Turtledove Harry - 4 Miecze legionu

Szczegóły
Tytuł Turtledove Harry - 4 Miecze legionu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Turtledove Harry - 4 Miecze legionu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Turtledove Harry - 4 Miecze legionu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Turtledove Harry - 4 Miecze legionu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 TURTLEDOVE HARRY Videssos #4 Miecze legionu Strona 4 HARRY TURTLEDOVE Tom IV z serii VIDESSOS Przełożył JACEK KOZERSKI hK Dla Alison, Rachel i jeszcze raz dla Laury WYDARZENIA OPISANE WCZEŚNIEJ Trzy kohorty rzymskiego legionu pod dowództwem trybuna wojennego, Marka Emiliusza Skaurusa, i starszego centuriona, Gajusza Filipusa, wpadły w zasadzkę Galów. Dowódca Galów, Vi-ridoviks, wyzwał Marka na pojedynek. Obaj walczyli mieczami druidów. Kiedy skrzyżowali klingi, kopuła światła otoczyła Viridoviksa i Rzymian. Nagle znaleźli się w świecie Imperium Videssos, krainie gdzie kapłani Phosa potrafili tkać prawdziwą magię. Tam Rzymianie i Viridoviks zaciągnęli się do armii Imperium jako najemnicy. Wmieście Videssos, stolicy Imperium, Marek zostaje przedstawiony żołnierzowi- Imperatorowi, Mavrikiosowi Gavrasowi i jego bratu, Thorisinowi. Później, na przyjęciu, Skaurus spotyka córkę Mavrikiosa, Alypię, i czarodzieja Avshara. Avshar prowokuje pojedynek, lecz kiedy druidyczny miecz zneutralizował zaklęcia Avshara, Marek zwyciężył czarodzieja w walce na miecze. Avshar postanowił zemścić się za pomocą magii. Kiedy to zawiodło, czarodziej uciekł do swej ojczyzny, Yezd, zachodniego wroga Videssos. Imperium ogłosiło wojnę z Yezd. Wojska zaczęły napływać do stolicy i pomiędzy najemnikami z Księstwa Namdalen a rodzimymi Videssańczykami doszło do spięć z powodu drobnych różnic w wyznawanej przez nich religii. Każda ze stron uważała drugą za heretyków. Patriarcha Videssos, Balsamon, wygłosił kazanie głoszące potrzebę tolerancji, lecz wkrótce fanatyczni mnisi doprowadzili do zamieszek. Marek dowodził oddziałem Rzymian wyznaczonym do ich stłumienia. Gdy zamieszki miały się ku końcowi, Marek uratował Namdalajkę imieniem Helvis. Wkrótce ona i jej mały syn zamieszkali wraz z nim w koszarach Rzymian. W końcu armia Videssos wyruszyła na zachód przeciwko Yezd, w towarzystwie kobiet i dzieci wojowników. Marek ucieszył się, kiedy Helvis zaszła w ciążę. Strona 5 Dowiedziawszy się, że lewe skrzydło armii zostało oddane pod dowództwo młodemu i niedoświadczonemu Ortaiasowi Sphrant-zesowi, bratankowi pierwszego ministra, Vardanesa Sphrantzesa, doznał wstrząsu. Vaspurakańczycy dołączyli do armii później – wśród nich Senpat Sviodo z żoną Nevratą i generał Gagik Bagratouni. Kiedy fanatyczny kapłan Zemarkhos zelżył go, Bagratouni wrzucił kapłana wraz z jego psem do worka i pozwolił swym żołnierzom ich pobić. Ostatecznie interwencja Skauru-sa uratowała Zemarkhosa przed śmiercią. W końcu dwie armie spotkały się. Wynik bitwy zdawał się nie rozstrzygnięty aż do chwili, kiedy czar rzucony przez Avshara do tego stopnia przeraził Ortaiasa, że dowódca lewego skrzydła uciekł. Kiedy lewe skrzydło się rozpadło, Imperator został zabity, a armia rozgromiona. Rzymianie wycofali się na wschód, zachowując porządek; po drodze uratowali kapłana-nauczy- ciela, Neposa, i otrzymali kawaleryjskie wsparcie Laona Pakhymera i jego oddziału khatriszańskiej jazdy. Zimę spędzili w zaprzyjaźnionym mieście i tam dowiedzieli się, że Ortaias ogłosił się Imperatorem i zmusił Alypię do poślubienia go. Thorisin Gavras przezimował w pobliskim mieście wraz z resztką armii w sile dwóch i pół tysiąca ludzi. Wiosną legion dołączył do niego i razem pomaszerowali na stolicę Videssos. Bramy zastali zamknięte, lecz oddani im ludzie w mieście otworzyli je. Gdy obrońcy zbiegli, Avshar, występujący pod przebraniem w roli dowódcy Ortaiasa, Rhavasa, próbował pokonać oswobodzicieli za pomocą zdradliwej magii, lecz przeszkodziły mu w tym miecze Viridoviksa i Marka. Avshar wycofał się, a potem nagle zniknął. Thorisin został koronowany na Imperatora. Unieważnił małżeństwo Alypii i skazał Ortaiasa na wygnanie, by odpokutował swoje winy pokornym życiem mnicha. Jednak działania Thorisina hamował brak pieniędzy. Rozkazał, by Marek skontrolował sprawozdania „gryzipiórków"-biurokra-tów. Skaurus odkrył, że wielu bogatych właścicieli ziemskich nie płaci należnych podatków. Największym oszustem okazał się Onomagoulos, dawny przyjaciel Mavrikiosa Gavrasa. Dowiedziawszy się o tym, Thorisin wysłał Namdalajczyków pod dowództwem hrabiego Draxa, by rozprawili się z Onomagoulosem. Thorisin wysłał również swoich ludzi na północ, by uzyskali pomoc Arshaumu. Grecki lekarz, Gorgidas, zniechęcony niemożnością nauczenia się leczniczej magii, dołączył do nich. Zrobił to również Viridoviks, czmychając przed rozgniewaną kochanką. Drax pokonał i zabił Onomagoulosa, a potem ogłosił zachodni region Imperium Strona 6 terytorium na-mdalajskim pod własnymi rządami. Thorisin wysłał przeciwko niemu Marka i jego legion. Na północy Viridoviks został porwany przez bandytów, działających na zlecenie Avshara. Umknął do wioski koczowników, którą wkrótce tamci zniszczyli. Viridoviks i młody Batbaian uciekli w szalejącą zamieć. W tym czasie Gorgidas wraz z resztą grupy spotkali się z przywódcą Arshaumu, Arghunem. Gorgidas zdołał uratować Arghuna, kiedy poseł z Yezd usiłował go otruć; Arghun zgromadził armię, by przez uderzenie na Yezd pomóc Videssos. Wyruszywszy w drogę, znaleźli zamarzniętego niemal na śmierć Viridoviksa. Gorgidas uratował go, wykorzystując leczniczą magię, z której wcześniej zrezygnował, nie mogąc się jej nauczyć. W tymże czasie Skaurus prowadził wyprawę przeciwko hrabiemu Draxowi i jego Namdalajczy-kom. Po ciężkiej kampanii pokonał ich i wziął do niewoli ich dowódców. Wśród nich znalazł się Soteryk, brat Helvis. Ona sama, wykorzystując wino i swe ciało sprawiła, że Marek zasnął głęboko, a wówczas uwolniła więźniów i uciekła z nimi, zabierając dzieci Marka. Pełen smutku i wstydu trybun wrócił, by zameldować o tym Thorisinowi. Jego krótka relacja nie wystarczyła Imperatorowi. W obecności Alypii rozkazał Neposowi przygotować narkotyk, pod wpływem którego Marek musiał mówić prawdę, a potem wypytał go o wszystkie szczegóły, nawet dotyczące jego życia osobistego. W końcu Thorisin przyznał: – Zadałem gwałt niewinnemu człowiekowi. Skaurus wrócił do swej pracy nadzorcy urzędników podatkowych, lecz jak pustelnik odwrócił się od świata. Alypia darzyła go jednak głębokim uczuciem. Spotkawszy się z nim na pewnej uroczystości nakłoniła go, by zaprosił ją na kolację. Kolacja doprowadziła do innych rzeczy… Strona 7 I Chciałbym przyjrzeć się temu bliżej, jeśli można – rzekł Marek Emiliusz Skaurus, wskazując na naszyjnik. –Któremu? – zapytał jubiler, tłusty łysy człowieczek z kędzierzawą czarną brodą. Rzymianin wskazał ponownie. Uśmiech rozjaśnił twarz rzemieślnika; skinął szybko głową. –Masz dobry gust, mój panie, to klejnot godny księżniczki. Trybun wojenny również uśmiechnął się, słysząc niezamierzoną prawdę, jaką jubiler zawarł w swych słowach, namawiając go do kupna. Chcę go właśnie dla księżniczki – pomyślał trybun. Zamiast tego warknął: – Za odpowiednio godną cenę, nie wątpię. – Najlepiej zacząć zbijać cenę, zanim sprzedawca ją wymieni, ponieważ Skaurus zamierzał kupić ten naszyjnik. Jubiler, który grał w tę grę mnóstwo razy, przybrał minę urażonej niewinności. – A kto tu mówi o pieniądzach? Proszę – powiedział, wciskając Markowi w ręce naszyjnik – weź go do okna i zobacz, czy nie jest tak piękny, jak mówię. Kiedy uznasz, że ci odpowiada, możemy rozmawiać dalej, jeśli zechcesz. Okiennice sklepu były szeroko otwarte. Słońce lśniło mocno, choć co jakiś czas północny wiatr przesłaniał je skrawkiem chmury, przygaszając na chwilę blask setek dużych i małych pozłacanych kul, wieńczących rozrzucone po całym mieście Videssos świątynie Phosa. Wciąż jeszcze trwała zima, lecz w powietrzu czuło się wiosnę. Mewy skwirzyły wysoko w górze; przez okrągły rok gnieździły się w stolicy Imperium Videssos. Gdzieś bliżej trybun usłyszał pliszkę; pogwizdując na szczycie dachu oznajmiała swoje wczesne przybycie. Skaurus zważył w ręku naszyjnik. Gruby łańcuch o zawiłym ornamencie spoczywał na jego dłoni solidnym, zmysłowym ciężarem czystego złota. Zbliżył go do oczu; miesiące pracy nad kwita-riuszami podatkowymi w imperialnej kancelarii uczyniły go odrobinę krótkowzrocznym. Dziewięć szmaragdów o prostokątnym szlifie zostało doskonale dobranych pod względem rozmiarów i barwy – głębokiej, świetlistej zieleni. Harmonizowałyby z kolorem oczu Alypii Gavras – pomyślał i jeszcze raz się uśmiechnął. Pomiędzy szmaragdami umieszczono osiem owalnych kropli z macicy perłowej. W przesuwającym się świetle ich nieuchwytna barwa migotała i tańczyła, jak gdyby oglądana w rozświetlonej wodnej głębi. Strona 8 –Widziałem gorsze – rzekł niechętnie Marek, wracając do stojącego za ladą jubilera, i teraz pertraktacje rozpoczęły się naprawdę. Obaj spocili się, nim dobili targu i uzgodnili cenę. –Uf! – westchnął rzemieślnik, przykładając do czoła lnianą chustkę i spoglądając na trybuna z nie ukrywanym szacunkiem. – Z powodu twojej jasnej cery i akcentu wziąłem cię za Halogaj-czyka, a Phos, pan o wielkim i mądrym umyśle wie, jak łatwo mieszkańcy północy rozstają się ze swoim złotem. Lecz ty, panie, ty targujesz się jak rodowity mieszkaniec stolicy. –Potraktuję to jako komplement – rzekł Skaurus. Videssańczycy często mylnie brali trybuna za jednego z wielkich, jasnowłosych mieszkańców północy, którzy służyli w Imperium jako najemnicy. Jego Rzymianie byli raczej średniego wzrostu, ciemnowłosi i czarnoocy, jak lud, do którego krainy zostali przeniesieni przed ponad trzema laty, lecz sam Skaurus pochodził z miasta leżącego w północnej Italii, z Mediolanu. Jacyś dawno zapomniani celtyccy przodkowie obdarzyli go dodatkowymi calami wzrostu i blond włosami, choć rysy miał orle, a nie proste i ostre jak Galowie, czy tępe jak Germanowie – albo, jak w tym świecie, Halogajczycy. Jubiler zawinął naszyjnik w skrawek wełny dla ochrony kamieni. Skaurus z kolei odliczył sztuki złota, by mu zapłacić. Rzemieślnik, nie ryzykując, przeliczył je ponownie, skinął głową i otworzył solidną żelazną kasę. Wsypał je do środka, mówiąc: – Jestem winien ci jedną szóstą sztuki złota. Chcesz resztę w złocie czy w srebrze? –Myślę, że w srebrze. – Videssańskie szóstki były zwykłymi bublami, bitymi na tej samej sztancy co monety wartości jednej trzeciej sztuki złota, lecz zaledwie w połowie tak grubymi. Spo tykało się je bardzo rzadko, i nie bez powodu. W sakiewce gięły się a nawet łamały i częściej można było spotkać wśród nich sztuki o obniżonej wadze lub z gorszego stopu, niż to się zdarzało z pieniędzmi powszechniej używanymi. Marek włożył cztery srebrne monety do sakiewki przy pasie i wsunął naszyjnik głęboko pod tunikę. Wracając do swego pokoju w pałacowym kompleksie będzie musiał przemierzyć plac Pala-mas, a lepkopalcy złodziejaszkowie gromadzili się na wielkim rynku w ilościach nie mniejszych niż uczciwi kupcy. Jubiler mrugnął porozumiewawczo do trybuna, doskonale go rozumiejąc. – Jesteś ostrożnym człowiekiem. Nie chciałbyś stracić swego cacka zaraz po tym, jak je zdobyłeś. Strona 9 –W rzeczy samej, nie chciałbym. Jubiler skłonił się i trwał w pokłonie dopóki Skaurus nie opuścił jego sklepu. Machnął ręką, gdy trybun przechodził pod oknem. Zadowolony z zakupu, Rzymianin odwzajemnił pozdrowienie. Szedł na zachód Ulicą Środkową w stronę placu Palamas. Videssańczycy uwijali się wokół niego zajęci własnymi sprawami, nie zwracając na trybuna żadnej uwagi. Większość ludzi nosiła grube tuniki o prostym kroju i luźne wełniane spodnie, czyli strój taki sam jak jego własny. Mimo chłodu niektórzy nałożyli długie togi z brokatu, częściej używane jako strój ceremonialny niż jako ubiór na co dzień. Miejskie obiboki przechadzały się z buńczucznymi minami we własnym stroju: tunikach z szerokimi, bufiastymi rękawami ściągniętymi w nadgarstkach, i w trykotowych pończochach, farbowanych na wszystkie możliwe jaskrawe kolory. Niektórzy z nich golili sobie tył głowy. Namda-lajczycy – niekiedy najemnicy, niekiedy śmiertelni wrogowie Videssos – również tak robili, lecz mieli w tym swój cel; pozwalało to hełmom lepiej przylegać do głów. Videssańscy złodziejasz-kowie golili sobie głowy po prostu dla kaprysu. Trybun aż podskoczył, kiedy jeden z uliczników wykrzyknął jego imię i podszedł do niego z wyciągniętą ręką. Potem go rozpoznał; bardziej po jego zepsutych zębach niż po czymkolwiek innym. – Witaj, Arsaber – powiedział, ściskając wyciągniętą rękę. Zbir należał do ludzi, którzy otworzyli bramy miasta, kiedy Thorisin Gavras odbierał imperialny tron uzurpatorowi Ortaiasowi Sphrant-zesowi, potem zaś całkiem dzielnie walczył po stronie Rzymian. –Cieszę się, że cię widzę, Rzymianinie – zahuczał Arsaber i Marek zgrzytnął zębami; przeinaczenie, jakie popełnił ów idiota odźwierny na przyjęciu po przybyciu Rzymian do stolicy, wydawało się mieć nieśmiertelny żywot. Radośnie nieświadom, Videssańczyk ciągnął dalej: – Poznaj moją kobietę, Zenonis, a ci trzej chłopcy to moi synowie: Tzetzes, Stotzas i Boethios. Kochanie, chłopcy, oto sławny Skaurus; człowiek, który pobił zarówno Namdalajczyków jak i biurokratów. – Mrugnął do trybuna. – Założę się, że z gryzipiórkami miałeś cięższą przeprawę. –Pod pewnymi względami – przyznał Marek. Skinął głową Zenonis, drobnej, uśmiechniętej radośnie kobiecie około trzydziestki, w kwiecistej jedwabnej chustce na głowie, kurtce z króliczego futerka i długiej wełnianej spódnicy; potem wymienił poważny uścisk dłoni z Tzetzesem, który mógł mieć jakieś sześć lat. Dwaj pozostali chłopcy byli jeszcze zbyt mali, by zwrócić na niego uwagę; Stotzas miał dwa lata lub coś koło tego, zaś Boethiosa, jeszcze niemowlę, zakutanego w koc, tuliła do siebie Zenonis. Strona 10 Arsaber stał obok, cały rozpromieniony, gdy trybun wymieniał uprzejmości z jego rodziną. Ulicznik prezentowałby nieskazitelny obraz ojca rodziny, gdyby nie jego dziwaczny strój i solidna pałka dyndająca mu u pasa. Po chwili powiedział: – Chodźmy, kochanie, spóźnimy się na przyjęcie u kuzyna Dryosa. Pieczone przepiórki – wyjaśnił Skaurusowi, ponownie potrząsając jego ręką. Trybun przyłapał się, że spogląda na swoje palce; to była niezła myśl policzyć je, czy któregoś nie brakuje po wymianie uścisku dłoni z Arsaberem. Ukradkiem klepnął się w pierś, by sprawdzić, czy uśmiechniętemu hultajowi nie udało się zwędzić ukrytego tam pod tuniką naszyjnika. Przypadkowe spotkanie napełniło Marka dziwnym smutkiem; dopiero po chwili uświadomił sobie dlaczego. Widok rodziny Arsabera przypomniał mu boleśnie o jego własnej, którą stworzył i którą miał aż do chwili, gdy Helvis uznała, że rodzime namdalajskie więzy są dla niej ważniejsze niż te, jakie łączyły ją ze Skaurusem; w rezultacie porzuciła go, pomagając uciec swemu bratu Sote- rykowi i kilku innym ważnym namdalajskim więźniom. Dziecko, którego się spodziewali, byłoby tylko odrobinę młodsze od Boethiosa – lecz Helvis przebywała teraz w Księstwie Namdalen i Marek nie wiedział nawet czy urodziła chłopca, czy dziewczynkę. W przepadłej Italii, w młodości, której już nigdy ponownie nie ujrzy, uczył się głoszonych przez stoicką szkołę filozofii zasad mówiących, że należy pozostawać niewzruszonym w obliczu choroby, śmierci, oszczerstwa i intrygi. Intencje szlachetne, lecz, obawiał się, niemożliwe dlań do spełnienia po tym, jak Helvis zdradziła ich miłość. Myśl o Italii przypomniała mu o pozostałych Rzymianach, tych którzy przeżyli wszystko, co ten świat zwalił na nich. Pod pewnymi względami tęsknił za nimi jeszcze bardziej niż za Helvis i swymi dziećmi. Tylko oni dzielili z nim język i całą przeszłość; przeszłość zupełnie obcą dla Videssos i wszystkich jego sąsiadów. Wiedział, że spędzają lekką zimę na służbie garnizonowej w Garsavrze, mieście na zachodnich rubieżach Imperium. Upewniały go o tym trzy czy cztery krótkie listy, jakie otrzymał od Gajusza Filipusa. Lecz starszy centurion, choć żołnierz nie mający sobie równych, w pisarstwie ledwie raczkował i jego nieudolne słowa nie potrafiły wywołać uczucia bliskości, przebywania z legionistami; uczucia, którego Skaurus tak potrzebował na swoim niemal wygnaniu w stolicy. Buty chlupotały w brudnym, na wpół stopionym śniegu, kiedy szedł wzdłuż długiej, wyniosłej masy budynku z czerwonego granitu, mieszczącego imperialne archiwum, rozmaite ministerstwa i miejskie więzienie. Ponury nastrój Skaurusa minął; uśmiechnął się i wsunął rękę pod tunikę, by ponownie dotknąć naszyjnika. Z tego co wiedział, Alypia Gavras mogła właśnie krążyć po archiwum, szukając uzupełniających Strona 11 materiałów do swej historii. To właśnie robiła kilka miesięcy temu, w święto Przesilenia Zimowego, kiedy wychodząc z rządowych biur przypadkowo natknęła się na trybuna. Owej nocy przyjaźń zmieniła się w coś więcej. Jednak ich spotkania od tamtego czasu bywały o wiele rzadsze niż pragnąłby tego Marek. Jako bratanicę Thorisina, Alypię otaczał skomplikowany ceremoniał prastarego Imperium; tym szczelniej, że Imperator nie miał prawowitego spadkobiercy. Rzymianin usiłował nie myśleć o niebezpieczeństwie, jakie prowokował przez sam fakt znajomości z nią. Gdyby zostało to odkryte, raczej nie mógł spodziewać się miłosierdzia. Thorisin nie siedział zbyt pewnie na swoim tronie. W tej sytuacji Imperator ujrzałby w nim jedynie ambitnego dowódcę najemników, pragnącego wzmocnić własną pozycję poprzez romans z księżniczką. Skaurus oddał mu wielkie przysługi, lecz też niejednokrotnie zlekceważył wolę Thorisina – i, co gorsza, dowiódł, że miał rację tak czyniąc. Plac Palamas wymiótł z jego głowy tego rodzaju troski. Jeśli miasto Videssos skupiało w sobie jak w soczewce obraz całego wielojęzycznego Imperium Videssos, to ów wielki rynek tworzył miniaturę miniatury. Pojawiały się tutaj towary ze wszystkich zakątków świata, jak i pochodzący zewsząd kupcy, by je sprzedawać. Grupa koczowniczych Khamorthów przebyła Morze Videssa-ńskie z miasta Prista, wysuniętej rubieży Imperium, by zachwalać produkty pardrajańskich stepów – łój, miód, wosk – właśnie w stolicy. Paru ogromnych Halogajczyków, z włosami splecionymi w żółte warkocze, ustawiało budę na futra i bursztyn ze swej północnej ojczyzny. Mimo wojny z Yezd, z zachodu wciąż docierały do Videssos karawany z jedwabiem i korzeniami, niewolnikami i cukrem. Jakiś namdalajski kupiec splunął pod nogi znudzonego Videssańczyka, który oferował mu zbyt niską cenę za ładunek piwa; inny rozkładał noże na stole. Khatrish, gibki, niski mężczyzna, który wyglądał jak Khamorth, lecz zachowywał się jak mieszkaniec stolicy, targował się z ajentem składu komisowego o cenę, jaką mógł otrzymać za partię drewna budulcowego, którą sprowadził do miasta. A wraz z obcokrajowcami tłoczyli się sami Videssańczycy: dumni, sprytni, żywi, skorzy do obrazy i równie łatwo obrażający innych. Minstrele przechadzali się wśród falującego tłumu, śpiewając i akompaniując sobie na bębenkach, lutniach albo bandurach, które wydawały bardziej przejmujące, żałobne tony. Marek, który nie miał muzycznego słuchu, na tyle na ile mógł nie zwracał na nich uwagi. Niektórzy z miejscowych nie byli jednak tak uprzejmi. – Dlaczego nie utopisz tego biednego kota i nie skończysz z tym miauczeniem? – zawołał ktoś, po czym znieważony muzyk rozbił swoją lutnię na głowie krytyka. Przysłuchujący się ludzie odciągnęli ich od siebie. Strona 12 Mnisi i kapłani Phosa o wygolonych głowach krążyli tu i tam w swoich błękitnych szatach, niektórzy nawołując wiernych, by modlili się do prawdziwego i dobrego boga, inni, wysłani z jakimś zleceniem z klasztoru lub świątyni, targując się z takim samym wigorem i zręcznością jak każdy świecki człowiek. Pisarze stali za małymi, składanymi pulpitami, każdy z rylcem lub gęsim piórem w ręku, gotowi pisać dla ludzi, którzy mieli pieniądze, lecz nie znali liter. Jakiś żongler zarzucił przekleństwami chudego cieślę, który potrącił go, przez co sztukmistrz upuścił talerz. – A ciebie niech pochłonie lód Skotosa – odciął się cieśla. – Gdybyś miał choć trochę zręczności, złapałbyś to. – Z przyklejonymi do ust olśniewającymi, twardymi uśmiechami kurtyzany wszelkiego rodzaju i ceny kroczyły zalotnie, pyszniąc się. Naganiacze kręcili się wśród przybyszów, chwaląc jakiegoś konia albo szydząc z innego. Sprzedawcy, niektórzy w straganach, inni tułając się wśród tłumu, głośno zachwalali swoje towary: mątwy, tuńczyki, węgorze, krewetki – jako port, miasto pochłaniało ogromne ilości owoców morza. Można było kupić chleb z mąki pszennej, żytniej i jęczmiennej, dojrzałe sery, pomarańcze i cytryny z zachodnich rubieży, oliwki i tłoczoną z nich oliwę, czosnek i cebulę, sfermentowany sos rybny. Oferowano rozmaite wina, w większości zbyt słodkie jak na gust Skaurusa, choć to nie powstrzymywało go, by je popijać. Łyżki, kielichy, talerze z żelaza, mosiądzu, drewna albo z litego srebra czekały na nabywców; można też było znaleźć proszki i nalewki rzekomo lecznicze, inne ponoć wzmacniające potencję; perfumy; święte obrazy; amulety i księgi zaklęć. Tutaj w Vides- sos, gdzie magia objawiała się o wiele realniej niż w Rzymie, trybun zachowywał ostrożność nawet wobec pośledniejszych czarodziei. Były również buty, sandały, pasy z tłoczonej skóry; kapelusze słomiane, ze skóry, płócienne, ze złotogłowiu i całe mnóstwo innych towarów, których nazw Marek nie potrafił rozróżnić, ponieważ zachwalający je sprzedawcy zagłuszali się nawzajem. Krzyk jak ryk jakiegoś boga rozległ się znad Amfiteatru, ogromnego owalu z wapienia i marmuru, który tworzył południowy kraniec placu Palamas. Sprzedawca suszonych fig wyszczerzył zęby do Skaurusa. – Wygrał fuks – rzekł ze znajomością rzeczy. –Założę się, że masz rację. – Trybun kupił garść owoców. Właśnie wrzucał je sobie po jed nym do ust, kiedy niemal wpadł na oficera imperialnej kawalerii, Provhosa Mourtzouphlosa. Mourtzouphlos uniósł brew; wyraz pogardy wykrzywił jego przystojne, arystokratyczne rysy. – Używasz sobie, cudzoziemcze? – zapytał ironicznie. – I co, smakuje ci? – Odgarnął długie czarne włosy z czoła i podrapał się w szczękę Strona 13 porośniętą gęstą brodą. –Tak, dziękuję – odpowiedział Marek z takim opanowaniem, na jakie mógł się zdobyć, lecz czuł, że czerwienieje pod sardonicznym spojrzeniem Videssańczyka. Nawet jeśli Marek miał dziesięć lat doświadczenia życiowego więcej niż młody kawalerzysta, który prawdopodobnie nie przekroczył jeszcze trzydziestki, to Mourtzouphlos urodził się tutaj, co bez reszty niweczyło jakąkolwiek przewagę wieku. A zachowując się przed nim jak barbarzyński tępak, też sobie Marek w niczym nie pomógł. Mourtzouphlos był jednym z wielu mieszkańców Imperium okazujących obcokrajowcom wyniosłą pogardę bez względu na okoliczności; to, że Rzymianinowi sprzyjało powodzenie jako dowódcy, czyniło go dla Videssańczyka tym bardziej podejrzanym. –Thorisin powiedział mi, że wyruszymy przeciwko Yezda doliną Arandosu, gdy tylko wyschną drogi prowadzące na zachód – rzekł Videssańczyk, troskliwie zaliczając kolejnych parę punktów przewagi nad Skaurusem. Niedbałe użycie imienia Imperatora wynikało z poczucia sławy, jaką Mourtzouphlos zdobył w kampanii pod dowództwem Gavrasa przeciwko namdalajskim najeźdźcom, zagrażającym Opsikionowi na wschodzie, podczas gdy trybun mozolił się bez rozgłosu, walcząc na zachodnich rubieżach przeciwko wielkiemu hrabiemu Draksowi i jego, liczniejszym jeszcze niż wschodnie, zastępom Namdalajczyków. A wiadomości Videssańczyka pochodziły z jakiejś narady, na którą Rzymianin, znajdujący się w niełasce za zaplanowaną przez Helvis ucieczkę Draxa, nie został zaproszony. Lecz Marek miał gotową ripostę: – Jestem pewien, że damy sobie z nimi radę. Ostatecznie, moi legioniści bronili przejścia przez dolinę Arandosu pod Garsavrą przez całą zimę. Mourtzouphlos nachmurzył się niezadowolony, że mu o tym przypomniano. – Cóż, tak – przyznał niechętnie. – Życzę ci dobrego dnia. – Załopotawszy płaszczem, odwrócił się na pięcie i odszedł. Trybun uśmiechnął się do jego sztywno wyprostowanych, oddalających się pleców. Jednak jest ktoś, kto się dla ciebie liczy, ty arogancki fircyku – pomyślał. To, w jaki sposób Mourtzouphlos naśladował zmierzwioną brodę i rozczochrane włosy Imperatora, irytowało Skaurusa za każdym razem, kiedy widział młodego Videssańczyka. Brak dbałości Thorisina o takie rzeczy wynikał z jego autentycznej niechęci do etykiety, elegancji i wszelkiego rodzaju ceremonii. U Mourtzouphlosa natomiast była to zwykła poza, którą przybierał po to, by przypochlebić się swemu panu. Owa peleryna, którą z takim zapałem wymachiwał, uszyta była z grubego, kasztanowego brokatu oblamowanego gronostajami, a do tego nosił pas ze złotych kółek i długie, zaopatrzone w ostrogi, kawaleryjskie buty ze skóry tak miękkiej i delikatnej, że nadawałaby się na rękawiczki. Strona 14 Kiedy Marek natknął się na człowieka sprzedającego z tacy wędzone sardynki, kupił kilka i też je zjadł, mając nadzieję, że Mourtzouphlos go obserwuje. Z pewną obawą trybun przełamał pieczęć z błękitnego jak niebo wosku na cienkim zwitku pergaminu. List, jaki zawierał, napisano drobnym, pajęczym pismem, które poznał od razu, choć nie widział go od paru lat: „Byłbym zaszczycony, gdybyś zechciał odwiedzić mnie w mojej rezydencji jutrzejszego popołudnia". Ta pieczęć i to pismo sprawiały, że podpis stawał się niemal niepotrzebny: „Balsamon, ekumeniczny patriarcha Videssańczyków". –A czego znowu on chce? – mruknął do siebie Skaurus. Nie znalazł na to żadnej zadowalającej odpowiedzi. To prawda, nie czcił Phosa, co wystarczyłoby, by pobudzić do działania niemal każdego duchownego w Imperium. Jednak Balsamon nie należał do typowych przedstawicieli duchowieństwa. Zamieniwszy karierę uczonego na godność dostojnika kościelnego, wprowadził do urzędu patriarchy całkiem nie videssańską tolerancję. Jednak to wszystko – pomyślał Marek – wcale nie zbliża mnie do odgadnięcia, czego może chcieć ode mnie. Trybun nie pochlebiał sobie, że to przyjemność, jaką Balsamon może czerpać z jego towarzystwa, stała się powodem zaproszenia; patriarcha, czego miał nieprzyjemną świadomość, był o wiele sprytniejszy niż on. Jego stoickie wychowanie nie pozwoliło mu się jednak martwić tym, na co nie mógł nic poradzić; niebawem i tak dowie się o co chodzi. Z tą myślą wepchnął zaproszenie Balsamona do sakiewki przy pasie. Rezydencja patriarchy znajdowała się przy Głównej Świątyni Phosa w północnej części miasta, niedaleko Portu Neorhesiańskiego. Był to naprawdę skromny, stary, pokryty stiukiem budynek z kopulastym dachem z czerwonych dachówek. Gdzie indziej w mieście nikt nie zaszczyciłby go powtórnym spojrzeniem; na tle bogactwa Głównej Świątyni tym bardziej stawał się niewidoczny. Rosnącym przed nim sosnom wiek poskręcał pnie, a jednak okrywała je zieleń. Ich widok zawsze skłaniał Skaurusa do refleksji, jak bardzo starożytne jest Imperium Videssos. Inne krzewy oraz żywopłoty, z obu stron otaczające rezydencję, nie okryły się jeszcze liśćmi i stały teraz nagie i brunatne. Trybun zapukał w masywne, dębowe wrota. Wewnątrz usłyszał odgłos zbliżających się kroków; wysoki, mocno zbudowany kapłan otworzył drzwi. – Tak? Czym mogę ci służyć? – zapytał, z zaciekawieniem spoglądając na wyraźnie cudzoziemską postać Marka. Rzymianin przedstawił się i podał duchownemu zaproszenie Balsamona, a potem Strona 15 obserwował jak ten z uwagą je czyta. –Tędy, proszę – rzekł kapłan, teraz z wyraźnym szacunkiem w głosie. Zrobił zręcznie w tył zwrot i poprowadził trybuna korytarzem zapełnionym rzeźbami z kości słoniowej, obrazami poświ ęconymi Phosowi i innymi antykami. Z tego jak szedł, z jego szorstkiego obejścia oraz z blizny, jaka żłobiła jego wygoloną czaszkę, Marek domyślił się – i dałby sobie obciąć za to rękę – że zanim został kapłanem, człowiek ów był żołnierzem. Prawdopodobnie, na równi z rolą służącego, pilnował Balsamona jako cerber Tho-risina Gavrasa. Każdy Imperator, który posiadał choć odrobinę rozsądku, nadzorował swego patriarchę; w Videssos polityka i religia łączyły się ze sobą nierozerwalnie. Kapłan zapukał lekko w otwarte drzwi. – O co chodzi, Saborios? – rozległ się ostry starczy tenor Balsamona. –Ten cudzoziemiec przybył na twoje wezwanie, by się z tobą zobaczyć, Wasza Świętobliwość –rzekł Saborios, tak jakby składał meldunek przełożonemu oficerowi. –Przyszedł? Doskonale, cieszę się niezmiernie. Będziemy rozmawiać przez chwilę, ro zumiesz, dlaczego więc nie miałbyś w tym czasie naostrzyć swoich włóczni? – Wraz z potwier dzeniem swego domysłu trybun przekonał się, że Balsamon niewiele się zmienił – w taki sam spo sób zabawiał się ze swoim poprzednim sekretarzem. Lecz zamiast nachmurzyć się, jak zrobiłby to Gennadios, Saborios rzekł tylko: – Wszystkie aż błyszczą, Wasza Świętobliwość. Może zamiast tego naostrzę sztylet. – Skinął głową Skaurusowi. –Wejdź, proszę. – Gdy Rzymianin to uczynił, kapłan zamknął za nim drzwi. –Tego człowieka nie można wyprowadzić z równowagi – zagderał z niechęcią Balsamon, lecz równocześnie zdusił w sobie chichot. – Siądź sobie gdziekolwiek – rzekł do Strona 16 trybuna, mach nąwszy szeroko ręką; łatwiej było jednak to powiedzieć niż wykonać. Zwoje pergaminu, zbiory rękopisów i tabliczki do pisania wypełniały półki na wszystkich czterech ścianach pracowni i za legały w niechlujnych stosach na sponiewieranym tapczanie, na którym siedział patriarcha, na kilku stołach i na obu starych krzesłach, jakie znajdowały się w pokoju. Starając się nie naruszyć porządku, w jakim je położono – jeśli w ogóle leżały w jakimś porządku – Marek przeniósł stertę książek z jednego z krzeseł na kamienną podłogę i usiadł. Krzesło jęknęło alarmująco pod jego ciężarem, lecz wytrzymało. –Wina? – zapytał Balsamon. –Z przyjemnością. Chrząknąwszy z wysiłku, Balsamon podniósł się z niskiego tapczanu, odkorkował butelkę i zaczął przetrząsać otaczający go chaos w poszukiwaniu pary kubków. Oglądany z tyłu, tłusty siwo-brody staruszek w wyświechtanej błękitnej todze – znacznie mniej okazałej niż szata Saboriosa, nie mówiąc już o tym, że o wiele brudniejszej – wyglądał bardziej jak stary kucharz niż dostojnik kościelny. Lecz kiedy odwrócił się, by podać Skaurusowi wino w kubku – zresztą wyszczerbionym – nie można było nie dostrzec siły charakteru, wyrytej w jego brzydkich lecz ujmujących rysach. Kiedy ktoś spoglądał w jego oczy, zapominał o spłaszczonym nosie i szerokich, nalanych policzkach. Mądrość mieszkała w tym człowieku, choć niekiedy próbował to ukryć pod grymasem krzaczastych, wciąż jeszcze czarnych brwi. Jednak pod oczyma zwisały mu ciemne worki podpuchniętej skóry; był blady, a jego wysokie czoło lekko lśniło od potu. –Czujesz się dobrze? – zapytał zatrwożony tym nieco Marek. –Jesteś jeszcze młody, że zadajesz takie pytanie – odparł patriarcha. – Kiedy człowiek osiąga mój wiek, albo czuje się dobrze, albo jest martwy. – Lecz jego żartobliwy uśmiech nie zdołał ukryć ulgi, z jaką osunął się z powrotem na tapczan. Uniósł ręce nad głowę i szybko wyrecytował wyznanie wiary: – Błogosławimy cię, Phosie, Panie o prawym i łaskawym umyśle, z łaski swej nasz obrońco, z góry Strona 17 zapewniający, by wielka próba życia mogła zostać rozstrzygnięta na naszą korzyść. – Potem splunął na podłogę, co miało symbolizować odrzucenie Skotosa, będącego przeciwieństwem dobrego boga Phosa. Zakończywszy w ten sposób videssańską formułę odmawianą nad jedzeniem lub piciem, Balsamon osuszył swój kubek. – Pij – ponaglił Rzymianina. Uniósł brew, kiedy Marek nie spełnił rytuału przed wypiciem wina. – Poganin – prychnął. W ustach większości kapłanów słowo to oznaczałoby początek pogromu; wypowiedziane przez Balsa-mona było po prostu etykietką, a może i sposobem na to, by zrobić trybunowi żartobliwy przytyk co do jego wiary. Wino było dobre – w swoim rodzaju – choć jak zwykle trybun zatęsknił za czymś mniej słodkim i sycącym. Nie pozwolił Balsamonowi wstać i sam ponownie napełnił kubki dla nich obu. Patriarcha podziękował mu skinieniem głowy i wypił duszkiem; usadowiwszy się ostrożnie z powrotem na krześle, Marek popijał swoje wino nieco wolniej. Balsamon przyglądał mu się wystarczająco uważnie, by wzbudzić w nim niepokój. Wiek mógł pokryć oczy patriarchy czerwoną siateczką żył, lecz nie stały się z tego powodu mniej przenikliwe. Balsamon należał do garstki ludzi, którzy wywoływali u trybuna niepokojące uczucie, że potrafią czytać jego myśli. – W czym mógłbym pomóc Waszej Świętobliwości? – zapytał, próbując nadać swemu głosowi dziarski ton. –Nie jestem twoją Świętobliwością, i obaj doskonale to wiemy – odciął się patriarcha, lecz i teraz w jego głosie nie zabrzmiał ślad zacietrzewienia fanatyka. Kiedy odezwał się znowu, zdawał się mówić z prawdziwym podziwem: – Nie jesteś gadatliwy, prawda? My, Videssańczycy, mówimy paskudnie dużo, o wiele za dużo. –Co miałbym powiedzieć? –„Co miałbym powiedzieć?" – sparodiował go Balsamon. Śmiech, jakim wybuchnął, zatrząsł jego wydatnym brzuchem. –Siedzisz sobie jak urodzone niewiniątko i każdy, kto nie widział ciebie w akcji, wziąłby cię za jeszcze jednego jasnowłosego barbarzyńcę, którego można wystrychnąć na dudka równie łatwo, jak jakiegoś Halogajczyka. A jednak w jakiś sposób sprzyja ci powodzenie. To milczenie musi być użytecznym narzędziem. Marek bez słowa rozłożył ręce i wzruszył ramionami. Balsamon roześmiał się jeszcze głośniej; miał zaraźliwy śmiech, taki który zapraszał każdego, kto znalazł się w jego zasięgu, do uczestniczenia w dowcipie, jaki go wywołał. Trybun stwierdził, że odpowiada nań uśmiechem. Lecz kiedy rzekł: Strona 18 –Doprawdy, nie mogę powiedzieć, by tej zimy sprzyjało mi powodzenie – uśmiech spłynął z jego ust. –Pod pewnymi względami nie – przyznał patriarcha. –Nikt z nas nie jest doskonały ani nikomu bez przerwy nie sprzyja szczęście. Lecz pod innymi względami… – Przerwał i podrapał się po brodzie. W jego głosie pojawiła się zaduma, kiedy podjął na nowo: -Jak sądzisz, co ona w tobie widzi, hm? Marek miał szczęście, że w tej właśnie chwili kubek spoczywał na oparciu krzesła; gdyby trzymał go w ręku, upuściłby. – Ona? – powtórzył, mając nadzieję, że powiedział to tylko głupim, nie zaś przestraszonym tonem. –Alypia Gavras, oczywiście. Jak sądzisz, dlaczego po ciebie posłałem? – powiedział rzeczo wym tonem Balsamon. Potem spojrzał Skaurusowi w twarz i troska zastąpiła rozbawienie na jego własnej. – Naprawdę nie chciałem sprawić, żebyś tak zbladł. Dopij wino, nabierz znowu trochę wiatru w żagle. Ona poprosiła mnie, bym cię tutaj zaprosił. Trybun odruchowo wypił wino. Tak wiele rzeczy wydarzyło się zbyt szybko; trwoga i ulga po-dzwaniały razem jak dysonansowe struny lutni. – Myślę, że najlepiej będzie, jeśli wyjaśnisz mi to bliżej – powiedział. Teraz poczuł również inny lęk; czyżby miała go dość i próbowała w taki nie angażujący siebie sposób przekazać mu to? Wyprostował się na krześle. Nie – gdyby tak było, Alypia miałaby dość przyzwoitości i odwagi, by powiedzieć mu wszystko prosto w oczy. To tylko jego wspomnienia szeptały do niego. Porzuco- nemu przez kobietę, której ufał i którą kochał, z trudem przychodziło mu być pewnym innej. Oczy Balsamona rozbłysły ponownie. Dobry znak. Powiedział łagodnie: – Stwierdziła, że może zainteresuje cię wiadomość, iż za trzy dni od dzisiaj zaplanowała sobie popołudniowe spotkanie ze mną, by wydusić ze mnie, co pamiętam o Ioannakisie III, nieszczęsnym głupcu, który był Autokratą przez parę nieszczęśliwych lat przed Strobilosem Sphrantzesem. –I co? – Alypia pracowała nad swoją historią na długo przed tym, nim Rzymianie pojawili się w Videssos. Strona 19 –Cóż, tylko to, że jeśli przypadkiem znajdzie się w jakimś innym miejscu w czasie, kiedy powinna być tutaj, to w swej zgrzybiałości i niedołęstwie nie zorientuję się i tak czy owak będę paplał o Ioannakisie. Trybunowi opadła szczęka; w środku aż krzyczał ze zdumionej radości. Balsamon obserwował go, sam przedstawiając uosobienie niewinności. – Muszę powiedzieć, że tę twoją zgrzybiałość i niedołęstwo raczej trudno dostrzec – rzekł Marek. Czyżby jedna z powiek patriarchy opadła w mrugnięciu? –Och, to się pojawia i znika. Podejrzewam na przykład, że jutro niewiele będę pamiętał z tej naszej pogaduszki. Smutne to, prawda? –Rzeczywiście smutne – przytaknął poważnie Skaurus. Balsamon spoważniał ponownie, przesuwając pokrytą starczymi plamami rękę przed twarzą. – Lepiej, żebyś zasługiwał na nią i na ryzyko, na jakie się naraża z twojego powodu. – Zmierzył Rzymianina od stóp do głów. – Obyś tylko zasługiwał. Mam nadzieję, że tak jest, tak samo z twojego, co i jej powodu. Zawsze właściwie osądzała takie rzeczy, lecz po tym, co przecierpiała, nie może pozwolić sobie na pomyłkę. Marek skinął głową, zagryzając wargi. Po tym jak ojciec Alypii – starszy brat Thorisina, Mavri-kios – został zabity pod Maraghą, młody Ortaias Sphrantzes zażądał dla siebie tronu i zawarł formalny związek małżeński z Alypią, by wzmóc swoją pozycję. Lecz stryj Ortaiasa, Vardanes, miał prawdziwą władzę podczas tego krótkiego, nieszczęśliwego panowania i odebrał dziewczynę swemu bratankowi, czyniąc z niej swoją zabawkę. Ręce trybuna zaciskały się w pięści ilekroć myślał o tych miesiącach. Teraz powiedział: – Ten jeden jedyny raz chciałbym być Yezda, żeby dać Vardanesowi to, na co zasłużył. Zmienne rysy Balsamona stawały się coraz bardziej poważne w miarę jak przyglądał się Skauru-sowi. – Odpłacisz mu, jak sądzę. – Jego twarz pozostała posępna. – Jednak igrasz z własnym losem, dążąc do tego. – Trybun chciał wzruszyć ramionami, lecz wzrok Balsamona unieruchomił go. – Jeśli będziesz się upierał, wyniknie z tego niebezpieczeństwo większe niż jakiekolwiek, z jakim miałeś okazję się zetknąć i tylko Phos może wiedzieć, czy ostatecznie zdołasz się od niego uwolnić. Wzrok patriarchy zdawał się przeszywać trybuna; jego głos nabrał niskich tonów, słowa padały Strona 20 wolno. Marek poczuł gęsią skórkę na ramionach i karku. Videssańscy kapłani mieli dziwne zdolności; wielu z nich potrafiło cudownie leczyć i parało się wszelkiego rodzaju magią. Rzymianin nigdy nie traktował Balsamona inaczej niż jak niezwykle mądrego I sprytnego człowieka, lecz nagle przestał być tego taki pewien. Słowa patriarchy brzmiały bardziej jak przepowiednia niż zwykłe ostrzeżenie. –Co jeszcze widzisz? – zapytał ochryple Marek. Patriarcha wzdrygnął się, jak gdyby coś go ukłuło. Wyraz niesamowitej koncentracji spłynął z jego twarzy. – Co? Nic -powiedział swoim normalnym głosem i Skaurus przeklął własną obce-sowość. Po tym zdarzeniu rozmowa skierowała się ku błahym sprawom i Marek przyłapał się na tym, iż zapomniał zirytować się, że nie dowiedział się więcej. Balsamon był nieskończenie zajmującym gawędziarzem, czy to analizując drobiazgowo słabostki innego kapłana, czy też rozprawiając o swoim zbiorze statuetek z kości słoniowej z Makuranu. – „Jeszcze jeden powód, by nienawidzić Yezda. Nie tylko są rabusiami i krwiożerczymi czcicielami Skotosa, lecz też zatamowali handel od czasu, kiedy zaczęli trapić swoją obecnością to państwo". – I aż nabrzmiał czymś, co wyglądało jak sprawiedliwy gniew lub śmiech z samego siebie. Usunął odrobinę zeschłego żółtka z wytartego rękawa swej szaty, mówiąc przy tym: – Widzisz, oto dobra strona mojego niechlujstwa. Gdybym miał na sobie to… – wskazał na komżę ze złotogłowiu i błękitnego jedwabiu, ozdobioną rzędami błyszczących, drobnych pereł -…kiedy jadłem śniadanie tamtego dnia, mógłbym zostać wyklęty za jej zabrudzenie. –Jeszcze jeden argument przeciwko tobie dla Zemarkhosa – rzekł Skaurus. Fanatyczny kapłan, opierający się w zbuntowanym Amorionie na zachodnich rubieżach zarówno Yezd jak i Imperium, ciskał klątwy tak na Balsamona jak i Thorisina za to, że nie chcieli przyklasnąć pogromowi, jaki sprawił Vaspurakańczykom zepchniętym na jego terytorium przez yezdańskich najeźdźców. Zbrodnia Vaspurakańczyków polegała na tym, że nie czcili Phosa w taki sam sposób jak Videssa-ńczycy. –Nie rób mi wyrzutów z powodu tego człowieka – rzekł Balsamon, krzywiąc się. – To wilk w stroju kapłana i w dodatku wściekły wilk. Próbowałem przekonać miejscowy synod, który go wybrał, do ponownego rozważenia tej decyzji, lecz odmówili. „Bezpodstawna interwencja ze stolicy", tak to nazwali. Przypomina mi tego kota krawca, który wpadł do kadzi z błękitną farbą. Myszy pomyślały, że został mnichem i poniechał jedzenia mięsa.