Ulicka Ludmila - Szczerze oddany Szurik
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Ulicka Ludmila - Szczerze oddany Szurik |
Rozszerzenie: |
Ulicka Ludmila - Szczerze oddany Szurik PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Ulicka Ludmila - Szczerze oddany Szurik pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Ulicka Ludmila - Szczerze oddany Szurik Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Ulicka Ludmila - Szczerze oddany Szurik Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Ludmiła Ulicka
Szczerze oddany Szurik
Tłumaczenie: Elżbieta Zych
Z wyrazami wdzięczności Nataszy Czerwińskiej * czytelnikowi, doradcy, lekarzowi
1.
Ojciec dziecka, Aleksander Zygmuntowicz Lewandowski
* o demonicznej i cokolwiek przygasłej już urodzie, z zagiętym nosem i kręconymi kędziorami,
które po pięćdziesiątce, godząc się z nieuchronną utratą młodości, przestał farbować * od
wczesnego dzieciństwa zapowiadał się na muzycznego geniusza. W wieku lat ośmiu wożono go z
koncertami jak młodego Mozarta, ale gdy skończył lat piętnaście wszystko się zastopowało, jakby
zgasła gdzieś w niebiosach gwiazda jego szczęścia. Młodzi przeciętni pianiści zaczęli go
wyprzedzać i on, skończywszy z wyróżnieniem kijowskie konserwatorium, stopniowo przekształcił
się w akompaniatora. Akompaniatorem był wrażliwym, dokładnym, można powiedzieć
wyjątkowym, występował z najlepszymi skrzypkami i wiolonczelistami, którzy o niego nawet
trochę walczyli. Ale wymieniany był w drugiej linijce. W lepszym przypadku pisano na afiszu
„partia fortepianu", w gorszym
* dwie litery „ak.". To właśnie to „ak." stanowiło nieszczęście jego życia, zawsze leżało na
wątrobie. Według poglądów starożytnych podobno wątroba najbardziej cierpi
z zawiści. W te hipokratesowe głupstwa, naturalnie, nikt nie wierzył, jednak wątroba Aleksandra
Zygmuntowicza w rzeczy samej była poddawana atakom. Chociaż przestrzegał diety, od czasu do
czasu żółkł, chorował i strasznie się męczył.
Z Wieroczką Korn poznali się w najlepszym roku jej życia. Właśnie wstąpiła do Tairowskiego
studia, jeszcze nie zdążyła zyskać reputacji najsłabszej kursantki, rozkoszowała się ciekawymi
zajęciami i marzyła o wielkiej roli. Były to przedschyłkowe lata Teatru Kameralnego. Główny
teatrolog kraju jeszcze nie wypowiedział swojej świętej opinii o teatrze, nazywając go „prawdziwie
burżuazyjnym" * zrobił to kilka lat później, jeszcze królowała Alisa Koonien, a Tairow istotnie
pozwalał sobie na takie „prawdziwie burżuazyjne" szaleństwa, jak wystawienie Egipskich nocy.
W teatrze tradycyjnie żegnano stary i witano Nowy * trzydziesty piąty * Rok, a wśród mnóstwa
rozrywek, jakim oddawali się pomysłowi aktorzy w tę długą noc, był konkurs na najpiękniejszą
nóżkę. Aktorki szły za kurtynę i każda, podnosząc jej skraj, cnotliwie wystawiała do obejrzenia
anonimową nogę od kolana po koniuszki palców.
Osiemnastoletnia Wieroczka wystawiła łydkę w taki sposób, żeby staranna cera na pięcie była
niewidoczna i o mało nie zemdlała ze szczęścia, kiedy ją właśnie wyciągnięto zza kurtyny i
nałożono na nią fartuszek, na którym wielkimi srebrnymi literami było napisane „Mam
najpiękniejszą nóżkę na świecie". Do tego wręczono kartonowy bucik, wykonany w teatralnej
pracowni, pełen czekoladowych cukierków. Wszystko to, razem ze skamieniałymi cukierkami,
długo jeszcze było przechowywane w dolnej szufladzie sekretarzyka jej matki Jelizawiety
Iwanownej, która nieoczekiwanie okazała się czuła na sukces córki w dziedzinie, leżącej, według
jej wyobrażeń, poza granicami przyzwoitości.
Aleksandra Zygmuntowicza, który przyjechał z Pitra na występy, zaprosił na tę zabawę sam Tairow.
Arystokratyczny
gość przez cały wieczór nie odstępował Wieroczki i wywarł na niej głębokie wrażenie, a nad ranem,
gdy bal się skończył, własnoręcznie nałożył na nagrodzoną nóżkę filcowy bucik, śmiałą wariację
rosyjskiego walonka, ale na wysokim obcasie, i odprowadził ją do domu, do Kamiergierskiego
Strona 2
Zaułka. Było jeszcze ciemno, powoli padał rekwizytowy śnieg, teatralnym żółtym światłem
świeciły latarnie i ona czuła się główną aktorką na ogromnym scenicznym placu. Jedną ręką tuliła
do siebie zawinięte w gazetę odświętne pantofle rozmiar trzydziesty czwarty, druga jej ręka błogo
spoczywała na jego rękawie, a on deklamował jej niemodne wiersze będącego w niełasce poety.
Tego samego dnia on wyjechał do swojego Leningradu, zostawiając ją w całkowitym odurzeniu.
Obiecał niebawem przyjechać. Ale mijał tydzień za tygodniem, a wielkie oczekiwanie serca
pozostawiło Wieroczce jeden tylko gorzki osad.
Zawodowe sukcesy Wieroczki były niewielkie, ponadto baletmistrzyni, która uczyła współczesnego
tańca w stylu Isadory Duncan, bardzo jej nie lubiła, nazywałają teraz nie inaczej jak „najpiękniejsza
nóżka" i nie przepuszczała najmniejszej pomyłki. Biedna Wiera wycierała łzy rąbkiem
starogreckiego chitona z iwanowskiego perkalu i nie trafiała w takt ekstatycznej muzyki Skriabina,
przy której kursantki ćwiczyły, wyrzucając energicznie pięści i kolana, żeby przekazać
nieuchwytnego ducha buntowniczej muzyki w prezentowanych obrazach.
W jeden z najbrzydszych dni tej wiosny przy służbowym wejściu spotkał Wierę Aleksander
Zygmuntowicz. Przyjechał do Moskwy na dwa tygodnie na nagranie kilku koncertów wybitnego
skrzypka, światowej sławy. W pewnym sensie była to szczęśliwa chwila jego życia: staromodnie
wychowany skrzypek odnosił się do Aleksandra Zygmuntowicza z wielkim szacunkiem i, jak się
okazało, pamiętał o jego dziecięcej sławie. Nagranie szło doskonale. Cierpiąca
miłość własna pianisty po raz pierwszy od lat wczesnej młodości odpoczywała, rozluźniona i
wygładzona. Wspaniała dziewczyna o szaroniebieskicłi oczach drżała już od samej jego obecności
* jedno natchnienie karmiło się drugim...
Co się tyczy młodej Wieroczki, cały rok szkolny pilnie studiującej tairowskie „emocjonalnie
nasycone formy", tej wiosny raz na zawsze straciła poczucie granicy między życiem i teatrem,
„czwarta ściana" runęła i od tej pory ona grała spektakl swojego osobistego życia. Zgodnie z ideami
czcigodnego nauczyciela, wymagającego od swoich aktorów wszechstronności * od misterium do
operetki * jak sam mówił, Wieroczka tej wiosny odgrywała przed umiłowanym Aleksandrem
Zygmuntowiczem emploi „ingenieur dramatique".
Dzięki jednoczesnym wysiłkom przyrody i sztuki romans był czarujący * z nocnymi spacerami,
kolacjami we dwoje w maleńkich gabinetach najlepszych restauracji, różami, szampanem, śmiałymi
pieszczotami, dającymi obojgu rozkosz, możliwe, że większą niż ta, którą przeżyli ostatniej
moskiewskiej nocy przed odjazdem Aleksandra Zygmuntowicza, w godzinie całkowitej kapitulacji
Wieroczki przed przeważającymi siłami przeciwnika.
Szczęśliwy zwycięzca odjechał, pozostawiając Wieroczkę w słodkim odurzeniu świeżych
wspomnień, spośród których stopniowo zaczął się wyłaniać prawdziwy obraz jej przyszłości. On
zdążył jej opowiedzieć, jak bardzo jest nieszczęśliwe jego życie rodzinne: psychicznie chora żona,
mała córeczka z urazem poporodowym, władcza teściowa z charakterem feldfebla. Nigdy
przenigdy nie może zostawić tej rodziny... Wieroczka zamierała z zachwytu: jakiż on szlachetny! I
swoje osobiste życie zapragnęła natychmiast złożyć mu w ofierze. Niech będą długie rozstania i
krótkie spotkania, niech choćby drobna cząstka jego uczuć, jego czasu, jego osoby należy do niej *
ta cząstka, którą on sam zechce jej poświęcić.
Ale to już była inna rola * nie przemienionego Kopciuszka, stukającego szklanymi obcasami po
nocnej jezdni przy świetle dekoracyjnych latarń, a potajemnej kochanki, stojącej w głębokim
cieniu. Z początku wydawało się jej, że jest gotowa grać tę rolę do końca życia, swojego lub jego:
kilka długo oczekiwanych spotkań na rok, pełne milczenia przerwy między nimi i jednakowe tęskne
listy. Tak minęły trzy lata i w życiu Wiery zaczął pojawiać się posmak smutnego kobiecego
nieszczęścia.
Kariera aktorska, która na dobre nie zdążyła się zacząć, skończyła się * zaproponowano jej
odejście. Opuściła zespół, ale pozostała w teatrze, pracując jako sekretarka.
Wtedy właśnie, w trzydziestym ósmym, po raz pierwszy spróbowała zerwać męczący związek.
Aleksander Zygmuntowicz pokornie przyjął jej wolę i pocałowawszy w rękę, odjechał do swojego
Leningradu. Jednak Wieroczka nie wytrzymała nawet dwóch miesięcy, sama go wezwała i
wszystko zaczęło się od nowa.
Strona 3
Schudła i, zdaniem koleżanek, zgłupiała. Pojawiły się pierwsze oznaki choroby, jeszcze
nierozpoznanej: oczy błyszczały metalicznie, czasami jakaś grudka więzła w gardle, nerwy były
rozstrojone i nawet Jelizawieta Iwanowna zaczęła się cokolwiek obawiać domowych histerii
Wieroczki.
Minęły jeszcze trzy lata. Częściowo pod naciskiem Jelizawiety Iwanownej, po części z chęci
zmiany swojego, jak teraz oceniała, nieudanego życia, znowu zerwała z Aleksandrem
Zygmuntowiczem. On też był zmęczony tym trudnym romansem, ale pierwszy nie zdecydował się
na ostateczny krok: kochał Wieroczkę bardzo głęboką, a nawet wzniosłą miłością * zawsze, kiedy
przyjeżdżał do Moskwy. Swoim namiętnym i afektowanym zakochaniem ona karmiła jego
nieszczęsną i chorą miłość własną. Tym razem rozstanie prawie się udało, nadchodząca wojna na
długo ich rozłączyła.
Do tego czasu Wieroczka już straciła swoją nędzną posadę sekretarki, wyuczyła się skromnego
rzemiosła buchaltera, ale biegała na próby, skrycie przymierzała się do niektórych ról, szczególnie
podobała jej się rola madame Bovary. Ach, żeby nie Alisa Koonien! Wówczas mogłoby się jeszcze
wszystko cofnąć i jeszcze wyszłaby na scenę w bareżowej sukni, wykończonej trzema bukietami
drobnych różyczek, otoczonych zielenią i przeszłaby krokiem kadryla z bezimiennym wicehrabią
po majątku Vaubeyssard... To była taka zaraza, o której wiedzą tylko rekonwalescenci. Wiera
próbowała, nie porzucając teatru, uwolnić się od teatralnej zależności, posiadała nawet wielbiciela,
jak to się mówi „z publiki", wyjątkowo pozytywnego i takoż bezmózgiego Żyda zaopatrzeniowca.
Oświadczył się jej. Ona, przepłakawszy całą noc, odmówiła mu, dumnie oświadczając, że kocha
innego. Czy to Wiera miała jakiś feler, czy też nie całkiem orientowała się w realiach czasów, ale jej
krucha tkliwość, wewnętrzna gotowość natychmiastowego wpadania w zachwyt i duchowa
subtelność, która była modna w, powiedzmy, czechowowskich czasach, absolutnie nikogo nie
olśniewała w bohaterskim okresie wojny i powojennego budownictwa socjalistycznego... Cóż,
nikogo to nikogo... Ale, do licha, nie zaopatrzeniowca...
Potem była ewakuacja do Taszkentu. Jelizawieta Iwanowna, docent Instytutu Pedagogicznego,
nalegała, żeby córka zwolniła się z teatru i pojechała z nią.
Ewakuowany Aleksander Zygmuntowicz trafił do Kujbyszewa, jego nieszczęsna rodzina nie
zdążyła wyjechać i zginęła podczas blokady Leningradu. W Kujbyszewie ciężko chorował, trzy
zapalenia płuc pod rząd o mało nie wpędziły go do grobu, ale wyratowała go pielęgniarka,
miejscowa silna Tatarka. Ożenił się z nią z powodu samotności i słabości.
Kiedy po wojnie Wieroczka i Aleksander Zygmuntowicz spotkali się, wszystko zaczęło się od
nowa, ale w trochę zmienionych dekoracjach. Ona pracowała w Teatrze Dramatycznym, gdzie
została księgową. Lubiła teraz zamiast Alisy Koonien Marię Iwanownę Babanową, chodziła na jej
spektakle, nawet uśmiechały się do siebie na korytarzach. Aleksander Zygmuntowicz znowu czekał
na nią przy służbowym wejściu i szli Twerskim bulwarem do Kamiergierskiego Zaułka. On znowu
był nieszczęśliwy w małżeństwie, znowu miał chorą córeczkę. Postarzał się, zeszczuplał, był
jeszcze bardziej zakochany i jeszcze bardziej tragiczny. Romans wybuchł z nową oceaniczną siłą,
fale miłości wynosiły ich na niebotyczne wysokości i zrzucały w głębokie otchłanie. Być może, to
było to właśnie, czego pragnęła nieukojona dusza Wieroczki. W tych latach często śnił się jej ten
sam sen: podczas jakiejś całkiem codziennej czynności, na przykład picia herbaty z mamą przy ich
owalnym stoliku, nagle stwierdzała, że w pokoju nie ma jednej ściany, a zamiast niej jest ciemność
uchodzącej w nieskończoność widowni, wypełnionej milczącymi i nieruchomymi widzami...
Tak jak przedtem, on przyjeżdżał do Moskwy trzy * cztery razy do roku, zatrzymywał się zwykle w
Hotelu Moskwa, a Wieroczka biegała do niego na spotkania. Pogodziła się ze swoim losem i tylko
późna ciąża zmieniła bieg jej życia.
Jej romans trwał długo, tak jak wywróżyła sobie w młodości * „do śmierci"...
2.
Chodziła Wiera tak jak się chodzi z dziewczynkami: brzuszek jak jabłko, nie jak gruszka, twarz
miękko rozlana, ziarnisty brązowy pigment dookoła oczu, a dziecko w łonie poruszało się płynnie
Strona 4
bez gwałtownych ruchów. Spodziewano się, oczywiście, dziewczynki. Jelizawieta Iwanowna,
daleka od wszelkich przesądów, szykowała się do urodzin wnuczki zawczasu i choć nie trzymała
się specjalnie różowego koloru, jakoś tak przypadkowo trafiła się cała dziecięca wyprawka na
różowo: koszulki, pieluszki, nawet wełniany kaftanik.
Dziecko było pozamałżeńskie, Wiera niemłoda, trzydzieści osiem lat. Ale te okoliczności zupełnie
nie przeszkadzały Jelizawiecie Iwanownie cieszyć się nadchodzącym wydarzeniem. Sama późno
wyszła za mąż, urodziła jedyną córkę już pod trzydziestkę, a wdową została z trojgiem dzieci: z
siedmiomiesięczną Wieroczką i dwiema pasierbicami * podlotkami. Przeżyła sama, wychowała
dziewczynki. Zresztą, starsza pasierbica wyjechała z Rosji w dwudziestym czwartym roku i już nie
wróciła. Młodsza pasierbica, całym sercem oddana nowej władzy, stosunki z Jelizawietą Iwanowną
zerwała jako z człowiekiem starego ustroju i zacofanie niebezpiecznym, wyszła za sowieckiego
naczelnika średniego rzędu i zginęła przed wojną w obozie stalinowskim.
Całe życiowe doświadczenie Jelizawiety Iwanowny nauczyło ją cierpliwości i odwagi, i małej
nowej dziewczynki, niespodziewanego przybysza w rodzinie, oczekiwała z dobrocią serca. Córka *
rodzina, córka * przyjaciółka, pomocnica * na tym polegało jej własne życie.
Kiedy zamiast oczekiwanej dziewczynki urodził się chłopczyk, obie one, i matka, i babcia, straciły
głowę. Ich najskrytsze plany były zrujnowane, nie ziścił się rodzinny portret, który w myślach
zamówiły: Jelizawieta Iwanowna stoi na tle ich pięknego holenderskiego pieca, Wieroczka siedzi w
taki sposób, że ręce matki leżą na jej ramionach, a na kolanach Wieroczki cudna kędzierzawa
dziewuszka. Dziecięca zagadka: dwie matki, dwie córki i babcia z wnuczką...
Twarzyczce dziecka Wiera przyjrzała się dobrze jeszcze na porodówce, a rozwinęła je pierwszy raz
już w domu i była mocno zaszokowana ogromną w porównaniu z drobnymi stopkami jaskrawo
czerwoną moszną i bezwstydnie podniesionym fifulkiem. W tym momencie, kiedy oglądała z
roztargnieniem ten wszystkim znany fenomen, twarz jej opryskał ciepły strumyczek.
* Widzisz, jaki zbytnik * uśmiechnęła się babcia i pomacała pieluszkę, która pozostała zupełnie
sucha. * No, Wierusia, ten to zawsze z wody suchy wyjdzie...
Niemowlę bawiło się buzią, jakieś dziwaczne miny przechodziły jedna w drugą: czółko marszczyło
się, usta się uśmiechały. Nie płakało i nie wiadomo było, czy jest mu dobrze czy źle. Najpewniej,
wszystko, co się działo, było dla niego zadziwiające...
* Dziadek, wykapany dziadek. Będzie prawdziwym mężczyzną, pięknym, dużym * z
zadowoleniem podsumowała Jelizawieta Iwanowna.
* Niektóre części ciała ma nawet za duże * wieloznacznie zauważyła Wieroczka. * Kropka w
kropkę jak u ojca...
Jelizawieta Iwanowna zrobiła lekceważący gest:
* Nie, Wierusia, ty nie wiesz... To jest w ogóle cecha mężczyzn Korn.
Na tym wyczerpały swoje osobiste doświadczenia w tym przedmiocie i przeszły do następnego: jak
one, dwie słabe kobiety, wychowają prawdziwego silnego mężczyznę. Z wielu powodów
rodzinnych i sentymentalnych skazany był na imię Aleksander.
Od pierwszego dnia obowiązki podzieliły w taki sposób, że Wieroczce przypadło karmienie piersią,
a całą resztę wzięła na siebie Jelizawieta Iwanowna.
Sport, męskie rozrywki i żadnego cackania * określiła Jelizawieta Iwanowna naczelne zadania. I
faktycznie, od dnia, kiedy zagoiła się pępowina, rozpoczęła z wnukiem zajęcia kultury fizycznej:
zaprosiła masażystkę i zaczęła codzienne oblewanie chłopca zimną wodą. Żeby zapewnić godne
męskie rozrywki, zawczasu zaopatrzyła się w „Świecie dziecka" w drewniany karabin, żołnierzyki i
konika na biegunach. Za pomocą tak niewymyślnych przedmiotów Jelizawieta Iwanowna
zamierzała uchronić chłopca przed goryczą braku ojca, której prawdziwe rozmiary powinny
określić się w niedługim czasie, i wychować na prawdziwego mężczyznę * odpowiedzialnego,
zdolnego do podejmowania samodzielnych decyzji, pewnego siebie, to jest takiego, jakim był jej
świętej pamięci mąż.
* Powinnaś przyswajać zasadę maksymalnego dystansu * mocno wybiegając naprzód * pouczała
córkę w pierwszych dniach po opuszczeniu porodówki, a w głosie jej słychać było pedagogiczne
tony. * Kiedy dziecko podrośnie, puści w końcu twoją rękę i zrobi pierwszy krok w przeciwnym
Strona 5
kierunku. To jest strasznie niebezpieczne dla wszystkich samotnych matek * bezlitośnie mówiła
Jelizawieta Iwanowna * traktowanie siebie i dziecka jako jeden organizm.
* Dlaczego tak mówisz, mamusiu * z urazą zaprzeczała Wiera * dziecko ma przecież ojca i on
będzie uczestniczył wjego wychowaniu...
* Pożytku z niego będzie tyle, co mleka od kozła. Możesz mi wierzyć * przypieczętowała
Jelizawieta Iwanowna.
Dla Wieroczki było to bardzo krzywdzące, tym bardziej że już wszystko było domówione i
postanowione * za kilka dni powinien przyjechać szczęśliwy ojciec, żeby nareszcie połączyć się z
ukochaną. Tu właśnie znajdował się jedyny punkt rozbieżności między matką i córką. Jelizawieta
Iwanowna gardziła kochankiem Wiery, przez wiele lat miała nadzieję, że córka spotka bardziej
godnego mężczyznę niż ten nerwowy i pechowy artysta. Ale także z doświadczeń własnego życia,
Jelizawieta Iwanowna doskonale wiedziała, jak trudno jest samotnej kobiecie, zwłaszcza takiej *
jak jej córka Wieroczka * artystycznej natury, nieprzygotowanej do teraźniejszej męskiej
szorstkości. No dobrze już, dobrze, niechby choć jakikolwiek... I mruknęła nie całkiem na temat:
* A, jaka by wielka księżna nie była, i tak jest je... na...
Uwielbiała przysłowia i powiedzonka, a znała ich mnóstwo, nawet łacińskie. Wyjątkowo sroga w
mowie rosyjskiej, czasami wykorzystywała całkiem nieprzyzwoite wyrażenia, jeśli tylko były
uszlachetnione obecnością w słowniku frazeologicznym...
* No wiesz co, mamo * zdumiała się Wiera * ty już nazbyt...
Jelizawieta Iwanowna spostrzegła się:
* No wybacz, wybacz, nie chciałam cię obrazić. Jednakowoż, nie zwracając uwagi na matczyną
wulgarność, Wiera jakby się usprawiedliwiała:
* Mamusiu, przecież wiesz, on występuje...
Widząc zasmuconą twarz córki, Jelizawieta Iwanowna zaczęła się wycofywać:
* Bóg z nim, Wieroczka... My i same swojego chłopczyka wychowamy.
Wykrakała... Aleksander Zygmuntowicz zginął w półtora miesiąca po narodzinach Szurika. Wpadł
pod samochód na ulicy Powstania, obok Dworca Moskiewskiego, wróciwszy do Leningradu po
pierwszej wizycie u nowo narodzonego syna. Podstarzały ojciec powziął ostateczną decyzję
powiedzieć w końcu swojej junackiej Soni, że odchodzi od niej, zostawia jej i córce leningradzkie
mieszkanie i przenosi się do Moskwy. Pierwsze dwa punkty dokładnie się spełniły. Tylko, ot,
przenieść się nie zdążył...
Wiera dowiedziała się o śmierci Aleksandra Zygmuntowicza tydzień po pogrzebie. Zaniepokojona
brakiem wiadomości, zadzwoniła do przyjaciela Aleksandra Zygmuntowicza, powiernika ich
zażyłości, nie zastała go jednak, ponieważ wyjechał. Przemogła się i zadzwoniła do mieszkania
Aleksandra Zygmuntowicza. Sonia poinformowała ją o jego śmierci.
Młoda matka, z gatunku „starych pierworódek", jak nazywano ją na porodówce, stara kochanka *
do tego czasu przeleciało dwadzieścia lat ich znajomości * została świeżą wdową, nie zdążywszy
wyjść za mąż.
Czarnowłosy chłopczyk pchał do buzi zaciśniętą piąstkę, energicznie ssał, stękał, brudził pieluszki i
znajdował się w stanie beztroskiego zadowolenia. Nic go nie obchodził matczyny smutek. W
miejsce straconego niebieskawego
mleka matki dawano mu teraz z butelki rozwodnione i troszkę osłodzone krowie i ono mu bardzo
smakowało.
3.
Na rodzinne legendy w połowie dwudziestego wieku nastała moda, wynikająca z mnóstwa
różnorakich przyczyn, z których główną przypuszczalnie było utajone pragnienie spełnienia
powstałej za plecami pustki.
Socjologowie, psychologowie i historycy z czasem zbadają wszystkie pobudki, które pchnęły
jednocześnie wielu ludzi do genealogicznych poszukiwań. Nie wszystkim udało się dokopać do
szlacheckich przodków, jednakże wszelakie kurioza w rodzaju babki * pierwszego lekarza
Strona 6
Czuwaszy, menonity z holenderskich Niemców, a nawet egzekutora w sali tortur za piotrowych
czasów, też miały swoją rodzinno*historyczną ważność.
Szurik nie potrzebował żadnych wysiłków wyobraźni * jego legenda związana z nazwiskiem była
przekonująco udokumentowana kilkoma gazetowymi wycinkami z szesnastego roku, wspaniałym
rulonem grubego, wcale nie cienkiego, jak sobie wyobrażają nieobeznani ludzie, japońskiego
papieru i naklejoną na włóknistą bladoszarą tekturę, nieosiągalnej do dziś jakości, fotografię, na
której jego dziad, Aleksander Nikołajewicz Korn, masywny, z dużym mocnym podbródkiem,
opierającym się o wysoki kołnierzyk odświętnej koszuli, stał obok księcia Kotohito Kanin,
stryjecznego brata mikada, który odbył długą podróż z Tokio do Petersburga; znaczną część drogi
transsyberyjską magistralą. Aleksander Nikołajewicz, dyrektor techniczny w resorcie kolejnictwa,
człowiek o europejskim wykształceniu i nienagannym wychowaniu, był naczelnikiem tego
specjalnego pociągu.
Fotografia zrobiona była dwudziestego dziewiątego września 1916 roku w zakładzie pana
Johanssona na Newskim Prospekcie, o czym świadczył niebieski artystyczny napis na odwrocie.
Sam książę, niestety, wyglądał tak sobie: ani japońskiego stroju, ani samurajskiego miecza.
Zwyczajna europejska odzież, okrągła twarz o wąskich oczach, krótkie nogi * podobny do każdego
Chińczyka z pralni, jakie w tych czasach już istniały w Petersburgu. Przy czym, od pralnianego
Chińczyka, uzbrojonego w niezmywalny do śmierci uśmiech, odróżniał go wyraz nieprzeniknionej
wyniosłości, niezłagodzonej równym rozciągnięciem warg.
Istotna część legendy zawierała dziadkowe wspomnienia w opowiadaniach babci: o długich
godzinach spędzanych na piciu herbaty w pulmanowskim wagonie specjalnym podczas
wielodniowych podróży przez tajgę i przelatującymi za oknami jasnymi jesiennymi barwami
liściastych i ciemnozielonych iglastych drzew.
Nieboszczyk dziadek wysoko cenił japońskiego księcia, wykształconego na Sorbonie, mądrego i
wolnomyślnego snoba. Wolnomyślność jego wyrażała się przede wszystkim w tym, że pozwolił
sobie na niemożliwą dla japońskiego arystokraty swobodę osobistego i nawet poufnego obcowania
z panem Kornem, który faktycznie był tylko obsługującym personelem, chociaż wyższej rangi.
Książę Kotohito, przeżywszy w Paryżu osiem lat, był wielkim wielbicielem francuskiego
malarstwa, szczególnie Matisse'a, a w Aleksandrze Nikołajewiczu napotkał pojętnego rozmówcę,
jakich wjaponii nie znajdował. Czerwonych ryb Aleksander Nikołajewicz nie znał, ale gotów był
uwierzyć księciu na słowo, że właśnie w tym swoim arcydziele Matisse najbardziej otwarcie
ujawnił ślady uważnego studiowania japońskiej sztuki.
Ostatni raz Aleksander Nikołajewicz był w Paryżu w jedenastym roku, przed wojną, kiedy
Czerwone ryby były jeszcze ikrą zamiarów, ale to właśnie tego roku Matisse pokazał
na jesiennej wystawie inne swoje arcydzieło, Taniec... Dalej opowieści babci o wspomnieniach
dziadka przechodziły w jej własne wspomnienia o tamtej ich wspólnej zagranicznej podróży i
Szurik, z łatwością przyjmujący znajomość nieboszczyka dziadka z japońskim księciem,
wewnętrznie sprzeciwiał się temu, że jego żywa babcia faktycznie była w Paryżu, mieście, którego
samo istnienie było bardziej faktem literatury niż życia.
Babci te opowiadania sprawiały duże zadowolenie i ona trochę, bodajże, nadużywała ich. Szurik
wysłuchiwał jej pokornie, lekko przebierając nogami z niecierpliwego oczekiwania znanego od
dawna końca historii. Dodatkowych pytań nie zadawał, ale i babcia ich nie potrzebowała. Z biegiem
lat jej piękne historie zastygły, stwardniały i w postaci niewidocznych kłębków leżały w szufladzie
jej sekretarzyka, razem z fotografiami i rulonem. Co zaś tyczy się rulonu, to był on dokumentem
nagrody, zaświadczającym, że panu Kornowi przyznano order Wschodzącego Słońca, wysokie
państwowe odznaczenie Japonii.
W sześćdziesiątym dziewiątym roku nastąpiła przeprowadzka rodziny z Kamiergierskiego Zaułka *
Jelizawieta Iwanowna uporczywie i jasnowidząco używała wyłącznie starych nazw * na Brzeską
Rogatkę, na ulicę, sądząc po jej nazwie, wytyczoną kiedyś w podmiejskim lesie. Wkrótce po
przenosinach, już tutaj, na Nowoleśnej, wjej wąskim odcinku, zbiegającym się z nasypem
kolejowego rozgałęzienia, łączącego Białoruską i Ryską kolej z Brzeską i Windawską, jak
sprecyzowała Jelizawieta Iwanowna, w nowym, trzypokojowym mieszkaniu, nieprawdopodobnie
Strona 7
przestronnym i pięknym, babcia po raz pierwszy przedstawiła piętnastoletniemu wnukowi samo
serce legendy: leżało ono w trzech kolejno zdejmowanych futerałach, z których zewnętrzny nie był
oryginalny * szkatułka z karelskiej brzozy bez żadnych esów*floresów, z wypukłym wieczkiem. Za
to dwa wewnętrzne były oryginalnie japońskie, jeden z nefrytu koloru jabłka, drugi jedwabny,
szarozielony, barwy mieniącego się zimowego morza. Wewnątrz spoczywał on, order
Wschodzącego Słońca. Skarb ten był zupełnie martwy i pozbawiony sławy, pozostał z niego
fragmentaryczny szkielet, a mnóstwa brylantów, stanowiących jego duszę i, ściślej mówiąc, główną
materialną wartość, nie było, świadczyły o nich tylko puste oczka.
* A kamienie zjedliśmy. Ostatnie poszły na to mieszkanie
* poinformowała Jelizawieta Iwanowna piętnastoletniego wnuka, podobnego w tym czasie do
szczeniaka niemieckiego owczarka, który już osiągnął pełny wzrost i masywność łap, ale nie nabrał
jeszcze szerokości klatki piersiowej i solidności.
* Jak tyje wyjmowałaś? * zainteresował się młody człowiek techniczną stroną problemu.
Jelizawieta Iwanowna wyciągnęła z podpiętego warkocza spinkę, dziobnęła nią w powietrzu i
wyjaśniła:
* Spinką, Szurik, spinką! Wspaniale się wydłubywały. Jak ślimaki.
Szurik nigdy nie jadł ślimaków, ale zabrzmiało to przekonująco. Poobracał w rękach resztki orderu i
oddał.
* Pięćdziesiąt lat od śmierci twojego dziadka minęło. I przez te wszystkie lata pomagał rodzinie
przeżyć. To mieszkanie, Szurik, to jego ostatni prezent * z tymi słowami włożyła order do
wewnętrznego futerału, potem do drugiego. A dopiero następnie * do drewnianej szkatułki.
Szkatułkę zamknęła maleńkim kluczykiem na zielonej wypłowiałej wstążeczce, a kluczyk włożyła
do blaszanego pudełka po herbacie.
* Jak on pomagał, skoro umarł? * spróbował wyjaśnić Szurik. Wybałuszył żółtobrązowe oczy pod
półokrągłymi brwiami.
* Doprawdy, twoja zdolność pojmowania jest jak u pięcioletniego dzieciaka * zagniewała się
Jelizawieta Iwanowna.
* Z innego świata! Rzecz jasna, sprzedawałam kamyczek po kamyczku.
Nawykłym ruchem wetknęła ze złością spinkę we włosy i zamknęła blat sekretarzyka.
Szurik poszedł do swojego pokoju, do którego jeszcze niezupełnie przywykł, i włączył magnetofon.
Zawyła muzyka. Musiał przemyśleć tę wiadomość, ona była zarazem i ważna, i bezsensowna, a
przy muzyce zawsze mu się lepiej myślało.
Jego pokój rozmiarami prawie nie różnił się od tamtego kąta, ogrodzonego dwiema szafami z
książkami i etażerką na nuty, w którym mieszkał poprzednio. Ale tu były drzwi z kulką w zamku,
szczelnie się zamykały i nawet lekko zatrzaskiwały i to mu się tak podobało, że dla wzmocnienia
efektu powiesił jeszcze na drzwiach kartkę „Bez pukania nie wchodzić". Ale i tak nikt nie wchodził.
I matka, i babcia szanowały jego męskie życie od samych jego narodzin. Życie mężczyzny było dla
nich zagadką, nawet świętą tajemnicą, i obie czekały niecierpliwie, kiedy pewnego dnia ich Szurik
stanie się nagle dorosłym Kornem * poważnym, niezawodnym, z dużym mocnym podbródkiem i
władzą nad głupim światem wokół, w którym wszystko stale się psuło, rozpływało, stawało się
niezdatne i tylko męska ręka mogła to naprawić, pokonać, a nawet zrobić nowe.
4.
Jelizawieta Iwanowna pochodziła z bogatej kupieckiej rodziny Mukosiejewów, nie tak znanej, jak
nazwiska Jelisiejewów, Filippowów czy Morozowów, ale w pełni cieszącej się poważaniem, znanej
we wszystkich miastach południowej Rosji.
Ojciec Jelizawiety Iwanowny, Iwan Polikarpowicz, handlował ziarnem, niemal połowa hurtowego
handlu południa znajdowała się w jego rękach. Jelizawieta Iwanowna
była najstarsza z pięciu sióstr, najbardziej pojętna ze wszystkich i najbrzydsza: ząbki jak u królika
wystające do przodu, tak że usta się nie domykały, bródka mała, a czoło duże, wypukłe, nawisie nad
twarzą. Od wczesnego dzieciństwa jej przyszłość była określona * wychowywać siostrzeńców.
Strona 8
Takie było życie starych panien. Ojciec, Iwan Polikarpowicz, kochał ją, ubolewał nad jej brzydotą i
cenił za bystry rozum i pojętność.
W miarę, jak liczba córek rosła, a następca nie pojawiał się, ojciec coraz uważniej przypatrywał się
jej i, chociaż trzymał się twardo patriarchatu, posłał ją do gimnazjum. Jedyną spośród wszystkich.
Podczas, gdy młodsze cieszyły się urodą, starsza nabywała wiedzy.
Po narodzinach piątej córki, matka Jelizawiety Iwanowny ciężko chorowała i przestała rodzić; od
tej pory ojciec coraz większą uwagą darzył Jelizawietę. Po ukończeniu gimnazjum skierował ją do
jedynej komercyjnej uczelni, gdzie przyjmowano dziewczęta, w Niżnim Nowgorodzie. Chociaż
Mukosiejewowie byli w tym czasie moskwianami, zachowała się pamięć o założycielu rodu,
hurtowniku, zajmującym się handlem chlebem, który przyjechał do Moskwy właśnie z Niżniego
Nowgorodu.
Jelizawieta posłusznie pojechała po nowe nauki, jednak wkrótce wróciła do domu i przekonująco
wyjaśniła ojcu, że nauka tam jest bezsensowna, uczą tam tego, co byle dureń wie, a jeśli ojciec chce
rzeczywiście mieć w niej dobrego pomocnika, to niech ją wyśle na naukę do Zurychu albo do
Hamburga, gdzie istotnie uczą przedmiotu, i to nie po staremu, a zgodnie ze współczesną nauką
ekonomiki.
Dunia, druga córka Iwana Polikarpowicza, była już zamężna. Natasza, trzecia, wyswatana, a dwie
młodsze obiecywały się nie zasiedzieć: ich wiano było bogate, a same były ładniutkie. Dunia już
zaczęła rodzić, ale ku wielkiej rozpaczy ojca urodziła pierwszą dziewczynkę. Wszystko zmierzało
ku temu, że jeśli córki nie urodzą następcy, sprawy
w mocnych rękach powinna trzymać Jelizawieta. Słowem, wyprawił córkę za granicę na naukę. I
pojechała do Szwajcarii jak na ślub * we wszystkim nowym, z dwoma pachnącymi skórą kuframi,
ze słownikami i błogosławieństwem.
W Zurychu zachwyciła się nowomodną profesją i, nie zważając na ważkie błogosławieństwa,
straciła wiarę przodków, łatwo i niezauważalnie, jak parasolkę w tramwaju, kiedy deszcz już
przeszedł. Tak oto, wyszedłszy z domowego świata, wyszła też z rodzimej religii, sczerstwiałego
jak trzydniowy pieróg prawosławia, w którym teraz nie widziała niczego, prócz papierowych
kwiatów, złotych ryz i powszechnego przesądu. Jak wielu młodych i niegorszych ludzi swojego
pokolenia, szybko zwróciła się do innej religii, wyznającej nową trójcę * ubogi materializm, teorię
ewolucji i ten „czysty marksizm", który jeszcze nie wymieszał się z socjalnymi utopiami. Jednym
słowem, przyjęła postępowe, jak uważano, poglądy, chociaż do żadnych rewolucyjnych ruchów, na
przekór modzie jej młodości, nie przystąpiła.
Po rocznych naukach w Zurychu Jelizawieta Iwanowna nie pojechała do domu na wakacje,
przeciwnie, wypuściła się w podróż po Francji. Podróż była niedługa: Paryż tak ją oczarował, że
nawet do Lazurowego Wybrzeża nie dojechała. Napisała ojcu, że do Zurychu nie wróci, pozostanie
w Paryżu studiować język francuski i literaturę. Ojciec się rozgniewał, ale nie tak bardzo. Wreszcie
pojawił się długo oczekiwany wnuk i w głębi duszy „wybryk Lizki" przyjął jako dowód kobiecej
niestałej wartości i upewnił się, że niepotrzebnie zrobił wyjątek dla starszej córki.
* Nie, od tego, że baba nie jest kobieca, wcale nie staje się chłopem * stwierdził. Splunął i nakazał
jej wracać. Dotacje wstrzymał. Ale Jelizawieta Iwanowna wcale nie spieszyła się z powrotem.
Uczyła się, pracowała. O dziwo, pracowała w dziale buchalterii niedużego banku. To, czego ją
nauczono w Szwajcarii, okazało się bardzo przydatne.
Do Rosji Jelizawieta Iwanowna wróciła dopiero po trzech latach, pod koniec dziewięćset ósmego, z
mocnym postanowieniem rozpoczęcia pracowitego życia z dala od rodziny. W tym czasie była już
całkowicie po europejsku wyemancypowaną kobietą, nawet paliła, ale że francuskim stylem nie
przesiąkła, a wychowanie miała dobre, to ta jej emancypacja nie rzucała się w oczy. Chciała
wykładać literaturę francuską, ale państwowej posady nie dostała, zaś guwernantką być nie chciała.
Doświadczyła pełnego rozczarowania, nie znajdując odpowiedniej pracy, przyjęła więc
nieoczekiwaną propozycję: mąż gimnazjalnej koleżanki skierował ją do działu statystycznego w
Ministerstwie Komunikacji.
Były to czasy, kiedy kończyła się zamiana prywatnych kolei w państwowe i Aleksander
Nikołajewicz realizował ten wieloletni projekt państwowej wagi. Jelizawieta Iwanowna dostała się
Strona 9
pod jego zwierzchnictwo, na skromne stanowisko statystyka. Sporządzane przez nią dokumenty
regularnie dochodziły drogą służbową do niego na biurko, i już po pół roku najtrudniejsze
problemy, związane z wydatkami na eksploatację wiorsty przewozów i przebiegu ładunków, on
zaczął powierzać wyłącznie Jelizawiecie Iwanownie. Nikt, tak jak ona, nie potrafił rozeznać się w
pudowiorstach i rublach.
Stary Mukosiejew nie pomylił się co do swojej córki, jej praktyczne zalety okazały się wspaniałe.
Aleksander Nikołajewicz, stateczny czterdziestopięcioletni wdowiec, z coraz większą sympatią i
szacunkiem patrzył na życzliwą i miłą pracownicę i w trzecim roku znajomości oświadczył się jej.
Tu należy postawić wykrzyknik. Ani jedna z jej przystojnych sióstr nawet myśleć nie mogła o takim
związku. Wychodząc za mąż za Aleksandra Nikołajewicza, Jelizawieta Iwanowna całkowicie
odeszła od wszelkich filozofii swojej młodości, ukończyła Instytut Pedagogiczny i z powodzeniem
zajęła się nauczaniem. W ciągu tych lat nie to, żeby się rozczarowała do przekonań swojej
młodości, ale one zaczęły wydawać się nie całkiem odpowiednie, i z tamtych czasów pozostały jej
nie tyle ważne zasady, co życiowe wytyczne: pracować, wypełniać swoje obowiązki sumiennie i
bezinteresownie, nie dokonywać głupich czynów, rozgraniczając głupotę i dobro wyłącznie według
własnego sumienia, i być sprawiedliwą dla otoczenia. To ostatnie znaczyło dla niej, że w
działaniach należy kierować się nie tylko swoim interesem, ale brać też pod uwagę interesy innych
ludzi. Wszystko to byłoby nieznośnie nudne, gdyby się tego nie ożywiło szczerością i naturalnością.
Córki Aleksandra Nikołajewicza ją lubiły, stosunki między nimi były niezwykle dobre. Maleńką
przyrodnią siostrę Wieroczkę uwielbiały.
Umarł Aleksander Nikołajewicz śmiercią nagłą, latem siedemnastego roku, i na kobiecej wadze
radości i smutków strzałka Jelizawie ty Iwanowny na zawsze zatrzymała się na najwyższym
punkcie * tamte szczęśliwe małżeńskie lata pozostały w niej na wieki. Niedole, nieszczęścia i
niedostatki, które spadły na nią po śmierci męża, przez długie lata uznawała za przejaw jego
nieobecności. Nawet zaistniałą wkrótce rewolucję rozpatrywała jako jedno z nieprzyjemnych
następstw śmierci Aleksandra Nikołajewicza. Z pewnością nie bez przyczyny stale podśmiewał się
z jej prostoduszności i naturalnej niewinności. Tych zalet nie straciła przez całe długie życie.
Jako człowiek z niedorozwiniętym poczuciem humoru i domyślający się tego defektu, stale
posługiwała się kilkoma powtarzanymi żartami i dowcipami. Mały Szurik często słyszał od niej
kokietliwe oświadczenie:
* Jestem wykładziną. Wykładam języki.
Wykładowcą była niezrównanym, z jakąś specjalną metodyką, niezwykle przyciągającą dzieci i
nadzwyczajnie efektywną dla dorosłych. Wolała zajęcia z dziećmi, choć całe życie wykładała w
instytucie i pisała suche i mało ciekawe podręczniki.
Zwykle na zajęcia domowe zbierała grupę dwojga*trojga dzieci, często w różnym wieku, gdyż
pamiętała, jak było miło, kiedy bracia i siostry uczyli się razem. Właśnie tak kiedyś było wjej
rodzinnym domu * do nauki ekonomii zapraszano jednego nauczyciela dla wszystkich.
Pierwszą lekcję francuskiego z małymi dziećmi zaczynała od tego, że mówiła, jak będzie po
francusku „sikać", „robić kupę", „rzygać", czyli takie słowa, których używanie w dobrych domach
nie było przyjęte. Od pierwszego więc dnia język francuski stawał się czymś w rodzaju sekretnego
języka wtajemniczonych. Szczególnie jednoczyły uczniów bożonarodzeniowe jasełka po francusku,
które w ciągu całego roku przygotowywała z nimi Jelizawieta Iwanowna. Ten spektakl pod
względem gatunku nie był domowy, prędzej konspiracyjny: rosyjska władza, zawsze włażąca
obywatelom do samej duszy, w tamtych powojennych latach tak samo wykorzeniała
chrześcijaństwo, jak w poprzednich i następnych krzewiła. Jelizawieta Iwanowna swoimi
bożonarodzeniowymi spektaklami przejawiała wrodzoną niezależność i poszanowanie tradycji
kulturalnych.
Szurik w tym spektaklu odegrał wszystkie role. Pierwsza, niemowlę Jezusa, zwykle była to
zawinięta w starą brązową kołderkę lalka, dostała mu się w wieku trzech miesięcy. W ostatnim
spektaklu, odegranym pół roku przed śmiercią babci, przedstawiał starego Józefa i, ku uciesze
mędrców, pasterzy i osiołka, śmiesznie przekręcał rolę.
Zajęcia zawsze odbywały się w mieszkaniu Jelizawiety Iwanowny i Szurik, nawet gdyby nie
Strona 10
posiadał wspaniałych zdolności, skazany był na wyuczenie się języka: pokój w Kamiergierskim
Zaułku chociaż był bardzo duży, ale jeden jedyny. Nie było się gdzie podziać * i Szurik bez końca
wysłuchiwał tych samych lekcji pierwszego, drugiego i trzeciego roku nauki. W wieku siedmiu lat
już dobrze mówił po francusku, a w bardziej dojrzałym nawet wspomnieć nie potrafił, kiedy się
tego języka nauczył. „Noel, Noel..." była mu bliższa niż „W lesie wyrosła choinka..."
Kiedy poszedł do szkoły, babcia zaczęła go uczyć niemieckiego, który traktował jako język obcy w
odróżnieniu od francuskiego, a zajęcia przechodziły tak, że lepiej nie można. W szkole uczył się
dobrze, po szkole grał na podwórku w piłkę, trochę zajmował się sportem, a nawet, ku wielkiemu
strachowi matki, należał do sekcji bokserskiej, ale specjalnego zainteresowania sportem nie
przejawiał. Niemal do czternastego roku życia jego ulubionym sposobem spędzania wieczorów
było domowe głośne czytanie. Zrozumiałe, że czytała babcia, czytała przepięknie, wyraźnie i
zwyczajnie, a on, leżąc na kanapie obok ciepłej babci, przedrzemał całego Gogola, Czechowa i tak
lubianego przez Jelizawietę Iwanowną Tołstoja. A potem i Wiktora Hugo, Balzaca i Flauberta. Taki
właśnie miała Jelizawieta Iwanowną gust.
Matka też wnosiła swój wkład w wychowanie: prowadzała go na wszystkie dobre spektakle i
koncerty, nawet na rzadkie gościnne * tak więc jako mały chłopczyk widział wielkiego Paula
Scoffielda w roli Hamleta, o czym bez wątpienia by zapomniał, jeśliby mu Wiera od czasu do czasu
nie przypominała. I, naturalnie, na najpiękniejsze choinki stolicy * w Domu Aktora, we
Wszechrosyjskim Towarzystwie Teatralnym, w Domu Kina. Słowem, szczęśliwe dzieciństwo...
5.
Mama i babcia, dwa szerokoskrzydłe anioły, stały zawsze po lewicy i po prawicy. Owe anioły nie
były bezcielesne i bezpłciowe, były namacalnie kobiece, znajdowały się na zewnątrz i otaczały
jego, stojącego w centrum. Dwie kobiety,
od samych urodzin osłaniały go, czasami dotykały dłonią czoła * czy przypadkiem nie gorące? W
ich jedwabnych fałdach chował twarz z zakłopotania albo strachu, do ich piersi, miękkich
podatnych babcinych, twardych i małych matczynych, przytulał się przed snem. Ta rodzinna miłość
nie znała ni zazdrości, ni goryczy: obie kobiety kochały go z całej duszy, usługiwały na wyścigi,
choć na różne sposoby, i nie dzieliły go, przeciwnie, wspólnym wysiłkiem umacniały jego potrzebę
akceptacji świata. Szczerze i zgodnie go chwaliły, zachęcały, były z niego dumne, cieszyły się z
jego sukcesów. I nigdy mu nie zadały idiotycznego pytania, którą z nich bardziej kocha. On
odwzajemniał się całkowicie.
Problem braku ojca, którego obie kiedyś się bały, zupełnie nie powstał. Kiedy nauczył się mówić
„mama" i „baba", pokazały mu zdjęcie, z którego nieboszczyk Lewandowski słał nieokreślony
uśmiech i powiedziały „tata". Przez siedem lat to mu całkowicie wystarczało i dopiero w szkole
zauważył pewien niedobór w rodzinie. Zapytał: „Gdzie?" i otrzymał prawdziwą odpowiedź *
zginął. Wiadomo było, że tata był pianistą, i Szurik przywykł uważać, że stareńkie pianino w domu
jest dowodem byłej obecności ojca.
Jeśli dla harmonijnego rozwoju dziecka rzeczywiście konieczne są dwie siły wychowawcze, męska
i żeńska, to z pewnością Jelizawieta Iwanowna, z jej twardym charakterem i wewnętrznym
spokojem, zapewniała tę równowagę. Oprócz pianina.
Ciesząc się swoim rosłym i pięknym chłopcem, obie kobiety z ciekawością oczekiwały chwili,
kiedy w jego życiu pojawi się trzecia * główna. Obie były z jakiegoś powodu nastawione na to, że
ich chłopiec wcześnie się ożeni, rodzina się powiększy, da nowe odgałęzienia. Z bojaźliwą
ciekawością przyglądały się jego klasowym koleżankom, które podrygiwały, tańcząc bezpłciowego
twista na urodzinach Szurika, i zgadywały: czy to nie ta...
Dziewcząt w klasie było znacznie więcej niż chłopców. Szurik cieszył się powodzeniem i na swoje
urodziny, szóstego września, zaprosił prawie całą klasę. Po wakacjach wszyscy mieli ochotę na
wspólną imprezę. Poza tym zaczynał się ostatni rok szkolny.
Opalone dziewczyny szczebiotały, zbyt głośno się śmiały i piszczały, chłopcy więcej palili na
balkonie, niż tańczyli. Od czasu do czasu Jelizawieta Iwanowna albo Wiera Aleksandrowna
Strona 11
boczkiem wchodziły do największego pokoju, dokładnie mówiąc, babcinego, wnosiły kolejne danie
i ukradkowym spojrzeniem obrzucały dziewczęta. Zaraz potem w kuchni wymieniały się
wrażeniami. Obie doszły do wspólnego wniosku, że dziewczęta są dziwnie niewychowane.
* Odgłosy jak na dworcu w kolejce do kasy biletowej, a wydawałoby się, że inteligentne
dziewczęta * westchnęła Jelizawieta Iwanowna. Potem zamilkła, pogładziła końce pomarszczonych
palców i powiedziała jakby od niechcenia * ale jakie mimo to urocze... miłe...
* No, co ty, mamuś, wydaje ci się. One są strasznie wulgarne. Nie wiem, coś ty tam miłego znalazła
* sprzeciwiła się Wiera dosyć zapalczywie.
* Bielutka, w niebieskiej sukience, bardzo sympatyczna, Tania Iwanowa chyba. I wschodnia
piękność z perskimi brwiami, szczuplutka, wdzięczna według mnie...
* Co ty, mama, bielutka to nie Tania Iwanowa, a Guriejewa, córka Anastazji Wasiljewny,
nauczycielki historii. Ma rzadkie zęby, też mi cudo, a twoja wschodnia piękność, nie wiem, nie
wiem, co za piękność, ma wąsyjak stójkowy... Ira Grigorian, ty co, nie pamiętasz jej?
* Dobrze, dobrze. Ty, Wieroczka, zupełnie jak właściciel stadniny. No, a Natasza, Natasza
Ostrowska, co jej brakuje?
* Twoja Natasza, nawiasem mówiąc, od ósmej klasy przyjaźni się z Giją Kiknadze * z nutką
pewnej osobistej urazy zauważyła Wiera.
* Gija? * zdumiała się Jelizawieta Iwanowna. * Taki śmieszny konus?
* Widocznie Natasza Ostrowska tak nie myśli...
Jelizawieta Iwanowna czegoś nie wiedziała, co było wiadome Wierze. Szurik był w Nataszy gorąco
zakochany od piątej klasy, ale ona wybrała śmiesznego sennego Giję, który był wówczas milkliwy,
ale kiedy otworzył usta, wszyscy turlali się ze śmiechu: w dowcipie nie miał sobie równych.
Słowem, dziewczyny w masie nie podobały się babci, ale każda oddzielnie wydawała się jej
pociągająca. Wiera, przeciwnie, była pewna, że szkoła Szurika jest najlepsza w mieście, klasa
wspaniała, dzieci wyłącznie inteligentnych rodziców, to znaczy * w sumie jej się podobali wszyscy,
za to każda dziewczyna oddzielnie posiadała wady nie do przyjęcia...
A Szurikowi podobało się wszystko * i w całości, i w szczegółach. Nauczył się twista jeszcze w
ubiegłym roku i podobał mu się ten śmieszny taniec: jakbyś ściągał z siebie przylegającą mokrą
odzież. Podobała mu się i Guriejewa, i Grigorian, i nawet Nataszy Ostrowskiej wybaczył zdradę,
tym bardziej że Gija był jego przyjacielem. Również bardzo mu się spodobał tort owocowy z bitą
śmietaną, który upiekła babcia. I nowy magnetofon, jaki dostał na siedemnastkę.
W dziesiątej klasie Szurik ostatecznie się zdecydował * postanowił pójść na wydział filologiczny,
na romańsko*germański kierunek. Bo gdzież indziej?...
Na samym początku ostatniego szkolnego roku Szurik kupił sobie abonament na wykłady z
literatury, prowadzone przez najlepszych uniwersyteckich wykładowców. Co
niedziela Szurik biegał na uniwersytet na Mochową, zajmował miejsce w pierwszym rzędzie
Komunistycznego, dawnego Tichomirowskiego, Audytorium i skrupulatnie notował wykłady
drobnego starego Żyda, wielkiego znawcy rosyjskiej literatury. Wykłady były w równym stopniu
zachwycające, co i bezużyteczne dla abiturientów. Lektor mógł bitą godzinę mówić o pojedynku w
rosyjskiej literaturze: o kodeksie pojedynków, o konstrukcji pistoletów ze szlifowanymi lufami,
ciężkimi kulami, wkładanymi do lufy za pomocą krótkiego wyciora i młotka, o losowaniu przez
rzucanie srebrnej monety, o kaszkiecie wypełnionym różowo*żółtymi czereśniami i o pestkach
czereśni, poprzedzających przeszywający lot kuli... o przenikliwości poety i o układaniu życia
według wymyślonego wzorca, słowem, o rzeczach, niemających najmniejszego odniesienia do
wypracowań na temat „Tołstoj jako lustro rosyjskiej rewolucji" lub „Puszkin jako demaskator
carskiego samodzierżawia"...
Po prawej stronie Szurika siedział Wadim Polinkowski, z lewej * Lila Łaskina. Z obojgiem zawarł
znajomość już na pierwszym wykładzie.
Malutka, rzucająca się w oczy, w białych pantofelkach ze szpiczastymi noskami, w skórzanej
minispódniczce, gorszącej bez różnicy moralne staruszki, niemoralne studentki i
niezainteresowanych przechodniów, Lila kręciła ostrzyżoną, pluszową w dotyku głową, jak
nakręcana zabawka, i bez ustanku trajkotała. Koniuszek jej długiego nosa ledwie zauważalnie
Strona 12
poruszał się przy artykulacji w górę * w dół, rzęsy na często mrugających powiekach trzepotały, a
drobne paluszki, jeśli nie skubały chusteczki czy zeszytu, to strzygły wokół ciężkie powietrze. W
dodatku nie odwykła jeszcze od dziecięcego przyzwyczajenia, szybko i zręcznie dłubała w nosie.
Uroku miała w sobie masę i Szurik zakochał się w niej tak mocno, że to nowe uczucie zaćmiło
wszystkie poprzednie drobne zakochania. Doświadczenie uczuciowej wzniosłości, kiedy wydaje
się, że nawet elektryczne żarówki świecą jaśniej, znane mu było od dzieciństwa. Zakochiwał się we
wszystkich po kolei * w uczniach babci * zarówno w dziewczętach, jak i w chłopcach, w
koleżankach mamy, w koleżankach z klasy i nauczycielkach, ale teraz wesoły blask Lili wszystko
wcześniejsze przemienił w smutne cienie...
Polinkowskiego Szurik traktował jak rywala do tej chwili, kiedy pewnego razu, na początku
wykładu, wskazując oczami puste miejsce Lili, ten nie wyszeptał:
* Naszej małpeczki dzisiaj nie ma... Szurik zdumiał się:
* Małpeczki?
* A kim ona jest? Wykapana małpeczka, w dodatku na krzywych nogach...
I Szurik półtorej godziny rozmyślał nad tym, co to jest uroda kobieca, przepuszczając mimo uszu
subtelne opinie wykładowcy o drugoplanowych postaciach Lwa Nikołajewicza Tołstoja *
cudakowaty lektor zawsze znajdował sposób na odejście jak najdalej od szkolnego programu w
kamieniołomy spornego literaturoznawstwa...
Tym razem nie było kogo odprowadzać do domu, więc oni z Polinkowskim przeszli się od
Mochowej aż do Dworca Białoruskiego. Szurik więcej milczał, przeżywając zamęt, w jaki
wprowadził go Polinkowski swoją odzywką o uroczej
Lili. Polinkowski zatem, otrząsając od czasu do czasu płatki śniegu z czupryny, starał się poprzez
Szurika rozwiązać swój własny problem: nie mógł podjąć prawidłowej decyzji, i czy ma zdawać na
poligrafię, gdzie ojciec wykładał, czy na ' uniwersytet, czy może plunąć na wszystko i udać się na
geoLogiczno*poszukiwawczy... Przy Białoruskim Szurik zaprosił , Polinkowskiego do domu i
skręcili na Butyrski Wał. Kiedy przechodzili obok kolejowego mostka, przerzuconego nad wpół
zapomnianym torowiskiem, Polinkowski stwierdził, że tą drogą, przez mostek, można wyjść prosto
na pracownię jego ojca i zaproponował Szurikowi obejrzenie pracowni. Ale Szurik spieszył się do
domu, więc umówili się na jutro. Polinkowski zapisał mu adres na kawałku papieru, potem trochę
postali na podwórku i zaszli do Szurika. Jelizawieta Iwanowna nakarmiła ich kolacją i w pokoju
Szurika słuchali muzyki, której miał bardzo dużo nagranej na brązowych magnetofonowych
taśmach. Polinkowski wypalił zagranicznego papierosa i poszedł.
Pozostałą część wieczoru Szurik przemęczył się, nie mogąc zdecydować się, żeby zadzwonić do
Lili. Jej telefon miał zapisany, ale do tej pory jeszcze ani razu do niej nie dzwonił, sprawa
ograniczała się tylko do poprawnego odprowadzania do klatki starego domu w Czystym Zaułku.
Następnego dnia, w poniedziałek, Lila cały czas nie wychodziła mu z głowy, jednak nie
zdecydował się zadzwonić, chociaż numer jej telefonu sam mu się przypominał i napraszał... Pod
wieczór tak się wymęczył, że wspomniał o wczorajszym niezobowiązującym zaproszeniu
Polinkowskiego i wyszedł wieczorem z domu * przejść się, jak powiedział matce.
Karteluszek z adresem już zgubił, ale adres zapamiętał, składał się z samych trójek.
Pracownie nie były wcale tak blisko za mostkiem, dosyć długo szukał opisanego przez Wadima
domu z dużymi oknami. W końcu odnalazł dom i numer pracowni, zastukał w niedomknięte drzwi.
Wszedł * i osłupiał. Na wprost niego na niskim stołku siedziała całkowicie naga kobieta.
Niektórych kobiecych części nie było widać, ale białoróżowe piersi z niebieskimi żyłkami, we
wszystkich wstrząsających szczegółach, świeciły jak reflektory. Dokoła kobiety rozłożyły się ze
dwa dziesiątki malarzy.
* Drzwi! Drzwi niech pan zamknie! Przecież wieje! * krzyknął do Szurika gniewny damski głos. *
Czemu pan się spóźnia? Niech pan siada i zaczyna pracować.
Piękna kobieta w czarnej męskiej koszuli, z czarną błyszczącą grzywką spadającą na oczy,
machnęła ręką gdzieś do tyłu. Podporządkowawszy się jej gestowi, usiadł w dalekim kącie
pomieszczenia na najniższym stopniu przenośnej drabinki. Wszyscy rysowali, głośno szurając
ołówkami. Szurik słabo się orientował. Domyślał się, że gdzieś tu jest jego nowy znajomy Wadik,
Strona 13
ale nie mógł oderwać wzroku od dużego brązowego sutka, skierowanego wprost na niego, jak palec
wskazujący. Szurik przestraszył się, że naga kobieta podniesie głowę i pojmie, co się z nim dzieje.
A z nim się działo... Wiedział, że musi wyjść. Ale wyjść nie mógł. Wyciągnął rękę do stosu szarego
papieru, leżącego na podłodze, i odgrodził się arkuszem od wszystkich. Jego przebywanie tutaj było
prawie przestępstwem, czekał, że zaraz go odkryją i wygonią. Ale ruszyć się z miejsca nie mógł.
Usta mu na przemian to wysychały, to napełniały się ogromną ilością rzadkiej śliny, i on
skwapliwie, jak u dentysty, przełykał ją. Przy tym wyobrażał sobie, że podchodzi do siedzącej
kobiety, podnosi ją z podestu i prowadzi rękę tam, gdzie cień był szczególnie gęsty... Cały ten
słodki koszmar ciągnął się, jak wydawało się Szurikowi, niesamowicie długo. W końcu modelka
wstała, włożyła bordowo*żółty bajowy fartuch i okazała się niezbyt młodą kobietą z krótkimi
nogami i pucołowatymi policzkami i całkowicie była pozbawiona wdzięku * jak każda z jego
byłych sąsiadek komunalnego mieszkania. Bodajże to właśnie było najbardziej szokujące... Czyżby
to znaczyło, że każda z tych kobiet w bajowych fartuchach, które wchodziły do kuchni z
przypalonymi czajnikami, miały pod swoimi fartuchami takie właśnie mocne sutki i przyciągające
fałdy i cienie...
Ludzie, młodzi i starzy, zaczęli składać papiery i spiesznie się rozchodzić. Wadima nie było wśród
nich. Piękna kobieta w czarnej koszuli z daleka przyjaźnie kiwnęła do niego i powiedziała:
* Zostań, pomożesz sprzątnąć.
I został. Przestawiał krzesła, dokąd ona wskazała, część wyniósł do korytarza, przesunął podest, a
kiedy skończył, posadziła go przy chwiejnym stoliku i poczęstowała filiżanką herbaty.
* Jak się czuje Dymitr Iwanowicz? * spytała.
Szurik stropił się i coś tam wymamrotał.
* Ty przecież jesteś Igor, tak?
* Aleksander * wydusił z siebie.
* A ja byłam pewna, że Igor, syn Dymitra Iwanowicza * roześmiała się. * Skąd się tu wziąłeś?
* Ja przypadkiem... Szukałem Polinkowskiego... * wyszeptał Szurik, czerwieniąc się mocno. Z oczu
o mało nie kapały mu łzy. „Ona pewnie myśli, że przyszedłem na gołą modelkę popatrzeć...".
Kobieta się śmiała. Wargi jej drżały, nad górną wargą rozciągało się i skracało pasemko krótkich
włosków, wąskie oczy zwęziły się w szparki. Szurik gotów był umrzeć.
Potem przestała się śmiać, postawiła filiżankę na stole, podeszła do niego, wzięła go za ramiona i
mocnymi rękami przytuliła do siebie:
* Ach ty, głuptasie...
Poprzez gruby wełniany materiał wyczuł twardość jej dużego sutka, wpierającego się wjego ramię,
a potem już poczuł bezdenną ciemną głębię jej ciała. I leciusieńki, ledwie wyczuwalny koci
zapach...
Najdziwniejsze, że Polinkowskiego Szurik nigdy więcej w życiu nie spotkał. Od tamtej pory nie
pojawił się na kursie. Przypuszczalnie w scenariuszu życia Szurika był on postacią całkowicie
służebną, pozbawioną samodzielnej wartości. Wiele lat później, wspominając to ekstrawaganckie
impromptu, Matylda Pawłowna powiedziała raz Szurikowi:
* Nie było żadnego Polinkowskiego. To był mój osobisty diabeł, rozumiesz?
* Nie mam do niego pretensji, Tyła * bąknął Szurik, w tym czasie już nie malinowy wyrostek, a
nieco bladawy
i dobrze odżywiony trzydziestoletni mężczyzna, wyglądający chyba nawet starzej...
Minęły ponad dwa miesiące od czasu, jak zaczęła się historia z Matyldą, a jakżeż się wszystko
zmieniło. Z jednej strony on jakby pozostał wciąż taki sam: patrzył na siebie w lustrze i widział
owalną różową twarz z czarnym nalotem zarostu wieczorami, prosty, dość szeroki nos z
punkcikami rozszerzonych porów, krągłe brwi, czerwone usta. Miał szerokie ramiona, chude,
niemuskularne ręce i masywne łydki. Płaską bezwłosą pierś. Trochę zajmował się boksem i
wiedział, jak pręży się całe ciało, jak wszystkie siły kierują się w ramię, w rękę, w pięść przed
uderzeniem, jak podciągają się nogi przed skokiem i jak całe ciało, po najmniejszy mięsień, bierze
udział w każdym celowym ruchu * uderzenie, rzut, skok... Jednak z drugiej strony, wszystko to było
zupełną głupotą, gdyż, jak się okazało, z ciała można wykrzesać taką rozkosz, że żaden sport nie
Strona 14
mógł się z nią równać. I Szurik uważnie patrzył w spotniałe lustro w łazience i na swoją pierś bez
owłosienia, i na płaski brzuch, pośrodku którego, poniżej pępka, szła w dół cienka ścieżka włosów,
i on z szacunkiem kładł rękę na swoim ukrytym skarbie, któremu podporządkowywało się całe
ciało, do najmniejszej komórki.
Oczywiście, to Matylda Pawłowna puściła w ruch ten wspaniały mechanizm, ale on przeczuwał, że
teraz to się nigdy nie skończy, że niczego lepszego w życiu nie ma, i od tej pory patrzył na
wszystkie dziewczęta, na wszystkie kobiety innym wzrokiem: każda z nich mogła w zasadzie
wprawić w ruch ten bezcenny przyrząd, a przy tej myśli ręka jego napełniała się ociężałą
zmysłowością i się krzywił, ponieważ
poniedziałek był wczoraj, a do następnego trzeba czekać pięć dni...
Za to do spotkania z Lilą zostawały tylko cztery. Te emocje w żaden sposób nie krzyżowały się. Ale
jak, z jakiego powodu mogłaby zetknąć się wesoła krucha Lila, którą odprowadzał z wykładów co
niedziela, stał z nią godzinami w wysokiej klatce starego domu, grzał w gorących dłoniach jej
dziecięce paluszki i nie śmiał pocałować * ze wspaniałą Matyldą Pawlowną, obszerną i spokojną
jak chołmogorska krowa, w której on tonął bez reszty w poniedziałki, właśnie w poniedziałki, kiedy
przychodził do niej do pracowni po skończeniu seansu, pomagał sprzątać krzesła, a potem
odprowadzał niedaleko do jednopokojowego mieszkanka, gdzie czekała na nią kocia rodzina * trzy
duże czarne koty, będące w kazirodczym pokrewieństwie. Matylda dawała kotom rybę, myła ręce i,
dopóki koty miarowo, nie spiesząc się, z apetytem rozprawiały się ze swoją karmą, ona też, bez
pośpiechu, z apetytem wzmacniała się przy pomocy wspaniale do tego przygotowanego młodego
człowieka.
Ten chłopak był przypadkowością, darem chwili i wcale nie zamierzała cieszyć się nim dłużej niż
ten jeden przypadkowy raz. Lecz jakoś tak to się przeciągnęło. Ani rozpusty, ani cynizmu, a już tym
bardziej namiętności cielesnej, rzucającej dojrzałą kobietę w niedoświadczone objęcia młodzieńca,
w Matyldzie nie było. Trzeźwość i pasjonowanie się ponad miarę pracą od młodości przeszkodziły
jej kobiecemu szczęściu. Kiedyś była mężatką, ale straciwszy pierwsze dziecko i o mało co nie
przeniósłszy się na tamten świat, niepostrzeżenie przegapiła swego pijącego męża, on znalazł się
pewnego dnia nie wiedzieć czemu u jej koleżanki, a ona, niespecjalnie go żałując, rozpoczęła
pracowite życie chłopa rzemieślnika: lepiła, formowała, pracowała i w kamieniu, i w brązie, i w
drewnie. Z czasem weszła w krąg rzeźbiarzy, dobrze zarabiających na państwowych zamówieniach
i wyrzeźbiła cały pułk bohaterów wojny i pracy. Pracowała jak jej matka, wieśniaczka z Wiszniego
Wołoczka, od świtu do świtu, nie z ponaglania, ale z duchowej potrzeby. Czasami pojawiali się u
niej kochankowie spośród artystów lub pracowitych wykonawców. Kamieniarze, odlewnicy.
Chłopy jakoś trafiali się zawsze pijący i związki przeobrażały się samoistnie w dość jednostajną
poniewierkę. Zarzekała się, że już nigdy więcej, potem znowu wplątywała się i z góry wiedziała
wszystko o tym ludku, który stale kręcił się wokół niej, a ostatnio była zmęczona pozbywaniem się
ich wcześniej, zanim oni poproszą ją, by skoczyła po butelkę wódki na kaca.
Ten chłopak przychodził do niej co poniedziałek, jakby zawarli umowę, chociaż żadnej umowy
między nimi nie było, a jej zawsze wydawało się, że ostatni raz pozwala sobie na takie swawole. A
on ciągle przychodził i przychodził.
Krótko przed Nowym Rokiem Matylda Pawłowna zachorowała na ciężką grypę. Dwa dni
przeleżała półprzytomna w otoczeniu przestraszonych kotów. Szurik, nie znalazłszy jej w pracowni,
zadzwonił do drzwi mieszkania. Faktycznie, był poniedziałek, po ósmej.
Pobiegł do dyżurnej apteki, kupił jakąś paskudną miksturę, sprzątnął po kotach, wyniósł śmieci.
Potem wymył podłogi w kuchni i ubikacji. Koty w czasie jej choroby straszliwie napaskudziły.
Matylda Pawłowna czuła się tak źle, że prawie nie zauważyła jego gospodarskiego krzątania.
Nazajutrz przyszedł znowu, przyniósł chleb i mleko, ryby dla kotów. Wszystko z lekkim
uśmiechem, bez męczących dla Matyldy Pawłowny rozmów.
Do piątku temperatura jej spadła, a w sobotę rozłożył się Szurik * złapał jednak wirusa. Kolejnego
poniedziałku nie przyszedł.
* Dobrego nie za wiele * powiedziała Matylda Pawłowna z pewnym nawet zadowoleniem. Ale
zatęskniła. Za to kiedy i
Strona 15
on pojawił się za tydzień, ich spotkanie było szczególnie serdeczne, a ich bezsłowne łóżkowe
obcowanie ożywione
zostało jednym, cicho wypowiedzianym przez Matyldę, słowem * przyjaciel.
8.
Po Nowym Roku Szurik ze szczególną pilnością zaczął przygotowywać się do egzaminów na
uniwersytet. Jelizawieta Iwanowna, przeszedłszy na emeryturę, intensywnie przerabiała z nim
francuski. Wszystko, co w młodości lubiła, teraz przechodziła od nowa z wnukiem. Jelizawieta
Iwanowna w pełni zadowolona była z osiągnięć Szurika. Język znał lepiej niż wielu absolwentów
jej Instytutu Pedagogicznego. Z jakiegoś powodu polecała mu uczyć się na pamięć długich wierszy
Hugo i czytać starofrancuską poezję. Wciągnął się w to, odnalazł w tym smak.
Pierwsza w jego życiu osoba z zagranicy, młoda Francuzka z Bordeaux, którą poznał podczas
olimpiady już po ukończeniu Instytutu, oszalała z zachwytu, usłyszawszyjego staroświecką
francuszczyznę. Najpierw śmiała się prawie do łez, a potem obsypała pocałunkami. Przypuszczalnie
takie samo zdumienie wywołałby wykład Łomonosowa, gdyby wygłosił go w Akademii Nauk w
tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku. Za to sam Szurik ledwie rozumiał południową
„zaokrągloną" i po studencku skróconą mowę Francuzki i stale pytał, co ma na myśli.
Mimo podeszłego wieku Jelizawieta Iwanowna jeszcze dawała prywatne lekcje, ale uczniów nie
było tak wielu, jak kiedyś. Jednak z szopki bożonarodzeniowej jeszcze nie zrezygnowała. Co
prawda, początek stycznia był tak mroźny, że spektakl ciągle odkładano * do ostatniego dnia ferii
szkolnych.
Na środku dużego pokoju nie było miejsca na choinkę, tam wszystko było zastawione krzesłami i
taboretami, więc
choinka stała w kącie, jak za karę. Ale za to była rzeczywiście prawdziwa, przystrojona starannie
przechowywanymi przez Jelizawietę Iwanownę starymi ozdobami: karetą z konikami, tancerką w
cekinach, cudem ocaloną szklaną ważką, podarowaną Jelizawiecie Iwanownie na Boże Narodzenie
tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego czwartego roku przez ukochaną cioteczkę. Pod choinką, obok
pulchnego i pożółkłego ze starości Dziadka Mroza, stała szopka z Dziewicą Marią w czerwonej
jedwabnej sukni, Józefem w wieśniaczej siermiędze i różne inne cudeńka z kartonu...
Poczęstunek był szczególny, świąteczny. W całym mieszkaniu, nawet na schodach, czuło się
choinkowo*piernikowy zapach: na dużej tacy pod białą serwetką leżały cienkie piernikowe figurki,
każda zawinięta oddzielnie. Jelizawieta Iwanowna piekła je z jakiegoś specjalnego miodowego
ciasta, one były suchutkie, ostre w smaku, a na wierzchu polanę białym lukrem. Do każdej
gwiazdki i choinki, do każdego aniołka i zajączka dołączona była karteczka, na której
kaligraficznym pismem po francusku była napisana jakaś miła bzdurka. Coś w rodzaju: „W tym
roku czeka cię wielkie powodzenie", „Letnia podróż przyniesie nieoczekiwaną radość",
„Wystrzegaj się rudych". Nazywało się to świątecznymi wróżbami.
Pierniczki były zbyt piękne, by je po prostu schrupać, dlatego do herbaty po spektaklu podawano
zwyczajne ciastka i herbatniki... Każdy uczestnik miał prawo przyprowadzić ze sobą jednego gościa
i zwykle przyprowadzano siostry, braci, czasem kolegów z klasy.
Wiera, cichutko poszeptawszy z Jelizawieta Iwanowna, zaproponowała Szurikowi, żeby
przyprowadził na spektakl tę uniwersytecką dziewczynę, którą w każdą niedzielę tak długo
odprowadza. Stosunki z matką były akurat na tyle poufne, żeby opowiedzieć o istnieniu Lili i
słowem nie wspomnieć o Matyldzie Pawłownie.
Przez cały tydzień Szurik wykręcał się. Nie chciał zapraszać Lili na dziecięce święto, on sam
chętnie by poszedł z nią do kawiarni „Młodzieżowa" lub na jakąś prywatkę do kolegów z klasy.
Jednak pod naciskiem matki wspomniał Lili o dziecięcej sztuce, którą przygotowuje jego babcia, a
ona z nieoczekiwanym zapałem krzyknęła:
* Och, chcę, chcę!
Tym sposobem drogi odwrotu były odcięte. Umówili się, że Szurik nie wyjdzie jej na spotkanie,
gdyż przed spektaklem było dużo do zrobienia.
Strona 16
Prawie od samego rana krzątał się wokół maluchów, wstawiał wywichnięte skrzydło nieuważnemu
aniołowi, pocieszał płaczącego Timoszkę, który nagle dostrzegł upokarzający charakter swojej roli i
kategorycznie odmówił założenia oślich uszu, uszytych przez Jelizawietę Iwanownę z szarych
wełnianych pończoch. Cały ten „pyzaty drobiazg", jak Szurik nazywał babcinych uczniów,
uwielbiał Szurika, a czasami, kiedy Jelizawiecie Iwanownie podnosiło się ciśnienie i zaczynał się
ból z tyłu głowy, on zastępował babcię na lekcjach, ku wielkiej radości uczniów.
Lila przyszła sama według adresu. Drzwi otworzyła Wiera Aleksandrowna * i osłupiała: przed nią
stała maleńka istota w ogromnej białej czapce, a przez opadające prawie do brody kudły
niechlujnego futra spoglądały namalowane gęstą czarną farbą zabawkowe, jak u pluszowego
zwierzątka, oczka. Przywitały się. Dziewczyna zdjęła z siebie ogromną czapę. Wiera nie
powstrzymała się:
* Pani całkiem jak Filipek!
Bystra dziewczyna rozciągnęła szerokie usta w uśmiechu:
* No, to nie jest najgorsza postać w rosyjskiej literaturze! Rozpięła frymuśny czerwony suwak w
lekkiej, nie na ten
sezon kurtce i została w małej czarnej sukience, w całości pokrytej białymi włosami z czapki. W
dużym dekolcie, prawie do pasa, jaśniały chude gołe plecki, także pokryte włoskami * leciutkim
własnym puszkiem. Od widoku tych niebieskawych dziecięcych pleców u Wiery z żałości i wstrętu
ścisnęło się serce.
* Proszę usiąść tam, w kąciku, tam jest przytulne miejsce. Szalika proszę nie zdejmować, tam wieje
od okna * uprzedziła Wiera Aleksandrowna, ale Lila wepchnęła szalik do rękawa kurtki. * A Szurik
zaraz przyjdzie, on tam maluchami się zajmuje...
Przeciskając się przez dziecięcy tłumek obok matki, Wiera szepnęła jej na ucho:
* Ta dziewczyna Szurika * jak ulał do roli Herodiady... Jelizawieta Iwanowna, która zdążyła już
rzucić na nią
swoim bystrym okiem, poprawiła:
* Prędzej do roli Salomei... Ale wiesz, Wieroczka, ona jest bardzo wytworna, bardzo...
* Co też ty, mama * nieoczekiwanie rozzłościła się Wiera. * Ona jest po prostu małą prostytutką...
Na pewno Bóg wie, z jakiej rodziny...
I Wiera doznała przypływu strasznej wrogości do tej ostrzyżonej arogantki...
Jednak Lila nie odczuła tej wrogości, przeciwnie, z jej kącika wszystko jej się strasznie podobało: i
zmieszany z piernikiem zapach choinki, i domowy teatr z posmakiem szlacheckiego życia, znanego
z rosyjskiej literatury, i same te „śmieszne babunie", jak od razu określiła obie Szurikowe
rodzicielki * kruchą, z długą pomarszczoną szyją w starej pomiętej koronce, ze staromodnym
koczkiem siwawych włosów Wierę Aleksandrownę, i masywniejszą, też z koronką na szyi, ale
bardziej ułożoną, z jeszcze bardziej staromodnym koczkiem bielutkich drobno karbowanych
włosów, Jelizawietę Iwanownę.
Wiera tak głośno stukała w twarde klawisze pianina, że przez melodie francuskich kolęd słychać
było suche pstryczkijej paznokci, ale dzieci śpiewały wzruszająco: sztuka szła jak rzadko dobrze,
nikt niczego nie zapominał, nie przewracał się i nie zaplątywał w kostiumach, nawet święty
Józef błysnął improwizacją: kiedy nadszedł czas ucieczki do Egiptu, chwycił na ręce osiołka w
pończochowych uszach i Dziewicę Marię, bojaźliwie siedzącą wierzchem na kilkuletnim
zwierzęciu, i stary brązowy kocyk, który wyobrażał małego Jezusa, a wszyscy zaczęli krzyczeć,
śmiać się i podskakiwać. Na koniec Szurik zdjął z siebie płaszcz i łysinę z kapronu * to był jedyny
prawdziwy teatralny rekwizyt, wypożyczony przez Wierę Aleksandrownę specjalnie na ten spektakl
z pracowni * zebrał w kupę pozostałe kostiumy i wyniósł. Dalej w programie powinna być herbata,
więc pili herbatę z elektrycznego samowara, bez specjalnego zainteresowania jedli domowe
ciasteczka i czekali na obiecane wróżby.
Jelizawieta Iwanowna, zaróżowiona i wilgotna jak po kąpieli, wsuwała rękę pod serwetkę i
wydostawała stamtąd kolejny pierniczek z karteczką. Dorośli też stanęli w kolejce. Lila też
wyciągnęła rękę. „Babunia" spojrzała na nią przyjaźnie i wyciągnęła dla niej największe
zawiniątko. Lila rozwinęła. Tam był baranek, cały w spiralach z białego lukru. A na karteczce było
Strona 17
napisane: „Zmiana mieszkania, zmiana w życiu, zmiana losu". Lila pokazała papierek Szurikowi:
* O, zobacz...
9.
Rodzice Lili byli trzydziestoośmioletnimi żydowskimi matematykami, z kajakami, nartami
górskimi i gitarami. Jej mama co drugie słowo śmiesznie przeklinała, a tata lubił wypić. Ale pić nie
umiał. Jednak odmówić sobie tej ogólnonarodowej rozrywki w żaden sposób nie mógł i czasami
mama taszczyła go z gościny bladego, woniejącego wymiocinami, wciskała do wanny, śmiesznie i
bez złości ganiła, a potem wlokła go gołego, owiniętego w ręcznik, do pokoju, układała, okrywała,
poiła herbatą z cytryną i aspiryną, i przygadywała:
* Co dla Rosjanina zdrowe, to dla Żyda śmierć...
To był czysty plagiat, jeszcze Leskow to przysłowie gdzieś podłapał i wykorzystał, ale było
śmieszne.
Do tego wszystkiego dokumenty emigracyjne już były złożone, z pracy oboje się zwolnili i już od
kilku miesięcy rodzina żyła na poziomie histerii: i radośnie, i wesoło, i strasznie. Nie całkiem było
wiadomo czy puszczą, czy odmówią, czy może posadzą. Za ojcem ciągnęły się jakieś grzeszki: coś
gdzieś opublikował, podpisał, powiedział. Już rok się ciągnęło to przewlekłe pożegnanie z Rosją i
przyjaciółmi, i oni naraz to pędzili do Leningradu, to zwalniali Lilę z wykładów i taszczyli do
Samarkandy, to odkrywali jakichś nieznanych kuzynów na Ukrainie, zapraszali ich na pożegnanie i
przez cały tydzień po mieszkaniu ciężko tupały dwie grube stare Żydówki o tak prowincjonalnym
wyglądzie, że trudno sobie wyobrazić * mieszanina Szolema Alejchema z antysemickimi
parodiami. Lila za nic nie mogła się zdecydować, czy warto próbować dostać się na uniwersytet. Że
nie przyjmą, to się samo przez się rozumie, ale przecież trzeba sprawdzić, spróbować. A jeśli
przyjmą * jeszcze bardziej głupio... Mama odradzała * rzuć, zajmij się językiem, to dla ciebie
ważniejsze. Mama miała na myśli, naturalnie, jidysz. Ojciec uważał, że powinna wstąpić, a w nocy,
w tajemnicy przed Lilą, mówił matce:
* Niech nabiera doświadczenia, jej się zbyt dobrze żyje. Niech obleje dla wzmocnienia żydowskiej
samoświadomości...
Po Nowym Roku Lila jakoś się rozleniwiła, plunęła na przygotowania do egzaminów, zaczęła
opuszczać szkołę i zasmakowała w bezmyślnych i bezcelowych spacerach po porannej Moskwie.
Szurik przeciwnie * poprawiał podłapane trójki z algebry i fizyki i polerował przedmioty, z których
miał zdawać egzaminy.
Bliżej wiosny Wiera Aleksandrowna wzięła urlop, żeby więcej uwagi poświęcić chłopcu. Było to
całkiem niepotrzebne: Szurik wykazywał niezwykle wysokie zdyscyplinowanie, uczył się dużo i
mało słuchał Elli Fitzgerald. Przychodziła teraz do niego do domu nauczycielka języka rosyjskiego
i literatury, a do historyka jeździł sam dwa razy w tygodniu. Egzaminy maturalne zdał prawie
celująco, zadziwiając nawet nauczycieli matematyki i fizyki. Szkoła była ukończona, pozostał
ostatni zryw, ale, ku niezadowoleniu Wiery, co wieczór wychodził z domu i wracał Bóg wie kiedy.
Większość wieczorów spędzał z Lilą. Niektóre * z Matyldą Pawłowną. Ale o tym nic nie mówił.
Czasem Lila sama przyjeżdżała do Szurika. Po jakichś tajemniczych oznakach można było
wywnioskować, że niedługo Łaskinowie otrzymają pozwolenie i to dodawało pikanterii ich
stosunkom: wiadomo było, że rozstają się na zawsze. Wiera przez ten czas trochę złagodniała w
stosunku do Lili, chociaż po dawnemu uważała ją za postrzeloną i niepoważną. Ale czarującą.
Prawie każdego wieczoru spacerowali po Moskwie. Zajeżdżali czasami do jakiejś nieznanej
dzielnicy w rodzaju Lefortowa czy Maryjnego Zagajnika, i bystra Lila swoim pożegnalnym
spojrzeniem uczyła Szurika widzieć to, czego sama wcześniej nie dostrzegała: osiadły na tylnych
łapach, jak stary pies, dom, ślepy zakręt skarlałej uliczki, stare drzewo z wyciągniętą ręką
żebraczki... Gubili się w przechodnich podwórkach Zamoskworiecza, wychodzili nagle na puste
nabrzeże, to za dwoma smętnymi domami znajdowali cudną cerkiewkę z oświetlonym
półpiwnicznym oknem, a Lila płakała z powodu niewyraźnych przeczuć, niezrozumiałego strachu
przed upragnionym wyjazdem, i oni, przytuleni do chwiejnego płotu albo siedząc na przytulnej
Strona 18
ławeczce, czule i coraz niebezpieczniej się całowali. Lila zachowywała się znacznie bardziej śmiało
niż Szurik, i oni niepowstrzymanie zbliżali się jeśli nie do celu, to do pewnej granicy.
Szurikowi starczało świeżego doświadczenia, żeby nie doprowadzić do ostatecznego spełnienia, ale
dziewczęce pieszczoty dostarczały nowej rozkoszy i całkiem innej niż ta, którą znajdował u
Matyldy Pawłowny. Nawiasem mówiąc, ijedno, i drugie było wspaniałe, jedno drugiemu nie
przeszkadzało i nie przeczyło. Lila, chuda i bez piersi, wcale nie była koścista, lecz krępa i
muskularna wszędzie, dokąd sięgały jego palce. Znał z dotyku te wilgotne miejsca, gdzie
powierzchnia załamuje się i prowadzi do wnętrza, a gdy ich dotykał, ona popiskiwała cieniutko, jak
szczeniak.
Długo po północy przyprowadzał ją do frontowego wejścia. Światło zwykle paliło się na pierwszym
piętrze i Lila, pisnąwszy ostatni raz, wycierała wilgotne ręce, obciągała spódniczkę i wchodziła do
góry na spotkanie z pełnym wyrzutu spojrzeniem matki i burczeniem ojca. Zwykle w domu
siedzieli jeszcze aż do rana ostatni goście.
W czerwcu zaczęły się egzaminy. Lila dokumentów nie złożyła * jej już majaczyły się nowe brzegi:
Dunaju, Tybru, Jordanii... Szurik napisał wypracowanie na czwórkę, a z historii dostał pięć. To był
bardzo dobry wynik, dlatego że piątek za wypracowanie nie stawiano. Teraz wszystko zależało od
języka. Jeśliby dostał „celująco" z francuskiego, to by się dostał.
W dzień egzaminu okazało się, że nie ma go na liście. Poszedł do sekretariatu komisji, gdzie gęsty
tłum podnieconego narodu oblegał wściekłą sekretarkę. Wyjaśniło się, że wpisano go na listę
abiturientów zdających język niemiecki, ponieważ na świadectwie maturalnym był niemiecki.
Szurik okropnie się zmieszał, zaczął wyjaśniać, że przy składaniu podania prosił zaliczyć go do
grupy zdającej francuski, i że to było uzgodnione, i że przygotowywał się właśnie do
francuskiego... Ale stara sekretarka, szczękając nową niedopasowaną protezą, wykonywała jakieś
gimnastyczne ćwiczenia językiem w głębi ust i wcale go nie słuchała. Kłopotów miała moc, w
ustach piekło i cisnęło, i nie
wnikając w jego poplątane wyjaśnienia, syknęła, żeby poszedł zdawać egzaminy zgodnie z listą i
nie zawracał jej głowy.
Wiadomo, że jeśliby mama lub babcia poszły go odprowadzić na egzamin, do tego by nie doszło.
Już one by przekonały sekretarkę, by przeniosła nazwisko Szurika na drugą listę albo nacisnęłyby
na samego Szurika i zmusiłyby go, żeby zdawał niemiecki. No, nie przygotował się specjalnie! Ale
przecież nie na darmo Jelizawieta Iwanowna czasowniki niemieckie z nim szlifowała... Ale Szurik
powiedział domownikom „nie" i nikt z nim nie poszedł, gdyż szanowano jego męskie słowo.
Wyszedł teraz z magicznego budynku na Mochowej, doskonale wiedząc, że nigdy tu nie wróci. Był
piękny czerwiec, powietrze przepełnione zapachem kwiatów i słonecznym pyłem. Zwariowana
miejska pszczoła krążyła wokół nieszczęsnej głowy Szurika, odganiał ją, machając ręką i boleśnie
zadrapał paznokciem nos. Wszystko było tak przykre. Zszedł na Wołchonkę, przeszedł obok
Muzeum Puszkina, przy basenie skręcił na nabrzeże i z nabrzeża łagodnym zakolem doszedł do
domu Lili. Łaskinowie w przeddzień otrzymali długo oczekiwane pozwolenie na wyjazd, a Szurik
już wiedział o tym z wczorajszej telefonicznej rozmowy. Poszedł do mieszkania Lili. Była w domu
sama, jeśli nie liczyć sterty brudnych naczyń, pozostałych po wielkiej libacji. Rodzice biegali po
urzędach: trzeba było zebrać milion różnych papierków w bardzo krótkim czasie. To też wchodziło
w szyderczą procedurę wyjazdu * długo, czasem przez lata, przeciągać decyzję, a potem dać
tygodniowy termin na załatwienie spraw.
Szurik od progu, nie pozwalając jej zadać pytania, opowiedział o swojej nieoczekiwanej klęsce.
Ona zamachała rękami, zaskrzeczała, zalała go potokiem oderwanych słów: szybciej, idziemy,
trzeba coś robić, natychmiast dzwonimy do mamy, niech babciajedzie zaraz do sekretariatu... Co za
głupota, co za głupota, dlaczego nie poszedłeś zdawać niemieckiego?...
* Nie przygotowywałem się do niemieckiego * Szurik wzruszył ramionami.
Objął ją. Potok słów urwał się, zaczęła płakać. I wtedy Szurik zrozumiał, że stracił dużo więcej niż
uniwersytet, on stracił tę Lilę, stracił wszystko... Ona wyjedzie za tydzień, wyjedzie na zawsze, i nie
miało żadnego znaczenia teraz, czy poszedł na uniwersytet czy nie.
* Nie będę nigdzie dzwonić, nigdzie nie pójdę * powiedział jej w małe uszko.
Strona 19
Ucho było mokre od rozmazanych łez. Łzy lały się strumieniem i twarz też była mokra. Przyczyna
tych łez była ogromna i nie dawała się opisać. Dokładniej, przyczyn było mnóstwo, a niezdany
przez Szurika egzamin był ostatnim kamyczkiem w tej lawinie.
* Nie wyjeżdżaj, Łasiczko * mruczał * pobierzemy się, zostań... Po co wyjeżdżać...
Brakowało mu do osiemnastu lat trzech miesięcy, jej
* pół roku.
* Ach, Boże, trzeba było wcześniej, teraz już za późno
* płakała Lila, wciskając mu się w pierś, w brzuch całym swoim malutkim ciałem. Słabo przyszyte
guziki posypały się z jej białego fartuszka, uszytego z dwóch chustek, on wyczuwał palcami
wszystkie cienkie mięśnie jej wąskich pleców. Ona umyślnie ciągnęła go na kanapę, nie przestając
sypać bezsensownymi słowami: trzeba zadzwonić do Wiery Aleksandrowny, trzeba do komisji
przyjęć, jeszcze nie wszystko stracone...
* Stracone, wszystko stracone, Łasiczko! * Szurik ściskał jej dziecięce ręce, podrapane przez kota,
z obgryzionymi paznokciami, z pęknięciami, które zachowały się od zimy, i nie potrafił
wypowiedzieć, jakie uczucia wywołują w nim te ręce, i krzywe słabe nóżki, i odstające ucho,
sterczące z twardych ostrzyżonych włosów. Szeptał:
* Jesteś taka... Jesteś taka niezwykła, a najlepsze w tobie * twoje rączki, i nóżki, i uszka...
Roześmiała się, wycierając łzy:
* Szurik! To moje główne wady * krzywe nogi i sterczące uszy! Ja swojego ojca za to nienawidzę,
po nim to mam, a ty mówisz * najlepsze.
Szurik, nie słysząc jej, głaskał jej nogi, w dłoń brał maleńkie stopki, przyciskał do piersi:
* Będę tęsknić oddzielnie za twoimi rączkami, za nóżkami, za uszkami.
Tak całkiem przypadkowo Szurik odkrył najskrytsze i wielkie prawo miłości: kiedy serce wybierze,
wady mają bardziej pociągającą moc niż zalety * jako wyraziste przejawy indywidualności. Zresztą,
on nie zauważył tego odkrycia, a Lila miała przed sobą całe życie, żeby to zrozumieć...
Lila podwinęła pod siebie nogi, odwróciła się, opierając się o pierś Szurika, i on teraz trzymał
dłonie na jej szyi i czuł tętnienie żyłek z prawej i lewej, a tętno to było bardzo szybkie,
przelewające się, jak drobny strumyczek.
* Nie wyjeżdżaj, Lileczka, nie wyjeżdżaj... Powracająca z pracy sąsiadka stukała do drzwi i
krzyczała:
* Lila! Lila! Co ty, zasnęłaś? Wasz czajnik się spalił... Śmiesznie zabrzmiało * czajnik! Całe ich
życie się paliło... O niezdanym egzaminie więcej nie wspominali...
Dalsze wydarzenia przebiegały tak szybko, że Szurik potem z wielkim trudem mógł odtworzyć ich
kolejność.
Jelizawieta Iwanowna, mężnie przetrzymawszy w swoim czasie śmierć męża, ukochanej pasierbicy,
zagładę sióstr, ewakuację i wszelkie straty, drobnego niepowodzenia z egzaminem Szurika nie
wytrzymała. Tego samego wieczora z ciężkim atakiem serca odwieziono ją do szpitala. Atak
przerodził się w rozległy zawał.
Wiera, przywykła w ciągu całego życia do rozkoszy czułych i silnych emocji, bardzo przeżywała
aktualne wydarzenia. Wszystko leciało jej z rąk, z niczym nie nadążała. Przyrządzała matce rosół,
stojąc nad bulgocącym garnkiem, a przed wyjściem do szpitala przypominała sobie, że zapomniała
kupić perfumy. Jechała do centrum po dobre perfumy, a potem spóźniała się do szpitala na
odwiedziny i płaciła ogromne pieniądze wstrętnej szatniarce, żeby ją wpuściła. I tak było
codziennie, codziennie...
Jelizawieta Iwanowna leżała pod kroplówką, była blada, milcząca i nie chciała umierać. Dokładniej
mówiąc, rozumiała, że nie ma prawa zostawiać drogiej, ale tak bezbronnej córki (rzuciła okiem na
mętny rosół, który Wiera zapomniała nawet posolić) i Szurika, całkowicie załamanego z powodu
tego głupiego niepowodzenia * w tym punkcie Jelizawieta Iwanowna oceniała sytuację zupełnie
niesłusznie. Przypuszczała, że chłopak wpadł w depresję. W inny sposób nie mogła sobie
wytłumaczyć tego niewiarygodnego faktu, że ani razu nie odwiedził jej w szpitalu.
A Szurik cały tydzień zajmował się pakowaniem, pożegnaniem i odprawianiem ukochanej. Ostatnią
dobę spędził w Szeremietiewie, pomagał nadawać jakieś bagaże. Potem nastąpił moment, kiedy
Strona 20
Lilka weszła na schody, dokąd już jego nie puszczano, a on pomachał jej w prześwicie na
pierwszym piętrze, ale ona była już za granicą i odleciała, uwożąc od niego swoje krzywe nóżki i
sterczące uszka.
Wieczorem, po powrocie do domu, usłyszał wreszcie to, co nie dochodziło do niego przez cały
tydzień * że babcia ma zawał i to bardzo niebezpieczny. Szurik przeraził się swojej własnej
obojętności: jak mógł w ciągu tygodnia nie znaleźć czasu, żeby odwiedzić babcię? Ale był już
wieczór, wizyty w szpitalu zakończone. Noc przespał jak zabity, dała się we znaki bezsenność
ostatnich dni. O ósmej rano zadzwoniono z oddziału z informacją, że Jelizawieta Iwanowna umarła.
We śnie.
Wyjazd Lili tak ściśle związał się w jego pamięci ze śmiercią, że nawet przy trumnie musiał czynić
pewien wysiłek,
żeby odegnać od siebie dziwne wrażenie: cały czas wydawało mu się, że chowają Lilę.
I oto nadchodzi ranek po pogrzebie, kiedy stypa odprawiona, wszystkie naczynia wymyte przez
pomocne sąsiadki, pożyczone krzesła rozniesione po sąsiadach, i pozostał czysty dom, po brzegi
wypełniony obecnością człowieka, którego już nie ma.
Pod krzesłem w przedpokoju Wiera znajduje torbę, przywiezioną przez kogoś ze szpitala. W niej
filiżanka, łyżka, papier toaletowy i wszelkie pozostałe drobiazgi. I okulary. Robiono je na
zamówienie wjakimś specjalnym miejscu ze dwa miesiące. Były tak dobrze dobrane do
matczynych, ze starości pociemniałych oczu * nie było na świecie drugich takich oczu, do których
pasowałyby te wypukłe szkła w szarej młodzieżowej oprawce. Z okularami w ręku Wiera zastyga:
co z nimi robić... Używane rzeczy na półce szafy * wełniana chusta, fartuch, uszyty na zamówienie
olbrzymi stanik * przesycone są zapachem matki, czarna dziana czapeczka, w środku której prócz
zapachu pozostało kilka cienkich białych włosów. Co z tym wszystkim zrobić? Chciałoby się
schować jak najgłębiej, żeby oczu ciągle nie ranić, żeby serce nie bolało, ale jednocześnie
absolutnie nie można wypuścić z rąk resztek żywego matczynego ciepła, zachowanego w tych
rzeczach.
W powietrzu pokoju wszędzie są ślady jej ciała. Tu siedziała. Tutaj, na oparciu fotela kładła łokieć.
Nabrzmiałe nogi w starych pantoflach na obcasach wytarły w czerwonym dywanie dawny splot: pół
wieku postukiwała nogą, nauczając uczniów prawidłowej wymowy. Ale od czasu niedawnej
przeprowadzki dywan zmienił położenie i w nowym
miejscu, gdzie przytupywała ciężkimi nogami, nie zdążył się wytrzeć.
Przerażająca myśl nawiedza Wierę: ona zawsze była córką, tylko córką. Mama chroniła ją przed
wszystkimi życiowymi problemami, prowadziła, kierowała, chowała jej syna. Tak wyszło, że nawet
jej własny syn nie nazywał jej mamą, tylko Wieroczką. Ma pięćdziesiąt cztery lata. A ile istotnie?
Dziewczynka. Nieznająca dorosłego życia dziewczynka... Ile pieniędzy potrzeba na przeżycie przez
miesiąc? Jak płacić za mieszkanie? Gdzie zapisany telefon do dentysty, z którym zawsze umawiała
się mama? I ważne, najważniejsze: co z Szurikiem, z jego studiami w instytucie? Mama po
skandalicznym niepowodzeniu zamierzała wziąć go do siebie, do pedagogicznego...
Wiera machinalnie obracała w rękach okulary matki. Stosik telegramów leżał przed nią. Wyrazy
współczucia. Od uczniów, od współpracowników. Co z nimi zrobić? Wyrzucić nie można,
zachować głupio. Trzeba mamy zapytać * pomyślała z przyzwyczajenia. A jeszcze gdzieś w głębi
kryła się uraza: dlaczego właśnie teraz, kiedyjej obecność jest tak potrzebna... Egzaminy zaczną się
niebawem. Trzeba zadzwonić do kogoś z katedry, do Anny Metodyjewnej czy do Gali... Wszyscy to
mamy uczniowie... I Szurik jakiś dziwny, jak drewno * siedzi w swoim pokoju, puścił obraźliwie
głośną muzykę...
A Szurik żadną głośną muzyką nie mógłby zagłuszyć olbrzymiego poczucia winy, które przeważało
w nim samą stratę. Znajdował się w stanie otępienia, podobnym do tego, jaki przeżywa poczwarka
przed tym, kiedy po pęknięciu wzdłuż wyznaczonego przez przyrodę szwu ma wypuścić z siebie
dorosłą istotę.
Rano o jedenastej Wiera poszła do teatru, a Szurik został w swoim pokoju z melancholijnym
Elvisem Presleyem i z zabójczą sytuacją, której nie mógł już zmienić: to on, Szurik Korn, nie
poszedł na egzamin, małoduszny, popędził do Lileczki, nie uprzedził odchodzących od zmysłu