Suszko Jerzy - Kłusownik o stu twarzach
Szczegóły |
Tytuł |
Suszko Jerzy - Kłusownik o stu twarzach |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Suszko Jerzy - Kłusownik o stu twarzach PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Suszko Jerzy - Kłusownik o stu twarzach PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Suszko Jerzy - Kłusownik o stu twarzach - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
JERZY SZUSZKO
KŁUSOWNIK O STU TWARZACH
Strona 3
BUMERANG – KOŃ WIECZNIE MŁODY
Na dworze rozwidniało się. Maciek cicho zamknął za sobą drzwi,
zeskoczył z ganku i pędem puścił się ku stajniom. Dogonił go Rex. Sadząc
obok wielkimi susami, starał się dotknąć wilgotnym nosem dłoni chłopca.
Maciek dopadł wierzei i, oparłszy się całym ciężarem na klamce, pchnął
niskie drzwi. Otworzyły się z cichym zgrzytem. Rex przesadził próg i
pierwszy znalazł się w stajni.
Skąpe, żółtawe światło żarówki wydobywało z mroku długi korytarz i
boksy dla klaczy. Przed jednym majaczyła drobna postać. Poprzedzany przez
Rexa Maciek podszedł spiesznie do stajennego i zajrzał do boksu. Kora stała
bez ruchu z nisko opuszczoną głową.
— Jeszcze nie?
— Ano nie — mruknął stary.
— Dzień dobry — przypomniał sobie Maciek.
— Dzień dobry — odparł udobruchany Kazimierski i dodał: — Do
dziesięciu dni powinna się oźrebić.
Maciek nie mógł ukryć zawodu.
— Do dziesięciu dni?
— A bo to długo?
— Nie pamięta pan, panie Kazimierski, miała kiedy siwe?
— No pewnie, że miała. Korsarz był siwy, potem ta… Knieja… była siwa.
Ale nie jest powiedziane, że to będzie siwe.
Maciek pogłaskał klacz po rozpalonych nozdrzach. — Moje ty
brzydactwo — szepnął w nagłym przypływie czułości.
Kazimierski usłyszał, bo zaraz rzucił:
— Klacz brzydactwo, ale źrebaki daje dobre.
— Byle tylko był skoczny — powiedział Maciek. Jeszcze raz pogładził
Korę i wybiegł ze stajni.
W stadninie zaczynała się zwykła krzątanina. Na padoki wyjeżdżali
Strona 4
jeźdźcy. Zgrabny siwek, wypoczęty po nocy, próbował figlować, ale prędko
się uspokoił. Z wysokiego budynku wyruszali masztalerze na czołowych
ogierach, które niosły się majestatycznie, wyginając mocne, połyskliwe szyje.
Maciek przypadł za żywopłotem. Gdy nadjechały, zerwał się i przebiegł
tuż przed nosem Ramzesa. Koń rzucił się w bok.
— A pójdziesz ty! — zawołał masztalerz, chwytając równowagę. — Od
małego chowa się przy koniach, a głupi jak z miasta.
Cicho chichocząc pobiegł między zabudowaniami. Przystanął za węgłem
ujeżdżalni. Między dwoma budynkami, po niewielkim padoku, jeździł w
kółko na suchym kasztanie rotmistrz — w cyklistówce nasuniętej głęboko na
oczy, w obcisłej, mocno sfatygowanej marynarce, z szalikiem ciasno
zawiązanym pod szyją. Maciek powiedział „dzień dobry” i, nie doczekawszy
się odpowiedzi, poszedł wzdłuż ujeżdżalni, płosząc zabłąkane kury.
Za bramą zawahał się. Do lasu było nie dalej niż półtora kilometra.
Ciemna ściana zamykała orne pole, odcinając się od smugi brudnego śniegu,
który przetrwał w cieniu drzew. Z zagonu zerwało się stado gawronów i
poleciało w kierunku wsi. Maciek zaczął iść aleją, wysadzaną białymi
topolami, wsłuchując się w miarowy odgłos własnych kroków. Nagle skręcił
w prawo puścił się biegiem ku stawowi.
Na grobli zwolnił, patrząc w połyskliwą toń. W zeszłym roku, też jakoś
na wiosnę, zobaczył tu wydrę. Ale zanim zdążył się jej przyjrzeć, bezgłośnie
zniknęła pod wodą. Opowiedział o tym dyrektorowi pegeeru i jeszcze tego
samego ranka pan Radziejowski zasadził się z dubeltówką na szkodnika, aby
go spłoszyć. Maciek cały dzień krążył w pobliżu, nasłuchując strzału.
Usłyszał go kilka dni później. Pognał ku rzece. Na grobli spotkał
powracającego dyrektora, z dubeltówką przewieszoną przez ramię. Jego
zdaniem zwierzę wystraszyło się i z pewnością wyniosło się na zawsze z
rybnego stawu. Maciek nie dawał temu wiary i wciąż zachodził nad staw,
przekonany, że któregoś dnia znów spotka wydrę. Mogła przecież tylko na
jakiś czas wyemigrować w inne strony, a potem wrócić do tłustych karpi
dyrektora.
Maciek rozejrzał się raz jeszcze, ale nie stwierdziwszy nigdzie obecności
Strona 5
wydry, zawrócił do stadniny. Szedł śpiesznym krokiem, ale już nie biegł,
wiedząc, że czeka go pracowita godzina na grzbiecie Bumeranga. Mimo woli
przybrał pozę jeźdźca, który spędziwszy długie lata w siodle, nieufnie stawia
na ziemi swe krzywe nogi, odwykłe od chodzenia, a przywykłe do ściskania
końskich boków.
Przed stajnią spotkał Wojciecha Skorupę prowadzącego parę dyszlowych
kasztanów. Grubokościste fiordyngi stąpały ciężko, pobrzękując uprzężą.
— Dzień dobry. Panie Skorupa, dokąd pan jedzie?
— Do lasu.
— Do lasu?
— Kłusownik zostawił byka na Rojnie, trzeba go zawieźć do
nadleśnictwa.
— Jak to: zostawił?
— Bolek Kubasiewicz go spłoszył. Slakował za nim od Marzysza.
— Poznał, kto to?
— Nie, ale chyba go postrzelił.
Strona 6
— No i co?
— A nic, tamten uskoczył w las i tyle go widzieli.
— To już drugi byk w tym roku.
— I nie ostatni. W zeszłym roku cztery sztuki ubił.
— Myśli pan, że to ten sam kłusownik?
— Nic nie myślę — powiedział stary i ruszył z końmi do wozowni, na
drugą stronę podwórza.
Maciek zastanowił się, czy nie pojechać ze Skorupą, ale wspomniawszy
swoje obowiązki, zawrócił do stajni.
Panował tu ruch i gwar. Fornale zakładali koniom uprząż, pdgadując i
pokrzykując: prrr, nastąp się, no, rusz się, maluśki, ty cholero jedna. Maciek
wymieniał pozdrowienia, pytał, dokąd jadą, oni odpowiadali i wyprowadzali
swoje ogromne, ciężkie pary albo czwórki, jak komu wypadło.
Bumerang stał przy żłobie, przeżuwając resztki siana. Na gwizd Maćka
odwrócił głowę i cicho zarżał.
— Głodny jesteś, co? — powiedział Maciek i wszedł do boksu. — Zaraz ci
dam, zaraz. Poczekaj trochę. Nastąp się, no…
Poklepał wierzchowca po szerokim zadzie i zabrał się do oporządzania.
Wyniósł nawóz, podesłał świeżej słomy, przydźwigał wiadro wody.
— No, pij.
Bumerang schylił głowę i, zginając lewą nogę, wsadził pysk do wiadra.
— Przewróć, to ci!…
Bumerang nie dowiedział się, co go czeka, gdyby przewrócił wiadro,
bowiem chłopiec skoczył po obrok. Nabrał ze skrzyni owsa więcej, niż
należało, wymieszał z sieczką i zarzuciwszy skrzynkę na ramię ruchem,
który już dawno podpatrzył u Skorupy, wrócił do boksu. Bumerang powitał
go radosnym rżeniem i trącił nosem.
— Czekaj, czekaj! — wołał Maciek sypiąc obrok do żłobu.
Przez chwilę przyglądał się, jak Bumerang je, potem poszedł odwiedzić
Kaśkę i Jaśka, lejcową parę Wojciecha Skorupy, i popieścić małego Kiełbika,
syna Kaśki, który wesołym usposobieniem zjednał już sobie serca
wszystkich, chociaż minęła dopiero piąta doba od momentu, kiedy
Strona 7
powiększył stan liczebny pędzichowskich źrebiąt. Maciek wyciągnął z
kieszeni kostkę cukru.
— Cieś, cieś, cieś! — zawołał przymilnie.
Kiełbik wybałuszał wypukłe oczy, podrzucał głową, trochę się boczył, ale
po chwili wyciągnął ostrożnie szyję i — z przyzwoitej odległości — ciepłymi,
chwytliwymi wargami zabrał z dłoni chłopca smakowity kęsek. Pozwolił się
pogłaskać, ale tylko raz i zabawnym galopkiem, obijając niewprawne kulaski
o ścianę boksu, skrył się za matkę.
Gdy Bumerang skończył jeść, chłopiec zabrał się do czyszczenia. Koń z
lubością poddawał się zabiegów, naprężał skórę, podnosił nogi. Ojciec
Maćka twierdził, że jeszcze nie widział konia, który by tak lubił
szczotkowanie. „Wygina się pod tą szczotką jak kot” — mawiał.
Maćkowi pot wystąpił na czoło. Gdy skończył lewą stronę, przeszedł na
prawą. Przełożył szczotkę do prawej ręki, a zgrzebło do lewej i znów,
zaczynając od szyi, puścił je w ruch: raz pod włos, dwa z włosem, o zgrzebło;
i znów raz pod włos, dwa z włosem, o zgrzebło. Robił to codziennie od
czterech lat, ale nie tracił zapału, bo stary Skorupa wciąż kładł mu w głowę:
„jak ty go będziesz czyścił, tak on cię będzie nosił”. Więc Maciek nie
szczędził sił i potu, bo bardzo chciał, żeby stary Bumerang nosił go jak
najlepiej. Wytarł jeszcze powrósełkiem pęciny, wyprostował się i spojrzał na
swoje dzieło pod światło, padające od wrót. Skóra na grzbiecie konia
połyskiwała wprawdzie jak aksamit, ale Maciek nie miał wielkich złudzeń, co
do skuteczności swoich zabiegów. Któregoś dnia poprosił rotmistrza, żeby
ocenił jego pracę. Ten bez słowa wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki
złożoną chusteczkę, przeciągnął nią po grzbiecie Bumeranga i pokazał
Maćkowi. Na białym płótnie widniały ciemne smugi.
— W Grudziądzu służyły do tego reniferowe rękawiczki — wycedził
rotmistrz i, wręczając chusteczkę Maćkowi, dodał: — Wypierz i wyprasuj.
Tylko nie krochmal.
Maciek wprawdzie chustki nie krochmalił, ale przy prasowaniu spalił ją
dokumentnie i musiał w największej tajemnicy uszczuplić znajdujące się w
bieliźniarce zapasy ojca.
Strona 8
Osiodławszy Bumeranga, Maciek podprowadził go do ławki stojącej na
korytarzu, wciągnął się na siodło i stępa wyjechał ze stajni.
Konie z Pędziehówka odbywały poranną przejażdżkę i na padokach było
pełno. Maciek mógłby się gdzieś wcisnąć, ale nie chciał Bumeranga narażać
na docinki. W jasnym świetle wychodziło na jaw to, co krył półmrok stajni —
starość. „Zmalał staruszek” — mówili ci, którzy pamiętali wierzchowca z
czasów jego świetności. Bumerang rzeczywiście zaczynał zapadać się w
grzbiecie, głowy nie nosił już tak wysoko, a jego sierść nie była już tak gładka
i błyszcząca, jak dawniej. I coraz trudniej było namówić go do tego, co kiedyś
stanowiło jego największą przyjemność — do cwału z wiatrem w zawody.
Ale Maciek zawsze stawał w jego obronie. To prawda, że Bumerang
stracił szybkość, ale jej brak nadrabiał wielką dokładnością na przeszkodach.
Właśnie dzięki tej dokładności Bumeranga Maciek wygrał przed rokiem dwa
parcoury dla młodzików, jeden w Pędzichówku, drugi w pobliskim
Marzyszu.
Objechawszy kłusem obejście, Maciek skierował konia przez boczną
bramę na pole, gdzie — tuż za stodołami — ustawiano zawsze stogi siana i
słomy. Po wielu nie zostało już śladu, kilka było dobrze napoczętych, ale
jednego, największego, jeszcze nie naruszono. Wokół tego olbrzyma,
mającego z pięćdziesiąt metrów obwodu, wiodła ścieżka wydeptana przez
konie. Był to ulubiony maneż Maćka. Jeźdźcowi nikt tu nie przeszkadzał
fantazjować, koń urozmaicał sobie jazdę wyskubywaniem siana. Niekiedy
Maciek ustawiał przeszkody ze spróchniałych żerdzi (w wyobraźni chłopca
urastały one do wysokości równej rekordowi Polski), ale najczęściej rolę
hyrd, okserów i triplbarów spełniały łopiany, karłowate krzaki tarniny, a w
lecie pokrzywy.
Ścisnąwszy konia łydkami, Maciek pochylił się lekko, tak jak go uczył
rotmistrz hołdujący włoskiej ekwitacji („zawsze słuchaj natury, synu;
zwłaszcza wtedy, kiedy siedzisz na grzbiecie konia”), i ruszył wokół stogu. Z
wolna rozgrzewali się obaj, i koń, i jeździec. Po trzecim okrążeniu Maciek
skierował wierzchowca na uschnięty krzak leszczyny. Bumerang przesadził
go lekko. Maciek zaczął ściągać wodze, koń przeszedł w kłusa, potem w
Strona 9
stępa, wreszcie zatrzymał się.
Czekając na sygnał, Bumerang ożył: podniósł łeb i nastawił uszy. Maciek
udał dźwięk trąbki i dzielny wierzchowiec ruszył cwałem. Parcours był
krótki, ale trudny, jeździec co chwilę zwracał konia na kolejną przeszkodę.
Rumak przesadzał wszystkie z łatwością: bariery, płoty, rowy, murki zostają
nietknięte. Na trybunach zrywają się oklaski, konia i jeźdźca ogarnia
uniesienie, ścinając ostro zakręty, jak w transie atakują ostatnie przeszkody,
na których przepadli najgroźniejsi rywale. Bumerang miarkuje tempo, sadzi
krótkimi skokami, odbija się potężnie i… przechodzi! Jeszcze nic nie
znaczący rów, murek i celownik. Stadion szaleje, jeździec ściąga wodze i
klepie rumaka po szyi, szepcząc czułe słowa. Spiker ogłasza: „Zwyciężył
Maciej Kaśicki, Polska, na wałachu Bumerang”. Nie, wtedy gdy Maciek
będzie zdobywał złoty medal, Bumeranga już nie będzie na świecie. „Maciej
Kasicki, Polska, na ogierze Kmicic!” Tak bowiem będzie się nazywał
potomek Kory.
Bumerang szedł w kierunku stajni, jak wielbłąd stawiając długie,
zesztywniałe po biegu nogi. Szarpnął pyskiem, aby przypomnieć jeźdźcowi o
tym, że należałoby oddać wodze, i — widocznie rad z przejażdżki —
parsknął raz i drugi. Maćka ogarnęło wzruszenie, poczciwy Bumerang, stara
się, jak może, a on knuje zdradę i chce się przesiąść na innego konia. Zsunął
się z siodła i objął rozgrzaną szyję. Bumerang postawiwszy uszy, co było
oznaką rozbudzonej nadziei, jął obwąchiwać powycieraną i połataną
Maćkową kurtkę. Chłopiec wyjął mu wędzidło z pyska i podał na dłoni dwie
kostki cukru. Trzecią schował na później. Ale zabieg ten nie uszedł uwagi
Bumeranga i ledwie przełknął tamte dwie, jął trącać chłopca, upominając się
o trzecią. Maciek dał mu i trzecią.
— Nigdy cię nie opuszczę, nigdy, nigdy — powiedział.
Zaprowadził wierzchowca do stajni i — chociaż nie wiele już zostało
czasu do odjazdu autobusu — starannie wytarł go wiechciem. Potem kopnął
się biegiem do domu, gwiżdżąc na Rexa. Pies powitał go za progiem kuchni.
Był już po śniadaniu i najwidoczniej miał ochotę na dłuższą wędrówkę
krajoznawczą.
Strona 10
— Gdzie ty się podziewasz? — przywitała syna pani Kasicka. — Już po
siódmej, a jeszcze śniadania nie jadłeś.
— Zdążę, mamo — zapewnił grzecznie Maciek.
— Ręce umyj. Z takimi rękami do jedzenia siada! Maciek wsadził na
moment dłonie pod kran.
— Mydłem. Wzniósł oczy ku niebu.
— Po lekcjach skocz do wujka Leszka i poproś, żeby przyszedł jutro o
szóstej. I nie zapomnij o fryzjerze.
Przeraził się nie na żarty.
— Mama wie, jakie przed świętami ogonki?!
— Idź na dużej przerwie i zamów; kolejkę. Musisz się ostrzyc. Państwo
Nowakowie przyjeżdżają dzisiaj.
— Ci z Warszawy?
— Pamiętasz ich chyba?
— Pewnie, że pamiętam, ale najlepiej to tę małą, co wpadła do gnojówki.
— Nie wpadła, tylko ty ją wepchnąłeś.
— Wepchnąłeś… Chciałem ją nawet złapać, żeby nie wpadła, ale nie
zdążyłem.
— Powiedz, żeby cię uczesał z przedziałkiem — powiedziała matka,
patrząc na jego rozczochraną czuprynę.
Maciek jadł w milczeniu.
— Mamo — odezwał się po chwili — kim jest pan Nowak?
— Księgowym w spółdzielni mieszkaniowej.
Na twarzy chłopca odmalowało się rozczarowanie. Zawód księgowego
zupełnie nie przemawiał do jego wyobraźni. Żeby chociaż był księgowym w
stadninie!…
— Mama zajrzy do Kory.
— Zajrzę, zajrzę. Sama się o nią niepokoję.
— A gdyby co, to niech mama zadzwoni do budy.
— Do szkoły będę dzwonić!
— Mama powie pannie Celince, to ona wywoła mnie z lekcji.
— Powiem jej, że się Kora oźrebiła, miej że ty rozum!
Strona 11
— Może mama powiedzieć, że tatko umiera albo coś w tym guście.
— Maciek! Co ty wygadujesz!
Maciek porwał tornister i skoczył do wyjścia.
— Czekaj, masz tu pieniądze na fryzjera. Dostał dziesięć złotych.
— Dychę? Tata daje mu zawsze napiwek.
— Ale ty nie jesteś tatą.
— Jak mu się da napiwek, to zupełnie człowieka inaczej traktuje.
— Idź już, idź, ty człowieku. Masz tu jeszcze dziesięć.
Maciek zatrzasnął drzwi przed nosem Rexa i pobiegł na przystanek.
MACIEK WYSTĘPUJE Z KARABINEM W
RĘCE
Autobus już ruszał, ale kierowca, Józek Walendzik, zauważył biegnącego,
zatrzymał wóz i otworzył drzwi. Maciek wskoczył, podziękował i jelcz — ze
straszliwym rzężeniem — potoczył się po nierównej nawierzchni szosy.
Przez chwilę Maciek przyglądał się rozedrganej pokrywie silnika, po
czym stanął przy oknie. Jechali przez sosnowy las, bardzo gęsty, miejscami
tworzący zielony tunel ponad wąskim pasem szosy. Pachniało żywicą i
mokrym igliwiem. Rano zawsze tu pachniało, ale najmocniej właśnie na
wiosnę, kiedy — tak jak teraz — trafiło się kilka słonecznych dni, a potem
spadł ciepły deszcz.
Maciek na próżno wypatrywał Skorupy i jego kasztanów. Tędy
prowadziła droga z Rojna, ale widać stary dłużej zabawił przy byku.
Gdy dojeżdżali do miasteczka, coś kazało Maćkowi obejrzeć się. Za nim,
rozparty w fotelu, siedział Dżokej i przyglądał mu się ironicznie. Maciek
zmieszał się, jakby Dżokej przyłapał go na zdrożnych myślach, a gdy
spostrzegł, że jego zmieszanie nie uszło uwagi tamtego, zmieszał się jeszcze
bardziej. Dopiero kiedy przypomniał sobie, że Dżokej w zeszłym roku oblał,
odzyskał równowagę ducha.
Strona 12
— Cześć.
Dżokej nie odpowiedział, “był o trzy. lata” starszy i chodził do ósmej, a
Maciek do szóstej.
— Na Rojnie kłusownik ubił byka.
— Złapali go? — raczył zainteresować się Dżokej.
— Jesteśmy na tropie. Nie wiem, czy będę na lekcjach, mam coś do
załatwienia w nadleśnictwie.
To łgarstwo poprawiło Maćkowi samopoczucie, ale Dżokej zaraz mu je
popsuł:
— No co, twój Bumerang powłóczy jeszcze nogami?
Dżokej naigrawał się z Bumeranga przy każdej okazji. Sam jeździł na
siedmioletnim wałachu Fabianie, który tylko dlatego nie został zaliczony do
grupy olimpijskiej, że okulał i na cały rok wypadł z treningu. Maciek marzył
o zwycięstwie Bumeranga nad Fabianem, ale Dżokej brał już udział w
poważnych imprezach krajowych i ani mu w głowie było stanąć na starcie
jakichś tam prowincjonalnych zawodów.
Autobus zatrzymał się na rynku. Chłopcy wysiedli i wmieszali się w tłum.
Dzień był targowy i do miasteczka zjechali ludzie z całej okolicy, przed
straganami było tłoczno, w niektórych miejscach trudno było się przecisnąć,
gwar ludzkich głosów odbijał się o ściany odrapanych kamieniczek. Chłopcy
z wielką satysfakcją bobrowali w największej ciasnocie, pozdrawiali
znajomych, rozpoczynali targi, przeganiani szli dalej, pogodzeni ze sobą,
gotowi zda się spędzić tu czas do późnego wieczora. Do opamiętania
przywiodło ich bicie zegara na kościelnej wieży. Wydostali się na chodnik,
obiegli rynek i Sienkiewicza ruszyli w kierunku szkoły. Tu przekonali się, że
mają jeszcze trochę czasu, i zwolnili kroku.
— Co robisz w święta? — spytał Dżokej.
— Święta mam z głowy.
— Dlaczego?
— Z Warszawy przyjeżdża kumpel starego z całą rodziną.
— Co za jeden? — spytał Dżokej, przekonany, że usłyszy nazwisko znane
w światku jeździeckim.
Strona 13
— Wiceminister budownictwa czy czegoś tam. Dżokej kupił.
— Humberem przyjeżdża?
Maciek spojrzał na kolegę z wyższością.
— Stary, czy to takie ważne?
Dżokej zbagatelizował mentorski ton Maćka, należał do tych, którzy
wiedzą, że wcześniej czy później ich będzie na wierzchu. Kroczył na swoich
krzywych nóżkach, malutki, sięgający Maćkowi do ramienia i ogromnie z
siebie zadowolony. Był najniższy w klasie, ale kiedy stał na samym końcu
szeregu, miał taką minę, że każdy, chociaż przez chwilę, musiał się
zastanowić, czy tam, gdzie stoi Dżokej, nie jest przypadkiem czoło kolumny.
Na przedstawicieli rodzaju ludzkiego obdarzonych wysokim wzrostem
spoglądał z politowaniem, uznawał tylko tych, których natura wyraźnie
przeznaczyła do jazdy konnej i Krótko mówiąc, ludzie zaczynali się dla
niego, zgodnie z wymaganiami torów wyścigowych — poniżej 60
kilogramów wagi (z siodłem w ręku) i 160 centymetrów wzrostu. Sam ważył
48 kilogramów (bez siodła) i miał 152,5 centymetra. Z całą stanowczością
twierdził, że urośnie jeszcze tylko 6,5 centymetra i wtedy będzie miał 159, to
jest tyle, ile ma jego ojciec, który przed wojną trzy razy zdobył Wielką
Służewiecką. Ojciec Dżokeja, czyli Jasia Targowskiego, pan Stanisław
Targowski — po wieloletniej karierze na Polu Mokotowskim, a potem na
Służewcu — wyjechał z Warszawy, osiadł w Marzyszu, ożenił się i objął
odpowiedzialne stanowisko koniuszego. Mimo swoich sześćdziesięciu i iluś
lat — w siodle trzymał się jak młodzik. Gdy przyjeżdżał do Pędzichówka na
jednym ze swoich słynnych folblutów, Maciek podziwiał jego dosiad, o
którym zarówno pan Kasicki, jak i rotmistrz wyrażali się z najwyższym
uznaniem. W „Przeglądzie Sportowym” napisano kiedyś, że Dżokej ma
przed sobą wspaniałą przyszłość w jeździectwie sportowym, ale chłopiec
marzył o karierze zawodowego dżokeja i we wszystkim był ojcu ślepo
posłuszny, zwłaszcza że pan Targowski, który od lat nie podniósł ręki na
konia, folgował sobie w stosunku do jedynaka. Kiedyś na przykład
wspomniał, że jeździec nie powinien zrywać nóg na boisku, ponieważ
przydadzą mu się na koniu, i od tej pory syn nie kopnął więcej piłki. Była to
Strona 14
dla szkoły niepowetowana strata, bowiem Dżokej miał takie podania, że
nawet największy patałach w linii ataku, Dżony z Kołowody, strzelał z tego
bramki.
Idąc obok swego znakomitego kolegi, którego natura wyposażyła w ciało
idealnie dostosowane do siodła, Maciek mimo woli kulił się, wstydząc się
swoich 168 centymetrów wzrostu i długich prostych nóg.
U zbiegu Sienkiewicza i Wesołej zagwizdał w umówiony sposób. Po
chwili z Miłej wybiegła Ewka Rzepińska.
— Cześć.
— Cześć.
— Dlaczego nie byłaś wczoraj?
— Mieszkanie musiałam na święta posprzątać.
— Dzisiaj będziesz?
— Chyba tak.
— Kłusownik zabił byka na Rojnie.
— Znowu? To się Czesiek zmartwi. Przyśpieszyli kroku i dopędzili
Dżokeja.
Szkoła przywitała ich takimi wrzaskami, jak gdyby napadło na nią
plemię dzikich Komanczów i właśnie zabrało się do zdzierania skóry ze
wszystkich dwójarzy. Ostatni dzień szkoły — od jutra ferie! Trzeba
koniecznie przeprowadzić generalną próbę śmigusa-dyngusa! Korzystając z
tego, że pokój nauczycielski był jeszcze pusty, a sterroryzowany Wincenty
bał się wystawić nosa ze służbówki, lano się na parterze i na piętrach. W
użyciu były obtłuczone kubki z umywalni, starożytne rozpylacze z
matczynych toaletek, słoje z sali fizycznej, krajowe żabki i, dużo
pojemniejsze, zagraniczne krokodyle i hipopotamy. Ale ten dziecinny sprzęt
wysiadał przy karabinku, który Dżony z Kołowody dostał od dziadka z
Ameryki. Lekkie naciśnięcie cyngla wystarczało, żeby przez całą klasę leciał
strumień wody, siejąc popłoch i zamieszanie.
Rozpędziwszy na cztery wiatry znajdujących się w klasie szóstaków,
Dżony zaczaił się przy głównym wejściu.
Zimny strumień zalał Maćkowi oczy i odebrał mowę. Gdy rozwarł
Strona 15
powieki, zobaczył przed sobą Dżonego z karabinkiem w ręku. Nie czekając
na następny prysznic, dali z Dżokejem nogę. Dżony posłał za nimi ostatnią
serię i pomknął do umywalni uzupełnić zbiorniczek.
— Za nim! — wrzasnął Dżokej i na swoich krótkich, ale diablo szybkich
nóżkach pognał za Dżonym.
„12,4 albo nawet 12,2” — pomyślał Maciek, biegnąc za Dżokejem.
Nagle usłyszeli coś, co zmusiło ich do błyskawicznej rejterady za drzwi
ubikacji.
Nad wrzeszczącym, ruchliwym tłumem zahuczał bas Tuhajbeja.
Wrzask zamarł nagle, dał się słyszeć spłoszony tupot nóg i korytarz
opustoszał, jakby ktoś znienacka otworzył okno, przez które wpadła trąba
powietrzna. Kilku zapóźnionych przemykało pod ścianami, kłaniając się
rozjuszonemu dyrektorowi. Dżony z Kołowody błyskawicznie wsunął
karabinek pod kaloryfer i zniknął w klasie.
Załatwiwszy się z parterem, Tuhajbej ruszył na piętro, skąd dochodził
rumor, czyniony przez nieświadomych zbliżającego się niebezpieczeństwa
uczniów.
Wyszli z ukrycia i przemknęli do łazienki. Maciek wyciągnął karabinek
spod grzejnika i ukrył za koszem na śmieci.
— Zlejemy Dżonego na przerwie — szepnął.
— Ale nie tu — odszepnął Dżokej.
— A gdzie?
Dżokej zastanowił się.
— Zaczaj się na przerwie przed głównym wejściem. Podprowadzę ci go
— powiedział i, sadząc po kilka stopni naraz, pobiegł na piętro, gdzie
Tuhajbej kończył pacyfikację.
Na pierwszej godzinie była historia. Równiacha udał, że nie widzi
mokrych plam na ścianach, powiedział: „Witam” — osiadł na katedrze.
Sprawdził listę, po czym wyjął swój czarny notes. Maciek wstrzymał oddech,
odmawiając w myśli zaklęcia. Równiacha pospiesznie przerzucił kilka
kartek, przepraszając uśmiechem za to, że każe uczniom czekać, i rzucił
nazwisko pierwszej ofiary — Machiewicz.
Strona 16
Maciek odetchnął, na historii nic mu dziś nie groziło. Pytanie na
wyrywki Równiacha uważał za nielojalne wobec wychowanków i ściśle
trzymał się kolejności alfabetu. I rzeczywiście. Gdy Machiewicz usiadł z
wyżebraną trójką, Równiacha wywołał Muchę, a po Musze Natkańca.
Właśnie Tadzio Natkaniec biedził się z najazdem Arabów na Półwysep
Pirenejski, gdy na ławkę Maćka spadła kulka papieru. Maciek rozwinął i
przeczytał: Stary, nie chciałem cię, naprawdę. Dżony. Maciek schował się za
plecami Zbyszka Muchy i wymienił z Dżonym miny, mówiące o przyjaźni i
przebaczeniu, to znaczy — Maciek odstawił matołka, na co Dżony pokazał
najpiękniejszy ze swoich zezów. Rozległ się szmer uznania, obaj cieszyli się
sławą najlepszych mimów w klasie.
Wymiana pokojowych gestów wprawiła Maćka w ogromne podniecenie.
Uśpił czujność wroga, tym łatwiej weźmie srogi odwet. Dzieje Arabów nie
docierały do jego świadomości. Czekał dzwonka jak wybawienia.
Nareszcie! Nie bacząc, że nauczyciel jeszcze jest w klasie, wypadł na
korytarz. Karabinek tkwił pod kaloryferem. Porwał go i w sekundę był na
podwórzu. Schował się za węgłem domu. Wstrzymując oddech nacisnął
język spustowy. Rany, ani kropli wody! Za późno już, żeby wracać do
umywalni. Rzucił okiem wokoło. Pod rynną stała beczka z czarną, cuchnącą
cieczą. Aż gwizdnął z radości. Napełnił karabinek i, wycelowawszy w gwóźdź
tkwiący w murze, posłał próbną serię. Znakomicie! Wokół gwoździa — na
jasnej zaprawdę — rozlała się ciemna plama. Karabinek bił niezawodnie.
Była to imitacja krótkiego sztucerka z oberżmętą lufą. Takimi posługują
się świetlani bohaterowie westernów, gdy muszą rozprawić się z większą
ilością czarnych charakterów. Maciek nigdy nie miał czegoś takiego w ręku,
ale doskonale wiedział, jak się z tym obchodzić. Niedbale trzymał karabinek
na wysokości biodra, ale niedbałość była pozorna, pochylenie tułowia i
szeroko rozstawione nogi świadczyły, że groźny strzelec każdej chwili gotów
jest do otwarcia ognia.
Doszedł go podejrzany szmer. Jednym skokiem znalazł się za skrzynką
po whisky. Z saloonu dochodziły wrzaski pijących kowbojów, lada chwila
mógł się ukazać Krwawy Dżek. Skacząc od osłony do osłony, z bronią gotową
Strona 17
do strzału, Maciek dotarł pod drzwi wiodące do mordowni Ślepego Billa.
Wyszedłszy z ukrycia na otwartą przestrzeń, począł iść powoli,
nieustraszony, z wiernym winchesterem gotowym do strzału. Już miał
krzyknąć: „Hej, Krwawy Dżeku, jestem tu!”, gdy nagłe drzwi otworzyły się
gwałtownie. Nie darmo cieszył się sławą najszybszego — i tym razem
pierwszy pociągnął za cyngiel…
Kiedy dzielny strzelec spostrzegł, że na muszce ma Równiachę, było już
za późno: strumień ciemnej cieczy rozprysnął się na uśmiechniętym obliczu
historyka. Maciek skulił się, zasłonił twarz ręką i uskoczył za węgieł. Gnał
pod ścianą przerażony, bez jednej myśli. Nagle zobaczył drabinę. Stała
oparta o dach. Był uratowany — przez strych dostanie się do klasy i
wszystkiego wyprze. Cisnął karabinek w krzaki i jął się wspinać. Na
szczęście, dekarze przystawili drabinę od strony klas, pustych w czasie
przerwy.
Był już przy końcu drogi, gdy drabina zaczęła jechać do tyłu po błotnistej,
zalanej wodą ścieżce. Żerdzie — wsparte o okap dachu — obsunęły się i,
ryjąc zaprawę, ześlizgiwały się w dół po murze, Maciek przywarł do szczebli.
Drabina zatrzymała się tuż nad oknem ósmej klasy. Jeszcze centymetr i
wywali szyby! Stąpając jak najdelikatniej, zaczął schodzić.
Wtem usłyszał z dołu głos Wincentego:
— Złazisz mi zaraz!
Sapiąc i dysząc woźny przedzierał się przez gęste krzaki jaśminu. Droga
odwrotu była odcięta. Akurat rozległ się dzwonek na koniec przerwy. Maciek
zobaczył przez okno, jak otwierają się drzwi z korytarza i do klasy wpadają
ósmacy. Spojrzał w dół: wygrażający pięścią Wincenty był już o krok od
drabiny. Maciek wspiął się wyżej. Da cynk ósmakom, żeby otworzyli okno, i
będzie uratowany. Nagle żerdzie obsunęły się, rozległ się brzęk tłuczonych
szyb i drabina, wywaliwszy okno, oparła się o parapet Maciek przebiegł
ostatnie szczeble, skoczył do środka i, roztrącając zdumionych ósmaków,
wypadł na korytarz.
Na schodach zwolnił i z najobojętniejszą w świecie miną wszedł do klasy,
w tłumie niczego nie podejrzewających kolegów.
Strona 18
Równiacha nie musiał gonić Maćka, żeby zidentyfikować niefortunnego
strzelca. Nim oślepił go strumień wody, rozpoznał ulubieńca. Jakby żywcem
wycięta z westernu pantomima tak dalece ubawiła Równiachę, że gdy zimny,
cuchnący prysznic zalewał mu oczy, gdzieś w środku trzepały się w nim
jeszcze resztki dobrodusznego śmiechu. Dopiero widok plam na klapach
beżowego garnituru, pierwszego garnituru, jaki sprawił sobie z
nauczycielskiej pensji, przyprawił go o gwałtowny atak furii. Wypływający z
najszlachetniejszych pobudek zamiar „pozyskania młodych serc” został
poddany ciężkiej próbie.
Równiacha przyjechał do Pędzichówka-miasta jako stażysta. Od
momentu gdy z bijącym sercem przekroczył po raz pierwszy próg klasy,
starał się wpoić w uczniów przekonanie, że jest równym facetem, do którego
można przyjść z każdą sprawą. Aby osiągnąć swój cel, gotów był na wiele
poświęceń. Nie miał pojęcia o kopaniu piłki, ale na przerwach zagrywał na
pozycji obrońcy (beznadziejnie zawodząc w sytuacjach podbramkowych), do
największych rozrabiaków zwracał się per „stary”, a gdy tylko rozmowa
zeszła na ten temat, chętnie rozprawiał z dziewczynami o urodzie Maryli
Rodowicz. Był ogromnie zaskoczony, gdy spostrzegł, że jego zabiegi
spotykają się z postawą pełną rezerwy, a miano „Równiachy”, którym
ochrzczono go już trzeciego dnia pobytu w Pędzichówku i z którego był tak
dumny, wymawiane jest z akcentem ironii. Przeżył to boleśnie, nie załamał
się jednak. Nieco tylko skorygował taktykę. Wciąż starał się być równy, ale
ograniczył występy na boisku, nie wyciągał nikogo na zwierzenia, nie
narzucał się, krótko mówiąc, przyjął postawę wyczekującą.
W czasie mycia się i czyszczenia garnituru wrócił do równowagi. Gdy
szedł do klasy, w sercu niósł przebaczenie, a w głowie gotowy plan działania.
Niestety, w swoich rachubach nie wziął pod uwagę tego, że żywioł, z którym
ma do czynienia, cechuje ogromne, aczkolwiek nie pozbawione
okrucieństwa poczucie humoru. Na widok garnituru wychowawcy — klasa,
zamiast okazać współczucie, ryknęła z uciechy.
Równiachą wyszczerzył zęby w nienaturalnym uśmiechu.
— Ładnie wyglądam, co? — zawołał. — Ale mnie urządził!
Strona 19
Umilkli i przyglądali mu się z uwagą. Ale Równiacha miał swój dzień.
— Ten, który mnie oblał, powinien mi chyba dać szansę rewanżu. Jak
sądzicie?
Ozwały się głosy aprobaty, ale zaraz umilkły. Początek spodobał się,
czekali na dalszy ciąg.
— Wobec tego niech się przyzna — rzucił Równiacha.
— Panie profesorze, czy to na pewno z naszej klasy?
— Na pewno. Spojrzeli po sobie.
— Obiecuję, że będę miał wzgląd na jego ubranie. Zadowolę się czystą
wodą.
Skwitowali to życzliwymi uśmiechami, większość była już po stronie
Równiachy.
— No to, chłopaki… — wycedził Natkaniec.
— Nie kucać.
— Który?
— No?
— Ja! — zawołał Maciek wstając. Równiacha objął chłopca jasnym
spojrzeniem.
— Proszę pana — głos Maćka brzmiał zuchowato — trzymam za słowo,
że woda będzie czysta.
Rozległy się śmiechy. Gdy umilkły, Maciek dodał, ale już zupełnie innym
tonem:
— Przepraszam bardzo, naprawdę nie wiedziałem, że to pan.
— A gdy się zorientowałeś, było już za późno?
— Tak jest.
— Woda będzie czysta, ale ci jej nie pożałuję. Zapanowała ogólna
wesołość.
— Skoczyć po wodę? — zaofiarował się Dżony z Kołowody.
— Sam sobie poradzę — powiedział Równiacha i pogroził palcem
Maćkowi. — Stary, już ja cię dopadnę.
— To się okaże.
— Zleję cię, że… No, lecę, mam teraz godzinę w ósmej.
Strona 20
— Panie profesorze — powiedział pośpiesznie Maciek — ja oczywiście
zaniosę garnitur do pralni.
— W porządku.
— Byle tylko wywabili.
— Nie martw się, od początku nie lubiłem tego ubrania — skłamał
Równiacha.
Ujął za klamkę.
— Cześć, chłopcy.
W tej chwili drzwi otworzyły się gwałtownie i do klasy wpadł Tuhajbej w
asyście matematyka. Chłopcy wstali z miejsc.
— Dobrze, że pan jest! — zagrzmiał Tuhajbej, ujrzawszy Równiachę. —
Czy pan już wie o wybryku pańskiego wychowanka?
— O wybryku? — wyjąkał Równiacha. — Wiem, to znaczy…
— Czy pan wie, czy pan nie wie?
— Wiem, ale…
— Mam nadzieję, ze ukarał go pan przykładnie.
— Przyznał się, przeprosił…
— Zdemolował szkolny gmach, a pan się zadowala przeprosinami?!
— Nie rozumiem.
— Widzę, że naprawdę to pan nic nie wie — zdenerwował się Tuhajbej.
— Przed chwilą pański wychowanek wybił okno w ósmej klasie, połamał
ramy…
— Przed chwilą? — ucieszył się Równiacha. — To niemożliwe. Jestem tu
od dłuższego czasu. Nikt nie wychodził.
— Czy na przerwie też pan tu był? Równiacha gotów był łgać jak za
najlepszych swoich sztubackich łat.
— Tak jest, prawie całą przerwę.
— Co pan rozumie przez określenie: prawie całą? Równiacha wił się pod
spojrzeniem Tuhajbeja.
— Dość długo… Właściwie… Przyszedłem… Ale to nie ma znaczenia…
Wiem, że żaden z nich tego nie zrobił — zakończył stanowczo.
— Żaden z nich — ironizował Tuhajbej, wodząc spojrzeniem po klasie.