Kress Nancy - Linie bledu cz2
Szczegóły |
Tytuł |
Kress Nancy - Linie bledu cz2 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kress Nancy - Linie bledu cz2 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kress Nancy - Linie bledu cz2 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kress Nancy - Linie bledu cz2 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
- Słyszeliśmy o tym - rzekł Johnny. - Same łgarstwa, ale
ktoś wykorzystuje je do wzniecania nastrojów
antypolicyjnych, żeby przygotować coś innego albo coś ukryć.
Przypatrujemy się temu.
- Żebyście tylko nie wypatrzyli oczu - powiedziałem,
gdyż był to nasz stary dowcip, i Johnny zaśmiał się. Potem
gadaliśmy o starych czasach, o Libby, o jego dwóch synach,
a kiedy wychodziłem, ci sami gliniarze wypełniali te same
formularze i ci sami aresztanci wciąż spali albo
przeklinali albo śpiewali, i nikt nie patrzył na nikogo w
całym cholernym budynku.
*
W następnym tygodniu samobójstwa staruszków zniknęły
ze stron gazet, ustępując miejsca kolejnym przypadkom
brutalności i okrucieństwa w Wielkim Jabłku. W klasie
Jenny Kelly jeszcze dwukrotnie doszło do bójki. Za
pierwszym razem usłyszałem, co się dzieje, i
interweniowałem osobiście. O drugiej opowiedziała mi
Lateesha na parkingu.
- Ten chłopak, panie Shaunessy, ten Richie Tang, nazwał
pannę Kelly szkaradną suką! Powiedział, że pożałuje, iż
weszła mu w drogę!
- I co dalej? - zapytałem niechętnie.
Lateesha uśmiechnęła się.
- Panna Kelly odkrzyknęła, że Richie może zachowywać się,
jakby był spisany na straty, ale on nie jest spisany na
straty dla niej, i niech ją diabli, jeśli ktokolwiek będzie
odzywał się do niej w ten sposób. Ale Richie tylko
uśmiechnął się i wyszedł. Panna Kelly wytrzyma najdalej do
Dziękczynienia.
- Niekoniecznie - odparłem. - Czasem ludzie potrafią
nas zaskakiwać.
- Nie mnie, to się nie zdarza.
- Może nawet ciebie, Lateesha.
Jenny Kelly miała ciemne obwódki wokół oczu już na
stałe: brak snu, gniew, rozmazany tusz do powiek.
Siedziała w pokoju nauczycielskim nachylona nad kubkiem
kawy, wściekle gryzmoląc czerwonym długopisem na pracach
uczniów. Pozwoliłem sobie wybrać inny stolik.
- Cześć, Gene - powiedział głos Bucky'ego na
automatycznej sekretarce. - Proszę, zadzwoń, jeśli...
Byłem ciekaw, czy udało ci się dowiedzieć... zadzwoń do
mnie. Proszę. Mam inny numer telefonu, podam ci go. -
Pauza. - Coś się u mnie zmieniło.
Nie oddzwoniłem. Coś w słowach "zmieniłem miejsce
pobytu" wskazywało na nowy ból, nowe komplikacje, nowy
rozdział w chaotycznym dramacie wewnętrznym Bucky'ego.
Postanowiłem, że zadzwonię tylko wtedy, jeśli dostanę coś
od Johnny'ego Fermato.
Który zatelefonował do mnie w następny wtorek, osiem
dni po mojej wizycie w Midtown South.
- Gene. John Fermato.
- Cześć, Johnny.
- Dzwonię w związku z naszą rozmową z zeszłego tygodnia.
Obawiam się, że informacje, o które prosiłeś, są
niedostępne.
Stałem w mojej miniaturowej kuchni, słuchając
ulicznego szumu trzy piętra niżej, słuchając oficjalnie
zimnego głosu mojego przyjaciela.
- Niedostępne?
- Tak. Przykro mi.
- To znaczy, że akta zniknęły? Zostały zastąpione
przez nowszą wersję? Ktoś chce wyciszyć sprawę?
- Przykro mi, informacje, o które prosiłeś, są
niedostępne.
- Oczywiście - odparłem beznamiętnie.
- Do zobaczenia.
- Do widzenia, poruczniku.
Po tym, jak się rozłączył, stałem tak trzymając
słuchawkę, zaskoczony tym, jak bardzo zabolała mnie ta
rozmowa. Minęło całe pięć minut, zanim nadszedł gniew. Był
jednak odległy, stłumiony. Przefiltrowany przez Camineur,
tak by nie wymknął się spod kontroli.
Bezpieczny.
*
Jeff Connors pojawił się w szkole po trzydniowej
nieobecności, z pejdżerem i grubym złotym łańcuchem na
szyi.
- Jeff jest teraz ważny - powiedziała mi Lateesha i
odwróciła się, zaciskając usta jak niezadowolona matka,
którą się kiedyś stanie.
Przechadzałem się po korytarzu przed pierwszym
dzwonkiem, kiedy Jenny Kelly przeszła obok mnie i
zatrzymała się przed drzwiami do łazienki chłopców, które
w istocie nie były drzwiami, lecz wahadłowymi skrzydłami
ukrywającymi urynały i kabiny przed wzrokiem
przechodzących. Same drzwi zostały usunięte po piątym
podpaleniu kosza na śmieci w ciągu dwóch dni. Jeff
wyłonił się zza rogu, zobaczył pannę Kelly i zatrzymał
się. Widziałem, że ma ochotę się wycofać, ale głos panny
Kelly nie pozwolił mu na to.
- Chcę się z tobą spotkać, Jeff. W czasie mojej wolnej
lekcji.
- W porządku - powiedział Jeff, niespiesznie, po czym
odszedł, z pejdżerem zwisającym u boku.
- On wie, kiedy masz wolną lekcję - powiedziałem
do niej.
Spojrzała na mnie chłodno.
- Tak.
- A więc zmusiłaś go jednak do porozmawiania z tobą.
- Mniej więcej. - Wciąż chłodno. - Jego matka zniknęła
na trzy dni. Jest uzależniona. Wróciła już, ale Jeff nie
chce powierzyć jej opieki nad młodszym bratem. Czy w ogóle
wiedziałeś, że on ma młodszego brata, Gene?
Potrząsnąłem głową.
- Dlaczego? - Przypominała Lateeshę. Niezadowolona
matka. Ciemne cienie pod oczami były jeszcze głębsze niż
ostatnio. - Ten chłopak ma kłopoty, a my nie chcemy go
stracić. Wciąż możemy go ocalić. Ty mogłeś to zrobić, w
zeszłym roku. On cię podziwia. Ale nigdy nie poświęciłeś
mu swojego czasu, poza dopilnowaniem, żeby nie sprawiał ci
kłopotów.
- Wydaje mi się, że nie masz prawa oceniać, czy...
- Nie? Cóż, może. Przepraszam. Ale czy nie widzisz,
Jeff chciał tylko, żebyś...
- Dzwonek. Życzę powodzenia dzisiaj, panno Kelly.
Wbiła we mnie wzrok, a potem zaśmiała się lekko.
- Prawda. A gdzie pan był, kiedy topniały lodowce? - Po
czym weszła do swojej klasy, gdzie hałas zmniejszył się
tylko o ułamek decybela.
W uszach miała małe srebrne kółka, a jej jedwabna
bluzka była czerwona.
*
Po szkole pojechałem do domu opieki "Anioły Łaski" i
udałem, że jestem zainteresowany znalezieniem miejsca dla
mojej starzejącej się matki. Kobieta nazwiskiem Karen
Gennaro pokazała mi jadalnię, sypialnie, pomieszczenia
rekreacyjne, niewielki ogród zanurzony w nagietkach i
astrach, sale medyczne. Starsi ludzie spokojnie grali w
karty, oglądali telewizję, siedzieli przy osłonecznionych
oknach. Nic nie świadczyło o tym, że niewiele wcześniej
osiemdziesięcioletnia Lydia Smith rzuciła się z dachu ani
że połączony z nią za pomocą J-24 Giacomo della Francesca
zakłuł się na śmierć nożem.
- Chciałbym teraz rozejrzeć się trochę samemu -
powiedziałem pani Gennaro. - Poczuć atmosferę miejsca.
Moja matka jest osobą dość... szczególną.
Zawahała się.
- Zazwyczaj nie pozwalamy...
- Mamie nie spodobało się w "Zielonych Łąkach",
ponieważ zbyt wiele korytarzy było pomalowanych na
jasnoniebiesko, a ona nie znosi jasnoniebieskiego.
Odmówiła pobytu u Świętej Anny, ponieważ pozostałe panie
nie troszczyły się wystarczająco o swoje fryzury i przez
to atmosfera była nie dość godna. Nie chciała odwiedzić
"Niebiańskiego Widoku", gdyż w jadalni nie było pianina.
To jest dziesiąte miejsce, które sprawdzam.
Zaśmiała się.
- Nic dziwnego, że wygląda pan na zmęczonego. W porządku,
proszę tylko zgłosić się do mnie przed wyjściem.
Ponownie sprawdziłem pokój dzienny, gawędząc o niczym
z mężczyzną oglądającym kanał meteorologiczny w telewizji.
Potem wszedłem na szóste piętro, gdzie mieszkali Lydia
Smith i Giacomo della Francesca. Porozmawiałem ze starszym
panem na wózku inwalidzkim, z szesnastoletnią
wolontariuszką z organizacji młodzieży katolickiej oraz z
panią Locurzio, która zajmowała pokój naprzeciwko Lydii
Smith. Bez efektu.
Nadszedł sprzątacz, przecierając podłogi, otyły młody
mężczyzna z wodnistymi błękitnymi oczami i słodką,
zagubioną twarzą brodatego dziecka.
- Przepraszam - czy od dawna tutaj pracujesz?
- Cztery lata. - Pochylił się nad kijem ze ścierką,
przyjazny i nieśmiały.
- A zatem musiałeś całkiem dobrze poznać
pensjonariuszy.
- Całkiem dobrze. - Uśmiechnął się. - Są dla mnie
mili.
Słuchałem, jak starannie odmierza słowa, kładąc akcent
na każdej początkowej spółgłosce.
- Niektórzy zachowują się nieprzyjemnie. Ponieważ są
chorzy i cierpią.
- Pani Smith zawsze była dla ciebie miła.
- O, tak. To dobra kobieta. Rozmawiała ze mną każdego
dnia. - Na jego kluchowatej twarzy pojawił się wyraz
jeszcze większego zagubienia. - Umarła.
- Tak. Czuła się nieszczęśliwa.
Zmarszczył brwi.
- Pani Smith nieszczęśliwa? Ależ ona... nie. Była
szczęśliwa. - Spojrzał na mnie prosząco. - Zawsze była
szczęśliwa. Czy nie jest pan jej przyjacielem?
- Tak - odparłem. - Pomyliłem się właśnie co do tego,
że była nieszczęśliwa.
- Zawsze była szczęśliwa. Z panem Frankiem. Śmiali się
i śmiali i czytali książki.
- Z panem della Francesca.
- Powiedział, że mogę nazywać go panem Frankiem.
- A jak ty się nazywasz? - zapytałem.
- Pete - odparł, tak jakbym powinien to wiedzieć.
- Ach, to ty jesteś Pete! Tak, pani Smith mówiła mi o
tobie. Zaraz przed śmiercią. Powiedziała, że ty też jesteś
bardzo miły.
Rozpromienił się.
- Była moją przyjaciółką.
- Było ci smutno, kiedy umarła, Pete.
- Było mi smutno, kiedy umarła.
- Co właściwie się wydarzyło? - zapytałem.
Jego twarz zmieniła się. Chwycił za kij ze szmatą,
wcisnął go do wiadra na kółkach.
- Nic.
- Nic? Ale pani Smith nie żyje.
- Muszę już iść. - Zaczął toczyć wózek przez na pół
przetartą podłogę, ale stanowczo położyłem dłoń na jego
ramieniu. Gliniarze mają instynkt, który nie ma nic
wspólnego z neurofarmaceutykami.
- Jacyś źli ludzie zabili panią Smith.
Spojrzał na mnie i coś poruszyło się w jego
błękitnych oczach.
- Nie powiedzieli ci o tym, wiem. Powiedzieli, że pani
Smith sama się zabiła. Ale ty wiesz, że była bardzo
szczęśliwa i nie zrobiła tego, prawda? Co widziałeś, Pete?
Był teraz przestraszony. Kiedyś, dawno temu,
nienawidziłem siebie za robienie takich rzeczy ludziom w
rodzaju Pete'a. Potem przestałem o tym myśleć. Teraz też
mnie to nie niepokoiło.
- Pani Gennaro zabiła panią Smith - powiedziałem.
Lęk ustąpił oburzeniu.
- Nie, nie zrobiła tego! To miła pani!
- Mówię, że pani Gennaro i doktor zabili panią Smith.
- Pan zwariował! Jest pan idiotą! Proszę to cofnąć!
- Pani Gennaro i doktor...
- Pani Smith i pan Frank byli zupełnie sami, kiedy
weszli na ten dach!
- Skąd wiesz? - zapytałem szybko.
Teraz był przerażony, autentycznie się bał. Nie mnie -
tego, co powiedział. Otworzył usta do krzyku.
- Nie przejmuj się, Pete - powiedziałem. - Jestem
policjantem. Pracuję z policjantami, którzy rozmawiali z
tobą wcześniej. Przysłali mnie, żebym sprawdził twoje słowa.
Pracuję z tymi samymi policjantami, z którymi rozmawiałeś.
- Z oficerem Campem?
- Zgadza się - powiedziałem. - Z oficerem Campem.
- Och. - Wciąż wyglądał na przestraszonego. - Już im
powiedziałem! Powiedziałem im, że otworzyłem drzwi na
dach, tak jak prosili mnie o to pani Smith i pan Frank!
- Pete...
- Muszę iść!
- Idź, Pete. Dobrze się spisałeś.
Odszedł pospiesznie. Opuściłem budynek, by zdążyć,
zanim znajdzie Karen Gennaro.
Telefon do starego kumpla w kadrach pozwolił mi
zlokalizować oficera Josepha Camphausena w Midtown South,
Ralpha Campogianiego w wydziale rozbojów w Queens, Bruce'a
Campinellę w dwa-cztery i detektywa drugiego stopnia
Joyce'a Campolieto w wywiadzie. Domyślałem się, że moim
człowiekiem jest Campinella, ale nie miało znaczenia, z
kim rozmawiał Pete, ani że nie uda mi się po raz raz drugi
wniknąć do "Aniołów Łaski". Pojechałem na West End Avenue.
Zachodziło słońce. Manhattan wypełniony był światłem
od rzeki. Jechałem West Side Highway z opuszczoną szybą i
przypomniałem sobie, jak bardzo Margie lubiła to robić,
nawet w zimie. Prawdziwe powietrze, Gene. Schłodzone
niczym dobre piwo.
Nikt w domu dla rencistów "Beth Israel" nie chciał ze
mną rozmawiać o parze staruszków, którzy tutaj umarli,
Samuelu Fetterolfie i Rose Kaplan. Nie pozwolili mi też
pobłąkać się samotnie. Poszedłem do chińskiej restauracyjki
naprzeciwko i czekałem.
Przez wychodzące na ulicę okno w "Beth Israel" widziałem
dobrze ubranych mężczyzn i kobiety odwiedzających swoich
rodziców, ciotki i babcie. Zostawali przez godzinę, a potem
robili się zbyt głodni, żeby jechać do domu i gotować
samemu, a może zepsucie nie pozwalało im obyć się bez
drinka: regularny strumień zapracowanych ludzi obowiązkowo
podtrzymujących kontakty z członkami swoich rodzin w
podeszłym wieku. Wybrałem stolik w części barowej,
zamówiłem i zacząłem powoli jeść. Dopiero po ogromnym
talerzu moo goo gai pan i trzech wodach mineralnych
usłyszałem to, na co czekałem.
*
- Jak możesz tak mówić? Ona nie jest zgrzybiała, Brad!
Wie, czy jej przyjaciele mają skłonności samobójcze, czy
nie!
- Nie powiedziałem, że...
- Właśnie, że tak. Powiedziałeś, że nie możemy ufać jej
spostrzeżeniom! Ona jest tylko stara, nie głupia! -
Gwałtownie wbiła pałeczki w swoją wołowinę w słodko
kwaśnym sosie. Była kobietą koło trzydziestki, szczupłą i
opaloną, z krótko obciętymi ciemnymi włosami. Koszula z
kołnierzykiem i sweter. Jej towarzysz nie trzymał się tak
dobrze, miał wydatny brzuch i zaawansowaną łysinę: znękany
mąż, który jeszcze nie zawziął się na innych.
- Joanne, powiedziałem tylko...
- Powiedziałeś, że powinniśmy zlekceważyć wszystko, co
powiedziała babcia i zostawić ją tam, mimo że jest tak
przestraszona. Zawsze lekceważysz to, co ona mówi!
- Nieprawda. Ja tylko...
- Tak jak tamta sprawa w Paschę. Prośba babci była
zupełnie rozsądna, a ty po prostu...
- Przepraszam - przerwałem im, zanim za bardzo
odbiegną od tematu. Sprawa w Paschę nie była mi do niczego
przydatna. - Proszę mi wybaczyć, ale nie mogłem nie
podsłuchać. Też mam babcię w "Beth Israel" i odrobinę się
o nią niepokoję, w przeciwnym razie nie przerywałbym,
chodzi tylko o to, że... moja babcia też boi się tam
zostać.
Przyjrzeli mi się bez uśmiechu, nic nie mówiąc.
- Nie wiem, co mam zrobić - powiedziałem z desperacją.
- Ona nigdy się tak nie zachowywała.
- Przykro mi - rzekł Brad sztywno - nie możemy pomóc.
- Och, rozumiem. Obcy. Pomyślałem tylko... mówiliście
coś, że wasza babcia też się czegoś obawia... przepraszam.
- Wstałem do wyjścia, udając zakłopotanie.
- Proszę chwilę poczekać - powiedziała Joanne. - Mówił
pan, że jak się nazywa?
- Aaron Sanderson.
- Joanne, nie sądzę...
- Brad, jeśli on ma ten sam problem, co my - panie
Sanderson, czego obawia się pańska babcia? Czy zazwyczaj
jest nerwowa?
- Nie, właśnie o to chodzi - powiedziałem, przysuwając
się do ich stolika. Brad spojrzał na mnie marszcząc czoło.
- Nigdy nie jest nerwowa, ani roztrzęsiona, ani nie popada
w depresję. W gruncie rzeczy jest fantastyczna. Ale od
czasu śmierci tych dwojga pensjonariuszy...
- Cóż, o to właśnie chodzi - powiedziała Joanne. Brad
westchnął i zmienił pozycję. - Babcia była zaprzyjaźniona
z panią Kaplan i powiedziała mi, że pani Kaplan nigdy,
przenigdy nie popełniłaby samobójstwa. Po prostu by tego
nie zrobiła.
- To samo powiedziała moja babcia. Ale jestem pewien,
że w "Beth Israel" w gruncie rzeczy nie ma żadnego
zagrożenia - powiedziałem. Zlekceważ to, co powiedział
świadek, i czekaj na zaprzeczenie.
- Skąd ta pewność? - zapytała Joanne. - Może testują
tam jakiś nowy lek... w gruncie rzeczy babcia powiedziała,
że pani Kaplan zgłosiła się do jakichś badań klinicznych.
Była chora na raka.
- I w związku z tym w naturalny sposób cierpiała na
depresję - rzekł Brad. - Albo może depresja była efektem
ubocznym działania leku. Wciąż czyta się o tych sprawach.
Firmę produkującą lek zaskarżą na ogromną sumę, ta pójdzie
na ugodę, przestanie podawać lek, i wszystkie babcie będą
bezpieczne. To tak proste.
- Nie, bystrzaku. - Joanne spojrzała na niego groźnie.
- To nie jest tak proste. Babcia powiedziała, że spędziła
popołudnie z panią Kaplan w tydzień po tym, jak ta zaczęła
przyjmować lek. Wszystko można o niej powiedzieć, ale nie
to, że była przygnębiona. Czuła się świetnie i zakochała
się w tym panu Fetterolfie, który również uczestniczył w
badaniach, a jego synowa powiedziała mi...
- Joanne, chodźmy - powiedział Brad. - Nie mam ochoty
na sprzeczkę tutaj.
- Moja babcia znała nieco pana Fetterolfa.
Zaniepokoiło ją jego samobójstwo...
- Mnie również - powiedziała Joanne. - Powtarzam
Bradowi raz po raz...
- Joanne, idę. Ty rób, co chcesz.
- Nie możesz po prostu... w porządku, w porządku!
Wszystko musi być tak, jak ty chcesz! - Poderwała się,
rzuciła mi przepraszające spojrzenie, i pobiegła za swoim
mężem.
W książce telefonicznej były cztery nazwiska
Fetterolf. Przy dwóch stał samotny inicjał, oznaczający,
że zapewne są to kobiety żyjące samotnie. Wybrałem Hermana
Fetterolfa na zachodniej osiemdziesiątej szóstej.
Kamienica była ładna, z miękkim dywanem w hallu i
głębokimi, wygodnymi sofami. Zwróciłem się do odźwiernego:
- Proszę powiedzieć pani Dottie Fetterolf, że jest tutaj
prywatny detektyw, który chce porozmawiać o śmierci jej
teścia. Nazywam się Joe Carter. Niech pan zapyta, czy
zejdzie na dół, żeby zamienić ze mną parę słów.
Rzucił mi zaskoczone spojrzenie, ale przekazał
wiadomość. Kiedy pani Fetterolf zeszła na dół, ujrzałem,
że jest gotowa wściec się na byle kogo. Zamiatając podłogę
fałdami długiej spódnicy, w kamizelce z powiewającymi
połami, przemaszerowała przez hall.
- Pan jesteś tym prywatnym detektywem? Dla kogo pan
pracuje?
- Niestety, nie mam prawa tego wyjawić, pani Fetterolf.
Jest to jednak osoba, podobnie jak pani, której starszy
krewny zmarł w wyniku samobójstwa.
- Samobójstwa! Ha! To nie było żadne samobójstwo! To
było morderstwo!
- Morderstwo?
- Zabili go! I nikt nie chce tego przyznać!
- Na jakiej podstawie pani tak sądzi?
- Sądzi? Sądzi? Ja nie muszę sądzić, ja wiem! W jednym
tygodniu czuje się świetnie, przyjaźni się z tą panią
Kaplan, grają w scrabble, wspólnie czytają książki, jest
szczęśliwy jak ostryga. Może nawet dzieje się pomiędzy
nimi coś więcej, kim ja jestem, żeby o tym mówić, coś
silniejszego. A potem tego samego wieczora - tego samego
wieczora - on wiesza się, a ona rzuca się pod koła
autobusu! Zbieg okoliczności? Nie sądzę!... Poza tym
zostawiłby list.
- Przepraszam...
- Mój teść zostawiłby list pożegnalny. Był człowiekiem
tego rodzaju. Rozumie pan, co mówię? Bez przerwy pisał do
wszystkich w rodzinie, nie można było nadążyć z czytaniem
tego wszystkiego. Z pewnością zostawiłby list.
- Czy on...
- Był samotny po tym, jak zmarła jego żona. Sarah.
Prawdziwa święta. Poznali się pięćdziesiąt sześć lat
temu...
Koniec końców, opowiedziała mi całą historię życia
swojego teścia. I Rose Kaplan też. Wszystko zapisałem.
Kiedy zadzwoniłem do Johnny'ego Fermato, dyżurny
ostrożnym głosem powiedział mi, że porucznik Fermato
skontaktuje się ze mną.
Chyba w snach.
*
- Ktoś kogoś robi w konia, Margie - powiedziałem. - I
zapewne kosztuje to kogoś innego kupę forsy.
Leżała w pozycji płodowej, dłonie zaciśnięte niczym
szpony. Kroplówka zniknęła, ale ona wciąż była podłączona
przewodami do butli z nawilgoconym powietrzem, torebki
cewnika, pompy karmiącej. Pompa wydawała ciche odgłosy:
szur, szur. Położyłem teczkę w nogach łóżka, wiedząc, że
zapewne wywoła to protest Susan.
- To nie była depresja - powiedziałem do Margie. -
Della Francesca i pani Smith weszli na ten dach razem.
Samuel Fetterolf i Rose Kaplan darzyli się miłością. -
Miłością chemicznie wywołaną przez J-24.
Torebka pompy karmiącej opróżniała się powoli. Torebka
cewnika powoli się wypełniała. Uszy Margie ukryte były pod
suchymi, kruchymi, pozbawionymi życia włosami.
- Johnny Fermato coś wie. Może tylko tyle, że nakazano
zatuszować całą sprawę. Dostałem orzeczenia lekarzy
sądowych. Werdykt mówi o "śmierci samobójczej". We
wszystkich ośmiu przypadkach.
Gdzieś w trzewiach szpitala rozległ się krzyk kobiety.
Potem ucichł.
- Margie - usłyszałem swoje własne słowa. - Nie chcę
tu więcej przychodzić.
W następnej chwili podniosłem się i zacząłem kuśtykać
po pokoju. Dotknąłem czołem ściany i oparłem się o nią.
Jak mogłem coś takiego powiedzieć? Margie, jedyna kobieta,
jaką kiedykolwiek kochałem, najbliższa mi osoba na
świecie... W dniu naszego ślubu, który był jednocześnie
dniem jej dziewiętnastych urodzin, powiedziała mi, że
czuje się, jakby mogła umrzeć ze szczęścia. Wiedziałem, co
ma na myśli.
A innego dnia, osiem lat później, kiedy Bucky
połknął proszki, Margie była ze mną, gdy zadzwonił
telefon. "Gene... Gene... zrobiłem to..."
"Co zrobiłeś? Jezu, Bucky, jest po północy..."
"Ale ja nie... Ojciec Healey..."
"Bucky, jutro o ósmej rano zaczynam służbę. Dobranoc".
"Gene, kto to dzwoni o tej porze?"
"... powiedzieć... do widzenia..."
"Ze wszystkich nieodpowiedzialnych... Libby się
obudziła!"
"Powiedz ojcu Healeyowi, że nigdy nie byłoby ze
mnie... dobrzy księża nie wątpią jak... Nie mogę już
dotknąć Boga..."
I wtedy zrozumiałem. Wybiegłem z mieszkania w ciągu
piętnastu sekund. Buty, spodnie, pistolet. W górze od
piżamy pojechałem do seminarium, pociągnąłem za sznur
dzwonka. Bucky'ego tam nie było, lecz znalazłem ojca
Healeya. Przeszukałem pokoje, kaplicę, mały ogród do
kontemplacji, wszystko to przy wtórze hałasu z ulicy
zagłuszającego walenie mojego serca. Ojciec Healey
wrzeszczał na mnie. Nie chciałem wpuścić go do mojego
samochodu. Odczep się ode mnie, sukinsynu, zabiłeś go, ty
i twoje uparte wpychanie Boga do umysłu, w którym od
początku nie wszystko było dobrze poukładane... Bucky'ego
nie było w domu jego matki. Teraz już dwoje ludzi na mnie
wrzeszczało.
Znalazłem go u Naszej Pani od Wiecznego Strapienia.
Tam, gdzie powinienem był szukać od razu. Rozbił okno z
witrażem, po prostu walnął w nie deską, nie bawiąc się w
subtelności. Leżał na wprost ołtarza, oddychając płytko,
już nieprzytomny. Czekanie na karetkę wydawało się trwać
całą wieczność. Gliniarze byli szybsi; okno podłączone
było do alarmu.
Ale kiedy wszystko już się skończyło, Bucky spał u
świętego Wincentego z przepłukanym żołądkiem, wgramoliłem
się z powrotem do łóżka obok Margie. Libby spała w swoim
małym pokoju. Objąłem moją żonę i przysiągłem, że po tym
jak Bucky wyjdzie ze szpitala, nigdy więcej nie będę miał
już do czynienia z nim ani z jego głupimi życiowymi
dramatami.
- Nie to miałem na myśli - powiedziałem do Margie,
nieruchomej w sztywnym kołnierzu. - Kochanie, nie to
miałem na myśli. Oczywiście, że chcę tutaj być. Będę tutaj
tak długo, jak będziesz oddychała!
Nie poruszała się. Torebka pompy karmiącej opróżniała
się, torebka cewnika napełniała.
Pojawiła się Susan, w pomiętym fartuchu pielęgniarki.
- Cześć, Gene.
- Cześć, Susan.
- Wyglądamy dzisiaj mniej więcej podobnie.
Było to widoczne. A potem Camineur zadziałał i
zobaczyłem coś jeszcze, w jednym z tych niechcianym
przebłysków wiedzy, które Bucky nazwał podwyższoną
percepcją łączącą. Bucky nie zadzwonił do mnie dlatego, że
chciał dowiedzieć się, co stało się tym starym ludziom w
domach opieki. Był i tak wystarczająco przekonany o
słuszności swojej teorii. Nie, Bucky chciał, żeby opinia
publiczna dowiedziała się o J-24, i to ja miałem narobić
szumu, żeby sprawa się wydała. Przerzucał na mnie
odpowiedzialność za Rose Kaplan i Samuela Fetterolfa, i
Lydię Smith i Giacoma della Francesca. Tak jak przerzucił
na mnie odpowiedzialność za swoje zerwanie z ojcem
Healeyem w noc, kiedy próbował popełnić samobójstwo.
Wykorzystano mnie.
- Do diabła!
Susan, zmieniająca torebkę cewnika Margie, odwróciła
się, zaskoczona.
- Przepraszam?
Margie, oczywiście, milczała.
Wyszedłem z pokoju, ignorując minę Susan. Nie byłem
tak wściekły od osiemnastu miesięcy. Gniew napierał od
wewnątrz na moją klatkę piersiową i rwał się po żyłach
niczym pociski.
Dopóki Camineur nie spełnił swojego zadania.
*
Tuzin chłopaków tłoczyło się pod koszem na boisku
szkolnym, chociaż mżyło. Kuśtykałem w stronę samochodu. Gdy
do niego dotarłem, czerwony mercedes zatrzymał się obok mnie
i Jeff Connors wysiadł drzwiami po stronie pasażera.
Na czole miał niebieską przepaskę, skrywającą
wybrzuszenie nad lewym uchem. Gruby opatrunek pod spodem;
ktoś dał mu wycisk. Wizerunku dopełniał ciężki złoty
łańcuch na szyi, pejdżer oraz kurtka z miękkiej brązowej
skóry. Jeff nie próbował nawet ochronić delikatnej skórki
przed deszczem.
Zmierzyliśmy się spojrzeniem i w jego oczach coś
zamigotało. Mercedes odjechał. Jeff ruszył ku chłopcom
przy koszu, którzy przestali grać, żeby przyjrzeć się
samochodowi. Nastąpiło zwyczajne przybijanie piątek i
przygadywanie sobie, ale słyszałem w ich głosie rezerwę i
widziałem, że coś ma się wydarzyć.
Nie mój interes. Otworzyłem drzwi samochodu.
Jenny Kelly pojawiła się na boisku, biegnąc przez
deszcz. Jej oczy błyszczały.
- Jeff! Jeff!
Nie wiedziała nawet, że nie powinna zwracać się do
niego w obecności jego klientów. Jeff wlepił w nią wzrok,
spokojny, bez śladu swego zwykłego sympatycznego
zniecierpliwienia. Równie dobrze mogłaby być dla niego
gliniarzem.
- Jeff, czy możesz porozmawiać ze mną przez chwilę?
Ani jeden mięsień nie drgnął na jego twarzy. Lecz w
oczach coś się poruszyło.
- Proszę. Chodzi o twojego małego braciszka.
Dawała mu wyjście: sprawa rodzinna. Nie skorzystał.
- Jestem zajęty.
Panna Kelly skinęła głową.
- W porządku. Jutro, w takim razie?
- Jestem zajęty.
- W takim razie złapię cię kiedy indziej. - Nauczyła
się nie dyskutować. Widziałem jednak jej twarz po tym, jak
odwróciła się od chłopców śmiejących się pogardliwie za
jej plecami. Ona również nie rezygnowała. W każdym razie
nie rezygnowała z Jeffa.
Na mnie nawet nie spojrzała.
Wsiadłem do samochodu i odjechałem, wiedząc lepiej od
Jenny Kelly, co dzieje się na boisku do koszykówki z tyłu
za mną, nie próbując nawet się wtrącać. Jeśli nie stanie
się to na terenie szkolnym, stanie się gdzie indziej. Cóż
to za różnica, w gruncie rzeczy? I tak nie da się tego
powstrzymać. Bez względu na to, co myślą idealistyczni
głupcy w rodzaju Jenny Kelly.
Tego dnia miała kolczyki z maleńkimi perłami, a jej
bluzka, mokra od deszczu, oblepiała jej ciało.
*
Na cały następny tydzień wyłączyłem telefon. Posłałem
Libby wiadomość, żeby pisała do mnie zamiast dzwonić, gdyż
firma telefoniczna ma problemy z doprowadzeniem linii do
mojego domu. Nie pojechałem do szpitala. Uczyłem moją
klasę matematyki, poprawiałem prace domowe i wychodziłem
zaraz po ósmej lekcji. Jenny Kelly ujrzałem tylko raz, na
przystanku autobusowym parę przecznic od budynku szkoły.
Trzymała za rękę małego murzyńskiego chłopczyka, trzy-,
może czteroletniego, ubranego w bluzę New York Knicks.
Czekali na autobus. Przejechałem, nie zatrzymując się.
Ale w gruncie rzeczy nie ma ucieczki.
Zauważyłem faceta wychodząc z trafiki w późne piątkowe
popołudnie. Spostrzegłem go wcześniej, kiedy oddawałem
garnitur do pralni chemicznej. Nie miałem już do czynienia
z tego rodzaju sprawami - ale to się zdarza. Ktoś, kogo
posadziłeś osiem lat wcześniej, wychodzi i postanawia
wyrównać rachunki. Albo ktoś widzi cię przypadkowo i nagle
przypomina sobie jakąś starą sprawę związaną z jego
kuzynem albo twoim partnerem, coś, czego ty sam nawet nie
pamiętasz. To się zdarza.
Nie mogłem poruszać się szybko ze względu na moje
kolano. Wszedłem do Mulcahy'ego, gdzie pomiędzy kontuarem
i stolikami znajduje się długie przejście, zakończone
wychodzącymi na podwórko drzwiami, otwartymi zazwyczaj,
jeśli jest dobra pogoda. Wejście do toalet znajduje się w
niszy zaraz przed drzwiami, tuż obok aparatu
telefonicznego i automatu z papierosami. Skinąłem głową na
powitanie Brianowi Mulcahy'emu stojącemu za barem,
pokuśtykałem dalej i wszedłem do damskiej toalety. Była
pusta. Uchyliłem drzwi. Mój ogon sprawdził niszę, a potem
ruszył ku męskiej tolaecie. Kiedy stanął plecami do mnie i
położył dłoń na klamce, chwyciłem go.
Nie dorównywał mi wzrostem ani tuszą - średniej
budowy ciała, brunet, twarz przeciętna. Szarpnął się i
poczułem wybrzuszenie pistoletu pod jego marynarką.
- Przestań, Shaunessy! Jestem z policji!
Puściłem go. Wyciągnął odznakę, spoglądając na mnie
gniewnie. Potem powiedział:
- Nie tutaj. To knajpa kapusiów - nie wiedziałeś o tym?
Zachodnia Siedemdziesiąta numer 284, mieszkanie numer 8.
Chryste, dlaczego nie naprawisz sobie swojego cholernego
telefonu? - I tyle go widziałem.
Popijając piwo przy barze, przemyślałem całą sprawę.
Potem poszedłem do domu. Kiedy dzwonek domofonu zabuczał
półtorej godziny później, nie odpowiedziałem. Ktoś stał na
dole i naciskał guzik przez pół godziny bez przerwy, zanim
się poddał.
Tej nocy śniłem, że ktoś próbuje zabić Margie, tropiąc
ją w tłumie na Times Square i strzelając maleńkimi
zatrutymi strzałkami. Nie miałem pewności, jako że
wszystko działo się we śnie, ale wydaje mi się, że
tropiącym byłem ja.
*
Sobotnia poczta przyszła około wpół do czwartej. Była
tam między innymi duża płaska koperta z szarego papieru,
bez adresu zwrotnego, bez jakiejkolwiek wiadomości. W
środku znalazłem kopię raportu z miejsca zdarzenia
dotyczącego śmierci Lydii Smith i Giacoma della Francesca.
Siedmiu lat pracy ramię w ramię nie da się tak kompletnie
wymazać. Bez względu na to, jaka musi być oficjalna linia.
W kopercie były trzy kolorowe zdjęcia: pusty dach;
ciało pani Smith roztrzaskane na chodniku w dole; ciało
pana della Francesca leżące na podłodze obok starannie
pościelonego łóżka. Twarz staruszka ukryta była częściowo
w cieniu, ale chude, upstrzone wątrobowymi plamami dłonie
pozostały widoczne, obie ściskające rękojeść noża zanurzonego
w jego piersi. Nie było zbyt wiele krwi. To następuje
dopiero, kiedy ktoś nóż wyciąga.
Pisemne raporty nie mówiły niczego, czego nie dałoby
się wywnioskować ze zdjęć.
Zapieczętowałem kopertę i schowałem ją do mojego
sekretarzyka. Johnny sprawdził się; Bucky mnie nabrał. Zgony
nastąpiły w wyniku samobójstwa, tak jak twierdziło Kelvin
Pharmaceuticals, tak jak twierdziła policja. Miłosna pigułka
Bucky'ego wywoływała depresję kończącą życie i on o tym
wiedział, czepiając się wszelkiej możliwej nadziei, że może
jest inaczej.
Ponieważ on i Tommy wzięli ją razem.
"Coś się u mnie zmieniło", powiedział Bucky w swojej
jedynej wiadomości telefonicznej od czasu naszego
spotkania. Przyjąłem, że oznacza to, iż zmienił
mieszkanie, kochanka lub sposób życia, tak jak kiedyś
zmienił się z fanatycznego seminarzysty w fanatycznego
chemika. Ale nie to miał na myśli. Jego słowa oznaczały,
że przyjął J-24, ponieważ chciał, by zadziałał on dla
niego i Tommy'ego i nie wierzył, że jakiekolwiek ryzyko
może odnosić się do niego. Tak jak wszyscy idioci
uzależnieni od cracku, których aresztowałem przez
szesnaście lat.
Wykręciłem jego numer. Po czterech sygnałach włączyła
się automatyczna sekretarka. Odłożyłem słuchawkę,
przeszedłem z pokoju dziennego do sypialni, parę razy
walnąłem pięścią w ścianę, wróciłem i ponownie wykręciłem
numer. Kiedy włączyło się urządzenie, powiedziałem:
- Bucky. Tutaj Gene. Zadzwoń do mnie natychmiast. Mówię
poważnie - muszę wiedzieć, czy wszystko u ciebie w
porządku.
Zawahałem się... nie kontaktował się ze mną od
tygodni. Jak mogę go przekonać?
- Jeśli nie zadzwonisz dzisiaj, w sobotę, do
dziewiątej, zacznę... - Co? Przecież nie szukać go. Nie
tym razem, nie tak jak trzynaście lat temu, kiedy
wybiegłem w spodniach i górze od piżamy, z Margie wołającą
za mną: "Gene! Gene! Na miłość Boską!..."
Nie mogłem zrobić tego znowu.
- Jeśli nie zadzwonisz do mnie do dziewiątej,
poinformuję FBI o tym, czego dowiedziałem się na temat
J-24, bez uprzedniego porozumienia z tobą. Więc zadzwoń do
mnie, Bucky.
Zazwyczaj w sobotę wieczorem jechałem do szpitala do
Margie. Nie tego dnia. Siedziałem w kuchni, sprawdzając
klasówki z algebry VII b rozłożone na maleńkim stole i
zajęło mi godzinę sprawdzenie trzech prac. Wlepiałem wzrok
w nagą ścianę, widząc tam Bucky'ego. Widząc zdjęcia Lydii
Smith i Giacoma della Francesca. Widząc sceny sprzed
trzynastu lat, kiedy Bucky'emu płukano żołądek. Potem
zmuszałem się do powrotu do klasówek i poprawiania
następnego zadania. "Jeśli pociąg A wyrusza z punktu X ze
stałą prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę o godzinie
szóstej rano..."
Jeśli pocisk opuszcza lufę pistoletu z prędkością
pięciuset metrów na sekundę, może urwać człowiekowi głowę.
Nikt nie zdaje sobie z tego sprawy, oprócz ludzi, którzy
to widzieli. Żołnierzy. Lekarzy. Policjantów.
Po jakimś czasie orientowałem się, że znowu gapię się
w ścianę, i brałem następną klasówkę. "Jeśli 3 razy x
równa się 2 razy y..." Niektórych nazwisk na pracach nawet
nie rozpoznawałem. Kim jest James Dillard? Czy to ten
wysoki spokojny chłopak w ostatnim rzędzie, czy ten niski
w butach połatanych taśmą klejącą, który przesypia
większość poranków? Byli dla mnie tylko nazwiskami.
Na ścianie widziałem Jenny Kelly trzymającą za rączkę
małego braciszka Jeffa Connorsa.
O wpół do ósmej wrzuciłem klasówki do teczki i
chwyciłem marynarkę. Przed wyjściem jeszcze raz wykręciłem
numer Bucky'ego. Bez rezultatu. Wyłączyłem światło w
pokoju dziennym i pokuśtykałem w stronę drzwi. Zaraz przed
ich otwarciem natrafiłem na coś stopą. Nie namyślając się
rozpłaszczyłem się przy ścianie i sięgnąłem za siebie do
włącznika światła.
Była to tylko kolejna przesyłka. Gruba miękka koperta,
dwadzieścia dwa na trzydzieści, z gatunku tych, z których
wysypują się tłuste czarne trociny, jeśli otworzysz ją z
niewłaściwej strony. Trociny wychodziły już z małego
rozdarcia w rogu. Bez znaczków, bez adresu; wsunięto ją
przez szparę pod drzwiami. Ktokolwiek ją zostawił, musiał
wejść do budynku - nie było to trudne w sobotę, kiedy
mnóstwo ludzi wchodziło i wychodziło, wystarczyło tylko
poczekać, aż ktoś inny otworzy drzwi i uśmiechając się wejść
do środka z jakimkolwiek pękiem kluczy w dłoni. W lewym
górnym rogu koperty widniała policyjna naklejka dowodowa.
Podniosłem kopertę, gdy zadzwonił telefon.
- Bucky! Gdzie, do diabła...
- Gene, mówi Jenny Kelly. Posłuchaj, potrzebuję twojej
pomocy. Proszę! Właśnie odebrałam telefon od Jeffa
Connorsa, nie wiedział, do kogo zadzwonić... policja
otoczyła go w domu jakiegoś handlarza narkotyków,
wrzeszczą na niego, żeby wyszedł, a on ma ze sobą Darryla,
to jego mały braciszek, strasznie się boi - to znaczy Jeff
- że rozwalą drzwi i wejdą do środka strzelając... Boże,
Gene, proszę, pojedź tam! To tylko cztery przecznice od
ciebie, dlatego zadzwoniłam, a ty wiesz, jak rozgrywać
takie sprawy... proszę!
Musiała umilknąć dla nabrania oddechu.
- Jaki jest adres? - zapytałem beznamiętnie.
Powiedziała mi. Cisnąłem słuchawkę w połowie jej
podziękowań. Gdyby stała obok mnie, byłbym w stanie ją
uderzyć.
Przekuśtykałem cztery przecznice w kierunku północnym,
forsując moje strzaskane kolano, i dopiero po dłuższym
czasie zdałem sobie sprawę, że wciąż trzymam kopertę w
dłoni. Złożyłem ją na pół i wcisnąłem do kieszeni
marynarki.
Nie miałem kłopotów ze znalezieniem wskazanego adresu.
Dwa samochody tarasowały ulicę, koguty błyskały, w oddali
słyszałem zbliżające się syreny. Wszystko było tu chaosem.
Młoda kobieta niewiele po dwudziestce wrzeszczała
histerycznie podskakując w miejscu:
- On ma moje dziecko! On ma broń! Zabije mojego synka! -
podczas gdy policjant w mundurze wyglądający na
dziewiętnaście lat nieumiejętnie próbował ją uspokoić.
Ubranie miała podarte i pokrwawione. Uderzyła żółtodzioba w
ramię i jego kolega pospieszył, by ją obezwładnić, podczas
gdy inny gliniarz z megafonem wrzeszczał coś w stronę
budynku. Lokatorzy wysypywali się na ulicę. Jedyny pozostały
mundurowy próbował opanować tłum, utrzymując ludzi z dala od
budynku, ale nikt go nie słuchał. Nie sprawiał wrażenia
bardziej doświadczonego niż dzieciak trzymający kobietę, tak
jakby spędził maksimum sześć godzin na patrolowaniu ulic.
Miałem przy sobie zapasową odznakę. Wszyscy
robiliśmy nielegalne kopie, mniejsze o milimetr od
oryginału, żeby ten trzymać w domu i nie ryzykować grzywny
i papierkowej roboty w razie jego zgubienia. Kiedy
wystąpiłem ze służby, oddałem odznakę, ale zatrzymałem
kopię. Pokazałem ją teraz żółtodziobowi mocującemu się z
rozhisteryzowaną dziewczyną. Mogło mnie to kosztować potem
wiele kłopotów, ale zacznę się o to martwić w odpowiednim
czasie.
Uliczne myślenie wraca tak szybko.
- To nie wygląda dobrze - krzyknąłem do żółtodzioba.
Dziewczyna wciąż szarpała się w jego uścisku, wrzeszcząc:
- On ma moje dziecko! On ma broń! Na miłość Boską,
wydostańcie moje dziecko, zanim je zabije! - Facet z
megafonem przestał się wydzierać i podszedł do nas.
- Kim pan jest?
- On jest z wydziału do spraw zakładników i oblężeń -
wysapał żółtodziób, chociaż wcale tego nie powiedziałem.
Nie sprostowałem jednak. Próbował, ile sił, by w
miarę delikatnie skuć wrzeszczącą kobietę, która wiła się
niczym tańczący derwisz.
- Posłuchajcie - powiedziałem - ona nie jest matką
tego dziecka na górze. Mały jest bratem delikwenta, a ona
z pewnością nie wygląda na wystarczająco dorosłą, by być
matką ich obojga!
- Skąd, u diabła... - zaczął mundurowy, ale dziewczyna
wydała wrzask, który mógłby obalać budynki, wyszarpnęła
jedną rękę i zaatakowała moją twarz.
Uchyliłem się na tyle szybko, że nie trafiła w oczy,
ale jej paznokcie wyryły długą poszarpaną linię na moim
policzku. Żółtodziób przestał się patyczkować i zacisnął
kajdanki tak mocno, że się zachwiała. Rękaw jej swetra
podszedł do góry, kiedy wykręcał jej ręce do tyłu, i
ujrzałem ślady po nakłuciach.
Cholera, cholera, cholera.
Dwa kolejne radiowozy zajechały z piskiem opon. Z
jednego wysiadł starszy gliniarz w cywilnym ubraniu, a ja
wsunąłem moją fałszywą odznakę z powrotem do kieszeni.
- Proszę posłuchać, oficerze, ja znam tego dzieciaka
na górze, tego z małym chłopcem. Jestem jego nauczycielem.
Chłopak chodzi do ósmej klasy. Nazywa się Jeff Connors, a
małym chłopcem jest jego brat Darryl, zaś ta kobieta nie
jest ich matką. Coś się tutaj dzieje, ale nie to, co ona
mówi.
Spojrzał na mnie przenikliwie.
- Gdzie się pan tak zranił?
- Ona go zaatakowała - powiedział żółtodziób. - Facet
jest z...
- On do mnie zadzwonił - powiedziałem z naciskiem,
patrząc gliniarzowi prosto w oczy. - Jest przerażony.
Zejdzie na dół bez kłopotów, jeśli mu to umożliwicie, i
zostawi Darryla w mieszkaniu.
- Jest pan jego nauczycielem? Dlatego do pana
zadzwonił? Ma pan jakieś dokumenty?
Pokazałem mu legitymację Związku Nauczycieli, prawo
jazdy i przepustkę wydaną przez Gimnazjum im. Benjamina
Franklina. Tymczasem mundurowi zostali zapędzeni do
odpychania gapiów przez sierżanta, który sprawiał
wrażenie, że wie, co robi.
- Skąd wziął broń? Czy należy do gangu?
- Nie wiem - odparłem. - Ale to możliwe.
- Skąd pan wie, że nie ma z nim nikogo więcej?
- Nie mówił nic takiego przez telefon. Ale pewności
nie mam.
- Jaki tam jest numer telefonu?
- Nie wiem. Nie podał mi go.
- Czy jest na jakichś prochach?
- Nie wiem. Wydaje mi się, że nie.
.T:linie3