całą prawną położyła jedynie w Rządzie, wyłączając tych, którzy w ostatnich szczeblach prawdziwie ją posiadali (na ile można się zorientować z tego niejasnego wywodu, autor listu miał na myśli prowincjonalne ziemiaństwo - M.B.). Powołanie ich albowiem do reprezentacyi narodowej było jeszcze większym błędem, utworzyło to albowiem prawną i konieczną opozycję, która z natury rzeczy coraz się wzmacniała przez okoliczności. Wielki Książę był tylko ostatnią kroplą wody. I wyznaję, żebym sobie życzył widzieć opisane powody prawdziwe naszej rewolucyi i stanu obecnego rzeczy, byłaby to rzecz bardzo potrzebna dla oświecenia i zaślepionych naszych ziomków i tych co nas potępiają..." Ale materie polityczno-społeczne nie zajmowały wiele miejsca w korespondencji pana Tomasza. Pochłaniały go bez reszty sprawy codzienne: zabiegi w urzędach, mających w swej gestii losy "sum sapieżyńskich" oraz ożywione życie towarzyskie rozbawionej "kolonii polskiej" w stolicy cesarstwa. Z listów wyłania się dość zdumiewający obraz popowstaniowego bytowania arystokracji polskiej, a przynajmniej jej części. Tylko gdzieniegdzie fiestę petersburską zakłócają ponure odgłosy toczącego się w Warszawie postępowania sądowego przeciwko uczestnikom powstania. "Petersburg 18 Grudnia 1832 Kochana Kostuniu. Byłem dzisiaj z rana u dworu, bo to imieniny Naj. Pana. Tutaj nic nowego, o żadnej łasce dla cierpiących nie słychać. Zdaje mi się teraz, jak od początku, że nic podobnego nie będzie, aż dopiero po ukończonym Trybunale w Warszawie, co dopiero w Maju mieć może miejsce. Co do Adasia (Łuszczewskiego, męża siostrzenicy generała, byłego posła na sejm powstańczy - M.B.) nic już robić nie można, dopóki nie będzie wyrzeczone przeciw niemu. Stosownie więc do tego zobaczymy, co robić będzie można, każde działanie wcześniejsze byłoby bezskuteczne, a może i szkodliwe. Pani Ogińska w nocy bardzo zasłabła na cholerę. Winna polepszenie nadzwyczajnej przytomności umysłu, pamiętała albowiem, że jej doktór mówił, że na gwałtowny wypadek cholery trzeba co pięć minut zażywać łyżkę wody zimnej, w którą się wpuści dwie kropelki essencyi kamfory. Za czternastą łyżką przed przyjściem doktora już choroba była zmożona. Zaraz też rano po mnie przysłała. Wczoraj spędziłem cały dzień u Lubeckich, bo to były urodziny Księcia. Pani Lubecka i Scypioniowa (siostra Lubeckiego - M.B.) kazały ci się bardzo kłaniać. Dzisiaj wieczorem pójdę do Sołtykowów, razem z księżną Teresą (Jabłonowską), która jest zawsze bardzo ładna i teraz dobrze się ubiera. Często widuję Ks. Kalixtową Lubomirską z domu Tołstoy, bardzo to miła osoba, którą wszyscy kochają i poważają [...] Bardzo się cieszę, że Amelka i Ewelinka (Łubieńskie, bratanice generała - M.B.) wytańcowały się na balu Ks. Marszałka Paskiewicza*. (* Dla kontrastu wiersz, który w tym samym mniej więcej czasie wpisała do swego sztambucha Salomea Słowacka-Becu, matka Juliusza Słowackiego [zbiory rękopisów Biblioteki Narodowej w Warszawie. Nr II 8310]: Tańcujcie Polki, teraz czas tańcować z Bohaterami Oszmiany, Warszawy, Czegóż się smucić i czego żałować, Dziękujcie Bogu, że macie zabawy. Tylko ostrożnie, żeby rączki wasze krwią się nie zlały o ich ramię wsparte, Bo te mundury, te rdzawe pałasze Jeszcze z krwi braci Waszych nie otarte... Na ziemi świeżo okrytej grobami Tańcujcie Polki, kiedy milczy serce, Niedawno bracia tańczyli tu z wami, Oni w mogiłach, lecz są ich morderce Tańcujcie z niemi póki sił wam starczy.) Dostałem list, uwiadamiający mnie, że jestem opiekunem dzieci Pani Mohrenheim*. (* Baron Paweł Mohrenheim, kierownik Kancelarii Dyplomatycznej wielkiego księcia Konstantego, ożeniony był z córką Tadeusza Mostowskiego, ministra spraw wewnętrznych w Królestwie Kongresowym.) Nie mogę tego obowiązku od siebie odsunąć, jako obywatel i tyloletni przyjaciel tego domu. Odpiszę zatem Pani Mohrenheim, że obowiązek ten przyjmuję..." "Petersburg 23 Stycznia 1833 Drogi Ojcze. W dzień nowego roku rosyjskiego rano było wielkie przyjęcie u dworu, na którym także byłem, a wieczorem wielki bal maskowy. Było to widowisko prawdziwie zadziwiające, dwadzieścia do trzydzieści tysięcy ludu zgromadzonego w pokojach Zamkowych. Cesarz, Cesarzowa, cała familia przechadzająca się w tej ciżbie, która tylko dla niego (cesarza) zdolna była się rozstąpić. Rozumiem, że nic podobnego nigdzie widzieć nie można i to wszystko w największej spokojności i porządku. Bez najmniejszego zniszczenia ani kradzieży kosztownych sprzętów Zamku Cesarskiego. Ale za to gorącość ta nieznośna wiele nabawiła słabości, sam Monarcha i Cesarzowa dotąd są cierpiący. Panuje tutaj obok tego choroba zwana grypa, czyli mocny katar, która spada zwykle na gardło z gorączką, niezmiernie wiele ludzi choruje tak w Petersburgu, jak i w całym Państwie. Nowe widmo polityczne zajmuje teraz wszystkich. Wojsko Paszy Egipskiego zniosło zupełnie armię W. Wezyra, wzięło go w niewolę, zabrało wszystkie armaty i jak twierdzą, już naprzeciw Stambułu stanęło. Co się tam stało, nie wiadomo. Zastępca Ministra Sekretarza Stanu Turkułł uwiadomił mnie wczoraj, że Naj. Pan podpisał nominacyę mego brata Henryka na Radcę Stanu. Pani Piotrowa (Łubieńska) pisze do mnie z Warszawy, że była z córkami na balu u Pani Stanisławowej (Potockiej, wdowy po generale - M.B.), na którym było tylko 10 par, a z Rosyan: Galicyn, Buturlin, Strogonow i Lachman. Teraz codziennie proszony jestem na obiady do Branickiego, Jarosława Potockiego, Grabowskiego (Stefana), Rożnieckiego, Radziwiłła Walentego, Hrabiny Modeny, Kossakowskiego, największe obiady daje Krasiński (Generał). Żona Moszyńskiego napisała do swego męża, że chce się z nim rozwieść. On udał się do Generała Benckendorfa, ażeby zechciał zaopiekować się jego dziećmi. Benckendorf przedstawił list ten Naj. Panu, który natychmiast go ułaskawił. W ten sposób Bóg niespodziewanie obrócił na dobre, co miało być dla niego najgorszem". "Petersburg 13 Lutego 1833 Drogi Ojcze... Jedno z najważniejszych zdarzeń dla kraju miało tu miejsce w tych dniach. Monarcha czując, jak dalece sprawiedliwość wymierzoną być nie może, tylko tam, gdzie są prawa wszystkim wiadome, zaraz od początku swego panowania przekonawszy się, że komisya prawodawcza pracująca od 120 lat, nic nie zrobiła [...] kazał zebrać wszystkie Ukazy dotąd istniejące, rozklasyfikować je, zrobić treść ich ducha i podobnie do Justiniana zrobić kodex z wszystkich istniejących poprzednio praw... Jest to dzieło, które największą chwałę przyniesie Monarsze, wielkość jego jest w powołaniu wszystkich podanych do wiadomości praw, która dotąd nie była udziałem, tylko tych, którzy zamiast sprawiedliwości korzyści tylko z niej ciągnęli. Nieszczęściem zdaje się, że moja bytność tutaj jeszcze się przedłuży, żeby móc ukończyć mój interes. Szlub Księcia Leona Radziwiłła z piękną Księżniczką Urusow odbył się ostatecznie zeszłej niedzieli na dworze Cesarskim w kaplicy. Sam Cesarz i Wielki Ks. byli potem w kościele katolickim i u nowożeńców. Ale Radziwiłł ciągle jest cierpiącym na mocną bardzo grypę. Panna młoda była bardzo pięknie ubrana, okryta dyamentami, bo sama Cesarzowa ubiera panny dworskie (Demoiselles d'Honneur), które na dworze Cesarskim mieszkają. Nic nowego w naszej polskiej kolonii, Prądzyńscy każą Ojcu pokornie się kłaniać..." "Petersburg 27 Lutego 1833 Drogi Ojcze... Regularnie miewam wiadomości od Morawskiego, Turny i innych Generałów. Skarżą się bardzo na zimno i polecają mi zawsze złożyć uszanowanie Drogiemu Ojcu. Ks. Lubecki powołany teraz został do przedstawienia zmian potrzebnych w prawodawstwie Królestwa. Nie wiem, jak dalece potrafi dopiąć do zamierzonego celu, ale na dobrych chęciach mu nie zbywa, jest to albowiem człowiek prawdziwie uczciwy, przywiązany do Monarchy i do dobra kraiu. W raporcie, który mu zdano z archiwów państwowych, których potrzebował, zdano mu także raport o wszystkich listach Kochanego Ojca ręką pisanych (z czasów zasiadania "pana ministra" w rządzie Księstwa Warszawskiego - B.M.), które mu dowodzą, jak dalece Kochany Ojciec zajmował się sprawiedliwością i zaprowadzeniem jej w Polsce i jak czynnie i pracowicie sam wszystkie prowadził szczegóły. Wyznaję, że ten ślad prawdziwie historyczny, bardzo mi był miły". "Petersburg, 13 Marca 1833 Kochana Kostuniu... Wczoraj w całym towarzystwie poszedłem zwiedzić groby Cesarskie, ile to myśli przesunęło mi się przez głowę, szczególnie gdym stanął przed trumną Wielkiego Księcia Konstantego. Chwila jedna wystarczyła, ażeby zniweczyć spokój i dobrobyt całego narodu, i tak wiele czasu będzie potrzeba, ażeby móc powrócić do tego tylko, co się posiadało, jeżeli kiedykolwiek będziemy mogli to jeszcze odzyskać. Z wdzięcznością prawdziwą przyjąłem propozycyę mego brata Henryka dla Leona i zaraz zajmę się jego wysłaniem, mam nadzieję, że Henryk wykieruje go na męża pożytecznego dla kraju, jak już to uczynił z tyloma innymi". Ostatnie zdanie generała domaga się bliższego wyjaśnienia. Najlepszym komentarzem będzie list Henryka Łubieńskiego, wystosowany do przebywającego w Petersburgu bratanka. Pismo to daje wgląd w podejmowaną na nowo przez klan Łubieńskich działalność gospodarczą w wielkim stylu. "Warszawa 27 Lutego 1833 Kochany Leonie. Musisz już wiedzieć, że Rząd oddał Bankowi Polskiemu administracye min (kopalni - M.B.). Zajęty tą reorganizacyą, a szczególnie zaprowadzeniem wszystkich możliwych oszczędności w kosztach produkcyi, potrzebujemy ludzi, na których charakter i sprężystość w zupełności moglibyśmy polegać. Nie wymagamy od nich wiadomości technicznych, bo do tego mamy wielu wykształconych ludzi, ale szukamy w tych, których byśmy chcieli do zarządu pociągnąć, uczciwości wypróbowanej, niezmordowanej czynności, miłości dla rzeczy publicznej, poświęcenia i wytrwałości. Pan Edward Raczyński (mąż "teściowej wszystkich Łubieńskich", pani Konstancji Raczyńskiej z Rogalina - M.B.) obiecał mnie, że stanie na czele całego zarządu, i przychodzę ci ofiarować współpracownictwo w tym zarządzie pod jego rozkazami. Zdaje mi się, że ogromne pole pracy, które ci ofiaruję, może zająć charakter chciwy pracy młodzieńca w 22 roku jego życia. Nie ofiaruję Ci ani rangi, ani tytułu, ani pensyi, tylko jedynie koszta wyłożone, ale będziesz mógł dużo dobrego uczynić, oddać wielką usługę krajowi, popchnąć do 300.000 centnarów (żelaza) roczną produkcję, która wynosi teraz od 45 do 50.000 tylko, dać pracę tysiącom ludzi, stworzyć nowe industrye, tchnąć życie i ruch w handel krajowy, przyczynić się do dobrobytu ogólnego. Prawdziwie piękne to zadanie, szczęśliwy ten, kto zechce w tem współpracować. Namyśl się, poradź Ojca i przełożonych i daj mi Twą odpowiedź. Może bez opuszczenia twego dzisiejszego stanowiska, mógłbyś otrzymać urlop nieograniczony, pracowałbyś tutaj tak długo, jak tego będzie potrzeba, wzbogacony doświadczeniem, wróciłbyś znowu do służby publicznej w stolicy. Jeżeli zatem moja propozycya ci się uśmiecha, radziłbym zaraz poczynić potrzebne kroki, a przede wszystkim pojechać obejrzeć kopalnie i fabryki żelaza w Rosyi, i jeżeli to możliwe zakłady Demidowa, gdzie żelazo jest najlepsze. Zabierz ze sobą dobre listy rekomendacyjne, jedź zaraz, wszystko w najdrobniejszych szczegółach obejrzyj, będziesz miał podorożne po kaziennej nadobności (urzędową delegację podróżną - M.B.), droga więc zatem też wiele nie będzie cię kosztować i bądź tu za dwa miesiące. Oczekuję Twej odpowiedzi, ażeby komu (innemu) tę propozycyę przedstawić, jeżeli obowiązek, do którego pragnę ciebie zaprząc, wydaje ci się być za ciężkim. Co do mnie szczęśliwy się będę czuć pracować razem z Tobą, zawdzięczać Tobie pewną część powodzenia, a wreszcie zdać na ciebie cały zarząd, gdy na mnie przyjdzie kolej odpoczynku. Ściskam ciebie najserdeczniej. Henryk Łubieński" W miarę upływu czasu sytuacja w klanie Łubieńskich stabilizuje się coraz bardziej. Henryk Łubieński z dnia na dzień umacnia swoją władzę w Banku Polskim, a przez to samo wpływ na przemysł i handel całego kraju. Piotr Łubieński, prezes warszawskiej dyrekcji Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, odbudowuje zburzony przez wojnę "systemat" kredytowy. Józef Łubieński, dyrektor gdańskiej filii Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i S-ka", krążąc po całej Europie, nawiązuje na nowo stosunki z bankami zagranicznymi, a przy okazji pośredniczy w sprawach majątkowych, przebywających za granicą magnatów polskich. Jan Łubieński zajęty jest po dawnemu w swoim Okuniewie eksperymentami rolniczo-przemysłowymi. Ksiądz Tadeusz Łubieński, odsunięty czasowo od obowiązków duszpasterskich, z powodzeniem sprawuje nadzór nad fabrykami w Guzowie i Żyrardowie. W listach hrabiego Tomasza coraz częściej pojawiają się wzmianki o narodzinach i ślubach w gniazdach rodzinnych klanu. Małżeństwa zawierane są przeważnie w kręgu bliskich znajomych. Syn byłego szwoleżera, Franciszka Łubieńskiego, Kazimierz, żeni się z Marianną Krasińską, córką Oboźnicy, Józefa Krasińskiego z Radziejowic. Henrieta Morawska, córka referendarstwa z Luboni, idzie za mąż za Stanisława Chłapowskiego z Czerwonej Wsi, bratanka eks-szwoleżera generała Dezyderego Chłapowskiego z Turwi; Seweryn Łubieński drugi syn eks-szwoleżera Franciszka, zaręcza się z Amelią Jezierską, córką wspólnika braci Łubieńskich, Jana hrabiego Jezierskiego - niesławnej pamięci informatora politycznego Zygmunta Krasińskiego. Naczelnik klanu błogosławi temu wszystkiemu z dalekiego Petersburga. "Petersburg 20 Marca 1833 Drogi Ojcze. Nie mogę powiedzieć, jaką wiadomość zaręczyn Kazia sprawiła mi radość. Jakkolwiek życzenia moje poprzednio były inne, kontent jestem z tego wyboru. Wychowana w zasadach religii, otoczona od dzieciństwa dobrymi przykładami, Panna Maryanna (Krasińska) rokuje szczęście przyszłemu swemu mężowi. Żałuję, że nie będę mógł jej prowadzić do szlubu, ale w to miejsce może mój syn będzie mógł mnie zastąpić, albowiem mam nadzieję, że może będę mógł go wprowadzić do Polski, czekam na to rezolucyi Naj. Pana, do którego się już o to udałem. Byłem także w tym interesie u Ks. Paskiewicza (przebywającego w tym czasie w Petersburgu - M.B.) i u Gen. Benckendorfa, bo wierny moim zasadom, zawsze i we wszystkim otwarcie pragnę działać. Jeżeli mi się to uda, winien to zupełnie będę memu bratu Henrykowi, jego prawdziwej przyjaźni i tej zdolności umienia pojąć położenia każdego, ażeby mu właśnie to zrobić, co mu dogodniejszym być może. Interes mój teraz idzie do Senatu, gotuję się do tego od pewnego czasu, ale jeszcze nie przewiduję ani końca, ani mam żadnej pewności o dobrym skutku, w Bogu tylko nadzieja. Cieszę się, że cukrownia w Guzowie rozpoczęta, fabryka w Żyrardowie czyli stoi lub czy jest nadzieja, że pójdzie..." "Petersburg 11 Kwietnia 1833 Drogi Ojcze. Jakże ta szczęśliwa wiadomość przyszłego zamężcia Henrietki (Morawskiej) musiała ucieszyć Drogiego Ojca. Nie jest że to prawdziwie Błogosławieństwo Boskie za cnoty tych dobrych Morawskich, których szczęście cała nasza familia zarówno dzieli. Jakże byłbym szczęśliwy, żebym mógł być w Guzowie w momencie, kiedy nowożeńcy ze wszystkich stron się zjadą i kiedy Rózia (Sobańska) będzie mogła na koniec ucałować rączki Ojca. Już tedy otrzymałem pozwolenie Naj. Pana dla mego syna, że może pojechać do Polski pod kondycyą, że tam wejdzie do służby publicznej; posyłam go więc pod opiekę Henrykowi. Mój syn nie będzie mógł wyjechać 17 b.m., ale dopiero 25 kwietnia, albowiem dopiero wtenczas będą mogły być ukończone formalności, przez które przejść potrzeba każdemu, co wyjeżdża z miejsca, gdzie miał dłuższy pobyt. Jest to trochę nudne, ale w tym kraju z wielu miar korzystne i korektywą braku sprawiedliwości..." Spokojny tok familijnych rozważań seniora klanu "pobożnych spekulatorów" ulega w tym miejscu nagłemu zakłóceniu. Generał wie już z poufnych źródeł dworskich, że "zagorzalcy" z emigracji polskiej we Francji znowu próbują wywołać jakieś niepokoje w kraju. Grupa podżegaczy powstańczych pod wodzą ppłk. Józefa Zaliwskiego, byłego komendanta warszawskiej "straży niebezpieczeństwa", wtargnęły oto do Galicji i do Królestwa. Niedoszły wódz naczelny Powstania Listopadowego zapala się świętym gniewem przeciwko nieodpowiedzialnym awanturnikom: "Cóż to znowu za waryaty, którzy na nowo chcieli zaburzać biedny kraj. Żeby i pierwszą razą (tzn. przed wybuchem powstania listopadowego - M.B.) poskromiono nierozsądnych zuchwalców, wiele by to było mniej nierozważnej popędliwości z jednej strony, a ślepoty i bojaźliwej nieczynności z drugiej strony, dla skutków może nam niewiadomych". W tydzień później generał jeszcze raz powraca do wyprawy partyzanckiej Zaliwskiego szczególnie go rażącej w zestawieniu z coraz to nowymi "łaskami" cesarza Mikołaja. "Petersburg 17 Kwietnia 1833 Drogi Ojcze. Już zapewne Ojcu wiadome łaskawe pozwolenie Monarchy powrotu Jenerałów i Officerów będących w Rosyi do kraju, oprócz Radziwiłła (Michała), Krukowieckiego i piętnastu Oficerów. Nie wchodząc w żadne rezonowania jakiegokolwiek bądź rodzaju, z wdzięcznością przyjmuję to jako łaskę, pochlebiając sobie, że Opatrzność, która tyle plag zesłała na nieszczęśliwy nasz kraj, zaczyna się do niego uśmiechać. Dzielę więc radość tych wszystkich, którym ten moment skruchy Naj. Pana po wyjściu od spowiedzi, otrze łzy tak bolesne i tak długo wylewane i co więcej mam nadzieję, że ta łaskawość później i dalej się rozciągnie. Cóż to za szalona myśl przyszła znowu tym waryatom, żeby zatruć pierwsze zarodki spokojności, których nasz kraj zaczął używać, a które mu są tak potrzebne. Jakkolwiek żałuję ich obłąkania, sądzę, że rząd powinien był ukarać ich natychmiast i na miejscu, żeby zagrozić podobnym myślom nadal. Ciekawość dochodzenia źródeł albo wspólników nader już wiele kosztowała (aluzja do powolnego śledztwa w sprawie spisków patriotycznych, poprzedzających Powstanie Listopadowe - M.B.) i nigdy porządnych skutków osiągnąć nie może, ale doświadczenie mało komu służy, bo rzadko szukamy winy tam, gdzie jest, ale tam, gdzie byśmy ją widzieć żądali. Wypadki Tureckie wszystkich teraz oczy w tę zwracają stronę, nader są albowiem dla całej Europy ważne, ale sądzę, że nikt nie może przewidzieć, jakie z tego wypadną skutki". "Petersburg 15 Maja 1833 Drogi Ojcze. Ja jeszcze w zupełnej zostaję nieświadomości, kiedy będę mógł powrócić do kraju, albowiem jeszcze nie przewiduję, kiedy mój interes będzie mógł być skończony. Nie mogę powiedzieć, że nic dotąd nie zrobiłem, albowiem dokument mój, przyznany za prawnie sporządzony i... dług policzony w liczbę tych, które opłacone mi być mają (wierzytelność Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i S-ka" do dóbr sapieżyńskich wynosiła 2 miliony złp - M.B.). Idzie teraz tylko spór o to, że chcą, ażebym pozostał w liczbie innych dłużników i czekał końca ich likwidacyi, a ja na mocy mego dokumentu żądam oddania mi possesyj dóbr, na których został oparty mój dług [...] Interes mój jest tak jasny, tak sprawiedliwy, że nie może, jak się mnie zdaje, wziąć złego obrotu, ale trzymam się przysłowia, że strzeżonego Pan Bóg strzeże. Pani Ogińska wyjeżdża za kilka dni do siebie na wieś, ułożywszy niektóre swoje interesa ważniejsze. Z tego powodu porzucam moje dotychczasowe mieszkanie, żeby się przenieść nad Newę, widok tej rzeki nader mi jest przyjemny. Dzisiaj podobno w Krakowie szlub Kazia (Łubieńskiego), sercem i myślą przenoszę się, żeby mu w imieniu mojego (nieżyjącego) brata pobłogosławić. Jakże byłby był szczęśliwy, gdyby mógł był być przytomnym". "Petersburg 22 Maja 1833 Drogi Ojcze! Cieszę się niezmiernie, że Syn mój Leon rozpoczął już swoje czynności przy Henryku, całą moją nadzieję pokładając w przykładzie, który codziennie mieć będzie przed oczami. Zawsze a mianowicie w teraźniejszych okolicznościach wartość człowieka na nim samym tylko stoi, na jego własnym działaniu. Przez pracę więc tylko dojść może do tej godności człowieka, która mu może zjednać szacunek drugich ludzi, mianowicie tych, którzy sami są godni szacunku. To jest jedyna rzecz, o którą się w tym wieku dobijać można. Reszta mniej stała niż kiedykolwiek, sprawiedliwiej niż kiedykolwiek na imię marności świata zasługuje. Otwiera się tutaj w tych dniach expozycya publiczna wszystkich płodów krajowych, która nader będzie dla mnie ciekawą. Bo chociaż, jak zawsze w podobnych rzeczach, będzie trochę szarlataneryi, jednak kontent będę widzieć stan przemysłu tego tak pracowitego i przemyślnego ludu, który pomimo wszystkich zawodów i trudności, które nieustannie znajduje, coraz więcej się bogaci. Jakiż by to mógł być wzrost bogactw tego kraju, gdyby usunięto zawady, a cóż dopiero, gdyby silna ręka rządu przychodziła w pomoc. Później doniosę o tem, co widziałem. Byłem w tych dniach na egzaminie Szkół Dróg i Mostów, jest to tutaj jeden z najlepszych instytutów, zwłaszcza co do Matematyki, której tam będąca młodzież bardzo się aplikuje. Sobańska (Róża, siostra generała, która powróciła z zesłania w Permie - M.B.) dopiero 20 Czerwca wyjeżdża z Ładyżyna. Ogińska wyjechała wczoraj do Litwy, poleciła mi, żeby się kłaniać Ojcu; ma zamiar, jeżeli pojedzie tak, jak sobie życzy, do Włoch, że wstąpi do Guzowa". "Czarnoreczka 10 Czerwca 1833 Kochana Kostuniu! Otóż już jestem zainstalowany na daczy z Marcelim Lubomirskim, bo Łęski dopiero za parę dni przyjeżdża. Pomieszkanie nasze jest bardzo wygodne, Marcelego nawet eleganckie, ja mam wszystko, co potrzebuję, jak mam łóżko i stół do pisania. Mieliśmy już wczoraj u siebie całą rodzinę Branickich, Radziwiłła (Walentego), Witosławskiego, Łęckiego i Zamoyskiego Jana*. (* Jan Zamoyski, brat Andrzeja, Konstantego, Władysława, Zdzisława i Augusta Zamoyskich, przebył wojnę i pierwsze lata powojenne w Petersburgu wraz z ojcem Stanisławem Zamoyskim, byłym prezesem senatu Królestwa Polskiego.) Daliśmy im lody, kremy, cukierki, pomarańcze, herbaty i wina szampańskiego, wszyscy się uśmieli, ubawili i każden był kontent. Pan i Pani Ficquelmont (ambasador austriacki z żoną) także u nas byli i najęli sobie dom obok nas, wybudowany przez starego ks. Strogonowa w ślicznym i ogromnym ogrodzie. Wczoraj po raz pierwszy jedliśmy u siebie, kucharz niezły, ale zanadto wydaje. Dzisiaj jesteśmy na obiedzie u Ambasadora Francuskiego. Przeczytałem niesłychane dzieło o rewolucyi niejakiego Pana Mierosławskiego*. (* Z zestawienia dat wynika, że chodziło tu o pierwszą pracę o powstaniu listopadowym Ludwika Mierosławskiego, przyszłego autora wielotomowego Powstania Narodu. Mierosławski - podówczas młodziutki porucznik emigrant w zakładzie Besan‡on we Francji - opublikował swe pierwsze rozważania o powstaniu w roku 1832 w napisanej po francusku broszurze Tableau politique, social et militaire de la premiere epoque de regime revolutionnoire en Pologne. Jeszcze ostrzej niż generał Łubieński, zareagował na publikację Mierosławskiego Zygmunt Krasiński. "Czyś słyszał o jakim Ludwiku Mierosławskim, autorze historii rewolucji polskiej w stylu rzeźnika? - pisał Krasiński do Gaszyńskiego. - Powiedz mi gdzie jest i czym był i jest dotąd? Jeśli kiedy spotkam tego człowieka, to ja albo on chwilę gorzką mieć będzie. Mój Boże! Przekleństwo Twoje na nas wszystkich spoczywa [...] Z własnych braci katów nam dałeś i gotujesz na później...") Autor przystosowuje do naszych wypadków myśli i zdania stronnictw dzisiaj panujących we Francyi, sam będąc jak się zdaje członkiem stronnictw ruchu. To małpowanie ducha Francuskiego przekręca wszystko i nadaje naszym wypadkom ubarwienie, którego one zupełnie nie miały. To raz jeszcze dowodzi, jak to trudno przychodzi odnaleźć prawdę w każdej rzeczy i jak niełatwo pisać historyę. Dziękuję za wiadomość o powrocie Generałów do kraju. Kończę, bo muszę iść z Lubeckim dla widzenia dokładniejszego wszystkich szczegółów Expozycyj". W związku z powrotem do kraju generałów, a wśród nich generała Franciszka Morawskiego, trzeba tu odnotować wzruszający zapis utrwalony w nie drukowanym Pamiętniczku pani referendarzowej Morawskiej z Luboni - rodzonej siostry generała Łubieńskiego. Zapis to tym cenniejszy, że generał Morawski występuje w nim w powiązaniu z Adamem Mickiewiczem. "W ostatnich dniach Powstania przywiozła go (Mickiewicza) tam (do Luboni) p. Konstancja z Bojanowskich Łubieńska - zapisała pod dyktando babki wnuczka i sekretarka Pani Referendarzowej - Mickiewicz zawsze zdawał się być zakochanym w każdej młodej osobie, do której mówił, więc Babcia drżała o spokój córek, bo wszystkie bałamucił w czasie kilkutygodniowego pobytu. Przypuszczając, że gość może chwilowo pewien niedostatek cierpieć, Referendarz (Józef Morawski, brat generała) z wszelką delikatnością ofiarował Mickiewiczowi sakiewkę z dukatami. Mickiewicz pomocy nie przyjął, ale zalał się łzami wdzięczności i rozczulenia. Wtedy właśnie przyszła wiadomość o wzięciu Warszawy. Milczenie zaległo w gwarnym zazwyczaj towarzystwie. Jedna z panienek napisała ołówkiem na karteczce pytanie, którego może nikt sobie głośno zadać nie śmiał: >>Co teraz w twojem sercu zastąpi miejsce nadziei?<< - Pan Adam podjął rzuconą kartkę i bez wahania odpisał: >>Co czyni rolnik, gdy grad łan jego zbija? Znowu sieje.<< Autograf ten chowano z czcią w rodzinie, a gdy po kilku latach Jenerał Morawski powrócił z dalekiego z Wołogdy wygnania, pokazano mu odpowiedź Mickiewicza, a on z niej wysnuł najpiękniejszy wiersz swój Nadzieja, zaczynający się od pięknej zwrotki: Zbił grad na łanie całą żniw nadzieję. Nie ma i kłosa na wieniec żniwiarzy. Cóż czyni rolnik? Na nowo je sieje I znów lepszą przyszłość marzy. O nie broń, nie broń i rojeń mych pola Ziarnem nadziei osiewać. Wzrosła ku niebu i Polski niedola, Pozwól się, pozwól spodziewać. "Czarnoreczka 3 Lipca 1833 Drogi Ojcze! Od czasu, co jestem tutaj, wziąłem sobie nauczyciela języka Rosyjskiego, przychodzi trzy razy na tydzień, ażeby czytać, pisać i rozmawiać ze mną, ale przyznaję się, że bardzo małe postępy robię..." Po tym "pozytywistycznym", można by rzec, wstępie autor listu bez żadnego przejścia nawraca jeszcze raz do prób powstańczych w kraju, inspirowanych przez emigrację paryską; musiały być te wydarzenia tematem tak powszechnie absorbującym opinię publiczną, że nie wymagały żadnych uprzednich objaśnień: "Cóż to za nieszczęśliwe skutki tak mylnego względem naszych współziomków postępowania, jako też z ich strony, tej lekkomyślności i tych zbrodniczych zamiarów, do których ich wzywają ci ludzie przewrotni, którzy by chcieli wszystko zburzyć, zamięszać, żeby siebie wywyższyć. W samej rzeczy, kiedy człowiek z zimną krwią patrzy na to wszystko, co się dzieje, dziwować się wypada, że może być tylu ludzi nierozsądnych i że doświadczenie nikogo niczego nie uczy. Nieszczęśliwe te skutki ostatnich wydarzeń, które zostawiwszy, bez nadziei powrotu do kraju najmniej rozsądną część naszych współziomków, niektórych z pomiędzy nich w zbrodnicze wpędziła zamysły, jak najsmutniejsze dla nas, dla kraju, a mianowicie dla jeszcze cierpiącej braci, zrządziło położenie, albowiem wszystkie umysły tym jedynie zajęte, długo nie przypuszczą głosu rozsądku". Po tym patriotycznym wybuchu hrabia Tomasz znowu powraca do opisów wesołego życia petersburskiego: "Petersburg 31 Lipca 1833 Drogi Ojcze! Mieliśmy tutaj wielką fetę dla Cesarzowej na jej imieniny w Peterhofie, kampanii (rezydencji wiejskiej - M.B.) Cesarskiej, w której w tej porze Naj. Państwo najczęściej przebywają. Pomimo oddalenia od stolicy o mil prawie cztery, pomimo wcale pochmurnego czasu, naliczono przeszło sto tysięcy osób ze stolicy przybyłych. Oprócz rozlicznych wszelkiego rodzaju zabaw była illuminacya przepyszna całego ogrodu. Ja byłem tylko rano na paradzie, potem u dworu, razem z Ks. Lubeckim, z którym przyjechałem. Teraz zaczynają się rewie i manewry wojska stojącego w obozie i przeglądy floty, potem będzie jak mówią, rewia jeneralna, na której znajdować się będzie do 60 000 wojska..." W drugiej części listu znowu powraca ton poważniejszy: "Interes mój żółwim bardzo idzie krokiem, całej trzeba cierpliwości, żeby to znieść jak się należy, ale rozsądek nakazuje spokojność i czekanie z milczeniem, słuchać więc potrzeba pomimo najszczerszej chęci powrotu w pośród familii i swoich. Miło mi jest choć tak daleko od Ojca jestem oddalony, że jednakowo rzeczy widziemy. Jakkolwiek są dla nas bolesne, nie odwracajmy się od nich, nie szukajmy żadnego sposobu łudzenia się, przeciwnie, starajmy się widzieć zawsze jasno w stanie rzeczy i nie przestajmy działać i dopełniać powinności, które na nas wkłada położenie, w jakim nas Opatrzność postawiła. Ojczyzna nasza albowiem jest ziemia, gdzieśmy się porodzili, a nie to, co nam wyobrażają nasze życzenia, nasza wyobraźnia. To jest błąd nieszczęśliwych naszych rodaków, którzy się z kraju oddalili; jakim prawem mienią się reprezentować kraj, od którego są oddaleni, którego potrzeb, dolegliwości nie znają. Wiem, że zaciąży nad nimi cały ciężar reakcyi, ale znosić go musimy z pokorą i z ufnością w Opatrzność..." Pomimo obietnic cesarza i jak najlepszych opinii wystawianych generałowi Łubieńskiemu przez różnych wysokich dostojników cesarstwa, sprawa "sum sapieżyńskich" uwikłana była do tego stopnia w tryby petersburskiego aparatu biurokratycznego, że w żaden sposób nie można jej było z nich wyplątać. Z korespondencji generała widać, że podczas swoich mało skutecznych zabiegów miewał już chwile takiego upadku ducha, iż gotów był rzucać wszystko i wracać z pustymi rękami do kraju. Ale z nadchodzących zawsze w porę listów ojcowskich czerpał nowe zapasy energii i cierpliwości. "Miło mi jest widzieć pisał posłuszny syn do Guzowa 1 stycznia 1834 roku - że Kochany Ojciec sądzisz sprawiedliwie o moim tutaj położeniu i że wskutek tego nakłaniasz mnie do wytrwałości, poświęciwszy albowiem dotąd tyle czasu, tyle trudów, tyle wydatków, nie powinienem opuszczać raz poczętego interesu, jakkolwiek moja obecność gdzie indziej równie byłaby potrzebną. Zdaje mi się jednak, że się koniec zbliża, że niedaleki jest już moment, w którym interes mój zejdzie z drogi excepcyonalnej, w której się teraz znajdował, żeby wnijść w zwyczajny bieg spraw podobnych ze skarbem, natenczas kierunek jego daleko już będzie łatwiejszy, a przynajmniej nie będzie wymagał, jak dotąd, ciągłej mojej przytomności". Chcąc nie chcąc, bytował więc hrabia Tomasz nadal w oderwaniu od ojczystego kraju, dzieląc swój czas między wysiadywanie stołków w kancelariach cesarskich urzędów, mozolną naukę języka rosyjskiego, pisanie listów do rodziny oraz bale, bankiety i rauty, na które zapraszał go wielki świat petersburski. Najbliższe towarzystwo generała stanowili po dawnemu: książę Lubecki z rodziną i zahartowani we współpracy z caratem Braniccy, Ogińscy, Kossakowscy. Od czasu do czasu przyłączał się do tej kompanii generał Wincenty Krasiński, zjeżdżający co parę miesięcy do stolicy Cesarstwa. Utrzymywał też hrabia Tomasz stałe stosunki towarzyskie z urzędującymi w Petersburgu ambasadorami: Austrii, Prus i Francji. W listach generała z tego okresu odnaleźć można wzmianki o smutnej pamięci świadku w wielkich procesach politycznych polsko-rosyjskich sprzed powstania - księciu Antosiu Jabłonowskim, który "okropnie się nudził" na swoim (dobrowolnym ponoć) zesłaniu w Saratowie i pisał do dawnego przyjaciela, że "chciałby koniecznie wrócić do kraju"*. (* Antoni Jabłonowski powrócił do siebie na Ukrainę w roku 1835. O spotkaniu z lekkomyślnym księciem spiskowcem opowiada w swych pamiętnikach Gustaw Olizar. "Za jego powrotem z Sybiru - brzmi relacja Olizara - byłem pierwszym ze skompromitowanych przez niego rodaków, który go w Kijowie spotkałem. Wierzyć oczom moim nie chciałem, kiedym go ujrzał w kościele modlącego się. Wyciągnąłem ku niemu rękę, której on ścisnąć nie śmiał. - Comment - wyrzekł vous n'etes pas fache, vous n'avez pas peur de moi? [Jak to, nie gniewa się pan na mnie, nie boi się pan mnie?] Ja mu odrzekłem: - Nie w tym przynajmniej miejscu mogłeś się książę tego spodziewać. Naznaczywszy sobie czasu swobodnego widzenia, słowa, jakie od niego usłyszałem o przejściach jego, mocno w pamięci zachowałem".) Poza zwykłymi zajęciami ciążyły na generale Łubieńskim obowiązki interweniowania u władz cesarskich w rozmaitych niewesołych sprawach rodzinnych. Spraw takich było sporo. Najwięcej kłopotów przysparzał generałowi "niespokojny" brat żony, dawny więzień karmelitański, Wiktor Ossoliński. - "Do najwyższego stopnia jestem zaniepokojony listem pani Orsetti z Grodna - donosił hrabia Tomasz hrabinie Konstancji 21 listopada 1833 roku. - Pisze do mnie, że Wiktor zaraz po powrocie z Rudki od swego Ojca został znowu zamknięty i że władze bardzo są na niego obruszone. Nie wiem, co właściwie zrobił, czy jakąś lekkomyślność, czy jakieś głupstwo. Napisałem zaraz do Ks. Dołgoruki, Jenerał Gubernatora wojskowego całej Litwy, i do Jen. Murawiewa, gubernatora Grodzieńskiego, prosząc ich o względy dla Wiktora. Dalej będę czynił wszystkie kroki potrzebne tu i tam, ażeby go uwolnić, a Ty Twego Ojca powoli do tej wiadomości przygotuj". I w tej samej sprawie w miesiąc później: "Petersburg 18 Grudnia 1833 Kochana Kostuniu! Dzisiaj z rana byłem u Dworu z powodu imienin Naj. Pana. Ks. Dułgoruki z Wilna widząc mnie, sam przyszedł do mnie i powiedział, że odebrał mój list, że Wiktor jest człowiekiem niespokojnym, że nie był względem niego (Dołgorukiego) szczerym i otwartym. Że nie idzie tutaj wcale o karę śmierci, ale o wysłanie na czas jakiś w głąb Rosyi, a że gdyby on był spokojniejszym, to byłby już wolnym... Ks. Dołgoruki prosił mnie na końcu, ażebym się jeszcze z nim zobaczył. Wróciłem do domu z uczuciem, jakbym był otrzymał dla siebie największą łaskę, których tyle dnia dzisiejszego rozdano...". Ale optymizm generała był przedwczesny. Musiał się jeszcze wiele nachodzić i naprosić w sprawie "niespokojnego" szwagra, zanim wreszcie 15 stycznia 1834 mógł przesłać żonie ostatecznie uspokajający komunikat: "Interes Twego brata Wiktora już jest zdecydowany, chociaż mało osób jeszcze o tem wiedzą. Nasamprzód, skazany był na sprzedaż wszystkich swoich majątków w Polsce i na osiedlenie się w Rosyi. Teraz rzecz się skończyła na internowaniu jego na cztery miesiące w Wilnie. Możesz pod sekretem Ojcu Twojemu wiadomość tę udzielić". Sama treść przestępstwa Wiktora Ossolińskiego nie była widocznie dla sprawy istotna, gdyż generał nie uznał nawet za potrzebne wspominać o tym żonie. Natomiast casus "lekkomyślnego" szwagra posłużył mu za punkt wyjścia do pouczających uogólnień. "Z niecierpliwością wyglądam końca sądu w Warszawie pisał w tym samym liście do hrabiny Konstancji - mam albowiem nadzieję, że kroki publiczne w tej mierze będąc już zamknięte, będą się starać puścić w niepamięć te tak bolesne momenta, gojąc ile możności wszystkie rany. Nieszczęściem nierozsądne postępowanie niektórych i otwarte nienawistne działanie tych, co są za granicą, drażnią bez potrzeby Monarchę i nie dozwalają, żeby szedł za popędem swojej tylko woli". Drugą sprawą interwencyjną, którą klan Łubieńskich zlecił opiece swego petersburskiego przedstawiciela, było wyproszenie u cesarza ułaskawienia dla posła sejmu powstańczego Adama Łuszczewskiego, męża siostrzenicy generała, Teoni ze Skarżyńskich. "Na nowy rok spodziewają się nowych łask od Monarchy - pisał hrabia Tomasz w odpowiedzi do Guzowa - ale (nie wiem) czy one tyczyć się będą niektórych naszych współziomków w stanie cierpienia będących (mowa tu niewątpliwie o byłych członkach władz powstańczych, wyczekujących w więzieniach warszawskich na ukończenie procesu toczącego się przed Najwyższym Sądem Kryminalnym, należał do nich również Adam Łuszczewski - M.B.). Ale rozumiem jednak, że dopiero po ukończeniu tego nieszczęśliwego sądu wymierzone będą łaski dla osób, którym Monarcha łaskawie przebaczyć zechce, wtenczas dopiero jakąkolwiek nadzieję o Teonię mieć będzie można. Najwięcej to jednak będzie zawisłe od dobrego przedstawienia na miejscu i od łaskawej dyspozycji Ks. Marszałka (Paskiewicza), którego opinia tak sprawiedliwie jest w tej mierze znaczącą. O nią się więc przez mego brata Henryka jak najusilniej starać potrzeba. Ja bym z mojej strony rad wiedzieć, w jakim sposobie było napisane podane przez Teonię i przez jej męża podanie, ażebym mógł wiedzieć, jak w tej mierze mówić; gdyby się okazya zdarzyła, trzeba by mi to wszystko przysłać. Również by mi trzeba wiedzieć, jaka decyzya i opinia będzie w miejscu wydana, tutaj czasem słowo w rozmowie wyrzeczone może pomódz tam, gdzie się najmniej tego spodziewają". Niektóre dramaty popowstaniowe wdzierały się wprost w wesołe bytowanie socjety petersburskiej. W listach generała Łubieńskiego wspominane jest parokrotnie nieszczęście jego petersburskiej sąsiadki: teściowej jego siostry, pani Michałowej Sobańskiej, której drugi syn, więziony w Kazaniu, zachorował na pomieszanie zmysłów. Generał otacza powinowatą serdeczną opieką i kolejne komunikaty o jej sytuacji przekazuje rodzinie w kraju. "Petersburg 19 Marca 1834 ...Biedna Pani Sobańska Michałowa, wiadomość, którą odebrała w tych dniach o stanie umysłu jej syna, który jej dotąd ukrywaliśmy, pogrążyła ją w mocną słabość, już jest lepiej i wybiera się w tych dniach do Kazania, żeby przynajmniej swoją przytomnością osłodzić synowi jego cierpienia. Czeka tylko jeszcze na prośbę, którą podała do Naj. Pana, prosząc o ułaskawienie obłąkanego syna, a mianowicie o łaskę, żeby ona sama mogła mu tę wiadomość powieźć, mając nadzieję, że tak pomyślna wiadomość przez nią przywieziona zrobi na nim korzystny skutek. Wątpię jednak, żeby otrzymała pomyślny skutek". "Petersburg 2 Kwietnia 1834 ...Biedna Pani Sobańska Michałowa łudzi się ciągle nadziejami, których ja nigdy dzielić nie mogłem, dotąd jeszcze nie wyjechała do Kazania do syna. Słabość zaufanego służącego, trudność dostania innego, na którego w takiej podróży spuścić się trzeba, zatrzymuje ją także. Biedna matka, jakże to boleśnie jechać do syna z myślą, że użyje wszelkich środków do przywrócenia go do rozumu, na to, żeby jeszcze więcej czuł swoją niedolę. Dzisiaj miałem od Rózi (Sobańskiej) wiadomość, cała przejęta nieszczęściem szwagra, przesłała mi list doktora miejscowego, opisujący cały jego stan, musiałem go oddać Matce..." "Petersburg 9 Kwietnia 1834 ...Już tedy Pani Sobańska wyjechała do Kazania do syna, już musi być w Moskwie, gdzie kilka dni zabawić miała. Wczoraj Generał Strikałof (?), Gubernator wojskowy Kazania, powiedział mnie, że jej przesłał wiadomość, że jej syn jest zdrowszy. Biedna matka, nie można jej nie żałować i nie dzielić jej cierpień..." Ten właśnie list z 9 kwietnia 1834 roku jest ostatnim listem petersburskim, zasługującym na przytoczenie w opowieści o dawnych szwoleżerach napoleońskich. Szczerze zmartwiony nieszczęściami petersburskiej sąsiadki, a ponadto udręczony przez petersburską grypę*, generał Łubieński kieruje do rodziny w kraju posłanie, w którym pobrzmiewa powaga przemyśleń ostatecznych: "Ks. Marszałek ma być 18 t. m. w Warszawie z powrotem. Wszyscy, a takich wielu, wyglądający urzędów, jakichś nagród, wyglądają go jak Żydzi Mesyasza; dobrze, że się nadziejami nakarmią, żałować ich trzeba dopiero wtedy, gdy iluzye znikną. Biedny ten kraj sam sobie zadał klęskę, z której i za 20 lat nie dojdzie do tego stanu, w którym był, gdy rewolucya wybuchła. Spokojność zdaje się jest, ale nędza mnoży zbrodnie, to szczęście, że Rząd to zakłada fortece, to robi drogi, to zamyśla o zakładaniu magazynów, przez co tyle rąk bez sposobu do życia może sobie przynajmniej na kawałek chleba zarobić. Pieniądze po wszystkich częściach kraju rozchodzą się. Najbiedniejszą jest klasa tych Oficerów, urzędników, którzy tyle lat poczciwie służyli, wysłużyli emerytury, którzy tyle lat przykładali się z pensyi, w nadziei że i żony mieć będą, a teraz bez żadnego sposobu, bez żadnego rzemiosła pozostają, w ostatniej nędzy. Bolesny jest obraz współziomków w kraju, boleśniejszy jeszcze tych zapamiętałych, którzy chcą wytępić honor narodowy, należąc do haniebnych związków. Boże, oświeć ich, nie może być, tylko rozpacz ich do tego doprowadza". 7 listopada 1831 roku - po miesięcznej wędrówce przez kraje niemieckie i Francję - emigrant polityczny, były deputowany warszawski i major 2. pułku krakusów, Walenty Zwierkowski dotarł do Paryża. Zastał tam już wielu starych znajomych z Warszawy. Hotel Rossignol w Quartier Latin, wynajęty dla polskich uchodźców przez Centralny Komitet Francusko-Polski, któremu przewodniczył sędziwy "bohater dwóch światów" generał Lafayette, szumiał gwarem polskich spraw. Reprezentacyjne pomieszczenia hotelu oddano na mieszkania ostatniemu prezesowi Rządu Narodowego, Bonawenturze Niemojowskiemu i towarzyszącym mu prominentom partii kaliskiej. W pomieszczeniach mniej okazałych okopała się powstańcza lewica: Joachim Lelewel z niedostępnym Wojciechem Kazimirskim, dawnym bibliotekarzem generała Wincentego Krasińskiego, bracia Maurycy i Kamil Mochnaccy oraz paru jeszcze radykalnych dziennikarzy i niezłomnie "rewolucyjnych" posłów zza Buga. Poza tymi stałymi pensjonariuszami, częstymi gośćmi hotelu Rossięnol bywali Polacy, od dawna już zasiedziali we Francji: eks-szwoleżer generał Paweł Jerzmanowski; sekretarzujący w Komitecie Francusko-Polskim historyk Leonard Chodźko; jednooki hrabia-radykał Adam Gurowski; zaprzyjaźniony z Mochnackimi redaktor Michał Podczaszyński oraz członkowie polskiej misji dyplomatycznej w Paryżu: generał Karol Kniaziewicz, Ludwik hr. Plater, Roman hr. Załuski i inni. W przeddzień przyjazdu Zwierkowskiego - 6 listopada 1831 r. - 25 pozbawionych ojczyzny Polaków, zgromadzonych w mieszkaniu Bonawentury Niemojowskiego* (* Na zebraniu tym było [podaję za Gadonem]: posłów 5: Niemojowski, Lelewel, Wołowski [Franciszek], Morawski [Teodor], Tymowski. Wojskowych 6: Jerzmanowski, Mielżyński, adiutant Chłapowski [bratanek generała], Szmitkowski, Tarszeński, Wołowski [Feliks]. Urzędników misji paryskiej 7: Plater, Załuski, K. Wodziński, L. Wodziński, Hoffman, Chodźko, Wołowski [Ludwik]. Urzędników administracyjnych 2: Plichta, Kunatt. Dziennikarzy 5: Gurowski, Saniewski, M. Mochnacki, K. Mochnacki, Ordyniec.) dokonało wyboru pierwszej władzy emigracyjnej, która miała przejść do historii pod nazwą Komitetu Tymczasowego Emigracji. Prezesem komitetu obrano Bonawenturę Niemojowskiego (20 głosami), członkami: Joachima Lelewela (19 głosami), Teodora Morawskiego (15 głosami), posła Franciszka Wołowskiego (12 głosami) i posła Tomasza Kantorberego Tymowskiego (9 głosami). W ten sposób na pierwsze przedstawicielstwo emigracji złożyło się trzech byłych ministrów ostatniego rządu powstańczego i dwóch dawnych posłów. Poza jednym Lelewelem wszyscy byli znani jako działacze partii kaliskiej. Komitet z góry ograniczył swe kompetencje do spraw bytowych emigracji, z całkowitym wyłączeniem spraw politycznych. Bo - jak oświadczył prezes Niemojowski - "na to, by się publicznemi sprawami zajmować, trzeba w samym kraju przebywać i nieustannie palec na pulsie jego trzymać". Zastrzeżono także że "skoro do Paryża przybędzie 100 Polaków, komitet tymczasowy zastąpiony będzie przez inny". Ale żywot Komitetu Tymczasowego Emigracji miał być jeszcze krótszy niż zakładano przy jego ustanowieniu. Byli członkowie warszawskiego Towarzystwa Patriotycznego nie mogli ścierpieć, że rządy nad emigracją dostały się w ręce tych samych umiarkowanych półśrodkowców (lub jak ich nazywano z francuska: ludzi du juste milieu), którzy swą niezdecydowaną polityką przyczynili się byli do upadku powstania. Walenty Zwierkowski zaraz po przybyciu do Paryża został wciągnięty w wir intryg przeciwko "fakcyi kaliskiej". Sam zresztą prezes komitetu tymczasowego dostarczył lewicy najlepszych argumentów przeciwko sobie. Nie bacząc na przyrzeczenie niemieszania się do spraw politycznych, nazajutrz po swoim wyborze, "popychany przez manię rządzenia", zameldował się na audiencję do francuskiego prezesa rady ministrów Casimira Periera. Było to otwarte naruszenie ustalonych z wyborcami warunków. Bracia Mochnaccy i Adam Gurowski, wspomagani autorytetem Lelewela i Zwierkowskiego, ruszyli do ataku na komitet tymczasowy i jego prezesa. "Nigdy nikt mocniej nie był ukarany za swoją głupotę pisał w kilka tygodni później, w liście do przebywających w Galicji rodziców, Kamil Mochnacki. Minister (Perier) nie przyjął prezesa (Niemojowskiego). Wizyta ta jednak nie została w utajeniu. Zaraz dowiedzieliśmy się, a opierając się na niedotrzymaniu warunków, zapowiedzieliśmy zmianę komitetu i prezesa. Tymczasem większa część Polaków zebrała się już w Paryżu. Niemojewski* (* Nazwisko Niemojowskiego pozostawiam w błędnej pisowni Kamila Mochnackiego.) nie tracił darmo czasu, chciał koniecznie utrzymać się na prezesostwie. Dalejże znowu do sejmikowych reguł. Zapraszał do siebie jednych, do drugich sam chodził i już prawie był pewnym, że na powtórnym obiorze zostanie potwierdzonym. Niebezpieczeństwo było wielkie, trzeba było stanowczego kroku. Zwołaliśmy radę prywatną w celu obmyślenia środków uniknienia złego, lecz przekonaliśmy się, że Niemojewski już zanadto wielu porobił sobie przyjaciół. Zostawał tylko jeden środek zwrócić opinią przez jawne publiczne ocenienie niedołężności i dyplomatycznej exprezesa (Rządu Narodowego) i szkód jakich się stał przyczyną podczas swoich rządów. Maurycy, Gurowski wzięli się do roboty i przez jeden wieczór napisali o tem broszurę, którą wydrukowali po polsku i rozdali wszystkim Polakom*. (* Wydana 18 listopada 1831 roku broszura Maurycego Mochnackiego nosiła tytuł: Do rodaków bawiących w Paryżu. Zapoczątkowała ona ogromną literaturę polityczną Wielkiej Emigracji. Główna jej teza wyrażała, że w słowach: "Kaliszanie zgubili Polskę w Polsce, czyż z tego wynika, że mają jej szkodzić pod obcym niebem?" Bezpośrednim powodem upadku Komitetu Tymczasowego była odmowa Niemojowskiego urządzenia uroczystego obchodu pierwszej rocznicy wybuchu powstania. W rezultacie przygotowaniem obchodu rocznicowego zajął się komitet Lafayette'a a półśrodkowcy zdyskredytowali się ostatecznie.) Nagle otworzyły się oczy. O ile ktoś dobrze mówił i chwalił Niemojewskiego, o tyle po przeczytaniu broszury ganił, narzekał na niego. Odnieśliśmy najkompletniejszy tryumf. Nie mam miejsca (do) opisania co się działo na obiorze Komitetu stałego, to tylko powiem, że nikt nie był tak upokorzonym jak Niemojewski i partya kaliska we własnem mieszkaniu, bo tam wszyscy Polacy się zebrali, a było ich ze stu (autor najnowszej pracy o Wielkiej Emigracji, historyk Sławomir Kalembka* (* Sławomir Kalembka Wielka Emigracya - Polskie Wychodźstwo polityczne w latach 1831-1862. Biblioteka Wiedzy Powszechnej. Warszawa 1971.) podaje, że w obaleniu Komitetu Tymczasowego uczestniczyło 87 osób, a w wyborach Komitetu Stałego, które odbyły się tydzień później 62 osoby - M.B.). Musiał siedzieć w przedpokoju, bo w salonach obradowaliśmy nad organizacyą Komitetu Stałego, wyboru prezesa i członków. Jednomyślnie Niemojewski zrzucony z Prezesostwa ustąpił miejsca Lelewelowi. Komitet nowy nazwano Le comite permanent national (ostatecznie ustaliła się dla nowej władzy nazwa Komitet Narodowy Polski, dla odróżnienia od Komitetu Francusko-Polskiego - M.B.), ma porządną organizacyą swej ustawy i prawo obmyślania egzystencyi Polaków wygnańców". Zebranie 87 wychodźców, na którym rozgromiono kaliszan, odbyło się 8 grudnia 1831 roku, pod bardzo czynnym przewodnictwem Walentego Zwierkowskiego, dawnego przyjaciela Niemojowskich. Na drugim zgromadzeniu walnym, któremu również przewodniczył Zwierkowski - odbytym 15 grudnia 1831 r. w mieszkaniu Romana Sołtyka, przy udziale sześćdziesięciu dwóch osób - dokonano ukonstytuowania się nowego komitetu pod prezydencją Joachima Lelewela. W skład nowej władzy weszli Walenty Zwierkowski, jako wiceprezes, Leonard Chodźko (obaj oni uzyskali na równi z Lelewelem po 55 głosów), Roman Sołtyk (52 głosy), Tadeusz Krępowiecki (44 głosy), Karol Kraitsir (ochotnik z Węgier, w powstaniu lekarz wojskowy w stopniu majora 40 głosów), Antoni Przeciszewski (były podpułkownik jazdy poznańskiej, poseł z pow. rosieńskiego 34 głosy), Antoni Hłuszniewicz (doktor medycyny, poseł z powiatu borysowskiego 34 głosy), Adam Gurowski (33 głosy). Przepadł natomiast w wyborach główny sprawca emigranckiego zamachu stanu, Maurycy Mochnacki, któremu udało się zdobyć zaledwie 13 głosów. Na "Robespierze warszawskim" mścił się jeszcze ciągle jego młodzieńczy grzech karmelicki; nie przysparzały mu też popularności jego drapieżne ambicje i nieprzebieranie w środkach w walce z przeciwnikami politycznymi. O drapieżności temperamentu Maurycego Mochnackiego, a raczej obu braci Mochnackich, najlepiej świadczy akcja zniesławienia i szkalowania, jaką rozpętano wokół Bonawentury Niemojowskiego. Mochnackim nie wystarczało unicestwienie polityczne przeciwnika, chcieli go jeszcze zniszczyć moralnie. "Umiał się Niemojewski zemścić za zniewagę sobie wyrządzoną - pisał Kamil Mochnacki w swym liście do rodziców - funduszów skarbowych nie tylko że nie oddał, ale nadto wyparł się najuroczyściej jakoby je kiedy miał pod swoim rozporządzeniem [...] Tym sposobem znikły wielkie summy polskie. Otóż to pod zarządem takich ludzi miała rewolucya polska się utrzymać, i takim sposobem skarb 94 milionów powierzony jednemu z Kaliszanów spełzł na niczem..." Z dojmującą przykrością czyta się te niesłuszne posądzenia, bo pamięta się przecież, ile to czasu i starań poświęcił ostatni prezes Rządu Narodowego, aby przed opuszczeniem kraju załatwić w sposób jak najbardziej formalny wszystkie sprawy pieniędzy skarbowych, które zresztą od wyjścia z Warszawy pozostawały pod bezpośrednim nadzorem wojska. Atak na Niemojowskiego nie ograniczył się do zarzutów malwersacji pieniężnej; Kamil Mochnacki oskarżał ponadto eks-prezesa rządu o świadomą działalność antypolską, już na emigracji. "Nie dosyć na tem - pisał brat Maurycego w tym samym liście - (Niemojowski) posuwa dalej swoją zemstę już nie na nas, ale w ogólności na wszystkich Polaków prawie przytomnych w Paryżu, do piekielnych udając się środków. Z ministrami ma porozumienie, obczernia, obgaduje rodaków, ochrzcił ich jednem nazwiskiem zbrodniarzy nocy 15 Sierpnia. Wyperswadował ministrom, że wszyscy Polacy, którzy znajdują się w Paryżu, umoczyli rękę w krwi niewinnej, a sam Lelewel mordował dzieci i bezbronne niewiasty w czasie tej pamiętnej nocy. Ministrowie wierzą i tem bardziej się nas boją i tem nienawistniej na nas patrzą. Już była nawet kwestya d'un coup d'etat (zamach stanu), to jest żeby jednej nocy porwać wszystkich Polaków i wywieźć do Awinionu..." W takiej to atmosferze "przekleństw i kłamstwa" zakończył swą działalność polityczną ostatni prezes Rządu Warszawskiego, wielbiony w początkach powstania męczennik sprawy narodowej. Niemojowski z upadku się już nie podźwignął. Próbował jeszcze coś robić, wydał broszurę O ostatnich wypadkach rewolucji polskiej, jeździł do Belgii, aby zdobyć sobie oparcie w tamtejszym wychodźstwie, "wycinał się na piórka" z dawnym przyjacielem Walentym Zwierkowskim*, (* Jedną ze spraw spornych między lelewelistami a Niemojowskim był stosunek do przeszłości. Napomyka o tym Lelewel w liście z 23 lutego 1832 r., pisanym do Karola Hoffmana w Dreźnie: "Pan Bonawentura najmocniej utrzymuje, że nie należy łotrostw odkrywać, ale całą przyczynę upadku [powstania] na brak sił i niemożność złożyć".) ale skołatane nerwy coraz częściej odmawiały mu posłuszeństwa, aż wreszcie opadła go ciemność zupełna i wszystko pomieszało mu się w głowie. Szaleństwo ostatniego naczelnika Powstania Listopadowego było niezwykłe i patetyczne: zamącało spojrzenie na rzeczywistość, nie zacierając jednak świadomości patriotycznej i wyolbrzymiając do rozmiarów chorobliwej manii poczucie odpowiedzialności za losy opuszczonego kraju i przegranego powstania. "Los pana Bonawentury stokroć był smutniejszy niż brata - pisał o dziedzicu z Marchwacza jego bratanek, Jan Nepomucen. Krajowe nieszczęścia tak dotkliwie szlachetnego starca wzruszyły (ludzie wcześnie się wtedy starzeli - Niemojowski umierając miał lat zaledwie 48-49 - M.B.), jęk spętanej i męczonej ojczyzny tak mu serce zakrwawił, że zmysły postradał. W Paryżu do każdej fabryki broni wstępował i zamawiał sto tysięcy karabinów na wojnę z Moskalami. Niejeden kupiec, wiedząc ze słyszenia o stanowisku kupującego w Rządzie Narodowym polskim, mógł nieraz przypuszczać, że to zamówienie na serio. Synowiec Bonawentury, Franciszek, ciągle za nim chadzał i musiał odmawiać obstalunki. Męczarnia taka długo trwać nie mogła, jakoż wkrótce się pogorszyła i umieszczono go w domu obłąkanych w Charenton. Znajdował się tamże chory Litwin, który także z patrjotyzmu dostał obłąkania, ale wbrew przeciwnego. Pan Bonawentura roił, że Polacy idą z Francji z bronią Polskę odbijać; młody zaś Litwin ciągle płakał, że już niema Polski. Doktór tameczny wpadł na dziwny pomysł, aby tych dwóch obłąkanych zbliżyć do siebie i jedną fikcję zapomocą drugiej wyleczyć [...] Na jednym z nich udało mu się to doświadczenie. Kiedy Litwin rozwodził żale i lamenty przed panem Bonawenturą, ten go zgromił, zaręczył, że Polska istnieje, że natychmiast idą się bić... i zwyciężą. Litwin padł mu do nóg, podziękował za wieść pomyślną i odzyskał zdrowie, ale idea fixa pana Bonawentury coraz uporczywiej się rozwijała. Wkrótce umarł w Charenton (17 czerwca 1835 r. - M.B.), pochowany na cmentarzu Pere Lachaise w bliskości grobu ministra Kazimierza Perier", tego właśnie francuskiego ministra, który, odmawiając mu audiencji, zapoczątkował jego upadek. Ale Mochnackim nie udało się zniszczyć dobrej sławy pana Bonawentury. Pełną rehabilitację braci Niemojowskich, jako obywateli i patriotów, przeprowadzi na użytek potomności ich dawny przyjaciel i stronnik, a później czasowy przeciwnik, Walenty Zwierkowski, pozostawiając po sobie jako ostatnią pracę swego życia, sprawiedliwie wyważone Życiorysy Wincentego i Bonawentury Niemojowskich, napisane na krótko przed śmiercią (jesienią 1859 roku) dla wydawnictwa zbiorowego Usque ad finem. Pomnik literacki tragicznym "braciom męczennikom" wystawi Juliusz Słowacki w niezapomnianych strofach poematu Anhelli: O nieszczęśliwi! Oto jeden na cmentarzu sybirskim* (* O tyle nieścisłe, że Wincenty Niemojowski umarł w więzieniu w Moskwie, zanim zdołano wywieźć go na Sybir.) szuka spocznienia, a drugi leży pod różami i cyprysami Sekwany. Biedni gołębiowie, i rozłączeni i umarli. Nowo ustanowiony Komitet Narodowy Polski mający w swym składzie byłego prezesa i dwóch wiceprezesów warszawskiego Towarzystwa Patriotycznego (Lelewela, Zwierkowskiego, Sołtyka) oraz dwóch najwścieklejszych zagorzalców klubowych (Krępowieckiego i Gurowskiego) - został przyjęty przez koła zachowawcze i umiarkowane wychodźstwa polistopadowego jako groźne odrodzenie awanturniczego "klubu rewolucyjnego" z warszawskich sal Redutowych. Pierwszy krok KNP te obawy potwierdził. Orędzie Do Wojowników Polskich, opublikowane 25 grudnia 1831 roku, zaatakowało z furią "przewodników powstania", obciążając ich całą winą za "nieczynność nakazaną", która w rezultacie doprowadziła do klęski narodu. W pierwszej odezwie emigracyjnej zabrzmiał dokładnie ten sam ton, który przerażał konserwatystów w artykułach "Nowej Polski" i "Gazety Polskiej" w ostatnich tygodniach przed upadkiem Warszawy. "Ręce wasze skrępowała zwłoka - wołano w odezwie - bo kiedy nieprzyjaciel w przestrachu zupełnego zniszczenia przed waszą uciekał pogonią, ocaliła go nieczynność nakazana: i ten, którego ramię wasze zagnałoby za brzegi Dniepru, nad brzegami Wisły pozostał. Później, jakby na ostudzenie tego ognia, co was do boju zapalał, pozwolono mu spokojnie przebyć Wisłę, rozlać się po kraju; i kiedyście chcieli z nim na otwartem zmierzyć się polu, jakby na szyderstwo waszego męstwa, kazano wam za wałami się bronić. Wówczas najbrudniejsza zdrada chwyta dogodną chwilę i rozdziela wasze siły. Choć rozdzielone, są jeszcze straszne; zdrada dokończa dzieło spłodzone w ciemnościach piekła i szydząc z najświętszych uczuć, was, ludzi wolnych, w kajdany oblec i w ręce oprawców wydać pragnie. Zadrżały serca wasze przed obrazem tej okropności. Jakto! sromota na czole Polaka! Nie! Można mu stargać najświętsze jego węzły, można krew jego roztoczyć, ale go hańbą zmazać nie można. Przenieśliście wygnanie nad sromotę, poszliście żyć na obcej ziemi; bo tam, gdzie wasi ojcowie wolnym tchnęli powietrzem, wybyście niewolnikami byli..." Odezwa Do Wojowników Polskich kończyła się nonkonformistycznym wyznaniem wiary: "Narodów wytępić nie można. I my nie zginęliśmy! Nie zginął nasz język, obyczaje, religia; nie zginęła pamiątka naszej wielkości, pamiątka władztwa polskiego nad tymi, co dziś naszą przygnietli ojczyznę. Jeszcze rdza nie stoczyła polskiego żelaza, jeszcze koń polski zarży pod ulubionym jeźdźca ciężarem, pod dzidą ułana i krakusa. Jeszcze i dla nas zaświeci gwiazda wolności. Powrót mściwego losu nie jest daleki. Nie wracajcie więc jak służalcy tam, gdzie jak zwycięzcy wkroczyć możecie. Nie wracajcie na ziemię zbrudzoną stopami Baszkira. Niech dłoń wolnego Polaka nie uściśnie dłoni służalca despoty. Bo przyjdzie ta chwila, w której głos trąby powoła was na ojczyste niwy. Tam otworzą się groby poległych braci naszych, a z ich kości wynijdą mściciele. Pójdziemy wywołać ich cienie, lecz z orężem w dłoni; bo inaczej wzrok ich nie zniósłby sromu naszego, a jęki ich oskarżyły przed niebem braci, co nikczemnością swoją spokojność ich grobową wzruszyli. Polska, Polska Jagiellonów, niepodległa, wolna; lub wieczna śmierć. - Oto jest hasło nasze!" Zdaniem konserwatywnych kronikarzy odezwa Do Wojowników Polskich była niewybaczalnym błędem, gdyż od niej się zaczęło, mające trwać już do końca, rozbicie emigracji polistopadowej. "W ten sposób - pisze Lubomir Gadon - na samym wstępie popełniony został krok błędny i nieszczęśliwy, który wpłynął stanowczo na charakter, kierunek i dalsze losy Wychodźstwa, i który słusznie nazwano jego grzechem pierworodnym. Realny jego interes został poświęcony duchowi partyi, mrzonkom i doktrynom politycznym, które zwłaszcza na obcej ziemi, gdzie powinien był nas ożywiać jeden cel - być sługą kraju, przedstawiać zdeptane prawa ojczyzny - nie miały dla nas pierwszorzędnej wagi. Krok ten niefortunny oderwał Emigracyę od gruntu rzeczywistości, od gruntu - rzec można - patryotyzmu racyonalnego i praktycznego, i wyniósł ją odrazu w dziedzinę chmur i wichrów, w atmosferę przesiąkłą elektrycznością, rodzącą ciągłe tarcia i burze". Lubomir Gadon pisał swą kronikę Wielkiej Emigracji z perspektywy parudziesięciu lat jej późniejszej historii; mogło mu się więc wydawać, że nadzieje autorów orędzia na rychły "powrót mściwego losu" były z punktu widzenia "patryotyzmu racyonalnego i praktycznego" równie odległe od rzeczywistości, jak chorobliwe majaczenia Bonawentury Niemojowskiego. Ale w chwili opublikowania odezwy Do Wojowników myślano inaczej. Pragnienie sprawiedliwego odwetu i wiara w jego szybkie nadejście wypełniały serca polskich tułaczy. Upojeni pierwszym gorącym przyjęciem w Niemczech i we Francji, uwierzyli, że ludy Europy będą się bić o ich wolność. Najczulszy reporter swego narodu Adam Mickiewicz wydobył na jaw to powszechne polskie wołanie o wojnę wyzwoleńczą i zaklął je w kształt artystyczny. Nie darmo współczesny nam autor Wielkiej Emigracji Sławomir Kalembka dał za motto najważniejszego rozdziału swej książki "Litanię pielgrzymską" zamykającą Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego: O wojnę powszechną za wolność ludów, Prosimy Cię, Panie. O broń i orły narodowe, Prosimy Cię, Panie. O śmierć szczęśliwą na polu bitwy, Prosimy Cię, Panie. O grób dla kości naszych w ziemi naszej, Prosimy Cię, Panie. O niepodległość, całość i wolność Ojczyzny naszej, Prosimy Cię, Panie. A trzeba pamiętać, że Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego pisał Mickiewicz zaledwie w kilka miesięcy po ogłoszeniu odezwy Do Wojowników Polskich. Komitet Narodowy Polski, zaraz po swoim ukonstytuowaniu, przeniósł się do nowej siedziby, w domu przy ulicy Taranne nr 12, gdzie urzędował już Centralny Komitet Francusko-Polski generała Lafayette'a (dom ten stoi do dzisiaj na poboczu obecnego bulwaru Saint-Germain, (nad jego wejściem wmurowano tablicę pamiątkową na cześć Joachima Lelewela). Dobre stosunki z francuskim komitetem pomocy - od którego zależał przydział funduszów, zbieranych we Francji na rzecz polskiego wychodźstwa - stanowiły, kto wie czy nie najważniejszy atut Komitetu Narodowego Polskiego. Niestrudzonym łącznikiem między emigracją polską a jej francuskimi mecenasami był, zasiadający w obu komitetach, historyk Leonard Chodźko, kapitan adiutant generała Lafayette'a z czasu Rewolucji Lipcowej. Nie bez znaczenia dla polskiego komitetu była także osobista przyjaźń Lelewela z Lafayette'em i innymi przywódcami lewicy francuskiej. Nic więc dziwnego, że nowa władza emigracyjna chętnie skorzystała z zaproszenia Komitetu Francusko-Polskiego i zajęła miejsce tuż pod jego bokiem, "tuląc się jak pisklę pod skrzydła matki karmicielki". Na pierwszym piętrze domu przy ulicy Taranne 12 znajdowała się sala wynajmowana na zebrania, posiedzenia i odczyty publiczne różnym postępowym stowarzyszeniom. Tam też począł odbywać co dwa tygodnie (a później i częściej) swoje walne zebrania polski "Ogół Paryski"*. (* Terminem tym obejmowano wszystkich emigrantów polskich, przebywających w Paryżu i uznających za swą reprezentację Komitet Narodowy Polski.) Tam to, jak pisze Lubomir Gadon - "zabrzmiał główny dzwon naszej babilońskiej wieży". Otwarte zebrania w paryskim "Taranie" były zupełnie podobne do zebrań klubowych w warszawskich salach Redutowych. Wśród wrzasków, hucznych braw i miotanych inwektyw toczono tu nie kończące się żarliwe dyskusje na temat przyczyn upadku powstania i demaskowano winowajców tego upadku; głoszono bliskość wojny powszechnej i powszechnego zrewolucjonizowania Europy; urągano carowi, a także królowi Ludwikowi Filipowi za to, że nie przyszedł z pomocą polskiemu powstaniu i za to, że zamyka dostęp do Paryża popowstaniowym uchodźcom. Było to - jak zawyrokuje o Taranie jeden z najwybitniejszych generałów powstańczych - "małżeństwo Honoratki z Jakobinizmem". Sala tarańska bywała niejednokrotnie widownią scen arcydramatycznych, a przede wszystkim niezwykłych przeobrażeń ludzkich. Za przykład posłużyć może Jan hrabia Ledóchowski, niedawny jeszcze przyjaciel Skrzyneckiego i obrońca rządów arystokracji. Ledóchowski przybył do Paryża "na jednym wózku" z "bohaterem listopada" podpułkownikiem Józefem Zaliwskim i to zapewne wpłynęło na zmianę jego światopoglądu. "Ledóchowski w Taranie stanął zupełnie innym człowiekiem niż w Warszawie - świadczy Lubomir Gadon. - Nagła zaszła w nim metamorfoza. Kiedy pierwszy raz przyszedł na zebranie Ogółu, Czyński wyrzucał mu jego reakcyjne postępowanie w Warszawie. Wtedy broniąc się krzyknął patetycznie Ledóchowski: - Przeklinam i złorzeczę uprzywilejowanym, depcę przeklęte kasty i nienawidzę ciemiężycieli rodu ludzkiego. O! gdybym powrócił jeszcze do mojej ojczyzny, tymi samymi pazurami wydzierałbym oczy tej potworze, którą wy arystokracyą nazywacie..." Świadkiem i obserwatorem potyczek słownych w Taranie bywał niekiedy sam Adam Mickiewicz, wprowadzony tam przez żarliwego miłośnika i propagatora poezji romantycznej, redaktora Franciszka Grzymałę - dawnego sekretarza Klubu Patriotycznego w Warszawie. Autor wiersza Do Joachima Lelewela, wierny swojej fascynacji z lat studenckich, pozostawał w dość bliskich stosunkach z lelewelistami. Świadczy o tym jego ówczesna publicystyka w "Pielgrzymie Polskim" oraz udział w redagowaniu niektórych odezw Komitetu Narodowego Polskiego. Ale Taranu musiał Mickiewicz szczerze nie znosić. Przeżywał właśnie okres wielkiej nostalgii, a co za tym idzie: urzeczenia kolorowymi obrazami szlacheckiej przeszłości, z czego w rok później miały wyniknąć nieśmiertelne księgi Pana Tadeusza. Irytowały go więc antyszlacheckie wybryki radykałów tarańskich, raziło go i gniewało występowanie w roli reprezentantów ludu takich postaci jak: "hrabia" Ledóchowski, "pop" Aleksander Kazimierz Pułaski czy "żyd" Czyński; śmieszył go jako działacz polityczny, zapluwający się od wielkich słów i pewności siebie, Franciszek Grzymała: Raz Grzymała na Taranie Wniósł projekt pod kreskowanie I rzekł wymownymi usty Obywatele oszusty! Obywatele łajdaki! Chcę z was mieć pożytek jaki. Z hrabików, żydków i popków Chcę porobić polskich chłopków. Polska cała poklask dała, Wziął się do pracy Grzymała. Dotąd się mąż wielki trudzi Z rąk mozołem w pocie czoła. I dotąd zrobić nie zdoła Dobrych chłopów z kiepskich ludzi... Nie wszyscy dawni prominenci powstania listopadowego wykazywali tyle, co Jan Ledóchowski, dobrej woli w zbliżeniu się do poglądów Komitetu Narodowego Polskiego i rozhukanego Taranu. Krańcowo odmiennie zachował się generał Józef Bem. Generałowie Bem i Umiński pojawili się w Paryżu w pierwszych dniach stycznia 1832 roku. Przybycie bohatera Ostrołęki wywołało duże poruszenie wśród Polaków paryskich. Bem był jednym z niewielu generałów polskich, którzy wyszli z powstania z nieposzlakowanym honorem. Poza tym w Paryżu wyprzedziła go wieść, że wiedzie za sobą 8000 żołnierzy polskich z Prus, z których zamierza uformować legiony polskie we Francji. Komitet Narodowy Polski postanowił zagarnąć Bema pod swój wpływ i wystosował do niego uroczyste pismo powitalne, proponując mu przystąpienie do swego grona. Ale komitet Lelewelowski nie wziął pod uwagę dwóch ważnych momentów: po pierwsze, że przyszły bohater Wiosny Ludów wyniósł z ostatnich tygodni powstania listopadowego nieprzezwyciężony wstręt do "kawiarnianych demagogów", czemu parokrotnie dawał przekonywający wyraz w czasie odwrotu z Warszawy, oraz że bezpośrednio po przyjeździe do Paryża, dzięki swemu towarzyszowi podróży, generałowi Umińskiemu, wszedł w bliską komitywę z mściwie nastawionymi do lelewelistów kaliszanami. Na niemal hołdowniczy gest komitetu odpowiedział generał Bem pismem, znieważającym jak policzek. "List komitetu odebrałem wraz z jego ustawami - pisał gniewnie i pogardliwie. - Z boleścią serca wyczytuję, że komitet ten przywłaszcza sobie władzę, której mu tutaj nikt nadać nie mógł i nie może. W imieniu narodu mogą tylko działać posłowie i deputowani, zebrani za granicą podług ustaw konstytucyjnych; w imieniu wojska tylko wybrani od wojska; takim jest w Paryżu generał Kniaziewicz. Jeżeli zaś niektórzy Polacy chcą żyć w Paryżu pojedynczo, niech się utrzymują z jałmużen, które wyciskać umieją, niech rozszarpują summy, które szlachetne narody na dobro nieszczęśliwych przeznaczają; ale niech się nie odważają przemawiać w imieniu narodu. Jako żołnierz oświadczyć tu muszę, że ta garstka wojowników, z którymi tu do Francyi przybywam, jest złożona z ludzi, co krew swoją za wolność i niepodległość narodu przelewali i przelewać będą; co wszystko dla kraju poświęcili i poświęcą, a nie mając na celu jak tylko najświętszą sprawę narodową, z upragnieniem czekają momentu, w którym by do kraju z bronią w ręku powrócić i życie swoje dla dobra nieszczęśliwej ojczyzny poświęcić będą mogli. Wszystko to czuwać będzie tymczasem nad sławą krwawo nabytą, a biada temu, który by ją niszczyć odważył się. Nie chcą oni mieć żadnych stosunków z tymi, co tylko po brukach paryzkich i warszawskich, dalecy od wszelkiego niebezpieczeństwa, czas swój tracili i tracić umieją, a korzystając z okoliczności, najświętsze poświęcenie narodu i chwałę oręża sobie przywłaszczają i na dobro osobiste używają. Jenerał Bem". O konsekwencjach wynikłych z powyższego pisma opowiada jeden z czynnych aktorów tego epizodu, Kamil Mochnacki: "Znajdowaliśmy się właśnie w towarzystwie kilkunastu oficerów [...] w owej chwili, kiedy ten list przyniesiono i w głos odczytano. Wypisałem dlatego co do słowa ten list Papie (przytoczenie pochodzi z listu K. Mochnackiego do rodziców - M.B.), żeby w całej obszerności dać wyobrażenie o duchu partyi Kaliskiej, która raz dla pomszczenia się za różne zniewagi i znowu dla osłabienia powagi i znaczenia komitetu wtrąciła Bema w takie błoto, że aby wyjść z niego, długo potrzebował czasu i zachodu. Oczywiście Bem o niczem nie wiedząc, łatwo dał się usidlić. Napisał ten list pod wpływem Morawskiego (Teodora) i Niemojewskiego i zaadresował do komitetu polskiego [...] lecz bynajmniej nie wiedział jakie to za sobą pociągnie skutki. Partya Kaliska toż samo wprawdzie powtarzała zawsze, ale to tylko ustnie i dobrze się strzegąc, żeby ją ktoś nie uchwycił au flagrant delit (na gorącym uczynku) i nie pociągnął do odpowiedzialności osobistej; lecz osiodławszy Bema, mocno była z tego kontenta, że go jako organ swój do zemsty użyć mogła. Przeczytaliśmy więc ten list z największym oburzeniem. Jeden człowiek, pan Bem, nie wchodząc z jakich to uczynił powodów, poważył się shańbić komitet, ciało reprezentacyjne, wolą ogółu postanowione, zarzucił rozszarpanie sum, a co największa dotknął anteriorów (przeszłości - M.B.) rodaków oficerów, zebranych w Paryżu, jakoby bruki ślufowali w Warszawie i dalecy byli od niebezpieczeństw, ma się rozumieć wojny. Takiej obrazy oczywiście żaden oficer nie mógł znieść, jakoż oczywiście, który tylko posłyszał słowa listu, lub go sam przeczytał, porwał natychmiast za pióro i w imię obrażonego honoru wojskowego napisał do generała Bema, wzywając go do honorowej rozprawy. W okamgnieniu zobaczył Bem na swoim stole list, opatrzony podpisami 30 oficerów, z których każden pragnął krwią zmazać hańbę, którą go okrywały słowa pana Bema. Nie byłem tam, lecz mi mówiono, że Bem przeczytawszy kartel zbladł jak trup. Taki kartel niczem więcej oczywiście nie jest, tylko wyrokiem śmierci; niepodobna żeby z 30 kul jedna go nie trafiła. Trzeba było prędko zdecydować się. Zostawał mu wybór między śmiercią a upokorzeniem się nikczemnem; jednakże tak był zmieszanym, że nie był w stanie nic stanowczego odpowiedzieć. W tym stanie stagnacyi przepędził cały dzień; żaden z Kaliszanów nie przyszedł wydźwignąć go z przepaści, w którą wtrąciła go ich intryga. Nazajutrz dzień, gdy się nikt nie zgłosił od pana Bema, ja i Maurycy napisaliśmy osobny bilet takiej treści: >>Do Pana Bema. Na wezwanie wczorajsze nic Pan nie odpowiedziałeś; milczenie to uważamy za powtórzenie obrazy, którą wyrządziłeś naszemu honorowi. Nie byliśmy dalecy od niebezpieczeństw, i nie zbijaliśmy bruków w Warszawie, to zaświadczają rany, któremi jesteśmy okryci, i krzyże, które nam dano w nagrodę zasług wojskowych. Przed 29 listopada, kiedy pośród największych niebezpieczeństw układaliśmy rewolucyą, Pan właśnie wtenczas daleki byłeś od niebezpieczeństw i zbijałeś bruki po Lwowie. W dzień 29 Listopada, kiedy my niepomni na przemoc i wyraźne niebezpieczeństwo, nieśliśmy życie nasze dla oswobodzenia ojczyzny, Pan wtenczas zbijałeś bruki po Lwowie. Kiedy później, my tylko dobro ojczyzny mając na celu, w niebezpiecznych wyprawach pojedynczo rzucaliśmy się w obozy nieprzyjacielskie, Pan wtenczas zbijałeś bruki po Lwowie. Na koniec po rozpoczęciu wojny my już staczaliśmy krwawe boje i sztandary nieprzyjaciołom odbieraliśmy, a Pan jeszcze daleko od niebezpieczeństw zbijałeś bruki po Lwowie, czekając na którą stronę przeważy się zwycięstwo. Przyjechałeś nakoniec wtenczas do Polski, kiedy same korzyści z rewolucji osiągnąć mogłeś. Biłeś się Pan dobrze, wyznajem, ale któryż żołnierz polski nie bił się dobrze? Dopełnienie obowiązku nie jest jeszcze zasługą. Był czas, kiedy oddawano Panu naczelne dowództwo, nie przyjąłeś go Pan, choć więcej do tego miałeś zdatności niżeli inni. Mogłeś Pan kraj uratować pod Warszawą, mogłeś to samo w Modlinie i w Płocku. Dlaczegoż Pan tego nie zrobiłeś? bo naczelnemu dowódzcy towarzyszyło niebezpieczeństwo. Teraz kiedy ani wojska nie ma, ani niebezpieczeństwa, ani nieprzyjaciela, narzuca się na wodza i odmawiasz zasług oficerom, którzy chyba dlatego są mniej zasłużeni, że zawsze poczciwie myśleli o dobru ojczyzny, i że z rewolucyi nie wynieśli szlif generalskich. Jutro o godzinie 12 z południa stawisz się Pan w lasku Bulońskim z swoim sekundantem, inaczej za obelgi jeszcze większe cię obelgi spotkają. (podpisano) Maurycy Mochnacki. Były porucznik wojsk polskich. Kamil Mochnacki. Były major wojsk polskich.<< Oto jest przysmaczek, który miał zjeść pan Bem, w skutku swojej nierozwagi i zbytecznej swojej powolności, i nadstawiania ucha podszeptom nędznej fakcyi - pisał Kamil Mochnacki w dalszym ciągu swej epistoły do rodziców. - Może za obelżywy był ten list, i istotnie nie należałoby tak surowo karać kroku, który nie pochodził ze złego serca i z występnych zamiarów. Lecz wiedzieliśmy, że taką tylko impozycią będziem mogli wykazać nikczemność i bezsilność partyi kaliskiej. Otworzył oczy Bem przeczytawszy list, sam sobie wierzyć nie chciał, że do niego pisany. Wreszcie po długiej rozwadze powiedział do swego sekundanta: >>Słusznie jestem ukarany, nie powinienem się był dać uwieść; wystawiono mi rzecz w innem świetle. Nawet nie wiedziałem, kto z Polaków znajduje się w Paryżu, nie miałbym sumienia bić się z oficerami, których tak mocno obraziłem. Idź, proszę cię do p. Mochnackich, powiedz im, że nigdy nie miałem na myśli odmawiać zasług, które nabyli. Młodszego cenię i ceniłem jako towarzysza broni, dobrego żołnierza, o starszym dziwne rzeczy mi powiadano, to prawda. Ale ponieważ bił się z Moskalami, już ma prawo do szacunku, a o opinie polityczne rozumiem, że się ze mną nie będzie strzelał<<. - Co do słowa nam to powtórzył sekundant, dodał, że jeżeli nie dosyć na piśmiennem przeproszeniu, Jenerał Bem gotów jest zawsze i wszędzie podać rękę i rzecz tę publicznie odwołać, aby wszyscy ci, którzy się w jego liście obrażonemi widzieli, dostateczną i zupełną mieli satysfakcyą. Maurycy odpowiedział: >>że miło mu jest w ten sposób widzieć rzecz załatwioną. Co się zaś tyczy opinii politycznych, o te nie ma do nikogo żadnych pretensyi, i z nikim się o nie strzelać nie będzie<<. Bem zaraz nazajutrz wyjechał z Paryża, bo niepodobna mu było znieść wszystkie propos (gadania - M.B.), które na konto jego łatwowierności w Paryżu puszczano. Wiem tylko, że przed wyjazdem mało nie obił Morawskiego (Teodora). Lecz cała ta awantura była dowodem, że Komitet Polski nie stoi jeszcze na mocnych zasadach". To była święta prawda: Komitet Narodowy Polski "nie stał jeszcze na mocnych zasadach". Pokazano mu oto, że był tylko paryskim klubem politycznym - przedłużeniem podobnego klubu warszawskiego, władza jego, ustanowiona przez niewielkie grono uchodźców, nie rozciągała się na powstańczych generałów, na setki emigrantów przebywających w "zakładach"* (* Zakłady [po francusku depots] były to ośrodki zbiorcze emigrantów polskich, zorganizowane na wzór garnizonów wojskowych. Żołnierzom polskim wypłacano żołd i kwaterowano ich w koszarach wojskowych. Oficerowie mieszkali po kilku w kwaterach prywatnych, ale i oni musieli być obecni na okresowo zarządzonych zbiórkach i nie wolno im było opuszczać terenu zakładu bez pozwolenia francuskiego komendanta wojskowego. Zakład miał także samorząd w postaci polskiego komendanta i wybieralnej rady. Największe zakłady mieściły się na południu Francji w Besan‡on, w Awinionie i w Bourges.) prowincjonalnych rozsianych po całej Francji, na tysiące żołnierzy polskich napływających z obozów pruskich; komitet Lelewelowski nie był jeszcze reprezentacją narodu. Awantura z generałem Bemem uświadomiła to wszystkim. Za pierwsze antidotum na Bema posłużył lelewelistom inny słynny wojskowy z ostatniej wojny, "bohater listopada", podpułkownik Józef Zaliwski. "Postanowiliśmy uczcić Zaliwskiego, który właśnie wtenczas przyjechał do Paryża, publicznym obiadem i ofiarować mu pałasz z napisem* (* Była to szabla polskiego bohatera narodowego Józefa Sułkowskiego, pozostawiona przez niego w spadku przyjacielowi Piotrowi Maleszewskiemu. Wręczyła ją podpułkownikowi Zaliwskiemu wdowa po Maleszewskim, Joanna z domu Garran. Informację tę podaje biograf Maleszewskiego, profesor Andrzej Grodek, powołując się na dwa listy w tej sprawie Joanny Maleszewskiej do Leonarda Chodźki [z 17 stycznia 1831 r. i 5 stycznia 1832 r.]. Inną wersję podaje Lubomir Gadon, nie powołując się zresztą na źródło swej wiadomości. Według niego, szabla wręczona Zaliwskiemu pochodziła od pana Savary, oficera z wojen napoleońskich, który powierzył ją L. Chodźce, z tym "by ofiarowaną została Polakowi, mającemu najwięcej zasług w Powstaniu Listopadowym".) - pisał do Galicji Kamil Mochnacki. - Nie dlatego chcieliśmy to uczynić, aby Zaliwski rzeczywiście był wart takiego zaszczytu, lecz aby pokazać Bemowi i innym generałom tu przytomnym, również Niemojewskiemu i innym, że umiemy cenić zasługi i że choć Zaliwski nie wielkie ma zdolności, położył jednak dla kraju zasługi większe niż oni... W ciągu obiadu zamiast skromnego przymówienia się przy ofiarowaniu pałasza, Lelewel wystąpił z oracyą długą jak kazanie, w której wystawił Zaliwskiego większym i sławniejszym, niżeli którykolwiek z bohaterów wieków starych i średnich, i nowych. Zrobił go największym wojownikiem, największym politykiem, prawdziwym i jedynym reprezentantem rewolucyi i rękojmią przyszłego bytu Polski. Rozumieliśmy że żartuje sobie z Zaliwskiego. Sam Zaliwski słuchał za stołem z największym podziwieniem, i sam nie wiedział nawet, że go mają za tak sławnego człowieka. Słowem Lelewel przewybornie dopełnia swojej missyi, nic nie opuszcza coby mogło i jego poniżyć i nam szkodzić..." Gorzka ironia i niechęć do Lelewela bije ze słów Kamila Mochnackiego. W awanturze z generałem Bemem bracia Mochnaccy po raz ostatni wystąpili jako sprzymierzeńcy lelewelistów, potem mieli już dla Komitetu Narodowego Polskiego i jego prezesa same tylko słowa potępienia. Polityczny konflikt Mochnackich z Lelewelem wywodził się jeszcze z powstania: "warszawski Robespierre" nie mógł darować swemu dawnemu mistrzowi chwiejności i podwójnej roli, jaką odgrywał w "rewolucyi", będąc jednocześnie członkiem rządu i szefem opozycji. Na emigracji doszły do tego jeszcze zadrażnienia natury osobistej, wywołane niewybraniem Mochnackiego do władz emigracyjnych i pozbawieniem go zapomogi, pobieranej z komitetu Lafayette'a. W miarę upływu czasu konflikt zaostrzał się coraz bardziej. Skłóceni z Lelewelem Mochnaccy niedługo już pozostawali w Paryżu. Kamil w pierwszych dniach marca 1832 roku wyjechał do Awinionu, gdzie mieścił się największy zakład wojskowych uchodźców polskich; Maurycy jeszcze wcześniej przeniósł się był do Metzu, bo tam stale urzędował, jako delegat Centralnego Komitetu Francusko-Polskiego, najserdeczniejszy jego przyjaciel Michał Podczaszyński. 29 lutego 1832 roku przesłał z Metzu gorzkie pożegnanie Lelewelowi: "Gdyby był jaki klajster do zlepiania w całość jednej partyi głów polskich, może byśmy byli nie upadli; ale niema takiego cementu. W rewolucyi mieliśmy koterye, nie stronnictwa. Dlatego, żeby Polskę wyjarzmić, trzeba żeby poczciwy człowiek, cnotliwy Kromwel, drugi Kościuszko z głową Kromwela, polskie duchy tęgim kagańcem okiełznał; jeśli znowu kiedy powstaniemy! Piętnaście lat ucisku rozprzęgły tak dalece umysły nasze, że już potem żadną miarą połączyć je w jakąkolwiek całość nie było można. To najlepiej emigracya nasza pokazuje. Te smutne obserwacye uczyniły mnie stronnikiem absolutyzmu. Umknąłem z Paryża, żeby mi komerażnictwo nie wykrzywiło głowy, której potrzebuję do pisma o rewolucyi (pismem tym było Powstanie Narodu - M.B.). Zmartwiłem się, żeście mnie wyrzucili z noty osób, biorących gażę z >>Komitetu francusko-polskiego<<. Gdyby mnie to pismo nie zajmowało, nie potrzebowałbym wsparcia od Komitetu; mógłbym sobie zarobić. Z Komitetu w Metzu nic wziąść nie mogę, bo nie powinienem. Ja tu jestem gościem..." Te słowa o możliwości zarobkowania nie były pustą chwalbą: istotnie Maurycy Mochnacki mógł zarobić, i to znacznie więcej niż wynosiła zapomoga Komitetu Lafayette'a. 23 marca 1832 r. odbył się w Metzu jego słynny koncert fortepianowy ("Maurycy 23 Marca był królem dnia w Metz; o nikim nie mówiono tylko o nim" - donosił do Galicji państwu Mochnackim Michał Podczaszyński) - koncert, który unieśmiertelnił Jan Lechoń w swoim pięknym wierszu, rozpoczynającym się od słów: Mochnacki jak trup blady siadł przy klawikordzie...* (* Wieloletni przyjaciel Jana Lechonia, pan Roman Jasiński mówił mi, że wiersz Mochnacki pisał Lechoń w przedwojennym mieszkaniu swoich rodziców przy ulicy Przyrynek 4 [ojciec poety był kierownikiem mieszczącego się tam schroniska dla starców]. Był to ten sam dom, z którego wyszedł na drogę swego męczeństwa pierwszy naczelnik podziemnego Towarzystwa Patriotycznego, major Walerian Łukasiński.) Olbrzymie powodzenie "muzykowania" Mochnackiego w Metzu, i z drugiej strony jego ciężka sytuacja materialna po odebraniu mu zapomogi paryskiej nie zdołały jednak skusić go do lukratywnego zawodu muzyka wirtuoza: był i pozostał przede wszystkim pisarzem. W Metzu kończył właśnie pierwsze tomy swego wielkiego dzieła o powstaniu listopadowym. Ożywiony radosną dumą twórcy, pisał z Metzu do matki: "Jeden drugiemu przypisuje upadek kraju, wtenczas, kiedy go już nic uratować nie może. Jeden drugiego obwinia, chociaż wszyscy winni. Tak zwani arystokraci polscy obwiniają Kaliszanów; Kaliszanie rewolucyonistów; rewolucyoniści Kaliszanów i arystokracyą, to jest: Skrzyneckiego i Czartoryskiego. A ja utrzymuję, że wszystkie trzy partye zawiniły, bo wszystkie trzy były słabe. Ja do żadnej nie należę, mnie wszystkie prześladowały i obgadywały. Ja wiem tylko, że kiedy one się wadzą, ja tymczasem piszę. I tak je wystawię nie tylko przed współczesną Europą, ale i potomnością jak zasłużyły. Co do mnie niechaj ludzie jak chcą mówią, nikt jednak nie odsądzi mnie od tego, że w gruncie rzeczy zawsze miałem racyą". Konflikt z generałem Bemem uprzytomnił członkom Komitetu Narodowego Polskiego prawdziwy stan rzeczy i zmusił ich do wyciągnięcia odpowiednich wniosków. Za rzecz najważniejszą uznano potrzebę wydarcia spod wpływu Bema żołnierzy polskich, powracających z pruskiej kwarantanny. Postanowiono stworzyć w tym celu specjalną delegaturę komitetu w Dreźnie; jej kierownictwo powierzono Walentemu Zwierkowskiemu. "Szwoleżer złej konduity" opuszczał Paryż w trudnym dla tułactwa polskiego momencie. Stosunek rządu francuskiego do Polaków z dnia na dzień zmieniał się na gorsze. Ministrów króla Ludwika Filipa niepokoiły coraz liczniejsze rzesze uchodźców napływających do Francji i Austrii z Prus oraz bliskie powiązania polskich władz emigracyjnych z opozycją francuską. 25 stycznia 1832 roku odbyła się w Paryżu dramatyczna wymiana zdań między francuskim ministrem wojny, marszałkiem Mikołajem Soultem, a jego dawnym towarzyszem broni z wojen napoleońskich, generałem Karolem Kniaziewiczem. Treść tej rozmowy przytaczam, jak ją odnotowali historycy: " Otóż, Panie Marszałku rodacy moi przybywają do Francji. Szukają schronienia na ziemi, która była im zawsze gościnna. - Tak, tak, przybywają, i to tak tłumnie, donoszą o nich wszędzie, w tak znacznej liczbie, że nie wiemy naprawdę, co z nimi zrobimy. - Panie Marszałku, są to szczątki armii, która zatrzymała Rosjan, a więc uratowała Francję przed obcą inwazją. - Ja nie podzielam Pańskich poglądów. Nie jesteśmy nic winni Polakom. Nie potrzebowaliśmy ich. Nigdy nie obawiałem się wojny. Nie obawiam się jej i dziś. Jestem zawsze gotowy podjąć ją i odrzucić kogokolwiek, kto ośmieliłby się nas zaatakować... Czemu oni nie wracają do swego kraju poddać się cesarzowi Mikołajowi? - I Pan to mówi! Niech Pan pomyśli, że ci, którzy są poza krajem, są masowo wygnani, a tych, którzy powrócili, popędzono na Syberię. Panie Marszałku, jeśli ja byłbym na ich miejscu, to raczej palnąłbym sobie w łeb, niż powrócił i poddał się haniebnie w jarzmo". Walenty Zwierkowski miał pełne prawo solidaryzować się z oświadczeniem Kniaziewicza jako jeden z tych dwustu kilkudziesięciu szczególnie obciążonych uczestników powstania, których ustanowiony przez Mikołaja w Warszawie Sąd Najwyższy Kryminalny skarze już wkrótce na śmierć przez powieszenie i na konfiskatę majątku*. (* Wypada tu od razu dodać, że konfiskacie uległa tylko połowa majątku Biała Wielka; druga połowa, jako należąca do żony Zwierkowskiego, Urszuli z Lewandowskich [widocznie po roku 1829 pan Walenty sporządził jakiś inny testament], pozostała jej własnością. Obróciło się to na dobre dla Zwierkowskiego, gdyż żona do końca swego życia przysyłała mu do Francji zasiłki pieniężne.) Wyjazd delegata Komitetu Narodowego Polskiego na kraje niemieckie otoczony był ścisłą tajemnicą. Wyrobiono dla niego fałszywe papiery na nazwisko Karola Schneidera, opatrzono go w pisma polecające do komitetów niemiecko-polskich i do wybitnych Polaków przebywających w Dreźnie i Lipsku, nie zapomniano także o szyfrach korespondencyjnych i o buteleczce sympatycznego atramentu. Z półrocznego pobytu Zwierkowskiego poza granicami Francji dochowały się strzępy jego korespondencji z Lelewelem. Pozwala to na jednoczesny wgląd w szczegóły zleconej mu misji i w wydarzenia polityczne, rozgrywające się współcześnie w Paryżu. Ówczesne Drezno było jednym z najważniejszych punktów na mapie popowstaniowego wychodźstwa. Liczna, bogata i dysponująca dużymi wpływami na dworze saskim, Polonia drezdeńska miała szczególnie dobre warunki do niesienia pomocy wygnańcom i zbierania o nich materiału informacyjno-historycznego. W Dreźnie gromadzono najpokaźniejsze fundusze na pomoc materialną dla żołnierzy polskich idących z Prus i Austrii do Francji. Z Drezna umożliwiano wygnańcom pierwsze "znoszenia się z krajem i rodziną" za pośrednictwem ("pod kopertą") bankiera Kaskiela i innych uczynnych drezdeńczyków. Do Drezna napływały ze wszystkich stron wiadomości o entuzjastycznym podejmowaniu uchodźców polskich w kraikach niemieckich między Łabą a Renem. W Dreźnie śpiewano publicznie pieśni niemieckich poetów sławiące bohaterstwo Polaków*. (* Jeden z tych wierszy: Tysiąc walecznych opuszcza Warszawę, napisany przez Juliusza Mosena, a przetłumaczony następnie na polski przez Jana Nepomucena Kamińskiego, wszedł na stałe do skarbca kultury polskiej.) W Dreźnie saski historyk R.O. Spazier, korzystając ze stałej konsultacji Franciszka Grzymały, byłego sekretarza warszawskiego Towarzystwa Patriotycznego, pisał historię powstania listopadowego. W Dreźnie odbierano pierwsze meldunki o zbrodniach pruskich dokonanych na jeńcach polskich w Fischau (Fiszewo) i w Elblągu*. (* 28 stycznia 1832 r. pułkownik Feliks Breański złożył generałowi Maciejowi Rybińskiemu następujący meldunek o zajściu w Fiszewie: "Major Szwykowski z wojska pruskiego udawszy się w dniu wczorajszym wieczór do Fiszau w celu formowania listy skompromitowanych [tzn. tych, których nie obejmowała carska amnestia - M.B.] uznał za takich z pułku 3. strzelców konnych kilkunastu tylko wojskowych i tych odłączyć rozkazał, reszcie zaś oświadczył, że do kraju wrócić powinni. Gdy wojskowi nasi udać się zechcieli z prośbą do generała Szmidta do Malborka, oddział pruski stanąwszy w poprzek drogi wzbraniał im przejścia. Podoficer Kotarski z pułku 3. strzelców konnych zbliżył się do oficera pruskiego z zapytaniem, czyli będą mieli wolne przejście do Malborka, za co schwytany kolbami w tył zapchany został. Oddział zaś jego i cała jazda [oczywiście bez koni] z wolna postępując, skoro się o kilkanaście kroków od oddziału pruskiego zbliżyły, zostały powitane ogniem ręcznej broni. Ośmiu z tych nieszczęśliwych stało się ofiarą barbarzyństwa poległszy na miejscu, a 12-tu raniono [trzech śmiertelnie, pięciu ciężko, czterech lekko], reszta byłaby się zapewne rzuciła na oddział pruski, gdyby ich podoficerowie nie byli zatrzymali". 23 grudnia 1831 r. w Elblągu husarzy pruscy przypuścili szarżę na stukilkudziesięciu żołnierzy opierających się powrotowi do Królestwa. Raniono siedmiu żołnierzy.) "Na przestrzeni między pruską a francuską granicą - pisze Lubomir Gadon - Drezno stało się jakby główną przystanią dla rozpierzchłych i wędrownych Polaków. Zawsze to miasto miało dla nas szczególny powab i już przed powstaniem niejedna rodzina polska stale w niem zamieszkała. Zaraz po ostatecznej rozsypce zebrała się tu pewna liczba członków Sejmu, kilku generałów (przez pewien czas zetknęło się tu jednocześnie aż trzech eks-wodzów naczelnych: Małachowski, Dembiński i Rybiński - M.B.) i mnóstwo innych wojskowych i cywilnych uczestników powstania. W tym czasie znalazł się w Dreźnie i Mickiewicz i razem z nim Garczyński, Domeyko i Odyniec. Przybyła tu Klaudyna z Działyńskich Potocka, uwiózłszy z sobą z Polski, jakby służących swoich, Włodzimierza Potockiego, Wincentego Tyszkiewicza i Józefa Tańskiego; z nią przybyła w ubraniu pokojówki nieodstępna jej towarzyszka, Emilia Szczaniecka. Obok komitetu niemieckiego (pomocy dla emigrantów polskich - M.B.) stanął w Dreźnie i komitet polski pod prezydencyą pani Dobrzyckiej (Ewy z Koszutskich, damy honorowej dworu saskiego - M.B.), z udziałem generałowej Barbary Dąbrowskiej, Klementyny z Tańskich Hoffmanowej, jej męża (Karola Boromeusza, urzędnika Banku Polskiego i kronikarza powstania listopadowego - M.B.), Józefa Łubieńskiego (z Pudliszek, najmłodszego brata generała Tomasza - M.B.) i innych. Klaudya Potocka stała się jego duszą. Młoda ta kobieta wątłej postaci a wielkiego serca, jak była aniołem opiekuńczym rannych i chorych w Warszawie i Modlinie, tak teraz w Dreźnie stała się niestrudzoną w niesieniu ulgi i pomocy wygnańcom". Komitet drezdeński z podziwu godną ofiarnością dopełniał patriotycznego obowiązku opieki nad żołnierzami polskimi nadciągającymi z Prus i Austrii. "Kiedy pod koniec grudnia 1831 r. generał Bem wpadł z Elbląga do Drezna i zażądał środków na wyprowadzenie żołnierzy - świadczy Gadon - Klaudyna (Potocka) wyczerpawszy już całkowity swój zapas gotówki, sprzedała dwa kosztowne szale, żeby zasilić składkę; za jej przykładem inne Polki spieniężyły klejnoty i w 24 godzin zgromadzono między rodakami 40.000 złp, które nazajutrz do Elbląga [...] wyprawione zostały. Potem powtórnie zebrany w Dreźnie inny fundusik przyczynił się do ściągnięcia do Francyi trzystu żołnierzy z korpusu Ramoriny, którzy wtłoczeni z Galicyi do Polski, uchodzili stamtąd i przybywali do Krakowa. Tym wojskowym jak innym, idącym do Austryi, rząd saski wyjątkową łaską pozwolił przechodzić przez Drezno, bo inne stolice, jak Berlin i Wiedeń, ściśle były zamknięte Polakom. W najętem na ten cel pomieszczeniu znajdowali oni nocleg i utrzymanie i dostawali od komitetu bieliznę, buty i płaszcze, a poseł bawarski wydawał im na dalszą drogę paszporty". Obecność w Dreźnie tylu świetnych nazwisk i ofiarnych serc polskich wcale jednak nie ułatwiała "szwoleżerowi złej konduity" wypełniania zleconej mu w Paryżu misji, przeciwnie: można by rzec, że ją poważnie utrudniała. Bo drezdeńscy Polacy, w przytłaczającej większości wyznający poglądy społeczne i politycznie konserwatywne bądź umiarkowane, skłonni byli do najdalej posuniętych ofiar na rzecz akcji prowadzonej przez powszechnie znanego z dzielności i patriotyzmu generała Józefa Bema, natomiast okazywali niechętną nieufność i podejrzliwość emisariuszowi "samozwańczego" Komitetu Narodowego z Paryża, zwłaszcza że w tym komitecie zasiadali ludzie tak skompromitowani w oczach "półśrodkowców" swoim "nieprzytomnym" radykalizmem, jak Adam Gurowski i Tadeusz Krępowiecki. "Ja tu nic nie zrobię żalił się Zwierkowski w pierwszym liście do Lelewela z początków lutego 1832 r. jeżeli Komitet się nie zmieni co do niektórych osób (Gurowski, Krępowiecki), albo ja, albo oni muszą wyjść, bo inaczej mnie tu ten przeklęty nasz juste-milieu nie uwierzy..." Nawiązaniu współpracy między komitetem drezdeńskim a wysłannikiem paryskim przeszkadzali obecni w Dreźnie ludzie Bema (zwłaszcza obrotny i ustosunkowany płk Kruszyński, były wyższy urzędnik w ministerstwie spraw zagranicznych Rządu Narodowego, opiekujący się funduszami przeznaczonymi na pomoc dla żołnierzy uchodźców). Od powrotu generała Bema z niefortunnej wizyty w Paryżu zarysowała się między emigrantami polskimi nowa linia podziału: na bemistów i lelewelowców. Należy przypuszczać, że Walentemu Zwierkowskiemu nie udało się wiele wskórać w Dreźnie, gdyż zrażony złym przyjęciem zabawił tam zaledwie kilka dni, po czym przeniósł swoją główną kwaterę do Lipska. Już w Lipsku doszła go odpowiedź Lelewela, pisana z zachowaniem wszelkich wymogów konspiracyjnej dyskrecji. W liście prezesa Komitetu Narodowego Polskiego dla oczu niewtajemniczonych przeznaczony był krótki tekst francuski, pisany przez kupca Gastmana z Paryża do komiwojażera Zettnera w Lipsku (tak brzmiał nowy kryptonim Zwierkowskiego). Dopiero po tym tekście przesłaniającym następował czterokrotnie dłuższy list właściwy, skreślony atramentem sympatycznym. "Nie uwierzysz, jak strapiony jestem, jak nie pamiętam - skarżył się przyjacielowi Lelewel. - Chciałbym przed ludźmi się schować. Taki humor zrządzony. Przynajmniej ty się do tego nie przyczyniaj [...] W listach twoich wyczytałem twoją niecierpliwość i troskliwość, jaką ci najpiękniejsze uczucia dyktują. Mybyśmy radzi nieskończenie dogodzić twym oczekiwaniom, ale jak to trudno! Teraz przesyłam ci 4.000 franków. Znowu Komitet Meteński nadbiegł z tą pomocą. Życzliwość, sympatia (ze strony władz francuskich - M.B.), o której tyle mówiono, nagłym i licznym kolumn oficerskich ukazaniem się, zapowiedzeniem nadchodzących żołnierzy, plotkami Bema, oszustwem jakiego nie szczędził, użyciem w Saksonii do pieniędzy Kruszyńskiego - niesłychanie strwożoną zostanie. Bem ciężki rachunek przed potomnością zda. Teraz trudniej co skąd uzyskać, rozsiał nieufność, odstręczył od siebie, wprawił w odmęt myśli i drogi, sparaliżował ruch uczucia i działalności. Same niesłychane przewłoki stąd wynikające są niesłychanem utrudzeniem [...] Co do naszego komitetu, albo ów potrzebny albo nie. Jeśli potrzebny, powinien się utrzymać ten co jest [...] Jest to garnek stłuczony, który zasługuje jednak na zlepienie i oplecenie dlatego, że jest znienawidzony od nieprzyjaciół sprawy naszej [...] Nie mówię ci o niechęci, jaką na dworze na mnie podniecają, nie lękam się niczego... Ale nieskończenie boleję, gdy właśni do posłużenia (pogrążenia - M.B.) sprawy naszej przyczyniają się. Bem, Skowroński (Wincenty, były kapitan 3. p. strzelców, przysłany do Paryża jako delegat zakładu w Awinionie - M.B.), Zaliwski, Ledóchowski, Bronikowski, Płużański, Czyński, każdy z innych pobudek, w innych celach, innym sposobem targali się na osoby, na komitet, na organizację, na elekcję. A z tego jeden skutek i jeszcze się dotąd nie zreflektowali. Sołtyk się usunął (z komitetu) i ty się teraz usuwasz. Ja bez ciebie nic nie zrobię. Tyś mnie wyrwał, wyciągnął, a teraz chcesz się łączyć z wywrócicielami. Jeśli twoją dymisję złożę, to i swoją, ale wówczas nic mnie nie skłoni, abym się w jakiekolwiek komitety wdawał, może nawet od wszelkich sejmowych czynności usunę się i zniknę, może przyjdzie czas, że będę użyteczniejszy [...] Położenie naszych żołnierzy i podoficerów jest smutne. Żołnierzom w Avignon dano po 3 sous. Sami karliści* (* Karlistami nazywano zwolenników króla Karola X ze starszej linii Burbonów, obalonego przez Rewolucję Lipcową. Potocznie nazwą tą obejmowano wszystkich konserwatystów nieprzychylnych popowstańczej emigracji polskiej.) są tym oburzeni. Nasi piszą z Avignon w desperacji. Coraz więcej nas kochają. W Besan‡on połowa naszych zatrzymana. Dziś generał Sierawski z Besan‡on przybył, jutro będę się z nim widział. Spazier do mnie pisał; cieszy się znajomością Grzymały Franciszka. Bardzo jest dla sprawy powszechnej potrzebny ciągły pobyt Grzymały w Saksonii; nie tylko dla Spaziera, ale i dla powściągania różnych fałszywych powieści, które się lęgną jak w gnieździe jakim w Saksonii. Grzymała jeden zdoła je trafnie odbierać i usunąć..." Odpowiedzią na to był list Zwierkowskiego, pisany z Lipska 21 marca 1832 r. "Szwoleżer złej konduity" objawia się w tym liście w nowym, nie znanym dotąd charakterze: taktyka politycznego. Na ogół historycy dopatrują się w Zwierkowskim jedynie posłusznego wyraziciela i wykonawcy polityki lelewelowskiej. Ludwik Mierosławski wymyślił nawet dla niego złośliwą nazwę: "Widoma niewidomego Lelewela postać". Ale list z Lipska pokazuje, że Zwierkowskiego stać było także na samodzielne myślenie polityczne. Nie dał się przekonać Lelewelowi, że Komitet Narodowy Polski powinien być utrzymany w nie zmienionym składzie. Obstaje za usunięciem Gurowskiego i Krępowieckiego. Podszeptuje Lelewelowi sposoby na pozbycie się ich bez szkody dla całości komitetu: "Tajnie się ułożyć, tajnie działanie przedsięwziąć, a jawne musi tajnemu uledz. Oświadczyć poświęcenie miłości własnej, a jak dwóch ustąpi, reszta zostanie i głową ty zostaniesz; a głowę muszą członki słuchać, jeżeli dobrze zarządzi; wszak na krnąbrnych jest lekarstwo, perswazja, wytrwałość, z początku mały opór, a nareszcie zupełne opanowanie..." Ale rady Zwierkowskiego były już niepotrzebne. Sprawa komitetowych radykałów rozwiązała się sama, bez jego pomocy. Przyczynił się do tego zasadniczy spór o ogólną linię polityczną komitetu. Na pierwszym z marcowych zebrań Ogółu paryskiego, na wniosek radykałów uchwalono jednomyślnie "uczynić przed Europą wyznanie zasad politycznych szczere i śmiałe". Ostrożny Lelewel uznał jednak, że taki krok mógłby zaszkodzić Komitetowi Narodowemu Polskiemu w opinii rządu francuskiego i poprzez perswazje doprowadził do odwołania uchwały. To spowodowało wybuch. "Zahuczał straszliwie Taran - pisze Lubomir Gadon. - Przez dwa dni (15 i 16 marca) zawrzały zawzięte spory i dyskusye. Drugiego dnia Płużański podał w swoim imieniu i czterech kolegów, oburzonych >>samowładnem i podstępnem zniweczeniem jednomyślnej decyzyi Zgromadzenia<<, rozległy, ale bardzo niejasno motywowany wniosek, żądający by się >>Zgromadzenie Narodowe<< (tj. ogół paryski) i komitet, jako działający pod zbyt umiarkowanym wpływem, jako nie posiadający jedności jasno określonych zasad, ani podstawy ogólnych wyborów, rozwiązał się i istnieć przestał, i zastąpiony został przez nowy komitet, złożony z ludzi, wyznających te same demokratyczne zasady. - Gdy jednak zgromadzenie wniosek ten >>zakrzyczało<< i odrzuciło, nie dopuściwszy nawet szczegółowej nad nim dyskusyi, Płużański, Pułaski, Janowski z Ogółu a Gurowski i Krępowiecki z komitetu usunęli się i salę posiedzeń opuścili, z myślą założenia osobnego Towarzystwa, do czego już mieli wszystko przygotowane. Za nimi wyszło zaraz kilkunastu innych członków, śród śmiechu, oklasków i ironicznych pożegnań zgromadzenia, które nie przeczuwało, że w tej chwili pod jego oczami staje się coś, co będzie miało głębiej sięgające skutki; było to bowiem narodzenie >>Towarzystwa Demokratycznego Polskiego<<. Nazajutrz, dnia 17 marca 1832 pierwsi jego założyciele zebrali się w pięciu, zawiązali je formalnie, natychmiast przyjęli kilkunastu przystępujących członków, i rozpoczęli działać". W ten sposób powstało najważniejsze z czasem stronnictwo polityczne Wielkiej Emigracji, stronnictwo, które po raz pierwszy w historii Europy określiło się oficjalnie jako demokratyczne*. (* Ale nie w historii świata, bo dwa lata wcześniej powstała, północno-amerykańska Partia Demokratyczna, istniejąca do dzisiaj, jako jedno z dwóch najpotężniejszych stronnictw politycznych w USA.) Secesja radykałów była całkowicie po myśli Zwierkowskiego, musiał więc w pierwszej chwili być z niej zadowolony. Nie przeczuwał, iż jednym ze skutków rozłamu w lewicy emigracyjnej i postępującej za tym rozłamem polaryzacji stanowisk będzie to, że jego samego zacznie się wkrótce określać mianem półśrodkowca, że jego samego będzie się zaliczać do "tego przeklętego juste-milieu", które tak często w pismach swych potępiał. Na razie miał pan Walenty co innego na głowie. Na wszelkie sposoby starał się przekonywać do komitetu Lelewelowskiego półśrodkowców z kolonii polskiej w Lipsku i ze skóry wychodził, żeby wydusić z nich fundusze na opędzenie najpilniejszych potrzeb ciągnących do Francji żołnierzy wygnańców. Lelewel dodawał mu ducha w listach pisywanych na poły to zwykłym, to sympatycznym atramentem: "Ty, Panie Sznejderze, nie powinieneś się z Lipska oddalać. Siedź póki możesz, jednaj, kój, a jeśli nieodzownie opuścić Lipsk zechcesz, zawiadom nas należycie, żebyśmy z posłaniem nie przedłużali. Może jeszcze jaki grosz przesłać ci zdołamy..." Ostatni list Lelewela do Lipska pisany był pod datą 10 maja 1832 roku: "Narzekałem w jednym z poprzednich listów na Twój atrament niedobry, żem wyczytać nie mógł, ale to temu winne były oczy moje, woda (do przemywania oczu) mi się była zdekomponowała i była bez skutku, jakem oczy świeżą wodą przemył, tak lepiej widzę i czytam i piszę, a kiedy lepiej czytać począłem, tyś kochany panie Walenty pisać przestał; czy cię zły humor zbyt ogarnął, czy jarmark (Targi Lipskie? - M.B.), czy kłopoty, troszczymy się o to wielce. Niedawno mieliśmy listy z Drezna i o tobie nie było wzmianki, jakbyś przepadł. Wszakże na oślep posyłam ci ostatnie 1000 fr., które z Metz nadesłane, u mnie zaległy. Zawsze jedynie dla żołnierzy i podoficerów przeznaczone..." W dalszym ciągu listu Lelewel informował Zwierkowskiego o przyjeździe do Paryża ostatniego przewodniczącego senatu powstańczego, wojewody Antoniego Ostrowskiego, który, po wydobyciu się z aresztu austriackiego, przebywał początkowo na emigracji w Anglii. W związku z przybyciem Ostrowskiego ożywiły się starania o zwołanie w Paryżu "małego kompletu" polskiego sejmu. Zdaniem Lelewela Zwierkowski, jako dawny sekretarz Izby Poselskiej, miał obowiązek w tych staraniach uczestniczyć. Jego obecność była również potrzebna w Komitecie Narodowym Polskim, na który z różnych stron gotowały się zamachy. Biorąc pod uwagę to wszystko, paryski mocodawca odwoływał uprzednie instrukcje i wzywał wysłannika do przyspieszenia powrotu. "Bądź łaskaw, daj rychło o sobie wiadomości - kończył Lelewel bo tęsknię bez nich, to moja pociecha gdy twój list odbieram". Niepokojący Lelewela brak wiadomości z Lipska łatwo można wytłumaczyć. Po prostu Zwierkowskiego nie było już wtedy w Saksonii; wyjechał stamtąd dla dopełnienia drugiej ważnej misji zleconej mu przez komitet, a swoich nowych adresów podawać nie mógł ze względu na dobro sprawy i własne bezpieczeństwo. Ta druga misja miała polegać na zjednaniu dla komitetu Lelewelowskiego tej części emigracji popowstaniowej, która przebywała jeszcze w Galicji i wydana była na wpływy rozwielmożnionej tam "partyi arystokratycznej". Ubiec "arystokratów" można było tylko na miejscu, z zachowaniem tedy najdalej posuniętej dyskrecji i pod zmienionym po raz trzeci nazwiskiem, zorganizował sobie pan Walenty wypady do Krakowa i do Lwowa. O pobycie Zwierkowskiego na ziemiach polskich wiosną 1832 r. wiemy bardzo niewiele, ledwie to, co udało się wyszperać po archiwach historykowi Władysławowi Lewandowskiemu, wspomnianemu już wydawcy pism "szwoleżera złej konduity". - "W obawie, aby Adam książę Czartoryski, Władysław hr. Zamoyski i Gustaw hrabia Małachowski nie przechwycili kierownictwa nad emigracją znajdującą się jeszcze w Galicji - pisze Władysław Lewandowski - wysłany został z Drezna Walenty Zwierkowski do Krakowa i do Lwowa z zadaniem prowadzenia szerokiej agitacji wśród emigrantów na rzecz komitetu Lelewela oraz zdobycia w późnej starości funduszów dla uchodźców i projektowanego sejmu na emigracji, który nadal miał kontynuować swoje obrady w Paryżu". Z przekazu Lewandowskiego można było wysnuć fałszywy wniosek, że wiosną 1832 r. przebywał jeszcze w Galicji Adam Czartoryski. Tak nie było. W Galicji i w Rzeczypospolitej Krakowskiej działali tylko emisariusze księcia. On sam znajdował się już od dawna w Londynie i właśnie w tym czasie zabiegał o przedstawienie parlamentowi angielskiemu wniosku stwierdzającego, że "cesarz rosyjski wydał w Warszawie ukaz, niszczący resztki odrębności i narodowości Polaków, wbrew Traktatowi Wiedeńskiemu, którego Anglia jest gwarantką" "Akcja Zwierkowskiego - pisze dalej Lewandowski - napotkała poważne trudności ze strony zwolenników Czartoryskiego i elementów ziemiańsko-inteligenckich, działających pod wpływem Izydora Pietruskiego (był to zapewne ten sam Pietruski, który w napoleońskim Paryżu wyszukiwał na prośbę płk. Jana Kozietulskiego francuskie wiersze miłosne dla hrabianki Potockiej - M.B.) i Komitetu Lwowskiego hr. Ksawerego Krasickiego, który nie chciał się podporządkować Komitetowi Lelewela. Zwierkowski starał się przeciwdziałać Komitetowi Krasickiego, sam nawiązał kontakty z bardziej postępowym odłamem szlachty galicyjskiej i otrzymawszy obietnicę poparcia finansowego oraz moralnego Komitetu Lelewela, opuścił Galicję, udając się do Drezna..." Diablo ubogie są te wiadomości, wydłubane ze starych, nie istniejących już papierów. A chciałoby się wiedzieć jeszcze wiele innych rzeczy. Na przykład: jak czuł się były major 2. pułku krakusów w charakterze niepożądanego cudzoziemca w starym polskim Krakowie? Czy nie korciło go, żeby przedrzeć się przez kordon graniczny i zapuścić się w rodzinną Kielecczyznę aż do Białej Wielkiej, gdzie przebywała tajemnicza (dla nas) pani Urszula z Lewandowskich Zwierkowska? Albo czy starał się może o sekretną schadzkę z przebywającym w Krakowie byłym dyktatorem powstania, generałem Józefem Chłopickim, z którym wadził się niegdyś mocno, ale którego autorytetu moralnego nigdy w wątpliwość nie podawał? I jak się zachowywał, kiedy wśród dawnych znajomych, których usiłował zjednać dla paryskiego komitetu, spotykał ludzi o poglądach zbliżonych do "feudalnego patriotyzmu" carskiego generała adiutanta Wincentego hr. Krasińskiego, bądź do "praktycznego patriotyzmu" byłego generała Tomasza hrabiego Łubieńskiego? I jeszcze tyle, tyle innych szczegółów, które biograf znać powinien, lecz których już nigdy znać się nie będzie. W podróży powrotnej przez kraje niemieckie usiłował jeszcze pan Walenty (choć bez uchwytnych skutków) wypełnić trzecią misję zleconą mu przez komitet paryski. Chodziło o przewiezienie do Paryża, przechowywanych w Niemczech, papierów sejmowych, wśród których znajdował się i oryginalny akt detronizacji Mikołaja, pilnie poszukiwany przez wszystkie możliwe policje cesarstwa. - "Po drodze z Drezna do Paryża - pisze historyk Lewandowski - Zwierkowski zatrzymał się w Hanowerze, gdzie spotkał się z Wojciechem Turem, który opiekował się kancelarią sejmową. Po sprawdzeniu, że papiery sejmowe są dostatecznie zabezpieczone (powierzono je pod najściślejszą tajemnicą pastorowi Miede z Getyngi, który przechowywał je za ołtarzem swego kościoła - M.B.)*, (* Po wielu perypetiach papiery sejmowe dotarły do Paryża dopiero w czterdzieści cztery lata później i tam złożone zostały w "Bibliotece Polskiej".) Zwierkowski powrócił do Paryża". Powrót nastąpił w drugiej połowie lipca 1832 r. Kolegów z komitetu odnalazł pan Walenty w nastrojach nie najlepszych. Nad Polakami paryskimi zawisła anatema rządowa, wywołana zajściami czerwcowymi po pogrzebie generała Lamarque. - "Zaszedł nagle w Paryżu wypadek, który pośrednio dotknął i Polaków - referuje wydarzenie Lubomir Gadon - był to zgon generała Lamarque, niezmiernie popularnego w masach, które w nim czciły dzielnego żołnierza i śmiałego trybuna. Niezliczone tłumy wysypały się na jego pogrzeb 5 czerwca; był on w Izbie jednym z mówców opozycyjnych gorąco przemawiających za Polską, więc i Polacy wzięli udział w pochodzie i obrzędzie pogrzebowym. Za karawanem śród deputacyj wychodźców politycznych włoskich, hiszpańskich, niemieckich, szła i liczna grupa Polaków. Na jej czele postępował generał Sierawski w galowym polskim mundurze, okazałej postaci, z długimi białymi włosami, spadającymi mu na plecy. Za chorągwią polską szedł Lelewel, pod rękę z Odilon-Barrotem znanym deputowanym i naszym szczerym przyjacielem. Wszędzie, za okazaniem się orszaku polskiego, tłum wołał Vive la Pologne! Z estrady, przeznaczonej dla mówców, przemówił w imieniu Polaków generał Umiński. Ale obchód żałobny przybrał rychło inną postać: posłużył on stronnictwu republikańskiemu za hasło zbrojnego zamachu na istniejący stan rzeczy; w mieście wszczęła się walka zażarta, na ulicach paryskich krew się polała. Między Polakami zapanowało wzruszenie niemałe; wrażliwe, zapalne umysły nasze widziały już zmianę rządu, powszechną rewolucyę i wojnę europejską. Dnia 6 czerwca Lelewel po dwakroć, z rana, a potem o godzinie 9 wieczorem zbierał Komitet. Ale po dwóch dniach burza minęła i ruch rewolucyjny został stłumiony; rząd rozwinąwszy znaczne siły, zwyciężył zupełnie i utwierdził swą władzę. Paryż został ogłoszony w stanie oblężenia". Była to pierwsza przestroga dla Polaków, wykazująca, jak zawodne są ich rachuby na rewolucję europejską i na powszechną wojnę ludów z monarchami, rozbiorcami Polski. Natomiast dla rządu króla Ludwika Filipa było to wskazanie, że emigrantom polskim nie można zbytnio ufać. Minister spraw wewnętrznych hrabia d'Argout (w listach polskich nazywano go po prostu Argusem) zagroził wydaleniem z Paryża wszystkich Polaków. Dla emigrantów nie mających jeszcze prawa pobytu, dostęp do stolicy został całkowicie zamknięty. Po przyjeździe do Paryża Zwierkowski odbył szereg ważnych rozmów. Między innymi był przyjęty przez przybyłego niedawno do Francji i zamieszkałego w tym samym co on hotelu, generała wojewodę Antoniego hrabiego Ostrowskiego (przeciwnicy polityczni wojewody, zgorszeni jego ciągotami do lewicy, nazywali go generałem Lafajdą*), (* Konserwatywni kronikarze powstania i Wielkiej Emigracji najniesłuszniej starali się zdyskredytować Antoniego Ostrowskiego w opinii współczesnych i potomnych, nie mogąc ścierpieć wyraźnej sympatii tego arystokraty i bogacza dla programu radykalnych reform społecznych. Ostrowski rzeczywiście nie najlepiej dowodził Gwardią Narodową w pierwszych tygodniach wojny powstańczej, nie wolno jednak zapominać, że był on nieposzlakowanym patriotą i prawdziwie postępowym człowiekiem. Dał tego dowody jako odważny sędzia Sądu Sejmowego w latach 1826-1829, jako zasłużony pionier uprzemysłowienia kraju [m.in. był założycielem Tomaszowa Maz.], jako autor pism i pamiętników, które przetrwały do naszych czasów jako świadectwa postępowości i oświecenia najwyższej próby.) z którym omówił szczegóły swego pobytu w Getyndze, a potem snuł rozmaite projekty na tematy przyszłego sejmu "w emigracyi". Natomiast Lelewelowi musiał referować przebieg swoich podróży w wielkim pośpiechu, bo prezes komitetu, półżywy z przepracowania, wybierał się właśnie na parodniowy odpoczynek do posiadłości wiejskiej generała Lafayette'a w La Grange. Ale Lelewel wypoczywać nie umiał i już następnego dnia Zwierkowski otrzymał od niego list. "La Grange 20 lipca 1832 ... Bawimy tu przez dziś i jutro, oprócz tego listu o niczym myśleć nie chcę i nic nie robię, chciałbym aby te dni parę było wypoczynkiem... Ale pisząc list do Paryża, pisząc do Ciebie, wyskakują wspomnienia. Dlatego piszę małe uwagi, które Hłuszniewiczowi zakomunikujesz (były poseł borysowski dr Antoni Hłuszniewicz zajmował się w tym czasie sprawami wydawniczymi Komitetu Narodowego Polskiego - M.B.) [...] W niedzielę będziemy z powrotem na godzinę drugą. Jeśli wam będziem potrzebni, możecie zmówić nadzwyczajne posiedzenie, na które się stawimy. Oświadcz moje atencje wojewodzie (A. Ostrowskiemu). Szkoda, że wczesno poszedł spać, kiedym od ciebie schodził, już był zamknięty [...] Powiedz wojewodzie, że Lafayette dziwi się mocno, że z jego listu posądzenie ministerium francuskiego, że wysyła nas do Alegru z narady moskiewskiej, wyrzucić chciano i wyrzucono, wolałby, żeby było zostało..." Ostatnie zdania Lelewela dotyczyły sprawy, która wiele krwi napsuła wojskowym wychodźcom polskim. Rząd francuski wpadł na pomysł uformowania z żołnierzy polskich batalionu legii cudzoziemskiej w Algierze, gdzie toczyła się jeszcze wojna z Kabylami. Werbownicy poczęli jeździć po zakładach polskich. Szukali ochotników, dobrych kawalerzystów do formującego się pułku strzelców afrykańskich (Chasseurs d'Afrique). Zrobił się z tego szum, że rząd francuski zamierza deportować przymusowo Polaków do Algieru. Trzydziestu oficerów z zakładu polskiego w Awinionie wysłało 3 lutego 1832 r. notę protestacyjną na ręce Lelewela ze stanowczym oświadczeniem, że do Algieru nie pójdą. - "Kości przodków naszych po polach Egiptu i Haiti sterczące widocznym są dowodem - głosiła >>protestacya<< - iż dosyć długo ojcowie nasi w sprawie cudzej dla samej tylko sławy walczyli. Widział świat cały, iż tą drogą puściznę zachowaliśmy bez skazy. Lecz cel nasz, lecz serca nasze ku ojczyźnie są zwrócone i do niej jedynie należą; a interes tej drogiej ojczyzny nie ma nic wspólnego z polityką monarchów, nie ma nic wspólnego z wojną, która się jeszcze nie zakończyła w Algierze..." Lelewel podał tę notę do gazet francuskich, z dodatkiem od siebie, według słów Gadona, "szorstkim dla rządu". Nieprzyjaźnie nastawiony do komitetu Lelewelowskiego kronikarz emigracji uważa, że cała ta akcja protestacyjna nie miała sensu, bo "rząd choć wzywał ochotników, choć może w duchu i chętnie byłby się pozbył Polaków z Francyi, przesadzając ich do Afryki, ale o wykonaniu tego drogą gwałtu, śród danych okoliczności myśleć nie mógł i nie myślał..." Dlatego, zdaniem Gadona, "ta niewczesna protestacya, uczyniona bez racyi, bez istotnego powodu, ułożona stylem junackim, jako pierwsze wystąpienie zbiorowe od polskich wychodźców, sprawiła na władzach francuskich najgorsze wrażenie i nie mogła nie wpłynąć na ich usposobienie dla Emigracyi. Ministrowie byli mocno urażeni, a najbardziej minister wojny, marszałek Soult". Niemniej, werbunek do Afryki trwał dalej, a w atmosferze nudy i beznadziejności w jakiej żyli młodzi oficerowie i żołnierze polscy w zakładach mógł trafić na podatny grunt. Tenże sam Gadon, przytaczając kronikę zakładu w Besan‡on, pod datą 4 lipca 1832 r. (a więc w 5 miesięcy po pierwszym proteście) odnotował: "Z rozkazu ministra, komendant placu wzywa ochotników do mającego się formować batalionu polskiego w Algierze. Rada odrzuca wezwanie z oburzeniem i gwałtownie potępia zawczasu tych, coby się do Afryki udali, następującą uchwałą, którą wszystkim Zakładom we Francyi komunikuje: 1) Kto jest prawym Polakiem, ten do Algieru nie pójdzie. 2) Kto z Algieru wróci, ten nigdy w szeregach ojczystych miejsca nie znajdzie. 3) Niech do Algieru idą ci, którzy swemi postępkami stali się niegodnymi naszego towarzystwa. Powracający z Algieru znajdą już wyrok dla siebie. Niech się wyrzekają ojczyzny. Polska wolna ich synami nie nazwie. 4) Wysyła się do Bordeaux podpułkownika Roślakowskiego dla wstrzymania przybywających z Prus żołnierzy od udania się do Algieru..." (Tych właśnie żołnierzy polskich, których wysyłano z Prus do Francji drogą morską, rząd francuski wbrew zapewnieniom Gadona usiłował odesłać do Algieru "drogą gwałtu". Dowodem na to mogą posłużyć dramatyczne perypetie 450 Polaków, wiezionych na statku gdańskim "Lachs", którym udało się uniknąć przymusowego odtransportowania do Algieru pod konwojem okrętów wojennych francuskich, jedynie dzięki temu, że wspomniany podpułkownik Roślakowski z Besan‡on zdołał ich na czas przestrzec przed grożącym niebezpieczeństwem). 618 polskich wojskowych z zakładu Besan‡on wystosowało do rządu francuskiego kategoryczne oświadczenie, że "Polacy do Algieru się nie udadzą". Jedyny członek rady bezansońskiej, który opowiedział się za stworzeniem legionu algierskiego, major Tadeusz Lipski ściągnął na siebie takie oburzenie i tyle wyzwań na pojedynek, że musiał się ze swego stanowiska wycofać, przyznając, że "zamiar jego wynikł z braku dostatecznej rozwagi". Do polskich protestów dołączył się generał Lafayette. "Bohater dwóch światów" nie tylko że interweniował osobiście u marszałka Soulta, ale ponadto udostępnił polskiemu komitetowi, do publikacji w prasie, swoje niezwykle ostre pismo do rządu francuskiego, sugerujące m. in., że cała sprawa zaciągu algierskiego wynikła z podszeptu paryskich agentów cesarza Mikołaja. Ostrożny dr Hłuszniewicz, nie chcąc ściągać gromów na komitet, przed ogłoszeniem listu Lafayette'a wykreślił z niego zdanie o inspiracji carskiej ambasady, o co mieli do niego później pretensje zarówno Lafayette, jak Lelewel. Ostatecznie francuskie ministerstwo wojny wycofało się z zamiaru sformowania batalionu algierskiego złożonego z Polaków. Ale maszyna werbunkowa była już rozkręcona i ten polski lub prawie polski batalion Legii Cudzoziemskiej jednak powstał. Dowodził nim major byłego Wojska Polskiego, Tadeusz Horain, z zakładu w Lunel. Smutne losy polskich żołnierzy tego batalionu streszcza Sławomir Kalembka: "Po ciężkich pracach polowych i walkach przeciw Kabylom w sierpniu 1835 r. załadowano ich na statki wraz z resztą legionistów i wysłano do Hiszpanii dla udzielenia wsparcia rządowi królowej Krystyny przeciwko zbuntowanym karlistom* (* "Karlistów" hiszpańskich nie należy mieszać z "karlistami" francuskimi. Pierwsi popierali infanta Don Carlosa, walczącego o tron hiszpański, drudzy byli zwolennikami króla francuskiego Karola X i reprezentowanej przez niego starszej linii Burbonów, zrzuconej z tronu Francji przez Rewolucję Lipcową i Orleanów [młodszą linię Burbonów].) w toczącej się tam wojnie domowej. Walczyli oni w Hiszpanii (niektórzy z nich z pewnością po raz drugi - M.B.) do 1837 r. W maju tegoż roku przeszły granicę francuską w Pirenejach ich niedobitki - około 120 wynędzniałych i już nikomu niepotrzebnych najemników, z których niejeden dał się zwabić do Algierii chcąc stale pozostawać w sprawności bojowej, by lepiej służyć w przyszłym powstaniu narodowym." W czasie nieobecności Zwierkowskiego we Francji zaszedł tam ważny fakt: 30 czerwca 1832 r. zjechał do Paryża, po uwolnieniu się spod nadzoru austriackiego, generał Józef Dwernicki. W momencie szczytowego skłócenia różnych odłamów emigracji pojawiał się na scenie politycznej ktoś, kto mógł wszystkich pojednać: wódz, którego sławę opiewano w wierszach i pieśniach; urodzony kawalerzysta, tryskający zdrowiem i dobrym humorem wąsacz, życzliwy ludziom i światu, dobry do bitki i do wypitki, bohater w stylu arcypolskim, popularny na prawicy i na lewicy, w Paryżu i w prowincjonalnych zakładach. Znużona solennymi odezwami komitetu Lelewelowskiego, szaleństwami Taranu, kompromitacją Bema i nudą życia zakładowego emigracja odetchnęła: znalazła wreszcie swego bohatera! "Kapryśny wiatr popularności silnie zawiał ku niemu, a on się od niego nie uchylał - pisze o tych pierwszych dniach paryskich Dwernickiego Lubomir Gadon. - "Pamiętnik Emigracyi", pismo periodyczne, które od niedawna w Paryżu zaczęło wychodzić, jęło podnosić jego działania podczas powstania. Delegowani od Zakładów coraz więcej zbliżali się do niego, i porozumiewali się z nim w przedmiocie złożenia nowego Komitetu. On, przed nimi, ze swej strony ubolewał, że emigracya zakłócona różnemi partyami, i że nikt dotąd nie zajął się jej potrzebami; wreszcie otwarcie oświadczał się z gotowością poświęcić swoje trudy na pożytek rodaków. Już zaraz po przybyciu Dwernickiego do Paryża, pomyślano wydać mu ucztę, ale na razie sprzeciwiał się temu porządek policyjny, trwający od wypadków 5 i 6 czerwca i nie dozwalający liczniejszych zebrań. Wkrótce jednak zniesienie stanu oblężenia usunęło wszelką przeszkodę. Uczta odbyła się (7 sierpnia) w jednej z restauracyj na Polach Elizejskich; na ustroniu w lokalu, otoczonym zewsząd drzewami, zebrało się na nią przeszło 100 osób, a wielu dla braku miejsca u stołu, mogło już tylko asystować w roli widzów. Solenizant zasiadł między generałem Umińskim i wojewodą Antonim Ostrowskim; niezaprzeczony mistrz w ucztowaniu, Ledóchowski, wniósł pierwsze zdrowie na cześć bohatera Stoczka i Boremla; potem, przez trzy godziny szedł długi szereg innych toastów: na Umińskiego, na Sejm nieśmiertelny, na detronizatorów, tj. na Ledóchowskiego i Sołtyka obu razem, a potem na każdego z osobna, na Ostrowskiego, na poległych, na Lelewela jako profesora, który swą nauką zawczasu usposabiał młodzież do rewolucyi itd., itd. Nie brakło różnych przemówień prozą i wiązaną mową. Wygłosił swe rymy Kajsiewicz, korespondent bezansoński (tzn. delegat zakładu w Besan‡on - M.B.), jako były ułan z korpusu Dwernickiego; potem Antoni Gorecki odczytał dytyrambiczny wiersz, zakończony następującymi strofami: Wszak kiedy czarna porwie okręt burza, Choć po nieznanych przepaściach go nurza, Bije grom, żaden żeglarz się nie boi, Dopóki widzą, że główny maszt stoi. Ty jesteś masztem tej ojczystej nawy, Patrząc na burzę płyniem bez obawy, I jeszcze serce nadzieją nam bije: Możem być w Polsce, bo Dwernicki żyje. Oprócz Umińskiego, żaden z naszych generałów w uczcie nie uczestniczył, bo prawie wszyscy znajdowali się w tej chwili poza Paryżem. Kniaziewicz odpoczywał w Montmorency, Dembiński bawił jeszcze w Strassburgu, Bem kąpał się w Bereges, gdzie z nim też Sznajde i Mycielski się leczyli. Była to widocznie pora kuracyi naszych generałów, bo i Umiński zaraz po uczcie udał się do źródeł w Mont'Or; a w tym samym czasie Chłopicki i Skrzynecki leczyli się w Karlsbadzie. Ale na uczcie był Mickiewicz. Pisując jeszcze z Drezna, nie ukrywał on swego wstrętu do "finansowego liberalizmu" Francyi i, pod smutnym wrażeniem stanu, jaki się tam objawił między naszymi, wyznawał w liście do Lelewela, że "Paryżem brzydzi się jak piekłem". Postanowiwszy jednak nie wracać do kraju i dzielić na wychodźstwie los rodaków, wypadało połączyć się z nimi tam, gdzie przebywali najliczniej, i dokąd go zresztą i autorskie sprawy wzywały. Kiedy z Saksonii zaczęto rugować Polaków, opuścił on Drezno pod koniec czerwca i, po dłuższej wędrówce przez Niemcy przybył dnia 1 sierpnia w towarzystwie Ignacego Domeyki do Paryża. Owóż, Mickiewicz znajdował się na bankiecie Dwernickiego. Wywołany przez głosy zebranych, wystąpił wielki Adam na środek sali; rozochoceni biesiadnicy uciszyli się, a on przez kwadrans improwizował na temat zastosowany do okoliczności. Nieopodal niego stał drugi poeta Juliusz Słowacki, wpatrzony w improwizatora, ale w duszy podrażnionej dumą mówił do siebie: >>Tak, jesteśmy bracia w poezyi, ale ja się nie zbliżę do ciebie i pierwszy ręki nie podam<<*. (* W liście do matki Słowacki pisał: "Mickiewicz przyjechał do Paryża, ale nie pójdę pierwszy do niego; jeżeli się zechce poznać ze mną, to dobrze".) Tak też uczynił; ale Mickiewicz nie znał małostek wygórowanej miłości własnej, i po uczcie, już o zmroku, gdy śród drzew i zarośli ówczesnych Pól Elizejskich biesiadnicy się przechadzali, ujrzawszy Słowackiego, z właściwą prostotą wielkiej duszy, pierwszy podszedł do niego i dłoń mu uścisnął. Spotkanie się dwóch postaci wybranych, zetknięcie się tych dwóch górnych umysłów, był to śród naszego rozbicia, choć przelotny moment harmonijny. Jakby pod urokiem tego akordu chwilowego, wszyscy rozchodzili się z zadowoleniem na twarzy i żegnali się jak bracia, bo żaden rozdźwięk nie zakłócił pogody tego familijnego zgromadzenia. Czyżby miał racyę ów cudzoziemiec, co zauważył złośliwie, że u Polaków najłatwiej zgoda się znajduje, gdy chodzi o ucztę?" Członek Komitetu Narodowego Polskiego, Walenty Zwierkowski, na pewno w tej podniosłej uroczystości zbratania się polskich tułaczy uczestniczył, chociaż nie ma na to żadnych dowodów na piśmie. Wiele jest natomiast dowodów pisanych i drukowanych na to, że następnych kilka tygodni jego życia upłynęło pod znakiem generała Dwernickiego. Wkrótce po obiedzie na Polach Elizejskich, w połowie sierpnia 1832 r., Komitet Narodowy Polski wysłał pana Walentego w podróż inspekcyjną po rozsianych po całej Francji polskich zakładach wojskowych. Na czym jego misja miała polegać, dokładnie nie wiadomo. Z korespondencji Lelewela i z różnych relacji pamiętnikarskich można wnosić, że chodziło głównie o rozpoznanie sił i nastrojów emigrantów lub ściślej mówiąc o zabezpieczenie "stanu posiadania" komitetu Lelewelowskiego w zakładach przeciwko stale wzrastającym wpływom generała Dwernickiego. Dla "szwoleżera złej konduity" było to w każdym razie pierwsze bliższe zetknięcie się z mieszkańcami zakładów wojskowych, stanowiących najważniejszą siłę napędową Wielkiej Emigracji. "Słusznie wychodźstwu polistopadowemu [...] późniejsi historycy nadali nazwę Wielkiej Emigracji - pisze Sławomir Kalembka - wielką ona była nie przez liczbę uczestników, wprawdzie bardzo znaczną jak na owe czasy, ale przez rolę, jaką odegrała w trudnych latach niewoli, przez bogactwo jej życia organizacyjnego, ideologicznego, kulturalnego i w ogóle umysłowego, a wreszcie przez mnogość składających ją wybitnych osobowości". Tak się przedstawia Wielka Emigracja, kiedy patrzeć na nią z przeszło stuletniej perspektywy historycznej. Ale wtedy, w pierwszym roku po upadku powstania listopadowego, było jej jeszcze bardzo daleko do wielkości. Składały się na nią wówczas treści nieefektowne i przyziemne: dezorientacja, zmęczenie i głód bezdomnych rozbitków polskich, miotanych przez los po wszystkich szlakach wędrownych Europy. Ich zmagania się z moralnym szantażem carskiej amnestii ("29 grudnia 1831 r. dowódca 10 pułku piech. lin. Jabłoński za namawianie do przyjęcia amnestii został przez własnych żołnierzy śmiertelnie pobity kijami"). Przejściowa euforia, wywołana serdecznym przyjęciem przez ludność krajów niemieckich i Francji, a równocześnie jęki bezbronnych Polaków mordowanych przez żołnierzy pruskich w Fiszewie i Elblągu. Śmiertelna nuda bytowania we francuskich zakładach wojskowych. Stały brak pieniędzy i rozwielmożnione kartograjstwo. Zalewanie robaka alkoholem i niewybredne miłostki z dziewczętami francuskimi nie najsolidniejszej konduity. Bezsensowne pojedynki i żałosne samobójstwa. A nade wszystko: nie ustająca ani na chwilę tęsknota za ojczyzną i bliskimi, i rozpacz, rozpacz, rozpacz, którą tak trafnie odgadywał w dalekim Petersburgu generał Tomasz hrabia Łubieński. Oto, dla przykładu, fragmenty niedawno odkrytego i opublikowanego dziennika mieszkańca zakładu w Besan‡on, dwudziestoczteroletniego kapitana Szymona Konarskiego*, (* Szymon Konarski Dziennik z lat 1831-1839, przygotowali do druku B. Łopuszański i A. Smirnow, Wrocław 1973.) byłego dowódcy 1. batalionu strzelców w korpusie generała Dezyderego Chłapowskiego, a w przyszłości bohatera i męczennika walki o niepodległość. Dziennik dobrze wprowadza w atmosferę zakładu w Besan‡on w dniach, kiedy przyjechał tam Zwierkowski. "Zebraliśmy się w paręsta na wielką salę wszyscy, ilu nas było, dla wysłuchania praw ograniczających władzę Rady Wojskowej przez nas wybranej - notował w jednym z tych dni Konarski. - P. Bułharyn*, (* Jerzy Bułharyn, w powstaniu major, dowódca 7. pułku ułanów. Później uczestnik wyprawy Zaliwskiego.) major, zaczął w odrębnej materii mówić za Komitetem przeciw panu Bemowi. Kończył rzucać kość niezgody, zaczętą przez Zaleskiego* (* Konstanty Zaleski, członek Zarządu Filaretów, uczestnik spisku Dekabrystów, w powstaniu kapitan jazdy poznańskiej, odznaczony krzyżem Virtuti Militari był przedstawicielem Komitetu Narodowego Polskiego w Strasburgu.) w Strassburgu, wskutek czego krzyk, kłótnie, hałas. Litwini najwięcej krzyczeli, trzymając się jak pijany płotu Bułharyna. Słowem, był to sejmik zerwany przez szlachtę polską, bo też się i rozeszli po większej części. Wszystkich to obeszło, niezgoda bowiem w okolicznościach, w których jesteśmy, jest zabójczą. Miał być pojedynek poczciwego Polaka Gordaszewskiego z panem Bułharynem..." I na dalszych kartach Dziennika: "Dzień wśród niespokojności i nudów największych przepędziłem z Berensdorffem i Malczewskim* (* Antoni Berensdorff w powstaniu podporucznik 1. pułku strzelców pieszych, Józef Malczewski w powstaniu kapitan I. pułku piech. lin. Obaj młodzi oficerowie byli bliskimi przyjaciółmi autora Dziennika.) na bilardzie lub gdzie indziej, nie mogąc nigdzie miejsca znaleźć!..." "Jako w niedzielę, chodziliśmy znowu do strzelnicy, gdzie ja zbiłem osóbkę gipsową, służącą za cel strzelających. Resztę dnia najnudniej spędziliśmy..." "Źle, do miliona diabłów. Pieniędzy ani jednego sous. Wypiłoby się szklankę wina przy tym nędznym obiedzie. Nie masz. Nie można. Tytuniu nie nazbiera się, więc niedopalone cygara kraje się i pół fajki wystarcza na cały dzień. I grać, i czytać się nie chce, bo głodno, bo nudno niezmiernie. Od Honoratki* (* Polscy wygnańcy starali się na wszelkie sposoby upodobnić Besan‡on do Warszawy: jedna z tamtejszych kawiarni została ochrzczona "Honoratką", druga "Marysią"; bezansoński park publiczny nazwano "Ogrodem Krasińskich", plac musztry i jazdy konnej francuskiego garnizonu "Foxalem".) wypędzili naszego brata, bo z nich któryś powiedział, że ma być rewolucja, więc wieczorem trzeba było w stancji siedzieć..." "Przyjechało dwóch z Avignonu dla komunikacji z nami. Nasza banda, pięciu nas, poszliśmy do młyna, stamtąd na Foxal, gdzie mustra wojska francuskiego, wreszcie smutni siedzimy w stancji w pięciu. Antoni kazał przynieść dwóch butelek wina, bo na niego z supełków wypadło. A cóż robić z biedy? Na pierwszego oddamy. Co tam, jutro mogę umrzeć. Wszyscy więc siedzimy koło kominka i popijamy. Wieczór Kajszewski zabrał mnie do siebie. Poczciwy człowiek, dał tytuniu na kilka fajek..." "Kupiłem sobie kapelusz za 10 franków. Byliśmy z Białowiejskim* (* Celestyn Białowiejski były major armii powstańczej.) u krawca, zanosząc surdut Malczewskiego. Kupowałem krepę czarną... na jutrzejszą uroczystość. Wieczorem z Malczewskim poszedłem po gramatyki, lecz niezmiernie drogie, po 10 franków sztuka, daliśmy pokój. Byliśmy i w drugim sklepie, lecz co za głupstwo chcieć za przeczytanie jednej stronicy 5 franków". "Obchód pogrzebowy poległych braci bezbronnych w Prusiech. Żadnych mów nie miano, zresztą było wszystko b. porządnie. Po skończonej ceremonii wszyscy smutni i zamyśleni, dużo kobiet płakało. Sierawski stary (generał) nie mógł się wstrzymać, poszedł z płaczem za ołtarz, ledwie go Mierosławski* (* W "zakładzie" besansońskim przebywało dwóch Mierosławskich: Hipolit były kapitan armii powstańczej oraz osiemnastoletni Ludwik z powstania podporucznik, późniejszy wódz naczelny powstańców poznańskich z roku 1848.) uspokoił. Po południu byłem w kąpieli..." "Na czytaniu i włóczeniu się cały dzień, z kąta w kąt przepędziłem, zawsze w największych nudach, zawsze w niedostatku i biedzie, głodno najczęściej, bo chociaż 30 franków za obiad i kolację bez wina, zawsze jednak wielka próżnia w żołądku zostaje..." "Święto uroczyste Polaków. Msza w kościele św. Pawła czy Jakuba około Foxalu. Każden z nas prawie wścieka się ze złości, że na Trzeciego Maja bez grosza jest. Jeden Białowiejski, co 1 /2 kwarty koniaku wypił, kupił tabaki i tytuniu na cały dzień i poszedł do bronetki. Wieczorem jednak lubo przypadkiem odcelebrowałem Trzeciego Maja. U Żaby (Hieronima, byłego kapitana 10. pułku ułanów, byłego adiutanta gen. Giełguda - M.B.) zebrało się kilkunastu kolegów, tercet, kwartet muzykalny, lecz octavet szklankowy. Wino grzane z kotła wiszącego na łańcuchu w kominku, wpadając w ustawione szklanki na stole, przy których "Warszawianka", Marseillaise, Vive la liberte, Vivent les Fran‡ais, Es leben die Polen, Hoch, na wszystkie strony ulic rozlegało się,12 była, kiedym wrócił do kwatery..." "Z rana odebrałem na poczcie list tak od dawna pożądany, z Polski, od matki. Któżby potrafił radość moją opisać, jakiej doświadczałem? Poszedłem do Jasia, gdzie go czytałem. Tadeuszowi pokazałem także ten list obejmujący tyle wiadomości wszystkich nas interesujące. I łzy, i smutek, i nadzieje na przemian w sercach naszych panowały. O dwunastej poszedłem grać kwartet, po czym zacząłem pisać do mamy. Wieczorem byłem u Żaby na kwartecie i na winie grzanym. Było to dokończenie zgody między nim i jego współmieszkańcem. Powracając o jedenastej w nocy między kamiennymi gmachami na ulicy, powtarzało echo piosenki wesołe Polaków, które przy cichości panującej już wszędzie dobrze się odbijały o uszy Francuzów snujących się po ulicach i Francuzek siedzących w oknach. Dobrze jednak, że nie rozumiały, bo by nie były może tak szczodre w okazywaniu nam swojej przychylności. Śpiewaliśmy bowiem zwyczajnego naszego mazura: >>Będą po nas Niemki szlochać i Francuzki toże, ale Polak jedną kochać i to Polkę może...<<" "Piszę list do mamy. Przed wieczorem przyniósł Żaba swój do mnie w zamiarze odesłania go z moim. W południe byliśmy u ogrodnika, gdzie pomarańczowych przeszło sto sztuk drzewa piękny widok robiły. Z Berensdorffem przed wieczorem poszedłem do krawca Dąbrowskiego, skąd nie odebrawszy kamizelki poszedłem na pocztę. Ucałowałem list..., oddając go do la boite (skrzynki pocztowej - M.B.). Kontent byłem, że pomimo tak wielkiego niedostatku nie pisałem nic o pieniądzach. Wieczorem poszedłem do Laury..." "Dzień błogosławiony, żołd bowiem odbieramy, 84 franki. Najpierwsza rzecz długi opłacić. Merotowa (właścicielka jadłodajni i lokalu, gdzie stołował się i mieszkał autor dziennika - M.B.) wzięła większą połowę, zostało 17 franków, bo szczęściem, jak się potem okazało, pożyczyłem Roszkiewiczowi 5 franków u Honoratki na kawę. Z tymi tedy 17 frankami diabli mnie zanieśli do Humnickiego. Przeczuwałem końce egzystencji takowych, uniosłem się chętką, przegrałem co do grosza w faraona i znowu więc cały miesiąc ani sous w kieszeni nie będzie... Cierpieć i bez końca cierpieć, oto przeznaczenie, oto szczęście, którego mi w moim młodym wieku wolno używać..." "Antoni Proszkowski (były kapitan 1. pułku strzelców pieszych - M.B.) do pojedynku się zabiera [...] Z rana z Antonim do Żaby po pistolety, potem do Szlezingera po lepsze. Idziemy próbować je około dwunastej. Cóż to za nieznośne gorąco. Około siódmej do Loży poszedłem. Bonjour (Francuz z Besan‡on, wprowadzał autora dziennika do miejscowej loży masońskiej - M.B.) święcie przyrzeka mi przyjęcie mnie. Spacer w Ogrodzie Krasińskich. Antoni B. i Józef przyjmowani są dzisiaj do Loży..." "Od godziny siódmej do trzeciej piliśmy na dole. Dlaczego? Berkowicza* (* Józef Berkowicz, w powstaniu major 2. pułku ułanów, syn sławnego pułkownika Berka Joselewicza, niedoszły organizator powstańczego legionu żydowskiego.) złapaliśmy, musiał fundować. Był tam i Rakelli*, (* Feliks Raquelier, były kapitan armii powstańczej.) lecz niestety szklanka mu się przewróciła, oblał mnie zupełnie. Wieczorem siedziałem przy piwie. Berek przychodzi w całej paradzie z obiadu dobrze podkuty. Naszczękał pałaszem i poszedł przecież..." "Wszystko zwyczajnym trybem. Paszkowscy odebrali wiadomość o śmierci ojca swego. Smutek ogarnął i mnie, któż bowiem może mnie zaręczyć, że i ja straty mieć podobnej nie będę. Ach, Matko moja! Czy ja cię widzieć jeszcze będę? Cierpiąc więc całe życie swoje, człowiek pomału zostaje pozbawionym z wszystkiego, czym go prawa natury łącząc, przywiązują na tym świecie. Widzi człowiek i swój grób zbliżający się i bardziej obojętnym się staje na rozkosze świata tego. Dlaczegóżby z ochotą nie chciał zginąć na placu boju z przekonaniem, że walczył dla szczęścia następnych pokoleń? Tak jest, wojny za wolność Polski, oto wszystko, co mi zostaje najdroższego na tym świecie..." "Ciągle smutny, ciągle zadumany nad ówczesnym stanem rzeczy, nad niezgodami i chęcią dogryzania jeden drugiemu, zresztą nad tylą wypadkami, które sławy nam nie przynoszą i nad nudną desperacją z nieczynności pochodzącą, a która mnie do tego stopnia dokuczyła, że rodzaj spazmów cierpieć zaczynam. Zadumany, lubo nie po raz pierwszy, szukając miejsca odludnego zawsze, gdzie bym mógł wiatry ganiać w swoich przechadzkach, uznałem, że niepodobieństwem jest, żebym w takiej bezczynności trwał dłużej. Postanowiłem w moim umyśle porzucić Francją i do czasu wojny odbyć wojaż pieszy po Szwajcarii i Włoszech, lecz to zamki na lodzie..." "Bębnienia i trąbienia wojska uwiadomiły mnie, że dziś niedziela, bo z innych względów nie wiedziałbym o tym. Wieczór szturm do Cytadeli. Rafaczyński (Jan Kanty, były kapitan 2. pułku krakusów, a więc kolega pułkowy Zwierkowskiego - M.B.) dowodził, ja wziąłem dwie baryłki pod swoim dowództwem. Bój był krwawy, lecz Polacy nigdy nie zwyciężeni. Smutny był widok patrzeć na rozlewającą się krew (bo już w szklanki nie mogli prosto nalewać wina czerwonego), szczęściem, że trupem nikt nie padł i jeden skutek raźny trochę został. Wracając koło kwatery Fijałkowskiego, wuj chciał pięciu zabić Francuzów. Była dwunasta blisko, kiedym do domu wrócił..." "O piątej byłem na naszym obiedzie, któren dla posła Zwierkowskiego dawaliśmy. Jeść i pić było co niemiara. Wziąłem nawet butelkę wina i owoców pełne kieszenie do stancji. Poszedłem do Karoliny, dałem jej bonbon (cukierek) [...] pieściłem się z nią długo, lecz niech ją diabli wezmą. Człowiek co innego robi, o czym innym myśli. Już i to nie bawi mnie. Puginał mi dajcie w ręce, a zobaczycie jak się rozśmieję..." Ostatni z przytoczonych zapisków kapitana Szymona Konarskiego pochodzi z 9 września 1832 roku. Wygląda więc na to, że wspomniany tam bankiet był wydany na pożegnanie Zwierkowskiego. Bo skądinąd wiadomo, że emisariusz paryski znajdował się już w Besan‡on w połowie sierpnia 1832 r. Świadczą o tym nadesłane do Besan‡on listy Joachima Lelewela. Pierwszy z nich nosi datę 17 sierpnia 1832. "Co do sprawy komitetowej - pisał Lelewel do swego wysłannika - nie potrzebujesz żadnych objaśnień, bo interes znasz najlepiej, a będąc członkiem Komitetu istniejącego pewnie z każdym z nas czujesz jednostajnie i umiesz ocenić stanowisko swoje... Wdzięczny byłbym, żeby mię kto uwolnił od tych posług publicznych, do których popchnięty zostałem. Byłbym skończony i zaspokojony, choćby snem wiecznym. Pozdrowienia i służby". Drugi list Lelewela do Besan‡on pisany był 26 sierpnia 1832. Lelewel informował Zwierkowskiego o potrzebie uzupełniających wyborów do Komitetu Narodowego Polskiego i o konieczności uregulowania stosunku między radami zakładów, a Ogółem paryskim. Skarżył się na ciągłe waśnie emigrantów: "Z łoża choroby piszę niniejszy (list) do ciebie... Stary Hube (Michał, referendarz, były przewodniczący Komitetu Rozpoznawczego - M.B.) na ciebie i na mnie zagniewany, nie chce bywać na sesjach, utrzymując, że my się zmówili i w imieniu Komitetu działamy bez wiedzy Komitetu, i jego nie uwiadomiwszy... Komitet meteński na nasze ręce dla naszych na >>Saumon<<, do wyspy Aix przybyłych* (* "Saumon" to po francusku łosoś. Lelewel przetłumaczył na francuski nazwę statku, która w niemieckim oryginale brzmiała "Lachs". Był to ten sam gdański statek, który mając na pokładzie 450 polskich żołnierzy z Prus, uniknął przymusowego rejsu do Algieru tylko dzięki przytomności umysłu podpułkownika Roślakowskiego i zdecydowanej postawie innych Polaków.) przesyła 1.000 fr., ale razem Dornez (adwokat z Metz, sekretarz tamtejszego Komitetu Francusko-Polskiego - M.B.) pyta o te fundusze, które z sobą miałeś. Chciałby mieć notice (krótkie sprawozdanie) o nich; jak obrócone zostały dla zdania rachunku. Jeśli więc w ten moment nie możesz dowodnie rozrachować się mu, chciej przynajmniej do niego napisać i objaśnić go o tym, a co mu napiszesz, to i nam zakomunikować raczysz. Polecam się wzajem sercu". W trzecim i ostatnim liście do Besan‡on Lelewel donosił Zwierkowskiemu, że na zebraniu Ogółu paryskiego nie udało się ustalić zasad wyborów do nowego komitetu, wobec czego wybrano specjalną komisję dla zbadania projektów nadesłanych przez zakłady i wygotowania opinii w tym względzie. List miał charakter poufny: "Krótko do ciebie piszę nie dla pokazywania ludziom. Co będziesz sądził, to powiesz im [...] Był w tych dniach w Paryżu z (zakładu) Salins Franciszek Morawski (ów krawiec-kapitan z Towarzystwa Patriotycznego - M.B.), ze mną się (nie) widział, skierował się do demokracji - on, Dwernicki i Zalewski ppłk.* (* Generał Dwernicki liczył na poparcie radykalnego Towarzystwa Demokratycznego zapewne dlatego, że naczelni działacze tej partii: T. Krępowiecki i ksiądz K.A. Pułaski byli jego dawnymi podwładnymi z wojny powstańczej.) Źle zrobił Morawski, że się ze mną nie widział, zgrom go za to, jeśli go ujrzysz, i zreflektuj. Miałbym mu do zakomunikowania jakie myśli, możeby mu się przydały. Jeśli oni są ze mnie niekontenci, bo wątpię aby zażaleni byli, to niech powiedzą. Masz na małym papierku dużo do myślenia. Nie wiem dotąd nic, czy cię listy dochodzą. Służby swe ofiaruję. Chciałbym leżeć i chorować, nie mam czasu". Te trzy listy, pisane do Zwierkowskiego podczas jego pobytu w Besan‡on, mogą posłużyć za przykład owej "niepewności w działaniu", którą tak często wytykali Lelewelowi bracia Mochnaccy. Z jednej strony mogłoby się zdawać, że "profesor rewolucyi" nie marzył o niczym innym, jak tylko o uwolnieniu się od wszelkich obowiązków komitetowych, z drugiej wyczuwa się w tych listach ogromne zaangażowanie osobiste w sprawy komitetu i chęć uchronienia za wszelką cenę jego egzystencji przed zamachami z różnych stron. Chyba i Zwierkowskiemu nie udało się właściwie odczytać intencji mocodawcy, bo poszedł własną drogą, za co został później surowo skarcony. Pierwsze rozeznanie w Besan‡on i rozmowy z obecnymi tam delegatami z innych zakładów uświadomiły gościowi z Paryża, że komitetu Lelewelowskiego, osłabionego secesją Towarzystwa Demokratycznego, utrzymać się nie da. Prominenci różnych odłamów emigracyjnych (generałowie, konserwatyści, kaliszanie) burzyli się przeciwko przywłaszczeniu sobie przez lelewelistów wyłącznego prawa do przemawiania w imieniu całej emigracji; rady prowincjonalnych zakładów nie chciały się podporządkować komitetowi wybranemu przez samych tylko "paryżan"; masy emigranckie pragnęły pojednania się całego "tułactwa" i wyboru jednej powszechnie szanowanej reprezentacji. Symbolem, obiecującym tę upragnioną jedność, stał się na krótko dla wszystkich popularny generał Józef Dwernicki, co to - jak głosiła piosenka "na przedzie na Moskala sam jedzie". Narady w Besan‡on nad składem osobowym nowego komitetu ciągnęły się przez cały sierpień. Rzecz była dyskutowana i została ostatecznie uzgodniona w szczupłym gronie pełnomocników rad kilku zakładów. Gadon podaje, że w rozmowach uczestniczyli delegaci z Avignon i Lunel: Wincenty Skowroński (były kapitan 3. pułku strz. piesz.) i Gaspar Tochman (były major gwardii ruchomej); delegaci z Besan‡on i Lons-le-Saunier: Franciszek Gordaszewski (były kapitan 2. pułku piech. lin.) i Józef Mejzner (były kapitan 9. pułku piech. lin.); delegat z Salins: Józef Zabłocki (były podporucznik 4. pułku piech. lin.) oraz zaproszony z głosem doradczym Walenty Zwierkowski, wiceprezes Komitetu Narodowego Polskiego, a więc razem zaledwie sześć osób. Tę okoliczność przede wszystkim zaatakuje później Lelewel, bo przecież głównym zarzutem wysuwanym przeciwko komitetowi Lelewelowskiemu było to, że wybrała go za mała liczba wyborców. Wybór nowego prezesa władzy emigracyjnej nie nastręczał trudności: wszyscy delegaci opowiedzieli się zgodnie za generałem Dwernickim. Kłopoty zaczęły się przy wyborze wiceprezesa. Wysunięta przez zakład w Besan‡on kandydatura Joachima Lelewela nie przeszła wskutek sprzeciwu przedstawiciela rady z Avignon, gdzie przewagę mieli konserwatyści (nie darmo Lelewel w listach do Zwierkowskiego uskarżał się na kapitana Skowrońskiego - M.B.). Potem przedstawiciele rady w Besan‡on utrącili wysuniętą przez Avignon kandydaturę Czartoryskiego (książę przenosił się właśnie wtedy z Anglii na stały pobyt do Paryża), oskarżywszy go, że w swoich zabiegach dyplomatycznych w Londynie stawiał sobie za cel jedynie odzyskanie Królestwa Kongresowego, co dla mieszkańców innych ziem dawnej Rzeczypospolitej, licznie reprezentowanych we wszystkich zakładach, musiało być rzeczywiście ciężkim kamieniem obrazy. Ale księcia również nie chciano obrazić. Nawet najbardziej zacietrzewieni przeciwnicy jego polityki szanowali patriotyzm i bezinteresowność tego wielkiego pana, który rzuciwszy carowi na pożarcie swoje "państwo pułaskie" pośpieszył na pierwsze wezwanie ojczyzny i służył jej według swego najlepszego rozumienia do ostatniej chwili powstania, a teraz - zdany jak inni na wygnańczą poniewierkę - nie oszczędzając sił, czasu i pieniędzy - wykorzystywał swe rozległe stosunki międzynarodowe na to, by możnym tego świata nie pozwolić ani na chwilę zapomnieć o losach nieszczęsnego Królestwa Polskiego. Dla ułagodzenia księcia wysłano do niego ceremonialny adres, podpisany przez przewodniczących rad wszystkich zakładów i tłumaczący, że na liście kandydatów do nowego komitetu nie umieszczono go jedynie dlatego, żeby mu nie zakłócać jego ważnej dla Polski działalności dyplomatycznej. - "Pominięcia [...] ciebie, Książę, nie jest powodem - pisano w liście - ani nieszlachetna obojętność tułactwa, ani podejrzliwa nieufność nasza ale raczej konieczna obecność twoja w tem miejscu, kędy cię żaden z ziomków naszych zastąpić nie zdoła. Głębokie znawstwo dyplomatycznych operacyj, rozległe stosunki gabinetowe, tylko w twoich, Książę, rękach się znajdują. Ciebie więc Tułactwo nasze prawie jednomyślnie zaprasza, abyś na tej drodze wobec władców Europy, upominał się o życie wolnej, całej, niepodległej ojczyzny naszej". - Nie przewidziano, że Czartoryski uzna ten list za formalne upoważnienie do działań politycznych w imieniu całej emigracji, z czego wynikną dalsze komplikacje. Na razie spór o wiceprezesa zażegnano postanowieniem, że nowy komitet, po uformowaniu się, sam go sobie obierze. 29 sierpnia 1832 r. sześciu delegatów podpisało w Besan‡on akt ustanawiający nową reprezentację wychodźstwa pod nazwą "Komitet Narodowy Polski i Ziem Zabranych". Skład nowego komitetu miał być następujący: prezes - generał Józef Dwernicki, członkowie: wojewoda generał hrabia Ludwik Michał Pac, wojewoda generał Antoni hrabia Ostrowski, generał Julian Sierawski, poseł Joachim Lelewel, deputowany Walenty Zwierkowski, naczelnik powstania żmudzkiego Ezechiel Staniewicz, poseł Jan Ledóchowski, poseł Stanisław Worcell, poseł Aleksander Jełowicki, referendarz stanu Michał Hube oraz ewentualny zastępca, gdyby którykolwiek z członków nie przyjął wyboru - Andrzej Plichta, były sekretarz Rządu Narodowego. Zwierkowski musiał się czuć trochę nieswojo podczas tych wyborów, zważywszy, że przyjechał do Besan‡on głównie po to, aby umocnić pozycję komitetu Lelewelowskiego i zjednać mu nowych stronników. Ale panu Walentemu, jak to pokaże jego późniejsza działalność, naprawdę zależało na zjednoczeniu wszystkich patriotycznych sił emigracji, a poza tym pewnie uważał, że nowy komitet, wybrany przy jego doradczym poparciu, składał się z samych ludzi wartościowych i dobrej woli, z którymi zarówno on, jak Lelewel mogli współpracować bez szkody dla swoich przekonań politycznych. Mimo to jakoś dziwnie mu się nie śpieszyło z pisaniem o tym wszystkim do swojego mistrza i przyjaciela; z dostępnej dokumentacji jasno wynika, że z Besan‡on Lelewel żadnej poczty od niego nie odebrał. I dobrze zrobił Zwierkowski, że się z listem nie śpieszył, bo rzecz była jeszcze nie skończona. Na akcie stanowiącym nowy komitet zabrakło podpisu zakładu w Bourges, który nie przysłał do Besan‡on swego pełnomocnika. O pominięciu Bourges w tak ważnej sprawie nie mogło być mowy, gdyż był to, obok Awinionu, zakład najliczniejszy, grupujący ponad 1100 oficerów i szeregowych. Niewiele myśląc, szczupłe grono elektorów postanowiło wybrać się do Bourges osobiście, aby tym skuteczniej zaagitować kolegów do swoich propozycji. Ale czekało ich rozczarowanie. W radzie zakładu w Bourges największe wpływy miała partia kaliska. "Burżanie" oświadczyli, że udzielą swego poparcia nowemu komitetowi pod dwoma warunkami: jeżeli jego "wyzywająca" nazwa (chodziło o te "ziemie zabrane") ulegnie zmianie na spokojniejszą: "Komitet Narodowy Emigracji Polskiej" oraz jeżeli w skład nowej władzy wejdą dodatkowo trzej kandydaci zakładu w Bourges: generał Jan Nepomucen Umiński, poseł Teodor Morawski i deputowany Franciszek Wołowski. Po wysłuchaniu tego wniosku, Zwierkowski musiał się poczuć jak w pułapce. Dopuszczenie do nowego komitetu trzech sztandarowych Kaliszan było zbyt wielkim ryzykiem, aby mógł je podjąć bez porozumienia się z Paryżem; dopiero wtedy, w Bourges, zdecydował się na wysłanie pierwszego listu do Lelewela. "Cóż więc teraz robić? - pytał strapiony swego mocodawcy. - Mniemam, że Dwernicki z Umińskim się nie zgodzą. Tochman jedzie naprzód do Besan‡onu, lecz ja tam piszę, żeby Rada nie śpieszyła się z podpisami; dalej pojadę gdzie wypadnie. Jeżeli ten Komitet nie dojdzie do skutku, zostanie in statu guo (w stanie dotychczasowym). Od podpisu większości Rad także wiele zależy, o to ja tu pracować będę. Nadto gdyby wielu członków po Zakładach protestowało się, możeby skutek mieć mogła taki, żeby się zerwało. Na tem jednak wiele zależy; aby prędko po Zakładach rozpisać, ułożywszy protestacyę krótką przeciw wielości i niejednokolorowości członków, aby takową masy podpisały, jako też przeciwko działaniu delegowanych w Bourges, Ledóchowski mówił, że z T. Morawskim nie chce kolegować; na niego Zaliwskiego nasadź. Worcell niech orzech zgryzie, Sierawski też samo. Dwernicki i Antoni Ostrowski niech dowiodą, że nieukontentowanie, które oświadczali... jest realne. Teraz działać lub nigdy, jeżeli nie chcecie, żeby było bardzo źle; bo należeć do tego składu nie dobrze, ale lepiej niżeli zostawić ich samych, bo to bardzo źle. Całuję Cię serdecznie". Prezes Komitetu Narodowego Polskiego nie ukrywał gniewu na nie dość przemyślane poczynania swego wysłannika. "Co do komitetu, który się buduje, toś się zanadto zaangażował - wyrzucał Zwierkowskiemu w liście z 19 września. - Mają ci to za złe najwięcej Komitet ten admirujący i wiele sobie po nim obiecujący. Można było wpływać prywatnie, a ty przyjacielu wziąłeś to zbyt gorąco, otwarcie, urzędownie (chodziło zapewne o podpisy Zwierkowskiego na protokołach zebrań elektorskich - M.B.). Wszakże to skandal, aby się masy, zakłady i same rady głosowania wyrzekły, aby wpływać na wyzucie ich z prawa głosowania..." - Dalej pisał Lelewel Zwierkowskiemu o radości, z jaką witali zapowiedź nowego komitetu arystokraci i półśrodkowcy na zebraniach towarzyskich u Czartoryskiego i u posła Wołowskiego: "Nieproszony, niby z przypadku i z interesami wpadłem tam na zwiady. Nie, przyjacielu, nie, nie siądę ja w tym, co teraz w spisku z innymi kartujesz. Ledóchowski krzyczy, że już wszystko stracone, że brudna arystokracja już wszystkie stanowiska zajęła i trzyma mocno, że tworzenie tego Komitetu jest maską, bo tą drogą, co budują przez pełnomocników, łatwo jednym pióra pociągnięciem osoby odmienią, swego dopadną, osiodłają. Głosowanie mas, głosowanie jedno z tej toni wydźwignie. Rób to przynajmniej, aby ten nowy Komitet był prowizoryczny i najgłówniejszy miał obowiązek, aby w przeciągu niedłużej jak miesiąca zadysponował nowe elekcje na zasadzie, że każdy tułacz głosuje, że w przeciągu najdalej miesięcy dwóch od czasu jak taki komitet zasiądzie, elekcje uskutecznione być muszą i on takiemu ustąpi niezwłocznie..." Zwierkowski poniewczasie zrozumiał (wynika to jasno z jego listu), że kładąc swój podpis na protokołach wyborczych nowego komitetu, wziął udział w obaleniu dominacji grupy politycznej, do której sam należał. Był też pełen poczucia winy. Ale z pewnymi sformułowaniami przyjaciela i mistrza zgodzić się nie chciał. - "Wyrazy twe mocno mnie zmartwiły - pisał z Bourges pod datą 23 września - jakże możesz mówić, że ja kartuję to, co ty najgorszym uważasz. Mylisz się! Wiesz, że nigdy zmienić się nie mogę". O te wybory przyjaciele pokłócili się ze sobą nie na żarty. Zwierkowski zrobił potem wszystko, żeby swój błąd okupić. W miesiąc później, 22 października 1832 r., na zebraniu konstytucyjnym Komitetu Narodowego Emigracji Polskiej, odbytym w paryskim mieszkaniu generała Dwernickiego, złożył oficjalnie rezygnację z udziału w nowym komitecie. Lelewel to samo uczynił listownie*. (* W liście rezygnującym Lelewel pisał: "Sposób wyborów, odbytych przez Zakłady, przeciwny jest memu przekonaniu. Niektórzy delegowani Rad znieważyli Ogół paryski i mój komitet. To powód dostateczny do odmowy!") Poza nimi dwoma wycofali się z komitetu: generał Ludwik Michał Pac (z przyczyn zdrowotnych)* (* Były szwoleżer generał Pac, również listownie tłumaczył, że "skołatane zdrowie, odnawiające się rany i coraz bardziej ku jesieni dokuczające bóle artretyczne" nie pozwalają mu należeć do komitetu.) i wojewoda Antoni Ostrowski (z powodu oddania się całkowicie sprawom sejmowym). W rezultacie skład nowego komitetu ukształtował się następująco: prezes - generał Dwernicki, członkowie: generał Umiński, generał Sierawski, Teodor Morawski deputowany kaliski, Jan Ledóchowski poseł jędrzejowski* (* Jan Ledóchowski, pomimo swoich uprzednich zastrzeżeń, w komitecie Dwernickiego na razie pozostał. Ale w cztery miesiące później i on zgłosił rezygnację, motywując ją tym, że nie może zasiadać razem z Teodorem Morawskim, który "zerwał komplet w sejmie") Franciszek Wołowski deputowany warszawski, Andrzej Plichta radca stanu, Aleksander Jełowicki poseł hajsyński, Michał Hube referendarz stanu (obrażony na komitet Lelewelowski); sekretarz komitetu: Amancjusz Żarczyński poseł winnicki (ten sam, który w czerwcu 1831 r. działając w najlepszej wierze, doprowadził do oskarżenia o zdradę generała Antoniego Jankowskiego). Przewagę w komitecie Dwernickiego zdobyli "półśrodkowcy", tak bardzo nie lubiani przez dawnych członków Towarzystwa Patriotycznego. Na marne poszedł trud braci Mochnackich: sytuacja powracała do stanu rzeczy z pierwszych dni emigracji. Komitet Lelewelowski odwołał się do opinii mas emigranckich. Wzmocniony podpisami napływającymi ze wszystkich zakładów, nie poddał się komitetowi Dwernickiego i nie ustąpił mu miejsca. Od tej chwili emigracja mieć będzie dwa komitety narodowe i dwie zwalczające się reprezentacje. Nie potrwa to zresztą długo. Niesmak po niezbyt fortunnym udziale w wyborach nowego komitetu nie był jedynym wrażeniem, jakie Walenty Zwierkowski wywiózł z pierwszego, blisko miesięcznego pobytu w Besan‡on. Innych doznań, kto wie czy nie ważniejszych, dostarczyły mu osobiste zetknięcia z mieszkańcami obozu. Z materiałów pamiętnikarskich wynika, że wizyta Zwierkowskiego była doniosłym wydarzeniem w życiu zakładu Besan‡on. Młodzi majorzy, kapitanowie i porucznicy - do imentu znudzeni i umęczeni beznadziejnym bytowaniem w zakładzie, stęsknieni za rodzinami i ojczyzną, spragnieni wojny o wolność Polski, prowadzonej na ziemiach polskich - garnęli się do emisariusza komitetu paryskiego, który w swoich odezwach konieczność takiej wojny uznawał i zapowiadał jej bliskość. Najgoręcej witali Zwierkowskiego jako zbawcę dawni uczniowie i wierni stronnicy Lelewela, akademicy z Uniwersytetu Wileńskiego, których było w Besan‡on przeszło 70, i którym żyło się gorzej niż innym, bo poza normalnymi dolegliwościami życia zakładowego znosić jeszcze musieli szykany ze strony konstantynowskich oficerów i podoficerów ("patrontaszy"), traktujących ich jak uprzykrzonych cywilów, oraz bolesne żarty "koroniarzy", wyśmiewających ich wileński sposób mówienia i nieudane powstanie na Litwie ("Powstawszy - położywszy się")*. (* Zapis o akademikach wileńskich z kroniki zakładu Besan‡on zostawionej przez L. Gadona: "Młodzież litewska, akademicy wileńscy, podchorążowie, bez stopni oficerskich, znajdują się w najsmutniejszem położeniu. Koroniarze ich drażnią. Zrozpaczeni myślą już o udaniu się do Ameryki. Zakładające się tu Towarzystwo Litewskie z majorem Bułharynem na czele, przyczynia się do podniecania nieporozumień...") Komunikował się też ze Zwierkowskim dwudziestoczteroletni kapitan Szymon Konarski, autor przytaczanego wyżej Dziennika bezansońskiego. Potwierdzenie tego można znaleźć w świeżo wydanej biografii Konarskiego, pióra Aliny Barszczewskiej. - "Podczas tego pierwszego pobytu Zwierkowskiego w obozie - pisze Barszczewska - Konarski kilkakroć prowadził z nim dłuższe rozmowy. Pod koniec września wprawiły go one w stan szczęśliwości, a nawet euforii. Zapewne w trakcie spotkań wypowiadano ważkie słowa i podejmowano konkretne decyzje, skoro 24 września 1832 r. Konarski zanotował znamienny, uroczysty passus: >>Droga Matko! Jeśli kiedy czytać to będziesz, wiedz, że kontent jestem z siebie. Jeślim postępował drogą prawą i drogą honoru, dziś mam wynagrodzenie..."<< Barszczewska dorozumiewa się, że w rezultacie rozmów ze Zwierkowskim, Konarski zajął się jakąś bliżej nieokreśloną działalnością konspiracyjną: "Cały wysiłek skierował wówczas na gromadzenie funduszów niezbędnych do działań konspiracyjnych. Ponieważ nie miał żadnych - prócz żołdu - źródeł gotówki, postanowił zacisnąć pasa"*... (* Oszczędzanie z "żołdu" wymagało niemałych wyrzeczeń. "Wprawdzie 53 franki i 65 centimów, które pobierałem miesięcznie jako b. podporucznik wojska polskiego wystarczały na mieszkanie, wikt i opranie - wspomina Jan Bartkowski, pensjonariusz zakładu w Bourges - ale nie zostawało mi zgoła nic na odnowienie odzieży i bielizny. Całe ubranie moje składało się z ciemnozielonej, baranami podszytej bekieszy, jednej pary spodni, trzech koszul i trzech par skarpetek. Wszystko to było bardzo podszarzane, szczególnie spodnie, które się literalnie rozpadały. Musiałem je też sam co kilka dni cerować i obrębiać u dołu. Skutkiem tego skracały się coraz bardziej i w końcu były mi sięgnęły tylko do łydek, gdybym za każdym obrębieniem nie przedłużał szelek. Aby zaś nie pokazać, że mi dochodziły do kroku, musiałem ciągle być zapiętym w mej futrzanej bekieszy, nawet wśród nastających już upałów miesiąca maja".) Od października żył jak eremita: "...raz na dzień o pierwszej obiad za 18 franków (miesięcznie) jadam, rano kawałek chleba koszarnego, któren sobie kupuję, jest moim śniadaniem, wieczór szklanka wody i chleb stanowi kolację - pisał. - Miło jest cierpieć dla tak ważnych przyczyn i dla takiego celu". Zmienił się także tryb zajęć młodego kapitana: zamiast popijaw u kolegów - ciągłe ślęczenie w domu nad książkami i mapami, zamiast miłosnych liścików do wesołych dziewcząt bezansońskich - przygotowywanie sekretnych pism i odezw, kopiowanych "maczkiem na małych karteluszkach". Spotkanie z młodymi oficerami bezansońskimi miało znaczące skutki także dla samego Zwierkowskiego. Skutkiem chyba najważniejszym było to, że wysłannik komitetu paryskiego właśnie w Besan‡on związał się był organizacyjnie z ruchem karbonariuszy, czyli węglarzy. - "Muszę Ci jednak przede wszystkim napisać - przyznawał się do tego w kilkanaście miesięcy później Lelewelowi - jak upadłem i co mnie spowodowało do wejścia do Węglarstwa... Przyjechawszy do Bezansonu, gdy radzono o naszym Komitecie wiedziałem, że główne osoby są Węglarze (wysoko postawionym Węglarzem był m. in. płk Ludwik Oborski, uwielbiany przez cały zakład, prezes rady bezansońskiej - M.B.) propozycyę przeto ich przyjąłem wstąpienia..." Charakterystyczne, że Zwierkowski przyznawał się Lelewelowi do swego "zasmolenia" (tak określano w gwarze emigracyjnej poddanie się wpływom węglarstwa) jak do czegoś wstydliwego. A przecież, jeżeli się wczytać w dokumentację historyczną owego czasu, to widzi się wyraźnie, że karbonaryzm mógł się wtedy wydawać jedyną siłą polityczną, na którą mieli prawo liczyć ci wszyscy patriotyczni emigranci polscy, którzy w odróżnieniu od księcia Adama Czartoryskiego nie wierzyli, że w odzyskaniu wolności i niepodległości dopomogą im koronowani gwaranci porządku ustanowionego przez kongres wiedeński*. (* Zwierkowski pisał do Lelewela już po nieudanej wyprawie Zaliwskiego, miał więc prawo myśleć o węglarstwie jak najgorzej.) "Karbonaryzm czyli węglarstwo powstało na początku XIX w. we Włoszech lub na pograniczu francusko-włoskim - wyjaśnia znawca tego zagadnienia, historyk Sławomir Kalembka. - Był to ruch lewicowy często nawiązujący do jakobinizmu, antynapoleoński, ale w formach zewnętrznych i strukturze organizacyjnej czerpiący wiele z masonerii. Młodzi uzbrojeni rewolucjoniści wędrujący małymi grupkami po Apeninach, upodobniali się do wypalaczy węgla drzewnego, czyli węglarzy, stąd też nazwa ruchu". W okresie napoleońskim węglarze zwalczali Napoleona. Po kongresie wiedeńskim zwrócili swe siły przeciwko Świętemu Przymierzu reakcyjnych monarchów. Węglarstwo rozpełzło się po całej Europie Zachodniej i Środkowej, sięgając siecią swych związków także do Polski. W literaturze europejskiej zadomowił się na stałe młody patriotyczny rewolucjonista, występujący na ogół w czarnej pelerynie, niekiedy w czarnej masce "Dobry Kuzyn" (tak nazywali się węglarze między sobą) - wróg despotyzmu, przyjaciel ludu, mściciel niezawinionych krzywd, sprawiedliwy opiekun nieszczęśliwych - słowem: prekursor telewizyjnego Zorro. Dziełem węglarstwa były rewolucje lat dwudziestych XIX wieku w krajach włoskich i Hiszpanii. Węglarze francuscy, którym przewodził początkowo generał Lafayette, przyczynili się do zwycięstwa Rewolucji Lipcowej i wyniesienia na tron króla-obywatela Ludwika Filipa. Niektórzy polscy historycy dopatrują się inspiracji węglarstwa także u podstaw powstania listopadowego*. (* Inspiracja węglarstwa mogła się jedynie odnosić do terminu wybuchu powstania, bo przyczyny powstania tkwiły głęboko w stosunkach społeczno-politycznych Królestwa Polskiego, co unaocznił wszystkim Sąd Sejmowy lat 1826-1829.) Wiadomo dziś już z całą pewnością, że wybitnym węglarzem był jeden z dwóch głównych bohaterów Nocy listopadowej Józef Zaliwski. Szerokie powiązania z węglarstwem miał - choć nigdy do niego formalnie nie należał - przyjaciel gen. Lafayette'a Joachim Lelewel. Po Rewolucji Lipcowej związek węglarski uległ w znacznym stopniu rozbiciu. Część węglarzy poszła na współpracę z monarchią lipcową, uwierzywszy w pierwszych momentach jej istnienia, że zostanie zrealizowana choć część ideałów, o które walczono. Rychło jednak nastąpiło rozczarowanie i opozycja przeszła ponownie do konspiracji, ożywiając partie republikańskie i różne tajne i półtajne stowarzyszenia. Legendarny współtwórca węglarstwa francuskiego, "naczelny konspirator Europy", Filip Buonarroti, powróciwszy z wygnania do Francji postawił sobie za cel takie zreformowanie węglarstwa, aby mogło swą konspiracją objąć całą Europę i przygotować europejską rewolucję, "jedyną i ostateczną", która obaliłaby trony i dokonała zasadniczych przemian społecznych. Przy tego rodzaju programie nie było niczym dziwnym, że najmniejszy nawet ślad podejrzenia o przynależność do węglarstwa powodował surowe kary, a policje wszystkich rządów pilnie tropiły członków tej niebezpiecznej dla tronów organizacji*. (* Informacje o węglarstwie i węglarzach czerpię przede wszystkim z cennej pracy Stefanii Sokołowskiej Młoda Polska. Z dziejów ugrupowań demokratycznych Wielkiej Emigracji [Ossolineum, 1972].) Przystępując jesienią 1832 roku do "porębu" (venty) węglarzy bezansońskich Walenty Zwierkowski musiał uroczyście przysiąc, że obok posłuszeństwa i zachowania tajemnicy (pewnie dlatego tak późno ujawnił swój udział w węglarstwie przed Lelewelem) będzie również "bronić słabego przeciw możnemu, nienawidzić tyranię, pracować dla szczęścia rodzaju ludzkiego bez przerwy i podług woli najwyższej władzy towarzystwa (węglarstwem rządził Najwyższy Namiot Świata pod wodzą Buonarrotiego, z siedzibą w Paryżu - M.B.), wyrzec się wszelkiej nienawiści religijnej i narodowej, wszystkich ludzi uważać za braci, jakiejkolwiek bądź religii, jakiegokolwiek byliby narodu, cnotę tylko i pożyteczne zdolności szacować. Dobrych Kuzynów zaś swoich kochać, wspierać i wspomagać". Składając tę węglarską przysięgę, "szwoleżer złej konduity" nie musiał sobie zadawać żadnego przymusu, gdyż zawarte w niej wymogi spełniał już od dawna w swej praktyce życiowej. Pierwszymi zaś Dobrymi Kuzynami, którym ślubował przyjaźń i posłuszeństwo byli, stojący na czele "porębu" bezansońskiego, dwaj dobrze mu znani uczestnicy listopadowego spisku podchorążych: Karol Bogumił Stolzman - w powstaniu podpułkownik artylerii, oraz Franciszek Gordaszewski - w powstaniu kapitan 2. pułku piech. lin. Wszystko przemawia za tym, że kontakty nawiązane przez deputowanego Zwierkowskiego podczas jego pobytu w Besan‡on, w sierpniu i wrześniu roku 1832, odegrały ważną rolę w historycznych wydarzeniach, które rozegrały się w kilka miesięcy później. Do Paryża wrócił pan Walenty dość jeszcze wcześnie na to, by mieć swój udział w ostatniej fazie działalności politycznej Komitetu Narodowego Polskiego. Pobudzony do żywszego działania przez powstanie komitetu Dwernickiego, komitet Lelewelowski jesienią roku 1832 ogłosił kilka ważnych publikacji propagandowych, które zasługują tu na wspomnienie choćby z tego względu, że w każdej z nich, bezpośrednio po podpisie Lelewela, widnieje podpis Zwierkowskiego. Wszystkie te akty można odnaleźć w Zdaniu sprawy Komitetu z lat 1831-1833. Leży przede mną egzemplarz tego niezwykłego wydawnictwa, odnaleziony i zakupiony przed kilkunastu laty na straganie paryskiego bukinisty. Niewielka bibulasta broszura, zapisana przez oszczędność najdrobniejszym drukiem, jaki był znany ówczesnej technice. Tytuł: Zdanie sprawy albo Całoroczne Trudy Komitetu Narodowego Polskiego Na Dniu 8 Grudnia 1931 r. We Francji Zawiązanego. I piękna rycina, dzieło zapewne Antoniego Oleszczyńskiego: polski orzeł i litewska Pogoń, krzyż i kotwica, symbol nadziei, i pięć chorągwi komitetów opiekuńczych z napisami: America, Gallia, Germania, Belgia, Hungaria. U dołu miejsce i data wydania: "Paryż. Drukarnia A. Pinard, przy Wybrzeżu Wolterowem, 15. 1831-1833". Nie było chyba w naszej historii drugiego wydawnictwa zagranicznego tak mocno i trwale związanego z polskością, jak owa paryska drukarnia Augusta Pinarda przy Quai Voltaire, pod numerem 15! Stamtąd wychodziły pierwsze edycje arcydzieł literackich polskiego romantyzmu, tam francuscy zecerzy, nie znający polskiego języka, składali, litera po literze, najważniejsze dokumenty polityczne Wielkiej Emigracji! W roku 1832 pan August Pinard już nie żył, drukarnię prowadziły jego trzy przystojne córki. Najmłodsza z nich i najładniejsza, imieniem Kora, kochała się podobno w Juliuszu Słowackim. Nad wyraz trudno było rycerskim Polakom nadużywać zaufania tych miłych życzliwych kobiet, a przecież życie niejednokrotnie ich do tego zmuszało. "Okropnym ciężarem" leżał Lelewelowi na sercu dług honorowy: 2000 franków, należne pannom Pinard za wydanie drukiem tego właśnie Zdania sprawy. Solennie tłumaczył się z tego długu na kartach broszury: "Drukował komitet dość liczne publikaty, które jedynie rozdawane były, i wcale nie mogły być celem spieniężenia. Drukował po trzykroć zdanie sprawy z czynności swojich w liczbie exemplarzy 2.000, z tych znaczna liczba przeszło 1.000 rozdaną została między ziomków [...] Zostaje exemplarzy 800 i te nie są w stanie pokryć nie tylko wszystkich na druk podjętych wydatków, ale na umorzenie pozostałego długu funduszu nawet na wypłacenie choć w części tego długu dostarczyć nie mogą: trzeba na to czasu niemałego, aby z nich co przyszło". Ostatnie karty Zdania sprawy, obejmujące jesień i początek zimy 1832 roku, wypełnione są historycznymi odezwami komitetu: 25 września. Protest komitetu przeciwko zaciągowi Polaków do legii zagranicznej w Portugalii (o sprawie tej będzie mowa jeszcze później). "Zaledwie ucichło o zamysłach pozbycia się z Francji polskich tułaczy przez wysłanie ich na brzegi Afryki, zaledwie zaczęliśmy mieć nadzieję, że pozostaniem na ziemi francuskiej, póki nie nadejdzie chwila wydobycia polskiego oręża w sprawie europejskiej wolności, aliści nowy zamach, wylęgły w ciemnościach gabinetowych frymarków, w inną nas znowu popycha stronę. Jest to haniebna myśl wplątania nas w wojnę domową ani z interesem naszym narodowym ani ze sprawą wyjarzmiającej się ludzkości najmniejszego nie mająca związku..." 3 października 1832 r. Odezwa do Ludu Izraelskiego: "Przyjdzie czas tryumfu. Wtedy porachujemy się z sobą. Stanie syn polskiej ziemi, równie starozakonny, jak chrześcijanin, każdy będzie mówił, czym się wspólnej matce zasłużył, ile się do wskrzeszenia ojczyzny przyczynił. Zarównoważy się szalka zasług, wspólnych usilności. Przy rodzinnych ogniskach urządzając się wedle zakonu nakreślimy sobie zobopólne swobody i sami je podzielimy między sobą. Czyli je przyjdzie razem równo przepisywać, czy również po osobnemu określać, stanie się to wypadkiem wzajemnych umów. Może zapragniecie wyosobnić swe posady, może z powrotem do ziemi Jakuba zechcecie uwieńczyć upragnienia Wasze. Naród polski pewnie wejdzie w słuszność żądań i poda Wam, ile z niego będzie, sposoby, aby im się stało zadość. Wy wznieście modły i połączcie z naszymi, aby Bóg ludom pobłogosławił. Rychło godzina wyzwolenia uderzy; nie ma czasu do stracenia. Nie ociągając się, nie oglądając się, działajcie z nami. Kto się na wiatr ogląda, nigdy siać nie będzie, a kto się przypatruje obłokom, nigdy żąć nie będzie"*. (* Konsultantem Komitetu Lelewelowskiego w sprawach żydowskich był neofita Bartłomiej Beniowski w powstaniu - major 4. pułku ułanów.) 6 października. Komitet Narodowy Polski do Narodu Włoskiego: "Synowie alpejskiego półwyspu, nie jesteście na ustroniu, gdy o to rzecz idzie. W niczym się nie zmieniło bliskie we wszystkim Węgier, Polski i Włoch położenie: tenże jest ich interes, teżsame też powinny być do działania momenta. Przebiega to przekonanie po żyłach bohaterskich bojowników Włoch i Polski, wre w sercach obywateli obu krain dla sprawy ludzkości poświęcających się. W przeciwnościach i tułactwie wzajem ściśnięte ich ręce niech będą godłem ich braterstwa, jednostajnych uczuć i upragnień wspólnego działania i poświęcenia". I wreszcie: pochodząca z ostatnich dni listopada lub z pierwszych dni grudnia 1832 r. - najobszerniejsza i najbardziej zasadnicza - Odezwa do Rosjan. Jednym z jej współautorów był Adam Mickiewicz (urywek jego projektu, w pełni wykorzystanego w ostatecznym tekście odezwy, można znaleźć w VI tomie jego Dzieł, wznowionych w roku 1955). Odezwa wybija raz jeszcze prawdę, którą lewica powstańcza powtarzała od pierwszych dni powstania do ostatnich dni wojny. Niech cały świat wie, że Polacy walczą nie z narodem rosyjskim, lecz z caratem, wspólnym ujarzmicielem obu narodów. Powstanie listopadowe wypisało na swym sztandarze hasło: "Za wolność waszą i naszą" i nadal zmierza tą drogą. Bliska jest już chwila, kiedy rewolucja ludów przyniesie wyzwolenie tak Polakom, jak Rosjanom. "Bracia Rosjanie! - głosiła odezwa. - Myśl wielka na brzegach Newy objawiona, słowiańskich ludów federacji (mowa tu o projektach panslawistycznych dekabrystów - M.B.) jedynie tylko przez wspólne ich odrodzenie urzeczywistnioną być może. Precz z jarzmem cudzoziemczym! Precz z despotyzmem! Zacznijcie, Rosjanie, od siebie, wznieście ołtarze wolności w miejsce zbyt długo czczonego bałwana i powołajcie do wspólnego dzieła bratnie ludy, bo wszystkie równie tego pragną. Złożyliśmy dowody, że lud polski podobnie tego żądał, a walcząc z despotyzmem mniemał, że z Wami w przymierzu stoi. Ani wątpić, że tkwiło w duszy Rosjan toż przeświadczenie. Wielu z Rosjan nie umiało go w sobie stłumić, uczucie ich wybuchało w narzekania; objawiała go łza rozrzewnienia, a niejednego przepełnione wzruszeniem piersi podawały się rozpaczy. Tak jest, mieliśmy braci w Rosjanach. Wśród zaciętej walki, wśród przerażającego huku dział z trudnością mógł się głos powstającego bratniego narodu przedrzeć do Was; teraz pod kirem żałobnym, w głuchej ujarzmionego ludu ciszy głos ten, wznoszący się w chwilach swobody i działania ponawianym w sercach Waszych echem, da się Wam lepiej rozpoznać. Przypominają go Wam tułacze polskiego narodu, co uchodząc przed niewolą po świecie się rozbiegli i stali się przestrogą dla ludów braterską zawiścią rozdwojonych..." Opublikowanie Odezwy do Rosjan zdecydowało ostatecznie o losie Komitetu Narodowego Polskiego. Poseł cesarstwa rosyjskiego w Paryżu, korsykanin Pozzo di Borgo, nienawidzący Polaków jeszcze od czasów napoleońskich, wystąpił z ostrym protestem przeciwko odezwie we francuskim ministerstwie spraw zagranicznych. Dalszy rozwój wydarzeń dokładnie opisano w Zdaniu sprawy z ostatnich miesięcy roku 1832: "Prezes komitetu narodowego, Lelewel, był wezwany do ministra spraw zagranicznych (księcia) Broglie. Ukazał mu minister odezwę komitetu do Rosjian, pytając, czy zna, czy podpisał, czy podpisu nie zapiera, ani on, ani jego koledzy? Gdy na to miał odpowiedź przyznającą, wymawiał czy to ładnie, aby cesarza Mikołaja tak nie szczędzić, a Rossian do buntu powoływać, Rossian, którzy nie mają środków prawnych do upomnienia się o swoje, o prawo i to wszystko ładunkami wysyłać do Rossii. Gdy na to miał sobie przytoczone niektóre prawne środki i widział, że dalsze wyjaśnienia zajść mogą, zerwał to dyplomaticzne posłuchanie, oświadczając, że nie może w to wchodzić chciał tylko upewnić się o autentyczności aktu, a rzecz tę radzie ministrów przełoży". W radzie ministrów zastanawiano się nad kłopotliwą sprawą przez dwa tygodnie. Choć wynik był z góry wiadomy, komitet czekał cierpliwie na decyzję. "Można było uniknąć musu i gwałtu, obierając środki niezwłocznego usunięcia się z Francii. Ale tą razą była to walka z Mikołajem, nie zdawało się stosownie z placu uchodzić: a to, aby lepiej wyjaśnić, jakiemi środkami zwycięża. Z jinnych powodów, nie mniej dla walki z tyranem, zatrzymywały we Francii kilku z komitetu obowiązki sejmowe, gdy właśnie jizba (wpada tu w oczy lelewelowska jota ogoniasta* (* Sprawozdania wychodziły z pod pióra samego Prezesa, nacechowane jego właściwą pisownią..." pisze L. Gadon.) - M.B.) sejmowa, po wielo miesięcznych usilnościach, liczyła komplet prawem przepisany i w komplecie swe narady toczyła. Zatrzymywał tedy ten uroczysty obowiązek i naraził, że doręczono osobom komitet składającym, aby jak najrychlej Paryż opuściły i o podal od niego miejsce pobytu obrały. Dla ważnych i silnych powodów tak chciał rząd francuski"*. (* Wydalenie członków Komitetu bardzo wyraźnie było krokiem skwapliwej usłużności dla ambasady rosyjskiej - świadczy Lubomir Gadon. - Kiedy rzecz tę poruszono w Izbie, jeden z deputowanych opozycyjnych rzucił pod tym względem dość trafną uwagę: "Ci co w roku 1831 twierdzili, że Francya nic nie może uczynić dla ocalenia Polski, z powodu odległości, która ją od niej dzieli, powinniby rozumieć, że 5 lub 6 Polaków, znajdujących się w tej samej odległości, nie są w stanie przewrócić ogromne państwo rosyjskie".) Nakazy wyjazdu z Paryża wręczył Polakom osobiście minister spraw wewnętrznych: "Komitet mniemał wiedzieć, że minister czuł swoje i swego rządu poniżające stanowisko, ale w żadne już wyjaśnienia po zaszłych decyziach wdawać się nie myślał, wszelkie w tym przedmiocie zagajenia przecinał. Cała rozmowa toczyła się o położeniu osób pojedynczo i miejscach gdzie się udać mają. Prezesowi (Lelewelowi) została nasunięta myśl udania się do La Grange, własności generała Lafayette'a". Kończąc Zdanie sprawy za rok 1832, komitet Lelewelowski składał swego rodzaju wyznanie wiary: "W chwili rozpędzenia osób komitetu, znowu podobało się niechętnym osobom wylać się w zniewagi, potwarz na komitet i jego działanie*, (* Zestawiając ujemne sądy konserwatystów i półśrodkowców o komitecie, L. Gadon pisze: "Komitet Lelewelowski życie miał krótkie, ale zostawił spuściznę, niestety ujemną: pierwszy wniósł niezgody, rozżarzył w Emigracyi ducha partyjnego i rozwinął w niej bardziej przyrodzone skłonności anarchiczne. Nieoględną namiętną ręką rzucał ziarna, które jemu samemu oczekiwanego plonu nie wydały, ale wszedłszy na biednej glebie emigracyjnej, wybujały w dziki chwast i kąkole". W uzupełnieniu oceny Gadona trzeba jednak dodać, że nikt tak jak komitet Lelewelowski nie przyczynił się do podtrzymania idei niepodległości i określenia jej postępowego kształtu.) wtórować tym sposobem z woli Mikołaja dopełnionym szykanom i pościgom. Po ostatni raz komitet oświadcza, że na to wszystko nie odpowiada. Na to jedynie zwraca ziomków swych uwagę, że nie będzie mu zarzucane aby rodaków nawodził do nieczynności, do zaniedbania sprawy publicznej i narodowej; do szukania systematu w Mikołaju rozmiłowanego, nie będzie mu wytykano, aby miał sidlić do przedsięwzięć zbocznych sprawie domowej, do kolonizacji zamorskiej, do wyprawy do Algieru albo do Oporto... W dopełnieniu obowiązków publicznych, jedyną jest pociechą, że się choć cokolwiek dobrej sprawie zasłużyło; gdy się po trudach swoich unosi uczucia tych, dla których się posługę dopełniało; kiedy się przekonywa, że się szło zgodnie z jich przekonaniem. Nie jest bez tej pociechy komitet w rozsypce swojej: otrzymał od Rady zakładu w Puy, od rodaków z departamentu de Indre i z Bourges [...] pisma, na które odpowiadając w jimieniu wszystkich prezes, wyraził jim to uczucie pociechy, jaką jich braterskie wyrazy przyniosły, dzięki za jich pamięć i przychylność; powiedział że jeśli się mogli cokolwiek przyłożyć do propagandy wolności i odrodzenia słowem, zbliżyła się oto chwila propagandy żelazem i krwią (odnosiło się to prawdopodobnie do wyprawy Zaliwskiego i dalszych projektów wojny partyzanckiej w kraju - M.B.); przypomniał, że ci co broń o wolność podnieśli, jeśli nie chcą wyginąć i zmarnować się, powinni niezmordowanie usiłować ujarzmiciela pokonać i swego dokazać, bo nieczynność nie ocali, a nic nie zrodzi i nie zbuduje: działanie zaś, jeśli naraża, to zawsze przynosi pożytek, a przecie coś utworzyć może, i zasługuje aby było wspierane, aby w przedsięwzięciach dla sprawy ojczystej, wzajem bratnią rękę podawać. Cześć działającym, biada odrętwiałym." Po czym następował przypis końcowy prezesa komitetu: "Rodacy! Po rozpędzeniu naszym miałem polecone od kollegów napisanie zdania sprawy z ostatnich czynności komitetu. Jeżelim się z tym opóźnił: powodem do tego były różne kłopoty; oderwanie od archiwów, to niemożność drukowania bez kredytów, to oczekiwanie możności zaspokojenia długu i zamknięcia porachunków. Tymczasem zachodziły różne zdarzenia, które zdało się tu przytoczyć. Teraz, w sześć miesięcy od czasu rozpędzenia, zdanie to sprawy napisałem w Tours, dnia 1 lipca 1833 i z polecenia rozproszonych kollegów podpisałem i do wiadomości ich przesłałem. Lelewel Joachim..." Dokładnie z tego samego czasu pochodzi inny "prywatny" już utwór Lelewela pt. Co o mnie mówią arystokraci, demokraci i doktrynerzy? Schodząc ze sceny publicznej, prezes rozpędzonego komitetu zestawił w satyrycznym pamflecie oszczerstwa i pomówienia, jakimi go z różnych stron obrzucili przeciwnicy polityczni: "W czasie rewolucji naszej arystokraci nasi utrzymywali, żem chciał zostać dyktatorem albo doktorem Francis*; (* Francis Jose Gaspar Rodrigez [1766-1840], dyktator Paragwaju w latach 1814-1840. Przeprowadził konfiskatę własności klasztornej i części ziem obszarniczych.) utrzymywali, żem do urzędów promował familią albo klubistów, żem pensje im rozdawał; utrzymywali żem wydawał rozkazy stawiania szubienic i gilotyn, że się nigdy z myśli moich wytłumaczyć nie chcę, że powinienem wyznanie wiary uczynić, że pragnę mordów i krwi, a jeśli się sam zabójstw nie dopuszczę, miło mi słyszeć o nich; że tym końcem rozsiewam maksymy mordercze, wpajam je w młodzież i chłopów, dla których nauki podpalackie wymyślam. Utrzymywali, że jestem twórcą i żywicielem klubów; że się tylko z klubistami i motłochem mięszam; widzieli żem należał do spisku rewolucyjnego dlatego, żem z innymi ze rządu moskiewskiego urzędu otrzymać nie mógł, a wraz z klubistami knowałem zdradę i upadek powstania narodowego. Po upadku sprawy naszej jeszcze oni, arystokraci i ich słudzy nie przestają te swoje wymysły rozwijać; żem więcej sprawie naszej zaszkodził aniżeli Dybicz i Paskiewicz; że proteguję klubistów i łotrów, marnuję fundusze komitetów francuskich, swoim po 25 franków rozdaję, a sam dla siebie bez miary biorę... To mówią o mnie arystokraci nasi i słudzy ich. Terazże powiem, co o mnie mówią demokraci (tz. członkowie radykalnej frondy komitetu i Ogółu paryskiego, która po zerwaniu z Komitetem Narodowym Polskim nazwała się Towarzystwem Demokratycznym Polskim - M.B.). Mówią oni, że rozdaję pieniądze między tych, którym sprzyjam; że powierzonymi na moje ręce z Komitetu metańskiego podzieliłem się z moim kolegą (chodziło zapewne o te fundusze z Metzu, które Lelewel przesyłał Zwierkowskiemu na wsparcie Polaków, idących z Prus i Austrii do Francji - M.B.); żem się we Francji związał z jakąś partią orleańską, żem jest juste milieu; że wyznanie wiary patriotycznej uczynić powinienem, a kiedy tego nie uczynię, tom oszust polityczny, za co innego się udaję, a co innego jestem; że się mieszam i przechylam na stronę arystokracji, że chcę utrzymywać niewolę chłopów i upodlenie Żydów, a niewiadomo, kiedy byłem i czy jestem ochrzczony. To mówią o mnie nasi demokraci. Mniemałby tego kto, że ludzie du juste milieu puszczą mnie na sucho; ani nie - i ci mnie przypisują chętkę do gwałtowności, że chciwie mijam drogi prawne, szukając zdrożnych; żem jest podżegaczem i sprawcą nocy 15 sierpnia, a bodaj żem nawet mordował wtedy dzieci; utrzymują, że się wiążę z ludźmi ladaco, polegam na nich i przez nich kierowany jestem; żem intrygant, zawsze coś knuję, działam jedynie przez towarzystwa sekretne, a z myśli mojej wytłumaczyć się nie chcę ani wyznania wiary legalnej uczynić; żem jest zamiłowany w anarchii, chciałbym nie uznawać władz narodowych i wywracać je, a nade wszystko, że chciałbym obalić sejm, że działam w tym celu i postępuję przeciw decyzjom sejmu, bo jako republikanin nie mogę być wierny zasadom monarchii konstytucyjno-reprezentacyjnej i legalnego porządku cierpieć nie mogę. To mówią o mnie nasi ludzie du juste milieu. Nietrudno mi cytacje autorów tych wszystkich powieści podokładać; dość, że pryncypały tak nazwanych u nas arystokracji, demokracji i juste milieu za takiego mię łotra znać chcą, za takiego wszędzie głoszą i opisują. Żeby ich zdania były prędzej wszystkim wiadome, pozbierałem je i ogłaszam. A gdy się z tych wszystkich potwarzy, oszczerstw, wymysłów i zdań każdemu stronnictwu stosownie do ich zdolności właściwych dostatecznie okazuje, że wszystkim tym panom zawadzam, a zatem z pola politycznego ustępuję. Niech ich cnoty ojczyznę moją bez przeszkody i zawad z mojej strony zbawią. Ja w ustroniu moim z pomyślności cudzej cieszyć się i użytecznym być potrafię". Co za szkoda, że Joachim Lelewel nie zadał sobie trudu, aby z równą skrupulatnością zestawić pozytywne wypowiedzi na swój temat. Ciągle się jeszcze odczuwa brak w naszym piśmiennictwie historyczno-literackim pełnego oświetlenia tej wielkiej, lecz jakże kontrowersyjnej postaci. Badacz tamtych czasów co krok się potyka o Lelewelowskie antynomie, nie umiejąc sobie wytłumaczyć ich psychologicznego mechanizmu. "W naturze i postępowaniu Lelewela zachodziły uderzające sprzeczności pisze Lubomir Gadon. [...] W dociekaniach naukowych widzi jasno, bystro i przenikliwie w sprawach, które go otaczają gubi się i nie umie się decydować. W życiu codziennym fantasta, a zarazem stoik i asceta, wyrzekł się wszelkich wygód i uciech świata, ale w życiu publicznym miał on nie mało pychy i ambicyi namiętnej, choć nieśmiałej. Jak mnich poślubił dobrowolnie ubóstwo i spoetyzował je sobie, widząc ojczyznę ubogą i najliczniejszy z niej stan ubogi; jako urzędnik służył bezpłatnie, zasiłków ani od komitetów, ani od przyjaciół, ani od własnej rodziny nie przyjmował, rękopisma księgarzom za bezcen oddawał, a obok tego w pewnych chwilach uniesienia mówił o swem ubóstwie, lub znowu czasem paradował z "torbą żebraczą". Każdy grosz najściślej oszczędzał, ale dla głodnego brata wygnańca miał zawsze datek gotowy. Ten człowieczek cichy, skromny, potulny, uczynny i chętnie biedujący, tak że go młodzież koroniarska nazwała >>Jezuskiem litewskim<<, miał przecie w sobie żółci nie mało, którą przeciwników lub nieprzyjaciół ścigał wytrwale i zjadliwie, ale zwykle z boku lub z ukrycia [...] Ten badacz niezrównany, co z genialną przenikliwością rozświecał kwestye z zamierzchłej przeszłości, dla polityki spółczesnej miał wzrok zaćmiony doktrynerstwem, graniczącym z sekciarstwem..." Dla wszystkiego, co pisze o Lelewelu Gadon, można by znaleźć pokrycie w materiałach historycznych. Ale nie tłumaczy to wcale, dlaczego ten kontrowersyjny, skłócony z życiem "profesor rewolucyi" był tak uwielbiany przez młodzież, jak nikt inny ze współczesnych mu Polaków, dlaczego ten ascetyczny "Jezusek litewski", wałęsający się pieszo, z "torbą żebraczą" po drogach Francji i Belgii - wyrósł w opinii publicznej na naczelną postać Wielkiej Emigracji: ponad generałów, książąt literatów i polityków... W dwudziestoleciu międzywojennym zajmował się Lelewelem uzdolniony literacko historyk Artur Śliwiński. Niestety, napisał tylko pierwszy tom zamierzonej biografii, kończący się upadkiem powstania listopadowego. Druga część: o Lelewelu na emigracji, z nie znanych mi przyczyn, już się nie ukazała w druku. W zbiorach archiwalnych Polskiej Akademii Nauk, w spuściźnie pośmiertnej Śliwińskiego, dochowało się tylko kilka brulionów z materiałem faktograficznym zebranym do drugiego tomu. Czymże jednak są zapisy faktograficzne, jeśli nie połączy ich w całość i nie naświetli myśl pisarza - biografisty? Jeśli nie ożywi ich jego uczucie?... Joachim Lelewel jeszcze ciągle czeka na literackie opisanie. Na przełomie grudnia 1832 r. i stycznia 1833 r. Zwierkowski był pochłonięty sprawami sejmowymi. Uparte dążenie lelewelistów do zwołania sejmu w Paryżu odpowiadało tęsknotom całego wychodźstwa polskiego do odrodzenia legalnej władzy państwowej, która zastąpiłaby wreszcie mniej lub bardziej prowizoryczne komitety emigracyjne. W wypadku sejmu taka możliwość istniała, gdyż jeszcze podczas bojów grochowskich powstańczy sejm - w dwóch uchwałach z 19 i 26 lutego 1831 r. - przewidział był możność zebrania się za granicą w zmniejszonym komplecie 33 posłów i senatorów. Po powstaniu poza granicami kraju znalazło się około 50 posłów i senatorów. Oni więc byli głównymi nosicielami charyzmatu legalnej władzy. Ale aby władza ta mogła funkcjonować, musiało się zebrać razem przynajmniej 33 reprezentantów, a to już nie było sprawą prostą. 29 stycznia 1833 r. sekretarz Izby Poselskiej deputowany Walenty Zwierkowski opublikował w Paryżu (z pomocą panien Pinard) broszurkę pt. Kilka słów o czynnościach członków sejmu polskiego w emigracji. Jest to dokładne sprawozdanie z kilkunastomiesięcznych usiłowań i korowodów zmierzających do restytuowania w Paryżu sejmu warszawskiego. W połowie stycznia 1832 r. w Paryżu znajdowało się już 19 reprezentantów, z tego: posłów dawnych - 9 (Niemojowski, Biernacki, Morawski, Ledóchowski, Wołowski, Zwierkowski, Lelewel, Sołtyk, Tymowski) oraz nowych (tzn. reprezentantów "ziem zabranych" powołanych do sejmu wiosną i latem 1831 r.) - 10 (Hłuszniewicz, Kołysko, Zienkowicz, Pietkiewicz, Zembrzycki, Władysław Plater, Cezary Plater, Karwowski, Kaszyc, Przeciszewski). Prócz nich przebywali stale w Paryżu dwaj senatorowie: wojewoda generał Pac i kasztelan Ludwik Plater. W wyniku usilnych starań energicznego posła jędrzejowskiego, Jana Ledóchowskiego, 18 stycznia 1832 r. w paryskim mieszkaniu posła koneckiego, generała Romana Sołtyka, doszło do pierwszego familijnego (tzn. nieoficjalnego) zebrania członków sejmu. Zastanawiano się przede wszystkim nad sposobami uzyskania wymaganego kompletu 33 reprezentantów. Padały wnioski, aby dopełnić komplet przez doproszenie do niego obecnych w Paryżu generałów, bądź innych "zasłużonych emigrantów". Niektórzy z dawnych posłów, niechętni otwarciu sejmu z przewagą reprezentantów ulegających wpływom Lelewela, próbowali kwestionować obecność w komplecie posłów zza Buga, jako przybranych do sejmu już po uchwałach z lutego 1831 roku. Zdecydowano także, że trzeba sprowadzić do Paryża, znajdujące się w Niemczech, archiwum sejmowe. W związku z tym ostatnim postanowieniem deputowany Walenty Zwierkowski odbył sekretną podróż do Hanoweru i Getyngi o czym już była mowa. Usiłowania, zmierzające do zwołania sejmu, ożywiły się znacznie po przybyciu do Paryża (w kwietniu 1832 r.) wojewody Antoniego Ostrowskiego, ostatniego prezydującego w powstańczym senacie i naturalnego kandydata do laski marszałkowskiej sejmu "w emigracyi" (brat wojewody, internowany przez Austriaków w Grazu, marszałek Izby Poselskiej Władysław Ostrowski, kiedy go wzywano do Paryża pisał, że "ani Honoratki ani Francyi nie lubi" i "że nie widzi potrzeby i stosowności zebrania sejmu"). Antoni Ostrowski i najbliżej z nim współpracujący Walenty Zwierkowski (w tekach Ostrowskich z Ujazdu, w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie dochował się spory plik "korespondencji sejmowej" Zwierkowskiego z "generałem Lafajdą") rozwinęli energiczną działalność zmierzającą do dopełnienia kompletu. "Wysłano naglące wezwanie do posłów, przebywających w różnych miastach (w Paryżu znajdowało się w tym czasie 18 reprezentantów, w Dreźnie 13, w Galicji 12, w Brukseli 3, w Londynie 2 - M.B.), by się na dzień 15 czerwca w Paryżu zebrali; Antoni Ostrowski załączył nawet do Saksonii 2.000 fr., otrzymanych od Lafayette'a na koszta podróży dla tych, którymby brak środków stawał na przeszkodzie". Ponieważ 15 czerwca nie zebrała się wystarczająca liczba reprezentantów, przesunięto termin na październik. Tymczasem z końcem sierpnia 1832 r. przeniósł się z Londynu do Paryża Adam Czartoryski. Na życzenie księcia jako najstarszego z senatorów, familijne zebrania reprezentantów (przymiotnik: "familijne" podkreślano ze szczególnym naciskiem, aby nikomu nie mogło przyjść do głowy, że są to już prawomocne zebrania sejmowe) zaczęły się odbywać w jego mieszkaniu. Naczelnik "partyi arystokratycznej" chciał mieć posłów w zasięgu swego wpływu, nie zamierzał jednak ułatwiać im zwołania sejmu; więcej: od pierwszej chwili oświadczył się jako zdecydowany przeciwnik tego przedsięwzięcia - "Według jego mniemania - pisze L. Gadon - zebranie Sejmu w obecnej chwili byłoby niewczesne i mogłoby tylko narazić jego bezpieczeństwo i nadwyrężyć wagę cennego narzędzia, jakiem we właściwej chwili okazać się może reprezentacya narodu". Nie ulega wątpliwości, że księcia wojewodę utwierdził w jego poglądzie fakt, że otwarcia sejmu domagali się najgorliwiej leleweliści i pozostający pod ich wpływami "nowi" posłowie. Teściowa Czartoryskiego księżna Anna Sapieżyna (ta, która w sierpniu 1831 r. błagała gen. Krukowieckiego o ukaranie śmiercią przywódców Klubu Patriotycznego) w listach do przebywającej w Galicji rodziny szydziła z młodych posłów litewskich i wołyńskich, "których przed rokiem matka wodziła na baliki dziecinne". Książę Adam poczuł się w Paryżu bardzo pewnie, gdyż przyjechał z Londynu podniesiony na duchu dobrym przyjęciem "wniosku polskiego" w kuluarach Izby Gmin, ponadto właśnie w tych dniach nadesłano mu ów grzecznościowy adres z podpisami przewodniczących rad wszystkich zakładów polskich we Francji. Nie znając okoliczności powstania tego pisma, książę poczytał go za "formalny mandat do działania politycznego". Czując się pełnomocnikiem całej emigracji, nie zamierzał dzielić się swymi prerogatywami z lelewelowskim sejmem. Zwolennicy otwarcia sejmu postanowili zakłócić Czartoryskiemu jego zbyt dobre samopoczucie. 21 listopada 1832 r. dwaj rzecznicy przyszłego sejmu: kandydat na "prezydującego", senator Antoni Ostrowski i kandydat na "sekretarza", deputowany Walenty Zwierkowski wystosowali do najstarszego senatora wojewody oficjalne pismo, zbijające jego fałszywą opinię o nadesłanym mu adresie zakładów. "Niewątpliwą rzeczą jest - głosił list podpisany przez Ostrowskiego i Zwierkowskiego - iż każdemu wolno prywatnie wszelkich starań dokładać, aby ojczyznę naszą wydźwignąć z nieszczęścia; lecz jako członkowie Izb Sejmowych szczerze szanownemu koledze wojewodzie wyznać musimy, iż nikt urzędownie nie mógłby dawać komubądź upoważnienia do działania w imieniu Polski. Adres bowiem wręczony Księciu przez delegowanych z Zakładów, opatrzony podpisem Rad tychże Zakładów, o ile nas koledzy zasiadający w nowym Komitecie uwiadomili, nie możesz Książę uważać za upoważnienie do działania, lecz za grzeczny komplement; tak delegowani z Zakładów do protokołu Komitetu oświadczyli; a tego rodzaju pismo nie może służyć za powód nienależenia do działań sejmowych. Sejm tylko jeden upoważnienie do działania udzielić może, a każdy akt inny za wynurzenie indywidualnych zdań uważać jedynie wolno. Sejm tylko może wskazać tę drogę, jaką Polska ma być uwolnioną; i Sejm (może) powierzyć jednemu lub kilku osobom czuwanie nad losem ojczyzny. I teraźniejsze wydarzenia tem mocniej wskazują potrzebę zebrania się jak najspieszniej Izb sejmujących polskich, do którego najmocniej zapraszamy". Podejmując polemikę z Czartoryskim, Ostrowski i Zwierkowski czuli za sobą poparcie mas emigranckich. "Komitet Dwernickiego, Rady, Zakłady - pisze Gadon - błagały senatorów i posłów, aby się zebrali i ojczyznę ratowali". Na parę dni przedtem na ręce wojewody Ostrowskiego wpłynęło "posłanie" z zakładu w Besan‡on, adresowane "do Reprezentantów Narodu Polskiego". Ogół oficerów i szeregowców bezansońskich domagał się najszybszego otwarcia sejmu: "Reprezentanci Narodu Polskiego! - pisano w liście. - Jęczący w pustyniach Syberyi i w podziemiach Uralu bracia wasi, bezsilni ojcowie naszej rodzinnej ziemi tyrańską gnieceni ręką i cała tułająca się po obcych krajach Polska przesyła do was westchnienia. I macież jeszcze się wahać? Pomnijcie, że współcześni i potomność rozszczególni imiona tych, co się dobrze zasługują sprawie ojczystej od zobojętniałych na jej losy lub bojaźliwie w milczeniu oczekujących jakiegokolwiek ich końca. Pomnijcie, że współcześni i potomność przeklinać lub błogosławić was będzie". Pomimo nalegań z różnych stron dopiero 3 stycznia 1833 r. doszło do zebrania kompletu przepisanego prawem. 34 senatorów i posłów zgromadziło się tego dnia w mieszkaniu posła Cezarego Platera w hotelu Wagram przy ulicy Rivoli*. (* Obecni byli wojewodowie: Czartoryski, Pac, Ostrowski; kasztelan: L. Plater; posłowie i deputowani: Barzykowski, Lelewel, Niemojowski, Biernacki, Świrski, G. Małachowski, T. Morawski, Trzciński, Ledóchowski, Malinowski, Tomaszewski, Sołtyk, Morozewicz, Wołowski, Zwierkowski; posłowie nowi: Kołysko, Godebski, Hłuszniewicz, B. Zaleski [poeta], Kaszyc, Zambrzycki, Worcell, Zienkowicz, Żarczyński, C. Plater, Wł. Plater, L. Pietkiewicz, Jełowicki, Przeciszewski, Karwowski.) Wobec wymówienia się dwóch starszych wojewodów: Czartoryskiego i Paca, przewodnictwo zgodnie z planem lewicy objął Antoni Ostrowski, na sekretarza powołano deputowanego Zwierkowskiego. Po stwierdzeniu, że spełnione są warunki, przewidziane w ustawach z lutego 1831 r., zebranie uznane zostało za prawomocne. Dwa następne posiedzenia, odbyte 4 i 5 stycznia zbiegły na gorących dyskusjach między większością zebranych, opowiadającą się za bezzwłocznym otwarciem sesji sejmowej a mniejszością, utrzymującą, że sejmu otwierać nie należy, gdyż nie ma po temu na razie żadnej potrzeby. W polemice z tezą mniejszości większość sformułowała pięć powodów, dla których sejm powinien być otwarty. Stwierdzono "bezwzględną potrzebę":1) Wydania manifestu przeciw zaborcom i gwałtom (w kraju) z przemówieniem do ludów i władców; 2) Wybrania komisji sejmowej dla przemawiania i działania w imieniu narodu; 3) Wyboru lub przyczynienia się do wyboru władzy emigracyjnej, która by się zajęła losem wychodźców, tudzież zapobiegła niesnaskom, szerzącym się w emigracji; 4) Zadośćuczynienia obowiązkom reprezentantów i spełnienia głosów kraju i emigracji, wołających o zebranie sejmu; 5) Zapewnienia kompletu sejmowego przez dobranie członków spośród wychodźców. Przeciwnicy natychmiastowego sejmowania zbijali te tezy, przestrzegając, że sejm zebrany w obecnej chwili nie tylko pożytku żadnego nie przyniesie, ale nawet szkody i klęski sprawić może. - "Mieli na myśli - podpowiada Lubomir Gadon - skłonność niektórych posłów do udzielenia sankcyi gotującej się wyprawie Zaliwskiego". Po odbytym głosowaniu przewodniczący wojewoda Ostrowski ze wzruszeniem oznajmił, że "wskutek absolutnej większości, sesya sejmowa w Izbach połączonych otwarta została, a następne posiedzenie, celem wyboru prezesa, naznacza się na dzień jutrzejszy, 6 stycznia". Sesję sejmową zainaugurował Jan Ledóchowski. W paryskim hoteliku rozbłysł na krótko majestat niepodległego Królestwa Polskiego. Tubalny głos posła jędrzejowskiego przemienił pomieszczenia hotelowe w salę poselską Zamku Warszawskiego, a garstkę skołatanych tułaczy w "prześwietne połączone Izby Sejmowe". Kiedy jeden z posłów chciał na chwilę wyjść z pokoju, zarzucono mu "chęć zerwania sejmu" i siłą niemal osadzono z powrotem na krześle. Ale w trzy dni później złudzenie prysło. Na posiedzenie 8 stycznia 1833 r. stawiło się tylko 22 reprezentantów. Sekretarz Walenty Zwierkowski, na polecenie przewodniczącego wojewody Ostrowskiego, odczytał memoriał nadesłany przez mniejszość przeciwną sejmowaniu. Jedenastu członków mniejszości oświadczało, "że zawsze gotowi będą przystąpić do obrad sejmowych w razie dowiedzionej potrzeby, ale że w obecnej chwili takowej nie widząc, a przeciwnie obawiając się z nich szkodliwych skutków, postanowili w nich teraz udziału nie brać". Protestację podpisali senatorowie: Adam Czartoryski, Ludwik Pac, Ludwik Plater; posłowie i deputowani: Gustaw Małachowski, Bonawentura Niemojowski, Teodor Morawski, Alojzy Biernacki, Kalikst Morozewicz, Józef Świrski, Stanisław Barzykowski, Józef Kaszyc. Pomimo świetnych nazwisk, firmujących "deklarację jedenastu", krok ten wywołał oburzenie w całej emigracji. Na ręce wojewody Ostrowskiego poczęły napływać z zakładów protesty przeciwko "zerwaniu sejmu". "Racz Obywatelu Wojewodo przedstawić członkom Izby - pisała rada zakładu w Chateauroux w liście z 20 stycznia 1833 r. - ...aby pomimo zerwanego kompletu, sprawy narodowej nie opuszczali [...] Większość energiczna i czynna wynaleźćby powinna sposoby i środki zastąpienia działaniem swojem brak działania całej reprezentacyi, dopóki takowa nie zbierze się w zupełności..." Rada zakładu Le Puy listem z 19 stycznia 1933 r. zwracała się wprost do reprezentantów: "Ozwijcie się mężowie, wielkim głosem prawdy do ludów wstrząśnionych jeszcze jękiem konającej Polski [...] a wasz głos uroczysty przyśpieszy chwilę sądu [...] Daremnie zimne serca o niewczesności działań się rozwodzą [...] Zaklinamy was, reprezentanci ludu, ozwijcie się do sympatyi ludów, do ich odwołajcie się sądu, od nich sprawiedliwości żądajcie - wasze działania mogą nasze zbawienie przyśpieszyć..." Rada w Besan‡on, w drugim z kolei liście, z 22 stycznia 1833 r., ostro gromiła członków niedoszłego do skutku sejmu: "Złorzeczymy tym formułom, które wam wymierzając możność ratowania konającej ojczyzny, każą spoglądać z załamanemi rękami na jej udręczenia i tyranie. Mężowie! My widoku tego nie zdołamy znosić spokojnie [...] upraszamy was, abyście, jeżeli wam czy forma jaka, czy tytuł Sejmu przeszkadza, przybierając inną jaką nazwę, wzięli się jeszcze, już może po raz ostatni, do rudla nawy ojczystej, i za samą odwagą i wielkością, która was podczas burzy i piorunów na własnej przewodniczyła dziedzinie, żeglowali dalej pod krwią naszą wypisanem hasłem: niepodległości, wolności i całości Polski... My wszyscy w każdej chwili i wszędzie otaczając was barkami i piersiami własnemi słoniąc, nucąc hymny wolności, będziemy z wami i albo przybijemy do brzegów szczęśliwej przyszłości, lub z krwawem listopada słońcem zejdziem i zatoniem z wami..." Nieco zbyt patetycznie brzmi dla dzisiejszych uszu ten list z Besan‡on, również jego spontaniczność można by postawić pod znakiem zapytania. Wiadomo przecież, jakie znajomości i stosunki miał w zakładzie bezansońskim Walenty Zwierkowski, sekretarz zerwanego sejmu. Wystarczyłoby przesłanie przez niego paru słów Dobremu Kuzynowi z Besan‡on, pułkownikowi Ludwikowi Oborskiemu, aby nakłonić radę bezansońską do napisania takiego właśnie listu. Trudno zaprzeczyć: tak być mogło. Ale nie sposób również nie przyznać, że za tekstem listu z Besan‡on niezależnie od jego stylu i okoliczności powstania kryć się musiały głęboko poruszające ludzkie treści. 25 stycznia 1833 roku - a więc mniej więcej w tym czasie, kiedy deputowany Zwierkowski zaznajamiał się z treścią drugiego listu z Besan‡on - w tamtejszym zakładzie, w kręgu najbliższych kolegów znanego nam już kapitana Szymona Konarskiego - zdarzyło się nieszczęście: odebrał sobie życie wystrzałem z pistoletu były kapitan Jan Płodowski, dzielny artylerzysta z powstania, towarzysz radości i smutków Konarskiego, niedawny jego sekundant w bezsensownym typowym dla życia zakładowego, zatargu honorowym. Przy zmarłym znaleziono list tłumaczący przyczyny jego samobójstwa: "Po stracie nadziei, abym kiedy ujrzał wskrzeszenie mojej ojczyzny i dla niej życie mu mógł poświęcić, gdy dowiaduję się, że dziatki moje z rozkazu tyrana północy na Sybir wywiezione zostały, postanowiłem ukrócić bezużyteczny mój żywot i tym sposobem zakończyć moje troski i cierpienia. Żegnam Cię nieszczęśliwa Polsko, żegnam Was, dzieci moje, żegnam i was kochani ziomkowie, którzy ten jedyny cel macie: dobro najdroższej ojczyzny!..." Patriotyczne samobójstwo kapitana Płodowskiego nie było wypadkiem odosobnionym, dziesiątki podobnych dramatów wyciągnęła ostatnio na światło dzienne Halina Stankowska*. (* Halina Stankowska Tragiczne nekrologi pokolenia Wielkiej Emigracji - materiały wyjęte z czasopism emigracyjnych z lat 1832-1848. Rocznik Tow. Liter. im. A. Mickiewicza. Warszawa 1974. PWN) W pierwszym roku emigracyjnej diaspory mieszkańców zakładów polskich we Francji podtrzymywała na duchu jedynie wiara w cud. Bez żadnych podstaw, w jaskrawej niezgodzie z realnymi faktami, wierzono, że któregoś dnia dane będzie z Paryża hasło nieważne czego: wojny powszechnej, "rewolucyi" europejskiej, czy nagle obudzonej wspaniałomyślności "gabinetów i dworów" - w każdym razie czegoś, od czego rozpocznie się odrodzenie wolnej Polski. Wznowienie w Paryżu sejmu Królestwa Polskiego - jakkolwiek nie wiązano z nim konkretnych nadziei na zmianę sytuacji Polski w świecie - mogło być za taki znak poczytane. Polski sejm w Paryżu potrzebny był także po to, aby uchronić kapitana artylerii Jana Płodowskiego od "zbrodni samobójstwa". Na przełomie lat 1832/33, niezależnie od głośnych lecz nieudanych, prób wznowienia w Paryżu obrad sejmowych, Walenty Zwierkowski zajęty był jeszcze działalnością patriotyczną bardziej dyskretną. W dzień wigilijny, 24 grudnia 1832 roku Komitet Narodowy Polski wydał ostatnią odezwę do ziomków, powiadamiając ich, że "na żądanie dworów sprzymierzonych, co Polskę rozćwiartowały, ministerium francuskie kazało osobom składającym go, a na odezwie do Rosjan podpisanym, z Paryża ustąpić". Członkom rozpędzonego komitetu wolno było - wyjaśniała odezwa - "udać się, gdzie się podoba, ale: 1) powinni dać znać, gdzie się udadzą; 2) nie mogą się udawać do departamentów zachodnich; 3) do wielkich miast; 4) do miast pogranicznych i portowych; 5) w okolice Wandei (od czasu wojny domowej 1793 r. prowincja ta była uważana za najbardziej podatną na wszelkiego rodzaju niepokoje - M.B.); 6) do żadnych zakładów polskich; 7) ani w promieniu 50 lieues (mil - M.B.) wokoło Paryża; 8) ani się we dwóch w jednym miejscu znajdować". W zakończeniu orędzie lelewelistów głosiło, że "mimo rozsypki swojej Komitet znalazłby sposób działania i podnoszenia głosu w sprawie narodowej; wstrzymuje się od tego w nadziei, że między rodakami rychło się znajdą osoby, co godnie przemawiać w interesie ojczyzny nie zaniedbają". Nie były to słowa bez pokrycia. W cztery dni później, 28 grudnia 1832 roku o godzinie 8 wieczorem, w mieszkaniu paryskim pułkownika Józefa Zaliwskiego przy ulicy Madelaine nr 15, odbyło się konspiracyjne zebranie, w którym uczestniczyli prawie wszyscy członkowie rozpędzonego komitetu, przebywający w Paryżu już nielegalnie. Na zebraniu tym uchwalono jednomyślnie utworzenie tajnej organizacji niepodległościowej o romantycznej nazwie: "Zemsta Ludu". "Na wezwanie Józefa Zaliwskiego, pułkownika wojsk polskich - stwierdzał protokół zebrania - przybyli: Joachim Lelewel, Walenty Zwierkowski, Stanisław Worcell, Antoni Hłuszniewicz, Leonard Chodźko i Józefat Bolesław Ostrowski. Zebranym Józef Zaliwski oświadczył: rząd francuski, ulegając rozkazom królów związanych świętym przymierzem, prześladuje, rozgania Komitet Narodowy Polski, przez cały ciąg swojego trwania nieprzyjazny rządom, broniący republikańskich zasad, wzywający do oswobodzenia całej dawnej Polski i razem usamowolnienia słowiańskich ludów. Myśl wielka, obiecująca powszechną zmianę towarzyskich stosunków Europy, myśl rewolucji na wschodzie i północy Europy dojrzewa - nadchodzi chwila działania, poświęceń, stanowczych przedsięwzięć. Związkowi częściowo opuszczą Francję, przejdą do Polski, do Rosji lecz między zostającymi we Francji a tymi, którzy przedsiębiorą rozpocząć ruch rewolucyjny, powstanie na ziemi Słowian, powinien być związek, porozumienie, współdziałanie". Na wniosek Zaliwskiego postanowiono utworzyć dwa tajne komitety (Zwierkowski wszedł w skład obydwóch). Komitet pierwszy miał być głównie "pośrednikiem między emigracją, między związkowymi pozostałymi we Francji a braćmi rozproszonymi, mającym podnieść chorągiew wolności na polskiej, na rosyjskiej ziemi". - Komitet drugi, nazwany prawodawczym, miał się zająć bezzwłocznie przygotowaniem konstytucji oswobodzonej Polski, przywróconej do granic przedrozbiorowych. "Panującym staraniem tej konstytucji być powinna [...]: nieograniczona wolność druku, wyznań, nauczania, udzielenia praw politycznych wszystkim, a także usamowolnienie, nadanie własności ziemi włościanom, słowem wszechwładztwo ludu, wszystko przez wolę ludu i dla dobra ludu..." Postanowiono też, że obydwa komitety pozostaną tajnymi, dopóki zwycięstwo nie uwieńczy usiłowań powstańczych. Dlatego też żadnemu z członków tajnych komitetów nie wolno będzie zasiadać w oficjalnych władzach emigracyjnych. "Staraniem przeto komitetów tajnych być powinno: Komitet pod J. Dwernickim zawiązany wywrócić głównie dlatego, aby stanąwszy na czele emigracji wszystkie działania, zamiary i zasady tajnych komitetów urabiać, wzmacniać, rozwijać". Jak wiadomo z historii, założenie Zemsty Ludu nie wywarło żadnego widocznego wpływu ani na układ stosunków w Europie, ani na losy rządzonego przez feldmarszałka Paskiewicza Królestwa Polskiego, zaważyło ono natomiast w sposób decydujący na życiu kilkudziesięciu młodych oficerów polskich, w większości przynależnych do zakładu w Besan‡on. Alina Barszczewska, autorka cennej książki o Szymonie Konarskim pisze: "Ożywienie nastrojów w Besan‡on u progu 1833 r. spowodowała ponowna wizyta Walentego Zwierkowskiego, który zjechał tutaj 16 stycznia, a następnie przyjazd pułkownika Józefa Zaliwskiego, który stanął w obozie trzy dni później..." Informacja o przyjeździe podpułkownika Zaliwskiego do Besan‡on w dniu 19 stycznia 1833 r. nie wzbudza żadnych wątpliwości, gdyż Szymon Konarski wyraźnie odnotował ten fakt w swoim dzienniku pod rzeczoną datą. Inaczej przedstawia się sprawa z przyjazdem Zwierkowskiego. Barszczewska wyprowadza tę wiadomość z luźnej wzmianki Konarskiego z dnia 16 stycznia 1833 r.: "Po kawie [...] poszedłem do Karczewskiego, dla zaangażowania go na jedenastą do Zwierkowskiego. Byliśmy u niego..." Otóż obawiam się, że biografistka popełniła tu pomyłkę, gdyż indeks osobowy załączony do Dziennika Konarskiego pozwala się zorientować, że wspomniany zapis dotyczył nie deputowanego majora Walentego Zwierkowskiego, lecz jego krewnego, porucznika Ludwika Zwierkowskiego, znanego później pod pseudonimem "Lenoir" który był wprawdzie członkiem rady zakładu w Besan‡on, ale przekonaniami politycznymi krańcowo się różnił od starszego kuzyna, gdyż zwalczał węglarstwo, a popierał Czartoryskiego. Konarski starał się w swoich zapiskach czynić rozróżnienia między dwoma Zwierkowskimi: Ludwika, z którym obcował na co dzień, wymieniał tylko z nazwiska, natomiast Walentego, spotykanego od wielkiego święta, pisał ceremonialnie z imieniem i tytułem deputowanego. Jeśliby założyć, że w notatce z 16 stycznia Konarski od tej zasady odstąpił, to trzeba by konsekwentnie datę przyjazdu "szwoleżera złej konduity" przesunąć przynajmniej o kilkanaście dni wstecz, bo autor Dziennika już w pierwszych dniach stycznia 1833 r. wspominał o swoich spotkaniach ze Zwierkowskim. Bardzo wątpię, czy w styczniu 1833 roku, kiedy w Paryżu rozstrzygały się losy sejmu, główny orędownik tej sprawy, sekretarz "Sejmu w Emigracyi", deputowany Walenty Zwierkowski mógłby sobie pozwolić na tak długi pobyt w prowincjonalnym zakładzie, dosyć od stolicy odległym. Z późniejszej korespondencji W. Zwierkowskiego co prawda wynika, że odwiedzał on Besan‡on w roku 1833, ale musiało się to dziać już po wyjeździe stamtąd Zaliwskiego. Wizyty pełnomocników Zemsty Ludu w zakładach prowincjonalnych były istotnym punktem szeroko zakrojonego programu przygotowań do wyprawy Zaliwskiego. - "Wyprawa partyzancka Józefa Zaliwskiego - stwierdza biograf i wydawca pism W. Zwierkowskiego, Władysław Lewandowski - której organizacją zajmowali się głównie Lelewel, Zwierkowski, Pietkiewicz i Tyszkiewicz, miała być zsynchronizowana z ogólnoeuropejską rewolucją, przy czym głównym terenem rewolucji miały być Niemcy. Partyzantka Zaliwskiego w Królestwie miała spełniać dwa zadania: wywalczenie niepodległości Polski i przez związanie sił caratu uniemożliwienie interwencji rosyjskiej na terenie Niemiec". I dalszy przekaz tego samego historyka: "Zwierkowski, odznaczający się dużą energią, jeździł po różnych zakładach rozmieszczonych na prowincji, w których skupiali się emigranci i tam agitował za wstępowaniem do >>Zemsty Ludu<<. Ponieważ czynił to dość jawnie, o zamiarach jego dowiedzieli się przedstawiciele obozu konserwatywno-ziemiańskiego i postanowili mu przeciwdziałać. Nawiązali oni łączność z policją francuską, dekonspirując emigrantów o przekonaniach demokratycznych, których posądzali o członkostwo >>Zemsty Ludu<<". Nie wiem skąd Lewandowski czerpie swe wiadomości o kontaktach polskiego obozu konserwatywno-ziemiańskiego z policją francuską, ale faktem jest, że policja żywo się interesowała pobytem w Besan‡on emisariuszy Zemsty Ludu, zwłaszcza tych, którzy jako subskryptorzy Odezwy do Rosjan objęci byli zakazem przebywania w polskich zakładach. Badaczka dziejów ugrupowań Wielkiej Emigracji, Stefania Sokołowska opisuje w swej książce* (* Stefania Sokołwska: Młoda Polska. Z dziejów ugrupowań demokratycznych Wielkiej Emigracji. Ossolineum. [Polska Akademia Nauk. Instytut Historii] 1972.) dość szczegółowo szykany policyjne stosowane wobec Zaliwskiego i zwerbowanych przez niego emigrantów wojskowych. Cóż jednak mogła zdziałać policja tam, gdzie chodziło o kroki zmierzające do realizacji najgorętszych tęsknot ludzi, którym odebrano ojczyznę? O skutkach wizyt emisariuszy Zemsty Ludu w zakładzie bezansońskim najlepiej świadczą zapiski w dzienniku kapitana Szymona Konarskiego. "19 stycznia (1833 r.) Odbieram znowu list z domu, z Trakian (na Litwie - M.B.) datowany, pieniędzy zaś nie mam. O losie! Zawsze zawiedziony jestem tym więcej że dziś czuję więcej niż kiedykolwiek. Jeżeli to Was, Matko, Bracie dojdzie kiedy, nie myślcie, żeby to nędza moja była powodem wyrzekania mego na los. Jest przyczyna, którą już może wiedzieć będziecie, którą tu zaś w tych tylko słowach zamknę: Przyjechał z Paryża Zaliwski, a ja pieniędzy nie mam!" "22 stycznia Poszedłem rano pod szkołę fletową do Raquelliego. Znalazłem tam B. (Franciszka Bobińskiego, w powstaniu pułkownika i dowódcę 10. dywizji piechoty, w zakładzie bezansońskim - jednego z najczynniejszych działaczy węglarstwa - M.B.), który miał mi coś powiedzieć. Tak jak na wiosnę zazieleni się po grzmocie łąka, tak po kilku słowach B. odżyło we mnie wszystko, trzęsła się dusza z radości, zapomniałem o Ojczyźnie może nawet w ten moment, widziałem tylko trupy ręką moją pomordowane. O! Widziałem daleko więcej! Byłem u wielkiego ołtarza (z kontekstu wynika, że chodzi tu o spotkanie z Zaliwskim - M.B.) szczęśliwy! Kontent jestem, lecz ponury, lecz sztywny, bardziej niż kiedy [...] Całą prawie noc nie spałem, myślałem tylko". "24 stycznia ...Byłem jeszcze parę razy u B. (Bobińskiego? - M.B.) i Z. (Zaliwskiego - M.B.), lecz dla natłoku nie mogę nic ukończyć... Z B. we drzwiach przed ulicą pomówiliśmy. Już się decyduję [...] Wieczór byłem za mostem, żeby Karolina nie przychodziła. Niech ją diabli porwą, nie mam czasu teraz o niej myśleć". "26 stycznia Podług umowy z dwoma D.K. (>>Dobrymi Kuzynami<< - w tym wypadku z Zaliwskim i Bobińskim - M.B.) odbytej z wieczora na Granvellu i u Normanda (kawiarnia w Besan‡on - M.B.) poszedłem do ich stancji, gdzie po dwugodzinnym rozmawianiu odebrałem od nich deklaracją..." "28 stycznia Lubo różne były mniemania, rafinacje, lubo samo zastanowienie zimne dyktowało niemożność wykonania (rzeczy) której wszyscy ministrowie nie dopełnili (tzn. wyzwolenia Polski - M.B.), ja jednak czuję w sobie męki chęci od dawna mnie zajmujące i nieodzowną potrzebę poświęcenia się. Poszedłem do Zemsty Ludów*. (* Ta liczba mnoga nie jest przypadkową omyłką: węglarze podkreślali w ten sposób międzynarodowe cele Zemsty Ludu.) Nie kazano mi przed siódmą przychodzić. O tym czasie znalazłem ich u Normanda. On (Zaliwski - M.B.) wyszedł a ja z Bobińskim długo chodziłem po ulicach, zajmując się rozmowami stosownymi do okoliczności". "29 stycznia Nareszcie przed dziewiątą wykonałem zobowiązanie się. Jakieś uczucie przynoszące mnie tam, opanowało duszę moją, szczęśliwy i zadowolony z siebie, że ani na moment nie zachwiałem się w moim przedsięwzięciu. Wyszedłem, lecz co czułem i co myślałem, tego nikt nie pojmie, a ja nie opiszę, bo jak rozpaczy, tak i podobnych uczuć trudno jest dać komu innemu wyobrażenie. Wieczorem byłem jeszcze u nich, uściskałem go, pożegnaliśmy się (zgodnie z ustaleniami historyków, Zaliwski opuścił Besan‡on właśnie 29 stycznia 1833 r., wyjeżdżając dyliżansem na Strasburg - M.B.), potem poszedłem z Dmochowskim (23-letni Henryk Dmochowski, kolega Konarskiego z kampanii litewskiej i z Besan‡on; późniejszy uczestnik wyprawy Zaliwskiego i jego adiutant, przewidziany na organizatora partyzantki w guberni witebskiej, z wykształcenia był prawnikiem, a z upodobań rzeźbiarzem - M.B.), któren na mnie czekał u Normanda, do Bonjoura, gdzie wypiliśmy wina białego butelkę i listy do Chaux-de-Fonds (miasto w zachodniej Szwajcarii w kantonie Neuchatel M.B.) zabrał on". I wzruszające zamknięcie notatek bezansońskich, pisane w dniach 1-3 lutego 1833 r.: "Kończę kilku słowami, może na wieki, te piśmidła. Nie wiem co ze mną będzie. Dopełniłem Twej prośby, kochana Matko. Pisałem mój dziennik. Jeżeli Cię kiedy dojdzie to pismo poznasz mnie z niego, lecz niezupełnie, bo wszystkiego trudno wypisać. Są obowiązki na świecie dzisiejszym, gdzie matka i brat pomimo wszelkiej ufności nie mogą wiedzieć, co nie należy do jej syna i brata. Kochałem Was i kocham, lecz więcej moją Ojczyznę i wolność powszechną, a potem także życie, jakie wygnaniec prowadzi, nie zasługuje na nazwisko życia człowieka. Jeżeli mnie więcej widzieć nie będziecie, przyjmijcie moje pożegnanie i wiedzcie, że nie ma tego, czego bym nie poświęcił zasadom, jakie wyznaję i przekonaniu, jakim dusza moja jest przejęta. Nie rozszerzam się nad pożegnaniem z Wami, bo nie mam uczuć dzisiaj, które wzruszają moją czułość i obowiązki słodkie natury przypominają. Dziś smutny, po desperacku żegnam Was, albo nie żegnam. Ojczyzno! Matko! Bracie! Familio! Bądźcie zdrowi. 3 lutego 1833 r. Besancon przy moim kantorku wygnania. Pojutrze mam wyjechać Konarski" Pierwszym miejscem wygnania Joachima Lelewela po wypędzeniu z Paryża, była posiadłość wiejska generała Lafayette'a, La Grange. W korespondencji, jaką prowadził stamtąd ze Zwierkowskim, dochował się rozkosznie prywatny list z 13 lutego 1833 r., świadczący o bliskich stosunkach obu korespondentów z Adamem Mickiewiczem. - "Worcell obiecał kiedyś, że do mnie przyjedzie - pisał Lelewel. - Jeśliby to nastąpiło, niechby wziął z sobą wszystkie notatki, które tak co do czynności sejmowych, jak co do Józefa Zaliwskiego poleceń ściągają się. Dobrzeby, żeby z sobą i Mickiewicza wziął (chodziło pewnie o pomoc w stylizacji odezw - M.B.); ale w takim razie niech Adam weźmie z sobą nieco herbaty, bo tu jej wcale nie ma..." W La Grange nie zabawił Lelewel długo. Przeprowadzka odbyła się w trybie raptownym. Opisano to dokładnie w ostatnim rozdziale Zdania sprawy z czynności Komitetu Narodowego Polskiego: "Cztery tygodnie cichego w La Grange (Lelewela) pobytu, 1 marca (1833 r.) nawiedzone zostało przez urząd, który mu paszport odebrał. Dnia 2 marca w Melun prefekt departamentu de Seine-et-Marne, z rozkazu ministra dekret wygotował; 7 marca w Paryżu minister interesów wewnętrznych d'Argout takowy podpisał; 9 marca żandarmeria znienacka naszła przybytek Lafayetta La Grange, aby porwać wyosobnionego od świata Lelewela, i pod strażą poprowadziła go do Tours, prefektowi Departamentu d Indre et Loire dostawiła i oddała. Prefekt przejrzawszy wręczone sobie przez żandarma papiery, powiedział przystawionemu: wolny jesteś. Zniewaga wyrządzona Lafayettowi przez najście siłą zbrojną La Grange i gwałt dopełniony, obruszyła wszystkich zacniejsze we Francji uczucie mających, na co ministerium zwyczajnym sobie sposobem odpowiedziało". Przymusowe przesiedlenie Lelewela zapoczątkowało szeroko zakrojoną akcję porządkowo-represyjną wobec ogółu emigrantów polskich. "Polacy w Lugdunie, w Strassburgu, w Alsacii za pozwoleniem rządu przesiadujący, dostali rozkaz ustąpienia - świadczy Zdanie sprawy - z Avignon część zakładu, która się przeciw działaniu pełnomocników nowy komitet zaprowadzających oświadczyła, była ruszona do Bergerac; z Besan‡on trzystu przeniesiono do Bergerac. Zakłady zaczęto wzruszać i umniejszać, naznaczoną gażę zmniejszono, a do jizby (Deputowanych) wniesiono przedłużenie prawa o cudzoziemcach*. (* Uchwalone przez Izbę Deputowanych 9 kwietnia 1832 r. "Prawo o cudzoziemcach" w poważnym stopniu ograniczało wolność osobistą emigrantów polskich, rozciągając nad nimi stały dozór policji i uprawniając rząd do wyznaczenia im miejsc pobytu. Prawo to nazywano szyderczo "prawem Orłowa" od nazwiska specjalnego wysłannika cesarza Mikołaja do dworów europejskich.) Wrzask i zniewaga tułactwa wszelkiego narodu, głuszyły słaby głos za nim podnoszący się i prawo przedłużone zostało". Walentemu Zwierkowskiemu, po wydaleniu go z Paryża, zlecono na miejsce stałego pobytu miasto Nancy. Było mu to z pewnością na rękę z dwóch względów: w lotaryńskim Nancy, od czasów błogosławionej pamięci panowania króla Stanisława Leszczyńskiego, istniały głęboko zakorzenione sympatie do Polski i do Polaków; poza tym miasto leżało przy głównym trakcie wiodącym do Strasburga, mógł więc pełnomocnik Zemsty Ludu udzielać stąd ostatnich zleceń polskim partyzantom "rewolucyi europejskiej i wojny powszechnej", udającym się do Polski, do Niemiec i do Szwajcarii. "Wedle kombinacyi went węglarskich i przywódców gotującej się rzekomo rewolucyi europejskiej - pisze Lubomir Gadon - powstanie w Polsce miało zasłonić ruchy środkowej, zachodniej i południowej Europy, której ludy poprzewracawszy trony pośpieszyły następnie na pomoc walczącym w przedniej straży Polakom. Spiskowi niemieccy zapewniali, że wiosną 1833 roku wybuchnie u nich ogólne powstanie i że zwróci siły swoje na pomoc Polakom. Łatwo wierzy w to, czego sobie kto gorąco życzy. Z zapowiadanym ruchem niemieckim miało się tedy zacząć równocześnie i powstanie, które wysłani emisaryusze z Emigracyi pod przewodnictwem Józefa Zaliwskiego mieli odnowić na ziemi polskiej". Kiedy patrzy się na tamte wydarzenia z perspektywy historycznej, wprost trudno zrozumieć, jak poważni ludzie, w rodzaju Lelewela i Zwierkowskiego, mogli w ówczesnej sytuacji w ogóle wierzyć w spełnienie się tych dziecinnych mrzonek. Co innego młodzi oficerowie z Besan‡on - zabijani przez wściekłą nostalgię, marzący o wyrwaniu się za wszelką cenę z kieratu życia zakładowego; ci z pewnością patrzyli na wszystko inaczej. Przede wszystkim musiał oddziaływać na nich tajemniczy czar konspiracji węglarskiej. "Dobrzy Kuzyni" umieli z ogniem przemawiać, a przy tym mieli już na rachunku swojej organizacji kilka udanych osiągnięć rewolucyjnych, z których nie najmniejszym była zwycięska Rewolucja Lipcowa we Francji. Wiedziano, że karbonaryzm ma poważne wpływy w partiach opozycyjnych i w tajnych związkach republikańskich we Francji i w Niemczech. O sile i temperaturze nastrojów rewolucyjnych w Niemczech polscy emigranci mogli się byli przekonać naocznie, kiedy zimą i wiosną 1832 r. wędrowali przez kraje niemieckie do Francji. "Przechód nasz przez Bawaryę, W�rtembergię i księstwo Badeńskie w 1832 roku był istnym pochodem tryumfalnym - wspomina pamiętnikarz Wielkiej Emigracji podporucznik Jan Bartkowski. - Nie dziw przeto, że spiskowi niemieccy zawiązali wcześnie stosunki z Węglarstwem polskim w Bezansonie i zapewniali nie tylko, że bardzo wielu oficerów niemieckich należy do związku, ale że całe Niemcy są gotowe chwycić za broń na hasło, które miało być danem w pierwszych dniach kwietnia 1833 roku, tj. równocześnie z powstaniem Zaliwskiego w Polsce. Żądali zarazem, aby im przysłano do Frankfurtu kilku zdolnych oficerów, którzy ubrani w swe narodowe mundury mieli kierować pierwszym ruchem. Zapewniali, że na sam widok mundurów polskich cała ludność miasta porwie za broń. W końcu zgodzono się, że kilkuset Polaków z bezansońskiego Zakładu i kilku innych z sąsiednich Zakładów, zaraz po wybuchu zamierzonego powstania, wkroczy na jego poparcie do Wielkiego Księstwa Badeńskiego. Propozycya dziwaczna, aby Polacy stanęli na czele pierwszego poruszania rewolucyjnego w Niemczech, powinna była obudzić w nas niedowierzanie; ale zaślepiało nas pewne uczucie dumy narodowej oraz pamięć zapału nadzwyczajnego, w jakim nas podejmowano w Niemczech w pochodzie naszym do Francyi. Zimniejsze głowy atoli radziły, aby wysłano do Niemiec delegata w celu rozpatrzenia się, jak dalece przygotowania do ogólnego powstania były posunięte. Wyznaczony do tej misyi ppor. Stanisław Poniński wyjechał do Stutgardu i do Ludwigsburgu bez żadnego listu polecającego, a nawet bez żadnego adresu, li tylko z zapewnieniem, że znakami Węglarskimi w kawiarni i w piwiarniach zwróci na siebie uwagę spiskowych niemieckich, i będzie mógł zawiązać z nimi bliższe stosunki. Udał się wprzód do Stutgardu i tam nie znalazł ani jednego konspiratora. Dopiero w Ludwigsburgu zwrócił na siebie uwagę oficera należącego do załogi. Ten go zaprowadził wraz z drugim oficerem do swojej kwatery i tam mu dał zapewnienie, że spisek rewolucyjny był zaledwie w zawiązku i porwanie się do broni bez obszerniejszego przygotowania wystawiłoby inicyatorów i całą sprawę na niechybną zagładę. Poniński zupełnie rozczarowany wrócił śpiesznie do Bezansonu, zdał sprawę ze swego posłannictwa i radził usilnie, aby nie wierzono przechwałkom i obietnicom frankfurckim. Wszystkie przełożenia jego spełzły na niczem. Na ogólnej naradzie (węglarzy? - M.B.) większość głosów objawiła się za koniecznością poparcia wyprawy Zaliwskiego przez rewolucyę niemiecką. Zamiast więc radzić Niemcom, aby się wstrzymali z wykonaniem swego przedsięwzięcia do sposobniejszej chwili, Karol Stolzman i inni instygatorowie śpiesznego ruchu przemogli i stosownie do odebranego wezwania nie tylko, że wysłali majora 7. pułku piechoty Józefa Michałowskiego, kapitana Szulca (specjalista od fortyfikacji August Szulc wyszedł z powstania jako major - a w niektórych źródłach wspominany jest jako podpułkownik - M.B.) i kapitana (saperów) Feliksa Nowosielskiego do Frankfurtu, ale po odebraniu stamtąd uwiadomienia o terminie zamierzonego wybuchu - wyprowadzili pod dowództwem Ludwika Oborskiego z Bezansonu i sąsiednich zakładów 500 ludzi w marsz do Niemiec (przez Szwajcarię)". I rozdzierające serce zdanie ostatnie: "Wbrew przekonaniu o bezużyteczności tej wyprawy, Poniński poddał się większości i poszedł z nią dzielić niepewne koleje". Wybuch rewolucji we Frankfurcie wyznaczono na 3 kwietnia 1833 r. Przed tą datą odbyły się dwie narady spiskowców niemieckich z trzema wysłannikami z Besan‡on. Rozważano podobno możliwość odłożenia rewolucji z powodu niepokojących pogłosek o zdradzie w szeregach organizacji. Zwyciężyła jednak wiara w powszechność ruchu, wzmocniona jeszcze u Polaków zobowiązaniem wsparcia wyprawy Zaliwskiego. Dowództwo powierzono majorowi Michałowskiemu, po czym uzgodniono plan działania. Stefania Sokołowska podaje w swej książce, że szczegóły tego planu również zostały zdradzone władzom we Frankfurcie anonimowym listem, wysłanym z Wurzburga. W rezultacie tych wszystkich zdrad i lekkomyślności, szumnie zapowiadana "rewolucja we Frankfurcie" trwała zaledwie dwie godziny i nie różniła się wiele od zwykłej ulicznej burdy. Łączna liczba uczestników zamachu nie przekroczyła czterdziestu paru osób. Ludność miejska wcale nie chciała brać broni z arsenału wartowni, zdobytej przez oddział majora Michałowskiego. "Gdy wzywano, aby broń rozbierali, każdy paląc swą fajkę spokojnie wracał do domu, mówiąc iż to zabawa studencka, inni mówili, że mają co jeść i pić i na co im rewolucja". Żołnierzom i żandarmom z łatwością udało się uśmierzyć rozruchy, a major Michałowski i kapitan Nowosielski, tylko dzięki zręcznemu fortelowi, popartemu pieniędzmi, zdołali umknąć z miasta i przedrzeć się z powrotem na ziemię francuską. Major Szulc jeszcze przed "wybuchem" wysłany został do Hanau, skąd miał sprowadzić posiłki. Major Michałowski zatrzymał się w Strasburgu, by w pobliżu granicy niemieckiej oczekiwać dalszych wydarzeń. "Liczono, że pomimo nieudanego wybuchu we Frankfurcie, rewolucja rozgorzeje w innych miastach niemieckich". Ale i te rachuby okazały się mylne. W Hanau i w innych miastach, wytypowanych przez spiskowców, zainteresowanie rewolucją było jeszcze słabsze niż we Frankfurcie. Tym razem organizacja węglarska zawiodła na całej linii. Może właśnie w Strasburgu, bezpośrednio od majora Michałowskiego, dowiedział się Walenty Zwierkowski o haniebnej kompromitacji niemieckich karbonariuszy. W każdym razie wiadomo, że w tym czasie wyjeżdżał sekretnie z Nancy w kierunku granicy niemieckiej. "Niemcy przestraszeni do stopnia najwyższego nie chcą nawet wiedzieć o przyszłości - donoszono poufnie 7 kwietnia 1833 r. z Nancy do Besan‡on. - Poseł Zwierkowski też tu wczoraj powrócił z miejsc tu wyżej wyrażonych. To samo powtarza i łaje Niemców bez litości". Poufne pismo z Nancy nie zdążyło już dotrzeć do adresata w Besan‡on. 7 kwietnia 1833 r. wieczorem większość mieszkańców zakładu bezansońskiego, pod dowództwem pułkownika Ludwika Oborskiego, wymaszerowała w kierunku pobliskiej granicy szwajcarskiej. Polscy węglarze nie zawiedli. Pierwszą część zamierzonego planu wykonali co do joty. "Zakład Bezansoński opuściło 422 emigrantów*, (* Według L. Gadona z Besan‡on wyszło: 3 pułkowników, 6 podpułkowników, 12 majorów, 68 kapitanów, 204 podporuczników, 8 podoficerów i 25 szeregowców.) a pozostało 129 - informuje na podstawie materiałów archiwalnych prefektury departamentu Doubs, Stefania Sokołowska - bezansończycy wymaszerowali wieczorem ze wsi Morro. Uformowali pośpiesznie 3 oddziały. Emigranci idący w środkowym oddziale nie mieli broni, pozostali zaś szable lub najrozmaitsze pistolety. Awangardą dowodził Ludwik Oborski, korpusem środkowym Stanisław Szczepanowski, a ariergardą Jakub Antonini. Po drodze wzięli sobie przewodnika, który ich przeprowadził do Szwajcarii przez miejscowości: Naneray, Aisrei, Vellersul. 9 kwietnia rano dotarli do miejscowości Goumois nad samą granicą szwajcarską. Tu przemówił do nich Franciszek Gordaszewski, przedstawiając wzniosły cel, jaki im przyświecał i niebezpieczeństwa, na jakie się narażają; powiedział, że wątpiący i wahający się mogą jeszcze cofnąć się z powrotem. Wszyscy jednak zgodnie postanowili iść dalej. Przystąpiono zatem do zorganizowania Legionu, zwanego też Hufcem Świętym. Składał się z dwóch batalionów, którymi dowodzili Kazimierz Paszkowicz, pułkownik 13. pułku piechoty liniowej, i Jakub Antonini, pułkownik 8. pułku p.lin. Bataliony podzielono na 8 kompanii. Później w Szwajcarii, po przybyciu rodaków z Dijon i innych pomniejszych grupek emigrantów, zorganizowano jeszcze 9. kompanię. Naczelnikiem Hufca wybrano Ludwika Oborskiego, pułkownika 7. pułku p.lin., szefem sztabu został Karol Stolzman, kapitan (podpułkownik - M.B.) artylerii, kwatermistrzem Jan Lelewel, podpułkownik artylerii, kasjerem Emeryk Staniewicz. W Legionie zapanował ruch prawdziwej demokracji bez względu na posiadane stopnie wojskowe wszyscy nazywali się obywatelami-żołnierzami. Oborski podpisywał się np. naczelnik-żołnierz". Dopiero po przejściu granicy szwajcarskiej dowództwo Świętego Hufca dowiedziało się o niewypale frankfurckim. Wiadomość przywiózł jeden z przywódców nieudanej rewolty, kapitan Nowosielski, który choć ranny, natychmiast po wydostaniu się z Niemiec pośpieszył do Besan‡on, aby powstrzymać zakład od wymarszu. Nie zastawszy go już na miejscu, powędrował za bezansończykami do Szwajcarii. Podwójni emigranci znaleźli się w dramatycznym położeniu: do Niemiec nie było już po co iść, drogę powrotną do Francji mieli odciętą. Francuskie ministerstwo spraw wewnętrznych rozesłało po wszystkich punktach granicznych listy osób, które wyszły z zakładów do Szwajcarii, z kategorycznym rozkazem, aby żaden z tych emigrantów nie został wpuszczony z powrotem do Francji. Święty Hufiec z konieczności zagospodarował się w Szwajcarii na czas dłuższy. Miał się z niego wykształcić jeden z najciekawszych i najbardziej demokratycznych ośrodków Wielkiej Emigracji. "Wiadomość o wyjściu Zakładu Bezansońskiego i o rewolucji w Niemczech zelektryzowała inne Zakłady - pisze Stefania Sokołowska. - Gazety drukowały sprzeczne wiadomości. Chodziły słuchy, że 12 kwietnia cały oddział Polaków wkroczył już do Badenii. Zakłady w Avignon, Le Puy, Chateauroux szykowały się gorączkowo do wymarszu, zbierały składki i słały pisma do Dwernickiego..." - Jednocześnie wzmogły się represje policyjno-porządkowe ze strony zaniepokojonego rządu francuskiego. "Wyjście Polaków z Besan‡on, z Solins, z Lons-le-Saulnier, z Dijon do Szwajcarii rozjątrzyło ministerium - skarżył się w Zdaniu sprawy Lelewel. Ruszono zewsząd zakłady; resztę z Besan‡on do departamentu Calvados; resztę z Avignon, z Puy całkiem, w części już z Bourges do departamentów otaczających rzeki do Garonny uchodzące. Rozsadzeni są tułacze polscy poniewielu razem, a władze jim zapowiadają, że jeśli się będą wdawać z republikanami nieprzyjaciołmi rządu, to zostaną po wsiach rozproszeni. Tak tedy tułactwo polskie i we Francji jest powołane do głoszenia wolności i odbywa pielgrzymkę apostolstwa w sprawie ludzkości. Jeżeli obecnemu pokoleniowi, owocu z tego poświęcenia się, zebrać nie przeznaczono, następne zbierać będzie okwity, z uwielbieniem i czcią dla cierpiących..." Szczególnie ostro obeszły się władze francuskie z mieszkańcami zakładu zbiorczego w Bergerac, gdzie pod komendą pułkownika Antoniego Roślakowskiego i kilku zaledwie oficerów zgromadzono kilkuset szeregowych polskich. Miejscowy prefekt starał się nakłonić mieszkańców zakładu do przyjęcia amnestii carskiej, ale dzięki postawie Roślakowskiego wszystkie te zabiegi spełzły na niczym. Wówczas naciskana przez ministerstwo prefektura odwołała się do środków bardziej zdecydowanych. "Kazano pułkownikowi Roślakowskiemu precz z Francii ustąpić, a zostawując żołnierzy w Bregerac, wszystkim officerom przejść do departamentu des Landes. Na jich przełożenia, i na oświadczenie powolności odpowiedziano 11 maja podstępnym zbrojnym najściem i bagnety dosięgły bezbronnych i wytoczyły krew polską"*. (* "1 1 maja w nocy pisze Sławomir Kalembka wkroczyło do Bergerac 600 żołnierzy z 57. pułku piechoty liniowej z Perigueux. Ludność wpadła w panikę, kilku podnieconych żołnierzy polskich rzuciło się na nadstawione bagnety i poraniło, oficerowie polscy zamierzali zaatakować od tyłu oddział ładujący broń. W tej napiętej sytuacji Roślakowski ustąpił, udał się po paszport i wraz z sześciu towarzyszami pojechał wozem, pod eskortą do Bordeaux, skąd odpłynął do Belgii. Mimo to jeszcze 13 maja wieczorem tłum mieszkańców miasta wznosił wrogie okrzyki przeciw władzom i groził atakiem na podprefekturę...") Awantury we Frankfurcie doprowadziły do zaostrzenia sytuacji politycznej w całej Europie. "Rewolucja frankfurcka - zacytuję jeszcze raz Stefanię Sokołowską - stała się świetnym pretekstem dla państw Świętego Przymierza, by jawnie wystąpić przeciwko wszelkim rewolucyjnym i opozycyjnym ruchom, które mogłyby osłabić istniejący porządek polityczny. Zdaniem Metternicha przebywający w Szwajcarii emigranci polscy stwarzali stałą groźbę dalszych rewolucyjnych rozruchów. Szwajcaria została otoczona pierścieniem wojsk. Austria wysłała w tym celu 6000 żołnierzy do Przedarulanii; Bawaria, Wirtembergia, Wielkie Księstwo Badeńskie wysłały też oddziały nad szwajcarską granicę. Korpus austriacko-pruski, stacjonujący w pobliżu Frankfurtu*, (* Ten właśnie korpus był terenem agitacji spiskowców niemieckich. Znajdowało się w nim wielu Polaków z zaboru pruskiego i austriackiego. Do nich kierowano słowa płomiennej odezwy, że nadszedł już czas walki z tyranami, wzywano do opuszczenia szeregów, by walczyć o wolność, równość i niepodległość narodów Europy.) zajął to miasto mimo sprzeciwu posła francuskiego i angielskiego". Rozpoczęła się akcja represyjna w krajach niemieckich przeciwko Polakom. Wydano zarządzenie, że jedynie Polacy posiadający paszport rosyjski mogą przebywać w państwach niemieckich. Dalszy ciąg tej akcji znajdzie swój wyraz w postanowieniach zawartych we wrześniu 1833 r. w Munchegraetz, gdzie państwa zaborcze zobowiążą się m. in. do wydawania sobie zbiegów politycznych i wymiany informacji o spiskach rewolucyjnych. Tymczasem na ziemiach polskich dopełniały się losy insurekcyjnej wyprawy Zaliwskiego. "Pułkownik Zaliwski - pisze historyk - Sławomir Kalembka mimo niedostatecznej pomocy i przygotowań w Galicji, jak i zbyt małego napływu ochotników z emigracji, zdecydował się wkroczyć do Królestwa. 19 marca 1833 r. na św. Józefa, w dniu swych imienim ledwo z ośmioma ochotnikami przekroczył granicę i ruszył w kierunku Lublina. Po trwającej do końca kwietnia bezcelowej wędrówce powrócił do zaboru austriackiego i odwołał partyzantkę. Inni dowódcy okręgowi, mniej więcej w tym samym czasie lub nieco później, wkroczyli do zaboru rosyjskiego w różnych punktach granicy. Trzon kilku, a najwyżej kilkunastoosobowych oddziałków, stanowili emigranci. Było trochę ochotników z zaboru pruskiego i Galicji, trochę chętnych do walki dołączyło w Królestwie, w tym również chłopi, a nawet dezerterzy z armii rosyjskiej. Ale partyzantka ta nie znalazła większego oddźwięku w społeczeństwie Królestwa i ziem leżących na wschód od Bugu. Nie została ona przygotowana szerzej zakrojoną akcją propagandową, wyższe warstwy społeczeństwa były zbyt wyczerpane i zastraszone niedawnym przegranym powstaniem, a lud wiejski w swej masie miał stosunek obojętny do działań niepodległościowych..." Kronikarz Wielkiej Emigracji Lubomir Gadon, opisując przebieg wyprawy Zaliwskiego, osądza ją z bezlitosną surowością. "Zaliwski, kłamca z natury, kłamstwem zaprawiał swoje dzieło - brzmi gniewna opinia Gadona. - Sam albo przez swych wysłańców wystawiał, że wyprawa ułożona na nieomylnych środkach i że będzie poparta przez Francuzów, Niemców, Szwajcarów, a nawet Rosyan. Cały plan był dziecinny, płochy i awanturniczy, a wykonanie jego niedołężne i opieszałe, bez należytej tajemnicy i bez wszelkiego rozumienia stanu w kraju. W opowieści o dawnych szwoleżerach nie ma miejsca na szczegółowe rozważania charakterystyki pułkownika Józefa Zaliwskiego, zwłaszcza że historycy nie postarali się dotychczas o zebranie i o obiektywne zanalizowanie materiałów biograficznych do jego charakterystyki niezbędnych. Na takie materiały trzeba będzie jeszcze poczekać jakieś dwadzieścia lat, albo i więcej, do ukazania się ostatniego tomu Polskiego słownika biograficznego. Ale już teraz, poddając się licznym świadectwom pamiętnikarskim, wypadnie przyznać, że czołowy "bohater listopada" nie był tytanem myśli ani wzorem cnót moralnych. Nawet bliscy zarzucali mu, że "był umysłu miałkiego", że rozpierały go przesadne ambicje, że zrażał do siebie porywczością i skłonnościami do lekkomyślnych posunięć, że lubił wyolbrzymiać swoje osiągnięcia i przeceniać swoje możliwości, że miał w sobie wiele cech dawnego kresowego zagończyka i hałaburdy, przedziwnie pomieszanych ze sposobem myślenia zachodnioeuropejskiego węglarza. Ale jednego Zaliwskiemu odebrać nie można: od początku do końca swej "wywrotowej" działalności, od pierwszych tajnych spisków patriotycznych w Warszawie po lochy austriackiej twierdzy Kufstein, do której go zamknięto po nieudanej wyprawie 1833 roku "waleczny Horatius Cocles" całe swe życie podporządkował sprawie walki o niepodległość Polski, nie zapominając przy tym ani na chwilę, że ta wywalczona Polska musi być inna niż była przedtem: całkowicie przetworzona społecznie, sprawiedliwa i szczodra także dla najuboższych swoich obywateli. W tych sprawach Zaliwski "kłamcą" nie był, i niewątpliwie za to cenili go i szanowali ludzie pokroju Lelewela i Zwierkowskiego. Ma natomiast Gadon całkowitą słuszność, pisząc o fatalnym przygotowaniu wyprawy insurekcyjnej. Potwierdzają to raporty wydobyte przez historyków z archiwów policyjnych Francji i państw zaborczych. Rekrutację w zakładach przeprowadzano niedbale i nieostrożnie, stwarzając idealne warunki dla wszelkiego rodzaju prowokacji policyjnych. "Na listę emisaryuszów wciągany był kto się tylko nastręczał, bez względu na kwalifikacye (a trzeba pamiętać, że kandydaci na uczestników wyprawy byli werbowani nie na szeregowych partyzantów, lecz mieli stanowić kadrę przywódczą powstania krajowego - M.B.); ażeby zostać dowódcą okręgowym, dość było wybrać sobie okręg i podpisać rotę przysięgi. Kiedy taki przywódca zażądał objaśnień co do rozpołożenia sił nieprzyjacielskich, magazynów, zakładów wojennych itp. w obranym przez siebie okręgu, Zaliwski odpowiadał milczeniem. Werbunek odbywał się prawie otwarcie i w kilka dni cały Zakład wiedział już o zamierzonej wyprawie. Cóż dziwnego, że i ambasada rosyjska rychło się o niej dowiedziała. Potem, kiedy przyszła chwila wyjścia, wszystko na raz wyruszyło w drogę tak, że władze natychmiast ten ruch nadzwyczajny spostrzegły; wskutek tego nie jeden został przytrzymany..." Ochotnikom zgłaszającym się na wyprawę odczytywano przepisy zawarte w 13 artykułach, precyzujących najważniejsze obowiązki i środki działania przyszłego partyzanta (była to zapewne owa deklaracja, którą 26 stycznia 1833 r., "po dwugodzinnym rozmawianiu" odebrał w Besan‡on od dwóch Dobrych Kuzynów kapitan Szymon Konarski). Naczelnym obowiązkiem uczestnika wyprawy miało być: "Poświęcenie się na wszelkie trudy i niebezpieczeństwa dla odzyskania ojczyzny i... zniszczenie przesądów i nienawiści narodowej, między ludźmi dotąd utrzymywanej". Partyzant powinien więc używać "broni i wszelkich sposobów na zniszczenie tyranów i ich służalców, uciskających ród ludzki. Partyzant powinien się utrzymywać po lasach, górach i miejscach niedostępnych i z nich napadać na posterunki nieprzyjacielskie, niszczyć magazyny, amunicye, zabierać kasy, zabijać urzędników przez tyranów mianowanych - słowem zabierać i niszczyć wszystko co tylko jest własnością lub podporą rządu najezdniczego. Partyzant powinien w najściślejszym znaczeniu szanować spokojność mieszkańców i onych osobistą własność i wszelkimi siłami bronić tejże, skoroby słudzy lub żołnierze tyrana chcieli ją naruszać. Każdy dowódca okręgowy ma prawo karania śmiercią podkomendnych za zdradę, niewypełnienie rozkazów lub naruszenie własności jakiegokolwiek mieszkańca; również każdego człowieka w swoim okręgu, któryby przeciw niemu powstał lub chciał zdradzać. Każdy dowódca okręgowy, któryby kazał rabować spokojnych mieszkańców, lub przeniewierzył się, ma być zgładzony przez podkomendnych, a na jego miejsce powinni powołać innego ze swego grona, najcnotliwszego, najzdolniejszego i najmężniejszego. Najwyższa władza nad partyzantami nazywa się >>Zemsta Ludu<<, i tej ślepo będą posłuszni wszyscy partyzanci, aż póki cały naród nie odzyska swej niepodległości i wolności. Osoba tej władzy będzie tylko znaną dowódcom okręgowym i ich zastępcom". Po zapoznaniu się z katechizmem partyzanckim, każdy uczestnik wyprawy składa uroczystą przysięgę, że się poświęca dobrowolnie "na wszystkie trudy, niebezpieczeństwa i śmierć". Deklaracja partyzancka wyprawy Zaliwskiego, niezależnie od błędów i niepowodzeń w późniejszym jej realizowaniu, musi być uznana za przełomowy dokument w historii polskich walk o niepodległość. Wyłania się z niej bowiem nowy prototyp polskiego insurgenta i prowadzonych przez niego działań zbrojnych. Zamiast żołnierza regularnej armii jak w powstaniach dotychczasowych samotny półcywilny partyzant, zamiast kampanii rozgrywanych według tradycyjnej strategii i taktyki szarpanina po lasach i wszelkie formy partyzanckiego terroryzmu. W trzydzieści lat później zasady deklaracji Zaliwskiego przejmie, rozwinie i upowszechni Powstanie Styczniowe. Historycy obliczają, że z Francji dotarło do kraju około 70 emisariuszy Zemsty Ludu (później dołączyło do nich jeszcze kilkudziesięciu ochotników z Galicji i zaboru pruskiego). Odwaga i determinacja tych młodych patriotów wzbudzała szacunek i uwielbienie nawet u najbardziej zdecydowanych przeciwników wyprawy Zaliwskiego. "Żałosne męczenniki bezgranicznej miłości ojczyzny! - wzrusza się Lubomir Gadon. - Nad błędem i szkodliwem przedsięwzięciem ubolewać należy, ale nie można nie czuć podziwu dla odwagi, hartu postanowienia szlachetnych szaleńców, którzy dla sprawy im świętej nieśli ślepo swe życie w ofierze. Od granic Francyi do granic polskich droga daleka, a na niej tysiączne trudy i niebezpieczeństwa każdej chwili. Wszędy zbudzona czujność czyha na emisaryuszów polskich. Idą więc strzegąc się własnego cienia, kryją się u obcych ludzi, niepewni czy ich nie zdradzą; kładą się do spoczynku nie wiedząc, czy nad ranem nie zbudzi ich głos zbira - ale idą dalej; przymierają głodem i chłodem, upadają ze strudzenia - ale wloką się dalej. I dochodzą nareszcie - dochodzą tam, gdzie po rozczarowaniu rozpacznem znajdują koniec - na rusztowaniu". Do lotaryńskiego Nancy odgłosy dramatycznych wydarzeń krajowych dochodziły drogą okrężną. Pierwszy dowiadywał się o wszystkim Walery Pietkiewicz, którego Zaliwski zostawił był w Paryżu jako swego pełnomocnika. Pietkiewicz kierował otrzymane wiadomości do przebywającego w Tours Joachima Lelewela; ten z kolei przekazywał je Zwierkowskiemu do Nancy. Pierwszą niedobrą wiadomość odebrał Zwierkowski w ostatnich dniach kwietnia 1833 r., dotyczyła ona przechwycenia oddziału Kacpra Dziewickiego. - "Gustaw Małachowski i Ledóchowski utrzymują - donosił w liście z 27 kwietnia Lelewel - że Ludwik Plater otrzymał list z Warszawy, w którym było, że herszty złapane koło Piotrkowa byli: Drzewicki i Hordyński i że pierwszy się otruł..." O młodziutkim poruczniku Bogusławie Hordyńskim (Gadon nazywa go Józefem) niewiele da się powiedzieć, natomiast dwudziestotrzyletni major Kacper Dziewicki był postacią dobrze znaną w demokratycznych kołach popowstaniowej emigracji. Uczestnik spisku podchorążych, jeden z głównych zdobywców warszawskiego arsenału w czasie Nocy listopadowej, bohater bojów pod Grochowem, odznaczony za wyczyny w tej bitwie Złotym Krzyżem Virtuti Militari, szalonej odwagi partyzant na Litwie i Podlasiu - po znalezieniu się we Francji zasłynął ze swego radykalizmu politycznego i społecznego. Członek Towarzystwa Demokratycznego i zapalony karbonariusz stał się na terenie zakładu w Awinionie jednym z najżarliwszych agitatorów "europejskiej rewolucyi". Należał do młodych "wściekłych" fanatyków nowej wiary, co to "ubierali się w bluzy, czerwone chustki, zapuszczali długie włosy i brody i gardzili mydłem i grzebieniem, jako rzeczami arystokratycznemi" - a swoją rozpacz z powodu utraty ojczyzny wyładowywali w buncie przeciwko "złemu staremu światu" i narzuconym przez "ciemiężycieli ludu" konwencjom społecznym. Agresywność polityczna młodego majora była przyczyną wielu awantur w zakładzie awiniońskim. W pierwszych dniach czerwca 1832 r. Dziewicki wdał się w gwałtowną sprzeczkę polityczną ze swym starszym kolegą ze sprzysiężenia listopadowego, ogólnie szanowanym i lubianym podpułkownikiem Karolem Szleglem. Doszło do obraźliwych słów i czynnych zniewag, a następnie do wymiany strzałów. Pojedynek odbył się w Awinionie 4 czerwca 1832 r. Dziewicki wyszedł z niego ranny, Szlegiel pozostał na placu zabity. Odtąd na Dziewickim zaciążyła anatema powszechnej niechęci. Musiał opuścić zakład w Awinionie i przenieść się do Paryża. Gryzły go wyrzuty sumienia. Na wyprawę Zaliwskiego zgłosił się jako jeden z pierwszych. Dano mu przydział na organizatora powstania w Sandomierskiem. "Kasper Dziewicki, zebrawszy 24 ludzi przeszedł granicę koło wsi Górki powiatu Sandomierskiego - odnotował kronikarz wyprawy. - Przeprawa przez Wisłę zabrała dużo czasu; kiedy Dziewicki z kilku ludźmi stanął pierwszy na drugim brzegu, już zaczynało świtać. Rozkazawszy pozostałym przeprawiać się jak najśpieszniej, sam z czterema partyzantami rzucił się biegiem ku Połańcowi, by tam przededniem napaść na posterunek kozacki. Dręczony sumieniem za zabicie w pojedynku dzielnego kolegi Szlegla, iście szukał śmierci. W Połańcu zastał kozaków już na nogach. Po krótkiej nierównej walce, został ujęty z towarzyszami i na drugi dzień wieziony do Warszawy. W drodze na przystanku zażądał szklanki wody, wsypał truciznę i niedługo potem kozacy wieźli już tylko martwe ciało w kajdanach". Potem zaczęły napływać do Nancy równie smutne wiadomości o innych uczestnikach wyprawy partyzanckiej. Większość z nich, po przejściu granicy, tułała się bez celu po lasach, nie mogąc nawiązać żadnych kontaktów, pozbawiona jakiegokolwiek wsparcia w okolicznych wsiach, zdana na desperackie utarczki z wielokrotnie silniejszym nieprzyjacielem, okrążana coraz ściślej obręczą wojskowo-policyjnej obławy. Dramat samotnych partyzantów rozgrywał się w mroźnej, wrogiej pustce. - "Za pojawieniem się emisaryuszów w Kongresówce nad całym zaborem rosyjskim ponuro roztoczył się zdwojony, przerażający terroryzm. Właścicielom wiejskim nie wolno było wydalać się z domów. Kara śmierci groziła każdemu, coby przechował broń lub wychodźca. Represya dochodziła do straszliwego stopnia; tak np. za udzielenie żywności partyzantom pannę Kawęcką rozstrzelano, inne kobiety i młode dziewczyny katowano rózgami, więziono, dręczono przy badaniu. Ujętych emisaryuszów po męczarniach więzienia i badania wydawano na śmierć rozstrzelaniem lub szubienicą; ich spólników, po okrutnym skatowaniu, wysyłano na Sybir na wieczną katorgę". W połowie maja 1833 roku świadomość niepowodzeń wyprawy Zaliwskiego była już tak powszechna, że reprezentujący oficjalnie emigrację, komitet Dwernickiego uznał za konieczne ujawnić swoją opinię w tej sprawie. Znalazło to wyraz w Odezwie Komitetu Narodowego Emigracji Polskiej do Polaków we Francji z 17 maja 1833 r. "Zaszły w tych czasach zdarzenia, które nas z bliska obchodzą, które zapewne każdy z rodaków umie dostatecznie oceniać - głosiła odezwa podpisana przez Generała Dwernickiego. - Ucisk obcego jarzma obudził w Polsce w wielu miejscach opór, co bez względu na zbyt wielką przewagę nieprzyjaciela rozpoczęty, zamierzonego skutku nie osiągnął i otworzył despotyzmowi pole do pełnienia nowych gwałtów pod pozorem własnej obrony. Oswobodzenie Polski to jedyna nadzieja Europy chcącej wyjść ze stanu obecnego, a uciążliwego dla jej najważniejszych interesów, nie zależy od cząstkowych w kraju naszym poruszeń, ale od powstania mogącego mieć za sprzymierzeńca powszechne usiłowania. W oczekiwaniu tego ostatecznego rezultatu dzisiejszej walki zasad, której główne zagadnienia z korzyścią dla Polski rozwiązane będą, wystrzegać się należy przedwczesnych a tym samym słabych zamachów, które oswajając ciemięzców z łatwością zwyciężania tego, co im w swojej porze zgubę niezawodnie przynieść musi, opóźniają dzieło odrodzenia się Polski a przez nią Europy. Dalecy od poczytywania za złe indywidualnej nawet usilności podźwignięcia ojczyzny z upadku owszem uważając za jedyną naszą powinność tę gotowość do przedsięwzięć przechodzących samo nawet podobieństwo, na której nigdy Polakom nie zbywa, nie możemy jednak, przy złożeniu cześci należnej poświęceniom, nie boleć nad nieszczęśliwym ich skutkiem... Gdy nowe prześladowania skutkiem tych nieszczęśliwych wydarzeń ciążą nad ojczyzną naszą, prosimy Was, Rodacy, abyście unikać chcieli wszelkich nadal powodów, które by stan współrodaków w kraju pogarszać i, równie jak rzecz powszechną na zgubę narażać mogły..." Kronikarze Wielkiej Emigracji zarzucają Dwernickiemu, że jego stanowisko wobec wyprawy Zaliwskiego było od początku "co najmniej bardzo dziwne i nieszczere". Nawet tak zdecydowany przeciwnik wyprawy jak Lubomir Gadon przyznaje, że kiedy Zaliwski wyjeżdżał z Paryża, "generał przyrzekł mu uroczyście, iż jeżeli nie będzie mógł dopomagać swoją osobą, to podziela zamiar, błogosławi przedsięwzięciu i w żadnym razie nie przyłączy się do przeciwników tej wyprawy ani słowem, ani piórem, ani drukiem..." Z korespondencji Zwierkowskiego z Lelewelem również wynika, że generał Dwernicki dość wcześnie był dopuszczony do tajemnicy wyprawy i niczym nie okazywał, że się jej sprzeciwia. Już w końcu lutego 1833 r. Zwierkowski odwiedzał generała w Paryżu, rozmawiał z nim o wyprawie i obaj zastanawiali się wspólnie nad postępowaniem poszczególnych emisariuszy. Tymczasem zaraz po tym, wbrew swoim uprzednim zapewnieniom, generał wysłał do Galicji czterech "kontra-emisariuszy" (byli nimi majorzy: Dominik Bulewski, Apolinary Nyko, Ludwik Tarszeński i Roman Czarnomski), "by ci mieszkańców w kraju uprzedzili i przeciwdziałali zamiarom Zaliwskiego". Z wielu źródeł wiadomo, że ci wysłańcy Dwernickiego rzeczywiście bardzo wyprawie szkodzili, pozbawiając ją sympatii społeczeństwa galicyjskiego i przejmując przeznaczone dla niej fundusze. Teraz, gdy we Francji wiedziano już o niepowodzeniach wyprawy i kiedy wymagała ona jak najmocniejszego, jeżeli już nie materialnego to przynajmniej moralnego poparcia, naczelnik emigracji swoją odezwą zadawał jej cios ostateczny. "Dwulicowość" popularnego generała wywołała oburzenie wśród lelewelistów i demokratów. "Owóż Dwernicki kontrasygnował ukazy Mikołaja! zachłystywał się z gniewu w liście do Pietkiewicza Lelewel. - Przebóg żywy, co się dzieje!" Pierwszym drukowanym oddźwiękiem na odezwę komitetu był artykuł Adama Mickiewicza O bezpolitykowcach i o polityce..., ogłoszony w "Pielgrzymie Polskim" z 1 maja 1833 r. Autor Ksiąg narodu polskiego brał w obronę koncepcję wyprawy insurekcyjnej. - "Słyszymy często, >>Już dosyć dla Polski krwi przelano<< - O, gdyby tak było! - pisał w swej rozprawie. Ale zapominamy, że dziadowie nasi oddali bez wylania kropli Galicję całą i tyle Wielkopolski. Chcieli spokojnie w domach umrzeć, nie przewidując, że wnuków skazują na śmierć, na wygnanie. Przypomnimy, że kilkadziesiąt tysięcy ludzi zbrojnych wyniosło krew z kraju przed nieprzyjacielem, że ta krew była poślubiona Ojczyźnie; czy kto myśli, że ją można ukraść?! Im dłużej zwlecze się wypłata, tym z większą lichwą oddać przyjdzie. Niech więc, komu nie udało się być bohaterem, przynajmniej umie ocenić i uczcić poświęcenie drugich". Gwałtownie i napastliwie wystąpiono przeciwko odezwie Dwernickiego w piśmie radykałów francuskich, "Tribune". W anonimowym liście nadesłanym rzekomo ze Szwajcarii, zatajony autor (był nim podobno rzecznik Towarzystwa Demokratycznego, ks. Kazimierz Aleksander Pułaski) pisał do redaktora "Tribune": "Prosimy aby Pan, którego dziennik objawia tak żywą sympatię dla wszystkiego co szlachetne i wolne, zaatakował przewodników naszej arystokracji; aby pan wytłumaczył Dwernickiemu, że nie godzi się zniechęcać do tak szlachetnych poświęceń; że ma do wypełnienia misję; on który zna co obowiązek żołnierza i przyrodzona siła naszego męstwa. Cokolwiek zrobią nasi arystokraci, niechaj wiedzą, że nie zatrzymają ludzi, którzy pragną umrzeć na ziemi, na której się urodzili, umrzeć tą śmiercią, która pozostawia piękny przykład do naśladowania. Krew przelana za wolność nie jest nigdy stracona". Do głębi przejęty polskimi i francuskimi atakami, kierowanymi przeciwko niemu z różnych stron, zacny bohater spod Stoczka, któremu wiele można było zarzucać, ale nie brak patriotyzmu i nie skłonności do arystokracji, począł ostentacyjnie łagodzić swe stanowisko. 1 czerwca 1833 roku ukazał się drugi okólnik Komitetu Narodowego Emigracji Polskiej (jego francuskie tłumaczenie przesłano do redakcji "Tribune"), oddający sprawiedliwość pięciu poległym emisariuszom Zemsty Ludu: Kacprowi Dziewickiemu oraz Antoniemu Olkowskiemu, Józefowi Kurzyjamskiemu, Błażejowi Przeorskiemu i Eustachemu Raczyńskiemu - zagarniętym do niewoli i okrutnie zamordowanym w Warszawie. Podając do wiadomości publicznej okoliczności ich śmierci, komitet Dwernickiego posuwał się do oświadczenia niemal identycznego z argumentacją obrońców wyprawy Zaliwskiego: "Jakkolwiek ci dzielni nie osiągnęli jeszcze owocu swych poświęceń, ich śmierć nie będzie mniej użyteczna; dowiedzie ona narodom Europy, że Polacy zaprzysięgli zniszczenie swoich ciemięzców i nie złożą broni, póki ich przysięga nie zostanie spełniona". Wkrótce potem komitet Dwernickiego wystąpił jak najbardziej stanowczo przeciwko organizowaniu przez generała Bema (przy cichym poparciu ks. Czartoryskiego) zaciągowi do legii portugalskiej - który był uważany za rozwiązanie alternatywne do krajowej wyprawy partyzanckiej. "Od dawna rozchodziły się wieści - pisał Komitet Narodowy Emigracji Polskiej w liście otwartym do Bema - że Pan Jenerał, nie mając żadnego upoważnienia, zawarłeś układy z Don Pedrem o utworzenie z Polaków Legii Portugalskiej. Wieść tę długo uważaliśmy za niepodobną do prawdy, gdy w dniu dzisiejszym doszły nas litografowane kopie tej umowy i odezw, któreś Pan Jenerał (kierował) do rodaków naszych znajdujących się we Francji, zachęcając ich do śpieszenia do obecnej służby za obcą sprawę. Nie potrzebujemy mówić, jakim smutkiem przejęła nas ta pewność, że jenerał polski, polskiej sprawie zasłużony, odważył się na krok tak szkodliwy i nieprawny, który nie tylko całości i istnieniu emigracji zniszczeniem zagraża, ale nadto obraził jej prawa". Tymczasem z kraju napływały wieści coraz bardziej rozpaczliwe. "Źle Panie Joachimie - pisał 1 czerwca Pietkiewicz do Lelewela. - Ze smutnemi dziś do ciebie spieszę nowinami. Otrzymaliśmy wczoraj listy: Józefowa Zaliwska od męża, ja od Henryka Dmóchowskiego, datowane 5 maja, zdaje się, że z okolic Lwowa bo skąd nie piszą. Komunikuję ci niektóre wyjątki. Zachowaj to wszystko przy sobie, nikomu zgoła nie komunikuj: taka jest wyraźna wola piszących. Zresztą nie mamy poco komunikować; nikogo nie potrzebujemy wstrzymywać, bo się nikt nie wybiera znikąd. Tu nikt a nikt nie wie i wiedzieć nie będzie, prócz mnie i Józefowej, która dobra do sekretu". Po czym następowały wyjątki z relacji uczestników wyprawy. Partyzant z Besan‡on, prawnik i rzeźbiarz Henryk Dmóchowski skarżył się, że "krzyżowania się, nieład, nieporozumienia, a do tego brużdżenie Buleskiego (>>kontra-emisariusza<< Dwernickiego - M.B.), paraliżują rzecz całą". Narzekał na "milczenie i podłość naszych, co sobie ogonami się ponakrywali". Nie taił też swego pesymizmu co do wyniku wyprawy: "Czas najdroższy stracony, słowem kto wie jak dalej będzie? lecz słaba nadzieja w tym roku"... Zaliwski pisał do żony w równie minorowym tonie: "Powiedz, że siedmiu tylko stanęło u kresu; że Kasper Dziewicki waryat, przez nierozstropność wpadł w ręce i struł się..." O sobie wódz desperackiej wyprawy donosił, że "oni sami byli w okropnem położeniu, w tysiącznych a niesłychanych niebezpieczeństwach, ale się wycofali. Że inni nie spisali się i teraz oczu nie śmieją pokazać, a są przedmiotem pośmiewiska i wzgardy. Że dla niego (tzn. dla Zaliwskiego) z całej rzeczy wyrasta szacunek, (że) zapału i nadziei nie traci..." Przekazując te ponure wieści Zwierkowskiemu Lelewel informował go jednocześnie o swojej korespondencji z Dwernickim. Stary generał, przejęty nieprzyjaznym hałasem, wywołanym przez odezwę z 17 maja, zdecydował się 30 czerwca napisać prywatny list do swego głównego oponenta. Łagodząc ton odezwy, ale nie wycofując się z zasadniczej oceny, że wyprawa Zaliwskiego była przedwczesna, a przez to szkodliwa - starał się Dwernicki przekonać Lelewela do swoich racji, a jednocześnie zdobyć sobie jego względy. - "Ziomku! - pisał w zakończeniu listu. Niechaj złość i przewrotność fałszywych nie mają żadnego wpływu na związki, jakie nas łączyć powinny...Vale et me ama". Lelewel uwiadamiał o tym Zwierkowskiego z ironicznym przekąsem: "Dwernicki w liście swoim lamentuje o tym wszystkim przedwczesnym. Odlamentuję mu w odpisie". I "odlamentował" wspaniałym, napiętym na najwyższy ton, listem z 7 lipca 1833 roku: "Piszesz mi, Szanowny Generale, >>o przedwczesności poruszeń i wypadków krajowych, które, jak mówisz, za prędko nastąpiły, zapewne w skutku spodziewanych ogólnych poruszeń, na których tak mocno się zawiedziono<<. Sądzę, że ani o przedwczesności, ani o ustaniu, ani o zawodzie tak prędko wyrzekać nie możemy. Jest to dawno powiedziane, że naród nie godzien egzystować, co się własnymi nie może utrzymać siłami. A ta siła narodowa powinna być tak silna, aby się nie tylko zewnętrznym, ale równie wewnętrznym oparła nieprzyjaciołom, aby w każdym razie zdołała pognębić egoizm, fakcje, arystokrację, paraliżujących. Ci, co się szczerze poświęcają, sądzą, że taka siła w narodzie egzystuje. Do objawienia takiej siły naród powołujący, a padający ofiarą poświęcenia się swego, jako wykonawcy prawdy, męczennicy prawdy, wmawiają w swój naród, że tę siłę posiada, tylko że jest sparaliżowany, skrępowany, uśpiony; za tej bohaterskiej prawdy ofiary odpowiedzą potomności fakcjoniści, odrętwiający, arystokraci, egoiści. Wołają oni zawsze, że nie czas! Kiedy się wiązała konfederacja tyszowiecka za Jana Kazimierza, nie pytała czy czas! Pokonywany Czarniecki nie pytał czy czas! Podchwytywał, szukał, napadał nieprzyjaciół, i pokonał. I ty, Generale, nie pytałeś - czy czas w ataku na swoich: idźcie, bijcie, bierzcie i biłeś Moskali. Ale przed 29 listopada kiedy mi Wysocki i Zaliwski polecili wyrozumieć ludzi poważnych, ludzi w znaczeniu będących, każdy mi nieledwie powiadał: nie czas! Wszakże okazało się doświadczeniem, że był jakkolwiek czas i czas ten minął - inny bieży. I dziś są, co wołają - nie czas! Bez wątpienia, że wielkim i ponownionym krzykiem zmniejszą czas. Odpowiedzą oni potomności!" W dalszym ciągu listu przypominał Lelewel żałosne skutki tchórzostwa i kunktatorstwa naczelników powstania listopadowego: "kiedy już nieufność starła akcję narodową, wtedy szkoda było tracić pozyskane laury i Moskale pod Warszawę podeszli. Szkoda było pięknych murów stolicy i Moskale Warszawę zajęli; szkoda było stracić konstytucję i byt ośmiu województw i dziś jest statut organiczny i dzieci są od łona matek odrywane. Generale, jesteś ojcem i czuć umiesz. Dziś właśnie barbarzyństwo to pomnaża wściekły tyran. Ułożył sobie periodycznie Herodowe dopełnić morderstwo i jeszcze nie czas? Dziś zacnym fanatyzmem niesiona młodzież, puszcza się walczyć, jestże czas wołać nie - czas! A są przecie dyplomatyczne głosy, co tak wołać nie przestają, co krzyczą: zbrodnia! Ciężko oni odpowiedzą potomności! Czemu kto nie był dość mocen, tu we Francji wyperswadować biegnącym, wstrzymać w zapędzie? Ministerium francuskie swoim tułactwa naszego prześladowaniem niewątpliwie ten rzut naszych przynagliło. Jeżeli zaś ich rzut cały był w skutku spodziewanych poruszeń powszechnych, nie ich wina, że te zawiodły (jeśli zawiodły); jestże to powód, aby mieli być opuszczeni? Przeszło stu z nadzwyczajnym poświęceniem, opatrzności pieczą niesieni, stają na miejscu, każdy z nich po kilku powołuje. Tysiące mężów i niewiast jest w ruchu. Toć i dzielni towarzysze twej broni, Generale, mogli rozpocząć działanie, nie czekać wywiezienia (chodziło Lelewelowi o przebywających w Galicji byłych żołnierzy korpusu Dwernickiego, których po niepokojach frankfurckich i pojawieniu się w Galicji emisariuszy Zaliwskiego, wywieziono do Triestu, aby wysłać ich statkiem za morze - M.B.). Jeżeli tego nie zrobili, oni są nieszczęśliwą ofiarą, że posłuchali tych co w cwał polecieli (mowa o kontremisariuszach, wysłanych przez Dwernickiego i Czartoryskiego - M.B.), co pisma rozrzucali, aby sparaliżować i teraźniejszość i przyszłość. Padają ofiary. Uwielbiasz ich i żałujesz, Generale. Któż z sercem polskim nie odda im czci. A kto z nas ma więcej rozdartą tym wspomnieniem duszę. Nie mam dzieci. Dawnom się domu i familii wyrzekł; dziećmi moimi są uczniowie moi. Ginęli oni złością Nowosilcowa; ginęli zgubnym sprawy naszej w czasie powstania narodowego kierunkiem; giną dziś złością i przekorą arystokracji, egoizmu, na sztych wysadzani. Są tam i będą tam. Jeszcze się na twoje rodzicielskie powołuję uczucia, abyś ocenił moje. Nie mam siły i nie wymagaj tego ode mnie, abym powiedział: nie czas, przedwczesne! Zniecierpliwiona i rozdrażniona myśl przekorą goni ich po zakrwawionych lasach, opuścić ich nie może, błogosławi im a złorzeczy. Szanowny Ziomku! Wybacz mi, że ci moje osobiste przytaczam uczucie, ale bo je więcej, niż kiedy, mam rozżalone i rozdrażnione. Dopomóż mi rzucić przeklęctwa i okryj hańbą i złorzeczeniem tych, co toczą fakcję, naród odrętwiające. Nie wściekły tyran, oni są morderce! Liczyłbym ci imiona wielu, gdybyśmy się osobiście rozmówić mogli. Wołałem, wołam i wołać nie przestanę: poznaj ich i oceń. Szanowny Ziomku, bo czas! Bezecnik, kto znieważył cienie Michała Wołłowicza, czcząc go obelgą hrabstwa (jeden z głównych bohaterów wyprawy Zaliwskiego, dawny filareta wileński, Michał Wołłowicz, ujęty i powieszony w Grodnie, wywodził się z zamożnej rodziny ziemiańskiej i w nekrologach tytułowano go hrabią - M.B.). Powiedz mi, Generale, jakim kwiatem posypię grobowiec jego, jaką łzą go zroszę? On był mym uczniem..." Takie to sprawy docierały do spokojnego lotaryńskiego Nancy, pamiętnego roku 1833. O takich to sprawach konferował Walenty Zwierkowski z dwoma innymi wybitnymi członkami nansyńskiego zakładu - byłym posłem z Konina Józefem Ziemęckim i byłym naczelnikiem powstania na Żmudzi, Ezechielem Staniewiczem - popijając białe wino na werandzie miejscowej "Honoratki", skąd doskonale było widać pałac króla Stanisława Leszczyńskiego i jego statuę, wystawioną mu przez wdzięcznych Lotaryńczyków. Ciekawe, jakich uczuć doznawał "szwoleżer złej konduity", dowiadując się o tym wszystkim? Był przecież czynnym aktorem tego dramatu. Nie licząca się z niczym historia, jak gdyby kpiąc sobie z jego partyzanckiego rozsądku, umieściła go w samym oku partyzanckiego cyklonu. Wielu z tych młodych bohaterów, których losy dopełnić się miały w "zakrwawionych lasach" Lubelszczyzny i na szafotach Warszawy i Grodna - przed opuszczeniem Francji przechodziło przez Nancy i komunikowało się z nim osobiście. On im udzielał ostatnich rad i pouczeń przed ich wstąpieniem na ścieżki partyzanckie. On oprowadzał ich po lotaryńskiej stolicy, krzepiąc w nich narodową dumę wspomnieniami polskiego panowania. On woził ich do grobu "Dobroczynnego" (Bien Faisant) króla Stanisława w wypełnionym polskimi pamiątkami kościele "Notre-Dame du bon Secours", aby tam pod jagiellońskimi orłami, u stóp "kamienia położonego przez dawne legiony", jeszcze raz potwierdzić ich partyzancką przysięgę. I znowu nasuwa się trudne do wyminięcia pytanie: jak mogło do tego dojść, że rozważny dziedzic z Białej Wielkiej zdecydował się na tak jednoznaczne poparcie wyprawy Zaliwskiego? Jak mógł uwierzyć, że ta wariacka, niedbale przygotowana "gaskonada" skończy się inaczej niż zupełnym pogromem? Otóż wiele przemawia za tym, że na jego ustosunkowanie się do wyprawy Zaliwskiego zaważyło w stopniu decydującym pozorne podobieństwo sytuacji do historycznych wydarzeń z niedawnej przeszłości. Wszyscy organizatorzy partyzanckiej wyprawy i prawie wszyscy jej uczestnicy rekrutowali się z ludzi Listopada. Zaledwie trzy lata dzieliły ich od wybuchu powstania. Mieli jeszcze świeżo w pamięci owe pełne napięcia godziny "nocy pomsty narodowej", kiedy nieliczna grupa podchorążych i dziennikarzy wtargnęła do uśpionego miasta, aby je poderwać do buntu przeciwko cesarskiemu bratu i jego wojskowo-policyjnej potędze. Pierwszym powitaniem insurgentów był stuk okiennic, zatrzaskiwanych przez spłoszonych mieszczan. A przecież ta lekkomyślna, niezbyt dobrze przygotowana rewolta młodzieży zwyciężyła, przekształcając się w ogólnonarodowe powstanie i wojnę między dwoma krajami. Dlaczego więc nie miała osiągnąć podobnego sukcesu, przygotowana przez te same głowy i ręce, wyprawa Zaliwskiego? Ale była to analogia zwodnicza. W Polsce zmieniła się sytuacja. W udręczonym narodzie duch buntu i oporu był załamany. I nie było już w kraju silnej armii regularnej, zdolnej poprzeć zamach zapaleńców, nie było świetnych i popularnych nazwisk skłonnych przydać powagi "zaburzeniom dzieci". Warto w tym miejscu dodać, że najbardziej zdecydowani przeciwnicy wyprawy Zaliwskiego również opierali swoje rachuby na zawodnych analogiach z przeszłością. Mam tu namyśli generała Józefa Bema i jego zaciąg portugalski. Bem był znakomitym dowódcą i ofiarnym patriotą, ale na polityce się nie znał. Kiedy przybył do Francji, przeraziło go rozpolitykowanie emigracji i panoszenie się lewicowych dziennikarzy, których dobrze sobie zapamiętał jako "mącicieli jedności wojska" w ostatnich tygodniach powstania. Bem był urodzonym żołnierzem i interesowali go przede wszystkim żołnierze. Postawił sobie za cel uratowanie wojskowego uchodźstwa od "anarchicznych nastrojów" i skłócenia politycznego. Zapatrzony w historyczny przykład Legionów Dąbrowskiego, uroił sobie, że uda mu się stworzyć nowe legiony polskie na obczyźnie, które umożliwią ujęcie byłej armii powstańczej w karby dyscypliny wojskowej i dochowanie jej w stanie gotowości do "lepszych czasów". W jakim kraju i na czyim żołdzie takie legiony miały powstać - wydawało mu się sprawą drugorzędną. Po nieudanych zabiegach o stworzenie "legiów" polskich we Francji, po haniebnym zawaleniu się rekrutacji do Algierii wyłoniła się okazja portugalska. W Portugalii toczyli z sobą wojnę domową dwaj członkowie panującej dynastii Braganzów: opowiadający się za monarchią konstytucyjną ojciec małoletniej królowej Marii, Don Pedro, i zwolennik absolutyzmu, regent Don Miguel. Don Pedro odniósł się jak najprzychylniej do oferty Bema: słynni z męstwa polscy żołnierze, których hiszpańskie wyczyny w wojnach napoleońskich dobrze jeszcze w Portugalii pamiętano - z pewnością mogli mu się bardzo przydać w wojnie z kuzynem. Ale przytłaczająca większość emigracji polskiej, zmrożona awanturami algierskimi, odniosła się nieufnie do zaproszenia z Portugalii. W walce z zaciągiem portugalskim przewodziła oczywiście emigracyjna lewica, popierająca wyprawę insurekcyjną do kraju. Leleweliści i demokraci tłumaczyli masom zakładowym, że głównym celem Bema jest "rozbicie emigracji", że dynastyczna wojna domowa w Portugalii nie ma nic wspólnego ze sprawami polskimi, że udział w niej Polaków byłby zwykłą kondotierką, odwracającą uwagę od kraju; że zwycięstwo don Pedra - od którego zależeć miały losy Polaków, nie jest jeszcze wcale pewne, a jego przegrana postawiłaby legię polską w sytuacji bez wyjścia; że wreszcie "nie można się uczyć w Portugalii, jak robić powstanie w Polsce". Ale Bem, ożywiony duchem Dąbrowskiego, nie dał sobie swej idei wyperswadować. Nie pytając o zgodę Komitetu Emigracji, popłynął do Portugalii i zawarł tam formalną umowę z rządem Don Pedra na stworzenie legionu polskiego w sile od 1700 do 3200 żołnierzy. Po powrocie do Francji rozpoczął energiczną akcję propagandową za zaciągiem portugalskim. Sam rozsyłał odezwy, sam jeździł po zakładach wojskowych. Jego wizyty w obozach, opanowanych już wtedy przez żywioły demokratyczne, doprowadziły do niesłychanego rozjątrzenia politycznego. Na domiar złego Don Pedro nie wypełniał swych zobowiązań i zwlekał z nadsyłaniem przyrzeczonych funduszów na wyekwipowanie legionistów, co stawiało Bema w sytuacji niezwykle trudnej. Pobyt generała w zakładzie Bourges omal nie skończył się tragicznie. "Wzmaga się burza. Oskarżenia o zbrodnię, o zdradę spadały na głowę Bema; palono publicznie jego odezwy... - odnotował kronikarz Wielkiej Emigracji. - Roznamiętnienie wydawało nie tylko zażarte swary, ale i bójki, zamachy [...] Celem zbierania ochotników, przybył sam Bem 11 lipca (1833 r.) do Bourges i tam chciał stanąć i przemówić przed Ogólnem Zgromadzeniem Zakładu. Ale na to się Rada nie zgodziła i napisała do niego, iż zamiarów jego nie podziela i ostrzega, że dłuższy jego pobyt w Bourges może nieprzyjemne wywołać skutki. Mimo to ochotnicy dość licznie zgłaszali się do Bema, ale ostrzeżenie Rady nie było zupełnie daremne. Wieczorem kilkunastu zapamiętałych z przeklęstwami i z odgróżkami zemsty naszło mieszkanie generała i wywołało gwałtowną scenę, stłumioną tylko zagrożeniem przybycia policyi. Widząc tak wielkie wzburzenie umysłów, władza francuska chciała generałowi dać straż dla jego bezpieczeństwa. Ale on jej nie przyjął i rzekł śmiejąc się: - Nie, nie - znam moich rodaków, łatwo się unoszą, ale nie są zdolni do czynu nikczemnego. Zawsze są szlachetni, nawet pośród swej eksaltacyi. To sprawa domowa, familijna, w której na chwilę ludzie się poróżniają, ale łatwo znowu przychodzą do zgody. Nazajutrz Bem opuścił Bourges i udał się o dwie mile do miasteczka Mehun, gdzie nowi ochotnicy mieli się zebrać. Tam, późno wieczorem wszedł do niego podporucznik Platon Pasierbski* (* Platon Hipolit Pasierbski [1806-1895] w powstaniu listopadowym podporucznik 11. pułku ułanów. W roku 1848 działał w konspiracji na Litwie. Został schwytany i zesłany na Syberię. W powstaniu styczniowym uczestniczył jako dowódca oddziału na Litwie.) i przedstawił się jako ochotnik do legii portugalskiej; wyciągnąwszy prawą rękę jak do uścisku, z lewej palnął z pistoletu w pierś generała i uciekł. Ale kula przebiła tylko ubranie i oparła się o sztukę pięciofrankową w kamizelce, sprawiwszy tylko mocną kontuzję. Pasierbski z pomiędzy kilku fanatyków wyznaczony podobno losem na zgładzenie Bema >>jako zdrajcę i wroga ojczyzny<<, nie ścigany schronił się do Anglii". Tak więc: gdyby nie moneta pięciofrankowa, odłożona pewnie przez Bema na czarną godzinę - zginąłby jako zdrajca i wróg ojczyzny człowiek, który w kilkanaście lat później miał rozsławić na cały świat imię polskie, jako jeden z głównych bohaterów europejskiej Wiosny Ludów. W wypadku zaciągu portugalskiego, podobnie jak w wypadku wyprawy Zaliwskiego, zawiodła analogia historyczna. Nie warto się zastanawiać nad tym, czy Bem dorównywał formatem Dąbrowskiemu, wystarcza, że jedno jest pewne: zaprzątnięty swymi dynastycznymi sprawami, portugalski Don Pedro w żadnym razie nie mógł Polakom zastąpić Napoleona, który nie tylko że był jednym z największych wodzów w dziejach, lecz ponadto wojował zwycięsko ze wszystkimi trzema zaborcami Polski. Wbrew pozorom, historia rzadko się powtarza. W dokumentacji wyprawy Zaliwskiego dochowały się także materiały dotyczące młodego kapitana Szymona Konarskiego, wspominanego już parokrotnie węglarza z Besan‡on, przyszłego "wielkiego emisariusza" w walkach o wyzwolenie polityczne i społeczne Polski. W roku 1833 godzina Konarskiego jeszcze nie wybiła i w partyzantce Zaliwskiego nie odegrał on większej roli. Ale w jego materiałach biograficznych jest pewien epizod, rzucający ciekawe światło na stronę ideologiczną wyprawy partyzanckiej do kraju. Kiedy wiosną 1833 roku Konarski, tropiony przez carskich łapaczy, kluczył po swoim rodzinnym województwie augustowskim, przebijając się ku granicy pruskiej - ocalił go przed wpadnięciem w ręce carskiego pościgu nie kto inny, tylko rosyjski oficer, powołujący się na związki z powieszonymi w roku 1826 dekabrystami. Oficer ten - jak pisze w swej książce Alina Barszczewska - "wezwał do siebie gospodarza domu na wsi, gdzie ukrywał się Konarski, i zaklinał, aby przestrzegł swego przyjaciela, ponieważ dom ten podlegać będzie w najbliższym czasie ścisłej rewizji. Nadaremnie gospodarz zapewniał, że u niego nie ma nikogo obcego, oficer jednak powtórzył swoją przestrogę, dodając te tajemnicze słowa: >>Jestem jednym z tych od Murawiewa, pan mnie rozumie... Niechże więc pan ocali swego przyjaciela<<. Ten przypadek, dający podstawy do przypuszczeń, że odezwa komitetu Lelewelowskiego Do braci Rosjan nie była jednak pozbawiona szans na oddźwięk w niektórych kołach społeczeństwa rosyjskiego, musiał wywrzeć duże wrażenie na Konarskim. W kilka miesięcy później znalazło to odbicie w pięknym marzeniu sennym, skrupulatnie odnotowanym w jego dzienniku. "Sen nagle - przeniesiony w okolice Wilna - zapisał powstańczy emisariusz pod datą 8 października 1833 - komenderowałem jakimś ogromnym oddziałem, pono dywizją Polaków, lotem błyskawicy latałem między walczącymi. Kilka tysięcy niewolników i mnóstwo generałów i wyższych oficerów wzięliśmy w niewolę, reszta Moskali leżało na placu boju. Bezbronnym kazałem stanąć i odłączywszy wojskową arystokrację od ludu, tak do ostatnich mówiłem: Nie lękajcie się, bracia, my was za nieprzyjaciół nie mamy, odtąd, wchodzicie w grono wielkiej familii ludów [...] Tych zaś, których tu widzicie, którzy was za ludzi nie mieli, którzy z języków swoich powyciąganych i gotowych do lizania stóp, zbroczonych tysiąców krwią niwinną, despoty robią fundamenta jego władzy i są narzędziami jego dzikich urojeń, tych mówię co krwawym potem waszych braci żyją i majątki swe na dusze rachują, tych my nie uważamy, tych w pień wycinamy. Chcąc wam wolność przywrócić, a naszą ustalić, abyśmy następnie wspólnie się kochali, bo wolni z wolnymi są braćmi, abyśmy nigdy na później nie zostawiali takiego widoku, jakim jest plac tej bitwy, bośmy wszyscy jednej familii członkami. I rozsiekaną la canaille w szlifach i chrestach wskazałem braciom Rosjanom, dodając, że każdego, który by was śmiał krzywdzić od dziś dnia, który by was śmiał niesłusznie obrazić, czeka ten sam koniec, taka sama kara. Bądźcie spokojnymi, idźcie między braci waszych Polaków uczyć się szczęścia i dobrodziejstw, jakie wojna dla was, dla ludów sprowadza, jakimi wojna o wolność nas wszystkich obsypie. Nasi żołnierze zaczęli ich ściskać, przyjęli ich okrzykami, po czym rozporządzenia dalszych postępowań rozdzieliły obce dotąd sobie narody oddziału i jedni pozostali, wzdychając do powtórzenia podobnej sceny, drudzy poszli w głąb Polski, ustalać przekonania powzięte o wolności... Jesienią 1833 roku, wśród napływających do Nancy wiadomości o wyprawie Zaliwskiego, poczyna się powtarzać coraz częściej nazwisko Artura Zawiszy. Zwierkowski znał porucznika Zawiszę jeszcze z powstania. Był to ten sam młody oficer jazdy płockiej, który w sierpniu 1831 roku uczęszczał na sekretne zebrania klubu pani Chłędowskiej", a we wrześniu tegoż roku upatrzony był przez powstańczą lewicę na wykonawcę zamachu stanu przeciwko rządom w wojsku, podejrzanego o zamiary kapitulanckie, generała Rybińskiego. W wyprawie Zaliwskiego Zawisza wzorowo wypełniał obowiązki partyzanta. "Artur Zawisza, jeden z pierwszych członków Towarzystwa Demokratycznego, przybył do kraju pod pseudonimem Borella - świadczy Sławomir Kalembka. - Wyznaczony okręgowym warszawsko-sochaczewskim, wyruszył w końcu marca 1833 r. w chłopskim przebraniu spod Torunia i dotarł w okolice Płocka. W czasie samotnej wędrówki przekonał się o nieprzygotowaniu i obojętności społeczeństwa wobec planowanej próby wywołania nowego powstania. Powróciwszy szczęśliwie do Torunia, Zawisza zastał tam przybyłego z opóźnieniem z Francji okręgowego płocko-lipnowskiego, Kaliksta Borzewskiego*. (* Kalikst Borzewski [1805-1836], w powstaniu kapitan 8. pułku ułanów. Po nieudanej wyprawie partyzanckiej do kraju kapitan - 1. pułku kirasjerów armii belgijskiej. Poległ w Hiszpanii jako kapitan Legii Cudzoziemskiej.) Ten mimo ostrzeżeń Zawiszy zdecydował się wkroczyć do Królestwa. Gdzieś przed 3 maja 1833 r. mały oddziałek partyzancki przeprawił się przez Drwęcę. Następnie rozbili oni posterunek straży granicznej, wydali odezwy do różnych warstw społeczeństwa, ale naciskani przez Rosjan rozproszyli się i pochowali po dworach patriotycznego ziemiaństwa. Po załamaniu się i ucieczce Borzewskiego dowództwo przejął Zawisza, wierny do końca przysiędze, mimo że dobrze zdawał sobie sprawę z desperackiego charakteru tej wyprawy. 27 maja zebrał swój oddziałek, powiększony o sześciu nowych ochotników, przeprawił się przez Wisłę i przez 5 dni przebywał we Włocławku. Ruszyli następnie ku Warszawie z zamiarem dokonania zamachu na namiestnika Królestwa feldmarszałka Paskiewicza oraz zatrucia studni wojskowych w stolicy. 14 czerwca otoczono ich koło Krośniewic. Po zażartej walce część rewolucjonistów ujęto na miejscu, część pochwycono później". Zwierkowski dowiedział się o wzięciu w niewolę Zawiszy dopiero w sierpniu z prasy niemieckiej i natychmiast dał znać o tym Lelewelowi. - "Wiadomość o schwytaniu Szpeka, Giecołda, Zawiszy, Winnickiego ogłoszona w gazetach (nie piszesz jakich), a zatem prawdziwa, jest przerażająca - odpowiadał mu 21 sierpnia zgnębiony Lelewel. - Gdzież oni się tak razem znaleźli, tak razem ofiarą stali? Kiedy mieli paść ofiarą, milej byłoby słyszeć, że zginęli na polu, aniżeli, że są pastwą..." Lelewel był już w tym czasie w Belgii. Wygnany w lipcu 1833 r. przez policję z Tours i zmuszony do opuszczenia terytorium Francji - drogę do granicy belgijskiej przebył pieszo, odziany w niebieską bluzę robotniczą, z kosturem pielgrzymim w ręku i ze skromnym tobołkiem na plecach. Ta pokorna piesza wędrówka byłego prezesa Komitetu Narodowego Polskiego, stała się dla niego swego rodzaju pochodem tryumfalnym. Wszystkie ośrodki polskie we Francji, między Tours a Lille, składały mu dowody swego uszanowania i śpieszyły z pomocą materialną. Lelewel wsparcia pieniężne stanowczo odrzucał. - "Zbytecznie mnie zobowiązujecie, obywatele swoją ofiarą, swoją o moje osobiste położenie troskliwością - dziękował Radzie Polaków departamentu L'Indre. - Nie byłem nigdy ani bogatym, ani zbyt dostatnim i do ubóstwa przywykły jestem. Do zdarzenia, jakie mnie spotyka, byłem przygotowany, więc nie jestem tak gwałtownie potrzebny, jak znaleźć się mogą inni. Z waszego własnego zakładu może niejeden nie przygotowany niespodzianie i nagle pościgiem prześladowania nawiedzany zostanie. Pamiętajcie, obywatele, na przyszłość i na trudniejsze położenia, na wydatki ważniejsze dla sprawy powszechnej, jeśli co oszczędzić w biedzie obecnej zdołacie, oszczędzajcie. Mnie zaś pozwólcie zwrócić wam waszą ofiarę. Nie jestem ja zupełnie opuszczony. Nie bogacze mi dostarczają, ale równie biedni, równie czujący jak wy w tułactwie zacni rodacy". I na ten sam temat w liście do brata Jana, pisanym już w Brukseli: "Gdybym był łap za grosz, w podróży z Tours do Brukseli byłbym z 5 albo 6.000 Fr. zebrał [...] W Arras, gdym odmówił ich grosze, sprawili mi frak; mówiłem im, że nie przyjmuję; nastawali, zapłaciłem im. O to się dąsają głupcy. Mówiłem niech te pieniądze poślą do drukarni (na spłatę długu u sióstr Pinard - M.B.). Obiecali, nie zrobili, ale się dąsają". W Brukseli zetknął się Lelewel z dwoma ocalałymi partyzantami z grupy Artura Zawiszy: "Znalazłem tu dwóch naszych Konarskiego i Borzewskiego, którzy wrócili. Towarzysze Artura (Zawiszy) wiele o nim mówią. Jeśli koniec jego sprawdzi się, układamy sposoby jak uczcić młodego bohatera [...] Obaj są przekonani, że to jedyny sposób, którym coś zrobić można i podźwignąć się, to jest tak, jak oni (Zaliwski, Zawisza - M.B.) własnymi siłami, ale widzą, doświadczeniem przekonani, że to nie czas ani w tym ani w przyszłym roku. Uważali lud wiejski oziębły, strudzony obławami, na które był pędzony, a którym się oprzeć nie umiał, lud cieszący się kiedy jak ofiara padła... Te ich opinie pewnie przeegzagerowane i przekręcone w kurs idą. Wszakże oni jedynie tą drogą dokazania swego przewidują i gotowiby ponowić, gdyby sprzyjające okoliczności zaświtały...". Następna informacja o Zawiszy w liście Lelewela z 1 listopada 1833 r.: "Ostatnie wiadomości o Arturze zapewniają o jego życiu, o konfiskacie (majątków) wszystkim trzem (braciom), najmłodszego, małoletniego nie wyjmując. Wiele osób familii jego młodych i starych powięziono..." Prawie w tym samym czasie nadeszła do Francji wiadomość o uwięzieniu samego naczelnika partyzanckiej wyprawy: "Zaliwski w Galicji przez Austriaków schwytany. Trzymają go we Lwowie. Jak można z daleka uważać, przedsięwzięcie jego spękało się nie bez ciężkiego dla wielu nieszczęścia, ale niesłychanie podniosło i poruszyło krzepkie umysły..." W odniesieniu do Zwierkowskiego końcowa ocena Lelewela niezupełnie się sprawdzała. "Szwoleżer złej konduity" był ciężko przybity wiadomościami o ostatecznej klęsce Zaliwskiego. "Bo cóż to będzie kiedy Józef w niewoli - pisał do Brukseli w widocznym upadku ducha - wszystko się urwało, nikt nie chce jechać aby go zastąpić. Może mnie wypadałoby zbliżyć się; lecz i tu tak zostawić się dotąd niepodobna; zdałbym się i w Paryżu w gronie tajnie działających naszych..." List Zwierkowskiego pisany był 15 listopada 1833 r. Tego samego dnia w stolicy okupowanego Królestwa Polskiego zakończył swe młode życie bohaterski porucznik partyzant Artur Zawisza. "Artura Zawiszę - relacjonuje Sławomir Kalembka - do końca zachowującego pełną godności postawę budzącą podziw u swoich i Rosjan, powieszono w Warszawie 15 listopada 1833 r. przy rogatkach Jerozolimskich, na placu noszącym dziś jego imię. Na chwilę przed śmiercią powiedział: "Kiedy miałbym sto lat żyć, wszystkie bym ofiarował mojej ojczyźnie". I dalej ocena tego samego historyka: "Działania i postawę Zawiszy oraz części jego podkomendnych należy traktować nie jako szczególny przypadek indywidualnego bohaterstwa, ale jako wysublimowany przykład nastrojów i gotowości do poświęcenia za wolność ludów i niepodległość ojczyzny znacznej części ówczesnej demokratycznej młodzieży emigracyjnej. Emigracja demokratyczna oraz francuskie środowiska republikańskie uczciły poległych i zgładzonych uczestników wyprawy Zaliwskiego uroczystymi posiedzeniami i żałobnymi nabożeństwami"*. (* Postać Artura Zawiszy trafiła także do literatury. Maria Straszewska, w swojej książce Życie literackie Wielkiej Emigracji we Francji, przytacza kilka utworów literackich polskich i francuskich, poświęconych pamięci młodego bohatera. Jest tam m.in. wiersz przyjaciela Zygmunta Krasińskiego, Konstantego Gaszyńskiego Pamięci Artura Zawiszy. Skądinąd wiem, że istniał wiersz poety Ignacego Humnickiego Na śmierć Zawiszy. Krążył także w odpisach przedśmiertny wiersz samego Zawiszy Pożegnanie z Polską [Adieux a la Pologne.) I słuszne były chyba te pośmiertne hołdy, bo w wyprawie Zaliwskiego jakkolwiek była przedwczesna i źle przygotowana i jakkolwiek "miałki" był umysł jej dowódcy tkwiła jakaś potężna, wyczuwana przez wszystkich, siła moralna. Ta sama siła moralna, która sprawiła, że w listopadzie 1830 r. stu kilkudziesięciu podchorążym warszawskim udało się poderwać cały niemal naród polski do walki zbronej z najpotężniejszym imperium świata. Ta sama siła, która sprawi, że w trzydzieści lat później - nazajutrz po klęsce powstania styczniowego - najbardziej pokojowy z polskich bojowników o niepodległość, półślepy i półżywy "sekretny więzień stanu", były major Walerian Łukasiński napisze ogryzkiem ołówka na skrawku szlisselburskiego papieru: "Sto razy orężem Polaki mogą być zmuszeni do posłuszeństwa i sto razy powstawszy walczyć będą z powiększonym zapałem za swoją niepodległość, dopóki nie zostaną wolnymi". Pod koniec roku 1833 Walentego Zwierkowskiego wydalono z Nancy. Policja francuska wytoczyła przeciw niemu szereg oskarżeń. "Z Nancy został usunięty za stosunki z ludźmi źle widzianymi przez rząd - pisze o Zwierkowskim w swojej książce Stefania Sokołowska. - Zarzucano mu, że każdy Polak przejeżdżający przez Nancy zgłasza się do niego, że ułatwia on dezerterom (!) polskim wyjazdy, a ludzie bez paszportów jeżdżą dzięki jego wpływom..." - W styczniu 1834 r. musiał więc przenieść się do Gueret w departamencie Creuse. Tym razem skazano go na prawdziwe zesłanie. Gueret okazało się zapadłą dziurą, w której na domiar złego nie zastał żadnego polskiego towarzystwa. Oderwany od życia politycznego emigracji, pędził czas bezczynnie i w listach żalił się na swe odosobnienie. "Walenty w Gueret - komunikował Pietkiewiczowi Lelewel - pisał tu do Worcella, że mu potężnie skuczno". Poprzez senatora Antoniego Ostrowskiego "zesłaniec z Gueret" starał się o uzyskanie zgody władz francuskich na pobyt w Paryżu. Prośbę motywował potrzebą leczenia choroby uszu i narastającej wskutek tego głuchoty - co poparł odpowiednimi świadectwami lekarskimi. Po kilku tygodniach upartych zabiegów odniósł częściowy sukces. Wprawdzie na powrót do Paryża mu nie pozwolono, ale otrzymał zgodę na przeniesienie się do Tours, dużego pięknego miasta nad Loarą. Było to gorsze od Paryża, lecz o wiele lepsze niż Gueret, zwłaszcza że w Tours przebywał już od pewnego czasu jego bliski współpracownik z komitetu Zemsty Ludu - uczeń i powiernik Lelewela, Walerian Pietkiewicz. W Tours mógł ponadto odświeżyć znajomość z dawnym towarzyszem broni z pułku szwoleżerów gwardii: generałem Pawłem Jerzmanowskim, który rezydował w pobliskim zamku La Grande Rabiers, w posiadłości wiejskiej swojej francuskiej żony, hrabiny Coetquen-Desormaux. Nawiązana nad Loarą przyjaźń z Jerzmanowskim utrzyma się do końca życia "szwoleżera złej konduity". Pobyt Zwierkowskiego w Tours trwał od 1 maja do połowy listopada 1834 r. Był to okres ożywionej działalności politycznej. Świadczy o niej m.in. zachowana korespondencja z Joachimem Lelewelem. Z korespondencji tej wynika, że przywódcy Zemsty Ludu, pomimo klęski wyprawy Zaliwskiego, nie zrezygnowali z zamiaru wzniecenia powstania w kraju. Wyciągnięto jednak wnioski z nieudanej próby: punkt ciężkości przeniesiony został na propagandowe i materialne przygotowanie kraju do działań insurekcyjnych. Nowe zasady walki o niepodległość znalazły najpełniejszy wyraz w liście instruktażu Lelewela z 27 stycznia 1834 r. "Piszę i komunikuję Ci nie rady, ale myśli i wyobrażenia moje... - precyzował samotnik brukselski swoje wytyczne dla kraju. - Pojęcie moje jest takie, że naród polski inaczej podźwignąć się nie może, chyba na miejscu własnymi siłami; im więcej masa będzie poruszona, tym lepiej, tym skuteczniej, tym gwałtowniej. Nie licząc na żadną pomoc. Jedynie przez dissolucję Rosji i poszarpanie Prus i Austrii, a to w jednym czasie [...] Kiedy to nastąpi nie wiem, nie przewiduję, nastąpić musi. Im więcej będą sprzyjające okoliczności, tym łatwiej pójdzie i mniej rewolucyjnie. Im więcej masy do działania usposobione się znajdą, tym większa własna siła będzie i odrodzenie w lepszym i czystszym stanowisku stanie. Czyż masy są usposobione? Trzeba wmawiać, że są i wołać na nie. Stosownie do tych zasad powinna była być propaganda w kraju i w sąsiedztwie. Zaliwski liczył na nią w Rosji, zdaje się, że ci, którym to polecił, nie odpowiedzieli jego oczekiwaniu. Myśl jego wielka, nie przez przybylców z tułactwa rozpoczęta i rozwinięta być może, ale przez miejscowych krajowców. Przybylec musi się kryć, jest podejrzany, nie może się przysposobić, miejscowy wszystkie ma dla siebie awantaże. Zaliwski nie mógł stanąć w tych pozycjach, jakie sobie życzył. Mówiłem mu, że ta operacja bez powstania rzeczywistego nie pójdzie. Wielkopolska albo Galicja są ziemie, na które kolej, aby naród do ruchu powołały przez powstanie i przez to powstanie wsparły leśne poruszenie. Każda kraina ma swoje awantaże, które zrozumieć powinna. Każda powinna szeroko rozciągać swoje wpływy i działania. Nie jest to tak trudno miejscowym. Wiem jedną trudność: ślepota arystokracji i jej zabiegi niezmordowane, aby wszelką czynność paraliżować..." W dalszym ciągu swego instruktażu "profesor rewolucji" obszernie tłumaczył, że zasadniczym błędem wyprawy partyzanckiej Zaliwskiego - podobnie jak przedtem powstania listopadowego - było ograniczenie działań powstańczych jedynie do zaboru rosyjskiego, przy całkowitym zaniedbaniu poruszeń rewolucyjnych w dwóch pozostałych zaborach: austriackim i pruskim, a także w krajach sąsiadujących z Polską. - "Bez wątpienia, że związki sekretne rozszerzone w Prusach, Austrii, są najważniejszą rzeczą do komunikowania się i propagandy, że w nich tajemnie działający wysłańcy wiele zdziałać mogą... To niedość, że bieg wieku działa, trzeba ludzi coby z planem popychali myśl i idee miejscowe. I chciałbym wiedzieć że to jest ciągle nieustające, że jeżdżą, że są wysyłani..." Niezwykle szerokie zadania roztaczał Lelewel przed organizatorami przyszłego powstania w Polsce, nazywanymi przez niego "apostołami rewolucyi". Przedmiotem ich pilnej uwagi powinno stać się to wszystko, co z czasem mogło się obrócić przeciwko zaborcom Polski. - "Mam noticje - pisał - o morawskich, o czeskich związkach. Maż kto z Polski z nimi styczność? W Rosji są do poruszenia osobno elementa małorosyjskie... (osobno)... całego imperium czyli młodzieńczego ruchu militarnego. Na lud, na duchowieństwo małorosyjskie, jeżeli z jakiego punktu, to z Galicji olbrzymie można było przedsięwziąć wpływy, małym kosztem, małym zabiegiem. Wydobyć, wyjaśnić skrzywdzone prawa cerkwi kijowskiej [...] Bliskie sąsiedztwo Multan (dziś obszar Rumunii M.B.). Wszak to część Rosji. Jak są tam usposobione myśli, jakie myśli i wyobrażenia popychać [...] O Finlandii nie mówię, a jak ważny punkt [...] To wszystko nie tułactwo, ale miejscowi na oku mieć byli powinni [...] Prusy w połowie polskie. Tu razem z punktu wielkopolskiego i galicyjskiego powinni byli apostołowie odwiedzić Gdańsk, Królewiec, nie mówię o Śląsku. W czasie rewolucji (ktoś) świadomy wymieniał mi długi szereg imion polskich i niemieckich różnego stanu obywateli pruskich, którzy żywią myśl zjednoczenia Prus, Gdańska i Królewca z Polską. Mam daty pewne, że tę myśl żywi lud wiejski w Prusach, są i pastorowie i proboszcze tej samej myśli. Chciałbym aby ludzie wręcz posiedzieli w tych krainach, albo je przebiegli, sondując myśli, pochwalając, wyjaśniając, a raczej wciągając samych krajowców do rezonowania o awantażach zjednoczenia, handlowych, industryjnych, politycznych. Aby przypomnieć starodawne związki kiedy Gdańskowi i Prusom było dobrze, kiedy Prusy królewieckie niechętne domowi Brandenburskiemu chciały się z Polską zjednoczyć, tylko szlachecką swawolą od tego odepchnione były. Jeśli swawola [...] arystokracji te związki położeniem naturalnym połączone, zrywała, sprawa wolności ludu powinna je odrodzić..." Dopiero po przeprowadzeniu tak szeroko pojętych przygotowań propagandowo-organizacyjnych, można było liczyć - zdaniem Lelewela - na powodzenie akcji powstańczej w kraju. "Byłoby to wspólne działanie, połączona siła pisał w ostatniej części swego listu. - Powtarzam, że w tym wszystkim tułactwo nic nie mogło, a jednak cokolwiek może i zrobiło. Powtarzam, że to wszystko naprzód do braci na miejscu pozostałych należało, a bez powstania albo Galicji, albo Wielkiej Polski z Prusami, albo przypadkowego zawichrzenia w głębi Rosji, bez jednego z tych warunków nie pojmuję, aby leśne działania i poruszenia w prowincjach naszych wycieńczonych skuteczne być mogły, powtarzałem to Zaliwskiemu. Co do tułactwa, słusznie na niego braci naszych w kraju pozostałych oczy zwrócone są. Ależ sobie ich życzenia z tego tułactwa co innego utworzyły niżeli rzeczywistość być mogła. Wystawili sobie potęgę majętną, mającą dla siebie trakty bite i na wszystkie strony na zawołanie przyjaciół. Kiedy tymczasem jest to potęga rozproszona, żebrząca w krajach nieprzyjacielskich, na wszystkich traktach, drogach i ścieżynach mordowana. Jednak apostołująca, z bliska i z dala wielką dopełniającą propagandę... słowem i uczynkiem, głoszonymi zasadami i krwią. Do braci w kraju pozostałych należało podać rękę tej propagandzie, podać rękę tułactwu działającemu czynnie, to się w żaden sposób nie stało. Wołałem, a nic nie zrobiono, aż zgroza [...] O, ciężki rachunek bracia kasjerzy przyszłemu pokoleniu zdadzą, że tak byli i są niedbali [...] Bracia z Galicji lub Wielkiej Polski powinni dostarczyć funduszów na komunikację, na korespondencję, na publikaty, na przejażdżkę, na podróże i wysyłki dalekie. Tego widzę potrzebę i gwałtowną potrzebę i nagłą potrzebę. To są moje rady i pojęcia... Dość wołałem, jak na puszczy i wołam jeszcze, a jeśli się to nie stanie, co wskazuję, nie mogę wam w żaden sposób usług moich ofiarować. Przeżyłem pół wieku, a połowa życia mojego naznaczona jest liczbą wielką ofiar, które wokoło mnie legły, ofiar z bliska mnie interesujących, które ledwie nie sam wiodłem. Niechże nie będę okazją do nowych. A będzie ich wiele! Będzie jeszcze wiele [...] Niech Was Bóg ma w swojej opiece. Piszecie, że oczy zwrócone - ja dopisuję, ale uszy odwrócone..." Korespondencja Lelewela i Zwierkowskiego z tego czasu przesycona jest niechęcią do węglarstwa. Trudno temu się dziwić. "Po nieudanej wyprawie Zaliwskiego do Polski - konstatuje wydawca pism Zwierkowskiego, historyk Władysław Lewandowski - Zwierkowski i cała grupa Lelewela zaczęli oskarżać międzynarodowy karbonaryzm o kosmopolityzm. Zaczęto odwracać się od karbonaryzmu szukając innej międzynarodowej organizacji, która by zapewniła większe prawa dla organizacji polskiej oraz w swoim programie wyraźniej stawiała sprawę narodową". W oczach emigrantów polskich ostatecznie pogrążyła karbonaryzm tzw. wyprawa sabaudzka, zorganizowana przez węglarzy włoskich. W przedsięwzięciu tym, które miało doprowadzić do powstania w graniczącej ze Szwajcarią Sabaudii, następnie do wywalczenia niepodległości całych Włoch, a w dalszych planach - także i Polski, wzięli udział Polacy ze szwajcarskiego "Hufca Świętego". Wbrew zastrzeżeniom Polaków naczelnym dowódcą całej operacji wyznaczony został przez Włochów, smutnej pamięci dywizjoner powstania listopadowego, generał Girolamo Ramorino, cieszący się wśród swych rodaków niczym nie zasłużoną sławą "bohatera polskiej wojny". Dla Polaków ta nominacja była równoznaczna z zapowiedzią nieuchronnej klęski. I klęska nastąpiła - równie kompromitująca jak niedawna "rewolucja frankfurcka". Polscy uczestnicy wyprawy musieli pomaszerować z powrotem do Szwajcarii i złożyć tam broń, a osławiony Ramorino po prostu się ulotnił, pozostawiając odezwę na piśmie do politycznych organizatorów wyprawy z apelem o porzucenie "wszelkiej myśli rozpaczliwego powstania". Zainteresowanie rozczarowanych do węglarstwa lelewelistów zwróciło się ku "Młodej Europie", nowej międzynarodowej organizacji republikańskiej, założonej 15 kwietnia 1834 r. przez wielkiego bojownika o wolność Włoch, Józefa Mazziniego. Pierwsi dołączyli do Młodej Europy "szwajcarzanie" z Hufca Świętego. Weszli oni w bliskie stosunki z przebywającymi na emigracji Włochami i utworzyli (12 maja 1834 r.) półtajne stowarzyszenie pod nazwą Młoda Polska, pomyślane jako część Młodej Europy. Nowa organizacja wysłała do Francji emisariuszy dla nawiązania kontaktów z zakładami polskimi. Jednym z pierwszych był dawny karbonariusz bezansoński, kapitan Szymon Konarski. Może to właśnie jemu przypadł honor zwerbowania do Młodej Polski swego starego znajomego, deputowanego Walentego Zwierkowskiego. 26 października 1834 r. Zwierkowski pisał z Tours do Lelewela: "Wziąłem rozbrat z Węglarstwem, które mnie chciało łagodzić, dając wyłączne koncesye. Widząc zasady Młodej Polski, do niej się rzuciłem, przekładając nad kosmopolityzm ojczyznę... Ciebie prosimy, byś nam nie odmawiał uczestnictwa, wszak to gromadzą się Twoi przyjaciele, twoi uczniowie, twoi naśladowcy". Ale Lelewel na razie nie skorzystał z zaproszenia do Młodej Polski - "Jakbym rad, aby nasza wiara odszczepiła się od cudzoziemszczyzny i myślała o sobie - odpowiadał 9 listopada 1834 r. Zwierkowskiemu. - Szanuję, kocham twórców Młodej Polski (mowa o "szwajcarzanach" z Hufca Świętego - M.B.), ale im nie wierzę; jak byli wojażerami z dala od własnego, tak byle wiatr zawiał, odpadną od niego, bo im bliższe śniegi Alp, lody Renu, niż mające zazielenić (się) na własnej ziemi krzewy. Duszą, sercem lgnę do was, do waszych myśli, uczuć i Młodej Polski, ale jeszcze osobom, które w prawo, jak inne w lewo odskakiwały (aluzja do rozłamów i secesji w łonie lewicy emigracyjnej - M.B.) nie wierzę. Potakiwałem, podzielałem ich odskoki, bo najpiękniejszych pobudek, alem bolał, że w nich odchylali ucho od jęku powalonej matki, odwracali oko od jej ran..." W dalszym ciągu listu Lelewel - jak to było w jego zwyczaju - zapowiadał przyjacielowi zupełne wycofanie się z działalności publicznej: - "...Trzeba myśleć, aby z głodu nie umrzeć, aby nie żebrać - pisał. - Sądzę, że to nie jest desperowanie, ale rozważanie. Napędza się innych do zarobku, wypada dać z siebie przykład, skoro się zapasy wyczerpują, a dla zarobku sądzę przyzwoiciej zarobić jako wyrobnik w warsztacie, zecer, introligator, sztycharz, instytutor domowy, w służbie prywatnej, aniżeli w jakimkolwiek obowiązku publicznym tykać obcych pieniędzy, jeszcze jak tu w Brukseli składkowych..." Zwierkowski nie ustawał w przekonywaniu Lelewela do swych nowych planów. W obszernym liście z 14 listopada 1834 r. przedstawiał przyjacielowi skłócenie w lewicy emigracyjnej po kompromitacji międzynarodowych poczynań węglarstwa. Większość emigrantów była ostatecznie zniechęcona do karbonaryzmu, ale polskie kierownictwo węglarzy ("Narodowy Namiot Polski"), całkowicie opanowane przez działaczy z Towarzystwa Demokratycznego, zaciekle broniło swoich pozycji, zmierzając do zupełnego pomieszania węglarstwa z Towarzystwem. Kto był w węglarstwie, musiał także wstępować do Towarzystwa. Miało to zahamować przechodzenie węglarzy do Młodej Polski. Ale Zwierkowskiego nic nie ciągnęło do Towarzystwa Demokratycznego. Chował jeszcze w sercu zadawniony żal do krzykliwych rozbijaczy komitetu Lelewelowskiego. Nie mógł się pogodzić z ich politycznym sekciarstwem, z ich nieprzejednaną wrogością do całego stanu szlacheckiego, z ich zacietrzewieniem na tematy społeczne, przesłaniającym nieraz najistotniejsze sprawy narodowe. Najbardziej za złe miał "demokratom" to, że pomimo tylokrotnej kompromitacji "kosmopolityzmu", nadal usiłowali podporządkowywać interesy polskiej emigracji wytycznym i rozkazom francuskiej góry węglarskiej. - "Zostali pod obuchem Francuzów - skarżył się Lelewelowi na demokratyczno-węglarskich naczelników - a wyszedłszy na ster, rozumieją, że są Komitetem, że są wszystkiem, durzą relacyami z Polską..." Wszystko to utwierdzało Zwierkowskiego w jego stosunkach z Młodą Polską. - "W takiem położeniu wszedłem z Młodą Polską w umowy - pisał w swoim liście - reforma, nieuległość obcym, zrzeczenie się supremacyi przez założycieli, to było pierwszym punktem - na wszystko przystała Młoda Polska, ale Węglarstwo, widząc, że działam, uwalnia mnie od wstąpienia do Towarzystwa Demokratycznego; odpowiadam, że nie przyjmuję ich ofiary i żegnam ich - znowu korespondencya i zaproszenie do Paryża dla umowy. Jadę więc 23 lub 24 (w drugiej połowie listopada. 1834 r. Zwierkowski otrzymał wreszcie pozwolenie na pobyt w Paryżu w celach leczniczych - M.B.) [...] Mam pozwolenie na miesiąc. Wojewoda (Ostrowski) mówi, że on, Ledóchowski że on to wyrobił - a ja myślę, że może świadectwo głuchoty trzech doktorów, które posłałem i staranie jednej hrabiny najwięcej pomogły... Tymczasem z Walerym (Pietkiewiczem) i Konstantym (Zaleskim) utworzyliśmy tu (tzn. w Tours - M.B.) komisję korespondencyjną Młodej Polski. Już niektóre zakłady gminy Młodej Polski tworzą i do nas się udają. Nazwisko samo jest dobre, od nas więc zależy wybór naczelnictwa, wyznanie wiary, sklejenie czegoś narodowego. Masz rację nie wierzyć wędrowcom sabaudzkim, naczelnikom dotychczasowym Młodej Polski, bo oni zawiedli Józefa (Zaliwskiego), a sami zawiedli braci, wiodąc ich na wędrówkę włoską - ale ta obawa ustanie, kiedy zrzekną się supremacyi, a od Komitetu nowego Młodej Polski będzie zależało nie słuchać Włochów, tylko działać w interesie Ojczyzny, pomoc więc trwa i połączenie się potrzebne; napisz punkt wiary, a ja układam organizacyę machinalną. Na 29 będę w Paryżu, może tam kto przyjedzie, może i Wincenty (Tyszkiewicz), który nie wiem dlaczego się pokrzywił, Worcella sprowadź, oderwij go od niedobrej kompanii (Stanisław Worcell trzymał się w tym czasie blisko z Tadeuszem Krępowieckim i innymi radykałami z Towarzystwa Demokratycznego przebywającymi na angielskiej wyspie Jersey - M.B.). Załóżcie i u siebie gminę, będziemy silniejsi i nie damy się... Presumowani naczelnicy Tow. Dem., w szczególności Cyprysiński widział się z nami i na pół zbliżylim się do siebie. Oni warunek kładą, by Młoda Polska weszła do Towarzystwa Demokratycznego, a my chcemy by się naprzód uregulowali. Mamy łącznie działać reformę, tak Towarz. Demokr., które porządnie na Emigracyę działać ma, jak też Młoda Polska, by działała na kraj. Daj nam radę i pomoc [...] Nie jestże sposobna pora zrobienia dobrego czegoś, wypada jednak porozumieć nam się, to jest łącznie z Walerym (Pietkiewiczem), Tobą i paru innymi, by podług zakreślonego iść planu, Węglarstwo odłączyć od Francuzów, Młodą Polskę od Włochów..." Ze sprawami wielkiej polityki przeplatały się w listach małe sprawy osobiste. Zza wzniosłych słów, manifestów ideologicznych wyzierały łaty na niebieskiej bluzie Lelewela, jego blade, zapadłe od ciągłego głodowania policzki i zdarte podeszwy jego warszawskich "butów z kutasami". W liście z 11 grudnia 1834 r. Walerian Pietkiewicz - działając zapewne w porozumieniu ze Zwierkowskim - starał się nakłonić swego wileńskiego profesora do przyjęcia pomocy pieniężnej. "Pytasz skąd Ci pożyczyć zdołamy. Tyś taki twardy, mój Drogi Nauczycielu, że z Tobą trudno mówić otwarcie. Ja tam o sobie tylko mówiłem i nie pożyczkę, ale datek Ci ofiaruję. Skąd mam, nie pytaj. Nie z grosza publicznego, nie od Francuza, ani od Polaka, sam od siebie. Mogę Ci dać franków kilkaset, nikt o tem wiedzieć nie będzie, ani żywa dusza, Ty i ja tylko, a Bóg, jeśli go przypuszczasz, trzeci. Prawem wzajemności powinieneś to przyjąć ode mnie. Roku 1824 po św. Piotrze, mnie nieznajomemu pożyczyłeś rubli sześć, oddałem Ci na kilka dni przed wyjazdem Twym z Wilna w jesieni. Został obowiązek z Twej strony przyjęcia, z mojej udzielenia Ci pomocy. Ja młodszy do twardej pracy zdolniejszy potrafię zarobić, przyjm proszę i bez srogiej dla mnie obrazy, nie przyjąć nie możesz..." List Pietkiewicza kończył się wyrzekaniami na rozkład szerzący się w polskim węglarstwie: "Nasze Węglarstwo wali się zupełnie, w Paryżu tylko trzymają się oburącz; nowymi głupstwami do reszty zdyskredytowało się..." Właśnie te głupstwa polityczne, "trzymającego się oburącz" węglarstwa paryskiego, pochłonęły czas i uwagę Walentego Zwierkowskiego zaraz po jego pojawieniu się w stolicy Francji. Władze francuskie wyznaczyły panu Walentemu na miejsce pobytu cichy i dostojny Wersal, zezwalający mu na pokazywanie się w Paryżu tylko dla "zasięgania rad doktorów". Ale z obfitej korespondencji tego czasu wynika, że "szwoleżer złej konduity" podczas swych wizyt paryskich mniej się zajmował leczeniem chorych uszu, a więcej komerażami politycznymi. Jego listy do Lelewela odtwarzają przebieg zaciekłych utarczek między nowo powstałą Młodą Polską a przemieszanym z węglarstwem Towarzystwem Demokratycznym o rząd dusz nad tułactwem i nad tajnymi związkami krajowymi. "Ja gminę (Młodej Polski) tu założyłem, a swoją drogą gadam z Węglarstwem - donosił Lelewelowi 22 grudnia 1834 r. - wystawiam im niedorzeczne działanie. Chciano mi ster Węglarstwa oddać, nareszcie naczelnicy niewidzialni objawiali się, zadeklarowali zdanie władzy w ręce inne; przystają na zasady demokratyczne narodu, pozwalają reorganizację, zmianę nazwiska itd. Czyż godzi się odpychać? (Jakiż sens miałoby) [...] aby osobno Węglarze, a osobno my wysyłali (emisariuszy do kraju)? Wszystko to złeby zrobiło skutki w kraju, bo by widzieli rozdwojenie między wyznawcami zasad demokratycznych..." Do takiego rozdwojenia nie chciał Zwierkowski dopuścić za nic. Ale chodziło mu o to, aby "demokratyczno-narodowa" Młoda Polska zagórowała zdecydowanie nad "kosmopolitycznym" węglarstwem. Temu celowi poświęcał cały swój czas paryski, lekceważąc sobie rady doktorów. Umacniał "organizacyę machinalną" stworzonej przez siebie komórki Młodej Polski; uściślał kontakty ze związkami krajowymi za pośrednictwem "Młodych Niemiec" i "Młodej Szwajcarii"; prowadził nie kończące się konferencje pojednawcze z władzami Towarzystwa Demokratycznego i węglarstwa, bacząc przy tym pilnie, aby żaden z jego młodopolskich współpracowników "nie prześmierdł węglami"; domagał się od Lelewela stworzenia na zasadach młodopolskich, nowej władzy naczelnej dla kierowania pracą związków krajowych. "Ja Ci oświadczam - pisał 4 stycznia 1835 r. do Brukseli - że z duszy ciała jestem za Młodą Polską, bo to jest nowe ciało, bez plamy, nowo się organizuje, ma zasady demokratyczne; a do Towarzystwa Demokratycznego mam dlatego tylko wstręt, że dawnych brudów i plam nie chcę na siebie przyjmować. Młoda Polska z czasem będzie jawną w Emigracyi, ale w kraju musi być tajną, spiesz się z uwagami na organizację z utworzeniem Gminy (w kraju), jeżeli chcesz przyszlij na me ręce, a dalej poszlę. Wzywają mnie ze Szwajcaryi bracia, bym się z M. (Mickiewiczem?) widział, ale i z Tobą się muszę widzieć. We trzech: Ty, Wincenty Tyszkiewicz i ja zacznijmy - Ezechiel Staniewicz i Walery Pietkiewicz z nami; Karol Różycki, Antoni Hłuszniewicz i Bohdan Zaleski pójdą do nas, jak zaczniemy; to grunt kraj, bo arystokraci działają, a my śpiemy. Pozdrawiam Ciebie i winszuję. Szymon Konarski uszanowanie zasyła". Do osobistego "widzenia się" Zwierkowskiego z Lelewelem doszło w Brukseli w drugiej połowie lutego 1835 roku. Podczas spotkania wyciągnięto wnioski z uwag i propozycji wymienionych w uprzedniej korespondencji. W wyniku rozmów przeprowadzonych w mieszkaniu Lelewela w "Estaminet de Varsovie" (zwabiony swojską nazwą tego brukselskiego zajazdu, Lelewel przemieszkał czternaście lat w jednej z jego maleńkich, nie opalanych klitek) - powołano nowy tajny związek, mający służyć organizowaniu konspiracji w kraju w duchu młodopolskim. Akt założenia "Związku Dzieci Ludu Polskiego" głosił co następuje: "My, niżej podpisani, oświadczamy, iż działać łącznie będziemy w sprawie narodowej - iż jakiekolwiek stowarzyszenia wiązać którego z nas będą, użyjemy wszelkich wpływów i wziętości naszej, aby do tegoż ogólnego celu zmierzały; każdy z nas ze swojego stanowiska dołoży starania, aby jednoczyć wyznawców zasad naszych demokratyczno-narodowych. Zaręczamy sobie wzajemnie, iż głównym naszym celem będzie wnijście w stosunki z krajem, iż odezwanie się do braci lub kogokolwiek obcego, wysłanie emisariuszów lub co wskaże potrzeba, jedynie za wspólnym porozumieniem się i wspólną wiadomością uskutecznione zostanie, że oddzielnego działania zrzekamy się, jeżeli to do wspólnego naszego wciągnione być nie może. Przyrzekamy sobie najświętszą tajemnicę, dla zupełnego zaufania członkowie jednomyślnością tylko do połączenia się z nami powołani być mogą - w razie potrzeby za wspólnym porozumieniem się osoby nie należące do nas dla podpisania gotowych pism wezwane być mogą. Na koniec jako dowód połączenia się i jako powinność wypełnienia zobowiązania podpisy nasze, na niniejszym piśmie zamieszczone, uważać chcemy". Oznaczony datą 23 lutego 1835 r., dokument brukselski podpisali swymi inicjałami: Ioachim Lelewel, Wincenty Tyszkiewicz, Walenty Zwierkowski, Karol Różycki, Ezechiel Staniewicz, Antoni Hłuszniewicz. Jako ostatni sygnatariusz dołączył się "listownie", przebywający w Tours, Walerian Pietkiewicz. Do aktu założenia dołączono deklarację ideową, wyraźnie nawiązującą do dawnych haseł warszawskiego Towarzystwa Patriotycznego: "Być albo nie być działać albo wyznać, żeśmy ojczyzny niegodni. Wzgarda i zemsta ludu odstępującemu od niniejszego aktu" - oraz listę kryptonimów liczbowo imiennych, mających służyć członkom założycielom związku (Lelewel otrzymał kryptonim "333 Bohun", Zwierkowski - "88 Luty"); przewidziano też sekretny znak rozpoznawczy dla nie znających się członków związku (palce wskazujące obu rąk złożone w znak X. Dwa ostatnie palce prawej, włożone w lewą rękę). Jako pierwszy emisariusz Związku Dzieci Ludu Polskiego wyjechał do kraju niestrudzenie ofiarny bezansończyk, kapitan Szymon Konarski. Zwierkowski musiał być głęboko przejęty wezwaniem do jednoczenia wyznawców "zasad demokratyczno narodowych", gdyż i w następnym miesiącu oddawał się gorliwie trudnemu zadaniu godzenia z sobą skłóconych partii lewicy. Godził Młodą Polskę z węglarstwem, węglarstwo z Młodą Polską i oba te związki z Towarzystwem Demokratycznym Polskim. Uczestniczył w różnych komisjach porozumiewawczych, zabierał głos na łamach różnych pism emigracyjnych, popełniał - jak to zwykle bywa w podobnych okolicznościach - liczne niezręczności, narażał się dawnym przyjaciołom politycznym, przysparzał sobie nowych wrogów - ale w działaniu nie ustawał. W zabiegach jednoczycielskich posunął się nawet tak daleko, że w pewnej chwili uznał za potrzebne zgłosić swe przystąpienie do Towarzystwa Demokratycznego Polskiego, choć jeszcze niedawno nie mógł mu wybaczyć, że "daje pierwszeństwo demokracji przed narodowością". "Co do mnie - pisał 14 maja 1835 r. do Lelewela - po niedługim czasie wypadnie mi wstąpić do Towarzystwa Demokratycznego dla wysondowania..." Nie zyskał sobie tym krokiem poklasku u zacietrzewionych przyjaciół. Lelewel zbył go ironiczną uwagą, w której TDP określone zostało jako "zabawka jawna Emigracyi". Pietkiewicz pisał wyraźnie rozzłoszczony: "Wstąpił on (Zwierkowski) do Towarzystwa Demokratycznego najniepotrzebniej dla popularności, sam nie wie po co. Nie dla Karola (Różycki był łącznikiem Zwierkowskiego z TDP - M.B.) ani dla nikogo, ale tylko, że takim był i będzie, że diabłu i Bogu świecę postawi [...] Gdyby było 100 towarzystw, to do każdego wejdzie". Joachim Lelewel i Walery Pietkiewicz mieli zapewne powody do niezadowolenia z paryskich komeraży swego przyjaciela i sojusznika ideologicznego. Zresztą i inni obserwatorzy ówczesnego życia krytykowali Zwierkowskiego za jego nadmierną ruchliwość polityczną, za przerzucanie się od stronnictwa do stronnictwa, za "wścibstwo" i "uganianie się za popularnością" - jak to złośliwie formułował nieżyczliwy demokratom autor Historyi Powstania Listopadowego Stanisław Barzykowski. Wystarczy jednak spojrzeć na całość działalności politycznej Zwierkowskiego z perspektywy półtorawiecznej, wystarczy przyłożyć do tej działalności dostępne skale porównawcze - a dojdzie się niewątpliwie do wniosku, że te pretensje współczesnych były nieuzasadnione i krzywdzące. Bo cała działalność publiczna Zwierkowskiego - poczynając od chwili, gdy jako młodziutki student uniwersytetu w Halle zbiegł do tworzącego się w Niemczech wojska polskiego, poprzez późniejszy jego udział w powstaniu listopadowym, aż po paryską szamotaninę weterana emigranta, usiłującego pogodzić różne stronnictwa demokratyczne tułactwa - cała ta działalność, wbrew pozorom doraźnych niekonsekwencji, poddana była jednej niezłomnej konsekwentnej zasadzie naczelnej: Zwierkowski łączył się z każdym, kto gwarantował dalszą walkę o niezależną Polskę, Zwierkowski gotów był dać się użyć w każdej dobrej sprawie do tego celu wiodącego. Walenty Zwierkowski nie umiał tak pięknie jak Zygmunt Krasiński pisać o swojej miłości do ojczyzny. Ale jego skromny, bezinteresowny, uparty patriotyzm wydaje mi się szczególnie reprezentatywny dla ówczesnego nurtu niepodległościowego. Właśnie dlatego, nieefektowny, ciężko piszący i pozbawiony życia osobistego, "szwoleżer złej konduity" odgrywa tak ważną rolę w opowieści o dawnych gwardzistach napoleońskich. Materiały biograficzne Zwierkowskiego umożliwiają dość dokładny wgląd w dżunglę zdarzeń politycznych rozgrywających się ówcześnie w kręgach emigracyjnej lewicy. Ale brakuje w tej panoramie pewnego ważnego faktu, wiele znaczącego w rozwoju postępowej myśli polskiej. (Kto wie, czy nie zabrakło go dlatego, że konsekwencje jego obróciły się później przeciwko Zwierkowskiemu?). W roku 1834 na scenę polityczną emigracji wkroczył po raz pierwszy prawdziwy lud polski, ten lud, który leleweliści tak często idealizowali w swoich deklaracjach politycznych, ale którego w gruncie rzeczy nie znali i którego w momentach krytycznych (np. 15 sierpnia 1831 r.) po prostu się bali. Rzecznicy tego ludu objawili się w Anglii. "14 lutego 1834 r. o ósmej rano - relacjonuje dziejopis Wielkiej Emigracji Sławomir Kalembka - wysiadło z pruskiego żaglowca >>Marianne<< na ląd stały w Portsmouth w Anglii 211 wojskowych polskich i jedna kobieta, żona podoficera Grzegorza Łastowskiego. Byli to podoficerowie i żołnierze pochodzący aż z 34 różnych jednostek armii Królestwa Polskiego. Najliczniej wśród nich reprezentowani byli saperzy, artylerzyści piesi i piechury ze sławnego 4. pułku piechoty liniowej..." Przyczyny pojawienia się w Anglii polskich żołnierzy wyjaśnia inny badacz tego czasu, Adam Sikora, autor pracy Gromady Ludu Polskiego. "Ich droga do Anglii rozpoczęła się w momencie upadku powstania, kiedy to korpus dowodzony przez jenerała Macieja Rybińskiego przekroczył granice Prus, gdzie został rozbrojony i internowany. Żołnierzy i podoficerów, tych oczywiście, którzy mimo bezwzględnej presji nie przyjęli carskiej amnestii i odmówili powrotu do Królestwa, władze pruskie osadziły w twierdzach Grudziądza i Gdańska oraz przymusiły do prac fortyfikacyjnych (>>Żołnierz polski<< - świadczyli o sobie później przybysze ze statku >>Marianne<< - natenczas ścisnął swój przerzedzony hufiec, broń odmienił na taczkę i sam przez dwa roki dźwigał męczeński krzyż swojej ojczyzny. Z tego jesteśmy orszaku<<) [...] bojownicy wolności narodowej zostali zniewoleni do tego, aby >>własnymi rękami... szańce przeciwko [...] Ojczyźnie sypać<<. Sytuacja ta wprawiła ich w stan udręki. Nic tedy dziwnego, iż zapragnęli rychłej odmiany, a na wieść o wyprawie partyzanckiej Zaliwskiego poczęli nawet przemyśliwać o tym, żeby >>wyrżnąć załogi pruskie i podążyć do Królestwa na pomoc Zawiszy<<. Doszło też ponoć do buntu [...] Rząd pruski postanowił pozbyć się kłopotów z internowanymi żołnierzami. Zabarkowano ich zatem na trzy statki: >>Elizabeth<<, >>Union<< i >>Marianne<< oraz skierowano na przymusowe osiedlenie do Stanów Zjednoczonych Ameryki. Aliści szalejący nad kanałem La Manche sztorm zmusił kapitanów statków do poszukiwania schronienia w okolicznych portach. >>Elizabeth<< przybiła do nadbrzeży Le Havre, >>Union<< do Harvich, >>Marianne<< zaś (do) Portsmouth. Pasażerowie dwóch pierwszych statków, nie chcąc kontynuować podróży do Ameryki, ulegli namowom emisariuszy stronnictwa księcia Adama Czartoryskiego i w większości zaciągnęli się do francuskiej Legii Cudzoziemskiej w Algierze. Inaczej stało się z grupą 212 emigrantów z >>Marianne<<. Otóż oni również odmówili kontynuowania podróży do miejsca przeznaczenia, a nawet siłą nie dozwolili >>kapitanowi okrętu wyciągnąć kotwicy, do której majtkowie po trzykroć się zabierali<<, ale też nie zechcieli wstąpić na służbę króla Francuzów, aby >>ucierać się z Beduinami<<. Postanowili bowiem pozostać w Anglii, żeby być bliżej kraju i pozostawać w gotowości do walki o jego wyzwolenie. Po dość długim, bo niemal dwumiesięcznym okresie oczekiwania na pokładzie statku, internowani żołnierze uzyskali wreszcie prawo do zejścia na stały ląd. Rząd angielski przydzielił im nawet na miejsce pobytu mieszczące się w Portsmouth, >>zaledwie zamieszkalne i niewłaściwie nazwane koszary, początkowo na szpital choleryczny przeznaczone, przez których drewniane i wpół zgniłe ściany wiatr we wszystkich kierunkach przewiewał<<. W baraku znajdowały się cztery wielkie izby z ustawionymi w rzędy łóżkami. Sami emigranci wyporządzili sienniki i tylko kilku, tych najciężej chorych, otrzymało prześcieradła i koce. Przybysze robili dobre wrażenie. Byli przeważnie ludźmi okazałej postury, wyglądali schludnie, a nawet porządnie w swoich mundurach wojskowych, i co najważniejsze - jak stwierdził autor anonimowej korespondencji, ogłoszonej w >>The Times<< (kto wie, czy nie pisał jej Henry Reeve, przyjaciel Zygmunta Krasińskiego? - M.B.) - życie obozowe nie naruszyło ich uczuć moralnych. Żyją ze sobą w zgodzie, na podobieństwo rodziny [...] W celu utrzymania należytego porządku i dyscypliny ustanowiono własny kodeks karny oraz sąd honorowy; winnym wymierzana jest kara [...] przy wtórze pieśni narodowych dla przytłumienia krzyków delikwenta. Dowodzi to ich dbałości o honor swego kraju..." Właśnie ta wyrazista świadomość faktu, iż są reprezentantami zniewolonego narodu, wpływała decydująco na sposób ich życia, nadawała ich zachowaniom ton uroczysty i godny, wzmacniała poczucie własnej wartości i spełnianej roli. Od samego początku nowi wychodźcy stali się obiektem rywalizacji emigracyjnych stronnictw. Partia Czartoryskiego usiłowała uczynić z nich swoich pretorian. Ale starania jej agenta, majora Wincentego Nowickiego, okazały się bezowocne, mimo iż dysponował argumentem niebagatelnej wagi, a mianowicie - funduszami...* (* Powstałe w Anglii z inicjatywy i przy współudziale Adama Czartoryskiego, "Towarzystwo Literackie Przyjaciół Polski" uzyskało prawo do wyłącznego dysponowania funduszami rządowymi na zasiłki dla polskich emigrantów.) W sytuacji materialnej portsmoutczyków kwestia zasiłków stanowiła niemal problem życia lub śmierci, tym bardziej iż wszelkie próby znalezienia pracy zarobkowej napotykały sprzeciw, a nawet praktyczne przeciwdziałanie ze strony angielskich robotników. Niejednokrotnie dochodziło nawet do protestów i akcji strajkowych... "Ogromną fabrykę opuścili wszyscy robotnicy dlatego, żeby go (właściciela) zmusić do oddalenia sześciu naszych, którzy w niej zajęcie znaleźli... - świadczyli w swych sprawozdaniach emigranci z Portsmouth. - W Londynie murarze zniszczyli w nocy całą robotę, którą za dnia zrobiło dwóch Polaków, przez ich majstra zgodzonych [...] Nawet na żniwach wieśniacy często opuszczają roboty, gdy ujrzą przybywających żołnierzy polskich". Portsmoutczycy podawali te fakty bez szczególnej goryczy, a nawet ze zrozumieniem. Rychło bowiem zdali sobie sprawę z ciężkiej sytuacji robotników angielskich, z ich przeraźliwej wprost nędzy i szerzącego się bezrobocia. Nie zamierzali odbierać pracy miejscowej ludności ani dać się wykorzystywać pracodawcom dla obniżenia i tak już głodowego poziomu jej zarobków. Nie chcieli także stać się łamistrajkami. Zresztą nigdy przecież nie zmierzali do tego, aby "urządzić się" w Anglii. Przeciwnie, wierzyli gorąco, iż lada chwila "przewróci się" obecny stan Europy, że oto niebawem wybuchnie "wielka wojna", dokona się "rewolucja powszechna", a wtedy oni pod zwycięskimi sztandarami powrócą do ojczyzny. I w żarliwym oczekiwaniu na owe "wielkie wypadki" pragnęli pozostawać w gotowości, rezygnując z normalnej, ustabilizowanej egzystencji. Dla realizacji tego wielkiego celu, tj. tryumfalnego powrotu do kraju, mogli nawet - jak stwierdzali - przymierać głodem. Portsmoutczycy odtrącili zatem wysiłki majora Nowickiego i jego mocodawców z kręgu księcia Adama. Nie poddali się również zabiegom emisariuszy Komitetu Narodowego Emigracji Polskiej, który pod przewodem jenerała Dwernickiego łączył umiarkowane politycznie żywioły polskiej emigracji. Emisariusze ci - kapitan Franciszek Stawiarski i ksiądz Wincenty Zienkiewicz - zostali nawet potępieni specjalnym postanowieniem Ogółu oraz usunięci z koszar. Stało się tak, albowiem portsmoutczycy w zdecydowanej większości znaleźli się pod przemożnym wpływem ideowych radykałów spod znaku Towarzystwa Demokratycznego Polskiego*. (* Patronat nad portsmoutczykami objęli demokraci z Jersey. Jesienią 1834 r. na angielskiej wyspie Jersey zawiązała się sekcja Towarzystwa Demokratycznego Polskiego, założona przez grupę radykalnych działaczy, skłóconych z londyńskim i paryskim TDP. Sekretarzem nowej sekcji obrano Stanisława Worcella. Współpracowali z nią usunięci z TDP za radykalizm: ks. A.K. Pułaski i T.S. Krępowicki.) Otóż wśród nowych emigrantów rozpoczął misję "propagacyjną" Wincenty Wierzbicki, następnie dołączył doń Seweryn Dziwicki, później Roch Rupniewski, wreszcie Tadeusz Krępowiecki i Stanisław Worcell. Założyli oni w koszarach szkołę, w której uczono czytania i pisania, jako że wielu było analfabetów wśród ludzi, których to - jak pisano w okólnikach towarzystwa - "potworne prawa współczesności oddały pod przewagę, dowolny zarząd i pod niewolę kast uprzywilejowanych, które wszystek ich czas i pracę zagrabiwszy na swój użytek, nie dozwoliły człowiekowi nie tylko poznać swe prawa przyrodzone, ale nawet zatamowały drogę do pierwotnych początków czytania". Obok nauki czytania, zapoznawano żołnierzy z dziejami ojczystymi i historią powszechną, dyskutowano problemy filozofii społecznej, rozważając kwestię dróg i sposobów emancypacji ludu oraz właściwych zasad reorganizacji życia zbiorowego w duchu społecznej sprawiedliwości. Dlatego to sprowadzono do Portsmouth, obok "elementarzyków" oraz "tabliczek dla uczących się czytania, pisania i rachowania", radykalne czasopiśmiennictwo i publicystykę polityczną, dzieła z zakresu wojskowości i księgi historyczne, w szczególności zaś Rousseau Umowę społeczną, pisma Robespierre'a i Saint-Justa, Buonarrotiego Sprzysiężenie równych, Laponneraye'a Kurs publiczny historii Francji, utowry Bucheza i Lamennais'ego. Ten zaś krąg lektur, żarliwie czytywany i dyskutowany, stanowił punkt wyjścia dla formowania własnych już przekonań i przyszłościowego programu Polski... Nowe, własne doświadczenia, związane z klęską powstania, niewolą pruską, pierwszymi laty emigracji oraz nauczycielska aktywność wysłanników Towarzystwa, członków radykalnej sekcji TDP Jersey, sprawiły iż - jak to pisali później sami gromadzianie "dawna, zaciemniająca łuszczka spadła nam z oczu". W sporej też liczbie - zgłosili akces do Towarzystwa Demokratycznego Polskiego. Początkowo założono "sekcję tajemną", do której - jeszcze w listopadzie 1834 roku - wstąpiło 33 portsmoutczyków. Niebawem nastąpiła publiczna intronizacja sekcji TDP w Portsmouth, która przybrała nazwę Grudziąż (od nazwy twierdzy grudziądzkiej w Polsce, w której portsmoutczycy byli więzieni), a jej stan osobowy 25 maja 1835 roku osiągnął liczbę 123 członków. Członkowie sekcji w swych późniejszych odezwach wyjaśniali przyczyny swojego przystąpienia do Towarzystwa: "Rzuceni na ziemię angielską, posłyszeliśmy z radością serc naszych, że związane w emigracji Towarzystwo Demokratyczne postanowiło pracować nad skruszeniem niewoli polskiego ludu i obrawszy za hasło Równość, Wolność, Braterstwo, wywrócić z gruntu sprzysiężony odwieczny ród ciemiężycieli. Manifest Towarzystwa rokował szczęście ogólne i niedwuznacznie głosząc wspólną dla wszystkich ziemię i jej owoce zapowiadał najodleglejsze sprawdzenie zasad braterstwa. Na widok takiego stowarzyszenia uzbroiliśmy się na nowo w odwagę, weszliśmy w szeregi demokratyczne..." Skład socjalny nowej sekcji, społeczne doświadczenia jej członków i ich losy osobiste, osobowość jej przywódców wszystko to sprawiło, iż stała się ona najbardziej radykalną politycznie częścią Towarzystwa. Przynależność grudziążan do TDP nie trwała długo. Towarzystwo uległo w tym czasie (na przełomie lat 1834 - 1835) głębokim przemianom ideowo-politycznym. Klęski rewolucyjnych wypraw zbrojnych, odpływ fali rewolucyjnej lat trzydziestych, represje władz w stosunku do radykalnych organizacji wszystko to sprawiło, "iż członkowie Towarzystwa uznali, że nadzieje na rewolucję powszechną są w gruncie rzeczy iluzoryczne i że wobec tego należy sformułować odmienną koncepcję polityczną, odpowiadającą zdobytym doświadczeniom [...] Towarzystwo [...] poczęło teraz poszukiwać gwarancji wyzwolenia w zjednoczeniu wszystkich narodowych sił, w skojarzeniu szlachty z ludem. Oczywiście, działacze Towarzystwa zdawali sobie sprawę z faktu, iż zniewolenie ludu, ów - jak pisali... - >>potworny ustrój społeczny Polski<<, stał się główną przyczyną utraty niepodległości i klęski powstańczych wysiłków, ale też osądzili, że w chwili obecnej wszelka skuteczna akcja niepodległościowa bez udziału szlachty nie jest możliwa [...] Sądząc tak, działacze Towarzystwa Demokratycznego uważali się za zmuszonych do kompromisu, do opracowania programu minimum; takiego więc zespołu zamierzeń, który przyniesie odczuwalną poprawę sytuacji ludu i poruszy go do akcji, lecz jednocześnie nie zrazi szlachty"* (* Właśnie odejście od lewicowego maksymalizmu sprawiło, że z czasem Towarzystwo Demokratyczne Polskie stało się najsilniejszym ugrupowaniem politycznym Wielkiej Emigracji.) Sekcja TDP Portsmouth zajęła stanowisko odmienne. Byli więźniowie twierdzy Grudziąż za bardzo byli przejęci wyczytaną z dawnych pism Towarzystwa formułą o "wspólnej dla wszystkich ziemi i jej owocach", za głęboko uwierzyli w "znamię natury posiadania dóbr ziemskich jako w cel przeobrażenia społecznego" oraz w "użycie siły jako w ośrodek spełnienia tego celu" aby mogli się zgodzić na jakiekolwiek kompromisy ze szlacheckimi właścicielami ziemskimi. Nie będąc w stanie podporządkować się nowej linii ideowo-politycznej "demokratów", postanowili z Towarzystwa wystąpić. 30 października 1835 roku Sekcja TDP Portsmouth ukonstytuowała się w odrębne stronnictwo pod nazwą "Gromada Ludu Polskiego Grudziąż". Pierwsze wyznanie wiary nowego stronnictwa podpisało 136 byłych pasażerów "Marianne", 5 wychodźców z innych statków zakotwiczonych w Anglii oraz 6 szlacheckich radykałów z wyspy Jersey: Seweryn Dziewicki, Aleksander Gronkowski, Tadeusz Krępowiecki, Roch Rupniewski, Reces Wątróbka i Stanisław Worcell. Ci ostatni w osobnej deklaracji stwierdzali uroczyście, iż "wyrzekają się swojej przynależności do stanu szlacheckiego i związanych z tym przywilejów". Pierwsza odezwa Gromady Grudziąż Do Emigracji Polskiej radykalizmem swoich sformułowań przewyższyła wszystkie dotychczasowe deklaracje emigracyjnej lewicy. - "Ojczyzna nasza, to jest lud polski, zawsze była odłączona od ojczyzny szlachty - pisano w odezwie i jeżeli było jakie zetknięcie pomiędzy krajem szlachty polskiej a krajem ludu polskiego, miało ono niezaprzeczone podobieństwo styczności, jaka zachodzi pomiędzy zabójcą a ofiarą. Morze krwi na całym świecie rozgranicza szlachtę od ludu. Tylko przyszłość, naprawa, poświęcenie i miłość może tę granicę przebrnąć. Już nadszedł czas pokuty i skruchy. Po jego upływie kurząca się pomstą i występkami spadnie na głowy zakamieniałych niepoprawnych grzeszników, którzy jako oddzielny naród - jako banda zbrodniarzy przy swojej wyłączności obstaną. Czas już nadszedł, mówimy, założenia jedności; lud jest jednością. I wam, obywatele, przedstawia się pora przybycia do nas [...] Przyjdźcie do ludu, pocierpcie trochę jego cierpieniem, popracujcie jego pracą, zapłaczcie jego łzami, a nabędziecie prawo do przemawiania w jego imieniu..." Orędzie gromadzian wywołało niesłychaną burzę wśród emigracji polskiej. - "Manifest ideowy Gromad zbulwersował emigracyjną opinię - świadczy Adam Sikora. - Posypały się liczne krytyki na łamach czasopism i druków ulotnych. Z reguły ubolewano nad naiwnością żołnierzy i powiadano o nadużyciu ich dobrej wiary. Dowodzono szkodliwości zasad dla sprawy narodowej i złej woli przywódców, będących prawdziwymi >>posłannikami szatana<<, oraz wynarodowionymi terrorystami. >>Któż dobroduszny uwierzy - pisano w Kronice Emigracji Polskiej - że owe mądre okólniki [...] pisał waleczny, zacny i prawdziwy polski żołnierz wiekopomnego pułku, że je czytał nawet, że je czytane mógł rozumieć. Przecież - dodawano w Rocznikach Emigracji Polskiej - ...zaledwie kilku umie czytać, a żaden nie posiada sztuki pisania; ta odezwa jest jawnym nadużyciem dobrej wiary i podpisów walecznych w boju i wytrwałych w nieszczęściu żołnierzy naszych<<. Również w kręgu TDP podzielano takież poglądy i dzielnie wspomagano ataki na Gromady. >>Gromada - pisano w Demokracie Polskim - użyczała tylko swego nazwiska i dostarczała papieru, na którym posłannicy szatana co chcieli to pisali<<". Po omówieniu iście potępieńczej nagonki na manifest gromadzian, autor książki o Gromadach Ludu Polskiego dochodzi do konkluzji następującej: "Oczywiście było faktem, iż w procesie krystalizowania się poglądów Gromad najczynniejszą rolę odgrywali Krępowiecki, Worcell, Dziewicki i Gronkowski*. (* Aleksander Gronkowski w powstaniu listopadowym uczestniczył jako podporucznik. Jeden z pierwszych członków TDP we Francji. Następnie członek sekcji TDP na wyspie Jersey. Sygnatariusz manifestu ideowego Gromady Grudziąż. Sekretarz Komisji Przygotowawczej Ludu Polskiego. Propagator ideologii komunistyczno-utopijnej.) Byli oni autorami wielu dokumentów programowych i najaktywniejszymi członkami Komisji Przygotowawczej. Ale komisja ta przedstawiała wyniki swoich prac ogólnemu zebraniu, gdzie bywały one wielokrotnie dyskutowane, tak iż stawały się tworem kolektywnym i zarazem osobistym wyznaniem wiary każdego poszczególnego gromadzianina". 29 listopada 1835 roku emigranci polscy w Paryżu uroczyście święcili piątą rocznicę wybuchu powstania listopadowego. Podczas obchodu najbardziej znaczące przemówienie wygłosił eks-deputowany warszawski, major Walenty Zwierkowski. W przemówieniu tym, ogłoszonym później drukiem, "szwoleżer złej konduity" wyłożył główne zasady swego światopoglądu. Starzy znajomi Zwierkowskiego mieli możność stwierdzić, że pod wpływem doświadczeń emigracyjnych niektóre z jego zapatrywań wyraźnie się zradykalizowały. W czasie powstania był jeszcze zwolennikiem monarchii konstytucyjnej, teraz solidarnie z Lelewelem potępiał ustrój monarchistyczny, ubolewając, że "zostawiono berło, godło królewszczyzny obok nazwiska cechującego wolność jakby Polacy bez króla obejść się nigdy nie mogli". W roku 1829, pisząc testament, żądał, żeby po śmierci wypisano mu na nagrobku, jako główny tytuł do chwały, że "służył w Gwardyi Napoleona" - w roku 1835 uczestnictwo Polaków w wojnach napoleońskich osądzał z surowym obiektywizmem: "Walczyli najpierw za wolność bratniego ludu, który o ich usługach wkrótce zapomniał, musieli wkrótce walczyć z ludami w interesie despotyzmu. Na koniec rozdawano ich książątkom i królikom, a resztę posłano na pastwę murzynom, krocie braci poległo". Ostatecznie dochodził Zwierkowski do arcyważnego wniosku: "Zawsze wolność z cudzej odebrana ręki jest podejrzaną, albo czcze nosi tylko nazwisko wolności. Biada narodowi, który na obcą spuszcza się pomoc i biada nam, jeżeli będziemy popełniać ten sam błąd przodków naszych". Za główne przyczyny upadku powstania listopadowego rocznicowy mówca uznał: "nierozwiązanie kwestii chłopskiej, niezainteresowanie mas powstaniem... niedołężność, obojętność i zdradę dowódców oraz prowadzenie walki tylko z jednym zaborcą, zamiast z trzema, chociaż pozostali dwaj faktycznie carowi pomagali". Na okres emigracji mówca zalecał rodakom: niepokładanie nadziei w pomocy obcych rządów, nieprzelewanie krwi za obcą sprawę ("krew polska do Polski i do wolności tylko należy"), podnoszenie wykształcenia umysłowego, dyskusję nad kwestiami socjalnymi, zjednoczenie się wszystkich emigrantów, zajęcie się sprawą chłopską, wysuwanie haseł: równości, wolności, braterstwa, propagandę za pomocą prasy, bratanie się z ludem i wpajanie weń umiłowania narodowości oraz oczekiwania pory na zbrojny powrót. Zastosowanie się do tych rad mogło, zdaniem mówcy, przyczynić się do zwycięstwa, mogło doprowadzić do niepodległości Polski i do jej utrwalenia: - "pielgrzymka ta trzecia z kolei będzie ostatnią - pocieszał rodaków eks-major i eks-deputowany - będzie dla Polaków nauką, aby nie przestać walki, dopóki nie pokona się wroga, lub się nie polegnie". Przemówienie Zwierkowskiego, z ducha jak najbardziej postępowe, wywołało jednak sprzeciw na lewicy Towarzystwa Demokratycznego. Ostrej krytyce poddano ustępy przemówienia odnoszące się do uwłaszczenia włościan. Zwierkowski - zgodnie ze swoim stanowiskiem, wyrażonym już uprzednio na łamach "Nowej Polski", w artykule Chłop i szlachcic - opowiadał się za uwłaszczeniem chłopów bez ich oczynszowania. W stosunku do jego poglądu na tę sprawę z czasów powstania, kiedy domagał się tylko zamiany pańszczyzny na czynsze - był to poważny krok naprzód, ale radykałów z lewego skrzydła Towarzystwa Demokratycznego nie mogło to zadowolić. - "Półśrodki, półreformy nie ustalą szczęścia ludu" - grzmiano na skrajnej lewicy. Upominano się o masy bezrobotnych, których mówca nie uwzględnił w swych rozważaniach. Jan Czyński i Jan Nepomucen Janowski domagali się sprawiedliwej reformy społecznej, która objęłaby wszystkich bez wyjątku. - "Pewna liczba osób - pisano zjadliwie pod adresem Zwierkowskiego - przystępuje do Towarzystwa nie dlatego, ażeby przejąć (się) świętością jego zasad, ale aby mu nadać szlachecko-narodowy koloryt". Krytyka jeszcze ostrzejsza i o wiele bardziej zasadnicza, acz nie adresowana imiennie do Zwierkowskiego, nadeszła z przeciwnego brzegu kanału La Manche, ze starych koszar w angielskim mieście Portsmouth. W drugiej z kolei odezwie ideologicznej Gromady Grudziąż - uchwalonej na posiedzeniu z dnia 10 grudnia 1835 r. - znalazły się sformułowania następujące: "Gdyby po tysiącznych zawiedzionych przyrzeczeniach, po owej hucznej i bogatej w słowa, ubogiej w rezultata ostatniej szlachecko-sejmowej rewolucji nasza szlachta, jeszcze raz na koń siadłszy, w imieniu już Towarzystwa Demokratycznego powołała do powstania uciskanych przez nią chłopów, gdyby im prawić zaczęła o równości w obliczu prawa, o wolności umierania z głodu, o braterstwie pomiędzy możnym a ubogim, wilkiem a owcą; gdyby przyrzekła nawet nadanie gruntów po mającym nastąpić sposobem namowy odebraniu ich od dzisiejszych właścicieli i dopełnieniu licznych konstytucyjno-reprezentacyjnego rządu formalności, nie moglibyśmy... zaręczyć, że (chłopi) pójdą. Być zrozumiałym i zyskać wiarę - są dwa konieczne do omówienia warunki. O znajomości zrozumiałego dla włościan języka z nami nie będziecie się spierali; a co do wiary, jakiej spodziewać się u nich możecie, nie nas się pytajcie, lecz waszej własnej przeszłości". Odezwę Gromady Grudziąż - z której te słowa wyjęto - podpisali dwaj byli podoficerowie armii polskiej: "Prezydujący z kolei" - Adam Krzysztofik i "Sekretarz Gromady" - Ignacy Wellmann. Obaj wywodzili się z gminu. W historii polskiej dysput politycznych było to czymś zupełnie nowym. Plebejskie wotum nieufności wobec przywódczej roli szlachty w przyszłych walkach o niepodległość musiało być nie lada zaskoczeniem dla "szwoleżera złej konduity". Kto wie, czy nie było to najsmutniejsze ze szwoleżerskich zaskoczeń odnotowanych w niniejszej opowieści. Demokratyczny dziedzic z Białej Wielkiej miał święte prawo czuć się boleśnie dotkniętym niesprawiedliwą twardością sformułowań emigrantów z Portsmouth. Ale czas biegł bezlitośnie naprzód i subiektywne racje przestawały się liczyć. Słowami gromadzian dochodziła do głosu milcząca dotąd większość narodu. Cham po raz pierwszy podejmował otwartą polemikę z Kordianem. W kwietniu 1835 roku ukazała się w Paryżu, nakładem drukarni sióstr Pinard, niewielka książeczka pod intrygującym tytułem Nie-Boska komedya. Druk był bezimienny i poza szczupłym gronem najbliższych przyjaciół Zygmunta Krasińskiego nikt się nie domyślał jego autorstwa. Szwoleżerski syn pilnie zresztą zabiegał o utrzymanie tej anonimowości. Jeszcze na długo przed wydaniem dzieła pisał z Rzymu do Konstantego Gaszyńskiego: "Teraz Ci powiem coś, ale żądam od Ciebie najświętszego słowa przyjaźni, że nikomu, bez wyjątku, nie powiesz nic o tym. Jeśli mnie kochasz, jeśli nie chcesz mnie zarżnąć, nikomu a nikomu. Mam dramat dotyczący się rzeczy wieku naszego - walka w nim dwóch pryncypiów: arystokracji i demokracji - tytuł Mąż (pierwszy roboczy tytuł Nie-Boskiej - M.B.). Przeszlę Ci manuskrypt, nie wątpię, że zyski będą, bądź łaskaw je przyjąć od przyjaciela. Rzecz, sądzę, dobrze napisana. Jest to obrona tego, na co się targa wielu hołyszów: religii i chwały przeszłości! Bezimiennie powinno być wydrukowane, nikt nie powinien domyślić się autora. Słyszysz, Konstanty, jeżeli mnie kochasz, ten wyraz usta Ci na kłódkę zamknie, nieprawdaż? A rzecz ułożysz następującym sposobem. Pan Jędrzej Firlej umarł w Korsyce, kiedyś i Ty tam był (w 1833 r.). Młody to był Polak, umierając, powierzył Ci manuskrypt ten, prosił o wydrukowanie... Pamiętaj, że mnie kochasz pamiętaj, że żadne względy nie mogą Cię zniewolić do wydania tego, co Ci przyjaciel powierza". O tym, że autor miał powody dbać o bezimienność swego dramatu, świadczy dopisek Konstantego Danielewicza w liście do Gaszyńskiego: "Jest to dzieło, które się żadnej partii nie spodoba, na którym mało kto się pozna, przeciwko któremu może wszyscy krzykną [...] Zaklinam Cię o sekret w imię całej przyjaźni, jaką masz dla niego". Sądy niektórych czytelników Nie-Boskiej komedii zdawały się w pełni potwierdzać obawy Danielewicza. Znana literatka Klementyna z Tańskich Hoffmanowa, trzeźwa wychowanica spowinowaconych z Łubieńskimi Gallichetów, zapisała w swoim pamiętniku pod datą 23 kwietnia 1835 r.: - "Nie-Boska Komedia. Skończyłam w tej chwili, nowe zjawisko literackie, imię autora dotąd nie znane, przecież rzecz drukowana w Paryżu u Pinarda. Rozmaite są domysły [...] Jednak mniejsza o to, kto napisał, jabym jak na teraz wolała bardziej wiedzieć co, bo wyznaję z pokorą, że niezupełnie to dziwo rozumiem. Jest to walka arystokracji z demokracją, ale tak wystawiona jakby przez legitymistę z Francji; złorzeczenie przeciw przechrztom, które znowu jakby Polski się tyczyły. Słowem ani z treści, ani z końca zgadnąć nie można komu autor sprzyja, a nawet dla kogo pisał. Przedstawia demokrację w kolorach francuskich z najokropniejszej epoki, przeto wystawiałam sobie, że on nam środek między dwoma okaże, ale nie. Wszystko się na tym kończy. Sądzę, że ta książeczka w ogóle nic dobrego nie sprawi, owszem, ciemną szlachtę naszą utwierdzi w koniecznej chłopów niewoli, a prostactwo podburzy przeciw panom, przypuśćmy, iż im (tj. prostakom) się w ręce dostanie i że ją zrozumieją". Podobne zarzuty, ale w formie znacznie ostrzejszej, będą wysunięte później w anonimowej broszurze pt. Mickiewicz de la litterature slave."Co mnie przejęło, zgrozą i zdziwieniem, co mnie napełnia teraz jeszcze goryczą, gdy tu mówię o Nie-Boskiej Komedii - pisał nie ujawniony z nazwiska autor broszury* (* Helena Kozerska w badaniach ustaliła, że autorem broszury był Jan Niezabytowski, pochodzący z zamożnej rodziny ziemiańskiej na Litwie.) - jest to spostrzeżenie paskudnego ducha, którym to dzieło jest przejętym, paskudnej dążności jego, paskudnego celu, wyśmiania tego, co jest jeszcze na świecie wielkiego, pięknego i szczytnego razem; wzbudzenie u nas walki, nie mówię całego narodu z wrogiem, najezdnikiem, ale tylko ludu z jakąś mniemaną arystokracją i podłą herbową zgrają. O Boże! jeszczeż nam tego w Polsce nie stawało tylko - chyba to za moskiewskie ruble tak pisać można..." - Mógłże przypuszczać śmiertelny wróg carów, że takie ściągnie na siebie zarzuty? Autor broszury nie uszanował także bezimienności dzieła: - "Wiadomo, iż w swojej komedii pan Krasiński oddał nam jakby familijny, poetycki obraz własnej historii i rodziny swojej, że tym dzieckiem jeniuszu, cet enfant perdu du genie, jest on sam we własnej osobie. Tym zaś poetyckim hrabią, arystokratą, poetą, co na orle lata, tym naczelnikiem chłopów i hrabiów, jest szanowny jenerał..." Sam autor Nie-Boskiej komedii również nie był zadowolony z jej wymowy ideowej. Po krótkiej euforii, spowodowanej wyrzuceniem z siebie tak potężnego ładunku myśli i uczuć, popadł w głęboki kryzys duchowy: - "Jestem za młody, by w łeb sobie palnąć, za stary, by szkołę na nowo rozpoczynać - pisał jesienią 1834 roku, z Rzymu, do Henryka Reeve'a. - Jestem jedynie zdatny do odgrywania roli skorpiona przez lat dziesięć, a następnie do wydania swego ostatniego tchnienia w przekleństwie lub w długim ziewnięciu. Ach, jeśli wiesz, gdzie znajduje się promień nadziei, nowa zorza, wiara młoda, zdolna mi serce wypełnić, powiedz mi o tym, Henryku? Daj mi ideę lub rzecz, którą bym mógł ubóstwiać, z której bym mógł sobie ołtarz uczynić, a ległbym przy niej i żyłbym miłością, uwieńczony kwiatami, osnuty kadzidłami, otoczony muzyką. Widziałem dzisiaj chłopa polskiego, brudnego i zgrzybiałego, który z kosturem w ręku i z dwiema muszlami pielgrzymiemi na plecach przyszedł pieszo z Warszawy do Rzymu, by klęknąć u grobu św. Piotra. Gdy go zobaczyłem, pozazdrościłem mu jego podróży, jego idei, która tak silnie pchnęła go naprzód. Daj mi ideę podobną, a jeszcze jeden świat stworzę!..." Po opublikowaniu dramatu nastąpił czas nerwowego wyczekiwania na opinie kompetentnych znawców. W liście z 4 maja 1835 roku pisanym w Neapolu, Zygmunt Krasiński komunikował angielskiemu przyjacielowi: "Ukazało się właśnie u Pinarda w Paryżu dzieło zatytułowane >>Comedie non divina<<, po polsku >>Nie-Boska Komedia<<, które Ci polecam. Życzyłbym sobie, żebyś je sprowadził i poprosił Waleriana (Krasińskiego) lub kogo innego o przełożenie przy czytaniu. Uczyń tak, proszę i sąd mi swój prześlij! To niedługie, ma zaledwie sto sześćdziesiąt cztery strony. Gdybyś skądinąd o tym słyszał, napisz mi co o tym powiedziano, to mnie nieskończenie interesuje. Lecz >>Bezbożnikiem ten, kto tajemnice Cerery<<... Jeśli przypominasz sobie Horacego, przypomnij sobie tę cytacyę i strzeż się języków!..." I w miesiąc później - 3 czerwca 1835 r. - do tegoż Reeve'a z Florencji: "Co do małego dziełka, o którym Ci w ostatnim liście wspominałem, to ma ono zdaje się, powodzenie. Donoszą mi, że Mickiewicz i Niemcewicz przyznają mu geniusz i mówią o nim z zachwytem. Ale nie znają nazwiska puerpery*, (* Puerpera po łacinie położnica, w danym wypadku użyte przenośnie dla określenia autora dzieła.) i daj Boże by się go nigdy nie dowiedzieli. Henryka uprasza się, by nie opowiadał, że mu już dwa razy o nim mówiono". Szczególnie wysoko, i to od pierwszej chwili, oceniał Nie-Boską komedię Adam Mickiewicz. Później, gdy zaczął nauczać polskiej literatury w "College de France", poświęcił arcydziełu Krasińskiego aż cztery wykłady. Wynosząc pod niebiosa wartości artystyczne i ostrość społeczną utworu, zwracał jednak uwagę na pewną niedomogę jego treści. Istotę swych spostrzeżeń wyraził w słowach następujących: "...poemat ten jest tylko jękiem rozpaczy człowieka genialnego, który widzi całą wielkość i trudność zagadnień społecznych, a niestety nie wzniósł się jeszcze na wyżyny, skąd mógłby dojrzeć ich rozwiązanie". Bo nie było dla Mickiewicza rozwiązaniem wystarczającym (jak nie jest nim i dziś dla wielu odbiorców Nie-Boskiej komedii) końcowe zwycięstwo Galilejczyka nad wodzem ludu Pankracym - zamykające dramat Krasińskiego w trybie klasycznego deus ex machina*. (* Rozwiązanie akcji w tragedii antycznej, spowodowane nagłym i niespodziewanym pojawieniem się bóstwa.) W tym zakończeniu jak do dramatu i nie umotywowanym jego uprzednim przebiegiem* (* Dotyczy to oczywiście tylko dramaturgii samej Nie-Boskiej komedii, bo na tle ogólnego, na wskroś katolickiego światopoglądu Krasińskiego zakończenie to jest jak najbardziej uzasadnione.) - znalazła tylko odbicie ostatnia żarliwa nadzieja Krasińskiego, wyprowadzona z konkretnej obecności zwycięskiego krzyża chrześcijanin na zwaliskach rzymskiego cyrku cezarów. Opanowany apokaliptyczną trwogą poeta rozpaczliwie wierzy, że tylko krzyż zdolny jest uratować świat przed ostateczną katastrofą. Śmiertelny strach przed końcem świata przecieka całą Nie-Boską komedię. Strach, który otaczał Krasińskiego w Wiedniu podczas rodzenia się dramatu; strach, który zagnieździł się w jego wyobraźni po warszawskich wypadkach 15 sierpnia i po rozruchach robotniczych w Lyonie. A przecież to, co takim przerażeniem napełniało poetę-generałowicza, nie było jeszcze końcem świata. Kończyła się tylko wyłączność na przewodzenie w narodzie jednej określonej formacji historycznej - tej właśnie, która blaskiem swej legendy opromieniła dzieciństwo Napoleona-Zygmuntka Krasińskiego. Na tytułowej karcie Nie-Boskiej komedii syn szwoleżerski wypisał motto, zaczerpnięte rzekomo z Koranu: * (* Historycy literatury stwierdzili, że przytoczonych słów w Koranie nie ma. Sam Krasiński wycofał się z mistyfikacji, zastępując w dalszych wydaniach odsyłacz do Koranu podpisem "Bezimienny".) Do błędów nagromadzonych przez przodków, dodali to, czego nie znali ich przodkowie - wahanie się i boiaźń - i stało się, że zniknęli z powierzchni ziemi, i wielkie milczenie jest po nich... Epilog Zgodnie z przyjętym założeniem opowieść o dawnych szwoleżerach doprowadziłem do roku wydania Nie-Boskiej komedii, bo dramat ten wydał mi się podzwonnym świata, w którym żyli i działali napoleońscy gwardziści. Ale na biurku pozostało mi jeszcze sporo wyciągów z późniejszych materiałów biograficznych, oświetlających drogi bohaterów cyklu szwoleżerskiego aż do końca ich ziemskiej wędrówki. Przekazuję te materiały do wiadomości czytelników. Oto list Zygmunta Krasińskiego z końca października 1838 roku, pisany do najbliższego w owym czasie przyjaciela, Adama Sołtana. Trudno o dosadniejsze świadectwo wprost niepojętej zależności syna poety od ojca generała. List dotyczy dramatycznego epizodu w życiu Zygmunta. Autor Nie-Boskiej przeżywał swą kolejną "największą miłość". Jego trzecią wybranką była Joanna Bobrowa, żona bogatego ziemianina spod Krzemieńca. Generał Krasiński, któremu ten "romans bez perspektyw" przeszkadzał w planach małżeńskich jakie układał dla syna, przerwał go w sposób bezprzykładnie brutalny. Synowi krwawiło serce, ale tak samo jak w wypadkach poprzednich podporządkował się woli ojca, choć - przypominam - miał już lat prawie dwadzieścia siedem. Stać go było jedynie na rozpaczliwy list do Sołtana. "Drogi Adamie! Cały czas na wsim siedział a polowałem, by do nóg przenieść ból z mózgu. Z trzysta kuropatw, lewą ręką strzelając, zabiłem. Położenie moje w niczym się nie polepszało. Co dzieś łzy jego, to znów oburzenie i gniew rozdzierały mi serce. Do tego doszło, że już on mojej przytomności znosić nie mógł, ja zaś od jego oblicza się usuwałem, o ile to pogodzić mogłem z winnym mu uszanowaniem. Jeszczem nie był nigdy żył tak nędznie, przykro, nieznośnie. Wreszcie przyszedł dzień, w którym zażądano ode mnie, bym dał słowo, że nigdy już w życiu do niej (Joanny Bobrowej - M.B.) nie napiszę. Zdaje się, że mój Ojciec poczytywał sobie za obowiązek ostateczne zniszczenie wszelkich pomiędzy nami stosunków. Pojmiesz, że nie zgodziłem się na takowe żądanie... Otóż po trzech tygodniach burz, nic na mnie wymóc nie mogąc, rozjątrzony do najwyższego stopnia, oskarżając mnie ciągle o to, że go nie kocham, pojechał nareszcie mój Ojciec na Podole i w przejeździe przez Wołyń, wstąpiwszy do Krzemieńca udał się do niej i prosił ją o to samo. Pojmiesz znowu, że tak jak ja nie mogłem przystać, tak ona nie mogła nie przystać, bo jej położenie okropnym, strasznym, nad miarę dzikim w tej chwili było. Wrócił mój Ojciec przywożąc mi kilka słów od niej, drżącą ręką pisanych, w których mówi, że musiała zgodzić się na to, by ostatni raz te kilka słów napisać do mnie, bo inaczej groził jej mój Ojciec, że nigdy już w życiu mnie nie zechce widzieć. Odtąd, tj. od półtora miesiąca, żadnych już nie mam dalszych od niej wieści. Patrz! do czego tę nieszczęśliwą kobietę doprowadził i samego siebie. Jest w moim sercu coś na kształt kamiennej zapory, która mnie od świata zewnętrznego jakby na wieki przedzieliła; skurczyłem się w duszy, zmalałem, znędzniałem, nie wiem, gdzie jestem i czym jestem, wiem tylko, że tę którąm kochał wydałem na łup wewnętrznych zgryzot i zewnętrznych przykrości. Wszyscy o tym wiedzą i mówią. Jej imię w ustach ludzkich pożenione z moim krąży po świecie jak zdawkowa moneta*, (* Romans Zygmunta Krasińskiego z Bobrową był rzeczywiście powszechnie znany i traktowano go nader poważnie. Świadczą o tym słowa generała Tomasza Łubieńskiego w liście do ojca z 2 stycznia 1837 r.: "Mówią, że młody Krasiński, syn generała, żeni się z młodą rozwódką Panią Bóbr, która ma być bardzo ładna. Ojciec ma być z tego mocno nieukontentowany, chce go od tego odprawić, ale jeżeli się szczerze kocha, to znając jego [syna] charakter, wątpię, żeby mógł to dopiąć".) a ocalić jej, a pomóc jej, a bronić jej nawet nie mogę... Powiadam Ci, żem niemiłosiernie znikczemniał. Teraz jadę do Włoch z moim Ojcem. Zdrowie jego coraz gorsze, a jego westchnienia przebijają mi serce, bo każde z nich wyrzuca mi, żem nie chciał się żenić, żem nie chciał dom jemu dać, w którym by spokojnie odpoczął po tylu nawałnicach..." Po kilkuletnim "wykręcaniu się" Zygmunta (pogrążonego tymczasem w czwartym już wielkim romansie z Delfiną Potocką), generałowi udało się jednak zmusić go do ożenku z nie kochaną panną hrabianką Elizą Branicką. Wszechmocny reżyser synowskiego życia doprowadził rzecz do końca, czuwając osobiście nad dopracowaniem każdego najdrobniejszego szczegółu. Oto list pisany przez generała do administratora dóbr ordynackich, byłego kapitana szwoleżerów Kazimierza Kocha, w sprawie przygotowań do przyjęcia nowożeńców w Opinogórze: "Dn. 18 juli 1843 Drezno Pamiętaj, że takie prezenta będą oddane: 1-mo, Snopek zboża złotym starożytnym łańcuchem obwiązany i złota szkatułeczka z ziarnem, którego szczypty pod nogi oddający lub oddająca rzuci z życzeniem, by szczęście w potoczne lata tak się siało. 2-do. Konewka srebrna z mlekiem i baryłka srebrna z patoką, z życzeniami, by wszystko mlekiem i miodem płynęło. 3-tio. Bukiet obwinięty w drogie kolie, by im szczęście kwitło. 4-to. Na tacy przyniosą owczarze czy owczarki trochę wełny, a w niej różne srebrne i złote wyroby. 5-to. Pomyśl jeszcze, co dać przez ręce chemii, to jest gorzelni, browarów, to będzie flasza starożytna z perfumami. Więc jedwabne (?) śpiewki przygotujcie, a jeżeli można, to by ostatnie wiersze zawsze chór powtarzał. K(oło) 20 juli pewno szlub będzie i po nim napiszę kiedy przybędziemy. Niech lampy będą nalane, balony z papieru porobione, kolorowe miski także nalane lub doniczki, że gdyby było potrzeba oświetlenia, żeby pod ręką było wszystko zresztą róbcie co możecie. Krasiński". Ale nie na wiele się zdały te wszystkie zabiegi, nic nie pomogło zamawianie u losu szczęścia dla siłą skojarzonego małżeństwa. W tym jednym wypadku zawiódł magiczny wpływ Opinogórczyka na syna: miłości do nie chcianej panny narzucić Zygmuntowi nie zdołał. O nastrojach młodego żonkosia w pierwszych miesiącach po ślubie świadczą liczne wzmianki w jego korespondencji z Delfiną Potocką. 11 września 1834 r.: "...Leżałbym tylko i jęczał i spał i prosił o koniec wszelkiego istnienia..." 12-14 września: "...Aniele mój! Jaki niesmak we mnie do życia [...] Jeślim bliski Chrzanowa zachodzę do tego Kocha, o którym Ci mówiłem, i tam kładę się na kanapę - trochę z nim pogadam o Napoleonie - potem umilkam i czekam zamyślony, aż słońce rozczerwieni się na szybkach okien..." 16 września: "...Znów wracają mi się kongestie do mózgu, połączone z bólami serca, znów zacznę schodzić pochyłością nadół - amen!..." 26 września: "...Dziś wrócił mój Ojciec z Warszawy - wychódł i zżółkniał okropnie - uciekam od niego - on też ode mnie..." Tymczasem generał w listach do swej wychowanicy Amelii Załuskiej skarżył się na egoizm Zygmunta. W zestawieniu z powyżej przytoczonymi dokumentami, brzmi to jak ponury żart. Generał pisał, że "umrze przez syna, że egoista z niego pierwszy na świecie..." Po czym następowała pełna irytacji ocena natury synowskiej: "Bóg mnie skarał mądrością jego, gdyż widzę, że lepiej być przygłupim, jak nadto mądrym [...] Będąc młodym znałem wojewodę, który zawsze mówił: Bóg mi dał dwóch synów, jednego nadto mądrego, drugiego nadto głupiego. Ja zaś to oboje w Zygmuncie znajduję..." Piękna hrabina Amelia, pierwsza muza Zygmunta, rezydowała w tym czasie w swoich Łaziskach pod Radomiem, zajęta własnymi sprawami uczuciowymi, ale Krasińskich nie spuszczała z oczu. W listach do przyjaciół ubolewała nad smutną sytuacją ojca i syna: "Nihil est ab omni beatum (nie ma bezwzględnego szczęścia) - powtarzała w jednym z listów za rzymskim poetą Horacym. - Wszystko ma oyciec co do szczęścia potrzebne, ale gdy niema syn zdrowia na co ordynancya na co Bogactwa honory zaszczyty wziętość. Wszystko ma syn. Bogactwa Żonę piękną i dobrą, Syna zdrowego (pierworodny syn Zygmunta Krasińskiego, Władysław urodził się 24 XI 1844 r. - M.B.) serce naylepsze głowę uorganizowaną nauką i wiadomościami zdolności wielkie na cóż się to zdało kiedy ognistey duszy i wrzącey Imaginacyi nie może podołać drobne ciało. Ogień go pożera i trawi. Imaginacya dręczy i kiedykolwiek ten słaby fizyczny organizm ulegnie pod nadzwyczajną siłą umysłowych zdolności i serca zbyt drażliwego. Zaklęłam oyca aby mu na iaki czas zabrał xiążki i Pioro a Wnuka dał do piastowania ale takiemu umysłowi trudno o dystrakcyę..." Z leżącej na moim biurku dokumentacji wynika, że syn poeta i ojciec generał rzadko przebywali razem. Zygmunt uciekał od nie kochanej żony w zagraniczne wojaże. Krążył stale gdzieś między Dreznem a Rzymem, przekładał na poezję swoje życiowe dramaty, chorował na oczy, cierpiał, pisał piękne listy miłosne do Delfiny Potockiej. Ale myśli o ojcu towarzyszyły mu zawsze i wszędzie. Prawdziwie wzruszające są jego wzmianki o generale, zachowane w suchych i poświęconych głównie sprawom pieniężno-paszportowym "biletach" do oficjalistów ordynackich. Pełne czułości i lęku dopytywania się o zdrowie "najdroższego Ojca"... Wiadomość o zakupieniu dla niego potężnego zapasu czekolady... Solenne zaklęcia, aby przesłane do Opinogóry marmurowe popiersie synowskie - prezent dla ojca - było starannie ukrywane przed nim aż do dnia jego imienin... Generał większą część swego czasu spędzał w Petersburgu, gdzie pełnił obowiązki generała adiutanta cesarza i członka Rady Państwa. Przedłużeniem warszawskich obiadów literackich na Krakowskim Przedmieściu stały się huczne przyjęcia wydawane przez generała w stolicy cesarstwa. Tylko że tam nie rozmawiano już o literaturze i teatrze. Zamiast tego grano w karty. Paskiewiczowska reakcja po powstaniu nie zdołała osłabić gwardyjskiej wierności Opinogórczyka. Wytrzymała ona zwycięsko wszystkie próby. Podpis Krasińskiego można odnaleźć, obok podpisu Nowosilcowa, na narzuconej Królestwu przez carat, ogłupiającej i antypolskiej reformie szkolnictwa elementarnego. Nie zabrakło również generała u stóp tronu, kiedy cesarz Mikołaj, podczas pierwszego po powstaniu pobytu w Warszawie, ujawniał swój program w stosunku do Polaków: "Macie do wyboru: albo karmić się illuzyą Polski niepodległej, albo żyć spokojnie jako wierni poddani mojego Rządu [...] Kazałem wystawić Cytadelę i oświadczam wam, że za najmniejszym ruchem buntowniczym zniszczę miasto i z pewnością nie odbuduję go". Pełnił też generał obowiązki gospodarza na wielkim (2000 osób) balu, którym warszawski "świat nie skompromitowany" (udziałem w powstaniu) wyrażał monarsze swą wdzięczność za obdarzenie miasta Cytadelą. Pod koniec życia generała jego niezłomna wierność doczekała się nagrody. Wobec ciężkiej choroby feldmarszałka Paskiewicza, nowy cesarz rosyjski Aleksander II powierzył Krasińskiemu funkcję namiestnika w zarządzie cywilnym Królestwa. Spełniło się więc częściowo największe pragnienie życiowe Opinogórczyka, to właśnie, które przed ćwierćwieczem zepchnęło go na pozycje antynarodowe. Ale to późne spełnienie nie dało mu całkowitej satysfakcji. Był stary, zmęczony, schorowany, a Królestwo po powstaniu także nie było już dawnym Królestwem. Zresztą nie pełnił tych funkcji długo, ustały one automatycznie z chwilą przysłania z Petersburga nowego prokonsula carskiego - księcia Gorczakowa. Historycy utrzymują, że w czasie swego krótkiego namiestnictwa Krasiński próbował się rehabilitować przed narodem: świadczył przysługi "skompromitowanym", zabiegał w Petersburgu o przywrócenie Warszawie uniwersytetu. Zygmunt w tym czasie snuł wstrząsające proroctwa w listach do swego przyjaciela Jerzego Zamoyskiego: "Nie, mój kochany, dobrzy ludzie (Francja i Anglia) nic dla nas nie zrobią. Minie jeszcze wiele lat i mąk i cierpień bez liku; naród nasz wycierpi tak straszne katusze, że o nich nie śniło się dotąd nikomu; ale po wielu latach przyjdzie wielka wojna, w której wezmą udział wszystkie państwa Europy, a która głównie będzie się toczyła w naszym kraju. I kraj jak długi i szeroki spłynie łzami i krwią. Zniszczenie, pożogi, wyludnienie, wszelkiego rodzaju męki przejdą wszystko, co naród dotąd wycierpiał. Ale wówczas Bóg, na pohańbienie dobrych ludzi, a większą swoją chwałę, każe Szatanowi odbudować Polskę: i ci, którzy ją rozszarpali, będą walczyli na drgających jej członkach, wyrywając je sobie nawzajem i licytując się, kto uczynił więcej dla jej wskrzeszenia..."* (* List ten, przechowywany w archiwach Czartoryskich w Paryżu, przywieziono do Polski w czasie pierwszej wojny światowej, kiedy to trzej walczący z sobą cesarze zaborcy kokietowali swoich polskich poddanych obietnicami wskrzeszenia niepodległej Polski.) Wiosną 1858 roku odbył generał Krasiński ostatnią podróż leczniczą do "kurortów" niemieckich. Listy z tej podróży, pisane do administratorów dóbr ordynackich, przetrwały w zbiorach rękopisów Biblioteki Publicznej w Warszawie. Nieciekawe to listy. Pełno w nich starczego zrzędzenia i wyrzekania na wiek, choroby i nierzetelność administratorów. Ciekawy jedynie jest sam fakt, że dawny dowódca somosierskich szwoleżerów odbywał swą podróż koleją żelazną, na widok której jeszcze niedawno - jak pisały o tym gazety - "krowom kisło mleko w wymionach". Ostatnimi dokumentami mówiącymi o życiu i śmierci generała Wincentego Krasińskiego, a także jego syna Zygmunta - są listy "Generalnego Rządcy Majoratu Opinogórskiego" Feliksa Karpińskiego, pisane do brata Leopolda, sędziego w Środzie Wielkopolskiej*. (* Listy te, przechowywane w archiwum rodziny Karpińskich, opublikował po raz pierwszy pan Zygmunt Karpiński w swojej książce wspomnieniowej pt. O Wielkopolsce, złocie i dalekich podróżach [Warszawa, 1971].) Feliks Karpiński objął zarząd ordynacji Krasińskich w roku 1857 - na kilkanaście miesięcy przed śmiercią generała. Z pierwszego zetknięcia z pracodawcą wyniósł wrażenie raczej pozytywne. - "Byłem w Warszawie u jenerała na obiedzie i na poobiedniej gawędce przy cygarze - donosił bratu. Bardzo przystojny człowiek, maniery nadzwyczaj pańskiej, żenująco grzeczny; być może dlatego, że wiedział iż jestem turwiańczyk, ze szkoły jenerała Chłapowskiego, którego może nie kocha, ale na pewno ceni bardzo". Jednakże już wkrótce po objęciu obowiązków, stosunek plenipotenta do ordynata uległ całkowitej odmianie: "Z pryncypałem stosunki wcale nie miłe - żalił się pan Feliks bratu - złym gospodarstwem wiele stracił, a teraz nic nie włożywszy, chciałby mieć większe dochody, co być może. Gospodarstwo moje jest nadzwyczaj biedne, siedemnaście folwarków składają ordynację, budynków nie ma nic, wszystko się wali i upada... Zło spoczywa w samej administracji, usunąć tej tamy nie mogę, bo ją sam generał zrobił, a wiesz o tym, że tytuł generała nadaje wszystkie cnoty umysłowe i moralne; wszystko zna, umie, bo jest generałem. Każdy pan polski przedstawia mi się jako wielki chaos, jako mieszanina złego i dobrego, jako komplikacja wszelkich dziwactw i głupstw, ale cóż z nimi robić, oni mają pieniądze, a my, biedacy, właśnie ich potrzebujemy". I w dalszym liście: "Stosunek nasz z generałem jest prawie nieznośny [...] Tutaj potrzeba milionów kapitału nakładowego, by budynki podźwignąć, inwentarz skompletować. Generał jest starym skąpcem i podejrzliwym w najwyższy sposób, nie wierzy sam sobie, a cóż dopiero komu innemu. W tym roku oddaję mu 200 000 złotych polskich czystej intraty - tego dawniej nigdy nie miał, a jednak oświadczył mi iż mało [...] Tak nieznośnego indywiduum, tak płaskiego duszą charakteru, jak mój pan generał, nie spotkałem w życiu..." Wkrótce potem, późną jesienią 1858 r., pierwszy ordynat opinogórski opuścił ziemski padół. Kolejny list Feliksa Karpińskiego poświęcony jest w całości temu zdarzeniu. "Pryncypał mój nie doczekał wiosny, 24 listopada przeniósł się do wieczności; przed śmiercią płakał przeszło pół godziny (podobnie jak niegdyś książę-namiestnik Zajączek - M.B.); łzy te pogodziły go zapewne ze światem, pogodziły go zapewne z Bogiem. Ciało przywieźli z Warszawy do Opinogóry, ambarasu i kłopotu miałem wiele; duchowieństwa było ze sto, obywateli ani na lekarstwo. Czy nie przybyli wskutek wyobrażeń politycznych czy też wskutek deszczu i błota, nie wiem ani umiem tłumaczyć. Pan Zygmunt zostaje dotychczas w Paryżu, synowa tylko towarzyszyła smutnemu obrzędowi. Od p. Zygmunta odebrałem list z Paryża. Poleca mi wykazać, dlaczego Opinogóra nie daje dochodu i jakie są środki podźwignięcia majątku". (Nieoczekiwana, zaiste, bywała niekiedy rzeczowość romantycznych poetów! - M.B.). W trzy miesiące później Zygmunt Krasiński podążył za ojcem. Zakończył życie w Paryżu 23 lutego 1859 roku. Zwłoki jego przywieziono do Opinogóry. "W listopadzie pochowałem generała - pisał w kwietniu do brata administrator Karpiński - dzisiaj już i syna, pana Zygmunta nie ma na świecie. Syn dopędził ojca, obydwaj stanęli u jednego kresu, a dwa te duchy, sprzeczne za życia, nie pogodzą się po śmierci, bo się nie znajdą; jeśli bowiem jest jakie niebo i piekło to syn cierpieniem zarobił na niebo, a ojcu dostał się płacz i zgrzytanie zębów. Nekrologi Zygmunta są nader sympatyczne, szkoda, że połowę z nich cenzura wykreśliła. Pani hrabina Zygmuntowa wraca do kraju z dziećmi, osiądzie w Ursynowie pod Warszawą. Majątek małoletnich oszacowany na 24 miljony złp." I o pogrzebie poety: "Rozhowor był w Opinogórze wielki. Samych wielkich pań i panów zjechało się do stu, dwieście koni zwoziło i odwoziło gości [...] pogrzeb ten, reprezentowany przez obywatelstwo był demonstracją narodową; na pogrzebie generała nie było wcale obywateli; osiemdziesięciu mnichów zastępowało wszystkie stany..." Z kolei: materiały związane z drugim bohaterem cyklu szwoleżerskiego. Oto dwie cieniutkie broszurki Walentego Zwierkowskiego: pierwsza - Dążenie Czartoryskich do korony, wydana w Poitiers w roku 1839, i druga przeciwko generałowi Maciejowi Rybińskiemu, ostatniemu wodzowi naczelnemu powstania - pisana wspólnie z byłym posłem powiatu przasnyskiego Wincentym Chełmickim, wydana w Paryżu w roku 1843. Obie te publikacje wyrażają główną zasadę całej politycznej działalności emigracyjnej "szwoleżera złej konduity": żadnego kompromisu z siłami, które w roku 1831 doprowadziły do klęski powstania!*(* Wnikliwy badacz dziejów politycznych tamtych czasów, historyk Jerzy Skowronek, oceniając ówczesną sytuację z perspektywy półtora wieku, przyznaje rację Walentemu Zwierkowskiemu. Zdaniem Skowronka, przyjęcie przez siły demokratyczne emigracji kompromisu z emigracyjną prawicą, na zasadach proponowanych przez Adama Czartoryskiego bądź generała Macieja Rybińskiego, musiałoby oznaczać "pełne zablokowanie dyskusji nad wewnętrznymi i personalnymi przyczynami klęski listopadowego zrywu, pełną amnestię moralną od błędów, nieudolności czy świadomych niechęci Chłopickiego, Skrzyneckiego, Czartoryskiego i wielu podobnych, którzy klęskę spowodowali, a przynajmniej nie próbowali jej zapobiec. Czy w takiej aurze - pyta historyk - mogłaby narodzić się jakakolwiek mocniejsza wiara w skuteczność nowych wysiłków na rzecz wyzwolenia ojczyzny? Wysiłków podejmowanych tymi samymi siłami społecznymi, pod tymi samymi hasłami i tym samym kierownictwem co w przegranym powstaniu?") Właśnie za te broszury demokratyczny Ogół emigracji polskiej w Londynie nagrodził pana Walentego pamiątkową szablą z wyrytym na głowni napisem: "1844, nov. XVII. W. Zwierkowskiemu od Braci w Anglii za wyjaśnienie zdrad z roku 1831 upominek"; szablę tę przechowuje się do dziś w mieszkaniu państwa Tadeuszostwa Zwierkowskich, przy ulicy Karmelickiej w Krakowie. Dalej: dwa rękopiśmienne (nigdy nie publikowane) wiersze, odnalezione w spuściźnie pośmiertnej dziedzica z Białej Wielkiej. Pierwszy - anonimowy odnosi się do amnestii dla uczestników powstania, którą - zdaniem autora wiersza car ogłosił jedynie dla wprowadzenia w błąd europejskiej opinii publicznej: Amnestya w Polszcze r. 1832 Z Peterhofu przyjeżdża łaska do Warszawy Do wychodźców przemawia ich tyran łaskawy: "Wszystko przebaczam - wszystko daruję, Zbliżcie się do mnie bez trwogi. Żadnej urazy ku wam nie czuję, Wracaicie w domowe progi". Ledwie wrócili - ryknął: "Buntownicze głowy! Chylcie się pod moje stopy, Jest dla was kara, więzienie, okowy Amnestya dla Europy". Drugi wiersz pochodzi z 14 lutego 1846 r. i wiadomo, że napisał go Hipolit Klimaszewski, dyrektor polskiej Szkoły Batiniolskiej w Paryżu, dla uczczenia imienin Walentego Zwierkowskiego: Do Walentego Z. Na twego imienia cześć Opowiem mych uczuć treść: Niech jak życzym tak się stanie gdy bies przyjdzie cara brać. Nasza Polska trzeźwa wstanie chociaż pjana poszła spać. Lud nasz dzielny, uwolniony odbuduje świętość jej. On nie liczy nic na trony, a na panów jeszcze mniej. Minie troska co nas gniecie, a my ujrzym własny kraj. Dla Polaka, wszak wy wiecie, świat pustynią, w Polsce raj. Dzisiaj żyjem, jutro gnijem. A więc biedę winem zmyć. Póki cara nie pobijem, Nie przestajmy wina pić. I pod wierszem dopisek inną ręką prawdopodobnie Zwierkowskiego: Ale w miarę (podkreślone) Bo jak cara nie pobijem, będziem kwaśne piwo pić. Następne materiały biograficzne dotyczące Zwierkowskiego pochodzą z okresu wrzenia rewolucyjnego lat 1848-1849; uporządkował je i ogłosił historyk toruński Władysław Lewandowski, wydawca pism politycznych "szwoleżera złej konduity". 28 marca 1848 roku Komitet Emigracji Polskiej wydał odezwę zachęcającą emigrantów do powrotu przez Niemcy do kraju. Znowu odżywał zamiar wywołania wybuchu zbrojnego we wszystkich trzech zaborach. W Wielkopolsce, Krakowie, Królestwie i Galicji rozrzucono po wsiach ulotki z zapowiedzią bliskiej walki z zaborcą. Wśród wyjeżdżających do kraju znalazł się i Walenty Zwierkowski. - "Po drodze (do kraju) - świadczy Władysław Lewandowski - postanowił zatrzymać się w Brukseli, celem porozumienia się z Lelewelem. Lelewela nie zastał w domu i o całej sytuacji w Paryżu doniósł mu listem pisanym 14 kwietnia z Poznania, stwierdzając również, że musi szybko wyjechać, ponieważ władze pruskie aresztują emigrantów [...] Donosił ponadto, że głównym celem jego podróży jest Kraków, dokąd uda się przez Wrocław. Pisał dalej, że sytuacja w Krakowie jest napięta. Garnizon austriacki zwiększony, emigranci, których jest około 1000, nie mają dozwolonego pobytu i że się rozpocząć miały utarczki w mieście". 26 kwietnia 1848 r. pan Walenty uczestniczył już w walkach na ulicach Krakowa. W pisanym w kilka dni później, z Wrocławia, liście do Lelewela szczegółowo przedstawił przebieg "walk barykadowych", podkreślając, że głównym miejscem starcia między Austriakami a Polakami był Rynek, a on sam brał udział w walkach na barykadach przy ul. Floriańskiej, Szpitalnej i Sławkowskiej (a więc w tym samym rejonie, gdzie w roku 1772 poległ, broniąc Krakowa przed wojskami Katarzyny II, jego stryj, konfederat barski imć Jan Zwierkowski). W walkach krakowskich los Zwierkowskiego skrzyżował się po raz ostatni z losami dwóch wodzów naczelnych powstania listopadowego: generała Józefa Chłopickiego i generała Ignacego Prądzyńskiego którzy przebywając wówczas w Krakowie jako ludzie najzupełniej prywatni, dali się porwać nurtowi wydarzeń. W liście do Lelewela Zwierkowski wspomniał o Prądzyńskim, który "z okna dyrygował" obroną barykad przy ulicy Mikołajskiej oraz o Chłopickim, który w Rynku "prowadził ludzi z fuzyami". Kończąc opis rozpaczliwych walk krakowskich, "szwoleżer złej konduity" pisał: "Myśmy mieli przeszło 30 zabitych, 40 ciężko rannych i wielu lekko rannych. Austryaków daleko więcej padło, ale ich zaraz sprzątali. Emigrantów więcej jak Krakowianów oblało krwią rodzinną ziemię... W nocy chłopi przyszli na Podgórze wspierać Austryaków a z okręgu wspierać nas, ale cofnięci. Szlachta wszędzie dała własność chłopom w Galicyi, ale Stadion (austriacki gubernator Galicji - M.B.) nie kazał nic przyjmować, a w 8 dni Cesarz niby od siebie darował... Otóż masz rys naszego nieszczęśliwego położenia. Żydzi z Egiptu wędrujący w lepszem byli położeniu. Wielu woła do Francyi, inni krzyczą: do Włoch i legię formujemy, inni znowu: nie ruszajmy się z miejsca (tzn. z Wrocławia - M.B.), jedni się przebierają w Poznańskie, drudzy do Galicyi, a nikt nie wie, po co i gdzie kości złoży..." Ostatecznie Zwierkowski zdecydował się na powrót do Krakowa, gdzie buszował jeszcze do maja 1849 roku. Stamtąd udał się na półroczny pobyt do Warszawy. Oczywiście, pod zmienionym nazwiskiem. Trzeba pamiętać, że zagrażał mu wyrok śmierci przez powieszenie, wydany przez Sąd Najwyższy Kryminalny w Warszawie. Miał więc prawo oczekiwać, że w razie pochwycenia go na terytorium Królestwa, nie uszedłby z życiem. Po załatwieniu swoich spraw w Warszawie "przebrał" się w Poznańskie, gdzie pozostał aż do 18 października 1852 roku, pomieszkując po dworach patriotycznie nastawionych ziemian wielkopolskich. Między innymi był gościem swego dawnego towarzysza broni z I pułku szwoleżerów gwardii, generała Dezyderego Chłapowskiego, w Turwi. Według wszelkiego prawdopodobieństwa (bezpośrednich dowodów na to brak) przez cały czas swego pobytu w Wielkopolsce Zwierkowski zajmował się jakąś działalnością konspiracyjną. W każdym razie wiadomo, że ukrywał się przed policją pruską, żył nie meldowany i pod fałszywymi nazwiskami. W Russocinie, majątku Konstantyna Miłkowskiego, gdzie przemieszkiwał jako stryj gospodarza, odkrył go miejscowy landrat (pruski urzędnik stojący na czele powiatu). Landrat musiał mieć pociąg do pióra, bo opisał Zwierkowskiego dość dokładnie. Swoją drogą, nie ma to jak przypadkowi biografiści amatorzy: administrator dóbr Opinogórskich skreślił przekonujący portret generała Krasińskiego z ostatniego roku życia, w zapiskach landrata "kreisu" śremskiego przetrwał wizerunek postarzałego "szwoleżera złej konduity", pogrążonego jak zawsze w patriotycznej konspiracji. - "Zwierkowski - zapisał Herr Landrat - miał 65 lat, był drobnej postaci o żywym, niespokojnym usposobieniu, bardzo gadatliwy, odznaczał się dobrym opanowaniem języka niemieckiego. Pochodził z Polski, gdzie miał swe dobra, które zostały skonfiskowane, od swoich licznych krewnych otrzymywał poważne roczne zasiłki, dowodem jego zadomowienia na terenie Poznańskiego może być fakt, że zamierzał po śmierci swojej żony, co miało miejsce w 1850 roku i spowodowało poważne komplikacje finansowe Zwierkowskiego, wstąpić w ponowne związki małżeńskie z wdową, panią Skórzewską, matką hrabianki Skórzewskiej. Jego pobyt w prowincji był znany wielu właścicielom ziemskim, był jednak utrzymywany w tajemnicy, zresztą i sam Zwierkowski zwracał na to uwagę, aby nie zostać zdemaskowanym. Zwierkowski odznaczył się jako deputowany i przywódca skrajnej partii. Na emigracji odgrywał poważną rolę [...] nie robił tajemnicy, że zamierza opuścić Poznańskie, ponieważ obawia się aresztowania. Jako stary oficer napoleońskiej gwardii, w związku ze spodziewaną proklamacją cesarstwa we Francji, mniemał, iż w nowych czasach zostaną nie tylko zaspokojone pretensje oficerów armii napoleońskiej, ale również podwyższone zasiłki dla emigrantów". (Te ostatnie szczegóły, zupełnie nie pasujące do powszechnie znanej bezinteresowności "szwoleżera złej konduity", podrzucił on zapewne landratowi celem łatwiejszego uzyskania paszportu). Wpadka z landratem nie spowodowała wprawdzie aresztowania Zwierkowskiego, ale zmusiła go do opuszczenia gościnnej ziemi wielkopolskiej. 18 października 1852 roku otrzymał paszport i wyjechał wieczornym pociągiem do Berlina. III oddział policji w Berlinie zawiadomił Prezydium Policji w Poznaniu, że Zwierkowski przybył do Berlina 20 października, tego samego dnia przez Hanower udał się do Kolonii. Wiadomo jeszcze, że w ostatnich miesiącach pobytu w kraju - latem 1852 roku - udało się Zwierkowskiemu powtórnie odwiedzić Warszawę pod przybranym nazwiskiem Wodpola (!) Klęska sprawy polskiej w latach 1848-1852, strata żony, poważne kłopoty finansowe, niedoszły do skutku mariaż, nielegalne bytowanie w Poznańskiem, zły stan zdrowia wszystko to wywarło poważny wpływ na dalszą działalność Zwierkowskiego i przyspieszyło jej schyłek. Po powrocie do Francji energia życiowa "szwoleżera złej konduity" wyraźnie osłabła. Pisał niewiele, występował publicznie rzadko, nawet jego korespondencja z Lelewelem ustała niemal całkowicie. Pozostał tylko wierny ukochanemu dziełu swych późnych lat: "Bibliotece Wersalsko-Wileńskiej", którą stworzył był, razem z wojewodą Antonim Ostrowskim i posłem Ksawerym Godebskim po to, aby "zebrała jak najwięcej ksiąg, przeznaczonych dla biblioteki Uniwersytetu Wileńskiego w przyszłej wyzwolonej Polsce". Poza tym - jak gdyby w przeczuciu zbliżającego się końca - poświęcał wiele czasu i starań opiece nad grobami polskimi na cmentarzu Montmartre. W końcu 1853 roku Zwierkowski uległ nieszczęśliwemu wypadkowi: idąc w odwiedziny do dawnego kolegi, generała Pawła Jerzmanowskiego, spadł ze schodów i potłukł się dotkliwie. Wiadomo, że leczył się później "u wód" w Hawrze, ale zdrowia już nie odzyskał. Z roku 1854 dochował się list Lelewela przesłany mu z okazji imienin: "Winszuję doczekanego wieku, spędzonych lat na usługach, o których dzieje narodowe zamilczeć nie zdołają, na dalsze lata życzę zdrowia, przy którym, jak będzie trzeba, zwątlałe ciało siły pożyteczne odzyszcze". Po raz ostatni wystąpił Zwierkowski publicznie 29 listopada 1859 roku, na obchodzie 28 rocznicy wybuchu powstania listopadowego, którą święcono uroczyście na przedmieściu Paryża Batignolles w gospodzie Richefen, obok szkoły polskiej, której był opiekunem. Przemawiał wówczas do trzystu zebranych emigrantów, mając za współmówców: Ludwika Mierosławskiego, generała Józefa Wysockiego, Jana Ledóchowskiego i Wiktora Heltmana. W dwa tygodnie później Zwierkowski zmarł. Towarzyszący mu w ostatnich godzinach życia Leonard Chodźko pisał do Lelewela: "Dnia 14 grudnia o godzinie 11 Walenty Zwierkowski przeniósł się do wieczności. Umierał przytomny [...] aż do końca z nim o sprawie ojczystej rozprawialiśmy". W prasie emigracyjnej, a także w niektórych pismach francuskich, ukazał się nekrolog następującej treści: "Walenty Zwierkowski, deputowany, major 1-go pułku Krakusów, kawaler krzyża polskiego Virtuti Militari, opatrzony SS Sakramentami, z wiarą w Boga i przyszłość Polski zszedł z tego świata... zwłoki zmarłego wyprowadzone będą z domu przy ulicy Furstenberg 2 w piątek dnia 16 grudnia..." W nekrologu Zwierkowskiego rzuca się w oczy brak jakiejkolwiek wzmianki o jego służbie w gwardii Napoleona; jest to tym dziwniejsze, że rzecz działa się w czasach Drugiego Cesarstwa, kiedy szczególnie chętnie przypominano wszystko, co wiązało się z założycielem dynastii Bonapartych. Należy jednak pamiętać, że dawny szwoleżer gwardii cesarskiej już w przemówieniu rocznicowym, wygłoszonym 29 listopada 1835 roku, odżegnał się był całkowicie od napoleonizmu. W treści nekrologu zwraca też uwagę drobny, lecz dość istotny błąd: Zwierkowski był majorem nie 1-go, lecz 2-go pułku Krakusów, stwierdzają to w sposób niewątpliwy różne urzędowe dokumenty. Biedny "szwoleżer złej konduity": jego zwłoki nie zdążyły jeszcze opuścić ostatniej ziemskiej siedziby, a już rozpoczęło się przeinaczanie jego biografii! Szeroko rozbudowana po wojnie potęga gospodarcza klanu Łubieńskich zawaliła się z hukiem na przełomie lat 1842-1843. W dniu 22 października 1842 roku wiceprezes Banku Polskiego i jego faktyczny kierownik Henryk hrabia Łubieński, wraz ze swym formalnym zwierzchnikiem i serdecznym przyjacielem: prezesem Banku Józefem Lubowidzkim - zostali w trybie nagłym usunięci z zajmowanych stanowisk. W niecałe cztery miesiące później zmartwiony i zaniepokojony generał Tomasz Łubieński pisał do przebywającego w Guzowie ojca: "Warszawa 14 lutego 1843. Nadeszła tu dnia onegdajszego wiadomość, że będzie komisja śledcza na postępowanie Banku Polskiego od czasu rewolucji, że członkami jej być mają generałowie Okunieff, Teniszeff i kilku innych, a prezesem Aleksander hrabia Walewski (prezes Heroldii Królestwa Polskiego, nie należy go mylić z synem Napoleona - M.B.). Jaki ona w istocie będzie miała cel, jakie skutki, tego nikt przewidzieć nie może. Co do mnie, zawszem przewidywał anomalię instytucji Banku, a mianowicie kierunku, jaki mu był nadany, z naturą rządu, jaki mamy. Dziwiłem się tylko, że tak długo mógł się utrzymać. Naturą albowiem rządu kraju naszego są tylko formy. Działaniem zaś Banku było usunięcie wszystkich form, byle dojść do celu użyteczności kraju, który osoby kierujące Bankiem zawsze miały na widoku. Nie wchodząc więc w żadne osobistości, sądzić teraz o podobnym działaniu jest rzeczą prawie niepodobną, a przynajmniej bardzo trudną". Lata 1835-1842, poprzedzające upadek hrabiego Henryka, były okresem szczytowej koniunktury klanu Łubieńskich. Główną podstawę tej pomyślności stanowił Bank Polski, w którym naczelnym dysponentem funduszów był członek klanu i "duch poruszający" wszystkich rodzinnych przedsięwzięć gospodarczych. Politykę finansową Henryka Łubieńskiego cechował wielki rozmach, a elastyczność jej rzeczywiście wymykała się spod kontroli biurokratycznych "form", narzuconych Królestwu przez Paskiewicza. Celem tej polityki było rozszerzenie i wzmocnienie bazy gospodarczej i komunikacyjnej kraju, a przez to: jego wzbogacenie, ze szczególnym oczywiście uwzględnieniem interesów warstw posiadających. Bank miał kompetencje nadzwyczaj rozległe: kontrolował cały system kredytowo-inwestycyjny kraju, zarządzał wszystkimi kopalniami państwowymi, finansował budowę dróg i innych szlaków komunikacyjnych. Głównym pośrednikiem Banku we wszystkich czynnościach stał się Dom Handlowy "Bracia Łubieńscy i Spółka", na czele którego stał generał Łubieński. Kierując rodzinnym przedsiębiorstwem, hrabia Tomasz - chcąc nie chcąc - poświęcać musiał większość swego czasu działalności publiczno-gospodarczej w wielkim stylu. Nawiązywał spółki z bogatymi przedsiębiorcami warszawskimi, wciągając ich pieniądze i talenty organizacyjne do planowanych przez hrabiego Henryka przedsiębiorstw gospodarczych; jeździł do Londynu na konferencje z Rotszyldami i innymi bankierami angielskimi, skłonnymi inwestować kapitały w Polsce; wspólnie z bratem Henrykiem zakupywał dla banku dobra ziemskie i stawiał nowe fabryki; finansował budowę nowych kopalń i nowych szlaków komunikacyjnych. W korespondencji rodzinnej z tamtych lat szczególnie dużo miejsca zajmowały sprawozdania z budowy "drogi szynowej" między Warszawą a osadą przemysłową Niwka koło Dąbrowy Górniczej. Nad tym przedsięwzięciem generał czuwał osobiście, był oficjalnym dyrektorem budowy, z której z czasem miała wyrosnąć pierwsza w królestwie linia kolei żelaznej, tzw. "Droga Żelazna Warszawsko-Wiedeńska". Zajmując się najnowocześniejszymi sprawami współczesności, dawny dowódca 1. szwadronu szwoleżerów gwardii nie zapomniał o romantycznym eposie swojej młodości. Trafiające się w korespondencji z tego czasu wzmianki o szwoleżerach napoleońskich są jakby klamrą spinającą dwie epoki. "Z wielką przyjemnością czytam teraz dzieło o Hiszpanii, Pana Hrabiego Torreno, >>Historya powstania, wojny i rewolucji w Hiszpanii od 1807 roku<< - pisał generał w jednym z listów do Guzowa. Znalazłem tam pomimo bezstronności Autora i wielkiej i dokładnej znajomości rzeczy, że mylnie i z uszczerbkiem sławy naszego Pułku Szwoleżerów Gwardyi wspominał o nim. Z tego powodu napisałem do Generała Krasińskiego, prosząc, ażeby właściwą reklamacyą przesłał do hrabiego Torreno..." I przy okazji akcent polemiczny bardzo współczesny: "Napisałem mu, że jeżeli w teraźniejszych okolicznościach nie odpowiadamy na mylne twierdzenie, przez wielu naszych współrodaków za granicą w emigracyi wydawane, nie chcąc ustanawiać polemiki między swojemi, a może i wyjawiać błędów, które by w przyszłości i w ogólności nam szkodzić mogły, tym więcej powinniśmy się starać o zachowanie istotnie nabytej sławy, której póki żyjemy niejako stróżami zostajemy. Czyny albowiem publiczne tych, którzy wraz z nami, albo pod naszym okiem dopełnione zostały, stają się własnością ogółu, a my niejako ich obrońcami". Śledztwo w sprawie Henryka Łubieńskiego i Józefa Lubowidzkiego ciągnęło się przez pięć lat. Komisja śledcza sprawdzała drobiazgowo wszystkie transakcje bankowe zawarte w latach 1832-1842 oraz z uwagą rozpatrywała liczne skargi i sądy krytyczne na temat działalności gospodarczej Henryka Łubieńskiego. Działalność ta, zdaniem dzisiejszych historyków, "uosabia dążenia tej części arystokracji, która zrywała z feudalnymi metodami gospodarowania, torując drogę kapitalizmowi"*. (* Informacje o działalności gospodarczej Łubieńskich w tym okresie czerpię z prac prof Ryszarda Kołodziejczyka, wybitnego badacza dziejów gospodarczych Królestwa Polskiego.) Wówczas krytykowano przede wszystkim jej nadmierny rozmach i niezważanie na koszty i przyszłe użytki inwestycji. Najwięcej zastrzeżeń wzbudzało protegowanie przez hrabiego Henryka interesów własnej rodziny, przez wspomaganie ich za pośrednictwem Banku funduszami skarbowymi. Po wielekroć i ze smakiem przeprowadzano porównania między, skromnymi stosunkowo, majętnościami klanu w początkach Królestwa Kongresowego a ogromną fortuną zebraną po powstaniu. Zasiadający w komisji śledczej generałowie rosyjscy z góry ustawiali się wrogo do Banku i do Łubieńskich, ulegając wpływom moskiewskiej i petersburskiej burżuazji, której trudno się było pogodzić z takim chociażby faktem, że w roku 1839, wspomagany przez bank, Dom Handlowy "Bracia Łubieńscy i Spółka" zgłosił ofertę na budowę w cesarstwie rosyjskim "wszelkich głównych traktów [...] oraz innych budów i dzieł komunikacji lądowej i wodnej". Nade wszystko jednak ciążyła nad sprawą podejrzliwa nieufność "księcia warszawskiego", feldmarszałka I. Paskiewicza, który już od dawna widział w banku, kierowanym przez Łubieńskiego, instrument walki politycznej, środek zmierzający do umocnienia i poszerzenia autonomi Królestwa Polskiego. "Książę warszawski" miał zresztą poważne podstawy do takich przypuszczeń. Jego policyji udało się przechwycić prywatny list Henryka Łubieńskiego, w którym pisał on o banku, "jako instytucji koncentrującej ostatnie nadzieje polityczne Polski" oraz podkreślał jego rolę jako czynnika pomnażającego "dobrobyt materialny i poczucie jedności narodowej". W końcu kwietnia 1848 r. rozpoczął się proces sądowy Henryka Łubieńskiego i Józefa Lubowidzkiego. Trwał on do 27 lipca. Tego dnia hrabiemu Henrykowi ogłoszono wynik, skazujący go na 4 lata więzienia "za nadużycie władzy w urzędzie". Z łaski cesarza wyrok został złagodzony do roku twierdzy i osiedlenia w głębi Rosji na lat trzy. Po odbyciu kary, najpierw w Zamościu, a następnie w Kursku, Henryk Łubieński, wrócił do kraju, ale nie brał już odtąd udziału w życiu publicznym. Rodzina Łubieńskich solidarnie wyprzedała się z dóbr ziemskich i innych nieruchomości, aby spłacić wszelkie należności swego krewnego wobec Banku i Skarbu Państwa. Nawet na owe czasy była to rzetelność w stosunkach handlowych tak wyjątkowa, że wspominają o niej z uznaniem wszyscy kronikarze epoki. Kapitalistyczno-arystokratyczny klan "pobożnych spekulantów" zamknął swą karierę handlowo-przemysłową aktem szwoleżerskiego honoru. Szkoda, że do tych wszystkich zdarzeń nie ma bezpośredniego komentarza, skreślonego piórem hrabiego Tomasza. Niestety, jego korespondencja z ojcem urywa się właśnie na roku 1848. Stary "pan minister" nie potrafił przeżyć hańby i upadku rodziny: zmarł w Guzowie 2 kwietnia 1848 roku w ostatnich tygodniach śledztwa przeciwko hrabiemu Henrykowi, kiedy już było wiadomo, że nie obędzie się bez procesu sądowego. Trudno w tym wypadku mówić o zgonie przedwczesnym, gdyż patriarcha rodu przeżył lat równo dziewięćdziesiąt, ale zdrowie fizyczne dopisywało mu tak świetnie, że gdyby nie fatalny proces, z pewnością pożyłby jeszcze lat kilka. Z katastrofy bankowej Łubieńscy wyszli całkowicie zubożali i odtąd nie odgrywali już żadnej ważniejszej roli w życiu gospodarczym kraju. Jedynie hrabia Tomasz pozostał nadal postacią znaczącą. "Starzejąc się generał Łubieński [...] inny obrót nadał całemu swemu życiu - pisze o stryjecznym dziadku biograf rodzinny Roger Łubieński - tak, jak dobry gospodarz, który pod wieczór dnia pracy, wszystko starannie do porządku doprowadza. Zlikwidował ostatecznie wszystkie interesa Domu Braci Łubieńskich; zapisał na rachunek strat pretensye swoje do Skarbu, ex re odebranej mu koncesyi na Kolej Warszawsko-Wiedeńską; sprzedał swoje sumy na dobrach Grodzisk i Opalenica w Księstwie Poznańskim; zabezpieczył posiadanie Ozorkowa żonie i córce i oględnie poumieszczał kapitały, ażeby do śmierci skromnie ale przyzwoicie z rodziną swoją mógł wyżyć. W budzącym się życiu politycznym po przyjściu na tron Cesarza Aleksandra II żadnego udziału dla wieku już nie brał, za to w stosunkach towarzyskich i społecznych pierwszorzędne w stolicy i w kraju zajął stanowisko, dzierżył w nich dyktatorską władzę wraz z swym synem Leonem, jako współcześni czasy te dobrze pamiętający nam opisują. Starzec (w chwili zgonu ojca generał miał lat sześćdziesiąt cztery - M.B.) oczytany i dowcipny, z obejściem wykwintnem choć żołnierskim, pierwszorzędny causeur, namiętnie lubiący towarzystwo wytworne, opromieniony sławą słynnych bitew, w których brał udział, lub w których dowodził, kończący żywot nieskalany żadnym brudem, ni żadną prywatą, stał się wyrocznią smaku, dobrego tonu i spraw honorowych całego społeczeństwa. Nie było obiadu i wesela, chrzcin i pogrzebu, uroczystości rodzinnej i publicznej, na której by nie był proszonym, mile widzianym i na pierwszym za stołem miejscem posadzonym. Nie było panny, w świat wchodzącej, której by rodzice wprzód Generałowi nie przedstawili; nie było młodego człowieka do stolicy przybyłego, który by nie przyszedł zaczerpnąć w rozmowie z tym starcem wiadomości o ojcach, dziadach może i pradziadach, o których on był zasłyszał lub których znał osobiście. Był to szlachetny węzeł, łączył teraźniejszość z dawno minioną przeszłością..." Starość upływała generałowi Łubieńskiemu spokojnie i szanownie. Do ostatnich lat życia piastował wiele wysokich godności społecznych i honorowych. Był prezesem Resursy Kupieckiej, eksponowanym członkiem zarządów Towarzystwa Rolniczego i Towarzystwa Dobroczynności, filarem środowiska katolicko-konserwatywnego. Bywał też po dawnemu - co biograf rodzinny dyskretnie przemilcza - codziennym gościem salonów "księcia warszawskiego", feldmarszałka Iwana Paskiewicza. 12 grudnia 1855 roku generałostwo Łubieńscy obchodzili pięćdziesiątą rocznicę swego małżeństwa, czyli tzw. "złote wesele". - "Odbyło się ono - świadczy Roger Łubieński - zupełnie prywatnie w kapliczce obok salonu, w obecności dzieci, domowników i jednego brata Generała, Henryka Łubieńskiego, mszę świętą i błogosławieństwo spełnił drugi brat jego ks. Biskup Tadeusz. W ołtarzu zamiast obrazu wisiał przepyszny grubo wyzłocony ryngraf towarzyszów pancernych, z wizerunkami Matki Boskiej Częstochowskiej i świętymi Polski patronami, który po kanclerzu Ossolińskim w rodzinie pozostał..." Ostatnie czynności publiczne generała Łubieńskiego wiązały się z jego sławną przeszłością szwoleżerską. Po powstaniu we Francji Drugiego Cesarstwa, Napoleon III zwrócił się odręcznym pismem do zasłużonego weterana wojen napoleońskich (trzeba pamiętać, że w archiwum francuskiego ministerstwa wojny hrabia Tomasz figurował jeszcze ciągle jako główny zdobywca Somosierry), upraszając go, ażeby zajął się odnalezieniem, żyjących na terenie Królestwa Polskiego, dawnych żołnierzy napoleońskich, których nowy cesarz, dla uczczenia pamięci swego wielkiego stryja, pragnął udekorować ustanowionym przez siebie "Medalem św. Heleny". Stary generał musiał poświęcić wiele czasu i pracy na odszukanie wszystkich dawnych towarzyszy broni, ale przyczyniło się to do jeszcze większego umocnienia jego autorytetu w towarzystwie i społeczeństwie. Napoleon III również wynagrodził mu poniesione trudy. Najpierw otrzymał generał, osobno dla niego wybity, wielki złoty medal św. Heleny; później z okazji pobytu w Warszawie księcia z rodziny Bonapartych ozdobiono go krzyżem komandorskim Legii Honorowej. W tym drugim wypadku zachował się hrabia Tomasz z wielką godnością. Pensji związanej z orderem nie przyjął, lecz zamienił ją na fundusz wieczysty, złożony w Warszawskim Towarzystwie Dobroczynności, "od którego rok rocznie odsetki nadawane... (być miały) ...przez zarząd Towarzystwa w porozumieniu z konsulatem generalnym francuskim, biednym tejże narodowości, zamieszkałym w obrębie Królestwa Polskiego". W roku 1860 spokojną i szanowną starość generała Łubieńskiego zakłóciło nieszczęście rodzinne: 31 lipca tego roku zmarł niespodziewanie w wieku zaledwie czterdziestu ośmiu lat jego jedyny syn, Napoleon-Leon dawny przyjaciel i rówieśnik Zygmunta Krasińskiego. W notach biograficznych o Leonie Łubieńskim podkreśla się jego zasługi kulturalne. Był jednym z głównych założycieli "Biblioteki Warszawskiej" - najcenniejszego bodaj wydawnictwa kulturalno-historycznego tamtych czasów, finansował je i uczestniczył w jego redagowaniu. Wielką wziętością cieszyły się w Warszawie przez lat dwadzieścia, wydawane przez niego, niedzielne śniadania literackie ("przyjęcia serdelkowe"), na których podejmował w oficynie pałacu Łubieńskich ("na górce") świat literacki, artystyczny i naukowy stolicy, podtrzymując wysoki poziom intelektualnych dyskusji wyłącznie serdelkami, wódką i chlebem. Słynął też hrabia Leon ze swego ostrego dowcipu i lotności umysłu. W życiu teatralnym Warszawy zapisał się jako współautor komedii satyrycznej Filozofomania, wystawionej w roku 1845. Ostatnią jego zasługą kulturalną było stworzenie wielkiego i cennego księgozbioru, który w testamencie przekazał Bibliotece Ordynackiej Krasińskich. Wszystkie te dokonania - jakkolwiek obiektywnie pożyteczne - w zestawieniu z wielkimi zdolnościami i ambicjami generałowicza (wiadomo o nich chociażby z listów Zygmunta Krasińskiego) przedstawiają się raczej mizernie. Sam hrabia Leon również musiał mieć poczucie zmarnowanego życia. Dla jego intelektu i rozmachu życiowego nie było odpowiedniego pola do działania w ubogim i zniewolonym Królestwie Polskim. Od chwili załamania się pozycji materialnej rodziny, co równocześnie położyło kres wszelkim jego widokom na wielką karierę finansowo-przemysłową u boku stryja Henryka, młody Łubieński począł się szybko wykolejać. Opanowały go całkowicie złe nałogi, które przywiózł był z sobą ze studiów petersburskich: pociąg do kart i hulaszczego życia. Nienawidząca Łubieńskich, lecz na ogół prawdomówna, pamiętnikarka Natalia Kicka przedstawia Leona w sposób arcynieprzyjemny: "...okazał się doskonałym szulerem, kosmopolitą przybranym w barwę republikanizmu i w całej sile znaczenia salonowym bywalcem. Bano się go i poszukiwano dla ostrego dowcipu. Miał prawdziwego Satyra rysy i obwisłą dolną wargę. Zawsze się zdawał brudny, nie umyty, nie uczesany i na wpół zaspany*. (* Trudno, doprawdy, być pisarzem historycznym: inna pamiętnikarka, kuzynka Łubieńskich, Magdalena z Żółtowskich Łuszczewska, matka poetki Deotymy, pisała o Leonie, że "kiedy wejdzie do salonu, to jakby tam wniesiono zapaloną lampę".) Po całych nocach grywał w karty w resursie, do której się przyłożył. Twierdzą niektórzy, iż nigdy w łóżku nie spał. Wróciwszy do siebie po bezsennej nocy, nade dniem, wypróżniał kieszenie bezwiednie z wygranych pieniędzy, do szuflad je ciskał i przespawszy się godzin kilka w fotelu, znów ten sam tryb życia dalej prowadził dzień po dniu. Życie zakończył, jak żył. Kamerdyner, wchodząc z rana znalazł go raz nieżywego, leżącego na podłodze". W działalności rewolucyjno-niepodległościowej swego czasu Leon Łubieński nie uczestniczył. Wiadomo co prawda, że wiosną 1846 r. był aresztowany na krótko w związku z wydarzeniami rewolucyjnymi w Galicji i w Poznańskiem, ale fakt ten tłumaczy się na ogół nadgorliwością przesadnie podejrzliwej policji paskiewiczowskiej. Generał Łubieński w liście do Guzowa z 16 marca 1846 r. komentował uwięzienie syna zgodnie ze swymi zasadami: "Jakkolwiek cierpię nad tem, że Leon siedzi w areszcie, najboleśniejsza jest mi myśl, że może być zamieszany w sprawie tak bezbożnej i tak dalece nierozsądnej. Trzeba jednak dziękować Panu Bogu, że dozwolił, że nikt z naszej familii (a więc i Leon - M.B.) nie został odurzony mamidłami tych tyle zbrodniczych ludzi, którzy swoim pomysłem tyle nieszczęścia sprowadzili na i tak już nieszczęśliwy nasz kraj". Jeśli wierzyć Natalii Kickiej, to syn generała Łubieńskiego do końca życia trwał w nienawiści do swego dawnego przyjaciela Zygmunta Krasińskiego. Zaznaczyło się to wyraźnie także i w kwietniu 1859 roku, kiedy do Warszawy nadeszła wieść o śmierci wielkiego poety. - "Na egzekwie odprawione u ojców kapucynów w Warszawie za spokój duszy Zygmunta Krasińskiego, zapraszano cichemi słowy - wspomina Natalia Kicka. - Gdy jedna z pierwszych weszłam do kościoła, zastałam już pana Leona Łubieńskiego, opartego o prawie jeszcze puste ławki i ubolewającego ironicznie, głośno nad niewłaściwością egzekwii odprawianych za człowieka obcego krajowi. >>Całe życie włóczył się za granicą, nikt go tutaj nie zna. Któż będzie na tym nabożeństwie<<." Leon Łubieński umarł w piętnaście miesięcy po swym rówieśniku. Pochowano go na warszawskich Powązkach. Wprawdzie klan Łubieńskich wybrał był sobie na miejsce wiecznego spoczynku kościół w rodowych Wiskitkach pod Guzowem, ale generałostwo postanowili zatrzymać jedynaka przy sobie. Stojąca (en pied) figura Leona, dłuta rzeźbiarza Władysława Oleszczyńskiego ozdobiła szczyt nowego grobu rodzinnego przy powązkowskich katakumbach. Drugi syn szwoleżerski stoi tam do dziś piękny, młodzieńczy, radosny, wyzwolony ze wszystkich brudów życiowych. Tylko w oczy zajrzeć mu trudno, znajduje się bowiem tak wysoko, że żaden z fotografów nie może się do niego dobrać. U stóp pomnika wyryty jest niewiele mówiący napis: Żył dla drugich Bóg wynagrodzi. W niespełna trzy lata po śmierci hrabiego Leona wybuchło w Królestwie powstanie styczniowe. Jak ustosunkował się do tego wydarzenia dziejowego blisko osiemdziesięcioletni generał Łubieński nie wiadomo. Biograf rodzinny prezentuje tylko jeden, dość osobliwy dokument z tamtego czasu: kopię podania generała do namiestnika cesarskiego, "ażeby pomimo nakazu oddawania wszelkiej broni, dozwolonem mu było zatrzymać szable pamiątkowe i honorowe z lat dawnych, co też - dodaje biograf - natychmiast przychylnie załatwione zostało". W osiem lat po synu odeszła od generała Łubieńskiego żona. "Dnia 1 grudnia 1868 roku, po 63 latach pożycia małżeńskiego - świadczy Roger Łubieński - umarła Generałowa i na Powązkach obok syna spoczęła, przedostatnia latorośl po kądzieli wielkiego ongi Ossolińskich rodu. Do ostatka zachowała dumne i spokojne oblicze wielkiej Pani, którą przeciwności życia ani złamać, ani ugiąć nie potrafią. Wierna w przyjaźni, słowa jej starczyło za dokument prawny. Gdy wiek podeszły nie dozwolił jej uczęszczać na te salony wielkoświatowe, dla których była urodzoną i których była istotnie ozdobą, na chwilę w kółku rodzinnem nie zapomniała etykiety dworskiej i wyszukanej grzeczności. Życie jej płynęło z regularnością angielskiego chronometru, codziennie w stambuchu, jak za lat dziecinnych zapisywała swoje wrażenia i sprawozdanie z rzeczy czytanych lub układała akrostyki*, (* Akrostych - utwór wierszowany, w którym początkowe litery kolejnych wersów układają się w wyraz lub zdanie.) i notowała więcej udane odpowiedzi z wieczornej zabawy w sekretarza. Bez żadnego dodatniego ani ujemnego wpływu na dzieci lub otoczenie, zanadto całe życie sobą zajęta, ażeby módz wywrzeć jakikolwiek wpływ na szersze koła towarzyskie znajomych, czerpała jednak w religii i w rodowej dumie zasady, któremi podtrzymywała męża w tak trudnych chwilach politycznych i prywatnych, jakie on w życiu przebyć musiał". Do tego rodzinnego portretu-nekrologu wypada dodać jeszcze jeden przyczynek biograficzny, o którym kronikarz klanu zdaje się w ogóle nie pamiętać. Chodzi o wspominany już parokrotnie w tej opowieści głośny romans niegdysiejszej "la belle Polonaise" z przywódcą przedpowstaniowego podziemia patriotycznego, urodziwym podpułkownikiem gwardzistą Sewerynem Krzyżanowskim. Z dyskretnych napomknięć w listach i wspomnieniach znajomych rodziny Łubieńskich wiadomo, że generałowa nie wyrzekła się swojej miłości nawet wówczas, gdy skazanego przez Sąd Sejmowy Krzyżanowskiego, car Mikołaj kazał wbrew prawu wywieźć na bezterminowe odosobnienie w odległych prowincjach cesarstwa. Przez z górą 10 lat "la belle Polonaise" wspomagała nieszczęsnego kochanka listami, pieniędzmi i paczkami, "starając się w miarę możności, słodzić jego niewolę wśród śniegów i lodów". Przez 10 lat, nie bacząc na swą pozycję wielkiej pani polskiej, narażała się na najgorsze upokorzenia, byle tylko mieć możność wybłagiwania u rozmaitych carskich dygnitarzy, jeśli nie pełnej łaski dla ukochanego, to przynajmniej złagodzenia okrutnych warunków, w jakich wypadło mu odbywać bezprawnie wymierzoną karę. Przez 10 lat, sprzeniewierzając się "dumie rodowej" i "dworskiej etykiecie", zapłakiwała się nad listami z Tobolska i Iszymia, w których jej donoszono, że umęczony więzień "zaczął zdradzać objawy obłąkania", że "marzył rzeczy niestworzone", że "nie mógł dwie myśli związać rozsądnie", że "nogi miał już zupełnie sparaliżowane" i "chwilami tylko odzyskiwał równowagę umysłu..." Miłość do Krzyżanowskiego i wszystkie wynikłe z niej konsekwencje były z pewnością najgłębszym doznaniem w długim życiu generałowej Łubieńskiej. I chociaż tragiczny więzień stanu zmarł już w roku 1839, wolno przypuszczać, że wspomnienia o tej całej historii towarzyszyły generałowej do końca jej ziemskiej wędrówki: zakłócały rytm jej powszedniego dnia, "płynącego z regularnością angielskiego chronometru"; czaiły się za banalnymi zapisami w intymnym "stambuchu"; mieszały się między wiersze okolicznościowych akrostychów i psuły dobry nastrój wieczornych "zabaw w sekretarza". Niech więc ten szalony romans dawnych lat rzuci swój cień na portret - nekrolog wymuskany przez rodzinnego biografa. Generałowej to nie zaszkodzi. Przeciwnie: przyda się człowieczeństwa w oczach późnych wnuków. Generał przeżył żonę zaledwie o 20 miesięcy. Nie cierpiał na żadną poważniejszą chorobę, umarł po prostu ze starości i z wycieńczenia organizmu. Ostatnie miesiące jego życia były już tylko dogasaniem. Prawie zupełnie ślepy, porosły na twarzy gęstą, puchatą siwizną jak stare drzewo mchem, starzec nie opuszczał fotela, zdany całkowicie na pomoc i opiekę swej jedynej córki bardzo już podstarzałej panny Adeli Łubieńskiej. Pomimo fizycznego osłabienia, sędziwy weteran był jeszcze w pełni władz umysłowych. Podobno prowadził z córką nie kończące się rozmowy o przeszłości. Po raz ostatni przemierzał we wspomnieniach długi szlak swego czynnego życia publicznego: od tajnych schadzek "Przyjaciół Ojczyzny" w pałacu Małachowskich na Krakowskim Przedmieściu, aż po uroczyste assamble w salonach "księcia warszawskiego", feldmarszałka Iwana Paskiewicza; od szarży szwoleżerskiej na hiszpański wąwóz Somosierry po petersburskie operacje finansowe Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka". Wolno przypuszczać, że w tych rozmowach z córką generał powoływał się na wspaniałe perspektywy gospodarcze przedwojennego Królestwa Kongresowego, przepadłe tak tragicznie w pożarach i gwałtach Nocy listopadowej; że objaśniał i usprawiedliwiał przed panną Adelą swoją kontrowersyjną postawę w kolejnych fazach wojny powstańczej; że staczał żarliwe polemiki z oskarżycielskimi cieniami Chłopickiego i Prądzyńskiego... Zapewne wszystko, co mówił wtenczas, było przeznaczone nie tylko dla córki, lecz również dla licznych oponentów politycznych, zwłaszcza tych z kręgów Wielkiej Emigracji dla owych "zbrodniczych waryatów", którzy nie chcieli w żaden sposób uszanować zasad wyznawanego przez generała "praktycznego patriotyzmu". Generał Łubieński zakończył życie 27 sierpnia 1870 roku, mając lat osiemdziesiąt sześć. Tak się złożyło, że w tydzień po odejściu ze świata ostatniego ze szwoleżerów napoleońskich występujących w tej opowieści, dopełniły się losy cesarstwa Bonapartych i sromotnie pobity cesarz Napoleon III oddał się w niewolę Prusakom. Stało się to pod Sedanem w południowej Francji - pod tym samym Sedanem, gdzie w latach 1811-1812 młody Tomasz Łubieński pędził szczęśliwe dni jako dowódca pułku polsko-francuskich szwoleżerów, gdzie urodził się jego syn Napoleon-Leon, skąd zimą 1812 roku wyruszył na nieszczęsną kampanię rosyjską. W jakiś czas po śmierci generała stara, ułomna hrabianka Adela zabrała się do porządkowania rodzinnej korespondencji i uzupełniania jej informacjami uzyskanymi od ojca. Pomagał jej w tym młody siostrzeniec Roger Łubieński, wnuk żyjącego jeszcze hrabiego Henryka. Dzięki zabiegom dwojga redaktorów rodzinnej spuścizny listy i inne papiery zmarłego naczelnika klanu ułożyły się w wielostronną kronikę blasków i nędz rodziny hrabiów Pomian-Łubieńskich, stając się równocześnie bezcenną panoramą dziejów całego narodu polskiego w latach historycznych przełomów. Jakkolwiek w tej panoramie było wiele odstępstw od obiektywnej prawdy, wiele tendencyjnych przemilczeń i wiele pokrętnych "osobistości" w ostatecznym rachunku nie miało to decydującego znaczenia, jako że każde pominięcie czy przeinaczenie w listach hrabiego Tomasza mogło liczyć w przyszłości na uzupełniającą korektę. Bo nie tylko w pałacu Łubieńskich, ale i w tysiącach innych miejsc przeprowadzano skrzętne rozliczenia z historią. Przeprowadzano je wszędzie tam, gdzie przebywali Polacy: w mieszczańskich kamienicach i w ziemiańskich dworach Królestwa, Wielkopolski i Galicji; w emigracyjnych hotelikach Paryża, Brukseli, Drezna i Londynu; w kazamatach fortecznych więzień pruskich i austriackich... W rozpędzonej, nie ustającej ani na chwilę, centryfudze czasu scedzała się świadomość historyczna narodu. Aby wszystko co dobre mogło być nazwane dobrym, a wszystko co nikczemne - nikczemnym. Warszawa - Obory, 1970 -1976.