Traviss Karen - Gears of War Pola Aspho

Szczegóły
Tytuł Traviss Karen - Gears of War Pola Aspho
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Traviss Karen - Gears of War Pola Aspho PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Traviss Karen - Gears of War Pola Aspho PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Traviss Karen - Gears of War Pola Aspho - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 POLA ASPHO KAREN TRAVISS Strona 2 Pamięci II Batalionu Pułku MERCIAN i wszystkich brytyjskich służb stacjonujących w Afganistanie. Ponieważ to tylko o nich, o prawdziwych bohaterach w prawdziwym świecie, powinno się pisać. Strona 3 PODZIĘKOWANIA Pragnę podziękować mojemu wydawcy z Del Rey, Keithowi Claytonowi, który cierpliwie tole- ruje moją miłość do dziwacznych pancerzy i futurystyczych broni, a także producentowi Rodowi Fergussonowi, prezesowi Epic Games, Mike'owi Cappsowi, i oczywiście Cliffowi Bleszinskiemu -ponieważ to oni sprawili, że „Gears of War" jest przede wszystkim studium ludzkich emocji. Dziękuję również Jimowi Gilmerowi za to, iż podzielił się ze mną swoją wiedzą i doświadczeniem lekarza oddziału urazowego w dziedzinie ran powstałych po użyciu piły mechanicznej, oraz snajperowi Rayowi Ramirezowi - za przyjaźń i doradztwo techniczne. Podziękowania należą się także Jer-remu Holkinsowi i Mike'owi Krahulikowi z „Pen-ny Arcade", którzy obiecali mi, że „Gears of War" trafią do mnie, i obietnicy tej dotrzymali. Ponad- to pragnę złożyć podziękowania wszystkim lu- dziom, którzy z dumą noszą mundur i którzy po- święcili swój cenny czas, by przekazać mi swoją wiedzę. To oni swoją odwagą i skromnością na- uczyli mnie pokory. Strona 4 PROLOG CZAS AKCJI: 14 LAT PO DNIU WYJŚCIA MIEJSCE AKCJI: PODZIEMIA PLANETY SERA Przez pewien czas, jeszcze przed Dniem Wyjścia, ludzie na planecie Sera mieli złudne wrażenie pokoju. Trwało to do dnia, w którym na powierzchnię planety wydosta- liśmy się my. Nasz atak zrównał z ziemią niejedno mia- sto. Walczyliśmy i zabijaliśmy ludzi na ich nieskażonych krwią ulicach, w domach, na polach bitwy. Bronili się. Z czasem ich potęga została unicestwiona. Miliardy lu- dzi straciły życie. Ale nie poddawali się. Chcąc odzyskać kontrolę, sami zaczęli niszczyć swoją cywilizację, przy- puszczając miażdżące ataki na własne terytoria i poświę- cając mieszkających na nich niedobitków. Robili wszystko, aby nas ubiec i nie pozwolić nam zdobyć ich ziem. Niena- widzą nas za to. I boją się nas. Musimy zrozumieć, co trzeba zrobić, aby ocalić nasz świat. I co ludzie zechcą uczynić, aby przetrwać. Nie do- puścimy do ich zwycięstwa. To my wygramy. Desperacka walka, jaką ludzie toczą od lat, teraz do- biega końca. KRÓLOWA MYRRAH PRZEMAWIAJĄCA DO ODDZIAŁÓW SZARAŃCZY CZEKAJĄCYCH NA PIERWSZE STARCIE Strona 5 MIEJSKI PATROL W EPHYRZE 14 DNI PO DNIU WYJŚCIA; TYDZIEŃ PO ZBOMBARDOWANIU POZYCJI SZARAŃCZY Mógłbym przysiąc, że czuję zapach pieczonego mięsa. I to nie jest smród palonych zwłok - ten fetor wyczuję zawsze i wszędzie. To woń mięsa, prawdziwego mięsa. I gorzkawy, drażniący gardło zapach żarzącego się węgla drzewnego, cieknącego tłuszczu, przypraw... Dziś ja odpowiadam za rozpoznanie. Podnoszę rękę i oddział staje w miejscu. Gdy patrolujesz okolice, węch to jeden z ważniejszych zmysłów. Pozwala ocenić sytuację, wykryć niebezpieczeń- stwo. Tak jak wzrok, słuch, intuicja. Węch może cię ura- tować. Czujesz wszystko i wszystkich, w tym także tych nieżywych. Nos wyczuwa, jak długo są martwi. Wyczuwa wystrzał, wyciek paliwa i świeże powietrze, gdy szukasz wyjścia. Ale wróg też czuje. Czuje ciebie. Ile Szarańczy zostało? Marcus rozejrzał się powoli. Jego twarz była skupio- na, jak gdyby próbował zapamiętać każdy szczegół terenu i układ wszystkich okolicznych budynków. - Dom, co to jest? - zapytał, odwracając się w moją stronę. - Czujesz? Ktoś w tym mieście najwyraźniej próbuje wieść normal- ne życie, udając, że to zwykły letni dzień. Taki jak przed laty, jeszcze zanim nastała wojna. Miliardy ludzi zginęły, a mimo tego ci, którzy przetrwali, nadal chcą wierzyć, że może być jak kiedyś. Nawet ja, bez mojej żony i dzieci. Lu- Strona 6 dzie zawsze znajdą powód, dla którego warto żyć i cieszyć się każdym dniem. Marcus przystanął, powoli wciągnął nosem powietrze. Nie trzymał już broni tak kurczowo jak wcześniej. -To pies? - rzucił pytająco. - Tak, to pies. Trochę przy- palony... -Zamawiam udko - powiedział Augustus Cole, chi- chocząc pod nosem. - Nawet dwa, jeśli to jeden z tych kundli, których tu wszędzie pełno. -Cholera, ci Odrzuceni zeżrą wszystko - wycedził z pogardą Baird. Ich mechanik zawsze przy takich okazjach powtarzał, że nie ma czasu patyczkować się z tymi wszystkimi ucie- kinierami, którzy nie wierzą w potęgę i dobrą wolę Koali- cji. Ale kto ma? Zresztą, jak dla mnie, Odrzuceni równie dobrze mogliby nie istnieć. - Może pewnego dnia zaczną się zjadać sami? - stwier dziłem. - Oszczędzą nam kilku patroli. Odrzuceni... Ci ludzie sami zdecydowali o swoim losie, wybierając życie na obrzeżach miasta. Oczywiście mog- liby w każdej chwili zgłosić się do oddziałów, odbyć służbę w COG i mieć pełne żołądki, jak my wszyscy, ale ci durnie wolą udawać, że są niezależni - jakby to miało teraz jakie- kolwiek znaczenie. - Taaa, to by było miłe z ich strony - mruknął Marcus, wchodząc na szczyt pobliskiego rumowiska. W sumie Baird ma rację. Chociaż wszyscy mamy wybór, to głupota bawić się w suwerenność, kiedy cała ludzkość stoi na krawędzi zagłady. Jeśli mamy przetrwać, musimy trzymać się razem. Strona 7 Chociaż nie, to coś gorszego niż głupota. To cholerne samobójstwo. Nagle zaczęło się - pod butami wyczułem delikatne drżenie. Marcus twierdzi, że węch to najważniejszy zmysł. Mówi, że kiedy jakiś zapach chwyci cię za jaja, cała twoja uwaga jest skupiona tylko na tym. Jego stary jest naukow- cem, więc pewnie wie, co mówi. Ale nawet jeśli to praw- da, tutaj to tak nie działa. Tu, w tym mieście, musisz od- bierać otoczenie wszystkimi zmysłami. Zwłaszcza drgania wychodzące z głębi ziemi. Dzięki nim wiesz, że Szarańcza jest gdzieś blisko. Czujesz to instynktownie - całym sobą. I masz pewność, że te gnidy właśnie chcą wyleźć na po- wierzchnię. No cóż, jak widać, przetrwało ich jeszcze sporo, choć przecież nie raz wysadzaliśmy te ich cholerne tunele. Oby tylko to były jakieś niedobitki. - Idziemy - powiedział Cole, raz po raz zerkając na swo- jego Lancera, jakby spodziewał się, że ktoś zaraz sprawdzi, w jakim stanie utrzymuje broń. - Cholera, mam nadzieję, że ci głupi Odrzuceni mają jakiś browar. Psa trzeba prze- cież czymś zapić. „Stary, zapomnij teraz o piwie" - skarciłem go w du- chu. Jakieś piętnaście metrów przed nami ziemia lekko opadła, by zaraz potem wybrzuszyć się niczym gejzer, eks- plodując omszałym brukiem pokruszonym na tysiące ka- wałeczków. Reaguję. Wszyscy reagujemy. Robimy to odru- chowo. Nie ma czasu na myślenie. Byłem w takiej sytuacji już tyle razy, że moje ciało wie, iż nie musi mnie pytać o pozwolenie na otworzenie ognia. Strona 8 Po chwili kopiec ziemi gwałtownie otworzył się i z jego głębi na powierzchnię wyskoczyła grupa Szarańczy. Wielkie, obrzydliwe, szare Trutnie. To zastanawiające, że coś, co ma głowę, dwie nogi i dwie ręce, może wyglądać tak obco. Skoncentrowaliśmy swój ogień na jednym miejscu - do- kładnie tam, gdzie tłoczyła się Szarańcza. Tamci odpowie- dzieli nam takim samym ostrzałem. Powietrze rozdarła ogłuszająca kanonada. Jeden Truteń pada, reszta kotłuje się i wciąż strzela na oślep w naszym kierunku. Potężnym susem doskoczyłem do wypalonego wraku samochodu i przykucnąłem za nim, oddając kolejne sal- wy. Nagle poczułem się tak, jakby ktoś zacisnął imadło na moim karku i ramionach. To jeden z Trutni pochwycił mnie i zaczął wlec po ziemi ku wyrwie. Postrzępione skrawki metalu walające się pośród gruzu rozorały mi rękę w kilku miejscach aż do żywego mięsa. Próbowałem obró- cić się i sięgnąć ostrzem piły Lancera do brzucha tamtego, ale jego uchwyt był zbyt mocny i niemal zupełnie mnie unieruchomił. Resztkami sił sięgnąłem po nóż. W uszach wciąż dzwoniła mi kanonada. Augustus coś krzyczał, Baird dyszał ciężko jak parowóz i tylko od strony Marcusa zale- gała cisza, przerywana ledwie pojedynczymi wystrzałami. Coś mokrego rozprysnęło się na mojej twarzy. Powoli za- cząłem tracić przytomność. „Ale zanim odpłynę - pomyślałem gorączkowo - zabio- rę tego drania ze sobą". Wbiłem nóż w Trutnia, a potem zacząłem zadawać kolejne ciosy w każdą część jego ciała, do której tylko mogłem dosięgnąć. „To za moje dzieci!" - krzyczałem w myślach. „Za Ma- rię! Za moich ludzi!" Strona 9 Chwilę potem ogłuszył mnie huk - jakby granat eks- plodował tuż koło mojego ucha. „Wciąż oddycham" - prze- mknęło mi przez głowę. Poczułem, jak moje ciało oblewa jakaś ciepła maź. Mój napastnik upadł, ale nadal trzymał mnie w stalowym uści- sku, który odbierał mi dech. Kątem oka zobaczyłem, że oderwało mu niemal pół łba. Wokół panowała absolutna cisza. Oswobodziłem się z uchwytu, usiadłem i rozejrza- łem, uświadamiając sobie, że żaden z nas nie mógł oddać strzału, który tak urządził tego drania. Marcus pochylił się nad Trutniem i wydłubał z jego czaszki pocisk. - Snajper - powiedział oschle i starł rękawem krew ze swojej twarzy. Wszyscy żołnierze Szarańczy leżeli martwi. My byliśmy w komplecie. Czyli jest dobrze. -I to żaden z naszych - dodał po chwili Marcus. - Ta amunicja nie była używana od lat. Nienawidzę niespodzianek. Nawet takich, które ratują mi tyłek. Ale jeśli już, to lepiej, żeby ktoś, kto tak strzela, był po naszej stronie. Strona 10 JEDEN Kiedy byłem tam po raz pierwszy, miałem wrażenie, że to jakieś muzeum. No wiesz, wielkie pokoje pełne ksią- żek i starych obrazów. Do tego cały dom zdawał się opu- stoszały. Panował tam ten rodzaj ciszy, który każe ci się zamknąć i z respektem chłonąć obecną na każdym kro- ku historię. W pewnym momencie przez ogromne drzwi weszła mama Marcusa. Czytała jakieś dokumenty, które trzymała w rękach. Nie odrywając od nich wzroku, po- wiedziała: „Witaj, skarbie. Widzę, że przyprowadziłeś kolegów. Zobaczymy się później, dobrze?". A potem wy- szła. Spojrzałem wtedy na Marcusa i doskonale wiedzia- łem, że temu chłopakowi o wiele bardziej niż jakakolwiek biblioteka potrzebny jest brat. CAHLOS SANTIAGO WSPOMINA DZIEŃ. GDY JAKO 10-LETNI CHŁOPIEC SPOTKAŁ SIĘ Z RODZINĄ MARCUSA FENIKSA W JEJ POSIADŁOŚCI EPHYRA, DZIEŃ OBECNY 14 LAT PO DNIU WYJŚCIA D om Santiago doszedł do wniosku, że tajemniczy snaj- per, który swoim strzałem roztrzaskał łeb Trutnia, wy- świadczył mu ogromną przysługę. Nie zastanawiał się teraz, ile jeszcze stworów może być w okolicy - na drżących Strona 11 wciąż nogach podszedł do krawędzi ogromnej wyrwy. Broń miał w pogotowiu, na wypadek gdyby chciały go zaatako- wać jakieś niedobitki. Część jego umysłu gorączkowo ana- lizowała, czym było spowodowane owo drżenie nóg. Może to po prostu adrenalina? „Gówno" - pomyślał. „Sam się oszukuję. Ten Truteń prawie wycisnął ze mnie życie, a kula przeszła ledwie o mi- limetr od mojej głowy. To strach, a nie adrenalina..." Nie, to nigdy nie przestało być przerażające. A dzień, w którym tak by się stało, byłby jego ostatnim. W wyrwie poniżej, pośród plątaniny popękanych rur i porwanych kabli, panował całkowity bezruch - nie licząc osypujących się kamyczków i opadającego kurzu. Dom nie czuł pod nogami nic poza lekkim kołysaniem. Podziemne wibracje ustały, a zapach pieczonego psa zszedł na plan drugi, przytłoczony smrodem przypalonych wnętrzności i prochu. -Hej, cwaniaku - zawołał Baird, stojąc na środku pu- stej ulicy. - Niezły strzał. A teraz wyjdź i się pokaż. -Lepiej krzycz głośniej - upomniał go Cole. - On może być o milę stąd. Zawsze trudno było namierzyć snajpera, a tu, w tym labiryncie ruin, istniały w dodatku tysiące miejsc, w któ- rych łatwo się ukryć. Marcus przykucnął i jeszcze raz przyj- rzał się temu, co zostało z głowy Trutnia. Potem otaksował spojrzeniem ulicę i wskazał ręką południowy jej kraniec. - Nie, jest znacznie bliżej - oświadczył. - Pocisk wlazł w czaszkę od góry. Duży kąt i sporo energii kinetycznej. Dom spojrzał w tę stronę i próbował rozszyfrować, z którego miejsca snajper miałby najlepsze pole widzenia. Strona 12 W tym czasie Marcus powoli wycofał się pod najbliższy mur i sięgnął do słuchawki w uchu. -Delta do bazy - powiedział spokojnym głosem. - Ma- cie snajperów na południe od Embry? Jakichś Gearów? -Nie potwierdzam - rozległo się w słuchawce. To porucznik Anya Stroud, jak zawsze czujna i gotowa, nawet po osiemnastu godzinach służby. Złośliwi powiada- ją, że nigdy nie śpi, ale prawda jest taka, że kiedy oddział Delta jest w akcji, ona jest także. - A co, potrzebujecie ludzi? - spytała po chwili. -Już nie. -Jakieś tajemnice, sierżancie? -Nie, mamy tu po prostu gościa z jakimś antycznym karabinem snajperskim. Może być pomocny, ale nie potrafimy go zlokalizować. -OK. Dzięki za cynk. Będę to miała na uwadze. Przez cały ten czas Augustus bacznie obserwował da- chy budynków. Z kolei Baird opuścił nieco swojego Lance- ra i zaczął iść przed siebie. -Wynośmy się stąd - powiedział. - Może ten ktoś po- czuł się na moment patriotą i zrobił swoje, a teraz myśli, że to już koniec wojny? -A może - odparł Marcus - mierzył w Santiago i chy- bił. A to by oznaczało, że walka wcale się jeszcze nie skończyła. -Odrzuceni nigdy z nami nie zadzierali. Nie są aż tak głupi. -Stary karabin snajperski, doskonały strzał... - Marcus przeładował ostentacyjnie broń. - Po prostu jestem ostrożny. Strona 13 Baird nawet się nie obejrzał. Przeskoczył przez zburzo- ny do połowy murek. - Wielu Odrzuconych jest świetnymi strzelcami - rzu cił przez ramię. - Nie znaczy to jednak, że mamy ich teraz szukać i werbować. Miał rację. Jak długo nikt do nich nie strzelał, nie powi- nien zaprzątać ich uwagi. Inna sprawa, że ktoś tam w rui- nach miał karabin snajperski, a to oznaczało, że musiał go ukraść. Takie przedmioty były teraz rzadkością. Niewiele fabryk produkowało do nich części zamienne, nie wspo- minając o wypuszczaniu nowych modeli. Co więcej, każdy rodzaj sprzętu, począwszy od Kruków poprzez Armadillo aż po karabiny szturmowe, wymagał stałych napraw. Jak wszyscy Gearzy, Dom potrafił radzić sobie w takich sytua- cjach. Po prostu brał potrzebne części z tego, co znalazł po drodze - a Baird był w tym mistrzem - ale inni... - Może i masz rację, ale chyba jednak powinniśmy to sprawdzić - powiedział nagle Dom. - Bo jeśli karabin nie jest kradziony, to oznacza to tylko jedno: że mamy do czy nienia z weteranem. Baird przystanął na chwilę, żeby podnieść coś z ziemi. Kiedy uniósł znalezisko do oczu, by przyjrzeć mu się z bli- ska, Dom rozpoznał część serwomechanizmu. - To stary sprzęt, a oni to złodziejskie szumowiny - wy mamrotał Baird i wsunął element do kieszeni. - Dlatego żaden z nas nie będzie się wałęsać za jakimś dupkiem, na wet jeśli potrafi tak celnie strzelać. I znowu ten arogancki dupek miał rację. Dom od daw- na marzył o tym, żeby ujrzeć jego minę, kiedy się myli i choć na chwilę zamyka tę swoją jadaczkę. Owszem, nasi weterani masowo zaciągali się po Dniu Wyjścia, nawet ci Strona 14 całkiem starzy, ponieważ dano im tylko jeden cholerny wy- bór: walczyć w szeregach COG albo zdechnąć. Ale niektó- rzy z nich decydowali się na jeszcze inną opcję. Bo tylko martwi nie robili nic. - Każdy karabin jest na wagę złota - oświadczył chłod no Santiago. -1 każdy człowiek. Potem odwrócił się do Marcusa i gestem wskazał miejsce, z którego mógł paść strzał. -Dajcie mi dziesięć minut - dodał. -Zaintrygowałeś mnie - powiedział Cole i zawiesił Lancera na ramieniu. - Chyba się do ciebie przyłączę. Fenix westchnął ciężko. - W porządku - rzucił, machając ręką. - Ale bądźmy w kontakcie radiowym. Baird? Baird, rusz tyłek i chodź tutaj. Połowa okolicznych budynków należała kiedyś do cen- trów bankowych, jak wszędzie, otoczonych barami szyb- kiej obsługi oraz kafejkami wiecznie zapełnionymi tłuma- mi urzędników. Teraz panowała tu idealna martwota. Dom sięgnął pamięcią do czasów sprzed Dnia Wyjścia, kiedy to starannie zapakowane kanapki, jakich próżno dziś szukać, leżały w równych szeregach na wystawach sklepowych. W wojsku karmili ich całkiem nieźle, ale nie były to rarytasy. Na pewno jednak mieli lepsze żarcie niż Od- rzuceni. „Pieczony pies" - pomyślał. „Kto, do cholery, żre coś takiego?" Granitowa, lśniąca niegdyś fasada banku wyglądała jak ruina. W szczelinach muru powstałych po wstrząsach za- korzeniło się kilka wątłych roślin. Nic więcej tu nie wyros- ło i nie wyrośnie, bo nie ma na to szans. Strona 15 Weszli do wnętrza spalonego budynku. Podłoga była tu doszczętnie zniszczona, a do tego brakowało jakiegokol- wiek zakamarka, w którym mogliby się ukryć w razie ata- ku. Najwyraźniej wszystko, co można było stąd wymonto- wać - drewniane i metalowe elementy wyposażenia, kable energetyczne, rury - zostało rozkradzione już dawno temu. Nic tylko wielka, pusta przestrzeń. - Co za gówno - powiedział rozbawiony Cole. - I pomy- śleć, że trzymałem w tym banku wszystkie swoje oszczędności. Ten osiłek był kiedyś gwiazdą thrashballu i prawdzi- wym bogaczem, ale te czasy dawno już minęły. Teraz bar- dziej liczyło się dla niego to, co potrafi w boju i ile ma rzeczy na wymianę. Zawsze jednak traktował zaprzepasz- czenie swoich milionów jak jeden wielki żart i, co więcej, potrafił się z tego śmiać. Pewnie dlatego, że prawdziwym Gearom niewiele było potrzeba do szczęścia. Dom już daw- no temu doszedł do wniosku, że kiedy wszystko wróci do normy, weźmie przykład z Augustusa i zacznie traktować pieniądze jak coś, co raz przychodzi, a raz odchodzi. Waż- niejsi są ludzie. Ich nie można niczym zastąpić ani kupić. Dlatego powinniśmy żyć pełnią życia. „Kiedy odnajdę Marię - pomyślał - nie zmarnuję ani jednej chwili". Uważnie otaksował wnętrze budynku, a potem zajrzał do głębokiego krateru ziejącego w miejscu, w którym kie- dyś stała marmurowa lada. Na jego dnie, gdzie kiedyś najprawdopodobniej mieściły się podziemia banku, dostrzegł wejście do starego sejfu i leżące obok wrota wysadzone potężnym wybuchem. Wokół panował idealny bezruch. Strona 16 -No, stary - rzucił do Augustusa. - Lepiej wycofaj to zamówienie na jacht. -Buch! - usłyszał tuż za sobą, czując gwałtowne szarp- nięcie. - Uważaj, chłopie... Szukasz tam naszego snajpera? Tylna ściana budynku przypominała jedno wielkie rumowisko i wyglądało to tak, jakby cały sufit runął tu z wielkiej wysokości. Zakopana do połowy stertą cegieł, kamiennej oblicówki i roztrzaskanych legarów, miała wy- gląd klifu z pustymi oczodołami okien bez szyb. To było właśnie to - idealna pozycja dla snajpera. Wszystko zależa- ło od tego, co znajdowało się za tą ścianą. Dom przewiesił swojego Lancera przez ramię i zaczął wspinać się po po- chyłości, żeby to sprawdzić. -Człowieku, nikogo tam nie ma - zawołał Cole, zatrzy- mując się w miejscu. - Po co nam ta gimnastyka? -Sprawdzę i zaraz wracam. Chwycił za zardzewiały pręt i podciągnął się ku belkom stropowym, które ledwie wystawały ze ściany. Jego ciężkie wojskowe buty nie nadawały się do tego rodzaju wspinaczki i musiał bardziej ufać sile swoich rąk niż nóg, a im wyżej wchodził, tym bardziej martwił się drogą powrotną. - Musiał być gdzieś na tej wysokości, żeby oddać tam ten strzał - rzucił do Augustusa, wciąż stojącego w dole. Sięgnął do parapetu tuż nad nim i wdrapał się na niego, a potem, przytrzymując się kamiennych balustrad po obu stronach, stanął w oknie. W tym miejscu mur był wielki i solidny, niczym ściana jakiegoś bastionu, a jego szerokość pozwalała Domowi pewnie na nim stanąć - nawet w cięż- kich wojskowych glanach. Strona 17 Po drugiej stronie przyległe budynki tworzyły coś w ro- dzaju schodów. Jeśli ktokolwiek tu był, nie miał żadnych trudności z zejściem na dół. -Widzisz coś? - zawołał Cole z dołu. -Zwykłe gówno - odpowiedział, rozglądając się po okolicy. - Na pewno nie jest to widok nadający się na pocztówkę. No chyba że mieszkasz w jeszcze większym syfie. Poniżej rozpościerała się osada Odrzuconych, która wy- glądała jak wyjałowione, pozbawione roślinności pobojowi- sko. W oddali dostrzegł nikłe smugi dymu ulatujące z ko- minów prowizorycznych domostw. Pomiędzy częścią osady zbudowanej na granitowych fundamentach byłego bastio- nu COG a obszarem, gdzie rozciągała się miękka, spękana skała pozwalająca Szarańczy drążyć ich tunele, widniała wyraźna linia. Granica ta oddzielała centrum osady, gdzie budynki były mniej zniszczone, od reszty zdewastowane- go terenu. Zapewne to tutaj żyła większość Odrzuconych, licząc, że mieszkanie na tym obszarze zwiększy ich szan- se na przetrwanie. „Ich życie, ich wybór" - pomyślał. To nie był widok, do którego Dom przywykł w bazie. Świat zastygł tutaj w jakimś niezwykłym, złowieszczym spokoju - pozbawiony codziennego zgiełku, ruchu two- rzącego sekwencje chaotycznych obrazów. Zamyślił się na chwilę. Nawet po dziesięciu latach wciąż próbował wyob- razić sobie miejsce, w którym mieszkała teraz Maria. A po- tem zaczął marzyć, jak to będzie, kiedy odbudują Serę, ale była to tak ulotna i niepewna wizja, że szybko to zarzucił i skupił się na otoczeniu. Strona 18 - Dom, jeśli postoisz tam jeszcze chwilę, ktoś w koń cu odstrzeli ci tyłek - krzyknął Augustus. - Wracajmy do naszych. Santiago nie wierzył, żeby snajper odszedł daleko. Nie- łatwo przemieszczać się po takim terenie. Trzeba się ciągle czołgać, wspinać, schylać i przekopywać. Do tego to ide- alne miejsce, żeby się rozpłynąć niczym we mgle. Dlatego był pewien, że gdziekolwiek jego wybawca się ukrywał, siedział gdzieś w pobliżu. - Na pewno nas teraz widzi - zawołał do Cole'a. Starał się nie myśleć o tym, jak wysoko znajdował się parapet. Po prostu odwrócił się i skoczył, licząc, że żwir i grube podeszwy jego butów zamortyzują upadek. Zęby zadzwoniły mu niebezpiecznie. Ruszyli w drogę powrotną. - Ma tam swój punkt obserwacyjny - powiedział Dom, kiedy dotarli do oddziału. - Nie wiem po co, ale... Marcusa nie interesowało jednak żadne „ale". Miał wie- ści z bazy, które zepchnęły temat snajpera na plan dalszy. - Dobra - przerwał przyjacielowi. - A teraz ruchy, pa nowie. Oddział Echo natknął się na Trutnie trzy kilometry na zachód stąd. Przemieszczają się rozpadliną na bulwarze Sovereign. Możemy tam dotrzeć, zanim przybędzie nasza kawaleria powietrzna. Wszystko to powiedział monotonnym, nieco znużonym głosem. Taki już był. Nawet jeśli musiał krzyknąć, zazwy- czaj tylko nieznacznie podnosił głos. Dom i tym razem nie dostrzegł w nim cienia złości czy irytacji, ale cholernie dobrze wiedział, że to tylko przykrywka mająca ukryć brak wiary Marcusa w sens tej operacji. Strona 19 -Ilu? - spytał Santiago. -Dwunastu. -To oznacza, że są rozproszeni - stwierdził Baird. W swoim mniemaniu był absolutnym specjalistą od Sza- rańczy. I w sumie słusznie. -Damy radę, Damon - rzucił Dom, szturchając za- dziornie mechanika. - Przecież wiemy, jak się wysadza tych skurwieli w powietrze. -Chciałeś chyba powiedzieć, że to Marcus da radę -odpowiedział mu Baird. - Tylko on wie, jak używać ładunków wybuchowych w ich tunelach. -O, to może Hoffman powinien oddać mu swoje od- znaczenia - zażartował Cole. -Dajcie już spokój - uciął Marcus i odwróciwszy się, ruszył w stronę bulwaru Sovereign. Dobrze wiedział, że najskuteczniejsze patrole to takie, które poruszają się pieszo. Z konieczności. Po prostu zawsze brakowało wozów APC. - Te niedobitki mogą przewyższać nas liczebnie. Musimy sprawdzić, ilu ich jeszcze zostało. Dom zawsze cenił u siebie to, że nie okazywał słabości. Podobnie jak jego ojciec i brat, Carlos. Nigdy nie wolno tra- cić wiary. Ani nadziei. Carlos nazywał to wewnętrzną siłą. Facet musi być twardzielem i nie może poddawać się przy pierwszym lepszym niepowodzeniu. Jednak po czternastu latach walki, kiedy przy życiu zostało ledwie kilka milio- nów ludzi, był gotowy chwycić się każdej możliwości, żeby tylko ten koszmar wreszcie się skończył. „Tyle że wtedy nadejdzie inny koszmar" - pomyślał. „Będziemy musieli zbudować wszystko od początku. Ale to i tak lepsze od tego, co jest teraz, kiedy każdy twój dzień może być ostatnim". Strona 20 To, czym martwił się najbardziej, to świadomość, że jeśli teraz umrze, nigdy już nie spotka Marii. -Jestem tuż za tobą - powiedział i pobiegł za Marcu- sem. BIURO PRZEWODNICZĄCEGO RICHARDA PRESCOTTA, KWATERA GŁÓWNA COG, JACINTO Pułkownik Victor Hoffman miał do spotkania jeszcze pięć minut, wszedł więc do łazienki, aby doprowadzić swój mundur do ładu. Uniform był już mocno sfatygowany, ale wiedział, że jeśli coś się zaniedbuje - cokolwiek - wszystko traci swój sens. To było tak samo ważne jak przetrwanie ich kultury czy nawet całej cywilizacji. Może nawet bar- dziej. Muzea i galerie sztuki mogłyby zniknąć pewnego dnia z powierzchni planety, a to i tak nie miałoby więk- szego znaczenia dla społeczności Sery. Ale sposób, w jaki człowiek się zachowuje, te wszystkie proste zasady, którym hołduje - tylko to chroniło ich od kompletnego zdziczenia. I tego musieli strzec za wszelką cenę. Sprawdził w lustrze swój zarost, przygładził włosy i po- prawił kołnierzyk. Postanowił - który to już raz? - że ze wszystkich sił będzie się starał ukryć fakt, iż nie spał od trzydziestu sześciu godzin. „Ciekawe, co mnie wykończy prędzej - spytał się w du- chu - praca czy hordy Szarańczy?" Nagle drzwi do łazienki otworzyły się na oścież. Drgnął, ale postanowił się nie odwracać. - Przewodniczący prosi pana, pułkowniku - usłyszał kobiecy głos - jak tylko będzie pan gotowy.