Hyde Anthony - China Lake
Szczegóły |
Tytuł |
Hyde Anthony - China Lake |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Hyde Anthony - China Lake PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Hyde Anthony - China Lake PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Hyde Anthony - China Lake - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Anthony HYDE
China Lake
Przełożył
Zbigniew Hampel
Strona 3
Tytuł oryginału
CHINA LAKE
Autor ilustracji
ALAN GUTIERREZ
Redaktor KRZYSZTOF BEREZA
Redaktor techniczny
ANNA WARDZAŁA
Copyright © 1992 by Tusitala Inc.
All Rights Reserved.
For the Polish edition
Copyright © 1994 by Wydawnictwo Amber Sp, z o.o.
ISBN 83-7082-352-1
Wydawnictwo Amber Sp, z o.o.
Warszawa 1993. Wydanie I
Druk: Łódzka Drukarnia Dziełowa
Strona 4
Dla
Sylvie i Richarda
Brooke'a
Kathy
Trapera (P.M. Stevensa)
Rity
oraz na pamiątkę wspaniałych
chwil
nad Lac Bernard
Strona 5
Sidewinder, AIM-9
Ten pocisk powietrze-powietrze, jeden z najbardziej rewelacyj-
nych w historii, powstał w sposób zupełnie nieamerykański,
gdyż stworzył go niewielki zespól z Poligonu Doświadczalnego
Marynarki Wojennej w China Lake, mając do dyspozycji bar-
dzo skromniutki budżet. Zespół ów, pod kierunkiem dr McLea-
na, jako pierwszy na świecie rozwiązał w roku 1949 problem
naprowadzania na cel za pomocą promieniowania podczerwo-
nego, wyeliminowano przy tym wiele trudnych problemów de-
cydując się na kadłub o średnicy jedynie 5 cali (127 mm), co
było niezwykle istotne w czasach elektroniki lampowej. Pierw-
szy pocisk sterowany XAAM-N-7 został pomyślnie odpalony
11 września 1953 roku. Pierwszy fabrycznie produkowany po-
cisk, oznaczony przez Marynarkę Wojenną jako N-7, przez
Wojska Lotnicze jako GAR-8, a przez zespół badawczy jako
SW-1, ugodził w cel w maju 1956 roku.
AA-2 Atoll
W przeciwieństwie do innych sowieckich pocisków jest to bez
wątpienia kopia wczesnego egzemplarza Sidewindera, AIM-9B.
Kiedy po raz pierwszy pokazano go publicznie pod skrzydłami
myśliwców podczas parady lotniczej 9 czerwca1961 roku, nie
różnił się niemal od amerykańskiego oryginału. Potem jednak
przeszedł własną ewolucję, podobnie jak Sidewinder, występu-
jąc w wersjach naprowadzania podczerwonego i radarowego...
Strona 6
Podobnie jak wersje AIM-9, pociski sterowane przez promie-
niowanie podczerwone mają dzioby półkoliste, uwrażliwione na
ciepło, wersje radarowe zaś ‒ dzioby stożkowate i nieprzejrzy-
ste. Przenoszone są obecnie przez myśliwce MiG-21 (cztery
pociski zamiast dwóch) oraz przez myśliwce MIG-23S o
zmiennej krzywiźnie skrzydeł, które mogą być też uzbrojone w
późniejsze modele pocisków powietrze-powietrze.
BILL GUNSTON
Modern Airborne Missiles
Strona 7
Cyrilowi Levittowi chciałem podzię-
kować za pomoc i towarzystwo w po-
dróży po Niemczech; HJ za wspomnie-
nia z psychodelicznej przeszłości, a
mieszkańcom Kalifornii za podzielenie
się ze mną sekretami China Lake.
Strona 8
CZĘŚĆ I
Ciała czarne
CIAŁO CZARNE (fiz). Ciało pochłaniające całkowicie padające
na nie promieniowanie cieplne i świetlne. Jeśli ciało czarne
utrzymywane jest w stałej temperaturze, stanowi doskonały
emitor, gdyż każde ciało czarne zachowuje stałą równowagę
pochłanianego i emitowanego promieniowania.
RADIACJA CIAŁA CZARNEGO (fiz). Promieniowanie emito-
wane przez ciało idealnie czarne. Rozkład energii zależny jest
tutaj jedynie od temperatury zgodnie z prawem Plancka. Por.
prawo Stefana-Boltzmanna, prawa Wiena.
Chambers Science and Technology Dictionary
Strona 9
Rozdział 1
Później Tannis zastanawiał się wielokrotnie, czy nie przeoczył jakie-
goś sygnału, jakiegoś znaku ostrzegawczego. Śledzono go zapewne, wo-
kół niego musiało się więc zmienić coś, co powinien zauważyć. Nie chciał
się pogodzić z myślą, że ktoś mógł go przechytrzyć. Choć już od lat nie
był pracownikiem „operacyjnym”, czuł się jednak nadal profesjonalistą...
Próbował odtworzyć w pamięci, najdokładniej jak potrafił, obrazy z
poprzednich dni: samochody jadące za nim do Los Angeles, rozmowy
telefoniczne, nieznajomych mężczyzn stojących przed budynkiem jego
banku. Zastanawiał się, czy którykolwiek z tych rekonstruowanych cier-
pliwie szczegółów nie sprawia wrażenia „obcego ciała”. Czy nie było tam
w czymś jakiejś subtelnej, ale istotnej różnicy? Nie potrafił udzielić sobie
jednoznacznej odpowiedzi na żadne z tych pytań.
Szczerze mówiąc, niczego się nie spodziewał. Wszystkie sprawy bie-
gły tym samym, zwyczajnym rytmem, a ów piątkowy wieczór pozornie
niczym nie różnił się od setek innych. Odkąd przeszedł na emeryturę, dnie
przestały się różnić od siebie i nigdy nie miał całkowitej pewności co do
tego, czy jest teraz kwiecień, czy też może listopad? 1958? 1985? Nie
stanowiło to dla niego istotnej różnicy. Był tak bezczasowy jak pustynia,
nigdy też nie „wracał” do dawnych dni w potocznym sensie tego słowa;
przeszłość rozwiała się jak smuga po odrzutowcu wysoko na niebie. Takie
też było właściwie całe jego życie: nic się w nim nigdy do końca nie speł-
Strona 10
niło albo też to, co się spełniło, dawno już się rozpełzło i rozpłynęło. Uda-
ło mu się zdążyć na sam koniec wojny, która stała się legendą, i czekał
potem na następną ‒ mityczną w innym sensie ‒ wojnę, która w ogóle nie
wybuchła i dzisiaj wydawała się równie dziwaczna jak nocny seans fil-
mowy, przedstawiający świat nagle zamarły w bezruchu lub zaatakowany
z kosmosu. Nic się nie wydarzyło. Rozbito atom, przełamano barierę
dźwięku i nic z tego nie wynikło. Dziś nikt już nie wspominał tamtych
czasów i tylko ludzie tak starzy jak on nosili jeszcze koszule z nylonu ‒
„czarodziejskiego włókna” ‒ i pamiętali, jaką sensacją były radia tranzy-
storowe. Być może należał do pokolenia, które długo, zbyt długo wycze-
kiwało na swój czas i nie doczekało się go nigdy. Znaleźli się w szczegól-
nej pułapce czasu: stali się bohaterami historii nie prowadzącej do teraź-
niejszości, która ich otaczała. Byli kiedyś popularni, a nawet sławni, dziś
nikt już ich nie pamiętał, podobnie jak dawnych szlagierów. Tannis sta-
nowił tu szczególnie jaskrawy przykład. Bez marynarskiego munduru był
kimś, kogo w ogóle nie zauważano, a ci, którzy go w końcu rozpoznawali,
niemal zawsze sprawiali wrażenie wstrząśniętych tym spotkaniem: jak to,
więc nie umarł? Przecież słuch o nim zaginął dwadzieścia lat temu. Wła-
ściwie wcale go to nie martwiło; wprost przeciwnie ‒ zdecydowanie wolał
anonimowość. Był może staromodny, ale uważał, że jego życie i czas są
przede wszystkim jego własnością. Nie kupił japońskiego samochodu, nie
wiedział, co to jest ‒ lub czym było ‒ „disco”. Pamiętał natomiast słowa
tamtych starych szlagierów. Gdyby ktoś mógł go podsłuchać, kiedy czekał
na skrzyżowaniu na zmianę świateł, usłyszałby zapewne, jak wystukując
rytm na kierownicy, podśpiewuje na przykład When the moon hits eye like
a big pizza pye that's...
Nawet jednak nie mając całkowitej pewności co do dnia, miesiąca i ro-
ku, Tannis wiedział, że żyje w „epoce Reagana”, że jak w każdy piątkowy
wieczór nawiedza go właśnie ochota na szklaneczkę i że jest najprawdo-
podobniej późne lato lub wczesna jesień, gdyż w kominku nie trzaskały w
ogniu meskitowe gałązki. Ale mógłby to być którykolwiek z wieczorów
na Mojave. Sącząc tequilę, popalając lucky strike'a i przyglądając się
przez wielkie okno w salonie zachodowi słońca, Tannis leniwie rozmyślał
nad niektórymi inwestycjami w akcje złota: Hemlo, Franco-Nevada,
Strona 11
Breakwater. Tequila i zachód słońca stanowiły dlań nieomal rytuał. Przez
jakieś dwadzieścia minut stał tak prawie nieruchomo, sączył trunek, spo-
glądając ponad pustynią w kierunku niskich ciemnych wzgórz, za którymi
skryło się Los Angeles. Wzrok zatrzymał się na jakimś odległym punkcie
za wydmami, za słonym płaskowyżem, za wydłużającymi się cieniami
czerwonych skał, i naraz jego oczy utraciły ostrość widzenia, nastąpiło
owo charakterystyczne przesunięcie wewnętrzne: on sam jakby zatracił się
niby duch, widząc jednocześnie wszystko zdumiewająco wyraźnie, jak
gdyby patrzył przez odwróconą lunetę lub został obdarzony drugą parą
oczu. Gdyby tam, w tym pustkowiu, kryła się jakaś zapowiedź tego, co
czaiło się w przyszłości, wyczułby ją na pewno. Ale tak się nie stało. Od
złota jego myśl pobiegła ku ludziom, którzy niegdyś poszukiwali go na
Mojave, w Randsburgu i Panamint, a potem ku tym wszystkim, którzy
chcieli coś zdobyć na piaszczystych pustkowiach: Rommel, Koczis, Św.
Antoni, Thomas Edward Lawrence. Zaczął sporządzać listę, zastanawiając
się jednocześnie nad tym, co ich łączyło. Doszedł do wniosku, że wszyscy
byli wizjonerami, ludźmi szukającymi nadziei, sławy i spełnienia. Myśli te
trudno byłoby jednak uznać za zwiastuny czegokolwiek, chociaż w tym
właśnie momencie, o godzinie 19.42, zadzwonił telefon.
Odwrócił się od ciemniejącego okna i nasłuchiwał przez chwilę. Potem
przeszedł przez hol do swego małego gabinetu i odpowiedział, jak zwykle
nie wymieniając swego nazwiska ani imienia (nawyk ludzi pracujących w
wywiadzie).
‒ Tak.
‒ Tannis?
‒ Kto mówi?
‒ Tannis...? To pan, prawda? Poznaję pański głos.
Przez króciutką, ale jakże ważną chwilę wydało mu się, że rozpoznaje
ten głos, przeszłość powróciła jak zapomniany sen... Ale nie, to było nie-
możliwe, tamten człowiek nie żył, nie żył już od dawna. Czyż oni wszyscy
nie umarli, podobnie jak on, dwadzieścia lat temu? A potem wspomnienie
umknęło. Ten głos... należał do... nie, już coś zgasło w pamięci. Odparł
więc:
‒ Pięknie, ja jednak nie znam pańskiego.
Strona 12
‒ Nic dziwnego. To było tak dawno, panie komandorze.
Nie miał takiej rangi, ale nawet gdyby tak było, wiedział, że to ktoś nie
związany z marynarką, ponieważ „komandor” to tylko formuła grzeczno-
ściowa, nie zaś określenie stopnia. Jednakże głos wydawał się znajomy...
Tannis natychmiast uświadomił sobie, że głos ten rozmyślnie umykał
pamięci, wycofywał się, wtapiał w czas i przestrzeń, w te wszystkie mile
nocnej pustyni i te wszystkie lata. A potem, kiedy usilnie starał się uchwy-
cić wspomnienie, głos znowu się zmienił, skręcił w jeszcze inny zaułek
przeszłości.
‒ Nos conocimos muchos años atrás, mi almirante. Yo soy un amigo.
Un viejo amigo...
Tannis opanował się i w ciągu krótkiej chwili przesunęło mu się przed
oczyma kilka ostatnich fragmentów tego tak zwyczajnego dnia. Był w
banku, naprawił grabie, oglądał zachód słońca... Potem zadzwonił telefon.
Ten ktoś nazwał siebie „starym przyjacielem, sprzed wielu lat...” To,
oczywiście, możliwe. Nazwał go „komandorem”, choć dawno temu
otrzymał stopień kapitana. A może to tylko żart, który powinien podchwy-
cić? Nie lubił jednak takich dowcipów.
‒ Kim pan jest, do diabła? ‒ spytał ostrym tonem ‒ ¿Como se llama,
amigo?
‒ Mi apellido... no tiene importancia.
„Moje nazwisko nie jest ważne”. Ale Tannis w tym momencie wie-
dział już, że było ważne. Zirytowało go, że nie potrafi go sobie przypo-
mnieć, choć miał je prawie na końcu języka.
‒ Niech pan posłucha ‒ powiedział ‒ niech pan mnie posłucha,
amigo. Nie mam zwyczaju rozmawiać z nieznajomymi. A zatem jak się
pan nazywa?
W słuchawce rozległ się szczególny dźwięk, rodzaj cmoknięcia, wyra-
żający niezadowolenie i dezaprobatę, i wtedy Tannis ‒ jak przypomniał to
sobie później ‒ nabrał przekonania, że ma do czynienia z Europejczykiem:
Niemcem, Holendrem, może nawet Francuzem, ale na pewno nie z Mek-
sykaninem. Całe życie spędził na pustyni i znał wszystkie odmiany mek-
sykańskiego ‒ od lakonicznego języka nadgranicznych miasteczek po
bujną elokwencję districto federale ‒ nie mógł się więc mylić ‒ jego roz-
Strona 13
mówca nie był rodowitym Meksykaninem. Cmoknięcie powtórzyło się.
‒ Nie, Jack. Powinieneś zrozumieć. Żadnych nazwisk. Nie przez tele-
fon.
‒ Jak pan chce. Odkładam słuchawkę.
‒ Nie. Posłuchaj...
‒ Pięć sekund. Daję panu pięć sekund. Minęła pierwsza. Dwa, trzy,
cztery..
‒ Poczekaj, Jack. Skoro chcesz nazwisko, podam je. Harper. Tak na-
zywam się dla ciebie. David Harper. Jeśli naprawdę nie pamiętasz, kim
jestem, jego musisz pamiętać.
Harper. Tannis nie słyszał tego nazwiska od dwudziestu lat i nigdy o
nim nie myślał od... nie, nie mógł sobie przypomnieć od kiedy. Dziwna
rzecz, chociaż dobrze je znał, w pamięci stanął mu nie ten, kto je nosił,
odżyło wspomnienie czegoś zupełnie innego, wspomnienie wspomnienia.
Wiele lat temu jadąc do San Diego, w pewnej chwili spojrzał w bok od
autostrady ‒ moment uchwycony jak w migawce ‒ i spostrzegł małe ran-
czo wciśnięte między dwie szosy. Widok był tak anachroniczny, że przy-
wodził na myśl dawno minione czasy: padok, belki płotu lśniące bielą
świeżej farby, na kruczoczarnym koniu jedzie kobieta, na jej plecach pod-
skakuje kowbojski kapelusz, przywiązany do szyi. Kapelusz przywołał
następny obraz: rozpłomieniona, pełna podniecenia twarz zwraca się ku
niemu, a rozbawiony głos wykrzykuje po angielsku: „O Boże, muszę
wyglądać jak Dale Evans!” Żona Harpera... Przypomniało mu się nawet
jej imię: Diana. Pamiętał ją, gdyż... Tyle że Harper, jego żona, wszystko,
co się wtedy wydarzyło... nie musiał, nie potrzebował sobie tego w ogóle
przypominać ‒ po prostu pamiętał. Jedno było dziwne ‒ w żaden sposób
nie udawało mu się przywołać twarzy Harpera. Jakże on wyglądał? Nic,
kompletna pustka. Ale jego tajemniczy rozmówca już go ponaglał:
‒ Tannis? Słyszysz mnie?
‒ Pan nie jest Harperem.
‒ Nie, oczywiście, że nie. Z tego, co wiem, on chyba już nie żyje.
Pamiętasz jednak...
‒ Pamiętam Harpera.
‒ To dobrze, przyjacielu. Bo właśnie o tym musimy porozmawiać. O
Strona 14
dawnych czasach. Dawnych, dobrych czasach.
‒ Więc rozmawiajmy.
‒ Mówiłem już, nie przez telefon.
‒ Wobec tego może to nie takie ważne.
‒ Bez żartów, proszę. Nie ma na to czasu, uwierz mi. Posłuchaj: w
Ridgecrest była taka restauracja, gdzie kiedyś wszyscy chadzali, „Hidea-
way”. Wiem, że nadal istnieje. Wybierz się tam...
‒ Nie mam zamiaru.
‒ Wiem, że przyjdziesz. Powiedzmy, że to moje ryzyko. Bądź koło
dziewiątej, wejdź...
‒ Idź sam do diabła!
‒ Uspokój się i słuchaj. Wejdź, zamów coś, jeśli będziesz miał ocho-
tę. Ja przyjdę po tobie. Rozumiesz? Muszę mieć pewność, że jesteś zupeł-
nie sam.
‒ Odpieprz się. Nigdzie nie pójdę.
‒ No to cześć...
W słuchawce zapadła cisza.
Harper...
Przez chwilę Tannis stał bez ruchu. Komuś, kto by go obserwował,
wydawałby się całkowicie spokojny. A potem przypalił lucky strike'a starą
mosiężną zapalniczką i tą samą drogą, którą tu przybył, powrócił do salo-
nu. Zatrzymał się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie stał kilka chwil
temu. Wszystko wokoło wyglądało identycznie, nic się nie zmieniło. Ok-
no, pustynia, zachodzące słońce... Można by pomyśleć, że w ogóle nic się
nie wydarzyło. Szklaneczka z tequilą stała tam, gdzie ją zostawił... Uniósł
ją, jak gdyby przepijał do ostatnich słonecznych promieni ślizgających się
po piasku: meskal, destylowane słońce pustyni. Smak napoju przejął go
dreszczem (ten smak zwęglonego drewna na zębach), a kiedy opuścił
ramię z powrotem, odbicie jego twarzy mignęło na moment w ciemnieją-
cej szybie niby zjawa. Ale nie zatrzymał na nim wzroku (dlaczego nie
potrafi sobie przypomnieć twarzy Harpera?), zapatrzony, ponad spłowia-
ła, alkaliczną równiną, w bezgraniczną pustkę. Przed chwilą... O czym to
myślał? Najlepiej byłoby cofnąć się, wrócić do punktu wyjścia... O
czymś... Nic tam nie było. Nie, tak pomyślał teraz... już pamiętał: myślał o
Strona 15
ludziach, którzy, równie często jak on, spoglądali na pustynię i zastana-
wiał się, czego na niej szukali ‒ Rommel, Koczis, Św. Antoni. Byli wizjo-
nerami, kiedyś, dawno temu, on sam...
Natychmiast jednak przerwał ten strumień myśli, gdyż biegł teraz nie-
uchronnie w przyszłość, on zaś chciał się cofać, w nadziei że znajdzie
ścieżkę, która z powrotem doprowadzi go do punktu wyjścia. Odwracając
się zatrzymał wzrok na książce, którą czytał: Doktor Faustus Tomasza
Manna. To było charakterystyczne dla Tannisa ‒ czytał tylko najwybit-
niejsze powieści, takie jak Don Kichot czy Moby Dick, które znali rzeko-
mo wszyscy, a naprawdę jedynie nieliczni. Ta miała miękką oprawę, prze-
giął ją, by zaznaczyć miejsce, gdzie przerwał lekturę, teraz otworzył zno-
wu, przebiegł wzrokiem stronicę i odnalazł słowo, przy którym się za-
trzymał, żeby zajrzeć do słownika ‒ „teonomia”. Zawsze tak robił, ilekroć
trafił na nie znany wyraz. „Podporządkowanie się Boskiej władzy i Bożym
prawom”. Boskiej władzy! Roześmiał się. Nic dziwnego, że te sukinsyny
zrobiły to wszystko! (chodziło mu o Manna, Niemców i wojnę).
Teraz zaczął się cofać myślą po ścieżce wyznaczonej przez książkę,
którą kupił w zeszłym tygodniu, wracając z Los Angeles. Zobaczył
wszystko wyraźnie: jechał tak jak zawsze i choć był zupełnie pewien, że
nikt go nie śledzi, wrócił do domu dłuższą drogą, autostradą nadbrzeżną
do Point Mugu (gdzie znajdował się ośrodek prób rakietowych), a potem
przez Pacific Palisades. Właśnie wtedy, gdy skręcił na wąską drogę bie-
gnącą przez Rustic Canyon, gdzie kryły się pośród drzew luksusowe rezy-
dencje, każda warta przeszło milion dolarów, przypomniał sobie, że tutaj
spędził wojnę Mann, i przyszło mu raptem do głowy, że chociaż mówił
płynnie po niemiecku (biegła znajomość tego języka pomogła mu w istot-
ny sposób zrobić karierę w wywiadzie), nie znał żadnego utworu Manna.
Zatrzymał się więc w Bakersfield i kupił ową książkę. Czytał ją dziś wie-
czorem, zanim... Ale ciągle nie był jeszcze gotów do żadnych rozważań
nad tym, co działo się „zanim” i „potem”, a jego myśli pobiegły znów
daleko w przeszłość, tym razem po ścieżkach wojny. Kwiecień 1945, Ba-
waria. Tak, wracał do dżipa (i znowu: to nie przypomnienie; był tam, czuł
zapach drzew, czuł pod stopami grubą warstwę sosnowych igieł, i naraz
zatrzymał się, dostrzegłszy między drzewami tego Niemca; był zaskoczo-
Strona 16
ny, zaparło mu oddech, zupełnie jakby znienacka zobaczył dzikie zwie-
rzę), a kiedy podszedł bliżej do samochodu, zobaczył niemieckiego żołnie-
rza, szukającego czegoś na tylnych siedzeniach. Próbował pewnie znaleźć
coś do jedzenia, wyglądał na straszliwie wygłodzonego. Jak wszyscy jego
rodacy w tym czasie. Nie miał broni, mundur był w strzępach. Kiedy pa-
trzył na niego, patrzył na niego, a tamten nie wiedział, że on stoi tuż obok
‒ coś się stało. Tannis był całkowicie spokojny. Wiedział, że zabije rabu-
sia. Mógł. Zapalił lucky strike'a. Niemiec spostrzegł go dopiero w mo-
mencie, kiedyTannis wydobył colta i odciągnął kurek: uśmiechnął się,
chyba z niedowierzaniem, próbował nadać twarzy wyraz najpierw przyja-
zny, potem błagalny, a wreszcie spojrzał Tannisowi prosto w oczy. I wła-
śnie między te oczy strzelił, a w chwili kiedy naciskał spust, dostrzegł w
nich własne odbicie. Przy zwłokach znalazł dokumenty, które spalił, oraz
mosiężną zapalniczkę Zippo; Niemiec musiał ją zabrać martwemu Ame-
rykaninowi... Obraz rozpłynął się, a Tannis pomyślał: Jakie to dziwne, że
pamiętam dokładnie, jak wyglądał tamten Niemiec, a nie mogę przypo-
mnieć sobie Harpera. Harper. Co z tym Harperem? Znowu znalazł się w
teraźniejszości. Jakżeż on wyglądał? Gdzieś w gabinecie powinien mieć
zdjęcie. Kim lub czym był właściwie dla niego? Pochowanym ciałem?
Szkieletem w szafie? Prywatnym Waterloo? Harper był Brytyjczykiem,
stąd to skojarzenie. Brak stroniczki w notesiku, staruszku. Coś właśnie z
tego, coś bliskiego katastrofie. Ale nie całkiem. Zresztą to, co się wyda-
rzyło w odległej przeszłości, nie ma już dzisiaj znaczenia ‒ uspokoił sam
siebie. Harper to były drzwi, które nagle się uchyliły w tajemniczy sposób,
wiedział jednak, że za nimi nic się nie kryje.
Zaczerpnął tchu ‒ i przez chwilę jakby nie oddychał ‒ a potem obrócił
w dłoni starą mosiężną zapalniczkę Zippo. Stał teraz w swoim gabinecie,
gdzie ‒ przypomniał sobie ‒ przyszedł, by poszukać zdjęcia Harpera, a
jego oczy wędrowały po ścianie za biurkiem, pełnej fotografii. Na więk-
szości znajdował się on sam ‒ w różnych latach i miejscach: życie za-
mknięte w bieli i czerni. Obok Małego Giganta, maszyny, której naukow-
cy z Politechniki Kalifornijskiej używali do usuwania resztek paliwa; w
nowym mundurze, gotów wyruszyć do Niemiec tam wykrywać naukowe
sekrety Trzeciej Rzeszy... Marzec 1945, przeprawa przez Ren w gumowej
Strona 17
łódce, osiemnaście godzin po Montgomerym... Kwiecień, w dżipie, gdzieś
na zapomnianej dróżce w Bawarii, twarz przesłonięta dymem z lucky
strike'a... kilka tygodni później, szpieg w każdym calu, w prochowcu kolo-
ru khaki, przyjaźnie rozmawia, pod sosnami otaczającymi Hermann Gor-
ing Institute, z Adolfem Busemannem, wynalazcą ruchomego skrzydła ‒
jego wyliczenia przesłane wprost do Boeinga pozwoliły jeszcze przepro-
jektować B-47... I wreszcie, schyliwszy się, znalazł to, czego szukał: gru-
powe zdjęcie naukowców wizytujących NOTS, w większości Brytyjczy-
ków z Aberporth, bazy w Walii, zrobione w 1959 lub 1960, Harper stał z
tyłu, ale musiał się poruszyć, gdyż twarz na zdjęciu była rozmazana i
Tannis wyprostował się rozczarowany. Nie mógł sobie uprzytomnić, jak
Harper naprawdę wyglądał. Gdzie był teraz? Z tego, co wiem, chyba już
nie żyje. Tak, ale powraca i dręczy niczym duch, dzięki tajemniczemu
mężczyźnie, viejo amigo, który jego, Tannisa, poznał wiele lat temu.
Przynajmniej tak twierdzi. Ale dokładnie kiedy? Pewnie mniej więcej w
tym czasie, kiedy zrobiono to zdjęcie. Ale to nie był Harper. Stojąc teraz
tutaj, odtworzył w pamięci tę rozmowę; nie Harper, tego był pewien. Więc
kto? Przez głowę przeleciało mu kilkanaście nazwisk, które usiłował do-
pasować do głosu, i choć jedno na pozór się zgadzało ‒ ów naukowiec bez
wątpienia znał Harpera ‒ ono także nie mogło być tym właściwym, po
prostu dlatego, że ten facet już nie żył. Tak, oni wszyscy nie żyli, a przy-
najmniej powinni nie żyć.
Zapalił następnego papierosa. Czy to w ogóle ważne? Wszystko działo
się tak dawno temu. On sam był już innym człowiekiem niż wtedy, a wy-
darzenia i fakty zatarły się w jego pamięci. Pokaz lotniczy w Tuszynie,
czerwiec 1961 roku, zdjęcie MiGa-15 z wykradzionym pociskiem wyraź-
nie widocznym pod skrzydłami. Fotografie były ostatecznym potwierdze-
niem tego, o czym wiedzieli już wcześniej, teraz śledztwo ruszyło pełną
parą, wszystkie zespoły dochodzeniowe przystąpiły energicznie do działa-
nia. Harper, biedny sukinsyn, znalazł się po prostu w niewłaściwym miej-
scu i w niewłaściwym czasie. Nic dziwnego, pomyślał Tannis, że nie mo-
głem go sobie przypomnieć ‒ nie miał z tą całą sprawą nic wspólnego ‒
wszystkim było po prostu wygodnie przyjąć, że to on jest winien. Jack,
czemu, do cholery, tak się przejmujesz tym małym durniem? Zrobił to,
Strona 18
zamknijmy całą sprawę, skończmy to już wreszcie. Naprawdę chcesz jesz-
cze ciągnąć to śledztwo? Nie, nie musieli się obawiać żadnych konse-
kwencji. Służył w marynarce dostatecznie długo, żeby poznać aż nadto
dobrze mentalność tych urzędasów. Znali się na brudnej robocie lepiej niż
ktokolwiek na ziemi; wybieliliby nawet Adolfa Hitlera, gdyby dojrzeli w
tym jakąś korzyść dla siebie, na przykład awans. A wywiad brytyjski,
dobrze to pamiętał ‒ twoi koledzy po fachu, bracie ‒ po krótkim ataku
lojalności zaraz zabrał się ostro do dzieła i sprawę umorzono ‒ im przecież
niemal udało się zatuszować sprawę Philby'ego. Harper był chyba w koń-
cu wdzięczny, o nic go bowiem nie oskarżono... chociaż w rzeczywistości
to oni powinni być wdzięczni, gdyż jeśliby wnieśli oskarżenie, doszłoby
do procesu, a w gazetach pojawiłyby się nagłówki: ANGLIK
PRZEKAZUJE ROSJANOM PLANY KONSTRUKCJI NASZEGO
NAJLEPSZEGO POCISKU. Dokonano natomiast znacznie prostszych i
bardziej dyskretnych posunięć: odebrano mu wszystkie przepustki i spo-
wodowano, że zamknęły się przed nim drzwi wszystkich brytyjskich labo-
ratoriów, które liczyły, że dostaną chociaż jednego centa od Wuja Sama.
Tannis zastanawiał się przez chwilę, co się potem stało z facetem. Z pew-
nością skończył się jako naukowiec, choć nie miał jeszcze trzydziestki.
Pamiętał, że było gdzieś w tym wszystkim jeszcze dziecko, mimo to żona
opuściła Harpera. Chyba się rozpił, ale tego Tannis nie był pewien. Znowu
przypomniała mu się tamta kobieta, Diana, o owym charakterystycznym
wysokim głosie Brytyjki, który zawsze sprawia, że wydaje ci się, iż masz
do czynienia z niewinną dziewicą, choćby w rzeczywistości było całkiem
odwrotnie.
Zdusił papierosa w popielniczce. Pogarda, oto co czuł dla nich wszyst-
kich. Ale czemu miałby się tym przejmować? Był całkowicie pewien, że
w tej sprawie nie ma nic, co mogłoby stanowić dla niego choćby najmniej-
sze zagrożenie. Harper to nie była nitka, która prowadziłaby do jakiego-
kolwiek kłębka. Istniał, co prawda, jeden problem. Harper był niewinny, a
został wrobiony i Tannis z pewnością wypowiedział kiedyś głośno tę
sugestię. Wówczas stanowiła ona zagrożenie dla pewnych ludzi. Teraz już
nie, jednakże była to nadal nitka, która mogła kogoś zainteresować, na
przykład dzisiejszego dowcipnego przyjaciela. A kiedy ktoś zaczyna grze-
Strona 19
bać, nigdy nie wiadomo, czego się dokopie; Tannisowi znowu przypo-
mniał się Niemiec na bawarskiej szosie i wyraz jego oczu na chwilę, nim
nacisnął spust. Tak. Potrafiłby raz jeszcze postąpić w ten sam sposób w
podobnej sytuacji. Ale po co z własnej woli pakować się w kłopoty? Niech
sobie ten koleś idzie do „Hideaway”, jeśli ma ochotę. Dają tam pyszne
żeberka. No cóż, a jeśli on, Tannis, naprawdę szuka guza, to może tam
pojechać... i zaczekać na faceta.
Jednakże wszystkie te rozważania miały charakter czysto akademicki.
Tannis wahał się przez krótką chwilę, ponieważ bez względu na to, czy
chciał się do tego przyznać przed sobą, czy też nie, zaskoczono go, ponie-
waż po tylu latach zakłócono mu znowu spokój ducha. W gruncie rzeczy
nie miał jednak żadnych wątpliwości co do tego, jak postąpić. W tej części
pustyni wszyscy wiedzieli, że z Tannisem wiąże się jakaś tajemnica. Nie-
którzy byli zdania, że chodzi o jakąś sprawę osobistą, inni, że o zawodo-
wą; kilka osób wyczuwało jakiś dziwny zwrot w jego karierze. Wielu
ludzi sądziło, że wciąż jeszcze ma jakieś związki z „wywiadem”, bardziej
przemądrzali sugerowali DIA lub NIS, inni wspominali o FBI lub CIA.
Parę osób spośród tych, które rzeczywiście go znały, wiedząc, iż zaczynał
jako naukowiec na CalTech, przypuszczało, że zrezygnował z tej drogi z
powodu jakiegoś niepowodzenia. Niepowodzenie... tylko nieliczni potrafi-
liby powiązać je z Harperem, gdyż tylko nieliczni, włączając nawet ame-
rykańskie kręgi wojskowe ‒ tak gęstą zasłoną milczenia otoczyła mary-
narka ów kompromitujący fakt ‒ wiedzieli, w jaki sposób naprawdę sekret
konstrukcji Sidewindera, pierwszego na świecie pocisku poszukującego
źródła ciepła, znalazł się w posiadaniu Rosjan. Zresztą sam Tannis nie
uważał tego wcale za niepowodzenie, za porażkę. Jednak nawet po tylu
latach nie mógł całej sprawy po prostu zlekceważyć i choć przez głowę
przelatywały mu wciąż różne sprzeczne ze sobą myśli, przyklęknął i otwo-
rzył szufladę biurka. Znajdowała się w niej zamknięta na kłódkę metalowa
skrzynka, a w niej leżał wielki stary colt, ten sam, z którego zabił tamtego
Niemca. Wyciągnął broń, włożył magazynek i wprowadził nabój do lufy.
Potem zabezpieczył rewolwer ‒ był ciężki jak młotek ‒ i wsunął go do
kieszeni... Oczywiście, że musi tam pójść. Musi pójść, ponieważ nie może
się oprzeć ciekawości. Ponieważ raz jeszcze chce poczuć, że działa, jest na
Strona 20
tropie. Ponieważ swoje sekrety chce zabrać do grobu. Zresztą mniejsza o
powody. Tannis był tym, kim był i robił to, co robił. Koniec, kropka.
Pojawił się wszakże jeszcze jeden szczegół. Wychodząc z domu, Tan-
nis poczuł wiatr na twarzy, zatrzymał się i odwrócił. Podniósł wzrok: noc
nad Mojave połyskiwała gwiazdami, i naraz, w ich świetle, na chwilę coś
zobaczył, coś poczuł: ów dzień ponad dwadzieścia lat temu, gorący piasek
pod butami, oni brną mozolnie korytem wyschniętego potoku w Darwin
Springs. Facet z FBI wlekący się daleko za nimi, ślady dżipa. I wreszcie
twarz Harpera, wciąż niezbyt wyraźna, ale na pewno młoda, tak przerażo-
na i tak niewinna...