Toland John - Bogowie wojny t.1

Szczegóły
Tytuł Toland John - Bogowie wojny t.1
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Toland John - Bogowie wojny t.1 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Toland John - Bogowie wojny t.1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Toland John - Bogowie wojny t.1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JOHN TOLAND BOGOWIE WOJNY TOM 1 Rodzinie Matsumara poświęcam PRZEDMOWA W ostatnich latach znaczną część mego zawodowego życia poświęcałem studiom i pisaniu o dziejach stosunków między Stanami Zjednoczonymi i Japonią przed drugą wojną światową i w czasie jej trwania. Jednakże nawet najskrupulatniej przebadana historia daje zaledwie prawdę przybliżoną. Dlatego właśnie zwróciłem się ku fikcji, najwierniejszemu zwierciadłu człowieczeństwa. Zetkniecie się z postaciami zmyślonymi, przeczytacie rozmowy, których nie słyszałem i sceny, jakich nie byłem świadkiem. Mimo to wierzę, że opowieść, którą za chwilę zaczniecie czytać, jest równie - jeśli nie bardziej - prawdziwa niż sama historia. Wystąpią tu także osobistości historyczne, i autentyczne są oddziały wojsk. Znaczna część akcji skupia się wokół l Batalionu 6 Pułku Piechoty Morskiej (Marines). Wybrałem tę jednostkę nie tylko dla jej niezwykłych dziejów przed drugą wojną światową, ale też ze względu na czyny, wedle mnie, typowe dla działań Amerykańskiego Korpusu Piechoty Morskiej na Pacyfiku. W walce był to klan prawdziwie braterski i takim pozostał w czasie pokoju. Nie znam żadnego dowódcy batalionu, z żadnej armii, darzonego większym szacunkiem i miłością, niż jego dowódca, podpułkownik (później generał porucznik) William K. Jones. Wszystkie, występujące na następnych stronicach, postaci z tej jednostki zostały jednak zmyślone, wszelkie więc podobieństwa do osób rzeczywistych są przypadkowe. Jeńcy wojenni, z kilkoma istotnymi wyjątkami, to także postaci fikcyjne, ale obozy jenieckie - prawdziwe, poza 13 w Kiusiu, który jest kompilacją czterech obozów rozmieszczonych na obszarze Japonii. OSOBY WYSTĘPUJĄCE W KSIĄŻCE: Postaci fikcyjne McGLYNNOWIE Profesor Frank McGlynn Floss McGlynn Toda, jego córka Will, jego starszy syn Mark, jego młodszy syn Maggie, bliźniacza siostra Marka TODOWIE Akira Toda Emi, jego żona Tadashi, ich najstarszy syn, ożeniony z Floss McGlynn Shogo, ich średni syn Ko, ich najmłodszy syn Sumiko, ich córka Masao, syn Tadashiego i Floss Yuji, kuzyn Akiry l BATALION 6 PUŁKU PIECHOTY MORSKIEJ Sierżant artylerzysta Harold „Bestia" Kelly Sierżant Edward Mahoney Sierżant Tullio Rossi Kapitan Kevin „Wściekły Pies" McCarthy Kapitan Willis „Księżyc" Mullins Podpułkownik William Joseph „Billy J." Sullivan JEŃCY WOJENNI I JAPOŃSKI PERSONEL OBOZOWY Podpułkownik Harry Abbot Szeregowy Scotty Adams Wielki Speedo Wiluś Dzieciuch Porucznik Jamieson Bliss Podpułkownik Harrison Diggs Inouye-san Hijiri Kitano Mały Speedo Szlauch McGee Ojciec Thomas O'Malley Szeregowiec Popov Anioł Jednoręki Bandyta Pan Wada Porucznik Wakasugi Major Susumu „Dżentelmen Jim" Watanabe Porucznik Fred Wilkins Benny Williams INNI Ojciec Joseph „Skaczący Józio (Joe)" Callaghan Porucznik Mateo Domingo Pułkownik Henry A. „Hank Ciężka Łapa" Evans Jack Finn Hinemoa Finn, jego córka Shimpei Fujita Porucznik Fukuda Michiko Goto Hajime Goto, jej syn Tamiko Goto, jej córka Kapral Akira Isobe Hiroko Kato Jun Kato, jej kuzyn Panna Kuroki Porucznik Edwin McDowell Hideo Maeda Ojciec Joseph „Wielki Józio (Joe)" O'Brien Major Ricardo Paraguaya Pocatello Kid Molly Pritchard Sierżant Merwin Redd Socorro Tomohiko Yabe Postaci historyczne Generał Korechika Anami Ojciec William Cummings, M.M. Pułkownik James Cushing Major Harry Fenton Wiceadmirał Shigeru Fukudome Profesor Kiyoshi Hiraizumi Major Kenji Hatanaka Cesarz Japonii Hirohito Sekretarz stanu Cordell Hull Generał brygady Albert Jones Kapral Kiyoshi Kamiko Markiz Koichi Kido Premier Kuniaki Koiso Premier książę Fumimaro Konoye Saburo Kurusu Generał Douglas McArthur (Doug, Mac) Generał George C. Marshall Kontradmirał Miller („Szyper Min") Admirał Osamu Nagano Katsuo Okazaki Ernie Pyle Prezydent Filipin Manuel Quezon Prezydent USA Franklin Delano Roosevelt General major Lemuel C. Shepherd, Junior Robert Sherrod Admirał Shigetaro Shimeda General Holland „Wyjący Wariat" Smith Sekretarz wojny Henry L. Stimson Marszałek polny Gen Sugiyama Premier Kantaro Suzuki Podpułkownik Masahiko Takeshita Hedenari Terasaki Minister spraw zagranicznych Shigenori Togo Premier Hideki Tojo Pułkownik Masanobu Tsuji Kapitan Tsuneyoshi Generał Yoshijiro Umezu Major Jesus (Jess) Villamor Generał porucznik Jonathan „Skinny" (Chudy) Wainwright Generał porucznik Tomoyuki Yamashita Admirał Mitsumasa Yonai Shigeru Yoshida Bogowie wojny żywią się człowieczą pychą Frank McGlynn, „When East Met West” CZĘŚĆ PIERWSZA CHMURZY SIĘ NIEB ROZDZIAŁ PIERWSZY 1. Tokio, 25 lutego 1936 Wczesnym popołudniem tamtego dnia nad Tokio wisiały niskie chmury. Miasto leżało pod grubą pierzyną śniegu, a zapowiadano, że jeszcze przed wieczorem spadnie go więcej. Takich zamieci nie widziano tu od pięćdziesięciu czterech lat. Ruch kołowy był znikomy, zdawało się, że życie zamiera. Jednakże pod tą senną powierzchnią dojrzewał spisek zagrażający ulicom chaosem. Tuż poza starymi kamiennymi murami obszernego dziedzińca Pałacu Cesarskiego, w koszarach l Dywizji, grupa oficerów rozczarowanych wskutek nędzy mas i korupcji w sferach rządowo-przemysłowych, knuła przewrót. Ostrzeżono władze, że ci młodzi idealiści jeszcze tegoż dnia zamierzają zgładzić doradców cesarza. I choć podobne akty przemocy nie należały tu do wydarzeń niezwykłych, Kempeitai - organizacja żandarmerii wojskowej - niezbyt się nimi przejmowała. Mimo to, na wszelki wypadek, kilku podejrzanych poddano obserwacji, zaś czołowym osobistościom przydzielono ochronę. Dwaj członkowie gabinetu, mający się właśnie udać do gmachu Kaikan w Tokio w sąsiedztwie Hotelu Imperiał, narzekali na temat zamieszania, jakie może to spowodować. Zamierzali jechać na przyjęcie weselne - międzynarodowe spotkanie towarzyskie z okazji ślubu zawieranego przez dzieci dwu znanych rodzin - japońskiej i amerykańskiej. Było już po ceremonii w obrządku chrześcijańskim, odprawionej kilka mil dalej, w Aoyamie. Do ołtarza prowadził pannę młodą jej ojciec, znany profesor historii orientalnej, Frank McGlynn. Obecne przy tym były jedynie rodziny młodej pary i najbliżsi przyjaciele. Floss, wysoka i smukła, miała na sobie ten sam welon, w którym przed trzydziestu laty brała ślub w tym samym małym, skromnym kościółku jej matka Klara. Ceremonii dopełniał ojciec Klary, zasłużony misjonarz, Robert Dalrymple, który bezskutecznie sprzeciwiał się małżeństwu swej córki z irlandzkim hołyszem, świeżo upieczonym absolwentem i jednorocznym stypendystą Harvardu. Rok później urodziła się Floss, a niepokorny McGlynn musiał przyjąć posadę wykładowcy w Aoyamie, uczelni prowadzonej przez metodystów. W ciągu następnych siedmiu lat nie tylko zarobił na tytuł profesora nadzwyczajnego, ale i opublikował historię restauracji dynastii Meiji, która - ku zaskoczeniu jego teścia - przyniosła mu uznanie i propozycję wykładów w macierzystej Almae Matris. Na Harvardzie odniósł szybki sukces. Studenci, z wyjątkiem paru ofiar jego ostrego, irlandzkiego dowcipu, przepadali za nim. Wkrótce po przybyciu McGlynnów do Cambridge* urodził się im syn. Willard był bystrym, szczęśliwym dzieckiem i - ku radości ojca - wyrósł na bystrego, szczęśliwego chłopca. Do roku 1920 McGlynn napisał następne dwie książki o Azji i został uznany za jednego z czołowych amerykańskich japonistów, a jedną ze sprawczyń tego sukcesu była Klara. Wątpił, zanim ją spotkał, czy się kiedykolwiek ożeni, znosił bowiem jedynie towarzystwo osób sobie równych. Ponieważ ta potomkini mocnych kobiet szkockich dorównywała mu, wkrótce poddał się jej gustom, sądom i charakterowi. W Wigilię Bożego Narodzenia urodziła bliźnięta, chłopca i dziewczynkę. Dwa dni później zmarła. McGlynn był załamany. Stracił nad sobą panowanie i - jak wielu innych Irlandczyków - zaczął pić. Za obopólną zgodą opuścił Harvard, sprawami rodziny zajęła się Floss. W wieku zaledwie lat czternastu stała się matką Marka i Maggie. Jedyną posadę, jaką McGlynn mógł otrzymać, zaoferowała mu ponownie szkoła w Aoyamie. Wziął się więc w garść, został profesorem zwyczajnym i napisał następne dwie książki, w tym jedną bardzo dobrze przyjętą biografię pierwszego amerykańskiego ambasadora w Japonii, za którą w 1931 otrzymał Nagrodę Pulitzera. Przyszła za tym propozycja objęcia katedry historii współczesnej w kolegium Williamsa. Bliźnięta, po latach spędzonych w surowych szkołach japońskich, zostały prymusami w klasach maturalnych gimnazjum w Williamstown, więc ich ojciec chodził dumny jak paw. Rzadko odwoływano jego wykłady, miewał niezmiennie pełną salę słuchaczy; administracja bez entuzjazmu udzieliła mu rocznego bezpłatnego urlopu na badania w Japonii potrzebne do następnej książki. Tak więc, jeszcze tej jesieni rodzina, z wyjątkiem Willa, studenta ostatniego roku Harvardu, przeniosła się z powrotem do Tokio. Bliźnięta kończyły szkołę średnią, a Maggie zawczasu została przyjęta na pierwszy rok do Bennington, Mark zaś na Harvard. Dopiero wtedy Floss poczuła się wystarczająco wolna, by poślubić Tadashiego Todę. Czekali na to pięć lat, głęboko w sobie zakochani; kochankami jednak jeszcze nie zostali. McGlynn dziwił się szczerze, że Tadashi wybrał sobie Floss, ponieważ mógł on mieć niemal każdą. Ale czas sprzyjał właśnie Floss. McGlynn był przekonany, że wraz z ładną sylwetką, swój sympatyczny wygląd odziedziczyła po Klarze. Podchodząc do ołtarza, Floss złowiła spojrzenie Tadashiego. W przeciwieństwie do wielu Japończyków, potrafił nosić frak z godnością. Był wysoki i szczupły jak jego ojciec, obserwujący go z pierwszego rzędu ław. Akira Toda dał się nawrócić na chrześcijaństwo ojcu Klary, i został bliskim przyjacielem McGlynnów. Trwające w ostatnich latach napięcia i konflikty między ich krajami wzmocniły łączące obu więzi, ponieważ widzieli ograniczenia własnych rządów. Po prawicy Tody usiadła jego żona, Emi, drobna i smukła, a mimo to promieniująca powagą. Należała kiedyś do typu mogą, dziewczyn nowoczesnych. W przeddzień swego umówionego małżeństwa z synem bankiera w Nagasaki, odmówiła pójścia z nim do ślubu. By załagodzić niełaskę rodziny, umknęła do Tokio i wpadła w objęcia chrześcijaństwa, a potem, często ku ubolewaniu swego męża, wdawała się w reformatorskie ruchy społeczne i inne niepopularne sprawki. Ceremoniał był prosty jak sam kościół. Jedyną niezręczność, zresztą bez większego znaczenia, popełnił młodszy brat pana młodego, Shogo, w wymuskanym mundurze porucznika cesarskiej armii, który sięgnął po obrączki do niewłaściwej kieszeni. 2. Weselny orszak limuzyn i taksówek wyruszył do tokijskiego Kaikanu na przyjęcie w stylu japońskim. Mark i Maggie jechali z ojcem, ciągle zagniewanym na młodszego syna. Tuż przed wyjazdem do kościoła doniesiono profesorowi, że Mark wycofał podanie o przyjęcie do Harvardu. Wstąpił natomiast na uniwersytet Williamsa. Wzajemne ich stosunki były napięte od lat. Mark to urodzony buntownik, niecierpliwy i narwany - zupełnie jak ojciec. Zbyt dumny, by tłumaczyć, dlaczego wybrał uniwersytet Williamsa. Nie chciał iść w ślady Willa, który przodował w swojej klasie, był mistrzem międzyuczelnianych rozgrywek squasha i członkiem najlepszych klubów. W tokijskim Kaikanie rozsadzono gości wokół dwudziestu okrągłych stołów. Obok krewnych, byłych nauczycieli młodej pary, przyjaciół rodziny, kolegów szkolnych i po fachu, było tam wielu notabli oraz dwóch członków rządu. Na honorowych miejscach posadzono urzędników Ministerstwa Spraw Zagranicznych, zwierzchników i kolegów Tadashiego, który był asystentem szefa Departamentu Ameryki w MSZ. Ukończywszy Tokijski Uniwersytet Cesarski, Tadashi spędził trzy lata w ambasadzie w Waszyngtonie, rok studiował w Amherst College język i literaturę angielską, po czym rad przyjął posadę w Tokio. Tadashi pragnął kiedyś powrócić do Waszyngtonu na odpowiednie stanowisko, by działać na rzecz umacniania dobrych stosunków z narodem, który zdołał pokochać. Zarówno miłość do Floss, jak i do Ameryki, była tyleż ambarasująca, co przysparzała jego ojcu powodów do poważnych obaw. W tych niepewnych czasach małżeństwo z Amerykanką nie pomagało w awansach. Dla uzyskania zgody na małżeństwo z Floss potrzebna była pomoc wpływowych przyjaciół rodziny Todów w Ministerstwie Spraw Zagranicznych; mogli pomóc Saburo Kurusu, ożeniony z Amerykanką, i Shigenori Togo, żonaty z Niemką. Obecność tak wielu ważnych osobistości napawała otuchą. Obok Floss i Tadashiego zasiedli świadkowie - były ambasador w Anglii Hatano z żoną, blisko zaprzyjaźnieni z rodziną Todów. Floss przebrała się w stylową suknię z burgundzkiej satyny, Tadashi zaś w ciemnobłękitny garnitur kupiony w Londynie. McGlynn był zdania, że stanowili najwspanialszą z par, jakie widział. Uroczystość otworzył ambasador Hatano, składając gratulacje państwu młodym - oboje znał od lat - najpierw po japońsku, potem - krócej - po angielsku. Ten grzeczny, lecz oschły dyplomata zakończył mądrą małżeńską poradą: „Jako stary wyga mogę zaświadczyć, że życie w służbie zagranicznej także stwarza wiele problemów. W tych krytycznych czasach będziecie musieli zdać wiele egzaminów za oceanem, ale na szczęście oboje pochodzicie z dobrych domów i razem potraficie stawić czoło wyzwaniom". Popatrzył na młodych z ufnością. „W tych czasach sprawdzą się ludzkie charaktery. Nie wolno wam zdradzać ideałów ani zmieniać celów. Musimy jednak postępować rozsądnie i ostrożnie". Floss wiedziała, że ich stary przyjaciel nawiązuje do otwartej opozycji Tadashiego wobec tych pracowników Ministerstwa, którzy stawiali na zacieśnienie stosunków z Hitlerem, a także wobec tych militarystów, którzy domagali się zajęcia północnych Chin. Jednakże drogi Tadashi, w przeciwieństwie do jej porywczego ojca, nie należał do zwolenników konfliktu. Był uprzejmym, wyrozumiałym idealistą. Tym ją ujął. Jej instynkty macierzyńskie, rozbudzone w czasie opieki nad bliźniętami, skupiły się więc na Tadashim. Podczas gdy goście jedli i pili, ambasador wzywał najgodniejszych spośród nich, by gratulowali młodej parze, a jej najbliższych przyjaciół, by opowiadali o niej anegdoty. Choć McGlynn czuł, że uroczystość stanowiła słabo maskowany publiczny pokaz moralnego poparcia dla obojga młodych, wzruszył się szczerymi wyrazami uznania i uczucia, wypowiadanymi przez nauczycieli i przyjaciół Floss, a także oświadczeniem zwierzchnika Tadashiego, że to małżeństwo utwierdza serdeczną przyjaźń między dwoma wielkimi krajami. Po nim wystąpił z wylewną pochwałą tego związku radca ambasady amerykańskiej Eugene Dooman, mówiąc płynną japońszczyzną, która całą salę przepełniła uczuciem spontanicznego koleżeństwa. Nawet McGlynn, który nie cierpiał sentymentów, poczuł ucisk w gardle. Była to okazja radosna, mimo wyczuwalnej, choć skrywanej i zrozumiałej u niektórych uczestników przyjęcia, dezaprobaty dla tak mieszanego małżeństwa. Gdy goście wychodzili, szef Departamentu Ameryki odciągnął Todę na bok. Tadashi, powiedział, zostanie wysłany na placówkę zagraniczną. - Waszyngton? - Nie. Toda był ostrożny. - Londyn? - Niestety, Meksyk. Toda odebrał to jak cios. Kara za poślubienie Amerykanki spadała błyskawicznie. Gdy tylko młoda para odjechała limuzyną na miesiąc miodowy do kurortu znanego z gorących źródeł, Toda odciągnął na stronę McGlynna. Zazwyczaj po takiej ceremonii rodziny się nie spotykały, ale zaszło coś, co należało przedyskutować. Todowie mieszkali w Azabu, na obszarze historycznym, słynnym ze starych świątyń, sklepów i rezydencji zbudowanych przed wiekami przez panów feudalnych. Ich podupadający dom, jeden z najstarszych w Azabu, miał malowniczy ogród, drewniane wrota i prowadzące do hallu kamienne schody. Podczas gdy Maggie i Mark grali w parchesi z dwójką najmłodszych Todów - czternastoletnim Ko i jego siedmioletnią siostrą, Sumiko - Toda zabrał McGlynna do swego gabinetu. Poinformował go o skierowaniu Tadashiego do Meksyku, przy czym obaj zgadzali się, że to rodzaj kary, ale nie można temu przeszkodzić. Potem Toda wyznał, że jeszcze bardziej martwi go Shogo. „Zapewne zauważył pan jego nieobecność na przyjęciu. Powiedział, że był zajęty czymś takim czy owakim, ale to kiepski łgarz". McGlynn wiedział, że jego stary przyjaciel trapił się tym, że Shogo odmówił dziadkowej ofercie i nie przejął rodzinnej firmy jedwabniczej. Wstąpił natomiast do wojska. Cztery lata wcześniej, gdy radykalni oficerowie zamordowali premiera Inukaiego, o zgodę na zajęcie miejsca zabójców na ławie oskarżonych poprosiło dziewięciu młodych mężczyzn, którzy na dowód swej dobrej woli załączyli dziewięć małych palców zamarynowanych w dzbanku z alkoholem. Jeden z tych palców należał do Shoga, który był wówczas kadetem. - To dobry chłopiec, stawia sobie ambitne cele. Zupełnie jak jego matka! Ostatnio jednak wdał się w bardzo niebezpieczne koszarowe towarzystwo. Ci chłopcy są przekonani, że wysocy urzędnicy państwowi, zwłaszcza ustawieni najbliżej tronu potężni finansiści i biurokraci, usiłują stopniowo, dla swoich egoistycznych interesów, skorumpować rząd i armię. Zdaje się, że sobie z nim nie poradzę. On nie rozumie, że proszę go, by robił tylko to, co jest dla niego najlepsze. - To znaczy co? - Żeby się trzymał z dala od tych niebezpiecznych radykałów. To wyjście najrozsądniejsze. - Od lat próbuję wpoić zdrowy rozsądek Markowi. Obawiam się, stary druhu, że obaj znajdujemy się w sytuacji beznadziejnej. - Dlaczego nie może być taki, jak Tadashi? - Dlaczego - dodał McGlynn kwaśno - Mark nie może być taki jak Will? 3. Shogo, wraz z tysiącem czterystu innymi zbuntowanymi oficerami i żołnierzami elitarnych oddziałów wyznaczonych do obrony terenów pałacowych, kończył przygotowania do rewolty. Tuż przed świtem oddziały szturmowe miały zaatakować jednocześnie sześć tokijskich obiektów. Byli gotowi położyć siłą kres niesprawiedliwości społecznej w Japonii, dokonując zabójstw - w przekonaniu, że do tak kryminalnej akcji upoważnia ich tradycja. I gdy trwały nader, do tych ataków, zawiłe przygotowania, na ciemniejące ulice wyroili się poszukiwacze przyjemności, pragnący rozerwać się w Gizie, która była niegdyś bagnistym obszarem dobrym do polowania na kaczki, a teraz przemieniona została w romantyczny symbol wolnego świata młodych Japończyków - w baśniową krainę neonowych świateł, butików, kafejek, sal tanecznych w stylu zachodnim, sąsiadujących z tradycyjnymi sklepami i restauracjami. Kilka mil dalej, w rejonie Akasaka, zaznawała nocnych rozkoszy także stara Japonia. Po wąskich, obrosłych wierzbami uliczkach riksze przewoziły gejsze wyglądające jak relikty dalekiej przeszłości. Lampy były tu przymglone, a tradycyjne czerwone latarki policjantów rzucały na śnieg miękką, nostalgiczną poświatę. W urzędowej rezydencji premiera Okady zlekceważono zagrożenie. Wydawał właśnie bankiet z okazji najświeższego zwycięstwa swej partii w wyborach powszechnych do Izby Reprezentantów. Dwaj inni mężczyźni, których zamierzano zabić, także bawili na przyjęciu kilka przecznic dalej, w ambasadzie amerykańskiej. Ambasador Grew wydawał kolację dla trzydziestu sześciu osób na cześć odsuniętego premiera, wicehrabiego Saity, właśnie mianowanego na stanowisko Strażnika Prywatnej Pieczęci. Drugim w hierarchii gościem był Kantaro Suzuki, Wielki Kanclerz Cesarza. Atrakcję wieczoru stanowił prywatny pokaz filmu „Niegrzeczna Marietta" z udziałem Jeannette McDonald i Nelsona Eddy'ego. Stary Saito nigdy dotychczas nie oglądał filmu udźwiękowionego, więc Grew oczekiwał, że przyśnie. Był jednak tak podekscytowany, że wytrwał do samego końca seansu. Gdy wreszcie samochód Saity o wpół do jedenastej odjechał, padał bezgłośnie rzadki śnieg. Dopiero o czwartej nad ranem 26 lutego przywódcy buntu wyprowadzili poborowych, z których większość wyobrażała sobie, że idzie na kolejne ćwiczenia. Gdy oddziały rozchodziły się w różne strony Tokio, śnieg padał już gęsty, dużymi płatami. Jeden z oddziałów, dowodzony przez Shogę, załadował się do samochodów i ruszył poza miasto, by zabić hrabiego Nobuakiego Makinę, byłego Strażnika Prywatnej Pieczęci i doradcę cesarza. Wykrywszy, że zameldował się w uzdrowiskowym hotelu w górach, podpalili gmach. Wnuczka hrabiego, Kazuko, pomogła mu uciec tylnymi drzwiami, a gdy buntownicy zaczęli strzelać, zasłoniła starego człowieka własnym ciałem, rozpościerając rękawy kimona. Odwaga dziewczyny wywarła na Shogu takie wrażenie, że wybiegł przed oddział i podniósł ramiona, by przerwano kanonadę. „Zwycięstwo!" - krzyknął. „Teraz pozwólmy odejść stąd temu diabłu". Kilku zaprotestowało mówiąc, że powinni robotę skończyć, ale Shogo wymógł na nich uwolnienie obojga. Zamachy w Tokio bywały niezwykle krwawe, ale zabiwszy siedmiu ludzi, buntownicy poddali się dobrowolnie następnego dnia. Dla większości obcokrajowców bunt ów był jedynie kolejną ultranacjonalistyczną krwawą łaźnią; tylko nieliczni zdawali sobie sprawę z jego znaczenia, tak jak Frank McGlynn, który domyślił się, że doprowadzi do ekspansji na Chiny i prawdopodobnie do konfliktu ze Stanami Zjednoczonymi. McGlynn miał słuszność. Bunt wygasł, ale przyczyny niezadowolenia pozostały, jego zaś echa rychło poczęły się rozbiegać poprzez Pacyfik na Wschód, jak fala na stawie, gdy się weń wrzuci kamień. ROZDZIAŁ DRUGI 1. Waszyngton, B.C. 26 lipca 1941 Stało duszne sobotnie popołudnie, ale na ulicach stołecznego miasta tłoczno było od zabieganych przechodniów i zniecierpliwionych taksówkarzy. Wszyscy zdawali się wypełniać misje wielkiej wagi, jakby wreszcie dotarła do Waszyngtonu świadomość skutków rozszerzenia się wojny w Europie. Jakkolwiek w chwili, gdy profesor McGlynn wysiadał przed Białym Domem z taksówki, nie dostrzegł wojskowych, domyślił się, że wielu spośród tych zaambarasowanych mężczyzn, niosących pękate teczki, już powołano do służby. Rok temu Roosevelt poprosił go, by wziął bezterminowy urlop z Uniwersytetu Williamsa i przystał do sławnego Trustu Mózgów jako doradca do spraw Azji, ale obawiał się politycznego konfliktu z innymi doradcami prezydenta. W końcu McGlynn wyraził zgodę na udzielanie porad okazjonalnych i właśnie po raz trzeci w tym roku przyjął zaproszenie na naradę. Wyjechał z Williamstown zirytowany, że znowu opuszcza pracę, lecz pochlebiał sobie, iż może trafia mu się szalona okazja wywarcia wpływu na zmianę biegu historii. Prezydent stosował się dotychczas do jego rady, kontynuując negocjacje z Japończykami i nie dając się wodzić za nos sekretarzowi wojny Stimsonowi, sekretarzowi spraw wewnętrznych Ickesowi i lobby chińskiemu; wszyscy oni naciskali nań, by był „wobec Japońców twardy". Musiał się pojawić zapewne jakiś nowy kryzys i profesor domyślał się, że może on mieć związek z nagłym - w ubiegłym miesiącu - najazdem Hitlera na Rosję. Informator z Tokio doniósł mu, że doprowadziło to do wielkiej wojny między armią, która pragnie uderzyć na Syberię, i marynarką wojenną, która chce przeć na południe po ropę naftową i inne surowce. Wszystko zapowiadało, że górę bierze ta pierwsza. Prezydent serdecznie powitał swego starego szkolnego kolegę, wyciągając ramię poprzez biurko i szeroko się uśmiechając. - Słyszę, że dobiłeś do sześćdziesiątki. Gratulacje! Przy twoim irlandzkim temperamencie to prawie cud. - Przez kilka minut wspominał ich beztroskie dni spędzone w Cambridge, napomknąwszy, że jemu samemu brakuje do sześćdziesiątki całego roku, po czym zagadnął profesora uprzejmie o jego ostatnio wydaną książkę, w której ten wysunął tezę, iż za rosnące między Japonią i Stanami Zjednoczonymi różnice, jednakową odpowiedzialność ponoszą oba kraje. Krytycy, którzy wysoko oceniali inne książki, przewidywali, że ta przesądzi o końcu jego kariery. - Nie bronię Japonii - rzekł. - Jest niemal wyłącznie odpowiedzialna za doprowadzenie się na skraj wojny z nami. Ale jej agresja w Mandżurii i Chinach stanowi niewątpliwy skutek wysiłków Brytanii - i naszych - zmierzających do wyeliminowania Japonii jako rywala na polu ekonomii. Uwzględniając kryzys, gwałtowny przyrost ludności i konieczność znajdowania nowych źródeł zaopatrzenia i rynków zbytu dla utrzymania się na pozycjach pierwszorzędnego mocarstwa, a wreszcie komunistyczną groźbę zarówno ze strony Rosji, jak Mao Zedonga. - Nie powiesz mi, Frank, że zaczynasz widzieć czerwonych pod każdym łóżkiem? - Kiedy oni tam są, panie prezydencie. - Pochylił się ku przodowi. - Zadziwia mnie liczba pańskich doradców pokrzykujących o Żółtym Niebezpieczeństwie, którzy jednocześnie lekceważą Japonię jako przeciwnika uzbrojonego. Składane panu raporty wywiadu o małej sprawności japońskich pilotów są po prostu niedorzeczne. Tak samo jak nie są marne japońskie okręty i samoloty. Widziałem wczoraj film rysunkowy przedstawiający małych japońskich żołnierzy z wystającymi zębami i marynarzy jako niezdary, z których należy się raczej śmiać, niż ich obawiać. Niedocenianie ich to błąd, panie prezydencie. Obawiam się, że poczucie wyższości rasowej kusi podświadomie Stimsona i Hulla do wywierania na pana nacisku, by doprowadził ich do granic wytrzymałości. - Przeczytaj to. - Roosevelt podał mu przekład przechwyconej depeszy japońskiego ministra spraw zagranicznych do swego ambasadora w Vichy. Armia japońska wkroczy do Indochin 24 lipca bez względu na to, co rząd Vichy postanowi. Roosevelt wyrwał papier z rąk zafrasowanego McGlynna. - Oczywiście nigdy tego nie widziałeś. - Włożył do swojej długiej fifki nowego papierosa. - W przeddzień tej daty Vichy wyraziło zgodę na pokojowe wejście wojsk japońskich. - Wysunął inną depeszę, tym razem od ambasadora japońskiego w Vichy do ministra spraw zagranicznych. - Gdy to zobaczył Hull, klął jak szewc. McGlynn czytał: „Francuzi wyrazili zgodę na żądania Japonii żwawo, ponieważ widzą jak stan owcza jest nasza determinacja i jak szybko działamy. Krótko: nie mają wyboru, muszą się ugiąć". McGlynn oddawał depeszę powoli, milcząc. - Hull chce, żebym obłożył Japonię nowym embargiem. Facet jest naprawdę ostry. Stary Stimson myśli, że powinniśmy zarządzić zamrożenie japońskich kont w Ameryce. McGlynn zacisnął pięści. - Czy pan wie, panie prezydencie, jakie miałoby to skutki? - Wiem. Skończyłby się cały handel z Ameryką. - Ale, sir, Ameryka jest głównym źródłem ich importu. - Wiem o tym dobrze, Frank. - Praktycznie to jest wypowiedzenie wojny. - Nie wyciągałbym aż takiego wniosku. - Ale tak to z pewnością potraktują Japończycy. Proszę spróbować spojrzeć na to ich oczyma. Weszli do Indochin dzięki negocjacjom z Francją Vichy. Wiem, że nie uznaje pan Vichy, ale uznajemy ich kraj, a Japończycy mają prawo międzynarodowe po swojej stronie. - To był najazd. Zaczynasz gadać jak ich adwokat, Frank. - Mam nadzieję, że gadam jak historyk. Zamrożenie zostanie uznane w Tokio za ostatnie ogniwo łańcucha pętającego ich imperium z woli mocarstw ABCH*. Za odebranie przysługującego Japonii miejsca przywódczyni Azji i za wyzwanie rzucone jej prawu do istnienia. - A ja mam nadzieję, że potraktują to jako ostrzeżenie udzielone tym, którzy ośmielą się napadać. - Ale proszę pomyśleć o konsekwencjach, panie prezydencie. Ten ruch wyrwie dywan spod nóg naszych przyjaciół w Tokio. A mamy tam wielu dobrych i potężnych przyjaciół. Naczelny doradca cesarza, markiz Kido, jest człowiekiem pokoju. Tak samo cesarz. Premier Kinoye pragnie pokoju. W pewnych sprawach to pospolity dureń, ale jestem przekonany, że ambasador Grew powiedział panu jak był pomocny, on i inni wpływowi Japończycy, w wypracowaniu rozsądnego porozumienia między dwoma naszymi krajami. Roosevelt zachichotał. - Frank, ty jesteś jak haust świeżego powietrza! - Czasem myślę, że traktuje mnie pan jak dmuchawę gorącego powietrza. - Dałeś mi sporo do przetrawienia - odparł prezydent spokojnie - i jestem ci bardzo wdzięczny za to, żeś poświęcił swój cenny czas na udzielenie mi kolejnej lekcji historii. - Uścisnęli sobie dłonie. - Mówią, że twój chłopak, Will, okazał się wielce pomocny George'owi Marshallowi. Myślę, że będzie od ciebie sprytniejszy. - Mam nadzieję. - Odwiedził mnie na krótko twój młodszy syn. Przypomina mi ciebie, Frank. McGlynn był zdumiony. Roosevelt - ubawiony. - Widziałem go tylko z daleka. Pikietował mnie z Amerykańską Mobilizacją Pokoju. McGlynn czuł, że się czerwieni z zażenowania. - Nie bierz tego poważnie, Frank. Lepszy czerwony, niż młody republikanin. Miał zaraźliwy uśmiech. - Dziękuję ci jeszcze raz - rzekł poważniejąc. - Wszystko, coś mi dziś powiedział, ma ręce i nogi, ale niestety, naszym biednym światem rządzi rzeczywistość polityczna. Nawet jeśli nie zawsze stosuję się do twoich rad, chcę żebyś wiedział, iż z reguły biorę je pod uwagę. Zapewniam cię, że jeszcze nie powziąłem decyzji. Powtarzam, dałeś mi sporo do przetrawienia. Dziękuję ci. Wyszedłszy z Białego Domu McGlynn myślał: biedny Franklin - wystaje trochę ponad innych w Waszyngtonie, ale jest skazany na żywot politycznego zwierzęcia. Bo jakże mógłby przywódca narodu bogatego w surowce i ziemie, i wolnego od strachu przed najazdem, zrozumieć sytuację Japonii, małego, przeludnionego, wyspiarskiego cesarstwa ubogiego w zasoby naturalne, lękającego się ataku ze strony swego bezwzględnego sąsiada, Związku Sowieckiego? Roosevelt wiedział, że Ameryka miała swój udział w podsycaniu atmosfery nienawiści i podejrzliwości, zakazując imigracji z Japonii, ale nie dostrzegał, że to podgrzewa rasowe i z kolorów skóry wywodzone uprzedzenia, które słusznie doprowadzają dumnych Japończyków do wściekłości. Franklin dawał się powodować strachowi przed Hitlerem i miłością do Anglii, i szedł na pasku Churchilla. A ów stary zbój nigdy wszak nie dopuścił, by demokracja przekroczyła Kanał Sueski. Istniała tylko jedna szansa na sto, że w odniesieniu do embarga jego uniwersytecki kolega posłucha raczej głosu dalekowzrocznego rozsądku, niż pragmatyzmu. Zaklął, potem się uśmiechnął. Franklin miał bowiem pewną cechę pociągającą. McGlynn przypomniał sobie jesienny dzień roku 1932, gdy gubernator Roosevelt przemknął przez Williamstown w czasie swej kampanii prezydenckiej, gdy rywalizował z Hooverem. Gubernator Massachusetts, Ely, alumn Williamsa, podbechtywał Roosevelta, by ten przemówił do studentów ze swego kabrioletu. Zatrzymał się był na wzgórzu, w pobliżu kaplicy. McGlynn i mały Mark znaleźli się tuż przy samochodzie i obydwaj zauważyli wściekłość na twarzy Ely'ego, gdy studenci, niemal w komplecie republikanie, gwizdali, nie dopuszczając Roosevelta do głosu. Ten zaś uśmiechał się, jakby mówił: „To jest właśnie to, czego się spodziewałem po prowincjonalnym klubie uczelnianym". Owa spokojna reakcja w niepojęty sposób podniosła prestiż Franklina, skuteczniej, niż jego wylewne przemówienia. Wściekły na te niegodziwości McGlynn pociągnął Marka do następnego rogu, gdzie zgromadziło się kilkuset robotników z nadbrzeżnej fabryki. Jadąc samochodem powoli, Franklin zdjął swój słynny potem, filcowy kapelusz i uśmiechał się, a był to uśmiech obezwładniający. Zatrzymując ciepłe spojrzenie na każdej z robotniczych twarzy, wywołał szczere owacje, pozostawił niezatarte wrażenie. Był to Roosevelt, jakiego McGlynn nie znał w Cambridge, ten, którego nadal popierał wbrew dzielącym ich licznym różnicom. McGlynn skinął na taksówkę i po dziesięciu minutach był już w apartamentach Floss i Tadashiego, kilka przecznic od ambasady japońskiej przy Alei Massachusetts. Na przekór kłopotom ostatnich lat pięciu, jej twarz nie zdradzała napięcia. Jaśniała pogodą taką samą, jaka cechowała Klarę. Po dwu denerwujących latach w Meksyku, wypełnionych kontraktami handlowymi, spuszczono Tadashiego w dół drabiny, do Hawany, na stanowisko podrzędnego wicekonsula, które zapowiadało krach wszelkich nadziei. Potem, z początkiem 1941 nadeszła zaskakująca wiadomość, że wraca do Waszyngtonu. Jego podniecenie stłumił komunikat odebrany tuż po przybyciu na miejsce, że ściągnięto go tylko dlatego, że włada płynną angielszczyzną. Ponieważ został jednym z głównych tłumaczy ambasadora Nomury, do naczelnych jego zadań należało zapoznawanie się ze wszystkimi dokumentami - zarówno amerykańskimi jak i japońskimi - mówiącymi o negocjacjach między Ameryką i Japonią. Nomura, admirał, rzadko zasięgał jego rady polegając na swojej długiej znajomości z prezydentem. - Jestem przyjacielem Japonii - powiedział Roosevelt, pozdrawiając go na stanowisku ambasadora. - Pan jest przyjacielem Ameryki, który dobrze zna nasz kraj. Możemy więc rozmawiać szczerze. Niestety, Nomura rozmawiał niemal wyłącznie z sekretarzem stanu Hullem, upartym Teksańczykiem, przekonanym, że Japończykom wierzyć nie można. Tadashi próbował ostrzegać ambasadora, że manifestowana przez Hulla przyjaźń była jedynie fasadą, bo znajdował się on całkowicie pod wpływem prochińskich doradców ze swego sztabu. Teraz Tadashi uznał za oczywiste, że negocjacje przeżyją kryzys. Przypomniał sobie dziadka, handlarza jedwabiem, który opowiadał mu o czarnych statkach przywożących czerwonych barbarzyńców z Ameryki, niepożądanych na świętych wyspach Nipponu. Stary ów człek zwykł był swym zamierającym głosem śpiewać pieśń: Przypływają z krainy ciemności kudłate olbrzymy o haczykowatych nosach, niczym górskie skrzaty, śliskie i czerwone. Wydarły obietnicę naszemu świętemu panu i tańczyły radośnie, żeglując z powrotem do dalekiej krainy ciemności. Amerykanie powracali, wyjaśniał dziadek, ale nigdy nie zrozumieli tego świętego kraju, zaś ludzie świętego kraju nauczyli się od tych czerwonych barbarzyńców tylko tego, co naraża ich na nieprzyjemności. Statki nadal pływają tam i z powrotem, myślał Tadashi, ale te dwa kraje odsunęły się od siebie dalej niż kiedykolwiek. Kilku, takich jak on, wie, że nie ma między nimi większych różnic. Ale ci czerwoni barbarzyńcy i dzieci bogów jeszcze do tego nie doszli. Tadashi czuł, że wojna jest nieunikniona. Co wtedy stanie się z Floss i ich pięcioletnim synem, Masao? Powtarzał Floss, że nie ma się czego obawiać; nie do pomyślenia, by między ich dwoma krajami doszło do kolizji. Ale ona wiedziała lepiej. Udawała, że wierzy jego optymistycznym zapewnieniom, niby ufna i beztroska jak zawsze. Will przyszedł po kolacji, przepraszając, że nie mógł zjawić się wcześniej. Jego niezdarny chód przypominający poruszanie się Jimmy'ego Stewarta mógł mylić, o czym przekonali się, ku swemu zresztą przerażeniu, przeciwnicy z boiska squasha. Mylący był także powolny, niemal prostacki sposób mówienia, o czym przekonali się jego oponenci w czasie debat. Ukończywszy wydział prawa Uniwersytetu Harvarda jako niemal najlepszy z roku, asystował sędziemu Sądu Najwyższego Frankfurterowi. Ostatnio Frankfurter podsunął mu myśl wstąpienia do wojska i służenia w sztabie generała George'a Marshalla. Wnioskując, że wojna jest nieuchronna, Will posłuchał rady. Był wielbicielem Roosevelta, przekonanym, że New Deal jest czymś, co ma przyszłość. Ale tak naprawdę to wierzył jedynie w sens należenia do, i gry w zwycięskiej drużynie. Grać trzeba uczciwie a przegrywać godnie. Znacznie lepiej, rzecz jasna, wygrywać niż przegrywać, i Will robił to niemal zawsze. Pozostał skromny, wygrawszy mistrzostwa kraju w squashu i w końcu zaprzyjaźnił się z człowiekiem, którego pokonał. Will próbował przekazać tę lekcję Markowi. Zawsze byli sobie bliscy, ale Mark nigdy nie słuchał praktycznych rad. Na Uniwersytecie Williamsa odmówił wstąpienia do korporacji studenckiej i zdawał się robić karierę stroniąc w kampusie od wszystkich ekscentryków. Sprawiał wrażenie człowieka, który musi wybierać najtrudniejsze z dróg. Will ciepło powitał ojca. - Rozumiem, że byłeś dziś znowu w Owalnym Gabinecie. - Dumny był z przyjaźni McGlynna z prezydentem, ale nie rozumiał dlaczego ojciec nie chciał zostać jednym z jego stałych doradców, jak Harry Hopkins. Dlaczego, mogąc wydeptywać korytarze władzy, wolał pozostawać w małym college'u? Domyślił się z mrukliwej odpowiedzi ojca, że ten nie zdołał odciągnąć FDR od ogłoszenia embarga. Jego własne biuro krzątało się całymi dniami wokół planów zastępczych. Zarówno Marshall, jak i jego odpowiednik we flocie wojennej, admirał Stark, radzili prezydentowi, by nie działał pochopnie, ponieważ nie są jeszcze gotowi do wojny na Pacyfiku. Obydwaj naciskali natomiast, by skupił się na Hitlerze. Generał pokazał Willowi ostrzeżenie z Departamentu Planów Wojennych marynarki, że takie embargo spowodowałoby prawdopodobnie atak japoński na Malaje, dla zdobycia ropy, i może ono wciągnąć Stany Zjednoczone w przedwczesną wojnę na Pacyfiku. Rozmowa, jak zwykle w obecności Tadashiego, była wyważona. Nie wspomnieli o narastającym niebezpieczeństwie wojny. Główny temat stanowił Mark. Ten zawsze był narwany i głupio uparty, skarżył się McGlynn. Uparł się na Uniwersytecie Williamsa, że będzie pracował i mieszkał w bursie dla ubogich studentów. Po drugim roku oznajmił, że wybiera się autostopem do Kalifornii, i wrócił dopiero w przeddzień nowego semestru. W następnym roku znowu odmówił wyjazdu do rodzinnego domku nad jeziorem Squam. Jeździł natomiast pociągami towarowymi i wysyłał czyste kartki pocztowe adresowane do Floss, i wskazujące miejsca nadania. Na Williamsie zarobił tyle pieniędzy jako impresario - organizując specjalne pociągi do Nowego Jorku, zakładając biuro pisania na maszynie i zarządzając studencką księgarnią, że facet ze Standard Oil zaoferował mu po studiach znakomite stanowisko. Ale on znowu wolał spędzić lato włócząc się pociągami towarowymi, po czym wyjechał do Nowego Jorku, by tam wstąpić do partii komunistycznej. Obecnie za dnia sprzedaje maszyny do szycia Singera, a wieczorami współorganizuje uliczne zbiegowiska. McGlynn irytował się zwłaszcza tym, że Maggie pojechała za swoim bliźniakiem do Nowego Jorku i została początkującą reporterką Herald Tribune. Floss nie potrafiła powstrzymać uśmiechu przy tych skargach McGlynna, że Mark wydaje się skazany na uleganie lada impulsowi. - Co cię tak śmieszy? - spytał. Miała ochotę odpowiedzieć: „Wykapany ojciec". Tyle kłopotów profesora wynikało z jego własnej potrzeby ulegania impulsom. On i Mark byli pod tym względem identyczni. Obydwaj porywczy, nigdy nie przyznawali się do winy. Obydwaj mieli natury buntownicze, zawzięte i niecierpliwe. Obydwaj byli niepoprawnymi obrońcami słabszych i upośledzonych. Ojciec, z urodzenia katolik, porzucił parafialną szkółkę będąc w siódmej klasie, po tym jak zakonnica niesłusznie sprała go po łapie metalową linią. Uparł się, że pójdzie do szkoły publicznej, a potem rozwścieczył ojca odmową wejścia do Notre Dame. Porzucił natomiast Sioux Falls w Dakocie Południowej, by wstąpić do zagrzybionej szkółki na zgrzybiałym Wschodzie. Tadashi słuchał McGlynna bez komentarzy, myśląc o swych własnych niesnaskach z ojcem. Być może nie zlekceważyłby jego mądrej rady, by nie żenił się z Floss. Dzwonek telefonu przywrócił go rzeczywistości. Podniósł słuchawkę i pobladł. Doniesiono mu, oznajmił, że prezydent zarządził zamrożenie wszystkich japońskich aktywów w Ameryce. Przeprosił obecnych i wybiegł szybko do ambasady. Jadąc taksówką do hotelu, McGlynn klął w myślach idiotów, którzy namówili prezydenta do popełnienia tego błędu. Oba kraje, które kochał, zostały skazane na zniszczenie. Zarówno Roosevelt jak i cesarz pragnęli pokoju, ale obydwu pętały ograniczenia własnych kultur i systemów politycznych. Nawet japońscy militaryści nie byli winowajcami, lecz ludźmi zakleszczonymi w systemie ciągle feudalnym. Nie byli złoczyńcami Stimson, Hull ani Ickes, mimo iż popełnili ten fatalny błąd, zapędzając przeciwników w róg, nie dając im alternatywy jak tylko kapitulację lub wojnę. Złoczyńcą był czas, i McGlynn lękał się o swoje dzieci. Co za okropna przyszłość czeka Floss! Maggie zaś i Mark są tak naładowani energią, że niechybnie jakoś się w to niebezpiecznie włączą. Możliwe tylko, że roztropny Will przetrwa, w Waszyngtonie będzie bezpieczny przy Marshallu. Wrócił myślami do Japonii. Todowie i inni przyjaciele zostali skazani. Jakże mały Nippon może stawić czoła potędze Ameryki? Zostanie zmiażdżony, a jego lud, zarówno cywilny jak wojskowy, zdano na niewyobrażalne cierpienia, trudności i tragedie. Floss, czekając na Tadashiego, zastanawiała się co z nimi będzie, gdy wojna wybuchnie. Czy na czas jej trwania zostaną internowani? Jeśli tak, najciężej przeżyje to Tadashi, ponieważ o ich położenie zacznie oskarżać siebie. 2. Mark i Maggie, wróciwszy do Nowego Jorku, usłyszeli tę wiadomość podczas niedzielnego śniadania. Dzielili parterowe mieszkanie w małym domku przy Zachodniej 143 ulicy, w pobliżu Riverside Drive. Oboje rozumieli, że oznaczało to szybki krok w kierunku wojny. Maggie nie potrafiła opanować myśli, że choć wojna jest straszna, to może dać szansę spełnienia się jej wielkich zamierzeń. Ponieważ McGlynn zabrał ją przed dwoma laty do Europy i przedstawił Sigrydzie Schulz, wiedziała, że nie zazna. spokoju, dopóki nie zostanie korespondentką wojenną. Patrząc tylko jak Sigryda, mająca ledwie pięć stóp wzrostu, staje się przedstawicielką prasy nazistowskiej, Maggie postanowiła z nią współzawodniczyć. A wojna oznacza, otwarcie zarówno Europy, jak i Azji. Mark był przybity i zakłopotany. Przed najazdem Hitlera na Rosję jego życie zaczynało nabierać prawdziwego sensu. Żadne miejsce na świecie nie było dla postępowej walki o pokój równie podniecające jak Nowy Jork. Mark brał bowiem czynny udział nie tylko przy organizowaniu ulicznych zbiegowisk Amerykańskiej Mobilizacji Pokoju, ale pełnił także funkcję delegata narodowego lewicowego sympozjum pokoju i uczestniczył w poważniejszych zgromadzeniach w Madison Square Garden i innych wielkich halach. Podczas tych mityngów stykał się z wieloma interesującymi młodymi radykałami, ale nigdy nie spełniła się jego nadzieja spotkania pięknej młodej komunistki. Najlepszą, z jaką miał randkę, była dynamiczna organizatorka związkowa zwana Czerwoną Różą. Zawróciła mu w głowie jej zwierzęca witalność, lecz jego namiętność ochłodła, gdy dziewczyna zachorowała na raka. Jako dżentelmen Mark nie mógł podać prawdziwego powodu tak nagłego jej porzucenia i otrzymał za to burę od kolegów. Został komunistą, ponieważ ta partia, jako jedyna, stała po stronie skrzywdzonych i poniżonych. Była to także jedyna partia zwalczająca antysemityzm i Jima Crowa, i głosowała za pokojem. Jednakże po czerwcowym najeździe na Rosję, gdy partia w jednej chwili zmieniła AMP w ugrupowanie prowojenne, Mark zaprotestował. Nadal wierzył w pokój, tylko jakże to tak można w sobotę uznawać wojnę za imperialistyczną, a w niedzielę za demokratyczną? Dopiero długa rozmowa z elokwentnym działaczem ze śródmieścia spowodowała powrót Marka do szeregu, po czym w ciągu kilku tygodni sprzedawał The Daily Workera na dziedzińcu I.R.T., gdy wychodzili z pracy robotnicy metra, późnym popołudniem. Początkowo bawił się tym zajęciem i wkrótce pozyskał pół tuzina stałych odbiorców, i to znamienite osiągnięcie przywróciło go do łask. Nadal jednak wściekała go partyjna dyscyplina, a główną pasją jego życia stał się romans z ponętną żydowską dziewczyną imieniem Miriam, którą poderwał w kinie Thalia. Dwa razy w tygodniu zabierał ją do małego domku przy 143 ulicy. Maggie była temu przeciwna, ponieważ dziewczyna pracowała w wytwórni ciastek, ale ilekroć Mark się z nią zabawiał, posłusznie wychodziła z domu. - Idę - powiedział Mark i wyszedł na kolejną długą wycieczkę po Waszyngtońskich Wzgórzach. Partia go rozczarowała, znudziło sprzedawanie maszyn do szycia i zaczynał żałować, że się rozkochał w Miriam. Była to słodka, dobra z natury dziewczyna; intrygowała go opowieściami o koszmarach pracy w wytwórni ciastek, gdzie stale była narażona na wstrętne obłapki starszych kobiet. Teraz jednak zaczynała mówić o małżeństwie. ROZDZIAŁ TRZECI 1. Tokio, 28 lipca 1941 Niedzielny New York Times scharakteryzował embargo jako „najdotkliwszy, poza wojną, cios", ale zgodnie z przewidywaniami McGlynna, przywódcy Nipponu uznali to za zagrożenie samego istnienia Japonii. W Tokio był poniedziałek, dwudziesty ósmy lipca. Szef sztabu marynarki wojennej, Nagano, jeszcze oszołomiony, zaczął od zapewnienia cesarza, że pragnie uniknąć wojny, a to można osiągnąć przekreślając Pakt Trójstronny, który flota wojenna zawsze uważała za zawadę na drodze do pokoju z Ameryką, potem ostrzegł, że zasoby ropy naftowej wystarczą ledwie na dwa lata i podsumował: - W takich okolicznościach to raczej my powinniśmy przejąć inicjatywę. Zwyciężymy. Cesarz nie miał wyglądu monarchy. Łaził po pałacu w workowatych portkach, z krzywo zawiązanym krawatem, sennie spozierając poprzez szkła grubości drzwiowych wizjerów. Tak bardzo lekceważył swój wygląd, że niekiedy zapinał zachodniego kroju marynarkę wtykając guzik w niewłaściwą dziurkę. Ale wygląd mylił. Był wystarczająco bystry, by rozumieć, że Nagano bredzi. W swoim krótkim sprawozdaniu wstawił słowo o pokoju, oczyścił flotę wojenną od odpowiedzialności za jakąkolwiek katastrofę dyplomatyczną, zapowiedział głód ropy, zaproponował desperacki atak i przewidział zwycięstwo. Ten niepozorny monarcha o okrągłych ramionach, który wyglądał i działał jak wiejski wójt, posiadał jednak zalety człowieka wielkiego. Pozbawiony pychy czy ambicji, pragnął jedynie tego, co dla narodu najlepsze. - Odniesiecie wielkie zwycięstwo? - spytał. - Takie jak w bitwie pod Cuszimą? - miał na myśli zmiażdżenie floty rosyjskiej w 1905. - Przykro mi, ale to nie będzie możliwe. - Wobec tego - stwierdził Jego Majestat ponuro - ta wojna będzie beznadziejna. Akira Toda siedział w swoim biurze, w gmachu Stali Nipponu, analizując, czy i jak byłoby możliwe połączenie kopalń i hut w Chinach Środkowych. Ukończywszy tokijskie Studium Języków Obcych - posłany tam przez ojca, by przygotował się do przejęcia rodzinnej firmy handlującej jedwabiem, spędził w niej - zanim uzyskał niechętną zgodę na poszukiwanie zajęcia bardziej mu odpowiadającego - męczący rok. Oderwał go telefon od kolegi ze studiów, Tomohiko Yabe. Obydwaj byli