Vinge Joan - Myszołap 01
Szczegóły |
Tytuł |
Vinge Joan - Myszołap 01 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Vinge Joan - Myszołap 01 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Vinge Joan - Myszołap 01 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Vinge Joan - Myszołap 01 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JOAN D. VINGE
MYSZOŁAP
TOM 1
MYSZOŁAP
Poczułem, jak wzbiera we mnie przeraże-
nie. To wszystko zmieniało się w istne szaleń-
stwo. Zerknąłem szybko przez ramię. Obok
mnie przepływały plamy światła i cienia, tań-
czyły między filarami i ścianami jak odbicia na
wodzie, żyjące swoim własnym życiem.
Odwróciłem się, tknięty nagłym przeczu-
ciem zagrożenia, na ułamek sekundy, nim
moje oczy pochwyciły jakieś poruszenie.
Z mroków korytarza wypadły dwa cienie i rzu-
ciły się na mnie. Ujrzałem pomarańczowy roz-
błysk, pochwyciłem obraz kolorowych pasów
na czyimś kombinezonie. W tej samej chwili
poczułem na karku zimne ukłucie nicości:
żmijka jakiegoś preparatu odnalazła moje żyły
i przedostała się do krv/i. Dalej nie było już nic.
Joan D. Vinge
MYSZOŁAP
Tom I
Przełożył Andrzej Leszczyński
To dla ciebie, chłopcze.
Dobrze wiesz, kim jesteś.
(Z przyklejoną na miejscu pojaśniałą twarzą
Martwymi oczyma wetkniętymi w czaszkę
Sercem nieboszczyka przykręconym w piersi
Strzępami wnętrzności zszytymi do kupy
Z poszarpanym mózgiem w stalowym czerepie)
Robi krok do przodu,
jeszcze jeden
i jeszcze...
Ted Hughes
Boimy się prawdy, obawiamy szczęścia,
lękamy się śmierci i siebie nawzajem.
Ralph Waldo Emerson
Jeśli chce się zrozumieć kota, trzeba sobie u-
zmysłowić, że ma on swoje zdolności, swój
punkt widzenia, a nawet własną moralność.
Lilian Jackson Braun
PROLOG
Ktoś mnie śledził. Owo przeczucie, a raczej świadomość,
niczym dotyk lodowatej dłoni upiora na moim karku, towa-
rzyszyła mi przez całe popołudnie. Poznałem to w ten sam
sposób, jak czasami zdarzało mi się jeszcze czynić inne rze-
czy, zbierać okruchy informacji na podobieństwo fragmen-
tów piosenki wyławianej z szumu eteru. Po raz pierwszy do-
padło mnie na bazarze orbitalnego kosmodromu. Stałem pod
wielobarwną markizą kramu z wyrobami jubilerskimi, a cie-
mnoskóra kobieta o długich palcach wkłuwała mi w ucho
kolczyk.
- Nie będzie booleć - szeptała z jakimś dziwnym akcen-
tem, równie uderzającym jak woń pieczonego mięsa dolatu-
jąca z sąsiedniego stoiska. - Proszę stać spokojnie. Nie będzie
booleć... - mówiła jakby do dziecka albo turysty. Bolało, ale
nie za bardzo. Zresztą byłem turystą, jak wszyscy tutaj, co
jednak wcale nie oznaczało, że czułem się tu równie obco.
Drgnąłem, lecz ból ukłucia szybko minął. Za to w ułamku
sekundy, kiedy mój umysł wypełniła nieskończona biała pu-
stka, gdy czekałem na następną falę bólu, zetknąłem się
z czymś innym: jakby z dotknięciem, z szumem, jaki towa-
rzyszył penetrowaniu mego umysłu przez czyjąś świadomość
- nawet nie czyjąś, ale jakąś: obojętną, cierpliwą, bezosobo-
wą. Uniosłem szybko głowę i popatrzyłem dokoła, jedno-
cześnie odskakując od sprzedawczyni, która wycierała mi
krew z ucha. Nie spostrzegłem jednak niczego szczególnego,
nikogo znajomego, nikogo, kto zwracałby na mnie specjalną
uwagę. Wokół mnie przelewał się tłum w krzykliwych stro-
jach, ludzie o bałwochwalczych spojrzeniach, tacy sami jak
ci, którzy każdego wieczora kręcili się po Starówce...
Potrząsnąłem głową, żeby odpędzić wizje z przeszłości,
nasuwające się półprzeźroczystą kliszą na obraz teraźniejszoś-
ci. Nadal zdarzało mi się to dość często - niespodziewanie za-
czynałem się czuć, jakbym śnił na jawie, jakbym nie wiedział,
kim jestem i gdzie się znajduję. Ciężki kolczyk z zielonym
agatem na druciku stuknął mnie w policzek.
- Drrrugi...? - zapytała kobieta, sięgając do gabloty.
Pospiesznie wmieszałem się w tłum, pozwalając się nieść
ulicą zalewaną potokami światła sztucznego słońca.
Kiedy raz poczułem to coś, co sięgało do mojego umysłu,
nie mogłem się uwolnić od tego wrażenia - owego szmeru
przypominającego bezdźwięczną pieśń, który jak haczyk za-
czepił się w mej jaźni. Próbowałem przekonać samego siebie,
że to jedynie wytwór wyobraźni, że mój okaleczony mózg od-
czuwa coś w rodzaju złudnego doznania bólu w amputowanej
kończynie. Ale to nie pomogło, owa świadomość była silniej-
sza ode mnie. To coś trzymało się mnie kurczowo podczas
wędrówek krętymi, oszałamiającymi przepychem uliczkami,"
które próbowały ukryć fakt, że wszystkie wiodły w koło -
w stronę wielkiego ocienionego kompleksu muzealnego i da-
lej, do jadłodajni i hotelu, gdzie pomieszczenia dla ludzi wy-
kończone były na srebrno. Śledziło mnie i tylko mnie, było
zestrojone z elektrycznym kodem wywoławczym mojego
mózgu i trzymało się tego namiaru. Pomyślałem o powrocie
na pokład Darwina, lecz nawet ściany statku by mnie nie
ochroniły. Do cholery, nie istniał żaden powód, dla którego
ktoś miałby mnie śledzić! Może to jakaś pomyłka, ktoś inny
miał się znaleźć pod obserwacją, lecz echo impulsu... Jeśli
zaś chodziło o mnie, komu mogłoby na tym zależeć? Dlacze-
go po prostu nie spotkał się ze mną? W jakim celu śledzono
moje kroki pośród tłumu ludzi spędzających tu urlop, ubra-
nych w kolorowe ciuchy...
- Kocie! Hej, Kocie!
Odwróciłem się, unosząc pięści, mimo że rozpoznałem ten
tfłos. Ręce lepiły mi się od potu. Rozprostowałem dłonie, po-
ruszałem palcami.
Była to Kissindra Perrymeade - kilka ciemnych warkoczy
spadało na koszulę w kolorze khaki, a przyjazny uśmiech od-
słaniał rząd białych zębów.
Zatrzymałem się i czekałem, aż podejdzie bliżej, niesiona
opływającym mnie dokoła tłumem.
- Cześć, Kissy. - Skrót jej imienia zawsze pobudzał mnie
do śmiechu. Wcisnąłem ręce do kieszeni dżinsów. - Cóż za
miłe spotkanie! - rzekłem i od razu tego pożałowałem.
Czyżby? - to pytanie było wypisane na jej twarzy; jak przy
każdym naszym spotkaniu towarzyszyła mu dziwna miesza-
nina wstydu i wysiłków, aby nie gapić się na moją twarz. Stą-
paliśmy razem po powierzchniach kilku planet, wraz z pię-
cioma setkami pozostałych studentów Uniwersytetu Latają-
cego, ale jak dotąd nie zawiązała się między nami nić
przyjaźni, w każdym razie traktowałem ją jak resztę grupy.
Kissindra studiowała eksternistycznie, tak więc podchodzi-
łem z rezerwą do nawiązania bliższych kontaktów. Natomiast
to, że była bogata, piękna i często wodziła za mną wzrokiem,
jeszcze pogarszało sytuację. Pociągało ją to, co dla innych
stanowiło powód do unikania mnie. Mówiłem inaczej niż in-
ni, ubierałem się także inaczej. Poza tym pochodziłem z innej
planety. W moich oczach widniały wydłużone szparki źrenic,
a rysy twarzy, jak w wypadku każdego mieszańca, niezbyt
odpowiadały ludzkim kanonom urody. Nigdy nie rozmawia-
łem z nikim na ten temat, lecz aż za dobrze zdawałem sobie
z tego sprawę.
A jednak to wszystko, na co inni tylko kłapali szczękami
jak dobre pułapki na myszy, wzbudzało zainteresowanie Kis-
sindry. Dobrze wiedziałem, że nieraz szkicowała rysikiem
mój profil na marginesach swych błyszczących notatników,
jakbym miał w sobie nie mniej piękna niż obiekty i krajobra-
zy, które tak pieczołowicie utrwalała - podczas gdy inni za-
szczycali je pobieżnym spojrzeniem i natychmiast wyrzucali
z pamięci. Nie mam pojęcia, za kogo mnie brała, bo gdyby
znała prawdę, na pewno nie chciałaby mnie znać - a ta świa-
domość dodatkowo pogarszała mój nastrój, ilekroć się spoty-
kaliśmy.
Lecz teraz, gdy coś nieludzkiego przywarło do mojego
umysłu, ucieszyłem się na widok znajomej twarzy - tym bar-
dziej, że była to właśnie Kissindra, chociaż uśmiechała się nie
całkiem szczerze. Zauważyłem, że również miała na sobie
dżinsy, których na statku nie nosił nikt poza mną - uchodziły
za strój roboczy, stanowiły symbol ubóstwa i pospolitości.
Pamiętam, że moją uwagę przyciągnął fakt, iż zaczęła je nosić
po pierwszym spotkaniu ze mną.
- Czy coś się stało? - zapytała, obrzucając mnie uważnym
spojrzeniem.
Potrząsnąłem głową, częściowo tylko w odpowiedzi.
- Bo powiedziałem, że cieszę się, że cię widzę? - Patrzy-
łem ponad jej ramieniem, przeszukując wzrokiem całą ulicę.
Wziąłem ją pod rękę. Spięła się, lecz nie cofnęła ręki. -
Chodź, polecimy gdzieś. Chciałbym się stąd wynieść. Obe-
jrzymy coś ciekawego. - Przyszło mi na myśl, że gdybym
opuścił stację orbitalną na kilka godzin, mógłbym pozbyć się
natręta śledzącego mnie przez pomyłkę.
- Czemu nie - odparła uśmiechając się. - Skoro masz
ochotę. To niesamowite... - urwała nagle, jakby uświadomiła
sobie, że nie powinna za dużo mówić. W każdym razie tak to
wyglądało.
Większość studentów na Darwinie stanowili znudzeni bo-
gacze, którzy marzyli jedynie o długich wakacjach. Ale było
wśród nich kilka osób rzeczywiście pragnących się czegoś na-
uczyć. Właśnie do nich należała Kissindra. Ja chyba też.
- Leci ci krew z ucha - powiedziała.
Uniosłem rękę i dotknąłem kolczyka, przypomniawszy so-
bie o nabytku.
- Kupiłem go właśnie. To podobno relikwia.
Zmarszczyła brwi.
_ Nie przejmuj się - rzekłem. - Na pewno nią nie jest.
Mnie też się nie podobało, że ludzie tak po kawałeczku
okradali tę planetę z zabytków. Nie przywiązywali do tego
wa°i. Skoncentrowałem się i zacisnąłem palce mojego umy-
słu w pięść; tyle zawsze mogłem zrobić, nawet jeśli nie potra-
fiłbym zadać ciosu. Towarzyszący mi obcy szum ucichł. Przy
odrobinie szczęścia mogło to oznaczać, że dla tego, kto mnie
śledził, w tej chwili przestałem istnieć. Ale stan taki przypo-
minał wstrzymanie oddechu.
Poszliśmy do muzeum i zjechaliśmy dziesięć poziomów
na dół, do obszernej, tonącej w półmroku jaskini, gdzie na
gładkiej ceramicznej platformie stały szeregi podobnych do
opalizujących żuków wahadłowców, gotowych przetranspo-
rtować takich jak my ciekawskich na powierzchnię globu. Na
znajdującej się tysiąc kilometrów pod nami planecie, którą lu-
dzie nazwali Pomnikiem, nie odkryto ani jednej budowli
przypominającej ziemskie konstrukcje. Cała planeta była
chronionym obiektem Federacji... była tworem sztucznym,
powstałym przed tysiącami lat i umieszczonym na orbicie
wokół przygasłej pomarańczowej gwiazdy, z dala od cywili-
zowanych regionów.
Kosmodrom wielkości małego miasteczka, którym był
w rzeczywistości, krążył po odległej orbicie. Mniej więcej
połowę jego powierzchni zajmował kompleks muzealny, bę-
dący zarazem centrum badania wymarłej rasy, która zbudo-
wała Pomnik. W dziesiątkach pokoi znajdowały się znalezio-
ne na planecie przedmioty, a każdy przedmiot nasuwał pyta-
nia, na które nie było odpowiedzi. Druga część stacji
orbitalnej służyła obsłudze turystów, z zysków finansowano
prace naukowe.
Kiedy wyszliśmy z cienia korytarza między dźwigające
ciężki strop filary, trzy wahadłowce uniosły się równocześnie
w powietrze i z cichym szumem, przypominającym łopot
niewidzialnych skrzydeł, pomknęły łukiem ku wrotom śluzy.
W odległym końcu lądowiska spolaryzowane ściany stacji
ukazywały czerń kosmicznej pustki usianą gwiazdami. W ro-
gu widać było delikatną pomarańczową poświatę bezimien-
nego słońca Pomnika, który w dole obracał się bezgłośnie.
Ludzie, z braku lepszego określenia, nazwali jego budowni-
czych mianem Twórców. Rasa Twórców zniknęła na długo,
zanim ludzkość uwolniła się z okowów grawitacji i rozpełzła
po Galaktyce niczym karaluchy. Nikt nie wiedział, co się stało
z ich cywilizacją, panowała jednak zgodna opinia, że zniknę-
ła ona bezpowrotnie, a pozostał po niej tylko tajemniczy Po-
mnik. Nawet władze Federacji podzielały tę opinię.
- Co chciałabyś obejrzeć? - zapytałem Kissindrę, kiedy
szliśmy w górę, by stanąć na końcu długiej kolejki turystów
i studentów zgłaszających swe życzenia przy wejściu na lą-
dowisko. Niewiele mnie obchodziło, dokąd polecimy, byle
tylko trzymać się z dala od tego, kto mnie śledził. Można było
zamówić krótką kilkugodzinną wycieczkę, jak też parodnio-
wą wyprawę w dowolny rejon globu. Planeta nie była duża,
miała około trzech i pół tysiąca kilometrów średnicy, lecz
grawitację zbliżoną do ziemskiej. Stanowiła fenomen, które-
go eksperci od ksenologii nie potrafili wyjaśnić: z jakichś po-
wodów planeta skonstruowana przez obcych doskonale od-
powiadała wymaganiom człowieka. Albo Twórcy musieli
być człekokształtni, albo też chcieli tym sposobem przekazać
jakąś informację. Istniała przecież rasa Hydran tak bliskich
ludziom, że różnice wydawały się nieistotne nawet na pozio-
mie genetycznym. Byłem tego żywym dowodem. Natomiast
to, co zostało po Hydranach, było żywym dowodem, że ludz-
kość nie zwracała uwagi na żadnych obcych.
- No cóż... - Kissindra zacisnęła wargi i popatrzyła na
umieszczony wysoko nad naszymi głowami ekran, po którym
przesuwały się reklamowe widoczki, a jaskrawożółte cyfry
na dole pokazywały czas trwania wycieczki oraz jej koszt. -
Podobno w Jaskiniach Podbiegunowych można spotkać naj-
lepsze przykłady synestetyki... Ale gdybyś chciał ponurko-
wać. .. - Spojrzała na mnie. Miała na myśli całonocną wyprawę.
- Doskonale - odparłem. - Jak sobie życzysz.
Wysiłek izolowania własnego umysłu sprawił, że na czoło
wystąpiły mi krople potu. Skupiłem wzrok na twarzy Kissin-
dry, koncentrując się ponownie. Kissindra patrzyła śmiało,
miała błękitne oczy barwy morskiej toni; jej wargi rozchyliły
się nieco. Uświadomiłem sobie, jak bardzo mi się podoba.
Miałem ochotę ją pocałować.
Zerknęła na kolorowy ekran, potem na panoramę za ścianą
i znów popatrzyła na mnie. Zaczerwieniła się.
- Tylko że... - mruknęła - obiecałam Ezrze, że zjemy ra-
zem kolację.
- Nie ma sprawy - odparłem, spoglądając w bok. - Wy-
bierzemy się innym razem. Teraz weźmy coś krótszego... -
Znów popatrzyłem jej w oczy; czułem się przy niej jeszcze
gorzej niż zwykle. Złożyłem ręce na piersi i przycisnąłem
spocone dłonie łokciami do boków. Byliśmy już blisko wejścia.
- Dobra, może...
- Kissindra!
Obróciła się gwałtownie, usłyszawszy za plecami głos
Ezry. Zerknąłem przez ramię -jej chłopak gnał po platformie
w naszą stronę- Zawsze poruszał się tak, jakby za chwilę miał
runąć jak długi. Rzadko kiedy odklejał przytwierdzone do
skóry na głowie elektrody. Kiedy dopadł nas, jego twarz była
purpurowa - Kissindry zresztą również, chociaż z innych po-
wodów.. . A może nie? Wkrótce miałem się o tym przekonać.
- Co ty tutaj robisz? - spytał, próbując bezskutecznie na-
dać głosowi spokojne brzmienie.
- Badam - odparła, może nieco za głośno.
- Co badasz? - Obrzucił mnie wzrokiem.
- Pomnik! Sądziłam, że jeszcze pracujesz nad swoją kom-
pilacją...
- Byłem w centrum rozrywkowym i ujrzałem cię przez
okno...
- I co z tego?
- Jak to? A kiedy masz zamiar pójść ze mną na obiad, Kis-
sy? - Jego głos wybijał się ponad otaczający nas szmer roz-
mów. - W następnym wcieleniu? - Zacisnął zęby i zadarł gło-
wę, jakby demonstrował czarną szczecinę zapuszczanej brody.
- Ezra... - syknęła Kissindra, przyciskając swój notatnik
do piersi mocno zaciśniętymi pięściami. - Jesteś taki staro-
świecki.
- Troje - rzuciłem do mikrofonu przy wejściu. - Studenci.
- Podsunąłem pod fotokomórkę pasek identyfikatora. - Złote
Wrota.
Stacja orbitalna przesuwała się właśnie ponad oknem Zło-
tych Wrót. Wybrałem krótką podróż - taką, którą wszyscy
mieliśmy szansę przeżyć. Minąłem wejście, metalowe pode-
szwy moich butów zazgrzytały na ceramicznej płycie lądowiska.
Po kilku sekundach usłyszałem za plecami postukiwania
dwóch par drogich magnetyków, czemu towarzyszyła stłu-
miona rozmowa. Wsiadłem do najbliższego wahadłowca
i zająłem miejsce, Kissindra wybrała fotel po prawej stronie.
Ezra potrzebował aż minuty na podjęcie decyzji - usadowił
się na siedzeniu po lewej. Drzwi zasunęły się; ekranik wy-
świetlił współrzędne celu podróży. Wahadłowiec tak delikat-
nie uniósł się w powietrze, że prawie nie czułem ruchu, i łu-
kiem poszybował w kierunku śluzy. Rozparłem się wygodnie
w fotelu, nim jeszcze minęliśmy wrota i zaczęliśmy opadać
ku planecie. Wyciągnąłem nogi i powolutku, etapami
rozluźniłem pięść, w którą zaciśnięty był mój umysł.
Ni^; wyszedłem poza zasięg tamtego. Odetchnąłem i za-
mknąłem oczy. Bez trudu przekonałem siebie, że to tylko po-
myłka. Albo wytwór mojej wyobraźni. Paranoja nie była mi
obca, dopadała mnie czasami, kiedy czułem się jak oszukany
wybryk natury, gdy zamykałem oczy i miałem przed sobą je-
dynie bezdenną ciemność... Otworzyłem szybko oczy, za-
mrugałem i popatrzyłem w iluminator. W miarę opadania Po-
mnik rósł za szybą jak nadmuchiwany balon. Gdybym się
skupił na tym widoku, żołądek pewnie podjechałby mi do
gardła. Przypomniałem sobie, że nie jestem sam; zerknąłem
na Kissindrę, potem na Ezrę. Jakbym dla nich nie istniał. Po-
chyleni, nadal kłócili się jadowitym szeptem.
- ...nie mogę nic na to poradzić, muszę się zgodzić, nie
mam ejdetycznej pamięci jak ta tutaj chodząca encyklope-
dia. .. - Wskazał mnie palcem, omal nie wydłubując mi oka.
- Ezra...
Ponownie spojrzałem w iluminator. Byliśmy prawie na
miejscu, wahadłowiec wszedł w atmosferę i zmieniał traje-
ktorię, by dostarczyć nas do punktu przeznaczenia. Amorty-
zatory nie działały jak należy. Kissindra i Ezra umilkli, mó-
wienie stawało się coraz trudniejsze. Dziwnym sposobem
owe niewygody wpłynęły na poprawę mojego nastroju.
Pod nami rozciągała się powierzchnia planety, przypomi-
nała wielkie malowidło ujawniające w miarę zbliżania się co-
raz więcej szczegółów. Zapatrzyłem się na ten widok, żeby
nasycić nim oczy, i uśmiechem skwitowałem własne myśli.
To było po prostu piękne. Czasami, w podobnych sytuacjach,
czułem, jakbym miał przetransplantowany mózg, jakbym żył
w ciele obcej istoty. Nie pomagała mi nawet świadomość, że nie
można udowodnić realności niczego, co odbierają nasze zmysły.
Musnąłem kolczyk w uchu i poczułem ból; obróciłem
w palcach zimny twardy kamień. Nigdy przedtem nie nosi-
łem błyskotek - nie lubiłem ich, gdyż wywoływały ten rodzaj
zainteresowania, od którego robiło mi się niedobrze. Któregoś
ranka, jeszcze w Starówce, po przebudzeniu stwierdziłem, że
mam na pośladku tatuaż, lecz łatwo go było ukryć pod ubra-
niem. Dzisiaj, decydując się na kolczyk, chciałem sobie udo-
wodnić, że nie muszę już pozostawać w cieniu - chciałem
przegnać z pamięci tę smutną prawdę, którą uzmysławiałem
sobie przy każdym spojrzeniu na stan mojego konta: w mo-
mencie, gdy skończą się zajęcia uniwersyteckie na tej plane-
cie, będę goły, zostanę bez grosza przy duszy. Zaczerpnąłem
głęboko powietrza, pokonując przygniatający mnie ciężar,
i spojrzałem przed siebie.
Bez względu na to, w którym miejscu globu się ląduje, wi-
doki zapierają dech w piersi. Z delikatnym śpiewnym szu-
mem przecinaliśmy atmosferę przypominającą satynę. Znów
odniosłem wrażenie, że ten świat został stworzony przez arty-
stę, a raczej tysiące artystów, którzy potraktowali planetę jak
bryłę gliny, zagruntowane płótno czy instrument muzyczny.
Otaczało nas piękno doskonałe, dorównujące wspaniałości
brylantu, nieruchome, nie zmącone przez żaden przejaw życia
- nie było tu roślin, ptaków, owadów. Przynajmniej na razie.
Krajobraz za szybą przestał uciekać do tyłu, luk otworzył
się z cichym szumem. Wysiedliśmy, rozprostowując kości.
Na żółtym, omywanym wiatrem płaskowyżu panowała nie-
naturalna cisza. Opodal stało kilka innych wahadłowców, a w
ich sąsiedztwie kręciła się gromadka ubranych w krzykliwe
stroje turystów. Docierały do nas ich głosy, lecz dziwnie stłu-
mione i piskliwe, jakby ludzie ci znajdowali się dużo dalej.
Słońce zachodziło. Czerwonawy blask zalewał piaskowce
i można było odnieść wrażenie, że wzgórza zostały wykona-
ne z mosiądzu. Gdybym nie znał prawdy, mógłbym przysiąc,
że tylko działanie czasu i erozja nadały im tak niesamowite
kształty. Lecz jeśli przyjrzało się czemukolwiek z bliska,
choćby drobnemu kamykowi, wszędzie można było dostrzec
- stanowiące jakby nie rozszyfrowany przekaz - ślady dzia-
łalności potężnego umysłu, który stworzył to wszystko przed
wiekami.
Odwróciłem się i odszedłem kilka kroków od wahadłowca.
Gdy rozejrzałem się dokoła, poczucie ogromu tego świata
i przytłaczająca otchłań bezdennego nieba zaparły mi dech
w piersi. Zdawało mi się, że nie mam się gdzie schronić... za-
wsze doznawałem czegoś podobnego w zetknięciu z bezmia-
rem otwartej przestrzeni. Zmusiłem się, żeby nie zamknąć
oczu; lekki wiatr rozwiewał mi włosy. Wziąłem głęboki od-
dech. Obok mnie stanęli Kissindra i Ezra, nie spierali Się już.
- Och... - rozbrzmiały ich westchnienia.
Niewielkie słońce tego zadziwiającego świata widoczne
stąd było w prześwicie olbrzymiego kamiennego łuku zwane-
go Złotymi Wrotami; odnosiło się wrażenie, jakby czas za-
trzymał się, został uwięziony w tej jednej chwili. Pod czarną
sylwetką mostu przenikały jaskrawe, ucięte niczym lancetem
promienie światła. Wiatr przybrał nieco na sile, wzbijając
w górę białawe obłoki pyłu; był już dobrze słyszalny: z góry
spadały wysokie, wibrujące tony powietrza przelatującego
przez gigantyczny kamienny rezonator. Dźwięk ten odczułem
w głębi piersi, jakby niewidzialna dłoń sięgnęła, by wyrwać
mi serce. Ruszyłem przed siebie, zapominając o ludziach, ca-
łym świecie, oślepiony i głuchy na wszystko...
Jazgot brzęczyka poraził mnie i osadził w miejscu. Stałem
na krawędzi urwiska, na granicy platformy widokowej. Cof-
nąłem się o krok, usiłując zapomnieć o drażniącym nerwy
alarmie. Zamarłem tuż przy linii dzielącej dwa światy, łowiąc
wszelkie odgłosy... Po minucie kucnąłem i w kurzu odcis-
nąłem ślad mojej dłoni. Uniosłem gładki kulisty kamień wiel-
kości pięści, po chwili obróciłem go i odłożyłem z powrotem;
nadal pasował do otoczenia. Przeniknął mnie dreszcz, zawo-
dzenie wiatru potęgowało jeszcze wrażenie chłodu.
- W jakim celu oni to zbudowali? - zapytała cicho Kissin-
dra. Zwracała się bardziej do wiatru niż do mnie. Dopiero te-
raz spostrzegłem, że stała tuż obok. - Czyżby tylko po to, że-
by na wieki utrwalić to piękno...?
- To obiekt rytualny - wtrącił Ezra - część dużego kom-
pleksu związanego z jakimś kultem. - Była to odpowiedź, ja-
ką słyszało się zawsze, ilekroć człowiek stawał przed niezwy-
kłym wytworem obcej kultury. Znaczyło to, że nawet eksper-
ci nie mają zielonego pojęcia o przeznaczeniu obiektu
i prawdopodobnie nigdy go nie rozszyfrują.
- Nie - rzekłem, podnosząc się i wycierając ręce o noga-
wki dżinsów. - To naprawdę jest pomnik.
- Czemu poświęcony? - spytała Kissindra, unosząc wyso-
ko brwi. Ezra popatrzył na mnie.
- Śmierci - odparłem, czując zarazem, jak zimno i strasz-
nie brzmi to słowo. - Szczątki, okruchy różnych planet - oto
z czego jest zbudowany. Dlatego też nie ma tutaj żadnych
form życia.
Słońce chowało się już za skaliste turnie. Coraz źimniejszy
wiatr zaczynał przenikać do szpiku kości.
- Kto ci to powiedział? - Kissindra dotknęła mojego ra-
mienia.
- Słucham? - Obejrzałem się i miast jej oczu, dostrzegłem
dwa błyszczące odblaski czerwonego słońca.
- Kto...?
Pokręciłem głową. Moje myśli przepływały coraz wolniej,
ociężale niczym roztopione szkło.
- Nie wiem. Pewnie też słyszał to od kogoś...
- Nie zetknęłam się jeszcze z podobną teorią. - Potrząsnę-
ła głową, lecz wcale nie oznaczało to niedowierzania. Ponow-
nie zapatrzyła się ponad morzem skał, napinając wszystkie
mięśnie z podniecenia.
- Sam to wymyślił - mruknął Ezra, nie mając nawet od-
wagi powiedzieć mi to w twarz. Kissindra zaczęła półgłosem
nagrywać na zawieszonym u szyi dyktafonie jakieś spostrze-
żenia. Obejrzała się na mnie.
Nadal czując się tak, jakbym dostał po głowie, pochyliłem
się; nie chciałem, żeby cokolwiek spostrzegła. Wyciągnąłem
nóż z pochewki umieszczonej po wewnętrznej stronie chole-
wy buta i wyprostowałem się. Sięgnąłem do kieszeni tuniki,
wyjąłem kupiony po południu jajowoc, oparłem się o spię-
trzone głazy i zacząłem go obierać, starając się, by nie drżały
mi dłonie. Wreszcie uniosłem wzrok.
Wyglądali jak para sześciolatków, z których powoli odpły-
wa paniczny strach. Stali z rozdziawionymi ustami, jak gdyby
nigdy przedtem nie widzieli ostrza noża.
- Nie wymyślam podobnych rzeczy - oznajmiłem, lecz gdy
ujrzałem ich energiczne potakiwanie głowami, pożałowałem
tego. Nie miałem pojęcia, skąd wiedziałem to, co powiedzia-
łem im o tym miejscu; nie mogłem sobie przypomnieć, bym
wiedział to przedtem. Jedyne, czego w tym momencie byłem
całkowicie pewien, to poczucie mego wyobcowania. Zawsze
byłem dla nich obcym i tak już miało pozostać.
Schowałem nóż.
- Na razie. - Obrzuciłem Kissindrę i Ezrę szybkim spo-
jrzeniem i ruszyłem w stronę wahadłowca; tamci stali jak wryci.
- Kocie... - zawołała nagle Kissindra cichym głosem.
Zatrzymałem się i odwróciłem.
- Czy ty...? - Zacisnęła wargi. - Czy naprawdę potrafisz
czytać w moich myślach?
Więc o to chodziło! Wiedziała, że jestem psionem, że pły-
nąca w mych żyłach hydrańska krew czyni ze mnie obcą isto-
tę. Ale nie wiedziała wszystkiego... prawdopodobnie nawet
nie chciała tego wiedzieć.
- Nie - odparłem. - Nie potrafię.
Odszedłem nie oglądając się.
Na pokładzie wahadłowca zjadłem obiad. Gdy wkładałem
tackę do pojemnika na odpadki, dostrzegłem sporą grudkę
herki przeżutą przez któregoś z pasażerów. Nawet wyciąg nie
radził sobie z intensywnym zapachem narkotyku. Obok leżał
kamf. Sięgnąłem już po niego... ale cofnąłem rękę. Zbyt wie-
le wspomnień... Może pomnik śmierci wcale nie został dale-
ko w dole pode mną, może tkwił głęboko w mym umyśle...
To było znacznie prostsze wytłumaczenie niż to, że jakimś
dziwnym sposobem posiadłem wiedzę dotyczącą tej planety.
A może po prostu miałem mniejsze niż inni kłopoty z odczy-
taniem podtekstów zawartych w każdym kawałku Pomnika?
To przypuszczenie nie było pozbawione podstaw. Twórcy
mogli przecież bardziej przypominać Hydran niż ludzi. W ni-
czym nie zmieniło to jednak wrażenia, że jestem śledzony -
przybierało ono teraz wręcz na sile. Najpierw ten dziwny
szmer, potem Kissindra, a teraz... Przypomniałem sobie, że
właśnie zmierzam wprost w elektroniczną sieć namiarową.
Ludzie, przez których miałem zapaskudzone całe życie,
wciąż na mnie polowali, tak jak czynili to wo^cc całej rasy
Hydran... Dosyć! Przestań się zachowywać jak złodziej prze-
mykający chyłkiem w ciemnościach. - Rozprostowałem pal-
ce i wydobyłem je z otworów, które wyrobiłem w pianolicie
poręczy fotela.
Przez resztę drogi powrotnej trzymałem umysł zamknięty,
jakbym wstrzymywał oddech. Kiedy wylądowaliśmy, znala-
złem się znów w doskonale aseptycznych klimatyzowanych
dokach w podziemiach muzeum. Masywne ceramiczno-beto-
nowe ściany lądowiska otaczały mnie niczym mury fortecy.
W zasięgu głosu znajdowało się jakieś pół setki ludzi, ale nikt
nie zwracał na mnie zbytniej uwagi. Ruszyłem przed siebie,
uruchamiając ogłupiałe receptory mojego mózgu tylko na ty-
le, na ile to było konieczne. Wsłuchałem się: nic - nie dopadł
mnie bezdźwięczny szmer namiaru... jak gdyby na zawsze
pozostał tam, na ulicach. Zatraciłem swoje zdolności telepa-
tyczne przed trzema laty, lecz mój mózg potrafił czasami pła-
tać przeróżne figle.
Wzruszyłem ramionami i podążyłem za grupą turystów
wykładanym płytkami chodnikiem w kierunku wyjścia.
W tworzących istny labirynt korytarzach podziemnej części
muzeum nasze kroki rozlegały się głośnym echem. Dotarli-
śmy wreszcie do wind wynoszących turystów z powrotem na
poziom zewnętrzny. Cały czas szedłem z tą grupą, starając się
pozostawać w uspokajającej bliskości ściany.
Nagle stanąłem jak wryty, nie wierząc własnym oczom. Na
murze przed sobą, we wnętrzu namalowanego sprajem kośla-
wego serca, dostrzegłem swoje imię. KOT. KOT I JULE.
Ktoś wpadł na mnie i zaklął pod nosem, lecz nic mnie to nie
obchodziło. Nawet nie zauważyłem, kiedy wszyscy mnie mi-
nęli; nie docierało do mnie, że stoję samotnie, gapiąc się na
ten znak, i ciężko oddycham. Poczułem, jak wzbiera we mnie
przerażenie. To wszystko zmieniało się w istne szaleństwo.
Zerknąłem szybko przez ramię. Obok mnie przepływały pla-
my światła i cienia, tańczyły między filarami i ścianami jak
odbicia na wodzie, żyjące swoim własnym życiem.
Odwróciłem się, tknięty nagłym przeczuciem zagrożenia,
na ułamek sekundy, nim moje oczy pochwyciły jakieś poru-
szenie. Z mroków korytarza wypadły dwa cienie i rzuciły się
na mnie. Ujrzałem pomarańczowy rozbłysk, pochwyciłem
obraz kolorowych pasów na czyimś kombinezonie. W tej sa-
mej chwili poczułem na karku zimne ukłucie nicości: żmijka
jakiegoś preparatu odnalazła moje żyły i przedostała się do
krwi. Dalej nie było już nic.
1
Kiedy się ocknąłem, rozpoznałem, że jestem na pokładzie
statku, chociaż nigdy dotąd nie widziałem takich pomiesz-
czeń. Leżałem na wysłanej pianolitowym materacem składa-
nej koi w kajucie, której nawet nie mógłbym pomylić z moją
klitką czy jakimkolwiek innym pokoikiem na Danvinie.
Ostatnim moim wspomnieniem były wielobarwne pasy na
kombinezonie Służb Bezpieczeństwa Syndykatu; otaczające
mnie teraz szarozielone ściany z falistej blachy, nienaturalnie
ascetyczne biurko z samotnym krzesełkiem, szafka na ubra-
nia, łóżko - to wszystko z daleka zalatywało wojskiem.
Musiałem zostać porwany przez jakiś patrol ochrony... Ta-
kie wytłumaczenie nie miało najmniejszego sensu, a przecież
znalazłem się tutaj. Spróbowałem usiąść i ku memu wielkie-
mu zaskoczeniu udało mi się to. Nie byłem związany ani
przytwierdzony do koi. Brakowało mojego noża. Obmacałem
kark i zerwałem plaster, który tam znalazłem. Nie ulegało
wątpliwości, że uśpiono mnie, choć teraz nie miałem kłopo-
tów z formułowaniem myśli.
Zdążyłem ledwie stwierdzić, że drzwi kajuty są zamknięte,
kiedy nagle otworzyły się, jakby tylko czekano na moje prze-
budzenie. Weszli dwaj mężczyźni, prawdopodobnie ci sami,
którzy mnie pojmali. Jeden miał ciemną skórę, drugi był bia-
ły. Ich twarze zasłaniały gumowe maski, nosili srebrzystosza-
re kombinezony robocze. Stanęli tuż za drzwiami, jakby cze-
kali na coś w napięciu. Przemknęło mi przez myśl, czy przy-
padkiem nie dopasowywali sobie zarówno twarzy, jak i kom-
binezonów do wykonywanego zadania. Zamarłem na widok
emblematów na ich piersiach: powyżej pasków identyfika-
cyjnych widniały symbolizujące promieniste słońce znaczki
Transportu Centauryjskiego. Doznałem nagłego zawrotu gło-
wy. Nie wiedziałem jeszcze, o co tu chodzi, zyskałem jednak
pewność, że nie zaszła pomyłka. Nie wróżyło to nic dobrego.
Ogarnęła mnie dzika furia pomieszana ze strachem. Poderwa-
łem się na nogi.
- Co tu się dzieje...?
Szybko usiadłem z powrotem, kiedy żołądek podjechał mi
do gardła.
- Cholera!
Teraz już wiedziałem, dlaczego mnie nie związano, nie było
to potrzebne. Zastosowany środek powodował -1.. .olnegokaca.
Mężczyźni o bliźniaczych twarzach pop 'trzyli na siebie
i uśmiechnęli się, bardziej z ulgą niż z rozbawieniem. Pode-
szli bliżej, jak gdyby przedtem bali się do mnie zbliżyć.
- W porządku, odmieńcu - rzekł jeden z nich. - Szef
chciałby się z tobą zobaczyć.
Chwycili mnie pod ręce i prawie wywlekli z kajuty. Żało-
wałem, że zjadłem tylko skromny obiad, gdyż teraz obrzygał-
bym ich od stóp do głów.
Znajdowaliśmy się na pokładzie jakiegoś małego patro-
lowca; w każdym razie nie musieli mnie holować daleko. We-
pchnęli mnie w drzwi innej kabiny i cisnęli na kanapę.
Pomyliłem się: to nie był patrolowiec, lecz nieseryjny pry-
watny statek jakiejś szychy. Wryglądało to tak, jakbym nagle
znalazł się w zupełnie innym świecie.
- Oto on, proszę pana. Jest bezpieczny - odezwał się za
moimi plecami któryś ze strażników. Domyśliłem się, że nie
chodzi im o moje bezpieczeństwo, lecz o to, że byłem
niegroźny.
Myliłem się... i miałem rację. "Szefem" okazał się dowód-
ca Sił Bezpieczeństwa Transportu Centauryjskiego. Siedział
w głębokim, pstrokatym, rozkładanym fotelu za doskonale
czarną półkulą biurka, spoglądając na mnie przez całą dłu-
aość pomieszczenia. Jego twarz przypominała klingę noża:
wąska, ostra, zimna jak stal... Nie nosił brody, tylko wysoko
na kościach policzkowych widniały plamy zarostu sprawiają-
ce wrażenie, że rozrośnięte brwi otaczają jego oczy. Te zaś by-
ły tak ciemne, że niemal czarne. Miał na sobie kompletny
mundur: stalowoszary hełm z centauryjskim emblematem
oraz insygniami dowódcy i tradycyjny garnitur ze srebrzyste-
go tweedu, którego każda fałdka przy poruszeniu rozrzucała
wielobarwne refleksy. Nigdy przedtem nie widziałem tak bi-
jącego w oczy stroju. Fakt, iż mężczyzna był w mundurze,
oznaczał, że albo nie dba o konsekwencje, albo chce zrobić na
mnie wrażenie. Tak czy inaczej, nie potrafiłem tego sensow-
nie wyjaśnić.
Spojrzałerc , Jx>k, gdyż gapił się na mnie bez zmrużenia
powiek. Wyglądano na to, że siedzimy we wnętrzu kuli zna-
jdującej się w otwartej przestrzeni. Tuż ponad lewym ramie-
niem szefa, niczym latająca lampka, wisiało słońce Pomnika.
Nie mogłem dostrzec samej planety. Spojrzałem w dół, lecz
na szczęście podłoga zakryta była dywanikiem - szafirowym,
z wyhaftowanym pośrodku złotym emblematem Centaura.
Czemu nie? Przywarłem plecami do oparcia kanapy, czeka-
jąc, aż mój żołądek osiągnie przynajmniej częściowy stan
równowagi. Wreszcie, zachowując ostrożność, wycedziłem:
- Czego... ode mnie... chcecie?
- Nazywasz się Kot. Ja jestem Braedee. - Czarne punkciki
oczu wbijały się we mnie niczym obiektywy kamer. - Jestem
dowódcą Służb Bezpieczeństwa Transportu Centauryjskiego.
Czy wiesz, co to oznacza?
Oznaczało to, że w całym syndykacie nie było nikogo wy-
ższego rangą, może poza członkami rady nadzorczej. Ozna-
czało to również, że jest on najbardziej godnym zaufania
człowiekiem w organizacji. A także najgorszym przeciwni-
kiem dla kogoś, kto odważyłby się wejść mu w drogę. Musiał
dostać polecenie schwytania mnie, pewnie od zarządu. Czyż-
by więc znali prawdę o mnie? W panice zacząłem wymyślać
jakieś chaotyczne teorie. Pokręciłem głową w odpowiedzi.
W pomieszczeniu było chłodno, zimny pot spływający mi po
bokach wywoływał dreszcze.
- Oznacza to, że nie spotykam się z byle kim. A także... -
drgnął mięsień na jego twarzy - że potrzebny nam jest... -
znowu tik - telepata. - Jeszcze jeden tik. - Zaraz wyjaśnię, do
czego.
Najpierw doznałem zaskoczenia, potem ulgi, wreszcie
zmieszania i wściekłości. Wciągnąłem powietrze przez zaciś-
nięte zęby.
- Nie. - Dotknąłem ręką głowy, wbijając wzrok w teleo-
biektywy oczu tamtego. - Nie. Dopóki... nie zrobicie... coś
z tym...
- Ten środek osłabia zdolności psioniczne, kłopoty z wy-
mową są jedynie skutkiem ubocznym. Ale twoja percepcja
działa bez zakłóceń. Nie ma zresztą powodu, byś się odzywał,
dopóki nie skończę.
- Mam cię... w dupie! - Wstałem i skierowałem się ku
drzwiom. Dwaj agenci zablokowali przejście. Odwróciłem
się z powrotem w stronę Braedeego.
- Zrób... coś!
Gdyby wiedzieli, czego można po mnie oczekiwać, zrozu-
mieliby, że nie grozi im z mojej strony ani trochę większe nie-
bezpieczeństwo, niż ze strony dowolnego martwiaka zgarnię-
tego z ulicy. A nawet mniejsze, gdyż ja nie mógłbym ich za-
bić. Sądząc jednak po wyrazie twarzy szefa, gotów był za
chwilę zlać się ze strachu. Musiał być śmiertelnie przerażony,
skoro przedsięwziął aż takie środki bezpieczeństwa. Im wię-
cej ktoś ma do ukrycia, tym bardziej nienawidzi psionów.
Ale Braedee tylko pokręcił głową.
- Centauryjskiej radzie nadzorczej przewodniczy pan
Charon taMing - rzekł. - To z jego rozkazu mam trzymać cię
pod działaniem środków odurzających.
TaMing! Zesztywniałem na dźwięk tego nazwiska.
- Jego też... mam w dupie! - powiedziałem, starając się
ukryć swoje zaskoczenie.
Braedee gapił się na mnie przez dobrą minutę; pewnie roz-
patrywał możliwe rozwiązania, pamiętając bez przerwy
0 niewidzialnej pięści Centaura, która gotowa była opaść
1 zgnieść nas obu. Z jego oczami coś było nie w porządku; nie
chodziło tylko o sposób, w jaki na mnie patrzył, nie wiedzia-
łem jednak, co mi nie pasuje.
- Dostaniesz antidotum - rzekł w końcu - jeśli zgodzisz
się poddać skanowaniu.
Myślał, że się przestraszę.
Dłonie odruchowo zacisnęły mi się w pięści, lecz szybko
rozprostowałem palce. Skinąłem głową i usiadłem z powro-
tem. Jeden ze strażników podszedł i położył mi na głowie sia-
teczkę ze srebrzystych mci. Wzdrygnąłem się, lecz zacis-
nąłem mocno powieki, kiedy poczułem na skórze ukłucia
i mrowienie, jakby setki owadów zaczęły łazić mi po twarzy.
Siłą powstrzymywałem się przed zerwaniem siatki z głowy;
kiedy po raz pierwszy poddawano mnie badaniu, musieli
mnie mocno związać. Teraz przynajmniej wiedziałem, czego
się spodziewać. Od czasu zabójstwa przechodziłem tak wiele
testów i różnych terapii, że nauczyłem się już jakoś z tym żyć.
Zacisnąłem mocno zęby, próbując nie stawiać oporu - a ra-
czej stawiać jak najmniejszy, nie mogłem bowiem walczyć
z odruchami. Tak więc robaczki pożerały mój mózg na obiad,
a gdzieś za ścianą skaner wypluwał tysiące bezsensownych
danych o mojej rozbitej psychice.
Nie trwało to nawet minuty, chociaż subiektywnie minęło
dobre pięćdziesiąt lat. Siateczka spadła mi na nogi. Zrzuciłem
ją i kopnąłem w kąt, miałem ochotę jeszcze splunąć.
Braedee patrzył szklanymi oczyma - nie na mnie, ale prze-
ze mnie. Zerknąłem przez ramię, lecz za mną widniała jedy-
nie naga ściana.
- Miała rację - mruknął. - Twój profil jest... Zresztą po-
patrz sam. - Teraz wreszcie spojrzał na mnie.
Nie zauważyłem, żeby się poruszył, lecz widoczne za nim
słońce zniknęło nagle, a na tle rozgwieżdżonej czerni popły-
nęły czerwone, niebieskie i zielone świetliste linie mojego
profilu psychicznego. Wszystkie dane przedstawione zostały
symbolicznie - tak by były zrozumiałe dla ludzi, którzy za-
wsze starali się szukać najprostszych rozwiązań. Moim
oczom ukazał się koniec skanu,-dowód na to, że w niczym nie
różniłem się od martwiaków, co było efektem wytworzonej
przeze mnie bariery umysłowej, której sam nie potrafiłem
przełamać. u
- Widziałem... to już... ¦
Rysunek zniknął, a słońce, które nagle pojawiło się z po-
wrotem, oślepiło mnie nieco.
- W porządku - rzekł Braedee. - Naklejcie mu plaster.
Jeden ze strażników podszedł do mnie i zakleił drobną ran-
kę na moim karku kawałkiem plastra.
- Proszę to trzymać przez dwanaście godzin - powiedział
- rrrS^ej może nastąpić regres.
l" Skinąłem głową, lecz odczekałem jeszcze minutę, nim po-
nownie spróbowałem się odezwać.
- Dobra, martwiaku. - Mój głos był nadal piskliwy i drżą-
cy, ale nie miałem już kłopotów z wymową. - Możesz teraz
opowiedzieć swoją bajeczkę. Lepiej, zęby była sensowna.
Jego wargi wygięły się odrobinę, jakbym go rozbawił, lecz
po chwili zacisnął je ponownie. Złożył dłonie na kształt trój-
kąta i oparł je o krawędź biurka.
- Byłeś kiedyś dość luźno... związany... z panią Jule ta-
Ming, która należy do rodziny założycielskiej Transportu
Centauryj skiego.
- Byłem jej przyjacielem - wtrąciłem. - I sądzę, że nadal
nim jestem.
Zmarszczył brwi, jakby zaskoczyły go te słowa, a może
tylko dlatego, że mu przerwałem. W powietrzu za nim poja-
wiła się nagle moja twarz - nieco młodsza, trochę szczuplej-
sza, kręcone jasnoblond włosy, ciemna cera, zielone oczy
i wąskie szparki źrenic. Poniżej kilka opadających linii miało
obrazować całą historię mego życia. Brak żyjących krew-
nych... wpis w kartotece kryminalnej... zaburzenia psionicz-
ne...
- Wiemy o tobie wszystko... także o znajomości z panią
taMing i doktorem Siebelingiem, jej mężem - mówił dalej
z zachmurzonym czołem. - O ich Centrum Badań Psionicz-
nych, o twoich... usługach świadczonych Zarządowi Trans-
portu Federacji. - Można było odnieść wrażenie, że słowa
z trudem przechodzą mu przez gardło, jakby krztusił się wy-
mową każdego z nich.
- Niesamowite. Gotów jestem się założyć, że w ZTF do-
znaliby szoku, gdyby dowiedzieli się, ile wy wiecie. - Poło-
żyłem się, opierając na łokciu, i podkurczyłem nogę, kładąc
but na kanapie. Strażnik podszedł szybko i zepchnął moją no-
gę na dywan.
- Ten plaster na twoim karku da się odkleić równie łatwo,
jak został przyklejony. - Braedee wbijał we mnie nieruchome
spojrzenie. Uświadomiłem sobie, że do tej pory jeszcze ani ra-
zu nie mrugnął. Ciekaw byłem, czy on w ogóle jest żywy.
Zakląłem pod nosem, poczułem się głupio, że odezwałem
się choć słowem. Znów obleciał mnie strach. Nikt przy zdro-
wych zmysłach nie odważyłby się włazić w drogę tak wiel-
kiemu syndykatowi jak centauryjski, a tym bardziej mu py-
skować. Przecież do tej pory wystarczał sam widok munduru,
bym dostawał mdłości. Za dużo miałem w życiu do czynienia
z gliniarzami, żebym nie zdawał sobie sprawy, że skoro już
wpadłem im w łapy, to z pewnością znajdą na mnie sposób.
Przecież nikt poza nimi nie wiedział, gdzie się w tej chwili
znajduję. A mogli u mnie wywołać trochę gorsze rzeczy niż
kłopoty z wymową.
- W porządku - mruknąłem, nie patrząc mu w oczy. -
Czego ode mnie chcecie?
- Jak już powiedziałem, potrzebny nam telepata. - Roz-
parł się w fotelu, wyraźnie rozluźniony. Jego marynarka roz-
błysła niczym kolorowe lampiony, kiedy nabierał powietrza.
- Pani Jule poleciła nam ciebie, stwierdziła, że pomimo mło-
dego wieku odznaczałeś się... wybitną inteligencją i... lojal-
nością. - Poruszył się. Wyglądało na to, że wierzy w zasłysza-
ną opinię mniej więcej w takim stopniu, w jakim mi ufał. Jed-
nak fakt, że kazał mnie porwać, świadczył o tym, że albo
uwierzył Me, albo nie miał innego wyjścia. A może i jedno,
i drugie.
Przywołałem w pamięci obraz twarzy Jule; szczegóły zo-
stały nieco zamazane, zwłaszcza gdy próbowałem się na nich
skoncentrować. Znowu zalała mnie fala palącego jak rozża-
rzone węgle zdumienia: po co Jule miałaby cokolwiek mówić
o mnie swojej rodzinie? Czego oni mogli chcieć od psiona?
Jule była psionem, tak jak ja. Właśnie z tego powodu niechęt-
na odmieńcom rodzina zamieniła jej życie w piekło do tego
stopnia, że Jule próbowała zerwać wszelkie kontakty z bliski-
mi. Lecz krew to nie woda, poza tym rodzina taMingów miała
bardzo długie ręce. Nie umieli pogodzić się z tym, że mieliby
stracić coś, co należało do nich, nawet jeśli to cci nie było po-
zbawione wad. Nie pozwolili jej odejść.
- Musieliście się posunąć aż do porwania?
- A czy zgodziłbyś się pójść z nami dobrowolnie?
Zastanawiałem się przez chwilę.
- Nie.
Jego brwi powędrowały w górę, jak gdyby to, co powie-
dział, wystarczyło za całe wyjaśnienie.
- To serce wymalowane na ścianie w muzeum... Czyżby-
ście naprawdę...?
Pokręcił głową.
- Pani Jule zaproponowała, żeby zrobić coś... niezwykłe-
go, by przyciągnąć twą uwagę.
Uśmiechnąłem się krzywo i ruchem głowy wskazałem ob-
raz w powietrzu za nim.
- Na nic się wam nie przydam. Utraciłem zdolności. -
Sposób, w jaki mnie tu sprowadzili, mówił mi wystarczająco,
co by mnie czekało, gdybym zgodził się zostać telepatą syn-
dykatu. Nie umiałem sobie zresztą wyobrazić, by mogło ist-
nieć coś, czego oni chcieliby ode mnie, a co ja z chęcią bym
dla nich zrobił.
_ Sam wywołałeś tę blokadę umysłową. - Skrzywił się
nieco, chyba nie mieściło mu się w głowie, że czyjaś śmierć
może spowodować, iż jakaś część osobowości pragnęłaby je-
dynie zakopać się w mrocznej norze i nigdy więcej nie wy-
chodzić na światło dzienne. Miał zresztą rację: to po prostu
trudno było sobie wyobrazić. - Zmiany są w pełni odwracal-
ne. Pani Jule stwierdziła, że praca dla nas może być dla ciebie
dobrą terapią.
Pokręciłem głową.
- Nie wierzę w to.
Spochmurniał. Miał prawo przypuszczać, że będę kłamał;
mnie nie stać było na podobny luksus.
- Mam zarejestrowaną wiadomość od pani Jule - rzekł. -
Spodziewała się, że będziesz nieufny.
Pochyliłem się do przodu.
- Chcę to zobaczyć.
- Jak będę gotów. - Moja podobizna na niewidzialnym
ekranie za nim rozpłynęła się i ponownie pojawiło się słońce.
- Najpierw mnie wysłuchaj. To, co chcemy ci zaproponować,
ma niewiele wspólnego z rutynową pracą służby bezpieczeń-
stwa. Byłbym głupcem, gdybym uważał, że nasza robota mo-
że interesować kogoś takiego jak ty. Zresztą nie pasowałbyś
do nas. - Uśmiechnąłem się; on zachował powagę. - Ta spra-
wa dotyczy wyłącznie rodziny taMingów. Dokonano kilku
zamachów na życie jednego z nich: pani Elnear. Do tej pory
udawało nam się ją ochronić, nie potrafimy jednak znaleźć
przyczyny tych ataków.
- Mam rozumieć, że jest ona tak wspaniałą istotą ludzką,
że po prostu nie może mieć żadnych wrogów? - zapytałem
z przekąsem.
Znowu zmarszczył brwi.
' - Wręcz przeciwnie. Można by wymienić setki przyczyn
takiego działania wrogów Centaurian... a więc i jej wrogów.
Akcje pani Elnear jednoczą Centaurian z ChemEnGenem. -
Jakby to miało mi coś mówić. - Jako wdowa po panu Kelwi-
nie, zajmuje jego miejsce w radzie nadzorczej, jest także
głównym udziałowcem spółki leasingowej wiążącej z nami
ChemEnGena. Ponadto broni naszych interesów na forum
Zgromadzenia Federacji.
- Aha! - Musiała być albo całkiem niezwykłą kobietą, al-
bo zwykłym pionkiem. Miałem wrażenie, że potrafiłbym od-
gadnąć prawdę. - I chcecie, żebym odnalazł przyczynę, dla
której ktoś pragnie jej śmierci? - Nie potrafili sobie z tym po-
radzić ich agenci, więc ktoś doszedł do wniosku, że mnie do-
pisze szczęście.
Szef skinął głową.
- Otrzymasz stanowisko doradcy, będziesz jej towarzy-
szył we wszystkich podróżach. Pani Jule stwierdziła, że wy-
korzystując swoje... zdolności do ochrony innej osoby, mo-
żesz równocześnie poprawić swój stan.
Wyprostowałem się.
- Tylko że ta osoba musiałaby dla mnie coś znaczyć,
a mnie gówno obchodzi los pani Elnear czy interesy Transpo-
rtu Centauryjskiego. - Pokręciłem głową; powoli odzyskiwa-
łem pewność siebie. - Z drugiej strony przeszedłem tyle za-
biegów, że można by nimi obdzielić ludność niejednej plane-
ty, a wciąż nie potrafię kontrolować moich zdolności psi.
Kiedyś chyba świetnie bym się nadawał do wykonania tego
zadania, ale te czasy już minęły. Jeśli rzeczywiście zależy
wam na bezpieczeństwie pani Elnear, znajdźcie kogoś innego.
Nie odpowiedział od razu, dopiero po chwili mruknął:
- Istnieją odpowiednie środki chemiczne, zdolne przeła-
mać twoją barierę, zniszczyć opór psychiczny. Możemy je dla
ciebie zdobyć.
Wbiłem wzrok w dywan.
- Wiem o tym - odparłem cicho. Po chwili uniosłem gło-
wę. - Są także środki, po których można chodzić w kółko
przez wiele dni, mając złamane obie nogi.
. Zaczął stopniowo poruszać palcami, wybijając jakiś rytm
na krawędzi czarnego biurka; okazywał w ten sposób znie-
cierpliwienie. Kiedy spojrzał na mnie, jego wargi zaciskały
się w wąską linię.
- Centaur potrafi się odwdzięczyć za twoje usługi.
Pokręciłem głową.
_ Przykro mi, ale mam co robić. Właśnie mi przeszkodzi-
liście. Proszę mnie odstawić z powrotem na Darwina. -
Wstałem z kanapy.
- Jak sobie życzysz. - Braedee odchylił się na oparcie fo-
tela i z trzaskiem stawów wygiął palce. - Ale stan twojego
konta jest opisany niewielką trzycyfrową liczbą, a pod koniec
te°o semestru będziesz znowu musiał opłacić czesne. Co wte-