Verne Juliusz - 500 miljonow Begumy
Szczegóły |
Tytuł |
Verne Juliusz - 500 miljonow Begumy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Verne Juliusz - 500 miljonow Begumy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Verne Juliusz - 500 miljonow Begumy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Verne Juliusz - 500 miljonow Begumy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Jules Verne
500 MILJON?W BEGUMY
Ilustracje Leona Benetta
Nak?adem Ksi?garni J. Przeworskiego
Warszawa 1931
SPIS TRE?CI
Rozdzia? I Pan notarjusz Sharp. 2
Rozdzia? II Dwaj koledzy. 8
Rozdzia? III Kronika. 14
Rozdzia? IV Po po?owie. 20
Rozdzia? VI Studnia Albrechta. 34
Rozdzia? VII Centralny oddzia?. 41
Rozdzia? VIII Jaskinia smoka. 47
Rozdzia? IX Ucieczka. 56
Rozdzia? X Artyku? z niemieckiego przegl?du ?Unser-Jahrhundert?. 63
Rozdzia? XI Obiad u doktora Sarrasin?a. 70
Rozdzia? XII Rada. 74
Rozdzia? XIII Marceli Bruckmann do profesora Schultze?a w Stahlstadzie. 80
Rozdzia? XIV Przygotowania do walki. 82
Rozdzia? XV Gie?da w San Francisco. 85
Rozdzia? XVI Dwaj Francuzi przeciw jednemu miastu. 90
Rozdzia? XVII Rozmowa wystrza?ami. 95
Strona 2
Rozdzia? XVIII J?dro pestki. 100
Rozdzia? XIX Sprawa familijna. 104
Rozdzia? XX Zako?czenie. 106
Strona 3
Rozdzia? I
Pan notarjusz Sharp.
Wyborne s? te dzienniki angielskie! – m?wi? do siebie poczciwy dokt?r, rzucaj?c si? na wielki
fotel obity sk?r?.
Dokt?r Sarrasin przez ca?e ?ycie swe u?ywa? monolog?w, co by?o dla niego rodzajem rozrywki.
By? to cz?owiek w wieku lat 50-ciu, o rysach delikatnych, oczach ?ywych i czystych, kt?re przys?
ania? stalowemi okularami, o fizjonomji powa?nej i przyjemnej; nale?a? on do rz?du os?b, o kt?rych
za pierwszym rzutem oka m?wi si?: to poczciwy cz?owiek. Pomimo rannej godziny, dokt?r by? ju? ?
wie?o ogolony i mia? bia?y krawat, chocia? reszta ubrania nie odznacza?a si? elegancj?.
Na dywanie, na meblach pokoju, kt?ry zajmowa? w jednym z hotel?w w Brigthon, le?a?y numera
gazet: Times, Daily Telegraph, Daily News. Bi?a dopiero dziesi?ta, a dokt?r obieg? ju? miasto,
zwiedzi? szpital, wr?ci? do swego hotelu i odczytywa? w g??wnych dziennikach londy?skich
sprawozdanie z memorja?u, kt?ry przed paru dniami poda? na wielkim mi?dzynarodowym kongresie
higjeny; by? to memorja? o przyrz?dzie do rachowania cia?ek krwi, kt?rego dokt?r by? wynalazc?.
Przed nim na stoliku zas?anym bia?ym obrusem, sta?a taca, a na niej kotlet doskonale usma?ony,
fili?anka wonnej herbaty i kilka owych grzanek z mas?em, kt?re kucharki angielskie przyrz?dzaj? tak
doskonale, dzi?ki ma?ym bu?eczkom dostarczanym im na ten cel przez piekarzy.
– Tak – powtarza? – niepodobna zaprzeczy?, ?e dzienniki angielskie s? doskona?e!? Mowa
wiceprezydenta, odpowied? doktora Cicogna z Neapolu, szczeg??owe wyja?nienie mego memorja?u,
wszystko to zosta?o ?ywcem schwycone, odfotografowane.
– G?os ma dokt?r Sarrasin z Douai. Szanowny kolega m?wi po francusku. S?uchacze przebacz?
mi, – rzek? na wst?pie, – ?e pozwalam sobie u?ywa? ojczystego j?zyka; ale jestem pewien, ?e lepiej
mnie zrozumiej? po francusku, ani?eli ja potrafi?bym wypowiedzie? to po angielsku.
– Pi?? szpalt ma?ym drukiem!? Nie wiem, prawdziwie, kt?re lepsze, sprawozdanie w Timesie czy
w Telegraph?ie? Niepodobna ??da? wi?kszej ?cis?o?ci i dok?adno?ci!
Rozmy?lanie doktora Sarrasina przerwa? w owej chwili sam mistrz ceremonji, – niktby si? nie o?
mieli? uczci? ni?szym tytu?em figury tak poprawnie czarno ubranej, – kt?ra zapuka?a do drzwi i
zapyta?a, czy mosiou przyjmuje?
Mosiou jest to og?lna nazwa, kt?r? Anglicy czuj? si? zobowi?zani obdarza? wszystkich francuz?
w, jakgdyby zdawa?o im si?, ?e narusz? wszelkie prawa grzeczno?ci, je?eli W?ocha nie obdarz?
tytu?em Signor, a Niemca Herr. Zreszt?, mo?e i maj? s?uszno??. Zwyczaj ten korzystny jest
przynajmniej pod tym wzgl?dem, ?e odrazu obja?nia o narodowo?ci ludzi. Dokt?r Sarrasin wzi??
kartk?, kt?r? mu podano. Zdziwiony, ?e go kto? mo?e odwiedza? w kraju, gdzie nie zna nikogo,
zdziwi? si? jeszcze bardziej, przeczytawszy na bilecie wizytowym:
?Mr. Sharp, solicitor,
Strona 4
93 Southampton row,
London?.
Wiedzia?, ?e solitor oznacza po angielsku prawnika ??cz?cego w jednej osobie notarjusza i
adwokata.
– C?? u djab?a mo?e chcie? odemnie ten pan Sharp? – rzek? do siebie. – Czy?bym mia?, sam nie
wiedz?c o tem, ?ci?gn?? na siebie jaki? proces? Pewny jeste?, ?e to do mnie? – zapyta?.
– Oh! yes, mousiu!
– No to popro?.
Mistrz ceremonji wprowadzi? m?odego jeszcze m??czyzn?, kt?rego dokt?r za pierwszym rzutem
oka zaliczy? do wielkiej rodzny ?trupich czaszek?.
Jego w?skie, a raczej wysch?e usta, d?ugie bia?e z?by, wkl?s?e skronie pod pergaminow? sk?r?,
cera mumji i ma?e szare oczka o ?widruj?cem wejrzeniu dawa?y mu niezowodne prawo do tej
nazwy? Ca?e cia?o jego, od g?owy do pi?t, znika?o pod ulster coate?m w wielkie kraty; w r?ku
trzyma? podr??n? waliz? z lakierowanej sk?ry.
Wszed?szy do pokoju doktora, nieznajomy szybko uk?oni? si?, po?o?y? na ziemi waliz? i
kapelusz, usiad? nie prosz?c o pozwolenie, i rzek?:
– William Henryk Sharp m?odszy, wsp?lnik domu Billows, Green, Sharp et Co? Czy mam honor z
doktorem Sarrasin?em?
– Tak, panie.
– Z Franciszkiem Sarrasin?em?
– Tak brzmi moje nazwisko w istocie.
– Z Douai?
– Mieszkam w Douai.
– Ojciec pa?ski nazywa? si? Izydor Sarrasin?
– Tak jest.
– M?wi pan zatem, ?e nazywa? si? Izydor Sarrasin?
Mr. Sharp wyj?? z kieszeni ksi??eczk? z notatkami, zajrza? do niej i m?wi? dalej:
– Izydor Sarrasin umar? w Pary?u w 1857, w VI okr?gu przy ulicy Taranne, pod numerem 54, w
Strona 5
gmachu szkolnym, zrujnowanym obecnie.
– Rzeczywi?cie – rzek? dokt?r, coraz bardziej zdziwiony. – Ale mo?e zechce mi pan obja?ni??..
– Matka jego by?a z domu Lang?vol; na imi? mia?a Julja, – m?wi? dalej niezmieszany tem
pytaniem Mr. Sharp. Pochodzi?a z Bar-le-Duc, by?a c?rk? Benedykta Lang?vol, kt?ry mieszka? przy
uliczce Loriol, a zmar? w roku 1812, jak wynika z rejestr?w magistratu tego? miasta? Nieoceniona
rzecz, panie, te rejestra, nieoceniona!? Hmm!? Hmm!? i by?a siostr? Jana Jak?ba Lang?vol,
podoficera w 36 lekkim?
– Naprawd?, – odezwa? si? dokt?r Sarrasin, zdziwiony t? g??bok? znajomo?ci? jego genealogji,
zdaje si?, ?e pan zna to wszystko lepiej ni? ja sam. W istocie babka moja by?a z domu Lang?vol, ale
to wszystko, co wiem o niej.
– Opu?ci?a miasto Bar-le-Duc w 1807 r., wraz z dziadkiem pa?skim, kt?rego za?lubi?a w roku
1799. Oboje udali si? do Melun, gdzie osiedlili si? jako blacharze i pozostali tam do roku 1811, to
jest do ?mierci Julji Lang?vol, ?ony Sarrasina. Z ma??e?stwa tego by?o jedno tylko dziecko, Izydor
Sarrasin, pa?ski ojciec. Od tej chwili ni? zrywa si?, i wiemy tylko o ?mierci wymienionego, ?mierci,
kt?rej data zapisana w Pary?u?
– Mog? nawi?za? t? ni?, – rzek? dokt?r, mimowoli poci?gni?ty t? i?cie matematyczn? ?cis?o?ci?.
– M?j dziadek osiedli? si? w Pary?u dla wychowania swego syna, kt?ry zamierza? odda? si? nauce
medycyny. Umar? w roku 1832, w Palaiscau, nieopodal Wersalu, gdzie m?j ojciec pe?ni? obowi?zki
swego zawodu i gdzie ja sam urodzi?em si? w roku 1822.
– Jest pan tym, kt?rego szukam, – odrzek? Mr. Sharp. – Nie ma pan ani braci ani si?str??
– Nie! By?em jedynakiem i matka moja zmar?a w dwa lata po mojem urodzeniu? Ale o co panu
chodzi?
Mr. Sharp, powsta?.
– Sir Bryach Jowahir Mothooranath, – rzek?, wymawiaj?c te imiona z szacunkiem, jaki ka?dy
Anglik okazuje dla tytu??w szlacheckich, – szcz??liwy jestem, ?e pana znalaz?em i ?e pierwszy mog?
mu z?o?y? moje ho?dy.
– Ten cz?owiek, ma pomieszanie zmys??w, – pomy?la? dokt?r, – Przytrafia si? to dosy? cz?sto
mi?dzy ?trupiemi czaszkami?.
Solicitor wyczyta? t? djagnoz? z oczu doktora.
– Wcale nie jestem warjatem, – odpowiedzia? spokojnie. – Jeste? pan obecnie jedynym znanym
dziedzicem tytu?u baroneta, kt?ry na przedstawienie jenera? gubernatora prowincji Bengalu nadany
zosta? Janowi Jak?bowi Lang?vol; by? on naturalizowanym obywatelem angielskim, wdowcem po
Begum Gokoll i do?ywotnim posiadaczem d?br tej?e. Zmar? w roku 1841, pozostawiwszy jednego
tylko syna, idjot? i bezdzietnego, kt?ry umar? bez testamentu w roku 1869. Trzydzie?ci lat temu,
dziedzictwo to wynosi?o oko?o pi?ciu miljon?w funt?w szterling?w. Trzymane pod sekwestrem i
Strona 6
opiek?, przynosi?o ono procenty, kt?re prawie ca?kowicie kapitalizowa?y si? za ?ycia niedo???nego
syna Jana Jak?ba Lang?vola. W roku 1870 spadek ten oszacowano na okr?g?? cyfr? dwudziestu jeden
miljon?w funt?w szterling?w, czyli pi??set dwadzie?cia jeden miljon?w frank?w. Za wyrokiem s?
dowym w Agra, zatwierdzonym przez s?d apelacyjny w Delhi, legalizowanym przez rad?
przyboczn?, wszystkie dobra ruchome i nieruchome zosta?y sprzedane, warto?? ich zrealizowana i
ca?a suma z?o?ona w depozycie w banku angielskim. Wynosi ona teraz pi??set dwadzie?cia siedem
miljon?w frank?w, kt?re b?dzie pan m?g? odebra? za prostym czekiem, gdy tylko z?o?y pan
genealogiczne dowody w s?dzie. Co do mnie, ofiaruj? si? wyjedna? panu od dnia dzisiejszego, jak?
tylko zechce pan zaliczk? u bankier?w Trollop, Smith et Co?
Dokt?r Sarrasin os?upia?. Przez chwil? nie m?g? zdoby? si? ani na jedno s?owo. Wreszcie
odzyskawszy wrodzony sobie zmys? krytyczny i nie mog?c zgodzi? si? na to, by ten sen z tysi?ca i
jednej nocy mia? by? rzeczywisto?ci?, zawo?a?:
– Ale jakie dowody mo?e mi pan da? na to, ?e historja ta jest prawdziw? i jakim sposobem
odkry?e? mi? pan?
– Dowody s? tutaj, – odrzek? Mr. Sharp, uderzaj?c r?k? o waliz? z lakierowanej sk?ry. – Co do
sposobu, w jaki wynalaz?em pana, jest on bardzo prosty. Szukam pana od pi?ciu lat.
Wynajdywanie krewnych, albo next of kin, jak m?wimy w j?zyku prawnym, dla licznych spadk?w,
niemaj?cych spadkobierc?w w prostej linji, a kt?re corocznie spisywane s? w posiad?o?ciach bryta?
skich, jest specjalno?ci? naszego domu. Ot?? w?a?nie spadek Begumy od pi?ciu lat ju? nam wiele
pracy zadaje. Szukali?my na wszystkie strony, zbadali?my setki rodzin Sanrasin?w i nie znale?li?my
tej, kt?ra pochodzi?a od Izydora. Przyszed?em nawet do przekonania, ?e nie by?o innego Sarrasina
we Francji, kiedy wczoraj rano, czytaj?c w Daily News jedno ze sprawozda? na kongresie Higieny,
dowiedzia?em si? o nieznanym mi dot?d doktorze tego? nazwiska. Przejrza?em natychmiast notatki,
kt?rych zebrali?my w tej sprawie tysi?ce i ze ?dziwieniem spostrzeg?em, ?e miasto Douai usz?o
naszej Uwagi. Prawie pewny, ?e trafi?em na dobry ?lad, natychmiast wyruszy?em do Brighton,
widzia?em pana, kiedy? wychodzi? z kongresu i doszed?em do niez?omnego przekonania! Jeste? pan
?ywym wizerunkiem swego dziadka Lang?vol?a, jak go przedstawia nam fotografja, zdj?ta z portretu,
wykonanego przez indyjskiego malarza.
Mr. Sharp wyj?? ze swojej ksi??eczki fotografj? i poda? j? doktorowi Sarrasinowi. Fotografja ta
przedstawia?a m??czyzn? wysokiego wzrostu, z przepyszn? brod?, w turbanie, w sukni ze z?otog?
owiu; uwieczniony by? w pozie w?a?ciwej historycznym portretom, na kt?rych w?dz naczelny kre?li
plan ataku, uwa?nie patrz?c na widza. Na drugim planie wida? by?o niewyra?nie dym bitwy i
natarcie konnicy.
– Te dokumenta lepiej odemnie obja?ni? pana. Zostawi? je tutaj i je?li pan pozwoli, wr?c? za
dwie godziny po dalsze rozkazy.
M?wi?c to Mr. Sharp wydoby? z lakierowanej teczki siedem czy osiem folja??w, zapisanych
pismem maszynowem i r?cznie, z?o?y? je na stole i wyszed? cofaj?c si? ty?em i mrucz?c
– Mam honor po?egna? pana sir Bryach Jowahir Mothooranath.
Strona 7
Nawp?? wierz?c, nawp?? niedowierzaj?c dokt?r wzi?? akta i zacz?? je przegl?da?.
Wkr?tce przekona? si?, ?e historja jest prawdziwa i ?e wszelkie w?tpliwo?ci musz? ust?pi? przed
rzeczywisto?ci?. Jakim sposobem m?g? w?tpi? i waha? si? wobec takiego, naprzyk?ad dokumentu:
RAPORT DLA DOSTOJNYCH LORD?W RADY PRZYBOCZNEJ JEJ KR?LEWSKIEJ MO?CI,
sporz?dzony 5 stycznia 1870 r. dotycz?cy wakuj?cego dzidzictwa po Begum Gokool z Ragginahra,
prowincji Bengalu.
G??wne punkty. W sprawie tej chodzi o prawo w?asno?ci nad kilkoma mehalami i czterdziestu
tysi?cami begal?w ziemi uprawnej, wraz z rozmaitemi budowlami, pa?acami, zabudowaniami
gospodarskiemi, wsiami, ruchomo?ciami, broni?, skarbami i t. d. i t.d., pochodz?cemi ze spadku po
Begum Gokool z Ragginahra. Z poda?, wnoszonych kolejno do trybuna?u cywilnego w Agra i do
najwy?szego s?du w Delhi, wynika, ?e w roku 1819, Begum Gokool, wdowa po rad?y Luckmissuru i
dziedziczka znacznych posiad?o?ci, po?lubi?a cudzoziemca, rodem Francuza, imieniem Jana Jak?ba
Lang?vol?a. Cudzoziemiec ten s?u?y? a? do roku 1815 w wojsku francuskiem, w stopniu podoficera
w 36 pu?ku szwole?er?w; po rozpuszczeniu armji Loary wsiad? na okr?t w Nantes jatko nadzorca
nad ?adunkiem statku handlowego. Przyby? do Kalkuty, wyl?dowa? tam i zamieszka?, wkr?tce potem
otrzyma? urz?d kapitana instruktora w wojsku krajowem, kt?re utrzymywa? przy swoim dworze rad?a
Luckmissuru. P??niej awansowa? na g??wnego komendanta, a wreszcie po ?mierci rad?y o?eni? si? z
wdow? po nim. Rozmaite wzgl?dy polityki kolonialnej, jakote? wa?ne us?ugi, jakie Jan Jak?b Lang?
vol, kt?ry si? naturalizowa? i by? obywatelem angielskim, odda? europejczykom w pewnej
niebezpiecznej sprawie, sk?oni?y genera?-gubernatora prowincji Bengalu do wyst?pienia z
wnioskiem o nadanie tytu?u baroneta ma??onkowi Begumy. Posiad?o?? Bryach Jowahir
Mothooranath sta?a si? odt?d dobrami lennemi. Begum Gokool umar?a w roku 1839, pozostawiwszy
do?ywocie d?br swoich Lang?volowi, kt?ry w dwa lata po niej zst?pi? do grobu. Z ma??e?stwa tego
by? tylko jeden syn, niedo???ny od urodzenia i kt?rego trzeba by?o niezw?ocznie odda? pod opiek?.
Dobrami jego zarz?dzano w spos?b nale?yty i przez prawo wskazany a? do ?mierci, kt?ra nast?pi?a
w roku 1869. Ogromny ten spadek nie ma znanych dziedzic?w. Trybuna? w Agra i s?d w Delhi zarz?
dzi?y na wezwanie miejscowego rz?du, dzia?aj?cego w imieniu pa?stwa, sprzeda? wszystkich d?br
spadkowych w drodze licytacji, mamy przeto zaszczyt prosi? lord?w rady przybocznej o
zalegalizowanie tych wyrok?w i t. d. i t. d. Nast?powa?y podpisy.
Wierzytelne odpisy wyrok?w trybuna??w w Agrze i Delhi, akta sprzeda?y, polecenie z?o?enia
kapita?u w depozycie Banku Angielskiego, wykaz poszukiwa? zarz?dzonych we Francji, celem
wynalezienia spadkobierc?w Lang?vola i ca?a imponuj?ca masa dokument?w podobnego rodzaju,
nie pozostawi?y cienia w?tpliwo?ci w umy?le doktora. By? istotnym next of kin i spadkobierc?
Begumy. Od pi?ciuset dwudziestu siedmiu miljon?w, z?o?onych w piwnicach banku, dzieli?a go
tylko formalno?? s?dowa, oparta na prostem okazaniu autentycznych akt?w urodzenia i zej?cia. Takie
niespodziane bogactwo mog?o ol?ni? najspokojniejszy umys?; poczciwy dokt?r uleg? r?wnie?
wzruszeniu. Wzruszenie to jednak trwa?o kr?tko: przejawi?o si? tylko szybk?, kilkuminutow?
przechadzk? po pokoju. Zapanowawszy nad sob?, dokt?r wyrzuca? sobie jako s?abo??, t? chwilow?
gor?czk? i zag??biwszy si? w fotel, czas jaki? siedzia? pogr??ony w g??bokiej zadumie.
Potem zerwa? si? nagle i pocz?? znowu chodzi? wzd?u? i wszerz pokoju. Ale teraz ju? oczy jego
b?yszcza?y czystym ogniem i wida? by?o, ?e w umy?le jego rozwija si? pi?kna i szlachetna my?l.
Strona 8
Przyj?? j?, piel?gnowa?, pie?ci?, wreszcie przyswoi? sobie.
W tej chwili zapukano do drzwi i zjawi? si? mr. Sharp.
– Niech mi pan daruje pow?tpiewanie, rzek? dokt?r uprzejmie. – Teraz przekona?em si? i jestem
panu mocno obowi?zany za trud, jaki pan sobie zada?e?.
– Nie jest mi pan wcale obowi?zany? prosty interes? – odpowiedzia? Mr. Sharp. – Czy mog? si?
spodziewa?, ?e sir Bryach pozostanie moim klijentem?
– Ma si? rozumie?. Ca?? spraw? powierzam panu? B?d? tylko prosi? pana, ?eby? nie obdarza?
mnie wi?cej tym niedorzecznym tytu?em.
Z wyrazu twarzy pana Sharpa mo?na by?o wyczyta?: niedorzeczny! Tytu?, kt?ry jest wart
dwadzie?cia miljon?w funt?w szterling?w! Ale on sam by? nadto dobrym dworakiem, by mia? nie
ust?pi?.
– Jak si? panu podoba; wola pa?ska, – odpowiedzia?. – Wracam do Londynu, gdzie b?d?
oczekiwa? na pa?skie rokazy.
– Czy mog? zatrzyma? te dokumenty?
– Naturalnie, mamy ich kopj?.
Pozostawszy sam, dokt?r Sarrasin usiad? przy biurku wzi?? arkusik papieru listowego i napisa?
co nast?puje:
?Brigthon, 28 pa?dziernika 1871 r.
?Moje drogie dziecko! Los obdarzy? nas ogromn?, olbrzymi? fortun?! Nie my?l, ?e zwarjowa?em,
i przeczytaj dwa, czy trzy drukowane akta, kt?re za??czam do tego listu. Przekonasz si? z nich
dowodnie ?e jestem spadkobierc? tytu?u baroneta angielskiego. a raczej indyjskiego i kapita?u
wynosz?cego wi?cej ni? p?? miljarda frank?w, a z?o?onego obecnie w banku angielskim. Jestem
pewien, m?j drogi Oktawiuszu, ?e nie myl? si?, co do uczu? jakie wzbudzi w tobie ta wiadomo??.
Tak jak ja zrozumiesz nowe obowi?zki, jakie wk?ada na nas maj?tek i niebezpiecze?stwa, jakiemi
grozi naszemu rozs?dkowi. Godzin? temu zaledwie dowiedzia?em si? o tej sprawie, a ju? obawa
przed odpowiedzialno?ci? zmniejsza o po?ow? rado??, jak? narazie uczu?em, ze wzgl?du na ciebie.
Mo?e zmiana ta przyniesie nam nieszcz??cie?? Pracowici pionierowie nauki, zadowoleni byli?my z
naszego skromnego losu. Czy b?dzie tak i nadal? Nie, mo?e, chyba? Ale nie ?miem ci pisa? o my?li,
kt?ra powsta?a w mojej g?owie? chybaby t? sama fortuna sta?a si? w r?kach naszych nowym i pot??
nym przyrz?dem naukowym, cudownem narz?dziem cywilizacji! Pom?wimy o tem jeszcze. Napisz do
mnie, odwrotn? poczt?, jakie wra?enie sprawi?a na tobie ta wielka wiadomo?? i sam oznajmij matce.
Nie w?tpi?, ?e jako rozs?dna kobieta, przyjmie j? spokojnie. Co do siostry twojej, to jest ona jeszcze
zbyt m?oda, by co? podobnego mog?o zawr?ci? jej g?ow?. Zreszt? ma?a ta g??wka jest ju? do??
mocn? i jestem pewien, ?e chocia?by nawet mog?a zrozumie? mo?liwe nast?pstwa wypadku, o kt?
rym ci? zawiadamiam, mimo to mniej ni? ktokolwiek z nas, zaniepokoi si? zmian?, zasz?? w naszem
Strona 9
po?o?eniu. Serdeczny u?cisk d?oni zasy?am Marcelemu. Nie wy??czam go z ?adnego z moich
projekt?w na przysz?o??.
Kochaj?cy ci? ojciec
Fr. Sarrasin.
D. M. P.
List wraz z najwa?niejszemi papierami dokt?r w?o?y? do koperty i zaadresowa? do ?Pana
Oktawjusza Sarrasina, s?uchacza Wy?szej Szko?y Sztuk Pi?knych i Rzemios?, 32 ulica Roi-de-Sicile,
Paris?. Potem wzi?? kapelusz, w?o?y? palto i poszed? na kongres. W kwadrans potem zacny cz?
owiek zapomnia? zupe?nie o swoich miljonach.
Strona 10
Rozdzia? II
Dwaj koledzy.
Oktawjusz Sarrasin nie by? w?a?ciwie leniwym. Nie by? te? ani g?upcem, ani nie odznacza? si?
spe cjalnym rozumem; nie by? pi?knym, ale nie by? brzydkim, ani ma?ym, ani wielkim, ani brunetem,
ani blondynem. By? szatynem i pod ka?dym wzgl?dem zalicza? si? do ludzi przeci?tnych. W
gimnazjum dosta? drug? nagrod? i dwie czy trzy pochwa?y. Matur? zda? bez odznaczenia. Za
pierwszym razem zosta? odrzucony na konkursie Szko?y Sztuk Pi?knych; za drugim razem przyj?to go
ze 127 lokat?. Posiada? chwiejny charakter; by? to jeden z tych umys??w, co zadawalniaj? si?
niezupe?n? pewno?ci?, kt?rym zawsze wystarcza prawdopodobie?stwo i kt?rzy przechodz? przez ?
ycie jak ?wiat?o ksi??ycowe. Ten rodzaj ludzi jest w r?ku przeznaczenia tem, czem jest korek
rzucony na fal?. P?dz? do r?wnika lub do bieguna, stosownie do tego, jak wiatr wieje, z p??nocy czy
z po?udnia. Przypadek tylko stanowi o ich losie. Gdyby dokt?r Sarrasin nie ?udzi? si? troch? co do
charakteru swego syna, mo?eby si? zawaha? przed napisaniem do niego listu, kt?ry czytali?my przed
chwil?, ale najzdrowsze nawet umys?y zdolne s? do rodzicielskiego za?lepienia.
Szcz??liwym trafem, na samym pocz?tku swego wychowania Oktawjusz dosta? si? pod w?adz?
natury energicznej, kt?rej wp?yw troch? tyra?ski ale dobroczynny ujarzmi? go przemoc?. W liceum
Charlemagne, gdzie go ojciec umie?ci? dla doko?czenia nauk, Oktawjusz zawar? ?cis?? przyja?? z
jednym ze swych koleg?w, alzatczykiem, Marcelim Bruckman?em, kt?ry chocia? m?odszy od niego o
rok, przewy?szy? go wkr?tce nietylko si?? fizyczn?, ale te? umys?ow? i moraln?.
Marceli Bruckman zosta? sierot? maj?c lat dwana?cie i odziedziczy? ma?? sumk?, kt?ra
wystarcza?a zaledwie na op?acenie kolegjum. Gdyby nie Oktawjusz, kt?ry zabiera? go z sob? na
wakacje do rodzic?w, Marceli nie m?g?by nigdy wyj?? poza mury kolegjum. Wskutek tego rodzina
doktora Sarrasin?a sta?a si? rodzin? m?odego alzatczyka. Mimo ch?odnej powierzchowno?ci
Marceli mia? tkliwy charakter i os?dzi?, ?e odt?d ca?e jego ?ycie powinno nale?e? do tych
poczciwych ludzi, kt?rzy zast?pili mu ojca i matk?. To naturalnie doprowadzi?o do tego, ?e
uwielbia? doktora Sarrasin?a, jego ?on? i ?liczn? i powa?n? ich c?reczk? i serce jego otworzy?o si?
dla nich na nowo, jak gdyby wr?ci? do lat dziecinnych. Wdzi?czno?ci swej nie dowodzi? s?owami.
Wzi?? sobie za obowi?zek odp?aca? dzieciom to, co winien by? rodzicom; w Joannie, kt?ra lubi?a
nauk?, stara? si? wyrobi? zdrowy rozs?dek, umys? silny i sta?y: z Oktawjusza usi?owa? zrobi? cz?
owieka, godnego nast?pc? tego, kt?ry by? jego ojcem. Trzeba wyzna?, ?e ostatnie zadanie by?o o
wiele trudniejsze, Joanna, jak na sw?j wiek, przewy?sza?a brata tak pod wzgl?dem umys?u jak
charakteru. Ale Marceli postanowi? dopi?? podw?jnego celu.
Marceli Bruckman by? jednym z owych walecznych i roztropnych wojownik?w, kt?rych Alzacja
corocznie wysy?a na plac wielkiego paryskiego boju. Dzieckiem jeszcze b?d?c, odznacza? si? gi?
tko?ci? i si?? musku??w, tak jak ?ywo?ci? umys?u. Moralnie by? ca?y odwag?. i wol?; fizyczna za?
budowa jego sk?ada?a si? z samych k?t?w prostych. Ju? w kolegjum dr?czy?a go ??dza celowania
we wszystkiem, tak w pi?ce, jak w obozie, tak w sali gimnastycznej, jak w laboratorjum chemicznem.
Zdawa?o mu si?, ?e straci? rok, je?eli zabrak?o mu jednej z rocznych nagr?d. Maj?c lat dwadzie?cia,
by? ogromnej budowy, silny rozwini?ty, pe?en ?ycia i ruchu, stanowi? obraz prawdziwej maszyny
organicznej o maksimum nat??enia i czynno?ci. Inteligentna g?owa jego zwraca?a ju? w?wczas
Strona 11
uwag? powa?nych umys??w. Do szko?y G??wnej wst?pi? w tym samym roku, co i Oktawjusz,
wszed? do niej z drug? lokat?, ale postanowi? uko?czy? ju? z pierwsz?.
Zreszt? przyj?cie swe do szko?y Oktawjusz zawdzi?cza? tak?e wytrwa?ej i wystarczaj?cej dla
dw?ch energji Marcelego. Ten przez ca?y rok nap?dza? go do pracy i zmusza? niejako do
powodzenia. Mia? on dla tej natury s?abej i chwiejnej uczucie przyjaznej lito?ci, podobnej do tego,
jakie m?g?by odczuwa? lew wzgl?dem szczeniaka. Przyjemnie mu by?o wzmacnia? sw? si?? t?
anemiczn? ro?lin?, doprowadza? j? przy sobie do kwitnienia i owocowania.
Wojna 1870 roku zasta?a obu przyjaci?? w chwili, kiedy sk?adali egzaminy. Zaraz nazajutrz po
zamkni?ciu konkursu, przej?ty patrjotyczn? bole?ci? i doprowadzony do rozpaczy niebezpiecze?
stwem, kt?re grozi?o Strasburgowi i Alzacji, Marceli zaci?gn?? si? do 31 bataljonu strzelc?w
pieszych. Oktawjusz poszed? zaraz za jego przyk?adem.
Obydwaj razem odbyli na forpocztach Pary?a kampanj? obl??enia. Marceli dosta? kul? w praw?
rami? i pod Buzenwol awansowa? na oficera. Oktawjusz nie zdoby? dla siebie ani rany ani szlify.
Prawd? m?wi?c, nie jego w tem by?a wina, bo zawsze szed? w ogie? za przyjacielem, co prawda o
sze?? metr?w z ty?u, ale szed?. Ale w?a?nie te sze?? metr?w stanowi?y wszystko.
Od czasu, gdy nasta? pok?j, a z nim wr?cono do zwyk?ych prac, dwaj przyjaciele mieszkali razem
w dw?ch przyleg?ych sobie pokojach skromnego domu, znajduj?cego si? nieopodal od szko?y.
Nieszcz??cie Francji, odpadni?cie Alzacji i Lotaryngji, wycisn??y na charakterze Marcelego pi?tno
przedwczesnej m?skiej dojrza?o?ci.
– Obowi?zkiem m?odzie?y francuskiej, – mawia?, – jest, naprawi? b??dy ojc?w swoich, a
dokona? tego mo?na jedynie zapomoc? pracy.
Wstawa? o godzinie pi?tej i zmusza? do tego r?wnie? Oktawjusza. Ci?gn?? go na kursy; wyszed?
szy z nich, nie opuszcza? go ani na chwil?. Wracali do siebie i zasiadali do pracy, przeplataj?c j?
tylko czasem fajeczk?, czasem fili?ank? kawy. K?adli si? o godzinie dziesi?tej, zadowoleni z dobrze
sp?dzonego dnia.
Od czasu do czasu partja bilardu, dobrze wybrane widowisko teatralne, niekiedy koncert w
konserwatorjum, konna przeja?d?ka, a? do lasu Verri?res, przechadzka po lesie, dwa razy na tydzie?
?wiczenia w boksowaniu lub fechtunku, oto by?y ich rozrywki. Chwilami Oktawjusz okazywa? ch?
tk? do buntu i z zazdro?ci? patrza? na przyjemno?ci mniej godne pochwa?y. M?wi?, ?e trzeba
odwiedzi? Arystyda Lerense, kt?ry ?uczy? si? prawa? w piwiarni Saint-Michel. Ale Marceli tak
ostro szydzi? z owych zachcianek, ?e najcz??ciej same przez si? mija?y.
Dnia 29 pa?dziernika 1871 r., oko?o godziny si?dmej wiecz?r, dwaj przyjaciele siedzieli obok
siebie przy jednym stole i przy jednej wsp?lnej lampie. Marceli dusz? i cia?em pogr??y? si? w
niezmiernie ciekawem zadaniu geometrji wykre?lnej. Oktawjusz, z religijnym namaszczeniem
zajmowa? si? robieniem kawy, co w jego oczach by?o rzecz? o wiele wa?niejsz?. By? to jeden z
niewielu przedmiot?w, w kt?rych celowa?, jak sobie pochlebia?, mo?e dlatego, i? dawa?o mu to
codziennie mo?no?? przerwania na kilka chwil niemi?ej pracy rozwi?zywania r?wna?, kt?rej jak mu
si? zdawa?o, Marceli troch? nadu?ywa?. Kropla za kropl? spuszcza? wrz?c? wod? na grub? warstw?
Strona 12
sproszkowanej mokki i spokojne zadowolenie, jakie przytem odczuwa?, wystarcza?o mu zupe?nie.
Ale widok pracuj?cego Marcelego, budzi? w nim wyrzuty sumienia, wi?c usi?owa? przeszkadza? mu
swoim paplaniem.
– Dobrzeby?my zrobili, gdyby?my kupili ulepszon? maszynk? do kawy, – rzek? nagle. – Ten
staro?ytny filtr nie licuje z wsp??czesn? cywilizacj?.
– Kup maszynk?! Mo?e nie b?dziesz wtedy traci? co wiecz?r godziny na przygotowanie kawy.
I Marceli wr?ci? do swego zadania.
– Wn?trze sklepienia tworzy elipsoida o trzech nier?wnych osiach. Niech A B D E b?dzie elips?
dajac? pocz?tek, kt?rej o? najwi?ksza o A = a, o? ?rednia o B = b, o? najmniejsza o, o? c? jest
poziom? i r?wn? c?, co czyni sklepienie zni?onem ku ?rodkowi?
Wtem zastukano do drzwi
– List do pana Oktawjusza Sarrasin?a, – rzek? s?u??cy.
Mo?na sobie wyobrazi?, z jak? rado?ci? m?ody student powita? t? rozrywk?.
– Od mego ojca, – rzek?. – Poznaj? pismo? To przynajmniej jest list – doda?, wa??c w r?ku
paczk? papier?w.
Marceli wiedzia?, ?e dokt?r bawi w Anglji, bo przed tygodniem, b?d?c przejazdem w Pary?u,
ugo?ci? obu przyjaci?? w restauracji Palais-Royal, s?ynnej niegdy?, ale teraz wysz?ej ju? z mody!
Dokt?r Sarrasin uwa?a? j? jednak zawsze za szczyt wykwintnego smaku paryskiego.
– Powiesz mi, czy ojciec pisze co o kongresie hygieny, – rzek? Marceli. – Dobra to by?a my?l, ?e
pojecha? do Brigthon. Uczeni francuscy s? zanadto sk?onni do odosobnienia si?.
I Marceli zn?w wr?ci? do swego zadania.
– Wewn?trzn? wypuk?o?? utworzy elipsoida podobna do pierwszej, maj?ca ?rodek poni?ej o? na
poziomej o. Oznaczywszy ogniska F 1, F 2, F 3, trzech g??wnych elips, wykre?lamy elips? i
hiperbol? pomocnicz?, kt?rych wsp?lne osie?
Tu na wykrzyknik Oktawjusza, podni?s? g?ow?.
– Co takiego? – spyta? troch? zaniepokojony, widz?c, ?e przyjaciel jego zblad?.
– Czytaj – odpowiedzia? Oktawjusz.
Marceli wzi?? list, przeczyta? go do ko?ca raz, i drugi, spojrza? na za??czone dokumenty i rzek?:
– To ciekawe!
Strona 13
Potem na?o?y? sobie fajk? i spokojnie zapali? j?. Oktawjusz nie spuszcza? z niego oka.
– My?lisz, ?e to prawda? – rzek? niepewnym g?osem.
– Czy prawda?? Widocznie, ?e tak. Tw?j ojciec ma za wiele zdrowego rozs?dku, by mia? m?wi?
co? podobnego, nie maj?c zupe?nej pewno?ci. Zreszt? dowody s? tutaj, a przytem rzecz jest w istocie
zupe?nie prosta.
Fajka pali?a si? doskonale. Marceli zabra? si? znowu do pracy.
Oktawjusz sta? z opuszczonemi r?kami, nie mog?c nawet doko?czy? swojej kawy, a tembardziej
logicznie powi?za? dw?ch my?li.
Ale musia? m?wi?, by upewni? si?, ?e nie marzy.
– Je?li to prawda, to rzecz nies?ychana!? P?? miljarda jest ogromn? fortun?!
Marceli podni?s? g?ow? i powiedzia?:
– Ogromn? w istocie. Nie ma drugiej podobnej we Francji; w Stanach Zjednoczonych, jest ich
tylko kilka, w Anglji zaledwie pi?? lub sze??, a naog?? pi?tna?cie lub dwadzie?cia na ca?ym ?
wiecie.
– A w dodatku tytu?! – doda? Oktawjusz, – tytu? baroneta! Nie dlatego, ?ebym kiedy pragn??
czego? podobnego, ale poniewa? teraz trafia si?, wi?c przyznaj?, ?e zawsze to wspanialej, ni?
nazywa? si? poprostu Sarrasin?em.
Marceli wypu?ci? k??b dymu i nie wyrzek? ani s?owa. Ten k??b dymu wyra?nie m?wi?: – A ja
gwi?d?? na to.
– Pewno, i?e nie doda?bym do swego nazwiska nieistniej?cego przydomku lub urojonej korony.
Ale posiada? prawdziwy tytu? autentyczny, wyra?nie wpisany do ?Ksi?gi par?w? Wielkiej Brytanji i
Irlandji, tytu? niepodlegaj?cy ?adnej w?tpliwo?ci, ?adnemu zaprzeczeniu, jak si? to cz?sto zdarza?
Fajka wci?? powtarza?a swoje: – gwi?d?? na to, m?j kochany!
– M?w sobie, co chcesz, – odpar? Oktawjusz z przekonaniem, – ale b??kitna krew co? znaczy, jak
powiadaj? Anglicy.
Widz?c, ?e Marceli rzuca na niego szydercze spojrzenie, zatrzyma? si? i zwr?ci? si? do miljon?w.
– Czy pami?tasz, – m?wi? – jak Bin?me, nasz profesor matematyki, rok rocznie powtarza? w
czasie swego pierwszego wyk?adu numeracji, ?e p?? miljarda jest zanadto wielk? sum?, by umys?
ludzki m?g? wyrobi? sobie o niej chocia?by przybli?one poj?cie, gdyby nie mia? do pomocy liczb?
Czy pojmujesz, ?e gdyby jeden cz?owiek rachowa? po jednym franku na minut?, zu?y?by wi?cej ni?
tysi?c lat na wyp?acenie takiej sumy! Doprawdy jakie to dziwne uczucie, m?c powiedzie?, ?e si? jest
dziedzicem p?? miljarda frank?w!
Strona 14
– P?? miljarda frank?w! – zawo?a? Marceli, wi?cej poruszony nazw? rzeczy, ni? sam? rzecz?, –
A wiesz, coby?cie z tem mogli zrobi? najlepszego? Oto odda? je Francji na zap?acenie okupu! W
takim razie zosta?oby jej tylko dziewi?? razy tyle do zap?acenia!?
– Tylko zmi?uj si?, nie podawaj ojcu tej my?li!? – zawo?a? Oktawjusz. – Got?w by?by zgodzi?
si? na ni?, widz? ju? i bez tego, ?e uk?ada po swojemu jaki? tam projekt!? Dosy? b?dzie, je?eli
kapita? umie?ci si? w banku; niech przynajmniej procent zostanie dla nas!
– Urodzi?e? si? na kapitalist?, a do dzisiejszego dnia nie domy?la?em si? tego. Tak zdaje mi si?, ?
e je?eli nie dla twojego ojca, kt?ry ma umys? zdrowy, to dla ciebie lepiej by?oby, gdyby spadek by?
cokolwiek mniejszych rozmiar?w. Wola?bym, ?eby? m?g? podzieli? si? z twoj? siostrzyczk?
dwudziestu pi?ciu tysi?cami ludwik?w dochodu, ni? t? g?r? z?ota!
I wr?ci? do pracy.
Co do Oktawjusza, ten nie by? w stanie robi? cokolwiek; tak si? rzuca? i kr?ci? po pokoju, ?e
Marceli zniecierpliwiony – rzek? do niego:
– Zrobi?by? lepiej, gdyby? poszed? przej?? si?. Widocznie do niczego ju? dzisiaj nie jeste?
zdolny.
– Masz s?uszno??, – odpowiedzia? Oktawjusz, chwytaj?c z rado?ci? to pozwolenie zaniechania
wszelkiej pracy.
I porwawszy kapelusz, szybko zbieg? ze schod?w i znalaz? si? na ulicy. Zaledwie uszed? dziesi??
krok?w, zatrzyma? si? przy gazowej latarni i odczyta? list ojca. Chcia? si? upewni?, ?e nie marzy.
– P?? miljarda!? p?? miljarda!? – powtarza?. – To znaczy przynajmniej dwadzie?cia miljon?w
dochodu!? Gdyby ojciec da? mi tylko jeden miljon, jako pensj?, tylko p?? miljona, tylko ?wier?, to
jeszcze b?d? bardzo szcz??liwy! Tak wiele zrobi? mo?na, maj?c pieni?dze! Jestem pewien, ?e
potrafi? ich dobrze u?y?. Nie jestem g?upcem. Kto by? przyj?ty do Politechniki!? W dodatku tytu??
Potrafi? go nosi?!
Przechodz?c ko?o magazyn?w, przypatrywa? si? sobie, w zwierciadlanych szybach
wystawowych.
– B?d? mia? pa?ac, konie! – Marceli b?dzie mia? tak?e konie. Oczywi?cie, je?eli ja jestem
bogaty, to tak, jakby on sam mia? pieni?dze. A jak to w por? przysz?o!? P?? miljarda!? Baronet!? To
zabawne; teraz kiedy si? sta?o, zdaje mi si?, ?e spodziewa?em si? tego. Przeczuwa?em, ?e nie b?d?
wiecznie ?l?cza? nad ksi??kami i rysunkami. B?d? co b?d? ?wietny sen!
Snuj?c s?odkie projekty, Oktawjusz posuwa? si? ulic? Rivoli. Przeszed? pola Elizejskie, min??
ulic? Royal i wkroczy? na bulwar. Na pi?kne wystawy patrza? kiedy? z oboj?tno?ci?, jako na rzeczy
b?ahe i nie maj?ce znaczenia dla niego. Teraz zatrzyma? si? przed niemi i z uczuciem ?ywej rado?ci
pomy?la?, ?e wszystkie te skarby nale?a?yby do niego, gdyby tego zapragn??.
– Dla mnie, – m?wi? sobie, – prz?dki Holandji kr?c? swoje wrzeciona; fabryki Ellboeuf tkaj?
Strona 15
najmi?ksze sukna; zegarmistrze robi? swoje chronometry; dla mnie ?yrandole w operze snuj? kaskady
?wiate?, dla mnie gra muzyka i ?piewaj? soli?ci! Dla mnie w mane?ach uje?d?aj? wierzchowce
czystej krwi, dla mnie o?wietlaj? Kawiarni? Angielsk?. Pary? nale?y do mnie!? Wszystko dla mnie!?
Mo?e b?d? podr??owa?? Mo?e zwiedz? swoje posiad?o?ci w Indjach?? Mo?e kiedy?, kiedy? zechce
mi si? pagody, z bonzami i b??kami z ko?ci s?oniowej. B?d? polowa? na tygrysy!? A pi?kna bro?!?
A ?liczna ??d?!? ??d?? nie! pi?kny i dobry parowy jacht, kt?ry zawiezie mnie, gdzie zechc? i b?dzie
zatrzymywa? si? lub p?yn??, gdzie mi si? podoba!? A propos, mam zawiadomi? o tem wszystkiem
matk?. Mo?e pojecha? do Douai!? Ale Politechnika! Och! Politechnika mo?e si? obejdzie bez niej!?
Ale Marceli! trzeba go zawiadomi?. Poszl? mu depesz?. Zrozumia?e, ?e w takiej okoliczno?ci pilno
mi zobaczy? si? z matk? i siostr?.
Oktawjusz wszed? do biura pocztowego i zawiadomi? swego przyjaciela, ?e wyje?d?a i ?e wr?ci
za dwa dni. Potem zawo?a? doro?k? i kaza? si? zawie?? na dworzec p??nocny.
Gdy tylko znalaz? si? w wagonie, znowu zacz?? snu? swoje marzenia.
O drugiej po p??nocy dzwoni? ju? z ca?ej si?y do ojcowskiego domu i poruszy? tem ca??
spokojn? dzielnic? Aubettes.
– Kto zachorowa?? – pyta?y si? kumoszki, rozmawiaj?c z sob? przez okna.
– Niema doktora w domu! – zawo?a?a stara s?uga z okienka na ostatniem pi?trze.
– To ja Oktawjusz!? Otw?rz mi Franciszko!
W dziesi?? minut potem Oktawjusz wszed? wreszcie do domu. Matka i siostra jego, Joanna, w?o?
ywszy napr?dce szlafroczki zbieg?y do jadalni pytaj?c niespokojnie, co znacz? te niespodziewane
odwiedziny.
List doktora, g?o?no odczytany, wyja?ni? tajemnic?.
Pani Sarrasin, ol?niona na chwil?, u?ciska?a, p?acz?c z rado?ci, syna i c?rk?. Zdawa?o jej si?, ?e
?wiat do nich nale?e? b?dzie i ?e nieszcz??cie nigdy nie dotknie ludzi, posiadaj?cych kilka miljon?w.
Jednak?e kobiety ?atwiej, ni? m??czy?ni oswajaj? si? z wielkiemi zmianami losu. Pani Sarrasin
odczyta?a list m??a, pomy?la?a sobie, ?e w?a?ciwie do niego nale?y kierowanie, tak jej w?asnym ?
yciem, jak i ?yciem dzieci i spok?j wr?ci? do jej serca. Co do Joanny, ta cieszy?a si? rado?ci? matki
i brata; ale wyobra?nia trzynastolatki nie roi?a wi?kszego szcz??cia nad posiadanie ma?ego,
skromnego domku, w kt?rym p?dzi?oby si? beztroski ?ywot w?r?d zabaw i pieszczot rodzicielskich.
Nie bardzo rozumia?a jakim sposobem kilka paczek banknot?w, mo?e zmieni? ?ycie i przypuszczenie
to nie niepokoi?o jej, ani na chwil?.
Pani Sarrasin, m?odo po?lubiona cz?owiekowi ca?kowicie oddanemu nauce, szanowa?a
zapatrywania m??a, kt?rego bardzo kocha?a, niezbyt go jednak rozumiej?c. Nie mog?c dzieli? szcz??
cia, jakie umi?owana nauka dawa?a doktorowi Sarrasinowi, czu?a si? niekiedy osamotnion? i
wszystkie wolne chwile po?wi?ca?a dzieciom. Marzy?a o ?wietnej przysz?o?ci dla nich. S?dzi?a, ?e
Oktawjusz zrobi ol?niewaj?c? karjer?.
Strona 16
Od czasu, gdy wst?pi? do Politechniki, skromna ta uczelnia uros?a w jej oczach do rozmiar?w
prawdziwej pot?gi naukowej, produkuj?cej nadludzi. Niepokoi?a j? jedynie my?l, ?e niewielkie
fundusze, kt?remi rozporz?dza? dokt?r Sarrasin, mog? je?li nie przeszkodzi?, to w ka?dym razie
utrudni? ?wietn? karjer? syna i zaszkodzi? dobremu zam??p?j?ciu c?rki. Z listu m??a wywnioskowa?
a, ?e obawy te zosta?y raz na zawsze usuni?te. Czu?a si? wi?c zupe?nie zadowolon? i nieomal szcz??
liw? z tego obrotu rzeczy.
Matka i syn sp?dzili cz??? nocy na rozmowie i tworzeniu projekt?w; tymczasem Joanna,
zadowolona z tera?niejszo?ci, spokojna o przysz?o?? zasn??a w fotelu.
W chwili, gdy i oni mieli si? ju? uda? na spoczynek, pani Sarrasin rzek?a do syna:
– Nie m?wisz o Marcelim. Czy nie zawiadomi?e? go o li?cie ojca? Co on na to?
– Och, – odpar? Oktawjusz, – zna mama Marcelego! To wi?cej ni? filozof, to prawdziwy stoik!
Zdaje si?, ?e my?l o olbrzymim spadku przera?a go troch?. O ojca jest spokojny, gdy? wierzy w jego
zdrowy rozs?dek i wiedz?, ale obawia si?, ?eby nam nie pomiesza?o si? w g?owie. Nie tai? zupe?
nie, ?e wola?by, ?eby?my dostali mniejsz? fortun?, tak? naprzyk?ad, kt?ra mog?aby przynie?? jakie
dwadzie?cia pi?? tysi?cy ludwik?w rocznego dochodu?
– Mo?e Marceli ma s?uszno??, – powiedzia?a pani Sarrasin, patrz?c na syna. – Nag?a fortuna
mo?e by? bardzo niebezpieczn? dla pewnych charakter?w.
W tej w?a?nie chwili obudzi?a si? Joanna. S?ysz?c ostatnie s?owa matki, odezwa?a si?
przecieraj?c oczy:
– Pami?ta mama, co to mama m?wi?a kiedy?, ?e Marceli ma zawsze racj?? Ja tam wierz?
Marcelemu.
I poca?owawszy matk? odesz?a do swego pokoju.
Strona 17
Rozdzia? III
Kronika.
Dokt?r Sarrasin przyby? na czwarte posiedzenie Kongresu Hygieny. Ju? w przej?ciu zauwa?y?, ?e
wszyscy koledzy przyjmuj? go z oznakami niezwyk?ego szacunku. Szlachetny lord Glandover,
kawaler orderu Podwi?zki, przewodnicz?cy zgromadzenia, zaledwie dostrzega? dot?d obecno??
francuskiego doktora.
Lord ten, by?a to wspania?a posta?, kt?rej rola polega?a na otwieraniu i zamykaniu posiedze? i na
mechanicznem udzielaniu g?osu m?wcom. List? m?wc?w k?ad? przed nim us?u?ny sekretarz. Praw?
r?k? trzyma? zwykle za klap? zapi?tej marynarki – nie dlatego, ?e kiedy? spad? z konia – lecz jedynie
dlatego, ?e widzia? w podobnej postawie kilka pos?g?w zas?u?onych m???w stanu.
Blada i starannie wygolona twarz, upstrzona czerwonemi plamami, oraz peruka, u?o?ona w
pretensjonalny czub nad pustem najwidoczniej czo?em, uzupe?nia?y t? nad?t? i niezmiernie sztywn?
posta?. Porusza? si? lord Glandover tylko ca?? figur?, jakby by? z drzewa lub kartonu. Oczy jego
obraca?y si? w oczodo?ach ruchem urywanym, jak u lalki lub manekina.
Gdy dokt?r Sarrasin zosta? mu przedstawiony po raz pierwszy, przewodnicz?cy Kongresu
Hygieny, uk?oni? mu si? protekcjonalnie, jakby chcia? powiedzie?:
– Dzie? dobrym, panie Zero! A wi?c to dobrodziej, pragn?c zarobi? na swe mizerne ?ycie,
wyrabia i opisuje maszynki do ?hm!? liczenia krwi? Musz? mie? doprawdy dobry wzrok, je?li
spostrzegam istot? stoj?c? na tak niskim szczeblu towarzyskim? Usi?d? wa?pan w cieniu mojej ja?nie
pa?skiej osoby; udzielam ?askawego zezwolenia.
Tym razem lord Glandover powita? doktora najmilszym u?miechem i posun?? sw? grzeczno?? do
tego stopnia, ?e wskaza? mu pr??ne krzes?o, stoj?ce po jego prawicy. Jednocze?nie, wszyscy cz?
onkowie Kongresu powstali przed doktorem.
Zdziwiony tem wyj?tkowo pochlebnem przyj?ciem dokt?r Sarrasin zaj?? wskazane sobie miejsce.
Pocz?tkowo przypuszcza?, ?e koledzy, po d?u?szem zastanowieniu, uznali epokowo?? tego
wynalazku.
Ale wszystkie te zdziwienia wynalazcy pierzch?y, gdy lord Glandover, zginaj?c si? we dwoje, tak
?e gwa?towne skrzywienie plec?w grozi?o Jego Excelencji, zwichni?ciem kr?gos?upa, rzek?
pochylaj?c si? do ucha doktora:
– Dowiaduj? si?, ?e odziedziczy? pan znaczn? posiad?o??? M?wiono mi, ?e wart pan jest
dwadzie?cia jeden miljon?w funt?w szterling?w? Czy to prawda?
Lord Glandover, by?, jak si? zdaje, mocno zmartwiony, ?e tak lekko traktowa? domniemanego w?
a?ciciela tej okr?g?ej sumy. Ca?a jego postawa m?wi?a:
– Czemu pan mnie nie uprzedzi? o tem? Doprawdy, to bardzo nie?adnie z pa?skiej strony! Nara?
Strona 18
a? ludzi na podobne omy?ki!
Dokt?r Sarrasin, kt?remu si? zdawa?o, ?e jego skromna osoba, nie podnios?a si? w cenie, ani o
grosz od czasu poprzednich posiedze?, zadawa? sobie pytanie, jakim sposobem wiadomo?? o spadku
zd??a?a si? roznie?? lotem b?yskawicy, gdy s?siad jego z prawej strony, dokt?r Ovidius z Berlina,
rzek? u?miechaj?c si? p?asko i fa?szywie:
– S?ysza?em, ?e kolega zdystansowa? Morgana, Daily Telegraph pisze o tem cuda. Winszuj? z
ca?ego serca!
I poda? mu numer dziennika z dat? tego? dnia. W kronice og?lnej znajdowa? si? ust?p, po kt?rego
stylu, ?atwo si? mo?na by?o domy?le? autora.
Monstrualny spadek.
Dzi?ki umiej?tnym poszukiwaniom p. p. Billows Green i Sharp, solicitors, Southampton row 93,
London, zosta? wreszcie odnaleziony prawny spadkobierca wakuj?cej sukcesji po Begumie Gokoool.
Szcz??liwym w?a?cicielem dwudziestu miljon?w funt?w szterling?w, z?o?onych obecnie w
depozycie Banku Angielskiego, jest pewien dokt?r francuski, nazwiskiem Sarrasin, kt?rego pi?kny
memorja?, odczytany na Kongresie Hygieny, ocenili?my na tem miejscu przed trzema dniami.
Poszukiwania spadkobiercy poch?on??y moc trud?w, a mr. Sharp, kt?ry podj?? si? tego trudnego
zadania, dozna? tylu przyg?d, ?e mo?naby z nich stworzy? sensacyjn? powie??. Lecz koniec wie?czy
dzie?o. I oto panu Sharpowi udaje si?, gdy zw?tpi? ju? prawie o powodzeniu, dowie?? z najwi?ksz?
pewno?ci?, ?e jedynym ?yj?cym potomkiem Jana Jak?ba Lang?vola, baroneta drugiego ma??onka
Begumy Gokool, jest dokt?r Sarrasin, rodem, jak si? zdaje, z ma?ego miasteczka francuskiego Bar-le-
Duc. Pozostaj? do spe?nienia tylko proste formalno?ci. Podanie o wprowadzenie w posiadanie
zosta?o ju? z?o?one do s?du. Dziwnym zbiegiem okoliczno?ci skarby gromadzone przez drugi szereg
rad??w indyjskich, sta?y si?, wraz z tytu?em baroneta, udzia?em skromnego uczonego francuskiego.
Fortuna mog?a si? okaza? mniej inteligentn?; mo?emy sobie powinszowa?, ?e tak znaczny kapita?
dostaje si? do r?k, kt?re potrafi? z niego zrobi? dobry u?ytek.
Dokt?r Sarrasin odczu? szczeg?ln? przykro??, dowiaduj?c si?, ?e nowina o spadku zosta?a ju?
rozg?oszon?. Maj?c do?wiadczenie w tych sprawach przewidywa?, ?e nie daj? mu teraz spokoju r??
ni natr?ci i ja?mu?nicy, a pozatem upokarza?o go znaczenie, jakie nadawano spadkowi. Zdawa?o mu
si?, ?e wielka cyfra tego kapita?u uczyni?a jego w?asn? osob? mniejsz? i mniej znacz?c?. Jego prace,
jego zas?ugi osobiste – czu? to g??boko – ton??y w oceanie z?ota i srebra nawet w oczach koleg?w.
Nie widzieli w nim ju? niestrudzonego badacza, o wybitnej inteligencji, ani bystrego wynalazcy, ale
poprostu p?? miljarda. Gdyby by? dzikim hotentotem, jednym z najnikczemniejszych okaz?w ludzko?
ci, nie za? jednym z wy?szych ich przedstawicieli, warto?? jego by?aby ta sama. Lord Glandover
dobrze powiedzia?; mia? odt?d warto?? dwudziestu miljon?w, ni mniej ni wi?cej.
My?l ta wzbudza?a w nim wstr?t i kongres, kt?ry przypatrywa? si? z ciekawo?ci? jak wygl?da w?
a?ciciel p?? miljarda, ze zdziwieniem zauwa?y?, ?e twarz jego pokry?a si? smutkiem.
By?o to jednak przemijaj?ce zjawisko. Natychmiast prawie wypogodzi? si?; przypomnia? sobie
wielki cel, kt?remu postanowi? po?wi?ci? t? niespodzian? fortun?. Czeka? zanim dokt?r Stevenson z
Strona 19
Glaskowa doko?czy czytania memorja?u o Wychowaniu m?odych idjot?w, poczem poprosi? o g?os.
Lord Glandover da? mu go natychmiast, nawet przed doktorem Ovidiusem. Da?by mu go nawet,
gdyby ca?y kongres opar? si? temu, gdyby wszyscy uczeni Europy wyst?pili razem przeciwko temu
dowodowi ?aski. Brzmia?o to wyra?nie w tonie g?osu prezesa.
– Panowie! – rzek? dokt?r Sarrasin – chcia?em zaczeka? jeszcze kilka dni, zanim was
zawiadomi?, o dziwnym losie, kt?ry mi? spotka? i o szcz??liwych nast?pstwach, jakie mo?e to mie?
dla nauki. Ale, poniewa? wypadek rozg?osi? si? ju?, nie widz? potrzeby ukrywania prawdy. Tak
panowie, suma kilkuset miljon?w, z?o?ona obecnie w Banku Angielskim, prawnie spada na mnie.
Czy? potrzebuj? wam m?wi?, ?e fortun? t? uwa?am za powierzon? sobie tylko na korzy?? nauki!?
(G??bokie wra?enie). Nie do mnie z prawa nale?y ten kapita?, jest on w?asno?ci? ludzko?ci, post?
pu!? (Wykrzykniki, ?ywio?owe oklaski. Zelektryzowany temi s?owami kongres powstaje). Nie
chwalcie mnie panowie. Nie znam ani jednego uczonego, godnego tej nazwy, kt?ry na mojem miejscu
nie zrobi?by tego samego. Mo?e niekt?rzy z pan?w pomy?l?, ?e tak jak w wielu innych aktach woli
ludzkiej i tutaj jest wi?cej mi?o?ci w?asnej ni? po?wi?cenia. (Nie! nie!). Ale mniejsza o to! Patrzmy
tylko na skutki. O?wiadczam wi?c stanowczo i bez ?adnego zastrze?enia, ?e owe p?? miljarda, kt?re
przypadek sk?ada w moje r?ce, stanowi w?asno?? nauki. Czy chcecie na wz?r parlamentu uchwali?,
na co ma by? u?yta ta suma? Nie ufam w?asnym si?om, nie chcia?bym rozporz?dza? ni? despotycznie.
Czyni? was s?dziami w tej sprawie; wska?ecie sami jaki najlepszy u?ytek mamy zrobi? z tego
skarbu!? (Brawo! Radosne okrzyki. Og?lny sza?.)
Ca?y Kongres powsta?. Niekt?rzy cz?onkowie, uniesieni zapa?em, pow?azili na sto?y. Profesor
Turnbull z Glaskowa by? bliski apopleksji. Dokt?r Cigogna z Neapolu poczerwienia? jak burak i
brak?o mu tchu. Jeden tylko lord Glandover zachowa?, jak przysta?o na wielkiego m??a, spok?j i
rezerw?. Pozatem by? przekonany, ?e dokt?r Sarrasin ?artuje i ?e nie ma zamiaru wykonywania tego
szalonego projektu.
– Je?li pozwolicie mi, panowie – m?wi? dalej Sarrasin, gdy uciszono si? troch? – je?li
pozwolicie mi, panowie, poda? plan, kt?ry ?atwo mo?na rozwin?? i wydoskonali?, to powiem panom
co mam na my?li.
Kongres, odzyskawszy wreszcie zimn? krew, przys?uchiwa? si? z wielk? uwag?.
– Panowie, w?r?d przyczyn powoduj?cych choroby, n?dz? i ?mier?, jest jedna, maj?ca, jak s?dz?,
bardzo wielkie znaczenie; chc? m?wi? o op?akanych warunkach hygienicznych, w jakich wi?ksza
cz??? ludzi, sp?dza swe ?ycie. Post?puj?cy proces urbanizacji powoduje nap?yw do miast t?um?w,
kt?re zajmuj? w nich mieszkania, pozbawione cz?stokro? powietrza i ?wiat?a, tych dw?ch niezb?
dnych czynnik?w ?ycia. To nagromadzenie ludno?ci staje si? niekiedy prawdziwem ogniskiem
zarazy. Ci kt?rych ?mier? tam ominie, ponosz? szkod? na zdrowiu; w ten spos?b zmniejsza si?
zdolno?? do pracy wielu jednostek, na czem traci spo?ecze?stwo. Dlaczego nie mieliby?my spr?
bowa? przekona? ludzko?ci przy pomocy przyk?adu, eksperymentu, co znaczy hygiena w ?yciu
codziennem? Dlaczego nie mieliby?my, po??czywszy wszystkie si?y naszej wyobra?ni, nakre?li?
planu wzorowego miasta, trzymaj?c si? przytem ?ci?le naukowych danych?? (Tak, tak! To prawda!)
Dlaczego nie mieliby?my po?wi?ci? kapita?u, kt?ry posiadamy, na budow? miasta, kt?re stanowi?
oby dla ?wiata, praktyczn? nauk?? (Tak, tak! – ?ywio?owe oklaski).
Strona 20
Cz?onkowie kongresu, jakgdyby dotkni?ci zara?liwym sza?em, ?ciskali si? wzajemnie za r?ce,
chwycili doktora Sarrsina, podnie?li go wg?r? i w tryumfie obnie?li doko?a sali.
– Panowie, – rzek? dokt?r, powr?ciwszy na katedr?, – miasto zdrowia i dobrobytu, mo?e za kilka
miesi?cy sta? si? rzeczywisto?ci?; gdy plan nasz zostanie zrealizowany, wezwiemy wszystkie ludy by
przysz?y obejrze? gotowe ju? dzie?o; rozpowszechnimy we wszystkich j?zykach plan jego i opis i
zaprosimy do niego wszystkie uczciwe rodziny, kt?re ub?stwo i brak pracy wygna?y z przeludnionych
kraj?w. Przygarniemy r?wnie? rodziny – nie dziwcie si?, ?e my?l? o tem, – kt?re musia?y opu?ci?
ojczyzn?, wskutek przewrot?w politycznych lub okupacji cudzoziemskiej. Ludzie ci, zmuszeni do
okrutnej konieczno?ci tu?actwa, znajd? u nas mo?no?? zu?ytkowania swych si? i zastosowania
zdolno?ci umys?owych; przynios? one nam z sob? bogactwa moralne tysi?c razy cenniejsze od
kopalni z?ota i djament?w. Wybudujemy w naszem mie?cie obszerne szko?y, gdzie m?odzie?
wychowana pod?ug zasad rozwijaj?cych i r?wnowa??cych wszystkie w?adze moralne, fizyczne i
umys?owe, przygotuje dla ludzko?ci silne pokolenia na przysz?o??! –
Niepodobna opisa? szalonego wrzasku, jaki nast?pi? po tych s?owach. Oklaski, brawa,
wykrzykniki, trwa?y wi?cej ni? kwadrans.
Zaledwie dokt?r Sarrasin usiad?, gdy lord Glandover, pochylaj?c si? ku niemu, szepn?? mu na
ucho, mrugaj?c oczyma:
– Dobra spekulacja!? Liczy pan na dochody z monopolu, h??? Interes pewny, byle tylko by?
dobrze administrowany i byle na jego czele stali do?wiadczeni ludzie. Wszyscy s?abi i
rekowalescenci b?d? chcieli mieszka? we wzorowem mie?cie. Spodziewam si?, ?e zachowa pan dla
mnie jaki ?adny plac, prawda?
Biedny dokt?r, dotkni?ty do g??bi serca tem uporczywem przypisywaniem mu chciwo?ci, chcia?
wko?cu odpowiedzie? szlachetnemu lordowi, gdy us?ysza?, ?e wiceprezes stawia wniosek, o wyra?
enie przez aklamacj? podzi?kowania dla autora projektu, wniesionego w?a?nie na zgromadzenie.
– B?dzie to – m?wi wiceprezes – wieczny honor dla kongresu w Brighton, ?e tak szczytna my?l
powsta?a w jego ?onie. Do powzi?cia jej trzeba by?o wielkiego rozumu, wielkiego serca i wielkiej
hojno?ci. A jednak teraz gdy my?l powsta?a, wydaje si? niemal dziwne, ?e nie wprowadzono jej
dotychczas w czyn. Ile miljon?w bezmy?lnie wyrzuconych na wojn?, ile kapita??w u?ytych na ?
mieszne spekulacje, mo?na by?o po?wi?ci? na podobn? pr?b?!
Ko?cz?c swe przem?wienie m?wca zaproponowa?, by jako ho?d oddany za?o?ycielowi nowego
miasta uczczono je nazw? ?Sarrasina?.
Wniosek jego przyj?to przez aklamacj?, ale musiano go cofn?? na ??danie samego doktora
Sarrasin?a.
– Nie rzek? dokt?r – nazwisko moje nie ma z tem ?adnego zwi?zku. Nie powinni?my r?wnie?
przystraja? przysz?ego miasta w jedn? z owych nazw, kt?re pod pozorem greckiego lub ?aci?skiego
pochodzenia, nadaj? rzeczy lub istocie, co je nosi, cech? pedanterji. B?dzie to miasto Dobrobytu, ale
ja prosz?, by imi? jego by?o imieniem mojej ojczyzny, by?my je nazwali Frankopolis.