Tan Sandi - Wyspa dusz
Tan Sandi - Wyspa dusz
Szczegóły |
Tytuł |
Tan Sandi - Wyspa dusz |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Tan Sandi - Wyspa dusz PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Tan Sandi - Wyspa dusz PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Tan Sandi - Wyspa dusz - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Tan Sandi
Wyspa dusz
Strona 2
Wszystkim moim duchom poświęcam.
Wam także
Miej się na baczności, nadchodzi noc... Obmyj ręce,
Idź swoją drogą, do domu, by zlec w łożu.
Comte de Lautréamont
Pieśni Maldorora*
* Przekł. M. Żurkowski, Wydawnictwo Mirecki 2004.
Strona 3
CZĘŚĆ PIERWSZA
Strona 4
NAWIEDZONA
Każdy, komu przyszło żyć tak długo jak mnie i zajmować się tym, czym ja się
zajmowałam, dobrze wie, że kiedyś nadejdzie dzień zapłaty. Mój nadszedł cicho i
niepostrzeżenie - w bibliotece.
Co sobotę, niczym kobieta regularnie nawiedzająca groby swoich bliskich,
składałam wizytę pewnej książce w archiwum Ministerstwa Wojny. Ta książka
była częścią mojej prywatnej historii, chociaż nigdy nie musiałam dbać o
dochowanie tajemnicy. W 2010 roku archiwum, usytuowane nad popadającą w
ruinę salą bilardową, jest miejscem mało znanym i jeszcze mniej lubianym.
Dzisiejszego ranka książka zniknęła. Nie ma jej na półce, w najbardziej
zawilgoconym kącie zajmowanym przez dział zbrodni wojennych, gdzie zwykle
stała, wciśnięta za encyklopedię ludobójstwa pokrytą wieloletnią warstwą kurzu.
Sięgam za gruby tom i trafiam w próżnię. Panika ściska mi gardło jak matce,
która przyjeżdża do szkoły po dziecko i stwierdza, że zniknęło.
Po chwili odzyskuję spokój. Dwie bibliotekarki zdejmują książki z półek.
Wszystko, co nadgryzione zębem czasu - nieważne, czy to Manifest Komuni-
styczny, czy opracowanie na temat harakiri - jeśli wygląda źle, zostaje usunięte.
Ktoś zapyta: czyż archiwów nie powinno się zostawiać „na zawsze"? No cóż, w
Azji pojęcie „na zawsze" nie istnieje. Tutaj wieczna jest tylko teraźniejszość.
Podchodzę do wózka, na którym leżą usunięte z półek książki. Wzbijając kurz,
z nadzieją w sercu przerzucam egzemplarz za egzemplarzem. W końcu
dostrzegam czerwoną obwolutę mojej książki, jej przydługi tytuł wytłoczony na
grzbiecie nieco już zatartymi pozłacanymi literami: W pogoni za duchem: Dobrzy
pasterze w postkolonialnym świecie. Napisana przez dwoje Flamandów - Lucasa
Van Ketsa i Marijke Jodogne - jest nieosiągalna, ponieważ nakład już dawno
został wyczerpany. Przyciskam ją mocno do piersi.
Młodsza bibliotekarka, modnie ubrana dziewczyna z oczami obwiedzionymi
grubą czarną kreską, która upodabnia ją do szopa pracza, stuka obcasami
obszytych futerkiem butów. Przypatruje mi się z uśmiechem. Pewnie uważa mnie
za starą dziwaczkę, bo któż inny nawiedzałby tak niestrudzenie to przygnębiające
miejsce?
To istotnie dziwne, że czuję tak głębokie przywiązanie do książki, która nie
budzi niczyjego zainteresowania. Kiedy ukazała się w 1974 roku, nie
Strona 5
chciałam mieć z nią do czynienia. Autorzy postawili sobie za cel opisanie
sytuacji w tak zwanym Trzecim Świecie po wyzwoleniu spod panowania
Brytyjczyków, Francuzów i Holendrów. Sportretowali kolonizatorów jako
czarne charaktery, nie na tyle jednak odrażające, by do cna popsuć samopoczucie
zachodnim czytelnikom. W ostatnim rozdziale znalazł się krótki wywiad ze mną,
pełen błędnie przytoczonych cytatów, ilustrowany bardzo niekorzystnym
zdjęciem, na którym zbieram kości na cmentarzu. Jakby tego było mało, podpis
pod zdjęciem brzmi: Miejscowa dziewczyna praktykująca czary.
Kiedy parę lat później autorzy książki zginęli w wypadku na łodzi, zła-
godniałam i byłam gotowa wybaczyć im pomyłki w tekście. Mimo nich W
pogoni za duchem było najbliższym prawdy i najpełniejszym podsumowaniem
moich dokonań, moich niepowodzeń, dzieła mojego życia.
Dotykam twardej okładki, otwieram książkę. W nos uderza znajomy zapach
stęchlizny. Przewracam kartki, by jak najszybciej dotrzeć do ostatniej części o
Czarnej Wyspie, zwanej też Wyspą Dusz.
Ale... cóż to?
Moich stron nie ma. Ktoś je wyrwał. Zostały po nich tylko poszarpane brzegi
przy marginesie.
A fotografia... Cała zabazgrana czarnym pisakiem. Gryzmoły tworzą gęstą
pajęczą sieć. Ktoś dorysował mi twarz diabła.
Uginają się pode mną nogi. Książka wysuwa się z bezwładnych rąk i spada na
podłogę. Serce wali mi jak młotem. Przed oczami migają na przemian czarne i
białe plamy.
Musiałam wydać jakiś rozpaczliwy okrzyk, bo Szop Pracz rusza ku mnie z
wyrazem irytacji na twarzy. Wskazuję książkę otwartą na ziejącej ranie.
- Kto mógł zrobić coś takiego? - Wściekłość odbiera mi oddech. - Dlaczego...
Dziewczyna wzrusza niecierpliwie ramionami, schyla się po książkę i rzuca ją
na wózek.
- I tak już się rozsypuje - mówi.
- Tak, rozsypuje się - odpowiadam. Wyciągam rękę, ściskam moją książkę
ostatni raz i opuszczam bibliotekę.
W drodze do domu robię zakupy w hali targowej. Kiedy wychodzę przez
rozsuwane drzwi, w powietrzu czuć aromat kasztanów. Ponad masywnymi
szarymi budynkami niebo jest idealnie czyste - bezchmurne, niemal dwu-
wymiarowe w swojej błękitnej monotonii - zupełnie jak przed dwudziestu
Strona 6
laty, kiedy przeprowadziłam się tutaj, by kontynuować moje prywatne docie-
kania.
Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy...
Po niebieskim firmamencie suną dwa ciemne punkciki. Mkną ku sobie z
przeciwległych krańców horyzontu po niewidocznej dla mnie linii. Stoję jak
zahipnotyzowana. Widzę miłość czy śmierć? Jeden z nich na pewno gwałtownie
skręci. Nie może być inaczej.
Zderzają się czołowo i sczepione spadają na chodnik z głuchym łoskotem kilka
metrów ode mnie. W gmatwaninie czarnych piór dostrzegam dwa dzioby. To
wrony.
Źle. Bardzo źle.
Przez wszystkie lata przeżyte w tym mieście nigdy czegoś takiego nie
widziałam. Trudno uciec przed myślą, że mają z tym coś wspólnego brakujące
strony mojej książki, że odsłoniły ukrytą dotąd tajemnicę.
Ból znów rozsadza mi głowę. Muszę jak najszybciej dotrzeć do domu i się
położyć. Mój lekarz mówi, że... Nieważne, co mówi lekarz. Co sił w nogach
kieruję się w stronę skrótu. Jest bezpieczny, dobrze oświetlony. Znam go jak
własną kieszeń, każdy jego kamień, każdy załom muru.
Nagle za plecami słyszę pospieszne kroki. Coś trąca mnie w ramię. Pod
wpływem impetu uderzenia wypuszczam z rąk torby. Podnoszę głowę i widzę
biegnącą nastolatkę z wielkimi słuchawkami na uszach, przypominającymi
pączki z dziurką. Nawet mnie nie zauważyła.
Zbieram rozsypane zakupy starej niewidzialnej dla innych kobiety, jaką się
stałam: bochenek chleba, pudełko margaryny, dziesięć tabliczek gorzkiej
czekolady, dwie torebki suszonych śliwek i karton jajek, niestety potłuczonych.
Zostawiam je szczurom.
- Wszystko w porządku?! - woła z okna kobiecy głos. A przynajmniej tak mi się
wydaje.
- Tak - kłamię. - Nic się nie stało.
Trzask, zamek, rygiel, łańcuch. Nareszcie w domu.
Rozbieram się i odkręcam gorącą wodę. Leci tak długo, aż para pokrywa lustro.
Teraz tylko tak jestem w stanie patrzeć na swoje odbicie.
Cóż to za wyschnięte mango wiszące po obu stronach mostka? Kiedyś były
piersiami. Nogi? Aseksualne koślawe lichtarze. Nazwanie szarej obwisłej skóry
na ramionach skrzydłami nietoperza byłoby aktem wspaniałomyślności. A
przecież nie mogę się skarżyć. Właściwie nie powinnam już żyć.
Strona 7
Zanurzam się w wannie, przypominając sobie dzisiejsze niezwykłe znaki.
Czyżby omen? A może starość robi ze mnie nerwową wariatkę?
W chwili, w której wychodzę z wanny, rozdzwania się telefon. Ostatnio zdarza
się to rzadko. Los odebrał mi przyjaciół i znajomych. Więc nie reaguję. A telefon
dzwoni i dzwoni.
Po dziesiątym sygnale włącza się automatyczna sekretarka. Słyszę kobiecy głos
o nieokreślonym akcencie. Południowoafrykańskim? Holenderskim? A może
uczyła się angielskiego, oglądając Dźwięki muzyki? Przedstawia się. Jest
profesorką. Imię: Mary. Nazwisko: Maddin. Potem dodaje nieco zbyt swobodnie:
„Jestem pani wielbicielką".
Przechodzi mnie nagły dreszcz.
„Dobrze wiem, że w pewnych kręgach była pani legendą. A kiedy pani
zniknęła... To tylko przydało pani tajemniczości. - Kobieta zawiesza na chwilę
głos. - Od dawna chciałam z panią porozmawiać. Oczywiście najpierw musiałam
panią znaleźć, co nie było proste, a potem zebrać się na odwagę, żeby zadzwonić,
co było jeszcze trudniejsze".
Jest w niej coś, co sprawia, że czuję się nieswojo. Jest zbyt przymilna. Na
dodatek zbieżność tego telefonu z widzianym dzisiaj znakiem... Podnoszę
słuchawkę i każę kobiecie iść do diabła.
- Ojej, to naprawdę pani? - W jej głosie pobrzmiewa rozbawienie.
- Skąd ma pani mój numer?
- Tego zdradzić nie mogę. Zła odpowiedź.
- Rozłączam się - ostrzegam.
- Nie byłoby lepiej, gdybym panią odwiedziła?
- Niech mi pani nie grozi!
Kobieta wzdycha, jakbym to ja sprawiała jej kłopot, a nie odwrotnie.
- Proszę tylko, żeby pani ze mną porozmawiała. Chodzi o pani życie.
- Moje życie?
- Proszę mnie wysłuchać. Piszę książkę o przesądach w Azji w dwudziestym
wieku. A raczej o wpływie nowoczesności na miejscowe wierzenia.
- Porywa się pani z motyką na słońce.
- Co racja, to racja. - Chichocze, hymnie rozbroić. - Uderzyła mnie jedna rzecz.
Kiedy zaczynałam swoje poszukiwania, natykałam się na różne wzmianki o pani.
Pozytywne i negatywne, w zależności od autora, większość miała jednak
wydźwięk negatywny.
Czyżby mnie podpuszczała?
Strona 8
- Żeby było jasne: nie udzielam wywiadów. Proszę to przekazać swoim
znajomym historykom.
- Madame, większość z nich sądzi, że pani już nie żyje. Ku mojemu zdziwieniu
te słowa mnie ranią.
- Może tak jest?
- Ani przez moment w to nie wierzyłam. Tacy ludzie jak pani żyją wiecznie. -
Zawiesza głos. - Postanowiłam więc panią odnaleźć - dodaje po chwili.
- Jak? - Zastrzegłam numer telefonu i pilnuję własnego nosa. Przed laty z
rozmysłem zatarłam za sobą ślady. Mam wrażenie, jakby stało się to wieki temu.
- Pani nieobecność jest wyraźnym świadectwem pani obecności.
- Dość tych zagadek.
- Prowadziłam badania na trzech kontynentach. Odwiedziłam wszystkie
najlepsze biblioteki. Pani imię pojawia się w kilku artykułach o tematyce
ezoterycznej między tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim a tysiąc
dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym rokiem, zwykle w przypisie, zawsze
z dopiskiem: zagadkowa postać unikająca rozgłosu. To mnie zaintrygowało.
Musiałam dowiedzieć się czegoś więcej. W następnym roku ustaliłam tytuły
kilku źródeł odnoszących się do pani. Nie do wiary, ale za każdym razem, gdy
docierałam do jednego z nich, natrafiałam na czarną dziurę. Dosłownie.
Biblioteka po bibliotece, książka po książce, linijka po linijce. Na trzech
kontynentach. Każdy ustęp poświęcony pani był zamazany czarnym atramentem.
A jeśli tekst na pani temat był dłuższy, brakowało całych kartek. Zostawał tylko
ślad po ich wyrwaniu. A mówię przecież o archiwach z wysokim certyfikatem
bezpieczeństwa. - Przejęta kobieta nabiera powietrza. - Ktoś obsesyjnie usiłuje
wymazać panią z historii. Może to jeden człowiek, może jakaś grupa.
Z wrażenia przełykam ślinę.
- Wymazać mnie z historii? - powtarzam.
- Wszędzie. Nawet w internecie. Tam nie ma pani w ogóle. - Moja roz-
mówczyni zniża głos. - Gdziekolwiek w zeszłym roku szukałam wzmianki na
pani temat, nie mogłam znaleźć niczego. Zniknęła pani ze wszystkich źródeł.
Doszłam do wniosku, że gdyby pani naprawdę nie żyła, nikt nie zadałby sobie
tyle trudu, by usunąć wszelkie ślady pani istnienia.
Dawno temu zgodziłam się zniknąć z kart oficjalnej historii Azji. To był układ
mojego życia. Czyżbym teraz na dodatek znikała także z nieoficjalnych
dokumentów?
Strona 9
- Powinnyśmy porozmawiać. W cztery oczy. Musimy się śpieszyć. Nadchodzi
noc.
Czy to ostrzeżenie?
- Kim pani jest? Kto panią przysłał? - pytam.
- Ważniejsze, kim jest pani - odpowiada.
- Proszę mi powiedzieć, jak mnie pani znalazła, pani Maddin.
- Nie przez telefon... Kto jak kto, ale pani powinna to rozumieć. - Jej głos
nabiera aksamitnego brzmienia, staje się konspiracyjnym szeptem. - Proszę,
niech mnie pani przyjmie. Jestem jedyną osobą, która może...
Odkładam słuchawkę.
I natychmiast tego żałuję. Ta kobieta jest jedyną osobą, która może... co? Nagle
chcę znowu usłyszeć sygnał telefonu. Jeśli ta Maddin jest tak uparta, jak twierdzi,
na pewno znów spróbuje zadzwonić. Czekam. Czekam. I czekam.
Resztę wieczoru spędzam przy telefonie. Na wszelki wypadek ściszam płytę ze
Scenami dziecięcymi Schumanna. Czekam na próżno. Czuję coraz mocniejsze
ściskanie w żołądku.
Najpierw ta zniszczona książka, potem zderzenie wron, a teraz to. Wszystko w
ciągu jednego dnia.
Znaki. Jeśli życie czegoś mnie nauczyło, to jednego: nie lekceważyć znaków.
Jest coś dziwnego w sposobie, w jaki powiedziała: „Nadchodzi noc". Jaki
człowiek nauki tak mówi? Ona nie jest profesorką.
Gdyby był tu mój brat, powiedziałby, że moje złe przeczucia to efekt nie-
strawności, paranoja zrodzona z koniaku wypitego na pusty żołądek, po-
prawionego połową tabliczki czekolady. Lekarz zrugałby mnie za niezdrowe
odżywianie się. Usłyszałabym, że przyspieszam tylko swoje wieńcowe tsunami.
Nie mieliby racji. Zbliża się do mnie coś czarnego i toksycznego. Niemal czuję
bijący w nos kwaśny zapach, gorące wyziewy palące mi gardło, serce, duszę. W
takim razie to śmierć, powiedziałby mój brat. Być może. Ale przez lata patrzyłam
śmierci w oczy i nigdy nie przyprawiało mnie to o takie mdłości. Nie, to coś
bardziej niszczycielskiego niż śmierć. Czuję zło. Lepkie macki zła, które oplatają
mnie, odbierając nadzieję na szczęśliwe zakończenie.
Przez lata przysporzyłam sobie wielu wrogów, zarówno wśród żywych, jak i
wśród umarłych, dlatego odwet nie powinien mnie dziwić. A jednak dziwi.
Złość, zawiść, żal - nie jestem wolna od tych uczuć, ale pierwszy raz od
dwudziestu lat czuję strach. Wrócił do mnie, kobiety prawie dziewięć-
dziesięcioletniej, ciała mnie samej sprzed lat, który - jeśli wierzyć tej dziwnej
Maddin - znika nawet z kart historii.
Strona 10
Przez dziesięciolecia bałam się tej chwili - dnia zapłaty - i wygląda na to, że oto
nadchodzi.
Dzwonek rozbrzmiewa za dwadzieścia trzy trzecia nad ranem. Czyżby to ona?
Sięgam po tasak leżący obok łóżka i kuśtykam do drzwi. Patrzę przez wizjer.
Nikogo. A przynajmniej nikogo, kogo można zobaczyć.
Kiedy wracam do łóżka, psy sąsiadów zaczynają przejmująco wyć ze strachu.
Ciarki chodzą mi po plecach. Nie wiem, co gorsze - basowy skowyt ogara z
mieszkania obok czy skomlenie szpiców na końcu korytarza, przypominające
piski dzieci duszonych w łóżkach.
Zapalam wszystkie lampy, zapalam czerwoną świecę - pamiątkę z dawnych
czasów, której nie dotykałam od lat. Kiedy spalała się szybko, wiedziałam, że
dzieje się coś złego. Dzisiaj spala się błyskawicznie. Ogień pożera knot w ciągu
pięciu minut. Zwykle trwa to cztery godziny. Rozsypuję przy drzwiach
sproszkowane kości - rytuał z dawnych czasów - i intonuję zaklęcie, które
zdradziła mi wiele księżyców temu przyjaciółka. Już jej nie ma.
W końcu siadam w bujanym fotelu z nożem na kolanach.
Po długim czuwaniu opadają mi powieki. Kiedy otwieram oczy, czuję podmuch
powietrza. Charakterystyczny chłód, nieprzyjemny przeciąg, który znam aż za
dobrze.
Nie mylę się. W ciemności dostrzegam zarys sylwetki nieproszonego gościa.
Ma białe włosy, koszulę i spodnie barwy nagrobnego kamienia.
Jego widok, po tylu latach, w tym mieście, przyprawia mnie o dreszcz. To
człowiek, któremu wszystko zawdzięczam. Ale dlaczego tutaj? Dlaczego właśnie
teraz? Do głowy nie przychodzi mi nic innego prócz pytania:
- Czego chcesz?
Jak niezliczoną ilość razy przedtem wbija we mnie spojrzenie głęboko
osadzonych kaprawych oczu. Porusza ustami, odsłaniając drobne szpiczaste
zęby. Jeszcze ludzkie, ale powoli przypominające zęby innych stworzeń.
„Jesteś teraz jedną z nas", syczy jak wąż.
To nie jest zaproszenie, bym do nich dołączyła. To stwierdzenie.
Znika, zanim rzucam klątwę. Zabiera ze sobą połowę ciepła z pokoju i całe
powietrze z moich płuc. Moja walka o oddech jest dowodem na to, że się myli.
Nie jestem jedną z nich. Nadal żyję.
Strona 11
***
Dziewiąta rano. Podnoszę słuchawkę, zanim wybrzmi pierwszy sygnał.
- Tak?
Kobieta od razu kontynuuje rozmowę, jakby poprzednia nie została przerwana.
- Chcę wysłuchać pani opowieści. Potrzebuję tego - mówi z naciskiem. Czuję
na ramionach gęsią skórkę.
- W zamian dam pani to, czego pani szuka - obiecuje. Moje serce o mało nie
przestaje bić.
- Niczego nie szukam.
- Pani tropi. Właśnie to pani robi.
- Pani Maddin... - urywam, by się uspokoić. - Dlaczego moja historia tak panią
interesuje?
Zastanawia się przez chwilę.
- Od zawsze czułam potrzebę zaglądania pod powierzchnię. Odkrywania i
chronienia prawdy tam, gdzie ludziom nawet nie przychodzi do głowy zaglądać.
I naprawienia wyrządzonych krzywd.
Naprawiać krzywdy? Zrobiłaby to dla mnie?
- Gdzie pani jest? - pytam.
- Hm... - odpowiada ostrożnie jak ktoś, kto dobrze zna niebezpieczeństwo
płynące ze słów - ...niedaleko.
Niedługo zapadną ciemności.
- Niech się pani pospieszy.
Profesorka mówi, że da mi to, czego szukam. Czyżby? Skąd w ogóle o tym wie?
Chyba że... Na dodatek ten duch...
Biorę środek uspokajający i krzątam się po mieszkaniu - robię sobie kanapkę z
nutellą, segreguję pranie, przygotowuję gorące mleko z suszonymi śliwkami, a
moje serce przez cały czas wali jak oszalałe. Próbuję uciąć sobie drzemkę, ale nie
mogę zasnąć. Niepostrzeżenie nadchodzi wieczór.
Rozsuwam zasłony w sypialni i wyglądam przez okno. W oknach sąsiednich
wieżowców palą się światła. Dzieci pewnie rozmawiają przez komputer z
nieznajomymi. Wyznają swoje grzechy. Jest coś poetyckiego w czuwaniu
młodych, gdy ich rodzice śpią. Tak przypuszczam, chociaż tutejsza noc nigdy nie
jest prawdziwą nocą, nie w romantycznym znaczeniu tego słowa. Niebo spowija
pomarańczowa poświata, produkt uboczny istnienia sześciu tysięcy
Strona 12
wieżowców w metropolii przypominającej migocącą siatkę ciągnących się po
horyzont poletek ryżowych.
W tej części świata ciemność nie istnieje już od dawna. Dla jednych to
kompromis, dla drugich błogosławieństwo. Są nas miliony, żyjemy w takich
samych mieszkaniach, pod wspólnym pomarańczowym niebem. Przez lata
czułam, że ta anonimowość jest najlepszą fortecą, jakiej mogłabym sobie życzyć.
Niestety, anonimowość to nie unicestwienie. Jedno dotyczy teraźniejszości,
drugie przeszłości, nigdy nie powinno się ich mylić. „Jesteś teraz jedną z nas".
Nie! Ja ciągle żyję!
Wiedziałam, że prędzej czy później moja przeszłość do mnie wróci. Jestem
staroświecką kobietą ze starotestamentową wiarą w symetrię. Co się wzniosło,
musi opaść. Każdemu działaniu odpowiada równe mu przeciwdziałanie. Życie za
życie, oko za oko, ząb za ząb.
Profesorka i duch. Ona mówi mi, że znikam. On, że już jestem po tamtej stronie.
Dwie strony tej samej monety.
Profesorka... Czy to możliwe, że niesie mi wyzwolenie? Czy opowiedzenie jej
mojej historii uchroni mnie przed staniem się jedną z nich?
Muszę to zrobić. To moja największa nadzieja.
Grzebię w szufladzie z halkami w poszukiwaniu dyktafonu. Sama go sobie
sprawiłam po obejrzeniu ponurego kanadyjskiego filmu o chorobie Alzheimera.
Wkładam nowe baterie i nową kasetę. Wierzę w trwałość kaset. Zapewniają
słowom długowieczność. Moja historia przetrwa. Przygotowując się do
rozmowy, płuczę gardło, by oczyścić drogę prawdzie.
Moje niebieskie zęby szczerzą się do mnie w lustrze.
Pozwolę sobie rzucić pierwsze kamienie.
Przez całe moje życie ludzie próbowali pozbyć się mnie na różne sposoby,
zniszczyć mnie publicznie i prywatnie, bezmyślnie i z przerażającą wyrafi-
nowaną wrogością. Przez całe życie.
Nie pozwolę im wygrać. Nie wymażą mnie z historii.
Nie stanę się duchem.
Strona 13
1
DZIECIĘCE DŁONIE
Dali mi na imię Ling. Najzwyczajniejsze ze zwyczajnych imion. Moja historia
wcale nie zaczęła się w dniu moich narodzin, czyli trzeciego sierpnia 1922 roku,
gdy nie różniłam się niczym od reszty wrzeszczących istot wyciągniętych z łona
matki i przechodzących wspólną dla wszystkich skomplikowaną procedurę
jedzenia i spania, nauki chodzenia i mówienia. Ponoć przyswoiłam sobie te
umiejętności szybciej niż reszta dzieci, tak bardzo zależało mi na zdobyciu serca
rodziców i wygraniu wyścigu z czasem, którego tylko ja byłam świadoma. Ten
wczesny rozwój wcale nie oddaje mojego charakteru. Byłam tylko małym
dzieckiem. A małe dzieci zwykle są nieciekawymi istotami.
Moja prawdziwa historia zaczęła się pisać latem 1929 roku, w dniu moich
siódmych urodzin. Właściwie powinnam powiedzieć: naszych urodzin.
Przyszłam na świat kilka minut przed moim bratem Li. Zawsze byłam prze-
konana, że wygrałam ten wyścig, ponieważ znalazłam się bliżej wyjścia, chociaż
według akuszerki w łonie matki bezdusznie tyranizowałam słabszego bliźniaka.
(Ach, te chińskie akuszerki, wiecznie nieprzychylne dla dziewczynek!). Byłam
bez wątpienia silniejsza od Li - płakałam głośniej, kopałam mocniej, ważyłam
więcej - ręczę jednak, że w łonie matki nie było żadnych przepychanek czy
złośliwego podkradania sobie pokarmu. Oczywiście kiedy Li pojawił się na
świecie, drobny i chudy, z ledwie słyszalnym kwileniem -chłopiec, co za
szczęście! - wszyscy dali wiarę słowom akuszerki i o stan brata obwinili mnie.
Zaraz po naszych narodzinach rodzice próbowali naprawić tę niespra-
wiedliwość. Nie mieli wpływu na to, co działo się w brzuchu matki, ale póki
mieszkaliśmy razem, wynagradzali mu te urojone krzywdy. Spełniali wszystkie
jego zachcianki, zawsze wybierał pierwszy. Od chwili, w której akuszerka
obmyła ręce z krwi i chwiejnym krokiem zeszła po schodach, moje starszeństwo
przestało się liczyć. Role zostały rozdzielone: Li przypadła w udziale rola
bohatera, mnie - jego przybocznej.
Siedem lat później Li był energicznym chłopcem, urodzonym przywódcą,
wyższym ode mnie o sześć centymetrów. On prowadził, ja podążałam za nim.
Stał się moim obrońcą i dobroczyńcą. Kiedy dostawał ptysia z kremem, prosił o
drugiego - dla mnie. Nie musiałam już walczyć o swoje, wybierać
Strona 14
czy wzdychać do czegoś. Przywykłam do bycia drugą, polubiłam nawet rolę
jego cienia. Nie czułam wewnętrznej presji, by udowadniać swoją oryginalność
czy dzielność. Nigdy nie powinno się lekceważyć szczęścia płynącego z
niedocenienia.
Li nie wyróżniał się wyglądem. Przypominał jednego z pospolitych
przedwojennych chińskich chłopców z klasy średniej, noszących flanelowe
koszule i sztruksowe spodnie, zawsze uśmiechniętych, zawsze roztaczających
wokół siebie ledwie wyczuwalny zapach kredy. Mama zaplatała mi włosy w
warkoczyki i ubierała mnie w bezrękawniki szyte z resztek flaneli i sztruksu
pozostałych po skrojeniu koszul i spodenek dla Li. Nie mieliśmy żadnych
znaków szczególnych, niczym się nie wyróżnialiśmy. Żaden mijający nas
przechodzień nie zatrzymałby się na nasz widok i nie krzyknąłby ani z zachwytu,
ani z przerażenia. Równie dobrze moglibyśmy być niewidzialni. Dwoje dzieci w
bezkresnym morzu czarnowłosych głów i skośnych oczu. Dla mnie jednak Li był
najładniejszym chłopcem w Chinach.
Jego rzeczy wypełniały cały dom: modele aut, tańczące niedźwiedzie, książki o
samolotach i okrętach wojennych, wiele zamówionych w Ameryce.
- Co dostanę na urodziny? - pytał na długo przed tym ważnym dniem.
- Wszystko - brzmiała nieodmiennie odpowiedź mamy. - Wszystko, czego
zapragniesz.
Co do mnie, to z radością przyjmowałam każdy dar - piórnik, szalik czy kapcie
- więc nie przysparzałam rodzicom kłopotów. Do siódmych urodzin Li miał
konwencjonalny gust. Rodzice zamawiali w sklepie z zabawkami statki,
samoloty i pociągi, póki nie zdecydował ostatecznie, czego sobie życzy, ale tym
razem trzymał wszystko w tajemnicy do ostatniego dnia. Widziałam, jak
podchodzi do mamy i szepcze jej coś do ucha.
- Nie - odparła zdecydowanie mama i wbiegła po schodach na górę.
W tamtym czasie Szanghaj budził skrajne emocje. Dla jednych był Perłą
Orientu, dla innych Siedliskiem Zła. Szanghaj albo się uwielbiało, albo nie-
nawidziło. Stany pośrednie nie istniały. Mama należała do grupy nienawidzących
tego miasta. Wychowała się w zamkniętej prefekturze Suzhou, otoczona przez
służące - stare panny - które wpoiły jej strach i niechęć do świata zewnętrznego.
Bała się tak bardzo, że krępowanie stóp okazało się niepotrzebne. I tak nigdzie by
nie uciekła.
Szanghaj tylko wzmógł jej niepokój. Nie zagustowała w żadnych przy-
jemnościach życia w wielkim mieście. Najlepiej czuła się w swoich małych
ciemnych pokoikach, gdzie mogła do woli przeglądać katalogi. Jej naturalną
Strona 15
bladość, utrwaloną przez niewychodzenie z domu, uważano nawet za modną.
Za swoją agorafobię płaciła jednak wysoką cenę. Z powodu mojej i Li szalonej
miłości do słońca i natury cierpiała katusze. Był to dla niej jawny dowód porażki
wychowawczej. Gdyby była dobrą matką, dzieci nie szukałyby okazji do zabawy
poza domem.
Dlatego tak zraniły ją słowa Li, kiedy szepnął jej do ucha w dniu siódmych
urodzin: „Zabierz nas do parku". Na pewno uznała to za synowską krytykę jej
słabości i poczuła się urażona tą złośliwością. Jej „nie" zabrzmiało w całym
domu tym donośniej, że był to jedyny przypadek, gdy czegoś mu odmówiła.
Nasz dom przy Rue Bourgeat wyglądał jak porządny miejski dom klasy
średniej. Przynajmniej z zewnątrz. Stał w dystrykcie francuskim, co było
widomym znakiem naszej przynależności do szczęśliwego, kosmopolitycznego,
burżuazyjnego świata Szanghaju. Miał wymagane białe ściany świadczące o tym,
że stać nas na malarzy przeciwdziałających destrukcyjnemu wpływowi klimatu
na kolor murów. Mieliśmy nawet bramę z kutego żelaza wzorowaną na tych z
londyńskich Kensington Gardens, ozdobną barierę oddzielającą nasze schody od
bezzębnych sprzedawców kumkwatów i liczi, przemierzających zakurzone
trotuary. Strzegliśmy naszych granic. Dla reszty świata byliśmy bezspornie klasą
średnią, jednak w czterech ścianach naszego domu mieliśmy o wiele mniej
powodów do zadowolenia. Byliśmy młodą rodziną, która z coraz większym
trudem wiązała koniec z końcem.
Mimo ciężkiej sytuacji finansowej rodzice utrzymywali dwie nianie -siostrę
Kwan i siostrę Choon - kucharkę oraz chłopca na posyłki. Powinnam doliczyć też
duet rikszarzy, którzy byli na nasze usługi w tygodniu. Bez pomocy tych ludzi nie
dalibyśmy sobie rady, ponieważ mama nie wychodziła z domu, a ojciec, bujający
w obłokach idealista, przywiązywał tak niewielką wagę do spraw materialnych,
że ledwie pamiętał nazwę naszej ulicy, nie mówiąc o adresie rzeźnika czy sklepu
z przyprawami.
Z powodów praktycznych wydzierżawiliśmy pomieszczenie dla służby.
Niewielka przestrzeń wypełniła się od podłogi po sufit damskimi sandałami
marnej jakości (i cierpkim zapachem niskogatunkowej taniny), bo pan Wang,
właściciel imperium obuwniczego przy pobliskiej Avenue Joffre, musiał gdzieś
upchnąć nadmiar towaru. Straciwszy przestrzeń życiową na rzecz butów, nasi
słudzy układali się do snu, gdzie mogli. Na lichych pledach obok stygnących
piecyków z rusztem w kuchni, zwinięci w kłębek pod schodami. Mama
zapewniała mnie, że takie warunki dla ludzi z niskich klas społecznych to i tak
luksus. Twierdziła, że większość mieszkańców Szanghaju żyje
Strona 16
w zaszczurzonych dzielnicach nędzy nad brzegami brudnej Suzhou Creek albo
tłoczy się w dżonkach, gdzie tylko najwięksi szczęściarze mogą położyć się na
plecionych matach.
Spaliśmy na piętrze. Rodzice mieli własny pokój, w którym prócz ich piernata
zmieścił się mosiężny nocnik i składany parawan z ręcznie malowanymi setkami
żurawi w locie. Wiem, że ten obraz miał napełniać patrzącego spokojem, ale we
mnie wywoływał strach. Dla mnie żurawie wyglądały tak, jakby uciekały przed
katastrofą, przed trzęsieniem ziemi albo wyjątkowo celnym strzałem myśliwego.
Starsze dzieci, czyli Li i ja, zajmowaliśmy nijaki pokoik przylegający do pokoju
rodziców, a nasze młodsze siostry, Xiaowen i Bao-Bao - co dziwniejsze, też
bliźniaczki - spały w przedpokoju na składanym łóżku odziedziczonym po
zmarłej na suchoty stryjecznej babce. Nikt nie chciał przyznać, że zmarła w tym
łóżku, ale plamy na materacu stanowiły dla mnie niezbity, choć brutalny dowód
na poparcie tego przypuszczenia.
Nad łóżkiem bliźniaczek wisiał olejny portret ślubny naszych rodziców
rozmiarów rozłożonej gazety, oprawiony w pozłacane ramy. Byli ubrani według
najnowszej zachodniej mody. On na swój skromny sposób zadziwiająco
szykowny w garniturze z fularem, ona w białej koronce bardziej niż zwykle
podobna do woskowej lalki, zupełnie jakby ktoś wyrzeźbił ją z ogromnej świecy,
po czym obsypał pudrem i różem. Wyglądała, jakby błądziła gdzieś myślami,
pozując z lekkim półuśmiechem, a raczej wykrzywieniem warg. Nieżyczliwa
ciotka musiała jej podpowiedzieć, że to właściwa poza do ślubnej fotografii. Ten
wizerunek mamy budził mój niepokój. Ilekroć przechodziłam korytarzem,
wodziła za mną oskarżycielskim spojrzeniem, jakby wiedziała, że pewnego dnia
ją rozczaruję.
W przeciwieństwie do swojej matki, a mojej babci, słynnej piękności z Suzhou,
mieście znanym z urody kobiet, moja mama nie była pięknością. Z wyłupiastymi
oczami i cofniętym podbródkiem przypominała nieco kijankę, i aby zamaskować
te defekty, spędzała przed lustrem długie godziny na układaniu fryzury przed
każdym lunchem i koktajlem. Ku zdziwieniu nowych znajomych i ku irytacji
starych prawie zawsze w ostatniej chwili rezygnowała z wyjścia i zostawała w
domu. Cierpiały na tym przyjaźnie, a także jej pewność siebie.
Przez lata jej strach i niska samoocena współdziałały tak dobrze, wzmacniając
wzajemnie swoją złowrogą siłę, że zniszczyły mamie życie towarzyskie. Ten
brak rekompensowała sobie na innym polu, poświęciła się bowiem bez reszty
prowadzeniu domu. Stała się zrzędliwą nadzorczynią, która wstawała o szóstej
rano i ubrana jak na bal zaczynała dyrygować służbą. Z jej krzyków
Strona 17
i bieganiny po domu wnioskowałam, że własne dziwactwa niesłychanie ją mę-
czą. Bardzo zależało jej na tym, by sąsiedzi uważali ją za dobrą gospodynię, a jej
dzieci za aniołki. A ponieważ jej wysiłki odnosiły skutek, nie zakiełkowało im w
głowach nawet najmniejsze podejrzenie, że jesteśmy borykającym się z
przeciwnościami losu stadłem dowodzonym przez pseudointelektualistę, którego
profesja nauczycielska skazuje rodzinę na klepanie biedy.
Ojciec z trudem radził sobie z rolą głowy rodziny. Pamiętam jego wiecznie
zasznurowane usta, mocno zaciśnięte wąskie wargi, na wypadek gdyby chciała z
nich wyskoczyć smażona ryba drażniąca mu wnętrzności. Sama myśl o rodzinie
przyprawiała go o ból głowy, a prawdziwe życie rodzinne doskwierało mu
jeszcze bardziej. Kiedy bliźniaczki zaczynały wrzeszczeć, załamywał ręce jak
kobieta, po czym wychodził na długi spacer albo nastawiał płytę, zwykle z
niemiecką operą. Nie znał niemieckiego, dlatego nie czuł się przytłoczony.
Patrząc wstecz uważam, że nasz biedny ojciec nie był przygotowany na tak duże
wyzwanie, jakim była wiecznie niezadowolona i kosztowna żona, a także na
dodatkowe utrapienia w osobach czwórki dzieci i gromadki humorzastych
służących. Przypominający bociana, od kontaktów z domownikami wolał święty
spokój. Najlepiej czułby się, pędząc życie średniowiecznego uczonego księcia,
który opuszczałby swój pawilon od wielkiego dzwonu, by rozprostować chude
nogi, gładził brodę i sączył herbatę Huangshan Mao Feng, zebraną przez
posłuszne makaki. W innym wszechświecie ojciec siedziałby na szczycie stromej
góry i uczył się na pamięć starych wersetów zapisanych na tysiącletnich zwojach,
zamiast ścierać wymiociny czy martwić się o rachunki.
Dziwne, ale moich rodziców uważano za bardzo nowoczesną parę. Pobrali się z
własnej woli i to w czasach, gdy cały kontynent trzymał się tradycji małżeństw
aranżowanych przez makiawelicznych ojców i wścibskie ciotki -dwie kozy za
córkę i tym podobne transakcje. Rodzice byli chyba przekonani, że się w sobie
zakochali. Niestety, nieprzygotowani na konfrontację z rzeczywistością,
dokonali wyboru najgorszego z możliwych. Jang opanowanego ojca i jin
porywczej mamy zamiast się uzupełniać, w ogóle do siebie nie pasowały, co
nieuchronnie prowadziło do małżeńskiej katastrofy.
Już jako dzieci zdawaliśmy sobie sprawę, że nasi rodzice tworzą osobliwą parę.
A jednak z ich związku narodziłam się ja i moje rodzeństwo: brat bliźniak i
młodsze siostry bliźniaczki. Xiaowen i Bao-Bao w dwójnasób rekompensowały
nam wady naszych rodziców. Dziewczynki o różowych policzkach śpiewały i
baraszkowały po całych dniach z atłasowymi kokardami we włosach. Były
moimi maskotkami, moimi najwierniejszymi sprzymierzeńcami
Strona 18
w domu, ich obecność niepomiernie mnie uszczęśliwiała. Wmówiłam sobie, że
są zaczarowanymi Brzoskwiniowymi Dziećmi rodem ze starych ludowych
opowieści, z owocowym miąższem zamiast ciała, co sprawiało, że były siedem i
pół raza cudowniejsze niż ich ludzkie odpowiedniki i odporne na wszelkie
śmiertelne zagrożenia, o ile zawsze były razem.
Wszyscy trzymaliśmy się tego, czego mogliśmy. W tamtym czasie ja uczepiłam
się idei niewinności i czystości bliźniaczek, a one czepiały się moich nóg
każdego ranka, gdy szykowałam się do szkoły, i wołały: „Jiejie, nie idź! Nie
zostawiaj nas,jie, jiel". Chciały mieć mnie przy sobie w domu, gdzie mogły
osłonić mnie przed niebezpieczeństwem swoimi pokrytymi meszkiem
ramionkami. Wychodziłam do szkoły z ciężkim sercem. Nie powtarzały ślepo
słów mamy o złu czyhającym za progiem domu. Na swój dziecięcy sposób
bliźniaczki przypominały mi, bym nie nabrała zbytniej odwagi i nie zapomniała,
że nie jestem bohaterką własnej opowieści. Jeszcze nie.
Li poszedł na górę poszukać mamy. Ja za nim. Zawodziliśmy i jęczeliśmy,
znajdując w tym osobliwą przyjemność. Mama pytała, dlaczego tak jej doku-
czamy. Może jesienią pójdziemy do parku, ale teraz to wykluczone. Jest lato, kto
wie, jakie groźne bakterie fruwają w powietrzu? A tak w ogóle, to czy nie
moglibyśmy znaleźć sobie jakiegoś ciekawego zajęcia w domu?
Znaleźliśmy więc sobie zajęcie, przynajmniej na chwilę. Nikt nie zwracał na
nas uwagi. Ojciec był w szkole. Na piętrze mama krzyczała na służące. Kucharka
drzemała w ratanowym fotelu, a chłopiec na posyłki jak zwykle gdzieś się
zapodział. Upewniwszy się, że nikt nam nie zagraża, zakradliśmy się do gabinetu
ojca - pomieszczenia nie większego od schowka na przybory do sprzątania i
bardziej zagraconego - i podeszliśmy do akwarium z jego ukochanymi złotymi
rybkami. Nosiły imiona Wu Song i Wu Dalang, po dwóch braciach z Water
Margin, ulubionej chińskiej powieści ojca. Li wrzucił do wody dziesięć ząbków
czosnku, a rybki rzuciły się na nie łapczywie. Z nerwowym chichotem
czekaliśmy na efekty.
Zgodnie z naszymi oczekiwaniami pierwsze bąbelki wydostały się spod ogona
Wu Songa - jego system hydrauliczny pracował sprawniej. Po nich nastąpiła seria
solidnych bąbli, które zaskoczyły obie ryby. Powietrze uchodziło z ich drugiego
końca, nadając im rakietowego przyspieszenia. Niczym świetliste pociski
uderzały w ścianę akwarium. Im większa emisja bąbli, tym większy impet
zderzenia ze szkłem. Prrrt! Bum! Prrt! Buuum! Już Przedtem Li wiele razy
karmił je czosnkiem, a jednak ciągle dawały się nabierać. Po kilku minutach
wzdęcie minęło. Wu Song i Wu Dalang wróciły
Strona 19
do bezmyślnego pływania w kółko, zupełnie jakby nic się nie wydarzyło. Li
znów zaczął trawić niepokój.
Mama pisała list, ale my byliśmy bezlitośni w swoich żądaniach. Zmęczona
smętną pantomimą Li, który rzucał tęskne spojrzenia na okno, i moimi zna-
czącymi westchnieniami, w końcu dała za wygraną i przywołała siostrę Kwan.
- Weź ich do parku - poleciła. - Nigdzie indziej nie chodźcie. Trzymaj ich za
ręce, nie puszczaj. I chowajcie się przed słońcem!
Kiedy siostra Kwan kiwała głową, dostrzegłam łzy błyszczące w jej
kantońskich świdrujących oczach. Biedna dziewczyna łatwo dawała się zastra-
szyć. Chciałam jej powiedzieć, że mama więcej warczy niż gryzie, czułam
jednak, iż nie powinnam. Nielojalnością byłoby trzymanie strony pomocy
domowej. Druga niania, siostra Choon, starsza i bardziej ponura, miała zostać w
domu i doglądać dziewczynek. Do dziś pamiętam jej naburmuszoną minę, gdy
zamykała za nami drzwi.
Po wyjściu z domu zapytałam Li:
- Dlaczego park?
- Chciałem sprawdzić mamę.
- Po co?
- Żeby się przekonać, czy naprawdę mnie kocha, i -Ico?
Posłał mi spojrzenie, którego nie umiałam rozszyfrować.
Jak wiele zielonych terenów we francuskiej części miasta, Paradis des Enfants
cieszył oko starannością utrzymania. Jedyną różnicą była skala -wszystko zostało
tam pomniejszone z myślą o dzieciach, i to z perwersyjną wręcz konsekwencją.
Krzewy rosły w zasięgu raczkujących maluchów, wszystkie kwiatki były na tyle
krótkie, by każde enfant mogło je powąchać. Lampy gazowe na modłę paryskich
sięgały siostrze Kwan do podbródka, a ławeczki sprzyjały małym
spacerowiczom. Nic nie przekraczało metra osiemdziesięciu, nawet drzewa.
Tym, które wystrzeliły wyżej, przycięto czubki. Teren tego małego Wersalu był
spokojny i bezpieczny, pod każdym względem gotowy na przyjęcie niepewnie
trzymających się na nóżkach dzieci.
Przedtem byliśmy w Paradis dwa razy. Przypatrywaliśmy się europejskim
dzieciom z naszej dzielnicy. Podskakiwały radośnie w nakrochmalonych
marynarskich ubrankach, jadły lody, lizały lizaki, a wokół nich uwijały się nianie
w różnym wieku, napominając je błagalnie łamaną francuszczyzną: No runnee!
Dzisiaj było podobnie. Tłum rozpieszczonych diabląt straszył gołębie piskiem i
wrzaskami i wtykał papierki po słodyczach w krzewy morwy.
Strona 20
Patrzyłam na Li, który uważnie je obserwował. Pośrodku parku mieścił się
okrągły ogród różany, otoczony budzącym respekt ogrodzeniem zakazującym
wstępu „Chińczykom i psom". Mimo iż siostra Kwan wyjaśniła nam, ze to dla
naszego bezpieczeństwa - „te czerwone róże karmią się krwią chińskich dzieci!" -
spojrzenie Li zdradzało zazdrość. Nie spuszczał oczu z dzieci. Ja też
zazdrościłam małym cudzoziemcom, ale moja zazdrość dotyczyła czegoś innego.
Większość z nich biegała bez nadzoru. Uświadomiłam sobie wtedy, że w moim
siedmioletnim wówczas życiu nigdy nie chodziłam - nie mówiąc o bieganiu - w
miejscu publicznym bez gorliwej opieki osoby dorosłej, która tak mocno
trzymała mnie za rękę, aż robiła się śliska od potu. Zupełnie jakbym miała
zniknąć w chwili, gdy tylko mnie puści. Właśnie to w moim mniemaniu
odróżniało Chińczyków od Europejczyków bardziej niż wzrost i kolor skóry. Oni
zawsze mieli wolne ręce.
Podczas gdy uprzywilejowani kłębili się w ogrodzie różanym, my pozostaliśmy
z pospólstwem. I wymyśliliśmy zabawę. Siostra Kwan miewała zawroty głowy.
Wpadliśmy na pomysł, jak wywołać u niej taki zawrót. Zaczęliśmy z Li biegać
wokół niej niczym dwa bliźniacze silniki przymocowane do jej nadgarstków. Po
kilku okrążeniach nasza karuzela musiała usiąść. Chwiejnym krokiem poszła pod
klon japoński, ku naszej radości westchnęła ciężko, po czym straciła
przytomność. Przed nami otworzyły się miliony możliwości. Wejść między
krzewy morwowe i policzyć papierki po słodyczach? Wetknąć patyki we włosy
siostry Kwan? Co powinien zrobić siedmioletni chłopiec wraz ze swoją
posłuszną wspólniczką?
Ktoś inny odpowiedział na to pytanie. Chińczyk, ogorzały i szczupły jak ludzie
z południa. Był bardzo stary. Chyba nigdy przedtem nie widziałam równie
starego człowieka. Miał tysiące zmarszczek, długą siwą brodę i czarną wełnianą
czapeczkę, choć był środek lata. Dzierżył w dłoni cynobrową laskę, której wcale
nie potrzebował, ponieważ chód miał zaskakująco żwawy, jak na człowieka w
tym wieku. Laskę zdobiły wyryte sylwetki setek par splecionych w jednym
wspólnym uścisku, sięgającym od jej podstawy do samej rączki. Wszystkie
postacie sprawiały wrażenie pogrążonych w ekstazie. Nie mogłam oderwać od
nich oczu. Gdy starzec pochylił się, by uścisnąć nasze brudne dłonie, z kieszonki
jego kamizelki wypadł lśniący zegarek na łańcuszku. Na widok zegarka Li
zaświeciły się oczy.
- Witajcie, mali przyjaciele - powiedział nieznajomy. Miał cudowny akcent,
który w moich uszach brzmiał jak najczystszy mandaryński, nieskażony śpiewną
intonacją szanghajskiego dialektu. - Zastanawiam się, czy mogę was prosić o
przysługę.