Turtledove Harry - 4 Miecze legionu
Szczegóły |
Tytuł |
Turtledove Harry - 4 Miecze legionu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Turtledove Harry - 4 Miecze legionu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Turtledove Harry - 4 Miecze legionu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Turtledove Harry - 4 Miecze legionu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
TURTLEDOVE HARRY
Videssos #4 Miecze legionu
Strona 4
HARRY TURTLEDOVE
Tom IV z serii VIDESSOS
Przełożył JACEK KOZERSKI
hK
Dla Alison, Rachel
i jeszcze raz dla Laury
WYDARZENIA OPISANE WCZEŚNIEJ
Trzy kohorty rzymskiego legionu pod dowództwem trybuna wojennego, Marka
Emiliusza Skaurusa, i starszego centuriona, Gajusza Filipusa, wpadły w zasadzkę
Galów. Dowódca Galów, Vi-ridoviks, wyzwał Marka na pojedynek. Obaj walczyli
mieczami druidów. Kiedy skrzyżowali klingi, kopuła światła otoczyła Viridoviksa i
Rzymian. Nagle znaleźli się w świecie Imperium Videssos, krainie gdzie kapłani Phosa
potrafili tkać prawdziwą magię. Tam Rzymianie i Viridoviks zaciągnęli się do armii
Imperium jako najemnicy.
Wmieście Videssos, stolicy Imperium, Marek zostaje przedstawiony żołnierzowi-
Imperatorowi, Mavrikiosowi Gavrasowi i jego bratu, Thorisinowi. Później, na
przyjęciu, Skaurus spotyka córkę Mavrikiosa, Alypię, i czarodzieja Avshara. Avshar
prowokuje pojedynek, lecz kiedy druidyczny miecz zneutralizował zaklęcia Avshara,
Marek zwyciężył czarodzieja w walce na miecze. Avshar postanowił zemścić się za
pomocą magii. Kiedy to zawiodło, czarodziej uciekł do swej ojczyzny, Yezd,
zachodniego wroga Videssos. Imperium ogłosiło wojnę z Yezd.
Wojska zaczęły napływać do stolicy i pomiędzy najemnikami z Księstwa Namdalen a
rodzimymi Videssańczykami doszło do spięć z powodu drobnych różnic w
wyznawanej przez nich religii. Każda ze stron uważała drugą za heretyków.
Patriarcha Videssos, Balsamon, wygłosił kazanie głoszące potrzebę tolerancji, lecz
wkrótce fanatyczni mnisi doprowadzili do zamieszek. Marek dowodził oddziałem
Rzymian wyznaczonym do ich stłumienia. Gdy zamieszki miały się ku końcowi, Marek
uratował Namdalajkę imieniem Helvis. Wkrótce ona i jej mały syn zamieszkali wraz z
nim w koszarach Rzymian.
W końcu armia Videssos wyruszyła na zachód przeciwko Yezd, w towarzystwie
kobiet i dzieci wojowników. Marek ucieszył się, kiedy Helvis zaszła w ciążę.
Strona 5
Dowiedziawszy się, że lewe skrzydło armii zostało oddane pod dowództwo młodemu i
niedoświadczonemu Ortaiasowi Sphrant-zesowi, bratankowi pierwszego ministra,
Vardanesa Sphrantzesa, doznał wstrząsu.
Vaspurakańczycy dołączyli do armii później – wśród nich Senpat Sviodo z żoną
Nevratą i generał Gagik Bagratouni. Kiedy fanatyczny kapłan Zemarkhos zelżył go,
Bagratouni wrzucił kapłana wraz z jego psem do worka i pozwolił swym żołnierzom
ich pobić. Ostatecznie interwencja Skauru-sa uratowała Zemarkhosa przed śmiercią.
W końcu dwie armie spotkały się. Wynik bitwy zdawał się nie rozstrzygnięty aż do
chwili, kiedy czar rzucony przez Avshara do tego stopnia przeraził Ortaiasa, że
dowódca lewego skrzydła uciekł. Kiedy lewe skrzydło się rozpadło, Imperator został
zabity, a armia rozgromiona.
Rzymianie wycofali się na wschód, zachowując porządek; po drodze uratowali
kapłana-nauczy-
ciela, Neposa, i otrzymali kawaleryjskie wsparcie Laona Pakhymera i jego oddziału
khatriszańskiej jazdy. Zimę spędzili w zaprzyjaźnionym mieście i tam dowiedzieli się,
że Ortaias ogłosił się Imperatorem i zmusił Alypię do poślubienia go.
Thorisin Gavras przezimował w pobliskim mieście wraz z resztką armii w sile dwóch
i pół tysiąca ludzi. Wiosną legion dołączył do niego i razem pomaszerowali na stolicę
Videssos. Bramy zastali zamknięte, lecz oddani im ludzie w mieście otworzyli je. Gdy
obrońcy zbiegli, Avshar, występujący pod przebraniem w roli dowódcy Ortaiasa,
Rhavasa, próbował pokonać oswobodzicieli za pomocą zdradliwej magii, lecz
przeszkodziły mu w tym miecze Viridoviksa i Marka. Avshar wycofał się, a potem
nagle zniknął.
Thorisin został koronowany na Imperatora. Unieważnił małżeństwo Alypii i skazał
Ortaiasa na wygnanie, by odpokutował swoje winy pokornym życiem mnicha. Jednak
działania Thorisina hamował brak pieniędzy. Rozkazał, by Marek skontrolował
sprawozdania „gryzipiórków"-biurokra-tów. Skaurus odkrył, że wielu bogatych
właścicieli ziemskich nie płaci należnych podatków. Największym oszustem okazał
się Onomagoulos, dawny przyjaciel Mavrikiosa Gavrasa. Dowiedziawszy się o tym,
Thorisin wysłał Namdalajczyków pod dowództwem hrabiego Draxa, by rozprawili się
z Onomagoulosem.
Thorisin wysłał również swoich ludzi na północ, by uzyskali pomoc Arshaumu.
Grecki lekarz, Gorgidas, zniechęcony niemożnością nauczenia się leczniczej magii,
dołączył do nich. Zrobił to również Viridoviks, czmychając przed rozgniewaną
kochanką.
Drax pokonał i zabił Onomagoulosa, a potem ogłosił zachodni region Imperium
Strona 6
terytorium na-mdalajskim pod własnymi rządami. Thorisin wysłał przeciwko niemu
Marka i jego legion.
Na północy Viridoviks został porwany przez bandytów, działających na zlecenie
Avshara. Umknął do wioski koczowników, którą wkrótce tamci zniszczyli. Viridoviks i
młody Batbaian uciekli w szalejącą zamieć. W tym czasie Gorgidas wraz z resztą
grupy spotkali się z przywódcą Arshaumu, Arghunem. Gorgidas zdołał uratować
Arghuna, kiedy poseł z Yezd usiłował go otruć; Arghun zgromadził armię, by przez
uderzenie na Yezd pomóc Videssos. Wyruszywszy w drogę, znaleźli zamarzniętego
niemal na śmierć Viridoviksa. Gorgidas uratował go, wykorzystując leczniczą magię,
z której wcześniej zrezygnował, nie mogąc się jej nauczyć.
W tymże czasie Skaurus prowadził wyprawę przeciwko hrabiemu Draxowi i jego
Namdalajczy-kom. Po ciężkiej kampanii pokonał ich i wziął do niewoli ich dowódców.
Wśród nich znalazł się Soteryk, brat Helvis. Ona sama, wykorzystując wino i swe
ciało sprawiła, że Marek zasnął głęboko, a wówczas uwolniła więźniów i uciekła z
nimi, zabierając dzieci Marka. Pełen smutku i wstydu trybun wrócił, by zameldować o
tym Thorisinowi.
Jego krótka relacja nie wystarczyła Imperatorowi. W obecności Alypii rozkazał
Neposowi przygotować narkotyk, pod wpływem którego Marek musiał mówić
prawdę, a potem wypytał go o
wszystkie szczegóły, nawet dotyczące jego życia osobistego. W końcu Thorisin
przyznał: – Zadałem gwałt niewinnemu człowiekowi.
Skaurus wrócił do swej pracy nadzorcy urzędników podatkowych, lecz jak pustelnik
odwrócił się od świata. Alypia darzyła go jednak głębokim uczuciem. Spotkawszy się
z nim na pewnej uroczystości nakłoniła go, by zaprosił ją na kolację. Kolacja
doprowadziła do innych rzeczy…
Strona 7
I
Chciałbym przyjrzeć się temu bliżej, jeśli można – rzekł Marek Emiliusz Skaurus,
wskazując na naszyjnik.
–Któremu? – zapytał jubiler, tłusty łysy człowieczek z kędzierzawą czarną brodą.
Rzymianin
wskazał ponownie. Uśmiech rozjaśnił twarz rzemieślnika; skinął szybko głową.
–Masz dobry gust, mój panie, to klejnot godny księżniczki.
Trybun wojenny również uśmiechnął się, słysząc niezamierzoną prawdę, jaką jubiler
zawarł w
swych słowach, namawiając go do kupna. Chcę go właśnie dla księżniczki –
pomyślał trybun. Zamiast tego warknął: – Za odpowiednio godną cenę, nie wątpię. –
Najlepiej zacząć zbijać cenę, zanim sprzedawca ją wymieni, ponieważ Skaurus
zamierzał kupić ten naszyjnik.
Jubiler, który grał w tę grę mnóstwo razy, przybrał minę urażonej niewinności. – A
kto tu mówi o pieniądzach? Proszę – powiedział, wciskając Markowi w ręce naszyjnik
– weź go do okna i zobacz, czy nie jest tak piękny, jak mówię. Kiedy uznasz, że ci
odpowiada, możemy rozmawiać dalej, jeśli zechcesz.
Okiennice sklepu były szeroko otwarte. Słońce lśniło mocno, choć co jakiś czas
północny wiatr przesłaniał je skrawkiem chmury, przygaszając na chwilę blask setek
dużych i małych pozłacanych kul, wieńczących rozrzucone po całym mieście
Videssos świątynie Phosa. Wciąż jeszcze trwała zima, lecz w powietrzu czuło się
wiosnę. Mewy skwirzyły wysoko w górze; przez okrągły rok gnieździły się w stolicy
Imperium Videssos. Gdzieś bliżej trybun usłyszał pliszkę; pogwizdując na szczycie
dachu oznajmiała swoje wczesne przybycie.
Skaurus zważył w ręku naszyjnik. Gruby łańcuch o zawiłym ornamencie spoczywał
na jego dłoni solidnym, zmysłowym ciężarem czystego złota. Zbliżył go do oczu;
miesiące pracy nad kwita-riuszami podatkowymi w imperialnej kancelarii uczyniły go
odrobinę krótkowzrocznym. Dziewięć szmaragdów o prostokątnym szlifie zostało
doskonale dobranych pod względem rozmiarów i barwy – głębokiej, świetlistej
zieleni. Harmonizowałyby z kolorem oczu Alypii Gavras – pomyślał i jeszcze raz się
uśmiechnął. Pomiędzy szmaragdami umieszczono osiem owalnych kropli z macicy
perłowej. W przesuwającym się świetle ich nieuchwytna barwa migotała i tańczyła,
jak gdyby
oglądana w rozświetlonej wodnej głębi.
Strona 8
–Widziałem gorsze – rzekł niechętnie Marek, wracając do stojącego za ladą jubilera,
i teraz pertraktacje rozpoczęły się naprawdę. Obaj spocili się, nim dobili targu i
uzgodnili cenę.
–Uf! – westchnął rzemieślnik, przykładając do czoła lnianą chustkę i spoglądając na
trybuna z nie ukrywanym szacunkiem. – Z powodu twojej jasnej cery i akcentu
wziąłem cię za Halogaj-czyka, a Phos, pan o wielkim i mądrym umyśle wie, jak łatwo
mieszkańcy północy rozstają się ze swoim złotem. Lecz ty, panie, ty targujesz się jak
rodowity mieszkaniec stolicy.
–Potraktuję to jako komplement – rzekł Skaurus. Videssańczycy często mylnie brali
trybuna za jednego z wielkich, jasnowłosych mieszkańców północy, którzy służyli w
Imperium jako najemnicy. Jego Rzymianie byli raczej średniego wzrostu, ciemnowłosi
i czarnoocy, jak lud, do którego krainy zostali przeniesieni przed ponad trzema laty,
lecz sam Skaurus pochodził z miasta leżącego w północnej Italii, z Mediolanu. Jacyś
dawno zapomniani celtyccy przodkowie obdarzyli go dodatkowymi calami wzrostu i
blond włosami, choć rysy miał orle, a nie proste i ostre jak Galowie, czy tępe jak
Germanowie – albo, jak w tym świecie, Halogajczycy.
Jubiler zawinął naszyjnik w skrawek wełny dla ochrony kamieni. Skaurus z kolei
odliczył sztuki złota, by mu zapłacić. Rzemieślnik, nie ryzykując, przeliczył je
ponownie, skinął głową i otworzył solidną żelazną kasę. Wsypał je do środka,
mówiąc: – Jestem winien ci jedną szóstą sztuki złota. Chcesz resztę w złocie czy w
srebrze?
–Myślę, że w srebrze. – Videssańskie szóstki były zwykłymi bublami, bitymi na tej
samej
sztancy co monety wartości jednej trzeciej sztuki złota, lecz zaledwie w połowie tak
grubymi. Spo
tykało się je bardzo rzadko, i nie bez powodu. W sakiewce gięły się a nawet łamały i
częściej
można było spotkać wśród nich sztuki o obniżonej wadze lub z gorszego stopu, niż
to się zdarzało z
pieniędzmi powszechniej używanymi.
Marek włożył cztery srebrne monety do sakiewki przy pasie i wsunął naszyjnik
głęboko pod tunikę. Wracając do swego pokoju w pałacowym kompleksie będzie
musiał przemierzyć plac Pala-mas, a lepkopalcy złodziejaszkowie gromadzili się na
wielkim rynku w ilościach nie mniejszych niż uczciwi kupcy. Jubiler mrugnął
porozumiewawczo do trybuna, doskonale go rozumiejąc. – Jesteś ostrożnym
człowiekiem. Nie chciałbyś stracić swego cacka zaraz po tym, jak je zdobyłeś.
Strona 9
–W rzeczy samej, nie chciałbym.
Jubiler skłonił się i trwał w pokłonie dopóki Skaurus nie opuścił jego sklepu.
Machnął ręką, gdy
trybun przechodził pod oknem. Zadowolony z zakupu, Rzymianin odwzajemnił
pozdrowienie.
Szedł na zachód Ulicą Środkową w stronę placu Palamas. Videssańczycy uwijali się
wokół niego zajęci własnymi sprawami, nie zwracając na trybuna żadnej uwagi.
Większość ludzi nosiła grube tuniki o prostym kroju i luźne wełniane spodnie, czyli
strój taki sam jak jego własny. Mimo chłodu niektórzy nałożyli długie togi z brokatu,
częściej używane jako strój ceremonialny niż jako ubiór na
co dzień. Miejskie obiboki przechadzały się z buńczucznymi minami we własnym
stroju: tunikach z szerokimi, bufiastymi rękawami ściągniętymi w nadgarstkach, i w
trykotowych pończochach, farbowanych na wszystkie możliwe jaskrawe kolory.
Niektórzy z nich golili sobie tył głowy. Namda-lajczycy – niekiedy najemnicy, niekiedy
śmiertelni wrogowie Videssos – również tak robili, lecz mieli w tym swój cel;
pozwalało to hełmom lepiej przylegać do głów. Videssańscy złodziejasz-kowie golili
sobie głowy po prostu dla kaprysu.
Trybun aż podskoczył, kiedy jeden z uliczników wykrzyknął jego imię i podszedł do
niego z wyciągniętą ręką. Potem go rozpoznał; bardziej po jego zepsutych zębach
niż po czymkolwiek innym. – Witaj, Arsaber – powiedział, ściskając wyciągniętą rękę.
Zbir należał do ludzi, którzy otworzyli bramy miasta, kiedy Thorisin Gavras odbierał
imperialny tron uzurpatorowi Ortaiasowi Sphrant-zesowi, potem zaś całkiem dzielnie
walczył po stronie Rzymian.
–Cieszę się, że cię widzę, Rzymianinie – zahuczał Arsaber i Marek zgrzytnął zębami;
przeinaczenie, jakie popełnił ów idiota odźwierny na przyjęciu po przybyciu Rzymian
do stolicy, wydawało się mieć nieśmiertelny żywot. Radośnie nieświadom,
Videssańczyk ciągnął dalej: – Poznaj moją kobietę, Zenonis, a ci trzej chłopcy to moi
synowie: Tzetzes, Stotzas i Boethios. Kochanie, chłopcy, oto sławny Skaurus;
człowiek, który pobił zarówno Namdalajczyków jak i biurokratów. – Mrugnął do
trybuna. – Założę się, że z gryzipiórkami miałeś cięższą przeprawę.
–Pod pewnymi względami – przyznał Marek. Skinął głową Zenonis, drobnej,
uśmiechniętej radośnie kobiecie około trzydziestki, w kwiecistej jedwabnej chustce
na głowie, kurtce z króliczego futerka i długiej wełnianej spódnicy; potem wymienił
poważny uścisk dłoni z Tzetzesem, który mógł mieć jakieś sześć lat. Dwaj pozostali
chłopcy byli jeszcze zbyt mali, by zwrócić na niego uwagę; Stotzas miał dwa lata lub
coś koło tego, zaś Boethiosa, jeszcze niemowlę, zakutanego w koc, tuliła do siebie
Zenonis.
Strona 10
Arsaber stał obok, cały rozpromieniony, gdy trybun wymieniał uprzejmości z jego
rodziną. Ulicznik prezentowałby nieskazitelny obraz ojca rodziny, gdyby nie jego
dziwaczny strój i solidna pałka dyndająca mu u pasa. Po chwili powiedział: –
Chodźmy, kochanie, spóźnimy się na przyjęcie u kuzyna Dryosa. Pieczone przepiórki
– wyjaśnił Skaurusowi, ponownie potrząsając jego ręką.
Trybun przyłapał się, że spogląda na swoje palce; to była niezła myśl policzyć je,
czy któregoś nie brakuje po wymianie uścisku dłoni z Arsaberem. Ukradkiem klepnął
się w pierś, by sprawdzić, czy uśmiechniętemu hultajowi nie udało się zwędzić
ukrytego tam pod tuniką naszyjnika.
Przypadkowe spotkanie napełniło Marka dziwnym smutkiem; dopiero po chwili
uświadomił sobie dlaczego. Widok rodziny Arsabera przypomniał mu boleśnie o jego
własnej, którą stworzył i którą miał aż do chwili, gdy Helvis uznała, że rodzime
namdalajskie więzy są dla niej ważniejsze niż te, jakie łączyły ją ze Skaurusem; w
rezultacie porzuciła go, pomagając uciec swemu bratu Sote-
rykowi i kilku innym ważnym namdalajskim więźniom. Dziecko, którego się
spodziewali, byłoby tylko odrobinę młodsze od Boethiosa – lecz Helvis przebywała
teraz w Księstwie Namdalen i Marek nie wiedział nawet czy urodziła chłopca, czy
dziewczynkę.
W przepadłej Italii, w młodości, której już nigdy ponownie nie ujrzy, uczył się
głoszonych przez stoicką szkołę filozofii zasad mówiących, że należy pozostawać
niewzruszonym w obliczu choroby, śmierci, oszczerstwa i intrygi. Intencje
szlachetne, lecz, obawiał się, niemożliwe dlań do spełnienia po tym, jak Helvis
zdradziła ich miłość.
Myśl o Italii przypomniała mu o pozostałych Rzymianach, tych którzy przeżyli
wszystko, co ten świat zwalił na nich. Pod pewnymi względami tęsknił za nimi jeszcze
bardziej niż za Helvis i swymi dziećmi. Tylko oni dzielili z nim język i całą przeszłość;
przeszłość zupełnie obcą dla Videssos i wszystkich jego sąsiadów. Wiedział, że
spędzają lekką zimę na służbie garnizonowej w Garsavrze, mieście na zachodnich
rubieżach Imperium. Upewniały go o tym trzy czy cztery krótkie listy, jakie otrzymał
od Gajusza Filipusa. Lecz starszy centurion, choć żołnierz nie mający sobie
równych, w pisarstwie ledwie raczkował i jego nieudolne słowa nie potrafiły wywołać
uczucia bliskości, przebywania z legionistami; uczucia, którego Skaurus tak
potrzebował na swoim niemal wygnaniu w stolicy.
Buty chlupotały w brudnym, na wpół stopionym śniegu, kiedy szedł wzdłuż długiej,
wyniosłej masy budynku z czerwonego granitu, mieszczącego imperialne archiwum,
rozmaite ministerstwa i miejskie więzienie. Ponury nastrój Skaurusa minął;
uśmiechnął się i wsunął rękę pod tunikę, by ponownie dotknąć naszyjnika. Z tego co
wiedział, Alypia Gavras mogła właśnie krążyć po archiwum, szukając uzupełniających
Strona 11
materiałów do swej historii. To właśnie robiła kilka miesięcy temu, w święto
Przesilenia Zimowego, kiedy wychodząc z rządowych biur przypadkowo natknęła się
na trybuna.
Owej nocy przyjaźń zmieniła się w coś więcej. Jednak ich spotkania od tamtego
czasu bywały o wiele rzadsze niż pragnąłby tego Marek. Jako bratanicę Thorisina,
Alypię otaczał skomplikowany ceremoniał prastarego Imperium; tym szczelniej, że
Imperator nie miał prawowitego spadkobiercy.
Rzymianin usiłował nie myśleć o niebezpieczeństwie, jakie prowokował przez sam
fakt znajomości z nią. Gdyby zostało to odkryte, raczej nie mógł spodziewać się
miłosierdzia. Thorisin nie siedział zbyt pewnie na swoim tronie. W tej sytuacji
Imperator ujrzałby w nim jedynie ambitnego dowódcę najemników, pragnącego
wzmocnić własną pozycję poprzez romans z księżniczką. Skaurus oddał mu wielkie
przysługi, lecz też niejednokrotnie zlekceważył wolę Thorisina – i, co gorsza,
dowiódł, że miał rację tak czyniąc.
Plac Palamas wymiótł z jego głowy tego rodzaju troski. Jeśli miasto Videssos
skupiało w sobie jak w soczewce obraz całego wielojęzycznego Imperium Videssos,
to ów wielki rynek tworzył miniaturę miniatury. Pojawiały się tutaj towary ze
wszystkich zakątków świata, jak i pochodzący
zewsząd kupcy, by je sprzedawać. Grupa koczowniczych Khamorthów przebyła
Morze Videssa-ńskie z miasta Prista, wysuniętej rubieży Imperium, by zachwalać
produkty pardrajańskich stepów – łój, miód, wosk – właśnie w stolicy. Paru
ogromnych Halogajczyków, z włosami splecionymi w żółte warkocze, ustawiało budę
na futra i bursztyn ze swej północnej ojczyzny. Mimo wojny z Yezd, z zachodu wciąż
docierały do Videssos karawany z jedwabiem i korzeniami, niewolnikami i cukrem.
Jakiś namdalajski kupiec splunął pod nogi znudzonego Videssańczyka, który
oferował mu zbyt niską cenę za ładunek piwa; inny rozkładał noże na stole. Khatrish,
gibki, niski mężczyzna, który wyglądał jak Khamorth, lecz zachowywał się jak
mieszkaniec stolicy, targował się z ajentem składu komisowego o cenę, jaką mógł
otrzymać za partię drewna budulcowego, którą sprowadził do miasta.
A wraz z obcokrajowcami tłoczyli się sami Videssańczycy: dumni, sprytni, żywi,
skorzy do obrazy i równie łatwo obrażający innych. Minstrele przechadzali się wśród
falującego tłumu, śpiewając i akompaniując sobie na bębenkach, lutniach albo
bandurach, które wydawały bardziej przejmujące, żałobne tony. Marek, który nie miał
muzycznego słuchu, na tyle na ile mógł nie zwracał na nich uwagi. Niektórzy z
miejscowych nie byli jednak tak uprzejmi. – Dlaczego nie utopisz tego biednego kota
i nie skończysz z tym miauczeniem? – zawołał ktoś, po czym znieważony muzyk
rozbił swoją lutnię na głowie krytyka. Przysłuchujący się ludzie odciągnęli ich od
siebie.
Strona 12
Mnisi i kapłani Phosa o wygolonych głowach krążyli tu i tam w swoich błękitnych
szatach, niektórzy nawołując wiernych, by modlili się do prawdziwego i dobrego
boga, inni, wysłani z jakimś zleceniem z klasztoru lub świątyni, targując się z takim
samym wigorem i zręcznością jak każdy świecki człowiek. Pisarze stali za małymi,
składanymi pulpitami, każdy z rylcem lub gęsim piórem w ręku, gotowi pisać dla
ludzi, którzy mieli pieniądze, lecz nie znali liter. Jakiś żongler zarzucił przekleństwami
chudego cieślę, który potrącił go, przez co sztukmistrz upuścił talerz. – A ciebie
niech pochłonie lód Skotosa – odciął się cieśla. – Gdybyś miał choć trochę
zręczności, złapałbyś to. – Z przyklejonymi do ust olśniewającymi, twardymi
uśmiechami kurtyzany wszelkiego rodzaju i ceny kroczyły zalotnie, pyszniąc się.
Naganiacze kręcili się wśród przybyszów, chwaląc jakiegoś konia albo szydząc z
innego.
Sprzedawcy, niektórzy w straganach, inni tułając się wśród tłumu, głośno
zachwalali swoje towary: mątwy, tuńczyki, węgorze, krewetki – jako port, miasto
pochłaniało ogromne ilości owoców morza. Można było kupić chleb z mąki pszennej,
żytniej i jęczmiennej, dojrzałe sery, pomarańcze i cytryny z zachodnich rubieży,
oliwki i tłoczoną z nich oliwę, czosnek i cebulę, sfermentowany sos rybny.
Oferowano rozmaite wina, w większości zbyt słodkie jak na gust Skaurusa, choć to
nie powstrzymywało go, by je popijać. Łyżki, kielichy, talerze z żelaza, mosiądzu,
drewna albo z litego srebra czekały na nabywców; można też było znaleźć proszki i
nalewki rzekomo lecznicze, inne ponoć wzmacniające potencję; perfumy; święte
obrazy; amulety i księgi zaklęć. Tutaj w Vides-
sos, gdzie magia objawiała się o wiele realniej niż w Rzymie, trybun zachowywał
ostrożność nawet wobec pośledniejszych czarodziei. Były również buty, sandały,
pasy z tłoczonej skóry; kapelusze słomiane, ze skóry, płócienne, ze złotogłowiu i
całe mnóstwo innych towarów, których nazw Marek nie potrafił rozróżnić, ponieważ
zachwalający je sprzedawcy zagłuszali się nawzajem.
Krzyk jak ryk jakiegoś boga rozległ się znad Amfiteatru, ogromnego owalu z
wapienia i marmuru, który tworzył południowy kraniec placu Palamas. Sprzedawca
suszonych fig wyszczerzył zęby do Skaurusa. – Wygrał fuks – rzekł ze znajomością
rzeczy.
–Założę się, że masz rację. – Trybun kupił garść owoców. Właśnie wrzucał je sobie
po jed
nym do ust, kiedy niemal wpadł na oficera imperialnej kawalerii, Provhosa
Mourtzouphlosa.
Mourtzouphlos uniósł brew; wyraz pogardy wykrzywił jego przystojne,
arystokratyczne rysy. – Używasz sobie, cudzoziemcze? – zapytał ironicznie. – I co,
smakuje ci? – Odgarnął długie czarne włosy z czoła i podrapał się w szczękę
Strona 13
porośniętą gęstą brodą.
–Tak, dziękuję – odpowiedział Marek z takim opanowaniem, na jakie mógł się
zdobyć, lecz czuł, że czerwienieje pod sardonicznym spojrzeniem Videssańczyka.
Nawet jeśli Marek miał dziesięć lat doświadczenia życiowego więcej niż młody
kawalerzysta, który prawdopodobnie nie przekroczył jeszcze trzydziestki, to
Mourtzouphlos urodził się tutaj, co bez reszty niweczyło jakąkolwiek przewagę
wieku. A zachowując się przed nim jak barbarzyński tępak, też sobie Marek w niczym
nie pomógł. Mourtzouphlos był jednym z wielu mieszkańców Imperium okazujących
obcokrajowcom wyniosłą pogardę bez względu na okoliczności; to, że Rzymianinowi
sprzyjało powodzenie jako dowódcy, czyniło go dla Videssańczyka tym bardziej
podejrzanym.
–Thorisin powiedział mi, że wyruszymy przeciwko Yezda doliną Arandosu, gdy tylko
wyschną drogi prowadzące na zachód – rzekł Videssańczyk, troskliwie zaliczając
kolejnych parę punktów przewagi nad Skaurusem. Niedbałe użycie imienia
Imperatora wynikało z poczucia sławy, jaką Mourtzouphlos zdobył w kampanii pod
dowództwem Gavrasa przeciwko namdalajskim najeźdźcom, zagrażającym
Opsikionowi na wschodzie, podczas gdy trybun mozolił się bez rozgłosu, walcząc na
zachodnich rubieżach przeciwko wielkiemu hrabiemu Draksowi i jego, liczniejszym
jeszcze niż wschodnie, zastępom Namdalajczyków. A wiadomości Videssańczyka
pochodziły z jakiejś narady, na którą Rzymianin, znajdujący się w niełasce za
zaplanowaną przez Helvis ucieczkę Draxa, nie został zaproszony.
Lecz Marek miał gotową ripostę: – Jestem pewien, że damy sobie z nimi radę.
Ostatecznie, moi legioniści bronili przejścia przez dolinę Arandosu pod Garsavrą
przez całą zimę. Mourtzouphlos nachmurzył się niezadowolony, że mu o tym
przypomniano. – Cóż, tak – przyznał niechętnie. – Życzę ci dobrego dnia. –
Załopotawszy płaszczem, odwrócił się na pięcie i odszedł.
Trybun uśmiechnął się do jego sztywno wyprostowanych, oddalających się pleców.
Jednak jest ktoś, kto się dla ciebie liczy, ty arogancki fircyku – pomyślał. To, w jaki
sposób Mourtzouphlos
naśladował zmierzwioną brodę i rozczochrane włosy Imperatora, irytowało
Skaurusa za każdym razem, kiedy widział młodego Videssańczyka. Brak dbałości
Thorisina o takie rzeczy wynikał z jego autentycznej niechęci do etykiety, elegancji i
wszelkiego rodzaju ceremonii. U Mourtzouphlosa natomiast była to zwykła poza,
którą przybierał po to, by przypochlebić się swemu panu. Owa peleryna, którą z
takim zapałem wymachiwał, uszyta była z grubego, kasztanowego brokatu
oblamowanego gronostajami, a do tego nosił pas ze złotych kółek i długie,
zaopatrzone w ostrogi, kawaleryjskie buty ze skóry tak miękkiej i delikatnej, że
nadawałaby się na rękawiczki.
Strona 14
Kiedy Marek natknął się na człowieka sprzedającego z tacy wędzone sardynki, kupił
kilka i też je zjadł, mając nadzieję, że Mourtzouphlos go obserwuje.
Z pewną obawą trybun przełamał pieczęć z błękitnego jak niebo wosku na cienkim
zwitku pergaminu. List, jaki zawierał, napisano drobnym, pajęczym pismem, które
poznał od razu, choć nie widział go od paru lat: „Byłbym zaszczycony, gdybyś
zechciał odwiedzić mnie w mojej rezydencji jutrzejszego popołudnia". Ta pieczęć i to
pismo sprawiały, że podpis stawał się niemal niepotrzebny: „Balsamon, ekumeniczny
patriarcha Videssańczyków".
–A czego znowu on chce? – mruknął do siebie Skaurus. Nie znalazł na to żadnej
zadowalającej odpowiedzi. To prawda, nie czcił Phosa, co wystarczyłoby, by
pobudzić do działania niemal każdego duchownego w Imperium. Jednak Balsamon
nie należał do typowych przedstawicieli duchowieństwa. Zamieniwszy karierę
uczonego na godność dostojnika kościelnego, wprowadził do urzędu patriarchy
całkiem nie videssańską tolerancję.
Jednak to wszystko – pomyślał Marek – wcale nie zbliża mnie do odgadnięcia,
czego może chcieć ode mnie. Trybun nie pochlebiał sobie, że to przyjemność, jaką
Balsamon może czerpać z jego towarzystwa, stała się powodem zaproszenia;
patriarcha, czego miał nieprzyjemną świadomość, był o wiele sprytniejszy niż on.
Jego stoickie wychowanie nie pozwoliło mu się jednak martwić tym, na co nie mógł
nic poradzić; niebawem i tak dowie się o co chodzi. Z tą myślą wepchnął zaproszenie
Balsamona do sakiewki przy pasie.
Rezydencja patriarchy znajdowała się przy Głównej Świątyni Phosa w północnej
części miasta, niedaleko Portu Neorhesiańskiego. Był to naprawdę skromny, stary,
pokryty stiukiem budynek z kopulastym dachem z czerwonych dachówek. Gdzie
indziej w mieście nikt nie zaszczyciłby go powtórnym spojrzeniem; na tle bogactwa
Głównej Świątyni tym bardziej stawał się niewidoczny.
Rosnącym przed nim sosnom wiek poskręcał pnie, a jednak okrywała je zieleń. Ich
widok zawsze skłaniał Skaurusa do refleksji, jak bardzo starożytne jest Imperium
Videssos. Inne krzewy oraz żywopłoty, z obu stron otaczające rezydencję, nie okryły
się jeszcze liśćmi i stały teraz nagie i
brunatne.
Trybun zapukał w masywne, dębowe wrota. Wewnątrz usłyszał odgłos zbliżających
się kroków; wysoki, mocno zbudowany kapłan otworzył drzwi. – Tak? Czym mogę ci
służyć? – zapytał, z zaciekawieniem spoglądając na wyraźnie cudzoziemską postać
Marka.
Rzymianin przedstawił się i podał duchownemu zaproszenie Balsamona, a potem
Strona 15
obserwował jak ten z uwagą je czyta.
–Tędy, proszę – rzekł kapłan, teraz z wyraźnym szacunkiem w głosie. Zrobił
zręcznie w tył
zwrot i poprowadził trybuna korytarzem zapełnionym rzeźbami z kości słoniowej,
obrazami poświ
ęconymi Phosowi i innymi antykami.
Z tego jak szedł, z jego szorstkiego obejścia oraz z blizny, jaka żłobiła jego
wygoloną czaszkę, Marek domyślił się – i dałby sobie obciąć za to rękę – że zanim
został kapłanem, człowiek ów był żołnierzem. Prawdopodobnie, na równi z rolą
służącego, pilnował Balsamona jako cerber Tho-risina Gavrasa. Każdy Imperator,
który posiadał choć odrobinę rozsądku, nadzorował swego patriarchę; w Videssos
polityka i religia łączyły się ze sobą nierozerwalnie.
Kapłan zapukał lekko w otwarte drzwi. – O co chodzi, Saborios? – rozległ się ostry
starczy tenor Balsamona.
–Ten cudzoziemiec przybył na twoje wezwanie, by się z tobą zobaczyć, Wasza
Świętobliwość
–rzekł Saborios, tak jakby składał meldunek przełożonemu oficerowi.
–Przyszedł? Doskonale, cieszę się niezmiernie. Będziemy rozmawiać przez chwilę,
ro
zumiesz, dlaczego więc nie miałbyś w tym czasie naostrzyć swoich włóczni? – Wraz
z potwier
dzeniem swego domysłu trybun przekonał się, że Balsamon niewiele się zmienił – w
taki sam spo
sób zabawiał się ze swoim poprzednim sekretarzem.
Lecz zamiast nachmurzyć się, jak zrobiłby to Gennadios, Saborios rzekł tylko: –
Wszystkie aż błyszczą, Wasza Świętobliwość. Może zamiast tego naostrzę sztylet. –
Skinął głową Skaurusowi.
–Wejdź, proszę. – Gdy Rzymianin to uczynił, kapłan zamknął za nim drzwi.
–Tego człowieka nie można wyprowadzić z równowagi – zagderał z niechęcią
Balsamon,
lecz równocześnie zdusił w sobie chichot. – Siądź sobie gdziekolwiek – rzekł do
Strona 16
trybuna, mach
nąwszy szeroko ręką; łatwiej było jednak to powiedzieć niż wykonać. Zwoje
pergaminu, zbiory
rękopisów i tabliczki do pisania wypełniały półki na wszystkich czterech ścianach
pracowni i za
legały w niechlujnych stosach na sponiewieranym tapczanie, na którym siedział
patriarcha, na kilku
stołach i na obu starych krzesłach, jakie znajdowały się w pokoju.
Starając się nie naruszyć porządku, w jakim je położono – jeśli w ogóle leżały w
jakimś porządku – Marek przeniósł stertę książek z jednego z krzeseł na kamienną
podłogę i usiadł. Krzesło jęknęło alarmująco pod jego ciężarem, lecz wytrzymało.
–Wina? – zapytał Balsamon.
–Z przyjemnością.
Chrząknąwszy z wysiłku, Balsamon podniósł się z niskiego tapczanu, odkorkował
butelkę i zaczął przetrząsać otaczający go chaos w poszukiwaniu pary kubków.
Oglądany z tyłu, tłusty siwo-brody staruszek w wyświechtanej błękitnej todze –
znacznie mniej okazałej niż szata Saboriosa, nie mówiąc już o tym, że o wiele
brudniejszej – wyglądał bardziej jak stary kucharz niż dostojnik kościelny.
Lecz kiedy odwrócił się, by podać Skaurusowi wino w kubku – zresztą
wyszczerbionym – nie można było nie dostrzec siły charakteru, wyrytej w jego
brzydkich lecz ujmujących rysach. Kiedy ktoś spoglądał w jego oczy, zapominał o
spłaszczonym nosie i szerokich, nalanych policzkach. Mądrość mieszkała w tym
człowieku, choć niekiedy próbował to ukryć pod grymasem krzaczastych, wciąż
jeszcze czarnych brwi.
Jednak pod oczyma zwisały mu ciemne worki podpuchniętej skóry; był blady, a jego
wysokie czoło lekko lśniło od potu.
–Czujesz się dobrze? – zapytał zatrwożony tym nieco Marek.
–Jesteś jeszcze młody, że zadajesz takie pytanie – odparł patriarcha. – Kiedy
człowiek osiąga mój wiek, albo czuje się dobrze, albo jest martwy. – Lecz jego
żartobliwy uśmiech nie zdołał ukryć ulgi, z jaką osunął się z powrotem na tapczan.
Uniósł ręce nad głowę i szybko wyrecytował wyznanie wiary: – Błogosławimy cię,
Phosie, Panie o prawym i łaskawym umyśle, z łaski swej nasz obrońco, z góry
Strona 17
zapewniający, by wielka próba życia mogła zostać rozstrzygnięta na naszą korzyść.
– Potem splunął na podłogę, co miało symbolizować odrzucenie Skotosa, będącego
przeciwieństwem dobrego boga Phosa. Zakończywszy w ten sposób videssańską
formułę odmawianą nad jedzeniem lub piciem, Balsamon osuszył swój kubek. – Pij –
ponaglił Rzymianina.
Uniósł brew, kiedy Marek nie spełnił rytuału przed wypiciem wina. – Poganin –
prychnął. W ustach większości kapłanów słowo to oznaczałoby początek pogromu;
wypowiedziane przez Balsa-mona było po prostu etykietką, a może i sposobem na
to, by zrobić trybunowi żartobliwy przytyk co do jego wiary.
Wino było dobre – w swoim rodzaju – choć jak zwykle trybun zatęsknił za czymś
mniej słodkim i sycącym. Nie pozwolił Balsamonowi wstać i sam ponownie napełnił
kubki dla nich obu. Patriarcha podziękował mu skinieniem głowy i wypił duszkiem;
usadowiwszy się ostrożnie z powrotem na krześle, Marek popijał swoje wino nieco
wolniej.
Balsamon przyglądał mu się wystarczająco uważnie, by wzbudzić w nim niepokój.
Wiek mógł pokryć oczy patriarchy czerwoną siateczką żył, lecz nie stały się z tego
powodu mniej przenikliwe. Balsamon należał do garstki ludzi, którzy wywoływali u
trybuna niepokojące uczucie, że potrafią czytać jego myśli. – W czym mógłbym
pomóc Waszej Świętobliwości? – zapytał, próbując nadać
swemu głosowi dziarski ton.
–Nie jestem twoją Świętobliwością, i obaj doskonale to wiemy – odciął się
patriarcha, lecz i teraz w jego głosie nie zabrzmiał ślad zacietrzewienia fanatyka.
Kiedy odezwał się znowu, zdawał się mówić z prawdziwym podziwem: – Nie jesteś
gadatliwy, prawda? My, Videssańczycy, mówimy paskudnie dużo, o wiele za dużo.
–Co miałbym powiedzieć?
–„Co miałbym powiedzieć?" – sparodiował go Balsamon. Śmiech, jakim wybuchnął,
zatrząsł jego wydatnym brzuchem.
–Siedzisz sobie jak urodzone niewiniątko i każdy, kto nie widział ciebie w akcji,
wziąłby cię za jeszcze jednego jasnowłosego barbarzyńcę, którego można
wystrychnąć na dudka równie łatwo, jak jakiegoś Halogajczyka. A jednak w jakiś
sposób sprzyja ci powodzenie. To milczenie musi być użytecznym narzędziem.
Marek bez słowa rozłożył ręce i wzruszył ramionami. Balsamon roześmiał się
jeszcze głośniej; miał zaraźliwy śmiech, taki który zapraszał każdego, kto znalazł się
w jego zasięgu, do uczestniczenia w dowcipie, jaki go wywołał. Trybun stwierdził, że
odpowiada nań uśmiechem. Lecz kiedy rzekł:
Strona 18
–Doprawdy, nie mogę powiedzieć, by tej zimy sprzyjało mi powodzenie – uśmiech
spłynął z jego ust.
–Pod pewnymi względami nie – przyznał patriarcha.
–Nikt z nas nie jest doskonały ani nikomu bez przerwy nie sprzyja szczęście. Lecz
pod innymi względami… – Przerwał i podrapał się po brodzie. W jego głosie pojawiła
się zaduma, kiedy podjął na nowo: -Jak sądzisz, co ona w tobie widzi, hm?
Marek miał szczęście, że w tej właśnie chwili kubek spoczywał na oparciu krzesła;
gdyby trzymał go w ręku, upuściłby. – Ona? – powtórzył, mając nadzieję, że
powiedział to tylko głupim, nie zaś przestraszonym tonem.
–Alypia Gavras, oczywiście. Jak sądzisz, dlaczego po ciebie posłałem? – powiedział
rzeczo
wym tonem Balsamon. Potem spojrzał Skaurusowi w twarz i troska zastąpiła
rozbawienie na jego
własnej. – Naprawdę nie chciałem sprawić, żebyś tak zbladł. Dopij wino, nabierz
znowu trochę
wiatru w żagle. Ona poprosiła mnie, bym cię tutaj zaprosił.
Trybun odruchowo wypił wino. Tak wiele rzeczy wydarzyło się zbyt szybko; trwoga i
ulga po-dzwaniały razem jak dysonansowe struny lutni. – Myślę, że najlepiej będzie,
jeśli wyjaśnisz mi to bliżej – powiedział. Teraz poczuł również inny lęk; czyżby miała
go dość i próbowała w taki nie angażujący siebie sposób przekazać mu to?
Wyprostował się na krześle. Nie – gdyby tak było, Alypia miałaby dość
przyzwoitości i odwagi, by powiedzieć mu wszystko prosto w oczy. To tylko jego
wspomnienia szeptały do niego. Porzuco-
nemu przez kobietę, której ufał i którą kochał, z trudem przychodziło mu być
pewnym innej.
Oczy Balsamona rozbłysły ponownie. Dobry znak. Powiedział łagodnie: –
Stwierdziła, że może zainteresuje cię wiadomość, iż za trzy dni od dzisiaj zaplanowała
sobie popołudniowe spotkanie ze mną, by wydusić ze mnie, co pamiętam o
Ioannakisie III, nieszczęsnym głupcu, który był Autokratą przez parę nieszczęśliwych
lat przed Strobilosem Sphrantzesem.
–I co? – Alypia pracowała nad swoją historią na długo przed tym, nim Rzymianie
pojawili się w Videssos.
Strona 19
–Cóż, tylko to, że jeśli przypadkiem znajdzie się w jakimś innym miejscu w czasie,
kiedy powinna być tutaj, to w swej zgrzybiałości i niedołęstwie nie zorientuję się i tak
czy owak będę paplał o Ioannakisie.
Trybunowi opadła szczęka; w środku aż krzyczał ze zdumionej radości. Balsamon
obserwował go, sam przedstawiając uosobienie niewinności. – Muszę powiedzieć, że
tę twoją zgrzybiałość i niedołęstwo raczej trudno dostrzec – rzekł Marek.
Czyżby jedna z powiek patriarchy opadła w mrugnięciu?
–Och, to się pojawia i znika. Podejrzewam na przykład, że jutro niewiele będę
pamiętał z tej
naszej pogaduszki. Smutne to, prawda?
–Rzeczywiście smutne – przytaknął poważnie Skaurus.
Balsamon spoważniał ponownie, przesuwając pokrytą starczymi plamami rękę
przed twarzą. –
Lepiej, żebyś zasługiwał na nią i na ryzyko, na jakie się naraża z twojego powodu. –
Zmierzył Rzymianina od stóp do głów. – Obyś tylko zasługiwał. Mam nadzieję, że tak
jest, tak samo z twojego, co i jej powodu. Zawsze właściwie osądzała takie rzeczy,
lecz po tym, co przecierpiała, nie może pozwolić sobie na pomyłkę.
Marek skinął głową, zagryzając wargi. Po tym jak ojciec Alypii – starszy brat
Thorisina, Mavri-kios – został zabity pod Maraghą, młody Ortaias Sphrantzes zażądał
dla siebie tronu i zawarł formalny związek małżeński z Alypią, by wzmóc swoją
pozycję. Lecz stryj Ortaiasa, Vardanes, miał prawdziwą władzę podczas tego
krótkiego, nieszczęśliwego panowania i odebrał dziewczynę swemu bratankowi,
czyniąc z niej swoją zabawkę. Ręce trybuna zaciskały się w pięści ilekroć myślał o
tych miesiącach. Teraz powiedział: – Ten jeden jedyny raz chciałbym być Yezda,
żeby dać Vardanesowi to, na co zasłużył.
Zmienne rysy Balsamona stawały się coraz bardziej poważne w miarę jak przyglądał
się Skauru-sowi. – Odpłacisz mu, jak sądzę. – Jego twarz pozostała posępna. –
Jednak igrasz z własnym losem, dążąc do tego. – Trybun chciał wzruszyć
ramionami, lecz wzrok Balsamona unieruchomił go. – Jeśli będziesz się upierał,
wyniknie z tego niebezpieczeństwo większe niż jakiekolwiek, z jakim miałeś okazję
się zetknąć i tylko Phos może wiedzieć, czy ostatecznie zdołasz się od niego
uwolnić.
Wzrok patriarchy zdawał się przeszywać trybuna; jego głos nabrał niskich tonów,
słowa padały
Strona 20
wolno. Marek poczuł gęsią skórkę na ramionach i karku. Videssańscy kapłani mieli
dziwne zdolności; wielu z nich potrafiło cudownie leczyć i parało się wszelkiego
rodzaju magią. Rzymianin nigdy nie traktował Balsamona inaczej niż jak niezwykle
mądrego I sprytnego człowieka, lecz nagle przestał być tego taki pewien. Słowa
patriarchy brzmiały bardziej jak przepowiednia niż zwykłe ostrzeżenie.
–Co jeszcze widzisz? – zapytał ochryple Marek.
Patriarcha wzdrygnął się, jak gdyby coś go ukłuło. Wyraz niesamowitej koncentracji
spłynął z
jego twarzy. – Co? Nic -powiedział swoim normalnym głosem i Skaurus przeklął
własną obce-sowość.
Po tym zdarzeniu rozmowa skierowała się ku błahym sprawom i Marek przyłapał się
na tym, iż zapomniał zirytować się, że nie dowiedział się więcej. Balsamon był
nieskończenie zajmującym gawędziarzem, czy to analizując drobiazgowo słabostki
innego kapłana, czy też rozprawiając o swoim zbiorze statuetek z kości słoniowej z
Makuranu. – „Jeszcze jeden powód, by nienawidzić Yezda. Nie tylko są rabusiami i
krwiożerczymi czcicielami Skotosa, lecz też zatamowali handel od czasu, kiedy
zaczęli trapić swoją obecnością to państwo". – I aż nabrzmiał czymś, co wyglądało
jak sprawiedliwy gniew lub śmiech z samego siebie.
Usunął odrobinę zeschłego żółtka z wytartego rękawa swej szaty, mówiąc przy tym:
– Widzisz, oto dobra strona mojego niechlujstwa. Gdybym miał na sobie to… –
wskazał na komżę ze złotogłowiu i błękitnego jedwabiu, ozdobioną rzędami
błyszczących, drobnych pereł -…kiedy jadłem śniadanie tamtego dnia, mógłbym
zostać wyklęty za jej zabrudzenie.
–Jeszcze jeden argument przeciwko tobie dla Zemarkhosa – rzekł Skaurus.
Fanatyczny kapłan, opierający się w zbuntowanym Amorionie na zachodnich
rubieżach zarówno Yezd jak i Imperium, ciskał klątwy tak na Balsamona jak i
Thorisina za to, że nie chcieli przyklasnąć pogromowi, jaki sprawił
Vaspurakańczykom zepchniętym na jego terytorium przez yezdańskich najeźdźców.
Zbrodnia Vaspurakańczyków polegała na tym, że nie czcili Phosa w taki sam sposób
jak Videssa-ńczycy.
–Nie rób mi wyrzutów z powodu tego człowieka – rzekł Balsamon, krzywiąc się. – To
wilk w stroju kapłana i w dodatku wściekły wilk. Próbowałem przekonać miejscowy
synod, który go wybrał, do ponownego rozważenia tej decyzji, lecz odmówili.
„Bezpodstawna interwencja ze stolicy", tak to nazwali. Przypomina mi tego kota
krawca, który wpadł do kadzi z błękitną farbą. Myszy pomyślały, że został mnichem i
poniechał jedzenia mięsa.