Shaw_Irwin_-_Młode_lwy_t.1
Szczegóły |
Tytuł |
Shaw_Irwin_-_Młode_lwy_t.1 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Shaw_Irwin_-_Młode_lwy_t.1 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Shaw_Irwin_-_Młode_lwy_t.1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Shaw_Irwin_-_Młode_lwy_t.1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Młode
•
lwy
Strona 2
Strona 3
Młode lwy
Przełożył
Tadeusz Jan Dehnel
Wydawnictwo „Książnica"
Strona 4
Tytuł oryginału
Tht Young Lions
Wiersze przełożył
Włodzimierz Lewik
Opracowanie graficzne terii
Martk Piwko
Ilustracja na obwolucie
Andrstj Kacperek
Copyright © 1948 by Irwin Shaw
For the Polish edition
© by Wydawnictwo „Książnica", 1992
ISBN 83-85348-47-6
Strona 5
Owo Ja na cię, mówi Pan zastępów,
i podpalę aż do dymu poczwórne twoje,
a lwięta twoje pożre miecz, i wykorzenię z ziemi łup twój,
i nie będzie więcej słyszeć głosu posłów twoich.
(Proroctwo Nahumotoe, II, 13)
Strona 6
r
Strona 7
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Maleńkie, wymuskane miasteczko lśniło o zmierzchu jak odkrytka
z życzeniami „Wesołych świąt". Padał śnieg. Latarnie znaczące tor
kolejki elektrycznej kreśliły świetlną linię na białym zboczu u stóp
tyrolskich szczytów. Na zasypanych śnieżnym puchem ulicach prze-
chodnie — narciarze i tubylcy w barwnych strojach — wymieniali
pogodne uśmiechy. Girlandy zdobiły okna i drzwi brunatnobiałych
domów, była to bowiem wigilia nowego, wróżącego piękne nadzieje
roku tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego.
Margaret Freemantle szła zboczem w górę i z przyjemnością
słuchała, jak jędrny śnieg skrzypi pod jej narciarskimi butami.
Pozdrawiała uśmiechem kryształowy zmierzch i głosy dzieci, które
śpiewały gdzieś w położonej niżej wiosce. Tego dnia z' rana, kiedy
wyjeżdżała z Wiednia, mżył deszcz. Ludzie uganiali się po ulicach
ulegając nastrojowi zaskoczenia, jaki niepogoda budzi zawsze w dużym
mieście. Margaret Freemantle była młoda, ładna i korzystała z wakacji,
toteż panoramę wyniosłych gór, bezchmurne niebo i sportową,
dobroduszną wesołość cichej mieściny uważała poniekąd za osobisty
dar losu.
W nogach czuła przyjemne zmęczenie, kiedy roztrącała zagradzają-
ce jej drogę mikroskopijne zaspy śniegu. Po obiedzie jeździła na
nartach, a później wypiła dwa kieliszki cherry brandy, która przyjem-
nie rozgrzała jej gardło. Obecnie dyskretne macki ciepła sięgały pod
swetrem do ramion i piersi.
— Dort oben am Berge da wettert der Wind — śpiewały
dzieci, a głosy ich dźwięczały czysto w rzadkim, kryształowym
powietrzu.
— Da sil zer Maria imd wieget ihr Kind — zawtórowała cicho
Margaret.
7
Strona 8
I R W I N SHAW
Z niemieckim radziła sobie jeszcze słabo, toteż cieszyła się nie tylko
melodią uroczej kolędy, lecz również własną odwagą, która pozwoliła
jej zaryzykować śpiewanie w obcym języku.
Margaret była wysoka, smukła. Miała pociągłą twarz, zielone oczy
i kształtny nos usiany tu i ówdzie delikatnymi piegami, które Joseph
nazywał „amerykańską dekoracją". Joseph miał przyjechać następ-
nego dnia porannym pociągiem. Dziewczyna pomyślała o nim i uśmie-
chnęła się do siebie.
Przed drzwiami hotelu przystanęła, by jeszcze raz spojrzeć na
wyniosłe szczyty gór i mrugające w dolinie światła. Odetchnęła głęboko
rześkim wieczornym powietrzem. Następnie otworzyła drzwi i weszła.
Salka skromnej gospody, udekorowana wesoło zielonym ostro*
krzewem i jedliną, pełna była ciężkiego zapachu dobrych domowych
ciast. Z bezpretensjonalnym staroświeckim umeblowaniem — dąb
kryty skórą — harmonizowała niezwykła czystość często spotykana
w górskich wioskach i miasteczkach, a tak nierozdzielna z izbą, że
podobnie jak sprzęty stanowi jej urządzenie.
Pani Langerman przechodziła właśnie dźwigając ogromną krysz-
tałową wazę na poncz. Okrągła, rumiana twarz gospodyni wyrażała
głębokie skupienie. Na widok gościa uśmiechnęła się i ostrożnie
postawiła wazę na stole.
— Dobry wieczór — zagaiła rozmowę mówiąc po niemiecku
miękkim tyrolskim akcentem. — Jak tam narty?
— Wspaniale — odpowiedziała Margaret.
— Mam nadzieję, że nie zmęczyła się pani zanadto — podjęła pani
Langerman zerkając nieśmiało po kątach pokoju. — Dziś wieczór
będzie małe przyjęcie. Tańce. Moc chłopców. Nie powinna pani być
zmęczona.
Margaret wybuchnęla śmiechem.
— O, mam siłę tańczyć, pod warunkiem, że chłopcy nauczą mnie,
jak się to u was robi.
— Z tym nie będzie kłopotu. — Gospodyni szerokim gestem
rozłożyła ręce. — Nasi chłopcy potrafią tańczyć! Panią będą za-
chwyceni. — Krytycznym wzrokiem zmierzyła Margaret. — Pewnie,
trochę pani za szczupła, ale takie teraz gusty. Cóż, wpływ amerykańs-
kich filmów. Niedługo tylko suchotnice będą miały powodzenie.
—Uśmiech pogodny i gościnnylak suty ogień na kominku rozjaśnił jej
czerstwą twarz; pieczołowicie ujęła wazę i ruszyła w stronę drzwi.
— A niech się pani strzeże mojego syna Friedricha — powiedziała.
— Herr Gott! Ten lubi spódniczki! — zachichotała i wyszła do kuchni.
8
Strona 9
M Ł O D E LWY
Margaret odetchnęła z lubością wonią korzeni i topionego masła,
która nagle wtargnęła do salki. Nucąc poszła na piętro do swojego
pokoju.
Zabawa rozpoczęła się spokojnie. Starszyzna siedziała sztywno pod
ścianami. Młodzi mężczyźni stali w niewielkich, zmieniających się
grupkach i z poważnymi minami popijali z wolna mocny poncz
zaprawiony korzeniami. Tęgie, barczyste dziewczęta wyglądały nie-
swojo w powiewnych wieczorowych sukienkach. Harmonista zagrał
bez przekonania dwa kawałki, ale że nikt nie tańczył, przypiął się
posępnie do wazy ponczu i ustąpił miejsca patefonowi wyposażonemu
w amerykańskie płyty.
Grono gości stanowili przeważnie krewni i sąsiedzi Langermanów
— wieśniacy z doliny i miasteczkowi sklepikarze — spaleni na brąz
górskim słońcem, ubrani pospolicie, ciężcy, solidni, zdrowi. Zdawać
się mogło, że są nieśmiertelni, że posiew choroby i rozkładu nie ma
przystępu do krzepkich góralskich ciał, a dłoń śmierci nie muśnie
nigdy ogorzałej, gładkiej skóry. Nieliczni goście z miasta, rezydujący
w kilku pokojach gospody, wypili uprzejmie po szklaneczce ponczu
i poszli na weselsze zabawy do innych, większych hoteli. Wreszcie
Margaret była jedynym przybyszem z obcego świata. Piła niewiele
i miała zamiar wcześnie pójść do siebie, bo pociąg z Wiednia
przyjeżdżał o ósmej trzydzieści rano. Chciała spotkać Josepha świeża
i wypoczęta.
Wieczór mijał. Zabawa ożywiała się stopniowo. Margaret tańczyła
już prawie z wszystkimi młodymi ludźmi — walce i amerykańskie
fokstroty. O jedenastej zrobiło się duszno i gwarno. Wniesiono trzecią
wazę ponczu. Twarze zebranych utraciły tępy wyraz poczciwości
i zdrowia właściwy ludziom spędzającym życie na świeżym powietrzu;
promieniały podnieceniem zabawy w ciasnej, ograniczonej czterema
ścianami przestrzeni. Wówczas Margaret zaczęła uczyć Friedricha
rumby. Inni stali poważnie dokoła i po lekcji nagrodzili oklaskami
nauczycielkę i ucznia. Ojciec Langerman nalegał, by Margaret i z nim
zatańczyła. Był to okrągły, przysadzisty staruszek o różowej, łysej
czaszce. Pocił się obficie, kiedy dziewczyna przerywając sobie wybu-
chami śmiechu objaśniała subtelny karaibski rytm i zawiłości spóź-
nionego taktu.
— Mart Gott!—westchnął, kiedy patefon umilkł.—Pomyśleć, że
w tych górach zmarnowałem życie!
Margaret roześmiała się znowu, schyliła głowę i pocałowała
starego. Goście tworzący dokoła nich ciasny pierścień na woskowanej
»
Strona 10
I R W I N SHAW
posadzce odpowiedzieli hałaśliwą owacją, a Friedrich uśmiechnął się
i zawołał:
— Pani nauczycielko! Na mnie kolej!
Ktoś puścił tę samą płytę. Ktoś podał Margaret szklaneczkę
ponczu i poprosił, żeby wypiła, zanim zacznie tańczyć. Friedrich był
niezdarny, ciężko przebierał nogami, ale w namiętnym, żywym tańcu
jego silne ramię grzało przyjemnie i bezpiecznie.
Kiedy skończyła się rumba, harmonista, napompowany kilkunas-
toma szklaneczkami ponczu, na serio wziął się do roboty. Grał teraz
i śpiewał stojąc przed kominkiem w kręgu sutego ognia. Goście skupili
się wokół niego i jeden po drugim zaczynali wtórować. Mocne głosy
i tony harmonii huczały w wysokiej izbie o belkowanym pułapie.
Margaret miała twarz rozpromienioną, gorącą. Stojąc obok Fried-
richa, który otaczał jej kibić ramieniem, nuciła cicho, jak gdyby tylko
dla siebie. Myślała, że to wszystko zacni, serdeczni ludzie, po
dziecięcemu pogodni i bardzo życzliwi dla obcych. Oto piosenką witają
Nowy Rok i szorstkie głosy, przywykłe do wołania pod gołym niebem,
tłumią zgodnie z nakazem łagodnej, słodkiej melodii.
— Roslein, Roslein, Róslein rot, Roslein auf der Heide — śpiewali,
a głos starego Langermana wznosił się ponad chór i grzmiał niczym
porykiwanie buhaja komicznie czymś zatroskanego.
Margaret śpiewała razem z góralami. W blasku ognia widziała
gęstwę ożywionych twarzy. Milczał i stał spokojnie tylko jeden z gości.
Christian Diestl — wysoki, smukły młodzieniec — miał skupioną,
zamyśloną twarz o cerze ubarwionej słońcem, ostrzyżone na jeża
czarne włosy i jasne spojrzenie złotawe od żółtych iskierek, takich,
jakie widuje się w oczach drapieżnych zwierząt. Margaret zauważyła
go po południu na stoku wzgórza. Z należytą powagą udzielał lekcji
początkującym narciarzom, sam zaś poruszał się na śniegu godnym
zazdrości swobodnym, posuwistym krokiem. Obecnie stał na uboczu,
z dala od śpiewaków, i trzymając w ręku pełną szklankę przyglądał się
im zamyślonym, dalekim wzrokiem. Biel rozpiętej pod szyją koszuli
pięknie kontrastowała ze spaloną na brąz skóra.
Margaret spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się przyjaźnie.
— Proszę śpiewać! — rzuciła.
Odpowiedział poważnym uśmiechem i uniósł szklankę. Dziew-
czyna spostrzegła, że posłusznie zaczął ruszać wargami, ale w ogólnym
gwarze nie mogła ocenić wkładu nowego uczestnika chóru.
Czas mijał, zbliżał się uroczysty moment. Mocny poncz zaczynał
robić swoje. Towarzystwo coraz mniej dbało o formy. Po ciemnych
10
Strona 11
MŁODE LWY
kątach parki całowały się i ściskały czule. Głosy chrypły, przybierały
na sile. Margaret z trudem chwytała i rozumiała słowa śpiewek pełnych
gwarowych dwuznaczników, przy których starsze kobiety chichotały
wstydliwie, a mężczyźni wybuchali gromkim śmiechem.
Tuż przed północą ojciec Langerman wspiął się na stołek, zarządził
ciszę i skinąwszy na harmonistę przemówił oratorskim, nieco pod-
pitym tonem:
— Jako weteran z frontu zachodniego, trzykrotnie ranny w pięt-
nastym i osiemnastym roku, proszę, aby wszyscy podchwycili pieśń,
którą zaintonuję.
Znów machnął ręką w stronę grajka, ten zaś rozpoczął wstępne
takty Deutschland, Deutschland uber alles.
Margaret pierwszy raz słyszała ów hymn w Austrii, ale kiedy miała
pięć lat, nauczyła się go od służącej Niemki. Nie zapomniała słów, toteż
ochoczo przyłączyła się do chóru i chociaż zdawała sobie sprawę, że
tęgo podpiła, miała wrażenie, iż w sposób rozumny daje wyraz
poczuciu solidarności międzynarodowej. Friedrich uradowany jej
niespodziewaną umiejętnością mocniej objął dziewczynę i pocałował ją
w czoło, a ojciec Langerman, który stał jeszcze na stołku, wyciągnął
w stronę Margaret szklankę i wzniósł toast:
— Niech żyje Ameryka! Za zdrowie młodych Amerykanek!
Dziewczyna wypiła do dna i skłoniwszy się odpowiedziała z god-
nością:
— Niechaj mi będzie wolno oświadczyć w imieniu młodych
Amerykanek, że jestem zachwycona i szczęśliwa.
Friedrich pocałował ją w szyję, nim jednak zdecydowała, jak na to
zareagować, grajek wziął się znów do dzieła i z harmonii popłynęły
prymitywne dźwięki, a ochrypły chór podchwycił je triumfalnie.
Z początku Margaret nie mogła się zorientować, co to za pieśń. Dwa,
trzy razy słyszała jej fragmenty w Wiedniu, teraz jednak donośny ryk
głuszył melodię, a pijackie głosy zacierały znaczenie słów, które trudno
było zrozumieć.
Friedrich wyprostował się i podniecony śpiewem przygarnął
sąsiadkę tak mocno, że poczuła, jak twardnieją mu mięśnie ramienia.'
Całą uwagę skupiła na jego słowach i wreszcie poznała pieśń.
— Die Fahne hoch, die Reihen fest gesckłossen — śpiewał, a żyły
pęczniały mu na szyi. — marschiert in rukig festen Schritt,
Kameraden, die Rotfront und Reaktion erschlossen.
Dziewczyna słuchała ze skamieniałą twarzą i zamkniętymi oczami.
Czuła, że dławi ją brutalna melodia. Próbowała uwolnić się z objęć
Strona 12
I R W I N SHAW
sąsiada, ten jednak silnie otacza) ją ramieniem, stała więc bez ruchu
i słuchała. Kiedy otworzyła oczy, spojrzała przede wszystkim na
instruktora narciarskiego. Nie śpiewał. Przyglądał się jej życzliwym,
smutnym wzrokiem.
Głosy huczały coraz potężniej, srożej, groziły łoskotem gromu
zbliżając się do końcowych taktów Horst Wessel Lied. Mężczyźni
dumni i okrutni stojąc na baczność miotali z oczu błyskawice. Upojone
kobiety śpiewały jak operowe mniszki przed obliczem operowego
bóstwa. Tylko Margaret i opalony narciarz o złotawych oczach
milczeli, gdy salka rozbrzmiewała ostatnimi słowami pieśni:
— Marschieren mit uns in ihrem Geiste mitf
Dziewczyna zaczęła płakać cicho, bezradnie i zaskoczona własną
słabością zwisła ciężko na ramieniu Friedricha. W tej chwili dzwony
w wiejskich kościółkach uderzyły cienko, radośnie, a stokrotne echa
odbiły się od gór i zawtórowały im w nocnym zimowym powietrzu.
Ojciec Langerman był czerwony jak burak. Pot zraszał mu okrągłą,
nagą czaszkę. Oczy błyszczały tak, jak mogły błyszczeć, kiedy po raz
pierwszy ujrzały front zachodni w piętnastym roku. Uniósł w górę
szklankę i przemówił namaszczonym, kapłańskim tonem:
— Za Fiihrera!
— Za Fiihrera! — powtórzyli obecni.
Szklanki błysnęły w świetle płomieni. Usta wypiły poncz, jak
gdyby spełniały doniosły obrzęd religijny.
— Nowy Rok! Wszystkiego najlepszego daj ci Boże w tym Nowym
Roku!
Uroczysty, patriotyczny nastrój prysnął. Goście śmieli się, ściskali
sobie ręce, klepali się po ramionach, wymieniali uściski i pocałunki.
Znowu byli weseli, przyjaźni, niewojowniczy.
Friedrich przygarnął Margaret i chciał pocałować, lecz wyrwała
mu się i pochyliła głowę. Z oczu jej płynęły łzy. Szlochała głośno.
Zupełnie załamana umykała po schodach do swojego pokoju na
piętrze. Z daleka dobiegł ją śmiech i głos Friedricha:
— Amerykanki lubią zadawać fasonu! Zdaje się im, że umieją pić.
Łzy wyschły powoli, Margaret było niemiło i głupio. Próbowała
zapomnieć o tamtych ludziach z dołu. Systematycznie czyściła zęby,
układała na noc włosy, zwilżała zimną wodą czerwone, zapuchnięte
powieki. Na spotkanie Josepha chciała być świeża i ładna.
Rozebrała się w lśniącym czystością, bielonym pokoju, gdzie nad
łóżkiem wisiał ciemny drewniany krucyfiks z figurą zbolałego Chrys-
tusa. Zgasiła światła, otworzyła okno i w szerokim łóżku schroniła się
12
Strona 13
M Ł O D E LWY ^
przed wiatrem i księżycowym blaskiem płynącym z gór osypanych
śnieżnym puchem. W pierwszej chwili zadrżała od dotknięcia lodowa-
tych prześcieradeł, niebawem jednak zrobiło się jej ciepło pod ciężką
pierzyną. Bielizna pachniała pralnią, jak niegdyś za dziecinnych lat
w domu babki. Sztywno nakrochmalone białe firanki szeleściły
w otwartym oknie. Harmonista grał teraz smutne jesienne melodie
o miłości i rozstaniach, a muzyka dochodziła zza wielu zamkniętych
drzwi, wzruszająca jakaś i odległa. Margaret zasnęła wkrótce i w rzeź-
wym górskim powietrzu leżała na wznak ze spokojną, ufną, niemal
dziecięcą twarzą.
Często bywają takie sny. Jakaś dłoń ślizga się po skórze. Ciemne,
niczyje ciało leży w pobliżu. Ciepło bezimiennego oddechu owiewa
policzek. Kibić oplata ramię silne, natrętne...
Margaret obudziła się nagle.
— Cicho bądź! — powiedział męski głos po niemiecku. — Nie
zrobię ci nic złego.
— „Pijany! — pomyślała dziewczyna. — Zieje od niego al-
koholem".
Przez chwilę leżała jak martwa, zapatrzona w oczy napastnika
— żywe iskierki na czarnej plamie twarzy. Dłoń ślizgała się delikatnie
po jej brzuchu, sięgała niżej, wzdłuż ud. Ciężar nogi przytłaczał ko-
lana. Mężczyzna był ubrany. Szorstkie sukno nieprzyjemnie drażniło
skórę. Margaret szarpnęła się gwałtownie, uskoczyła pod ścianę i usiadła.
Ale napastnik był zwinny. Obalił ją, przytłoczył, zakrył usta ręką.
— Zręczna bestyjka — zachichotał — niczym wiewióreczka.
Poznała głos.
— To tylko ja — mówił Friedrich. — Nieproszony przyszedłem
z wizytą. Nie zrobię ci nic złego. — Na próbę usunął dłoń z jej ust.
— N i e będziesz krzyczeć?—pól szeptał, pół chichotał, jak gdyby bawił
się z dzieckiem. — A zresztą nic ci to nie pomoże. Wszyscy są urżnięci,
a gdyby nawet ktoś przyszedł, powiem, że ty mnie zaprosiłaś, a później
widać zmieniłaś zdanie. Uwierzą, bo mam taką opinię, że dziewuchy na
mnie lecą, no i ty jesteś przecie cudzoziemka...
— Idź sobie! Proszę! — szepnęła Margaret. — Idź sobie. Nie
powiem nikomu.
Friedrich znowu zachichotał. Był podchmielony, ale nie tak pijany,
jak udawał.
— Śliczna z ciebie dziewuszka, pierwsza klasa! Ładniejszej nie
widziałem jeszcze w tym sezonie.
13
Strona 14
I R W I N SHAW
— Po coś tu przyszedł? — Dziewczyna starała się zesztywnieć,
zlodowacieć; chciała, aby natrętna łapa spotkała tylko kamienną, wrogą
powierzchnię ciała. — Tyle innych przyjmie cię chętnie.
— Chcę ciebie. — Chłopak pocałował ją w szyję, jak mu się
zapewne zdawało, z czułością nie do odparcia. — Strasznie mi się
spodobałaś.
— Ale ja ciebie nie chcę! — zawołała półprzytomna, przerażona
zarówno rosłym ciałem przytłaczającym ją w głuchą noc w tonącym
w ciemnościach łóżku, jak i okropną myślą, że w podnieceniu może nie
dopisać jej znajomość niemieckiego, że z braku słów gotowa ulec
niemądrze, jak pensjonarka. — Nie chcę ciebie!
— Tym lepiej — powiedział Friedrich. — Wolę, jak dziewczyna
udaje z początku, że się boi, i struga wielką damę. Tak jest wytworniej.
— Widocznie był pewny siebie, bo drwił z ofiary bezlitośnie. — Nie ty
pierwsza się stawiasz, nie ostatnia.
— Przysięgam — syknęła Margaret — że o wszystkim powiem
twojej matce.
Stłumiony śmiech chłopaka zabrzmiał w cichym pokoju, wesoło,
spokojnie.
— Powiesz matce! Dobre sobie! Matka zawsze lokuje ładne
dziewczynki w tym pokoju. Pod oknem jest dach szopy. Rozumiesz?
Łatwo się tu dostać.
To niemożliwe! Mała, pulchna, rumiana babina, co wiesza krucyfi-
ksy w gościnnych pokojach, jest czysta, gospodarna, na pewno
regularnie chodzi do kościoła... Margaret nagle przypomniała sobie
wyraz twarzy pani Langerman, kiedy upojenie śpiewem i pierwotną
muzyką sięgało kulminacyjnego punktu. Dzikie, zajadłe spojrzenie...
Namiętna twarz skurczona, zroszona potem... Tak, to możliwe! Głupi
osiemnastolatek nie wymyśliłby takiej historii!
— Ile razy wdrapywałeś się na dach tej szopy? — mówiła prędko;
za wszelką cenę chciała jak najdalej odsunąć decydujący moment.
Chłopak uśmiechnął się. W mroku błysnęły białe zęby. Na chwilę
przestał manipulować ręką i odpowiedział zadowolony z siebie:
— O, dawniej bardzo często. Ale teraz jestem wybredny. Trudno
wdrapać się na stromy dach po śniegu. Nie warto dla byle czego.
Dziewczyna musi być naprawdę ładna, jak ty.
Dłoń zaczęła się znów posuwać wprawnie, celowo. Dziewczyna
leżała na wznak. Ręce miała przytłoczone własnym ciałem, skrępowane
silnym ramieniem napastnika. Czuła, że płonie i słabnie, że ulega
gwałtowi i jak gdyby rozpływa się w nicość. Odwróciła głowę
14
Strona 15
MŁODE LWY
i ramiona. Bez skutku próbowała poruszyć nogami. Friedrich trzy-
mał je mocno i uśmiechał się rozbawiony słabym, nieudolnym
oporem.
— Ładna jesteś — szeptał. — Zbudowana jak lalka.
— Słuchaj! Będę krzyczeć!
— To się dopiero wkopiesz! Mówię ci, paskudnie! Matka zeklnie
cię wobec wszystkich gości i zażąda, żebyś się zaraz wynosiła, bo
zwabiłaś do pokoju jej małego, osiemnastoletniego synka, a potem
urządziłaś głupią scenę. Jutro rano przyjedzie ten pan, twój znajomy,
a całe miasto będzie tylko o tym gadać... — Głos napastnika dźwięczał
wesoło, poufnie. — Słowo daję, nie radziłbym podnosić wrzasku.
Margaret zamknęła oczy. Leżała jak martwa. Na chwilę zobaczyła
twarze wszystkich dzisiejszych gości z dołu. Krzywo uśmiechali się do
siebie, wymieniali kose spojrzenia. Dla niepoznaki przebrani w czyste
góralskie stroje spiskowali przeciwko niej, szykowali jej zgubę w taje-
mniczej śnieżnej fortecy.
Nagle Friedrich przekręcił się i znalazł na swojej ofierze. Miał
rozpiętą kurtkę i Margaret czuła gładką, gorącą skórę jego piersi. Był
olbrzymi, ciężki, dławił ją, miażdżył. Łzy napływały jej do oczu
i powstrzymywała je z nie lada trudem. Powoli, systematycznie
napastnik rozsuwał jej kolana. Ale ręce miała teraz wolne, toteż zaczęła
bronić się paznokciami — prosto w oczy. Końcami palców czuła, że
targa skórę. Słyszała głuchy, szarpiący nerwy chrobot. Orała mu twarz
raz po raz, szybko, nim prześladowca zdąży odzyskać oddech.
— Kurwa!
Friedrich chwycił jej ręce i zamknął boleśnie w jednej wielkiej
łapie. Drugą zamachnął się i uderzył ofiarę w usta. Pociekła krew.
— Marna amerykańska kurwa!
Siedział na niej okrakiem, a ona leżała sztywna, zapatrzona
w triumfujące, okrwawione, groźne zwierzę. Księżyc zaglądał przez
okno i czystym srebrem barwił okrutną scenę.
Friedrich uderzył jeszcze raz, wierzchem dłoni. Na zębach poczuła
kostki jego knykci, a jednocześnie owionął ją wstrętny smród, bo
przecież chłopak pomagał matce w kuchni.
— Jeżeli nie pójdziesz zaraz — powiedziała wyraźnie, chociaż
w głowie jej wirowało i szumiało — zabiję cię jutro. Mój narzeczony i ja
zabijemy cię jutro. Rozumiesz?
Siedział na niej okrakiem i nadal trzymał obie jej ręce w jednej
wielkiej łapie. Krwawił obficie. Długie płowe włosy spadały mu
bezładnie na oczy. Dyszał ciężko i pochylony nad ofiarą nie odrywał od
Strona 16
I R W I N SHAW
niej wzroku. Na chwilę zapadia giucha cisza. Później Friedrich
niepewnie spojrzą) w bok.
— Trudno—powiedział. — Nie ciekawym dziewczyn, które mnie
nie chcą. Szkoda zachodu.
Uwolni) ręce Margaret, mocno i boleśnie odepchną) jej twarz
pięścią i wyskakując z łóżka celowo uderzył ją kolanem. Przez chwilę
stał w oknie i doprowadzając garderobę do porządku, głośno ssał
pokaleczone wargi. Kiedy zapinał guziki, w mdłym świetle księżyca
wyglądał jak nad miarę wyrośnięty chłopiec, niezdarny i przykro
rozczarowany.
Głośno przeszedł przez pokój i obejrzał się na progu.
— Wychodzę drzwiami—powiedział.—Jestem gospodarz. Mam
prawo.
Dziewczyna leżała bez ruchu. Uparcie spoglądała w sufit.
Friedrich ociągał się. Nie chciał widać odchodzić bez chociażby
pozorów zwycięstwa. Margaret zdawała sobie sprawę, że napastnik
szuka w swoim umyśle parobka słów, którymi mógłby ją zgnębić na
pożegnanie.
— Aha — powiedział. — Wracaj do Wiednia, do swoich Żydów!
Pchnął drzwi i wyszedł nie zamykając ich za sobą. Dziewczyna
wyskoczyła z łóżka i szybko przekręciła klucz w zamku. Stojąc bez
ruchu słuchała ciężkich kroków, które zmierzały schodami w stronę
kuchni i budziły stokrotne echa pośród starych drewnianych ścian
uśpionego, spowitego w zimę domu.
Wiatr ustał. W pokoju było cicho i zimno. Dziewczyna zadrżała
w cienkiej, zmiętej piżamie. Zbliżyła się do okna i zamknęła je
starannie. Księżyc już zaszedł. Ciemność nocy szarzała. W bladym
świetle góry martwe i tajemnicze rysowały się na tle bezbarwnego
nieba.
Margaret spojrzała na łóżko. Prześcieradło było rozdarte. Podusz-
kę i skopaną, rozrzuconą pościel znaczyły plamy krwi — ciemne
i zagadkowe. Dziewczyna była zdruzgotana, zmiażdżona. Bolały ją
ręce, a całe ciało trzęsło się ze wzburzenia i chłodu. Szybko ubrała się
w najcieplejszy kostium narciarski, dwie pary wełnianych skarpet
i płaszcz zimowy. Później, przemarzła i drżąca, usiadła przed oknem
w małym foteliku na biegunach i tępo patrzyła na wzgórza, które
brzask wydobywał z mroków, a na wierzchołkach kładł pierwsze
zielonawe plamy.
Zieleń poróżowiała wkrótce. Blask schodził coraz niżej i zaśnieżone
zbocza rozbłysły na powitanie nowego dnia. Margaret wstała. Nie
16
Strona 17
M Ł O D E LWY
patrząc na łóżko wymknęła się z pokoju. Cicho zeszła na parter. Resztki
nocnego mroku trwały jeszcze w ustronnych kątach. Salka cuchnęła
jeszcze mdłym zapachem noworocznej libacji. Dziewczyna otworzyła
drzwi od ulicy i śmiało wkroczyła w różowobiały drzemiący jeszcze
Nowy Rok.
Uliczki były puste. Margaret szła przed siebie bez celu. Mijała wały
odgarniętego z chodników śniegu. Z lubością wciągała w płuca rześkie,
zimne powietrze wczesnego ranka. Otworzyły się jakieś drzwi i stanęła
w nich niska, pulchna kobieta w fartuchu. Włosy miała owiązane
chustką, twarz pogodną, rumianą.
— Gut Morgert, Fraulein — powiedziała. — Dzień zapowiada się
pięknie.
Margaret spojrzała na nią spod oka i przyspieszyła kroku. Kobieta
zrobiła minę zdziwioną, później urażoną, gniewną. Cofnęła się i głośno
zatrzasnęła drzwi.
Dziewczyna skręciła z ulicy na ścieżkę wiodącą w kierunku wzgórz.
Szła równym, miarowym krokiem, spoglądając na czubki butów. Była
coraz wyżej, coraz bliżej rozległych, połyskujących w młodym słońcu
zboczy bezludnych o tak wczesnej porze. Wnet opuściła utarty szlak
i na przełaj ruszyła ku szałasowi dla narciarzy. Był uroczy, jak gdyby
wyjęty z dziecięcego snu o Europie — zbudowany z grubych bali
1 pokryty spiczastym dachem, na którym spoczywała ciężka czapa
śniegu.
Przed szałasem stała drewniana ławka i Margaret usiadła na niej
ciężko. Była wyczerpana, niezdolna do dalszego wysiłku. Spojrzała
w górę na gładkie, faliste stoki wspinające się bielą ku groźnym
skalistym szczytom, których szkarłatne zręby rysowały się ostro na tle
lazurowego nieba.
„Nie chcę myśleć o tym — powiedziała sobie. -— Nie chcę!"
Kamiennym wzrokiem spoglądała na wyniosłe góry i kreśliła na
zboczu urojoną mapę chrystianii i telemarków idealnego zjazdu. „Nie
będę o tym myśleć!" Przesunęła językiem po krwi zakrzepłej na
skaleczonej wardze. „Może pomyślę później, kiedy uspokoję się
trochę, otrząsnę z pierwszego wrażenia... Najniebezpieczniejsze
miejsce jest tam, na prawo, w głębokim śniegu nad urwistą ścianą
wąwozu. Człowiek natknie się na kopiec i będzie musiał skręcić
gwałtownie, tak żeby nie wpaść na te cudaczne skałki. Wtedy nagły
przestrach..."
— Dzień dobry, panno Freemantle! — zabrzmiał męski głos za jej
plecami.
2 — Młode Iwy, t. i 17
Strona 18
I R W I N SHAW
Szybko odwróciła głowę. Był to instruktor narciarski — szczupły,
opalony młodzieniec, do którego uśmiechała się i prosiła, żeby śpiewał,
kiedy harmonista rozegrał się na dobre. Nie zastanawiając się nad tym,
co robi, Margaret wstała z ławki i zaczęła uciekać,
Diestl postąpił za nią kilka kroków.
— Co się stało? — zapytał.
Głos, który doścignął wystraszoną dziewczynę, był głęboki,
uprzejmy, łagodny. Margaret stanęła, bo przypomniała sobie, że
ostatniego wieczora, kiedy Friedrich otaczał ją ramieniem i ryczał na
całe gardło, a wszyscy wokół hałasowali i krzyczeli, tylko ten człowiek
był spokojny i milczał. Przypomniała sobie, jak patrzył na nią, gdy nie
mogła powstrzymać płaczu, jak dyskretnie, nieśmiało próbował jej dać
do zrozumienia, iż mimo wszystko nie jest osamotniona. Po chwili
zawróciła i zbliżyła się do Christiana.
— Bardzo przepraszam — uśmiechnęła się blado. — Byłam
zamyślona i... i chyba mnie pan wystraszył.
— Czy na pewno nic się nie stało? — zapytał.
Stał przed nią z gołą głową. Wyglądał teraz bardziej chłopięco,
bardziej nieśmiało niż wczoraj wieczorem w hotelowej salce.
— Nie—odpowiedziała Margaret i usiadła na ławce. — Po prostu
zachwycałam się waszymi górami.
— A może woli pani być sama! — uprzejmie cofnął.się o krok.
— Ach, nie! Nie!
Nagle uprzytomniła sobie, że musi porozmawiać z kimś o nocnym
zajściu, bo inaczej nie pojmie tego, nie zrozumie. Joseph nie wchodził
oczywiście w rachubę, a instruktor narciarski budził zaufanie. Był
nawet trochę podobny do Josepha; taki sam ciemnowłosy poważny
— typ intelektualisty.
— Nie. Proszę zostać — powiedziała dziewczyna.
Stał przed nią na lekko rozstawionych nogach. Miał rozpięty
kołnierzyk koszuli i dłonie bez rękawiczek, jak gdyby nie było mrozu
ani wiatru. W dobrze skrojonym stroju narciarskim wyglądał zgrabnie
i wdzięcznie. Zdawać się mogło, że jego skóra jest oliwkowa pod
opalenizną, a gorąca, koralowa krew barwi różowo czerstwe, gładkie
policzki.
Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i poczęstował Margaret.
Następnie podał jej ognia osłaniając zapałkę od wiatru. Robił to
z widoczną wprawą, a jego silne męskie, opalone ręce znalazły się tuż
około jej twarzy.
— Dziękuję panu.
18
Strona 19
M Ł O D E LWY ^
Odpowiedział skinieniem głowy, zapalił papierosa i zajął miejsce
tuż koło dziewczyny. Siedzieli rozparci wygodnie na ławce. Przy-
mkniętymi oczami podziwiali piękno górskiego krajobrazu. Ukośne
smugi dymu unosiły się nad ich głowami. Smak papierosa drażnił
przyjemnie wyschnięte z rana podniebienie Margaret.
— Istny cud, prawda? — powiedziała.
— Co?
— Góry.
— To wróg. — Diestl wzruszył ramionami.
— Przepraszam, nie zrozumiałam...
— To wróg.
Spojrzała na niego. Oczy miał przymrużone, usta zacięte surowo.
Znów przeniosła wzrok na panoramę szczytów.
— Wróg? Dlaczego?
— Więzienie — wyciągnął przed siebie nogi w eleganckich, dobrze
oczyszczonych butach narciarskich. — Moje więzienie.
— Co też pan opowiada? — zdziwiła się Margaret.
Odpowiedział cierpkim uśmiechem.
— Nie sądzi pani, że pędzę życie godne idioty, a nie prawdziwego
mężczyzny. Świat się wali, rasa ludzka walczy o prawo do dalszego
życia, a ja uczę małe, spasione dziewczynki, jak zjeżdżać ze wzgórza
i po drodze nie zaryć nosem w śnieg. Ładne zajęcie! Prawda?
„Dziwny kraj — pomyślała Margaret ubawiona mimo wszystko.
— Nawet sportowcy cierpią tu na Weltschmerz".
— Jeżeli tak to pana dręczy—powiedziała—czemu nie szuka pan
wyjścia?
Roześmiał się bezdźwięcznie, ponuro.
— Próbowałem. Próbowałem w Wiedniu przez siedem miesięcy.
Nie mogłem dłużej wytrzymać. Uciekłem do Wiednia. Powiedziałem
sobie: „Niech zdechnę, ale muszę znaleźć jakąś rozumną, pożyteczną
pracę". Aha! Maleńka rada: niech pani nie szuka dzisiaj w Wiedniu
pożytecznej pracy. Ja ją wreszcie znalazłem. Zostałem młodszym
kelnerem. Musiałem podawać turystom do stołu. Wróciłem do domu.
Przynajmniej tutaj mogę dobrze zarobić. Taka już jest Austria. Za
głupstwa hojnie człowiekowi płacą. — Smutnie potrząsnął głową.
— Bardzo panią przepraszam.
— Za co?
— Za gadaninę o swoich sprawach. — Odrzucił niedopałek
papierosa, wsunął ręce do kieszeni i zgarbił się, skurczył, jak gdyby
zawstydzony. — Nie wiem, co się stało. Może zawinił wczesny ranek
19
Strona 20
I R W I N SHAW
i samotność we dwoje... Przecież tylko my nie śpimy po tej stronie
góry. Nie wiem... Zresztą... zresztą pani wydaje się taka... sympatycz-
na. A tutejsi ludzie...—wzruszy! ramionami. — Woły! Jeść, pić, rcsbić
pieniądze. Wczoraj wieczorem miałem ochotę porozmawiać z panią...
— Szkoda, że pan tego nie zrobił.
Czuła się coraz lepiej. Była spokojniejsza, mniej obolała i rozbita.
Siedząc tuż koło Diestla słuchała jego głębokiego głosu o miękkim
tyrolskim akcencie. Mówił wyraźnie, powoli, niewątpliwie przez
wzgląd na jej niedoświadczone ucho. Chciał, by zrozumiała jego
niemczyznę.
— Wyszła pani tak nagle — odrzekł. — Zapłakana...
— Zachowałam się głupio. To tylko dowód, że jeszcze nie jestem
dorosła.
— Można być dorosłym, a jednak płakać: gorzko i często.—Zape-
wne chciał dać do zrozumienia, że i on niekiedy płacze. — Ile pani ma
lat? — zapytał obcesowo.
— Dwadzieścia jeden.
Poważnie skinął głową, jak gdyby przyjmował do wiadomości
znamienny fakt, który wywrze wpływ na dalsze ich stosunki.
— A co pani robi w Austrii? — rzucił.
— Właściwie nie wiem. W kraju studiowałam scenografię i ktoś,
kto wrócił z Wiednia, powiedział mi o znajdującej się tam szkole,
podobno znakomitej. Cóż, Wiedeń to miejsce pobytu nie gorsze ani
lepsze od innych. W każdym razie zupełnie niepodobne do Ameryki.
To zadecydowało.
— Chodzi pani do tej szkoły w Wiedniu?
— Tak.
— Naprawdę dobra?
— Nie — roześmiała się. — Ze wszystkimi szkołami jest to samo.
Innym podobno dużo dają, nam nie.
Zwrócił głowę w jej stronę, spojrzał bystro, z zastanowieniem.
— Mimo to dobrze tam pani — powiedział.
— Oczywiście. Uwielbiam szkołę, Wiedeń, Austrię.
— Ale ostatniej nocy nie bardzo podobała się pani Austria.
— Tak — przyznała, lecz zaraz dodała uczciwie: — Raczej nie
Austria, tylko ci ludzie. Ludzie nie bardzo mi się podobali.
— I ich śpiew — dorzucił. — Horst Wessel Lied.
— Tak — odparła z wahaniem. — Nie spodziewałam się tej pieśni.
Myślałam, że w waszym pięknym miasteczku, tak bardzo na uboczu od
wszystkiego, co...
20