Brykalski Dawid - Ku planecie Seazoon
Szczegóły |
Tytuł |
Brykalski Dawid - Ku planecie Seazoon |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Brykalski Dawid - Ku planecie Seazoon PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Brykalski Dawid - Ku planecie Seazoon PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Brykalski Dawid - Ku planecie Seazoon - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dawid Brykalski
Ku planecie Seazoon
niebo nigdy nie zamyka drogi człowiekowi
chińskie
Bukwa - uniwersalny frachtowiec handlowy, najświetniejsza jednostka, jaką dysponowali
ludzie z daleko wysuniętej bazy Szpon - szła fotonowym ciągiem przez maksymalnie skrajny kwadrant gwiazdozbioru.
Nikt na pokładzie nie spał. Ale każdy z innego powodu.
Nadwątlony długotrwałą podróżą przez mroki wciąż nie do końca wykreowanego Kosmosu frachtowiec Bukwa
uporczywie zmierzał do wytyczonego celu. Celem była niepozorna planetka Seazoon należąca do układu Zgarbionego
Orła. Układu, który wszyscy rozważni przewoźnicy woleli omijać z daleka.
Zamieszkująca planetkę rasa nie należała do zbyt towarzyskich. Alfabeci - bo tak ich zwano - znajdowali się na czele
Listy Specjalnej Troski sporządzonej przez Intergalaktyczne Ministerstwo ds. Szerzenia Zdobyczy Cywilizacji.
Decyzją tegoż szacownego urzędu co roku wysyłano na Seazoon pomoc i dary. Czasem - misjonarzy bądź naukowców.
Tym razem wybór padł na weterana kosmicznych szlaków Szeryfa Michelangelo, którego wszystkich przymiotów nie
sposób zliczyć, bo nikt przecież nie porachuje gwiazd na niebie. Michelangelo po długim namyśle podjął się
wypełnienia misji i od tej pory, to jest opuszczenia przez Bukwę przyjaznych doków na planetoidzie Sier'peen, nikt nie
wątpił, że sprosta wyzwaniu. Niektórzy pozwolili sobie na luksus puszczenia w niepamięć licznych niebezpieczeństw,
jakie czekały na załogę Bukwy. Ufano w zdolności i rozum Szeryfa wprost bezgranicznie i wierzono, że poradzi sobie
w każdej sytuacji.
nad życie spodlone lepsza śmierć znakomita
gruzińskie
Kosmonauci Bukwy tyrali jak przystało na pracowity, karny i zgrany zespół. Szykowano się na spotkanie z dziką
planetą, której jedynym skarbem i przekleństwem zarazem były zastępy nieobliczalnych Alfabetów.
Wszyscy bez wyjątku uważali pracę na frachtowcu za ciężki kawałek kosmicznego chleba. Jako solidni i prości Ludzie
Starej Daty[1], odczuwali jednak dumę ze swojego zawodu. O takich w czasach kosmicznej diaspory i zawieruchy
dziejów coraz trudniej.
Podczas gdy wszyscy uczciwie zarabiali na swoją stawkę, a młodszy personel magazynowy nawet starł ukradkiem pot
z czoła, do modułu transportowego przybił wahadłowiec. Szeryf wraz z pilotem osobistym powrócili z rekonesansu, na
który udawali się tak często, jak na to pozwalały warunki.
Pierwszy ze śluzy wynurzył się Michelangelo, znaczy Kapitan. Ponury i milczący bardziej niż zazwyczaj, przemknął
spiesznie do swojej kabiny i zamknął się na cztery elektroniczne spusty. W takich chwilach tylko ktoś niedoświadczony
odważyłby się zawracać mu głowę.
Tak więc, chociaż niecierpiących zwłoki spraw było niemało, odłożono je na póżniej. Pilot poprosił wszystkich o
przybycie do magazynu. Okazało się, że z wyprawy przywieziono coś więcej niż parametry nawigacyjne, wymienione
komponenty lub kosmiczny pył.
Tym czymś był beret.
Cezar - bo takie imię nosił pilot - przedstawił go ku zgrozie zebranych. Beret w Kosmosie od lat oznaczał śmierć.
Stosowna komisja dbała, by był ochronnym nakryciem głowy. Dostawał go każdy, kto wyruszał w międzygwiezdny
szlak. Załodze ukazał się najzwyklejszy, ciemnoróżowy wpadający w lekki brąz, filcowy z maleńkim pomponikiem na
szczycie i, co tu ukrywać, trochę wytarty beret, jakiego zazwyczaj nie chciano nosić. Miał też tajemniczy napis; na
metce z rozmiarem - 67 - umieszczono wyrazy: Pro Libri. Żaden członek załogi Bukwy nie wiedział, co mogą
oznaczać. Do kogo beret należał? W jaki sposób zginął jego właściciel? Czy bardzo cierpiał? Czy wciąż ktoś czeka na
jego powrót?
Odpowiedź znała jedynie bezlitosna otchłań. W niczym to jednak nie przeszkadzało, by wśród whole crew - jak zwykł
mawiać Peter, pokładowa złota rączka - wywołać poruszenie. Rychło uradzono, że beretowi należy się pochówek, na
jaki zasługuje każdy prawdziwy Kosmiczny Tułacz. Bo przecież, choćby nawet był Żydem, zginął za słuszną sprawę.
Za ludzkość, za naukę, za podbój Kosmosu.
Termin wyznaczono na następny (czasu pokładowego) wieczór. Sprzeciwów nie było.
Jak uradzono, tak nazajutrz zrobiono. Beret, który już nikogo nie ochroni przed galaktycznym chłodem, złożono do
elegancko czarnej, ołowianej trumienki i przykryto gwiaździstą galaktyczną flagą.
- Tylko bez histerii - powiedziała Beatrycze, żona Szeryfa, wycierając nos rękawem, towarzysząca mu prawie zawsze i
wszędzie. Była dobrą kobietą o sercu tak przepełnionym miłością, że starczyło tego szczerego, żarliwego uczucia dla
wszystkich. Nie przywykła skrywać emocji.
Michelangelo wygłosił krótką mowę, bo każdy wiedział, że w sprawach ostatecznych należy zwracać się do niego
właśnie. Słowa szczere i proste jak lot komety. BooBoo puścił stosowną piosenkę, która podkreśliła nastrój chwili.
Piosenka nosiła tytuł Blowin' in the Wind[2]. Zrobiło się smutno i podniośle.
Największy twardziel, nawigator McGregor, przeżegnał się i spuścił pokornie głowę. Młodszy personel magazynowy
nie wytrzymał i szczerze zapłakał.
Szeryf dał znak skinieniem. Czarny pojemnik zagłębił się w podłodze. Po minucie, w czasie której nikt nie ośmielił się
choćby szepnąć jednego słowa, w panoramicznym oknie zobaczyli oddalającą się trumienkę. Robiła się coraz mniejsza
i mniejsza... Aż zniknęła na dobre.
Ceremonia dobiegła końca. Dobrze spełniony obowiązek pozwolił na parę chwil zapomnieć o własnych troskach.
Każdy chciał, by i jego kiedyś tak potraktowano. Bohaterowie zasługują na szacunek.
- Życie jest złe - podsumował ktoś pełnym wyrzutu szeptem.
łatwo przywołać duchy, trudniej je odegnać
chińskie
Po raz pierwszy od długiego czasu spadł deszcz; zawsze to jakieś urozmaicenie. Więc kiedy zaczęło bębnić o górny
pokład, wszyscy wylegli na mostek, by popatrzeć na widowisko, jakiego mało który Ziemianin był świadkiem.
Oprócz tego że było pięknie, choć momentami groźnie, to jeszcze zdawało się, że deszcz obmył cały statek, a wraz z
nim i całą załogę.
Nawet Cezar - pilot osobisty Szeryfa - poczuł się odrobinę lepiej. Nie wyszedł, co prawda, z pozostałymi. Miał akurat
wolne i wolał siedzieć na swojej iście spartańskiej[3] pryczy. Nad urocze widoki przełożył czytanie. Zagłębiał się w
jedną z kultowych powieści autorstwa Konrada T.[4], którego darzył wielką, choć dobrze skrywaną estymą.
W każdym bądź razie spadające na tarcze ochronne Bukwy meteory przyniosły ze sobą kolejną niespodziankę. Kiedy
deszcz meteorytów ustał, na statku zaczęły się dziać rzeczy, mówiąc delikatnie, co najmniej dziwne.
kobiety i karabinu nie powierzaj obcym rękom
greckie
Głęboko zamyślona Boyeen'a, piastująca zaszczytne stanowisko szefa magazynu, szła korytarzem do siebie. Skończyła
wachtę i była skonana. Marzyła jej się mocna kawa, dobry papieros...
Tak naprawdę to miała ledwie tyle sił, by dojść do kajuty i zasnąć. Ni stąd ni zowąd wydało jej się nagle, że już coś
takiego przeżywała. Uśmiechnęła się. Był to ładny uśmiech. Doświadczeni piloci międzygwiezdnych szlaków potrafili
radzić sobie z déja vu jak mało kto. Wystarczy skupić myśli.
Może dziś dotrą wiadomości z rodzinnej kolonii, gdzie zostawiła jedynaka?... Czy w magazynie wszystko
zabezpieczone?...
Pomogło, ale na krótko.
Odniosła wrażenie, że korytarz się wydłuża i wydłuża. Trwała pokładowa noc, więc światło było tylko w co czwartej
przegrodzie i dodatkowo przygaszone. Boyeen'a doskonale wiedziała, że dawno już powinna być przed drzwiami swej
kajuty, więc to n i e m o g ł o być złudzenie. Korytarz rozciągał się w nieskończoną dal w obydwie strony. Wracać nie
było dokąd. Potrząsnęła głową, chcąc odpędzić omamy. Dzielna kobieta zamknęła oczy, liczyła. Przy dwunastu
otworzyła oczy.
W połowie wciąż ginącego w dali korytarza stał Johnny Kamynsky. Hulaka i najemnik, jej pierwszy mąż.
W jednej dłoni trzymał bat, w drugiej pogrzebacz. Uśmiechał się jadowicie.
Kiedy trzasnął z bata, a wyjątkowo przystojna twarz (z jakiegoś powodu przecież za niego wyszła) zaczęła przemieniać
się w psią mordę, Boyeen'a ponownie zamknęła oczy.
Lata pracy i wyrzeczeń przysposobiły ją do zachowywania zimnej krwi w obliczu takich majaków. Trening zen czyni
cuda. Skupiła się na oddechu. Liczyła wdechy i wydechy. Spokojnie, powoli, zapominając o zmęczeniu. Gdy doszła do
dwudziestu czterech, otworzyła jedno oko.
Wciąż tam stał. Miał dwie pary rąk. W dodatkowych dłoniach wielki kuchenny nóż - prawie tasak - i gigantyczna
metkownica[5]. Psia morda, jeśli to w ogóle możliwe, uśmiechała się jeszcze bardziej szelmowsko.
Kiedy mrugnął czerwonym jak rubin okiem, spokój ducha, godność i wyczerpanie nawet - wszystko ulotniło się
niczym powietrze wyssane przez próżnię.
Odwróciła się szybciej, niż zamierzała, uderzając boleśnie w kształtne biodro. Nie zwróciła na to uwagi. Poiegła jak
szalona. A im szybciej biegła, tym szybciej korytarz się wydłużał. Za sobą słyszała radosne wycie i trzaski bata.
Ze strachu zapomniała krzyczeć. Wytężyła wszystkie siły, ale nadaremnie. Korytarz był szybszy.
I coraz dłuższy.
Kiedy wpadła w czyjeś ramiona, z ulgą straciła przytomność.
złośnicy prędko się starzeją
malajskie
Nie ma to jak poobiednia drzemka. Po solidnym lunchu złożonym z kanapek z jajkiem, kształtnego pęta kiełbasy i
gorzkiej herbaty podłej jakości, którą McGregor zadawał sobie jako codzienną pokutę, sen przychodził nadzwyczaj
łatwo. Z rzadka coś mu się śniło, jeszcze rzadziej te sny pamiętał. Ale drzemka pozwalała na maksymalne
wykorzystanie czterdziestu pięciu liczonych skrupulatnie co do sekundy minut przerwy.
Nawigator poruszył się niespokojnie.
Początkowo sen był niespójny. Delikatnie erotyczny, lekko sentymentalny z drobną domieszką profetyzmu. Z tej
myślowo-sennej magmy zaczęły się wynurzać pewne konkrety. Początkowo neutralne, wkrótce przybrały barwy
mocno kontrastującee z usposobieniem McGregora. I wtedy, na jego oczach, z przerażającą konsekwencją zaczęło
powstawać coś wielkiego, brzydkiego i okrutnego. Przyczajone gdzieś w głębi umysłu szaleństwo wykiełkowało
panicznym strachem, by zaowocować pojawieniem się niewyraźnych postaci mamrotliwych, diabelskich i
przerażających zjaw, które przemykały z kąta w kąt.
Senny potwór był tym, czego nawigator nienawidził w swoim życiu najbardziej ze wszystkich znienawidzonych
rzeczy, jakich kiedykolwiek doświadczył. Nie wyłączając t e j przeklętej roboty.
Potwornych rozmiarów ogryzek zmaterializował się przed oczami duszy nawigatora. Zęby na łokieć, ogon skręcający
się niczym biblijny wąż, pazury na kostropatych łapach i ten zapach. Smród, jaki bił od monstrum, nie pozwalał
swobodnie złapać oddechu.
McGregor sapnął kilka razy, a pracujący obok młody zdolny pomyślał sobie, że niektórzy to mają dobrze.
Przed stworem z koszmaru stał nasz bohater. Był nim, oczywiście, McGregor. Ale jakże się zmienił! Półnagi,
błyszczące węzły mięśni, buńczucznie przewieszony przez plecy miecz, spięte z tyłu długie białe włosy. Jedynym
elementem, jaki nie pasował do wizerunku, były tkwiące na nosie grubiańskie okulary. Lecz McGregor cierpiał na
krótkowzroczność od urodzenia, więc jemu w niczym one nie przeszkadzały.
Mało tego, sytuacja zaczynała mu się podobać.
Zdążył jeszcze pomodlić się do bogów o przychylność i powodzenie.
Potwór natarł z furią i rykiem. Kłapnął szczęką tuż obok ucha McGregora, ten uskoczył zwinnie, otarł lepki sok i
skontrował. Zwód się udał i miecz zagłębił się w owocowym cielsku.
Nawigator westchnął. Uniósł rękę i złożył ją na wydatnym brzuszku. Westchnął ponownie.
Brzękła stal uderzając o pazury. Heros w ostatniej chwili uchylił głowę, niewiele brakowało, a byłby ją stracił. Saltem
przesadził zbliżający się ogon. Cios, który zadał potworowi, powaliłby byka, lecz nie ogryzkowego potwora, który, nie
dając mu ni chwili wytchnienia, szarżował dalej. Pazurami rozorał bohaterowi ramię.
Heros cofnął się, spojrzał na krew. Swoją krew. Zaśmiał się głośno i wyzywająco. Wreszcie godny przeciwnik!
Nerwowy chichot i ciągłe sapanie zaniepokoiły Petera. Czyżby McGregor śnił koszmary? Młody spojrzał na zegarek.
Nie dalej jak za minut trzy nawigator będzie musiał stawić się na mostku. W pełnej gotowości.
Wieloletnia służba i wpojona latami dyscyplina dały jednak o sobie znać. McGregor obudził się bez niczyjej pomocy.
Całkowicie rozbudzony, z łatwością, jednym ruchem głowy strząsnął strzępki majaku, którego nie pamiętał. Pozostało
tylko uczucie niespełnienia. Sprawnie sprzątnął swoje rzeczy i żwawo ruszył na posterunek.
Kiedy poślizgnął się, zaklął szpetnie. Kiedy upadał, zaklął niczym szewc[6]. Podniósł się szybko, rozejrzał, czy nikt nie
widział tej kompromitacji, i dojrzał winowajcę swego upadku. Nie była to skórka od banana, o nie. McGregor
poślizgnął się na ogryzku. Ogryzku od jabłka. Przez moment czuł się bardzo stary i niepotrzebny.
Śmiecia zabrał i schował do kieszeni. Przyda się jako dowód rzeczowy. Tylko jedna osoba na pokładzie Bukwy
nałogowo żarła jabłka.
Już ja jej pokażę! Już ja wam wszystkim pokażę! obiecywał sobie, a w tak drażliwych sprawach z reguły dotrzymywał
słowa.
trzeba pytać, bo nie wszystko można znaleźć
polskie
Didżej BooBoo, czyli człowiek odpowiedzialny, siedział przed znienawidzonym komputerem ChAL 3013 i robił
zestawienia wszystkiego, czego potrzebował, nie otrzymał, zużył lub chciał zamówić. Rozliczenia tego co miał na
pokładzie, wyraźnie kłóciły się ze stanem faktycznym. Dostawcy zawsze coś spieprzyli albo robili formalnie na złość.
Ale Szeryf kazał, więc BooBoo musi. Zresztą co mu zależy, przed końcem wachty skończy. Pod warunkiem, że nikt
nie będzie przeszkadzał.
Ostatnie wydarzenia nie nastrajały optymistycznie. Więcej nawet, budziły niepokój.
Oby tylko nie jakiś ósmy pasażer na gapę, pomyślał Didżej, tacy to dopiero potrafią.
Oczy piekły od rzędów cyferek, które zmówiły się, żeby się nie zgadzać. Zmęczone palce czasem chybiały właściwych
klawiszy, a głowa zaczynała pobolewać.
Na takie dolegliwości BooBoo miał sprawdzone lekarstwo - muzykę. Nieśmiertelny Bob potrafił zawsze wprowadzić w
dobry nastrój. Bob? Oczywiście Dylan[7]. Wcisnął więc w uszy bezprzewodowe mikrosłuchawki i do stareńkiego
odtwarzacza poczciwych płyt CD załadował ulubiony album. Zabrał się z powrotem do pracy.
Wprawdzie posiadanie i słuchanie własnych płyt na pokładzie Bukwy było zabronione - chodziło o jedno z naprawdę
nielicznych zakazowych rozporządzeń wewnętrznych - lecz BooBoo nie wyruszał w żadną misję bez albumów Dylana.
Miał je wszystkie i wszystkie znał doskonale. Bo dla Didżeja Dylan był jak przyjaciel, a może nawet brat.
Dylan od wieków stanowił najlepsze lekarstwo dla tysięcy takich wygnańców losu jak BooBoo. Był lekiem i
pocieszeniem, doradcą i rozgrzeszycielem. Choć sam Dylan okazał się śmiertelny, popularność jego piosenek przerosła
wszelkie oczekiwania i rekordy. Jego przeboje wyruszyły na podbój galaktyk razem z dzielnymi Amerykanami, którzy
to wszystko zaczęli.
Ale oni zawsze mieli wiejski gust.
BooBoo nucił sobie więc cichutko i pracował o wiele wydajniej, niż mogło się wydawać postronnemu obserwatorowi.
Między jedną a drugą wirtualną fakturą Didżej pomyślał o osobistym pilocie Szeryfa. Niechcący zwierzył mu się ze
swej słabości i teraz był skazany na niewybredne żarty. Zaczynał się nawet obawiać, że Cezary sypnie. Szeryf może
specjalnie okrutny nie był, ale w obliczu ostatnich wydarzeń...?
Słuchał więc dalej i pracował za dwóch.
BooBoo, słyszysz mnie?
Całkiem odruchowo Didżej obejrzał się za siebie.
BooBoo, to ja, Bob Dylan... Nie bój się, to tylko ja, nieśmiertelny...
Nieśmiertelny obiekt żartów...
To ja, Bob Dylan, mówię do ciebie!
Didżej prawie uszy sobie urwał, tak szybko chciał wyjąć słuchawki. Nigdy nie przypuszczał, że szept może być tak
przerażający. Uspokoił się dopiero po dłuższej chwili. Wrócił do początku utworu, trochę podgłośnił, ponownie włożył
słuchawki...
Nic. Cały utwór przeszedł bez sensacji. Tylko nuty, słowa i tak doskonale znane akordy. No i była jeszcze solówka, a z
solówek Bob wręcz słynął.
Cofnął raz jeszcze, jeszcze podgłośnił. Znów nic.
Sen mara - Bóg wiara, pomyślał BooBoo i wrócił do roboty, którą obiecywał sobie zaraz skończyć.
BooBoo... BooBoo...
Między nami mówiąc, to wcale nie jestem największym pieśniarzem Ameryki...
Didżej struchlał, oblał go zimny pot, ale słuchał uważnie.
Ja jestem największym... hochsztaplerem... bo ja nic nie potrafię... ale na tym opiera się cały rock'n'roll... mówię ci,
BooBoo, rock to jedno wielkie bagno...
Żebyś ty, biedaku, wiedział, jak bardzo dajesz się... nabierać...
Bez wątpienia słyszał głos Boba Dylana, ale przecież to nie mógł być on sam! Słuchającemu drżały ręce, ale wciąż nie
naciskał stopu.
A żebyś ty, BooBoo, wiedział, jak ja nienawidziłem publiczności... żebyś tylko wiedział... żebyś wiedział...
A teraz na co mi przyszło?! Szept stał się drapieżny, napastliwy.
Mówię ci, tu na dole nie czują za bardzo bluesa...
Wiesz, jaką mi zadali pokutę? Kazali mi grać wszystkie moje piosenki, nawet te najlepsze, które zachowałem dla
siebie... nawet ty ich nie znasz...
Muszę je grać i grać... w nieskończoność... to nie jest wesołe, musisz przyznać...
I Didżej przyznał. Ze strachu.
Żebyś sobie nie pomyślał nie wiadomo co, to jeszcze ci powiem, że Neil Young[8] też tu jest... dostał jeszcze gorszą
karę...
Ceniony przez BooBoo głos Dylana zaniósł się szatańskim śmiechem. Szyderczym, pustym, okrutnym i bekliwym.
BooBoo siedział i słuchał. Płyta skończyła się już dawno, ale on nie miał odwagi się poruszyć. Zapomniał o pracy,
zapomniał gdzie jest. Starał się zapomnieć o tym, co usłyszał.
wciąż nie znalazłem tego, czego szukam
irlandzkie
Zdążył już szczerze znienawidzić tę zaiste kosmiczną trupiarnię. Za jakie grzechy ma pokutować? Na szczęście na nie
tak znów odległym horyzoncie czekała lepsza robota. Tylko dolecieć i zrobić co należy. Powrotem będzie martwił się
później. Miał zasady, nie zerwie kontraktu. Bynajmniej nie przed terminem.
W tej chwili nie miał łatwego zadania, ale przynajmniej się nie nudził. Choć brała go ochota rzucić wszystko w cholerę
i pójść sobie gdzie oczy poniosą. Ale na zewnątrz było bardzo zimno. Siedział więc i robił swoje. Nie było łatwo.
Nigdy.
Pierwsze zadanie poszło jak z płatka, nikt się nie przyczepi. Drugie było nader precyzyjne, pod koniec wymagało
wzmożonej uwagi i koncentracji. Trzecie przychodziło z niemałym trudem. Wymagało skupienia i nie lada
koncentracji, ale wreszcie, wreszcie... o, jeszcze ten tu kawalątek... Poszło.
Natomiast czwarte - o, to już był prawdziwy kłopot. Ale Stary kazał, sługa musi. Po tym, jak reanimowano Boyeen'ę,
znaleziono nieżywego ze strachu BooBoo oraz odkryto, że Cezar... że pilot wahadłowca... nie, to zbyt okropne, żeby
myśleć o tym w takiej chwili. Musiał się skupić, inaczej Szef urwie mu głowę razem z jajami.
Wspomniany dowódca Bukwy już wcześniej dostrzegł pewne znaki na niebie, świadczące, że jego ukochany statek
może popaść w poważne tarapaty. Niestety, co czasem sobie wyrzucał, nie zdążył im zapobiec. Nie wypadało się
jednak przyznawać. Na szczęście, całkiem przypadkiem, znalazł dowód na to, że mają na pokładzie niepożądanego
pasażera i że ów gapowicz odpowiada za wszystkie nieszczęścia.
Pozostało tylko odkryć, kim jest tajemniczy gość.
To zadanie spoczywało na przyjętym niedawno młodym. Początkowo podejrzewano, że corpus delicti należał do kogoś
z załogi, ale Peter wyraźnie widział na swoim elektronowym mikroskopie, że nie. Corpus delicti, czyli widoczny na
ekranie włos. Nie łatwo też było go podzielić tak, jak zażyczył sobie Szef. A właśnie czwarte cięcie być może
pozwoliłoby na poznanie tajemnicy i, w rezultacie, uwolnienie się od intruza.
kto przed piekłem mieszka, diabła w kumy prosi
szwabskie
W poranny świergot ptactwa wdarł się dziwny ton. Trele pobrzmiewały obawą, jakimś pierwotnym strachem, a może
gdzieś czaił się cień drapieżnika? Mimo że pokładowy komputer ChAL 3013 starał się jak mógł, za nic nie mógł
wskrzesić poprzedniej atmosfery beztroski i radości towarzyszącej zwykle nowym doświadczeniom. Ale po tym co
Obcy - bo nie mówiono już o nim inaczej - zrobił z Cezarym, dobrego nastroju nie udałoby się wskrzesić nawet
samemu dalajlamie[9].
Załoga Bukwy zebrała się w przestronnej i gustownie urządzonej kabinie Szefa. Przy kawie, odpalanych jeden od
drugiego papierosach oraz orzeszkach (przy okazji wyszła na jaw kolejna kontrabanda - wszystkie te rzeczy były
obłożone embargiem na wywóz do Odległych Planet) radzono, jak uwolnić się od horroru.
McGregor, człek o złotym sercu[10] ale zaporowym charakterze, perorował za trzech:
- To Obcy, mówię wam, na statku jest jakiś Obcy. Oglądałem - dodał szybko - raz taki film, gdzie jeden taki skurwysyn
wymordował całą załogę...[11]
- A co powiesz na te napisy na ścianie, choćby ten ostatni u BooBoo: "Trzeba pytać, bo...
- ...nie wszystko można znaleźć"[12] - dodała usłużnie Boyeen'a.
- Tylko bez histerii, proszę - powiedziała żona Szeryfa. - Lata pracy i wyrzeczeń kosztowało nas...
- Dobrze, kochanie, zrobimy...
- ...zakupienie tej jednostki. Nie chcielibyśmy...
- ...polowanie - z ojcowską powagą zakończył dyskusję Michelangelo.
Cisza, jaka zapadła, mogłaby konkurować z tą spoza ścian statku. Zakłócił ją oczywiście McGregor:
- Co ja będę, kurwa, gadał. Nie będzie Obcy pluł mi w twarz!
Zapalczywy Peter potrząsnął nie wiadomo skąd wziętym miotaczem i wydał nieartykułowany okrzyk, który w
zamierzeniach miał być bojowy. Później wytłumaczył Szefowi, że miotacz zrobił sam. W ramach nadgodzin.
Szeryf zachował spokój bardziej niż kamienny.
- A jeśli to nie żaden Obcy? Jeśli na całym statku nie ma nikogo oprócz nas?
Milczenie wahało się chwilę, po czym poszło do diabła.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że... - BooBoo pewnych myśli po prostu do siebie nie dopuszczał.
- ...to ktoś z nas.
Tym razem cisza miała swoje pięć minut. Patrzyli podejrzliwie jedno na drugie. Nikt nie czuł się winny, nikt nie
odwracał wzroku ani nie drapał nerwowo po szyi.
- Szczerze mówiąc, jak wszedłem wtedy do Cezarego, to też mi się wydawało...
- Wydawało... czy jesteś pewien?
- Chyba raczej... nie... nie, pewny to nie jestem... ale po prostu tam ktoś stał i to był... to był... ktoś, kogo... chyba go
znam. Kogo znamy wszyscy...
- I dopiero teraz o tym mówisz?! - wrzasnął McGregor.
- Kto? Kto to był? - krzyczał Peter i potrząsał miotaczem tak, że w końcu posypały się z niego jakieś części.
- ...To był, to był... - BooBoo z trudem przełknął ślinę - a co ja wam będę mówił! Przecież doskonale wiecie. Tylko
jeden człowiek z poprzedniego składu nosił takie szerokie, szare opończe jak Indianie[13]... wiecie, o kim mówię?!
Wszyscy doskonale wiedzieli i pragnęli, żeby był to ktoś inny.
przysłowia tylko czasem są mądrością narodów,
częściej ich przekleństwem
indyjskie
Zapis w dzienniku pokładowym
Statek: Kosmiczny frachtowiec klasy Prima
Kurs: planeta Seazoon
Dzień: 102
Rok: 27 n.e.
Dowódca: Michelangelo
Aczkolwiek zeznania oficera pokładowego Didżeja BooBoo nie dały pełnej jasności, odsłoniły parę szczegółów.
Wykluczyły też, że w krytycznych chwilach był pod wpływem środków odurzających. Być może dzięki temu uda się
wyjaśnić sposób, przyczynę i sprawcę napisów (z reguły starożytnych przysłów bądź sentencji) na statku. Pozostałe
wydarzenia są, według mojej opinii, związane ze stresującym lotem, szczególnym ułożeniem gwiazd w tym rejonie
oraz jakąś wyjątkową zbiorową histerią. O przyczynach śpiączki pilota dowiemy się po jego przebudzeniu. Na razie
pozostaje pod troskliwą opieką robotów medycznych.
Powróćmy do oficera BooBoo...
W feralnym dniu zajrzał do kabiny Cezarego pod pretekstem...
[Przerwa w zapisie]
Od dawna wiem, że obaj przemycają na pokład zakazane CD, ale cóż... nikt nie jest doskonały...
Dostrzegł, że Cezary leży, ale nie widzę w tym niczego niezwykłego, bo pilot odpoczywał, kiedy tylko mógł. W to, że
leżał, dziwnie nie wierzę. Łóżka nie pozwalają na żadne zbędne wygodnictwo, a co dopiero mówić o wyuzdaniu. Na
bezsensowne odzywki w rodzaju: "Śpisz?", "Czarek to ja, Didżej", pilot nie reagował. Na szarpanie za ramię, również.
Wtedy, jak twierdzi BooBoo, zaczęło dziać się coś dziwnego z porypelynową kołdrą, którą był przykryty Cezary.
Zaczęła falować i marszczyć się nieprzyzwoicie, następnie nadymać, i unosić...
Jego pierwszą myślą było, że to Obcy. Didżej nie wiedział, co robić - a to świadczy, że nie zna rozdziałów Regulaminu
BHP, dotyczących spotkań z Obcymi - i stał jak sparaliżowany. BooBoo twierdzi, że niemal mógł dotknąć wiszącego
w powietrzu zła. Oto siła złych przyzwyczajeń i wywołanych nimi konfabulacji[14].
[Przerwa w zapisie]
"Dobrze zrobiłoby mi coś do picia, a jeszcze chętniej coś bym zjadł. Najlepiej tłustego wielgachnego schaboszczaka z
ziemniakami, z całą kopą ziemniaków."
Potem BooBoo plącze się w zeznaniach, prawdopodobnie zemdlał na chwilę, bądź stracił świadomość, nie chce się
przyznać, ale wykrywacz kłamstw nie rejestruje żadnych odchyleń, więc tak musiało być.
Kiedy się ocknął, stwierdził, że w drzwiach stoi ten, którego chcemy złapać. "Mam wrażenie, że go znam, Latał kiedyś
ze mną na Bukwie taki jeden, był dobry, choć trochę narwany. Szybko dorobił się awansu. Z tym że w związku z
różnicami czasowymi, nagminnymi skokami kolapsarowymi, wedle moich danych już dawno powinien być na Tamtym
Świecie[15]. Tymczasem Szalony Steve stał w drzwiach i uśmiechał się z przekąsem. W dłoni trzymał spore
zawiniątko."
"Wiesz, BooBoo, co to jest?" miał ponoć powiedzieć. "To jego gen", rzekł pokazując na wciąż nieprzytomnego
Cezarego. "Jego gen lenistwa." Cytuję dosłownie za oficerem BooBoo. "Największy potwór w mojej kolekcji." Według
słów Didżeja gen miał rozmiary piłki do koszykówki. Potem BooBoo nie wie, co się stało. Na swoje szczęście upadł
obok Cezarego. Tak ich znaleźliśmy. Początkowo sądziłem, że obaj się upili...
Cezary wciąż pozostaje w śpiączce, martwię się o niego i resztę załogi. Na ścianie znaleźliśmy nowy napis. Namazano
go, tak i jak wszystkie poprzednie, mieszaniną krwi, czerwonej farby i soku pomidorowego. Jakby ten szaleniec nie
mógł się zdecydować. Wstyd się przyznać, ale też zaczynam się bać i, co mnie napawa jeszcze większym lękiem, nie
wiem czego.
mądrych porzekadeł nigdy za wiele
słoweńskie
Podczas gdy Bukwa pruła kosmiczną pustkę niczym starą poszewkę, na jej pokładzie uradzono, co następuje. Trzy
zespoły uzbrojone i świetnie wyposażone wyruszą na poszukiwania, a zważywszy na to, że na parę przypadał
przynajmniej jeden plazmomiot, właściwie na polowanie. Przetrząsną cały statek od osłony radaru po najwęższy kanał
wentylacyjny. Jeśli nie znajdą Obcego lub jego gniazda, powrócą do centrali, skąd Szef będzie nadzorował całość akcji.
Przed rozpoczęciem Szeryf udzielił paru wskazówek i wypowiedział znamienne słowa, mające podnieść załogę na
duchu albo udawać błogosławieństwo:
- Pamiętajcie, życie jest złe, ale ludzie potrafią być jeszcze gorsi.
dla mężczyzny cnota jest talentem,
dla kobiet brak talentów jest cnotą
chińskie
Kathleen DeNerw miała szukać Obcego razem z McGregorem. Trochę się bała. Zarówno tego pierwszego, jak i
drugiego. Ale w sumie była dzielną kobietą pracującą i żadnej pracy się nie lękała bardziej niż możliwości, że w życiu
ominie ją coś ciekawego. Dlatego zaciągnęła się na Bukwę. Nie rozumiała tylko, dlaczego Michelangelo kazał jej
pracować z tym chamidłem McGregorem.
Nie wiedziała biedaczka, bo i skąd, że coś ich łączy. Oboje słyszeli mianowicie głosy. W głowach zarówno Kathleen
jak i McGregora bez przerwy coś gadało, monologowało, czasem wdawało się w spór (dialogowało). W niektórych
traumatycznych momentach kląskało, wyło bądź przeklinało na czym świat stoi. Milczało tak rzadko, że nie warto o
tym wspominać.
Kiedy więc Kathleen szła do pokładowego studia ciszy i spokoju, gdzie zapewne na intymną chwilę zaszył się
McGregor, w głowie DeNerw rozgrywała się następująca polemika:
Gdzie jest mój przyjaciel? pytał głos pierwszy.
Nie ma to tamto, odpowiadał pozornie bez sensu drugi.
Kathleen z wrodzoną sobie pogodą ducha ignorowała oba.
Wtedy g o zobaczyła.
Głosy pod czaszką zagadały bez ładu i składu, po czym oddały pierwszeństwo zmysłom.
Na korytarzu pełnym niezbędnych na każdej galaktycznej łajbie gadżetów stał mały chłopiec ubrany w bardzo
kolorowe ubranko. Mazał coś paluszkiem po ścianie. Paluszek był czerwony, a chłopczyk zajęty swoją robotą. Od
czasu do czasu wsadzał palec do buzi i wyciągał go jeszcze bardziej czerwonym.
- Synku...
To był z pewnością on. Jej synek-Murzynek. Ukochany Piotruń, za którego chętnie życie by oddała.
- Piotruniu, to ja, twoja...
Chłopczyk odwrócił się i przechylił zabawnie główkę.
- Nie przeszkadzaj, dobra? - I dalej bezczelnie mazał.
Piotruń był wynikiem awanturniczej młodości Kathleen, której jako jednej z nielicznych kobiet udało się spełnić
erotyczne marzenie życia i przespać z Murzynem[16].
- Synku, przecież wiesz, że nie chciałam... wyszłam tylko na chwilę...
Piotruń błysnął nad wyraz groteskowo białkami oczu.
- Czy aby nie po papierosy?
Nie zwracaj się tak do matki. Kathleen zyskała nieoczekiwane wsparcie ze strony swoich nieokrzesanych myśli.
Chłopczyk bezceremonialnie mazał dalej. Kończył i nie życzył sobie, żeby ktokolwiek mu przeszkadzał. Nowe hasło
obwieszczało:
i tak jesteśmy tylko twoim cieniem
izraelskie
Kiedy już nabazgrał ostatni wyraz, ponownie odwrócił się do DeNerw i skoczył niby młody lampart na czmychającą
gazelę. Ale Kathleen nie zamierzała uciekać. Uwiesił się jej szyi i zaczął dusić. Śmiał się przy tym i szczerzył trójkątne
ząbki.
Tego było już dla Kathleen za wiele.
Co masz sobie żałować, nadszedł stosowny impuls.
Osunęła się na podłogę i do tego jeszcze jak artystycznie.
Piotruń tymczasem rozwiał się w rozrzedzonej atmosferze statku, jakby go nigdy nie było. Kosmonautka ocknęła się
błyskawicznie. Korytarzem, ciężko szurając, ktoś nadchodził. Nikomu nie zamierzała okazywać słabości. To nie w jej
stylu.
Idzie zakała całej floty, powiedział głos skryty głęboko pod stalowoczarną fryzurą Kathleen.
- Mamy razem szukać tego... - Zawahała się na moment.
- Tak, wiem. Daj, poniosę miotacz. Ty weź wykrywacz... Jest lżejszy.
Żebyś ty wiedziała, jak ja was wszystkich nienawidzę. Jak ja nienawidzę tej cholernej roboty. Głosy pod czaszką
McGregora nie były nadto uprzejme.
Kathleen z godnością wyrównała niewidoczne fałdy na służbowym kombinezonie i zrobiła coś, czego sama by się po
sobie nie spodziewała.
Potrzebuję twojego wsparcia, powiedział zupełnie inny niż zazwyczaj głos.
Wzięła nawigatora pod rękę, a ten nie odskoczył jak oparzony.
Czasem czuję się taki samotny. W jego głowie też zaszła przemiana.
Kathleen namacała w kieszeni jabłko. Pomyślała, że byłoby miło, gdyby je wspólnie zjedli. Ale ponieważ była zaradną
kobietą, postanowiła zachować owoc na jakąś naprawdę złą godzinę.
Poczuli, że we dwójkę mają spore szanse pokonać najgorszego z wrogów.
nie trzeba robić nic, wystarczy rozumieć
tybetańskie
Peter szedł w zespole z BooBoo. Mimo różnego światopoglądu, wieku, a co za tym idzie rytmu kroków, szło im się
dobrze. Gadali mało, skupili się na tropieniu. Chcieli dorwać sukinkota i pokazać mu, kto tu rządzi. Szczególnie Peter
miał ochotę pokazać, kto tu tak naprawdę zasługuje na to, by rządzić. Zawsze był niedoceniany, a teraz ma szansę, by
się wykazać.
Prawdę rzekłszy spacerowali tak już od dobrych dwóch godzin i łażenie zaczynało ich trochę nudzić. Obcego ani widu,
ani słychu, ale Szeryf czuwał i nie pozwalał na taryfę ulgową.
Bukwa tylko z zewnątrz wyglądała jak mały (na kosmiczną skalę) stateczek. W środku przypominała ser, w którym
przestrzeń skomponował M.C. Escher na spółkę z Salvadorem Dali[17]. Pokłady były niekończącym się zbiorem
zawiłości i zakamarów, niekoniecznie kończących się korytarzy, prowadzących pozornie donikąd drzwi, ciemnych
tuneli i przepastnych ładowni.
Didżej i jego młodociany podwładny bali się tylko trochę. W sumie, co może ich spotkać na własnym statku? No cóż,
wyglądało na to, że c o ś jednak mogło. I właśnie tego się obawiali. Dla uspokojenia myśli BooBoo przeliczał płyty,
które kupi, gdy tylko wylądują w pobliżu dobrze zaopatrzonego sklepu.
Młody, ponieważ był zdolny, znalazł zupełnie inny sposób na zabicie lęków i monotonnie mijających minut.
Początkowo szło mu opornie, więc zadał sobie pytanie:
Ile błysków gamma możemy obserwować... cholera... jeżeli założymy, że źródłami promieniowania gamma... niech
diabeł porwie te ciemności... są rotujące czarne dziury znajdujące się w centrach galaktyk?...
Szło mu się obok zwalistego BooBoo niezgorzej, ale nie potrafił całkiem wyzbyć się wątpliwości. Niechciane
pojawiały się i niepotrzebnie zaprzątały myśli. Przyjął kolejne założenia...
W jądrze każdej galaktyki znajduje się rotująca czarna dziura... a jeśli ten, co wdarł się na statek, nas dorwie?...
Zachodzi akrecja materii na czarną dziurę, to możliwe jest powstanie jetu materii oraz stowarzyszonego z nią
promieniowania elektromagnetycznego... niech szlag trafi mój pieprzony pech...
Kiedy w oddali niespodziewanie coś brzękło, Peter zgarbił się, zacisnął dłonie na kolbie i spuście. Był gotów rozwalić
każdego, kto wynurzy się zza najbliższego załomu korytarza. Mózg w pośpiechu sam kończył dedukcję...
Z uwagi na to, że Wszechświat, zgodnie z teorią Wielkiego Wybuchu, jest kulisty i ograniczony, to możliwe jest
poruszanie się w nim promieniowania elektromagnetycznego na okrągło... no, dalej, wyłaź, skurwysynu!... w
nieskończoność, a co za tym idzie, taka wiązka może padać na nasze detektory...
Ponieważ nic nie było łaskawe samo wleźć w celownik, Peter znienacka zapytał Didżeja:
- Nie wiesz czasem, jaki jest czas istnienia naszego Wszechświata?
- Nie więcej niż dziesięć miliardów lat - odparł nagabnięty bez zastanowienia.
- A pamiętasz może, ile galaktyk znajduje się we Wszechświecie?
- W naszym Wszechświecie? - Tym razem BooBoo zamyślił się na chwilę. - Około 1012 sztuk.
- Wiesz co, to może kojarzysz promień Wszechświata?
- Według mnie... - Tym razem chwila namysłu trwała dłużej. - Promień Wszechświata to 1 - 2 x 1026 m. Ale mogę się
mylić.
Poszli dalej. Pod czaszką młodego wrzało.
A zatem gęstość oświetlenia jest dana wyrażeniem:
[oświetlenia / dzień] ==============????????????????????????????????????????????????
????????????????????? ??????????????????????????????????????????
???????????????????????????????????????????? oczywiście ramka do skasowania
co mniej więcej zgadza się z ilością błysków obserwowanych i rejestrowanych przez aparaturę.
Obiecał to sobie sprawdzić, pod warunkiem, że dożyje jutra. Jakiegokolwiek jutra.
Tak im to liczenie dobrze szło, że nie zauważyli nawet, kiedy przystanęli, potem usiedli, a potem zerkając, czy ten
drugi nie patrzy, zdrzemnęli się. Sny mieli mało filozoficzne, bo sny są tylko odpowiedzią na pytania, których nie
potrafimy zadać. Tak czy owak obudzili się za późno.
Dwie hermetyczne grodzie dalej rozegrał się prawdziwie ludzki dramat.
przyszłość, która staje się wspomnieniem,
jest jak życie przed śmiercią
pakistańskie
Umysł człowieka, nawet tak wolnego jak Cezary, rzadko ma okazję podążać tam, gdzie mu się podoba. Częściej tam,
gdzie mu każą. Teraz korzystał więc z okazji i nadrabiał zaległości. Pilot spał słodko niczym dziecię, a tymczasem w
jego głowie dokonywała się mała powtórka z historii. Z historii jego własnego życia.
Może i nie było ono jakieś nad wyraz bogate czy oszałamiające. Było jednak jego własne i z przyjemnością oddawał
się oczyszczającym sentymentom.
Chętnie wychyliłby ze dwa kufle browca[18]. O browca nie było łatwo. Ale u O'Hary zawsze można było się napić
dobrego, pieniącego się, zimnego, i - co tu ukrywać - przemyconego z Matki Ziemi[19] browca...
Jak dobry Bóg da, to może i sędziwy Orejmus by się zjawił, a wtedy nie skończyłoby się na piątym... Zajrzałby All
Żaro - człowiek z planety ludzi-ptaków, magicznego miejsca, gdzie wszystko wolno i dlatego nic się nie robi...
Wpadłby Wiecznie Uśmiechnięty Gigant i znów żona pogoniłaby go, jak każdego innego pantoflarza, który nie potrafi
zrozumieć, że miejsca obok prawdziwych mężczyzna dla niego nie ma i jeszcze długo nie będzie... Zjawiłby się
człowiek-cytryna, o żółtej skórze, żółknącej duszy i bliżej niesprecyzowanych poglądach... A jak zaszedłby do O'Hary
John Namoln'y, to dopiero by było... Kto wie, może nawet BooBoo by zajrzał i przyniósłby jakąś stareńką płytę, nad
którą dyskutowaliby do fioletowego świtu[20]...Gdyby zaś Didżeja zabrakło, to gadaliby o meczach kosmicznego
futbolu, o meczach kosmicznej koszykówki, o meczach kosmicznego tenisa i wszystkich innych kosmicznych
meczach. Gadaliby o dupie, o Marynie i o dupie Maryny... O innych dziewuchach też by gadali... O miłości, o tej
zdradliwej i o tej sprzedajnej, i o takiej, co trafia się raz... Może by się nawet pokłócili, ale tylko tak, po przyjacielsku...
Przypomnieliby sobie, jak to kiedyś byli piękni i młodzi... Wspomnieliby te wszystkie kursy do odległych miejsc, z
których mieli wrócić tak bogaci, że szkoda gadać... Jak zwykle, nie wspomniałby ani słówkiem o swoim nieślubnym
synu. Jeszcze by kto obu porwał na kosmiczny targ niewolników...
Rozprawialiby długo, bo piloci rakietowych szlaków tak mają w zwyczaju i nikt im tego zabronić się nie odważy.
Nie chce się wierzyć, ale o tym wszystkim śnił właśnie Cezary. I były to piękne sny człowieka, który - kiedy śni - jest
niewinnym dzieckiem miłosiernego Wszechświata.
nie trać ani chwili spokoju,
a uśmiech pewności cię nie opuści
łotewskie
Jej zdaniem za ostatnimi wydarzeniami krył się jakiś wyjątkowo wredny pasożyt. Jakiś gigantyczny galaktyczny
kałmuk-darmozjad albo jeszcze co gorszego.
Dlatego rozważnie odmówiła wzięcia udziału w tej całej łapance. Niech inni bawią się w żołnierzyków! Ona tam swój
rozum ma.
Michelangelo nie mógł jednak w tak krytycznej sytuacji pozwolić komukolwiek na niesubordynację. Wyznaczył jej
rejon do patrolowania i miała obowiązek utrzymywać stałą łączność.
Przygotowała się wyjątkowo starannie. Gdy szła korytarzem, jej sprzęt pobrzękiwał tak, że słychać ją było na milę, a
kolby, lufy i rękojeści obijały boleśnie biodra. Niech ten przeklęty Obcy wie, że będzie miał do czynienia z nie byle
kim. Niech no tylko się zbliży, a już ona mu pokaże.
Uzbrojona więc od stóp do głów, to za mało powiedziane, gotowa każdego, kto stanie na jej drodze rozerwać na
strzępy, spacerowała po pokładzie F jak Front i pilnowała porządku. Bo porządek, kurna, musi być.
Gdy przechodziła obok jednej z licznych grodzi, wydało jej się, że usłyszała szelest. Mógł to być pokładowy kot albo
jakiś szczur, albo złudzenie, albo...
Poszła tam śmiało, bo czas obaw już się skończył, zresztą dodała sobie animuszu odciągając zamki, przekręcając
bębenki, wyciągając zawleczki i wysuwając (także z cholew) liczne ostrza bagnetów. W pozycji bojowej czekała na
najgorsze, w myślach gotując się na bój straszliwy.
Najgorsze jednak nie było aż tak uprzejme. Zastąpił je śmiech. Prymitywny rechot z kiepskiego horroru rodem. Na to
jedno nie była przygotowana. Cała krew odpłynęła Boyeen'ie z twarzy, serce się zakotłowało, a potem postanowiło
nadrobić straty. I nim Boyeen'a coś postanowiła, drzwi prowadzące w głąb statku zamknęły się bezszelestnie.
Na nic zdało się walenie kolbą, na nic histeryczne krzyki. Była uwięziona i żaden plazmomiot nie mógł tu pomóc, bo
drzwi grodziowe to drzwi grodziowe i nic nie ma prawa ich ruszyć.
Śmiech po drugiej stronie brzmiał głucho i jeszcze bardziej szyderczo, a drzwi, te prowadzące do kosmicznej pustki,
zaczęły się powolutku uchylać...
Skrzypiały przy tym niemiłosiernie.
Boyeen'a zemdlała[21] szybciej, niż na to zasługiwał ten tani chwyt.
Wszystko było iluzją i igraszką, a śmiech oddalał się, by równie sprawiedliwie potraktować innych.
miłośnik mitów jest miłośnikiem mądrości,
bo mit pełen jest dziwów
greckie
Pierwsze zamigotały światła stopu. Potem wysiadło oświetlenie mostka, na końcu odmówiło posłuszeństwa zasilanie
całego statku. Nim zabrakło prądu na cokolwiek więcej niż podtrzymywanie życia Szeryf zdążył powiedzieć:
"Wszyscy do..." I koniec. Łączność została przerwana. Statek pogrążył się w ciemnościach, przypominając czarną
dziurę o dość nieregularnych brzegach. Dryfował w sobie tylko znanym kierunku, a pokładowe szczury poważnie
zaczęły rozważać kierunek ucieczki.
Zanim wystraszona, ba, spanikowana załoga zebrała się w kokpicie dowódcy, ekran jednego z martwych komputerów
zamigotał. Zrobił to wyjątkowo ładnie - wszystkimi kolorami tęczy, najpierw pojedynczo, potem równocześnie.
Wreszcie stał się przyjemnie zielony i obwieścił:
Witam Oto Jestem
- Kim jesteś? - zapytał Szeryf tak spokojnie, jak tylko on to potrafił.
Byłem przekonany, że się domyślisz.
Zaczekamy na resztę, dobrze?
Zapaliły się kolejne wyrazy. Pojawiające się litery wydawały dźwięk starej maszyny do pisania[22].
- Załóżmy, że wiem. W pewnym sensie. Wolałbym jednak usłyszeć to od ciebie.
Zaczekajmy na wszystkich, zgoda?
- Nie zrobiłeś im krzywdy?
Nikomu, przysięgam. Chociaż bardzo kusiło.
Do liter na ekranie dołączył głos. Ciepły, szczery, owijał się dookoła uszu niczym najdelikatniejszy szal.
- Zawsze miałeś dobre serce. - Michelangelo nie należał do ludzi, których łatwo zaskoczyć.
Pierwszy przybył Cezary. Gdy obudził się z niespokojnych snów, stwierdził, że zmienił się w łóżku w potwornego
robaka. Potem wszystko wróciło do normy. Był trochę zaspany, a fryzura przypominała sokole gniazdo w okresie walk
godowych. Usiadł, poprosił o herbatę i zapytał, dlaczego jest ciemno.
Żebyś wreszcie dostrzegł, że otaczają cię żywi ludzie,
a nie maszyny i lata świetlne.
Nieszczęśnik mało nie polał się wrzątkiem. Już o nic wolał nie pytać. Zawzięcie mieszał herbatę, choć wcale nie
posłodził.
- No i co, złapaliście go?!
- Znów wysiadły korki?!
To DeNerw i McGregor wpadli do sterowni niczym wzorcowe neurotyczne osobowości naszych czasów.
Uspokójcie się, proszę, choć na chwilę!
Przestańcie odgrywać tę nędzną farsę.
Nie jesteście żadnymi Scully & Mulderem.
Ten serial był wyjątkowo kiepski[23].
Zatkało oboje. Niepokorny mózg McGregora rzucił jednak paroma kurwami.
Nie zdążyli dobrze usiąść, gdy nieśmiało zajrzał BooBoo.
- Nie wiecie, gdzie podział się Peter?
Wejdź, marny człecze.
Ostatni będą pierwszymi.
Młody znalazł się po chwili. Wpadł jak podręczna bomba atomowa. Był czerwony na twarzy, sapał i nie chciał nic
powiedzieć. Oczy miał rozbiegane, dyszał, z ust ciekła mu strużka śliny.
Boyeen'a weszła prychając jak kotka, z rozmazanym od łez makijażem. Miała rozerwany na piersi kombinezon, na
palcach krew, brakowało jej jednego buta i paru magazynków. Prychnęła raz jeszcze i przykucnęła w kącie. Chyba
chciała sobie popłakać. Wzięła się jednak w garść i szeptem powiedziała:
- Jakiś porządek, kurna, musi być.
Racja, racja, miła pani,
ale Niemcy[24] wpadli na to pierwsi.
gdzież jest ta dama, która sądzi, że wszystko co się świeci, jest złotem, i funduje sobie schody do nieba
staroangielskie
Wszystkim się wydało, że w głośnikach coś chrząknęło znacząco, by rozpocząć przemówienie.
- Skoro jesteśmy już wszyscy, mogę zacząć... - Pauzę ciszy wypełnił odgłos namiętnego mieszania. - Dość dawno,
dawno temu, w tej samej galaktyce, na planecie oddalonej od głównych szlaków komunikacyjnych, w małej wiosce.
Czas i miejsce nie są jednak aż tak istotne. Liczy się wymiar czy może raczej wielowymiarowość tej historii...
Był sobie raz chłopiec. Jak na małego chłopca, odznaczał się wyjątkową odwagą, dzielnością i szczerością sądów. Co
gorsza, z wiekiem mu nie przechodziło. W pewnym momencie stał się dzielny na tyle, żeby powiedzieć szczere "nie".
Spore zasoby odwagi pozwalały wprowadzić słowo w czyn. Owo wielce symboliczne "nie" dotyczyło wszystkiego,
czego się tknął. Przyjaciele szybko go opuścili, więc potraficie chyba sobie wyobrazić, jak bardzo stał się samotny.
Nie zgorzkniał co prawda z kretesem, ale niestety, jak to w takich opowiastkach bywa, odbiło mu. Wyłącznie to
określenie jest właściwe. Żaden z psychologów podobnego przypadku nie zarejestrował, a więc i nie nazwał. Odbiło
mu niestety w wieku, w którym młody chłopak staje się mężczyzną i presja, zarówno ta wewnętrzna, jak i ta płynąca z
otoczenia, wymaga, żeby znalazł sobie towarzyszkę życia.
Głos opowiadał na tyle urokliwie, że nikt nie ośmielił się przerywać. Gdyby teraz doszło do jakiejś poważnej awarii
bądź kosmicznej kolizji, skończyłoby się to niechybnie małym armageddonem.
- Bohaterowi przyszło wtedy do głowy, że pokaże co potrafi i sprawi, że nie tylko on będzie patrzył na świat takim,
jakim tenże jest, a nie tylko zdaje się być. Jak postanowił, tak plan obmyślił i zaczął realizować. Plan ów
podpowiedział mu chyba sam szatan. Normalny człowiek nawet po trzech wódkach nie wymyśli czegoś takiego.
Postanowił mianowicie, że zostanie szefem. Najważniejszym Szefem spośród Najważniejszych Szefów. Będąc już tam,
na górze, sprawi za pomocą nieograniczonej władzy i środków, że zmysły ludzkie zaczną się doskonalić w sposób
dotychczas nieznany.
Z początku realizacja planów szła opornie i z niejakim trudem. Ale krok po kroku, stopniowo odnotowywał sukcesy,
ponieważ los zwykł wspierać upartych. Kiedy naszedł czas na najważniejszą część planu, nasz bohater był gotowy.
Zapomniał tylko o jednym. Ludzie wcale, ale to wcale nie byli zainteresowani tym, co chciał im zaoferować. Woleli
nadal żyć w swoich własnych, pracowicie wygrzebanych grajdołach wstydu, winy i trwogi. Wszakże są z nich tak
dumni.
Czy sprawił to głos, czy sama historia, która choć niezagmatwana, pozostawała niejasna? Załoga słuchała i tylko Szeryf
Michelangelo minę miał taką, jakby to wszystko już wiedział. On też zapewne jako pierwszy dostrzegł postać, która
zmaterializowała się za plecami słuchaczy.
- Młody idealista skończył więc swe eksperymenty socjofilozoficzne i stał się człowiekiem jeszcze smutniejszym i
jeszcze bardziej przygnębionym. Do tego prawie pustelnikiem. Postanowił napisać książkę. Książka miała być o tym,
jak bardzo czuje się samotny, jak bardzo chciałby szczerze porozmawiać. Kto wie, może nawet potrzymać kobietę za
rękę albo (to już czcze marzenie) pocałować. Krótko mówiąc opowieść była smutna i ładna zarazem. Skończył ją
szybko, nie miał bliskich, którzy by przeszkadzali.
Niestety, pewien poranek, zaskoczył go na tym, że skończył ów najważniejszy z rozdziałów - mianowicie ostatni, w
którym powiedział całemu światu i wszystkim ludziom, jak bardzo ich kocha i jak bardzo jest mu ich żal. Ni