Tan Sandi - Wyspa dusz

Tan Sandi - Wyspa dusz

Szczegóły
Tytuł Tan Sandi - Wyspa dusz
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Tan Sandi - Wyspa dusz PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Tan Sandi - Wyspa dusz PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Tan Sandi - Wyspa dusz - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Tan Sandi Wyspa dusz Strona 2 Wszystkim moim duchom poświęcam. Wam także Miej się na baczności, nadchodzi noc... Obmyj ręce, Idź swoją drogą, do domu, by zlec w łożu. Comte de Lautréamont Pieśni Maldorora* * Przekł. M. Żurkowski, Wydawnictwo Mirecki 2004. Strona 3 CZĘŚĆ PIERWSZA Strona 4 NAWIEDZONA Każdy, komu przyszło żyć tak długo jak mnie i zajmować się tym, czym ja się zajmowałam, dobrze wie, że kiedyś nadejdzie dzień zapłaty. Mój nadszedł cicho i niepostrzeżenie - w bibliotece. Co sobotę, niczym kobieta regularnie nawiedzająca groby swoich bliskich, składałam wizytę pewnej książce w archiwum Ministerstwa Wojny. Ta książka była częścią mojej prywatnej historii, chociaż nigdy nie musiałam dbać o dochowanie tajemnicy. W 2010 roku archiwum, usytuowane nad popadającą w ruinę salą bilardową, jest miejscem mało znanym i jeszcze mniej lubianym. Dzisiejszego ranka książka zniknęła. Nie ma jej na półce, w najbardziej zawilgoconym kącie zajmowanym przez dział zbrodni wojennych, gdzie zwykle stała, wciśnięta za encyklopedię ludobójstwa pokrytą wieloletnią warstwą kurzu. Sięgam za gruby tom i trafiam w próżnię. Panika ściska mi gardło jak matce, która przyjeżdża do szkoły po dziecko i stwierdza, że zniknęło. Po chwili odzyskuję spokój. Dwie bibliotekarki zdejmują książki z półek. Wszystko, co nadgryzione zębem czasu - nieważne, czy to Manifest Komuni- styczny, czy opracowanie na temat harakiri - jeśli wygląda źle, zostaje usunięte. Ktoś zapyta: czyż archiwów nie powinno się zostawiać „na zawsze"? No cóż, w Azji pojęcie „na zawsze" nie istnieje. Tutaj wieczna jest tylko teraźniejszość. Podchodzę do wózka, na którym leżą usunięte z półek książki. Wzbijając kurz, z nadzieją w sercu przerzucam egzemplarz za egzemplarzem. W końcu dostrzegam czerwoną obwolutę mojej książki, jej przydługi tytuł wytłoczony na grzbiecie nieco już zatartymi pozłacanymi literami: W pogoni za duchem: Dobrzy pasterze w postkolonialnym świecie. Napisana przez dwoje Flamandów - Lucasa Van Ketsa i Marijke Jodogne - jest nieosiągalna, ponieważ nakład już dawno został wyczerpany. Przyciskam ją mocno do piersi. Młodsza bibliotekarka, modnie ubrana dziewczyna z oczami obwiedzionymi grubą czarną kreską, która upodabnia ją do szopa pracza, stuka obcasami obszytych futerkiem butów. Przypatruje mi się z uśmiechem. Pewnie uważa mnie za starą dziwaczkę, bo któż inny nawiedzałby tak niestrudzenie to przygnębiające miejsce? To istotnie dziwne, że czuję tak głębokie przywiązanie do książki, która nie budzi niczyjego zainteresowania. Kiedy ukazała się w 1974 roku, nie Strona 5 chciałam mieć z nią do czynienia. Autorzy postawili sobie za cel opisanie sytuacji w tak zwanym Trzecim Świecie po wyzwoleniu spod panowania Brytyjczyków, Francuzów i Holendrów. Sportretowali kolonizatorów jako czarne charaktery, nie na tyle jednak odrażające, by do cna popsuć samopoczucie zachodnim czytelnikom. W ostatnim rozdziale znalazł się krótki wywiad ze mną, pełen błędnie przytoczonych cytatów, ilustrowany bardzo niekorzystnym zdjęciem, na którym zbieram kości na cmentarzu. Jakby tego było mało, podpis pod zdjęciem brzmi: Miejscowa dziewczyna praktykująca czary. Kiedy parę lat później autorzy książki zginęli w wypadku na łodzi, zła- godniałam i byłam gotowa wybaczyć im pomyłki w tekście. Mimo nich W pogoni za duchem było najbliższym prawdy i najpełniejszym podsumowaniem moich dokonań, moich niepowodzeń, dzieła mojego życia. Dotykam twardej okładki, otwieram książkę. W nos uderza znajomy zapach stęchlizny. Przewracam kartki, by jak najszybciej dotrzeć do ostatniej części o Czarnej Wyspie, zwanej też Wyspą Dusz. Ale... cóż to? Moich stron nie ma. Ktoś je wyrwał. Zostały po nich tylko poszarpane brzegi przy marginesie. A fotografia... Cała zabazgrana czarnym pisakiem. Gryzmoły tworzą gęstą pajęczą sieć. Ktoś dorysował mi twarz diabła. Uginają się pode mną nogi. Książka wysuwa się z bezwładnych rąk i spada na podłogę. Serce wali mi jak młotem. Przed oczami migają na przemian czarne i białe plamy. Musiałam wydać jakiś rozpaczliwy okrzyk, bo Szop Pracz rusza ku mnie z wyrazem irytacji na twarzy. Wskazuję książkę otwartą na ziejącej ranie. - Kto mógł zrobić coś takiego? - Wściekłość odbiera mi oddech. - Dlaczego... Dziewczyna wzrusza niecierpliwie ramionami, schyla się po książkę i rzuca ją na wózek. - I tak już się rozsypuje - mówi. - Tak, rozsypuje się - odpowiadam. Wyciągam rękę, ściskam moją książkę ostatni raz i opuszczam bibliotekę. W drodze do domu robię zakupy w hali targowej. Kiedy wychodzę przez rozsuwane drzwi, w powietrzu czuć aromat kasztanów. Ponad masywnymi szarymi budynkami niebo jest idealnie czyste - bezchmurne, niemal dwu- wymiarowe w swojej błękitnej monotonii - zupełnie jak przed dwudziestu Strona 6 laty, kiedy przeprowadziłam się tutaj, by kontynuować moje prywatne docie- kania. Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy... Po niebieskim firmamencie suną dwa ciemne punkciki. Mkną ku sobie z przeciwległych krańców horyzontu po niewidocznej dla mnie linii. Stoję jak zahipnotyzowana. Widzę miłość czy śmierć? Jeden z nich na pewno gwałtownie skręci. Nie może być inaczej. Zderzają się czołowo i sczepione spadają na chodnik z głuchym łoskotem kilka metrów ode mnie. W gmatwaninie czarnych piór dostrzegam dwa dzioby. To wrony. Źle. Bardzo źle. Przez wszystkie lata przeżyte w tym mieście nigdy czegoś takiego nie widziałam. Trudno uciec przed myślą, że mają z tym coś wspólnego brakujące strony mojej książki, że odsłoniły ukrytą dotąd tajemnicę. Ból znów rozsadza mi głowę. Muszę jak najszybciej dotrzeć do domu i się położyć. Mój lekarz mówi, że... Nieważne, co mówi lekarz. Co sił w nogach kieruję się w stronę skrótu. Jest bezpieczny, dobrze oświetlony. Znam go jak własną kieszeń, każdy jego kamień, każdy załom muru. Nagle za plecami słyszę pospieszne kroki. Coś trąca mnie w ramię. Pod wpływem impetu uderzenia wypuszczam z rąk torby. Podnoszę głowę i widzę biegnącą nastolatkę z wielkimi słuchawkami na uszach, przypominającymi pączki z dziurką. Nawet mnie nie zauważyła. Zbieram rozsypane zakupy starej niewidzialnej dla innych kobiety, jaką się stałam: bochenek chleba, pudełko margaryny, dziesięć tabliczek gorzkiej czekolady, dwie torebki suszonych śliwek i karton jajek, niestety potłuczonych. Zostawiam je szczurom. - Wszystko w porządku?! - woła z okna kobiecy głos. A przynajmniej tak mi się wydaje. - Tak - kłamię. - Nic się nie stało. Trzask, zamek, rygiel, łańcuch. Nareszcie w domu. Rozbieram się i odkręcam gorącą wodę. Leci tak długo, aż para pokrywa lustro. Teraz tylko tak jestem w stanie patrzeć na swoje odbicie. Cóż to za wyschnięte mango wiszące po obu stronach mostka? Kiedyś były piersiami. Nogi? Aseksualne koślawe lichtarze. Nazwanie szarej obwisłej skóry na ramionach skrzydłami nietoperza byłoby aktem wspaniałomyślności. A przecież nie mogę się skarżyć. Właściwie nie powinnam już żyć. Strona 7 Zanurzam się w wannie, przypominając sobie dzisiejsze niezwykłe znaki. Czyżby omen? A może starość robi ze mnie nerwową wariatkę? W chwili, w której wychodzę z wanny, rozdzwania się telefon. Ostatnio zdarza się to rzadko. Los odebrał mi przyjaciół i znajomych. Więc nie reaguję. A telefon dzwoni i dzwoni. Po dziesiątym sygnale włącza się automatyczna sekretarka. Słyszę kobiecy głos o nieokreślonym akcencie. Południowoafrykańskim? Holenderskim? A może uczyła się angielskiego, oglądając Dźwięki muzyki? Przedstawia się. Jest profesorką. Imię: Mary. Nazwisko: Maddin. Potem dodaje nieco zbyt swobodnie: „Jestem pani wielbicielką". Przechodzi mnie nagły dreszcz. „Dobrze wiem, że w pewnych kręgach była pani legendą. A kiedy pani zniknęła... To tylko przydało pani tajemniczości. - Kobieta zawiesza na chwilę głos. - Od dawna chciałam z panią porozmawiać. Oczywiście najpierw musiałam panią znaleźć, co nie było proste, a potem zebrać się na odwagę, żeby zadzwonić, co było jeszcze trudniejsze". Jest w niej coś, co sprawia, że czuję się nieswojo. Jest zbyt przymilna. Na dodatek zbieżność tego telefonu z widzianym dzisiaj znakiem... Podnoszę słuchawkę i każę kobiecie iść do diabła. - Ojej, to naprawdę pani? - W jej głosie pobrzmiewa rozbawienie. - Skąd ma pani mój numer? - Tego zdradzić nie mogę. Zła odpowiedź. - Rozłączam się - ostrzegam. - Nie byłoby lepiej, gdybym panią odwiedziła? - Niech mi pani nie grozi! Kobieta wzdycha, jakbym to ja sprawiała jej kłopot, a nie odwrotnie. - Proszę tylko, żeby pani ze mną porozmawiała. Chodzi o pani życie. - Moje życie? - Proszę mnie wysłuchać. Piszę książkę o przesądach w Azji w dwudziestym wieku. A raczej o wpływie nowoczesności na miejscowe wierzenia. - Porywa się pani z motyką na słońce. - Co racja, to racja. - Chichocze, hymnie rozbroić. - Uderzyła mnie jedna rzecz. Kiedy zaczynałam swoje poszukiwania, natykałam się na różne wzmianki o pani. Pozytywne i negatywne, w zależności od autora, większość miała jednak wydźwięk negatywny. Czyżby mnie podpuszczała? Strona 8 - Żeby było jasne: nie udzielam wywiadów. Proszę to przekazać swoim znajomym historykom. - Madame, większość z nich sądzi, że pani już nie żyje. Ku mojemu zdziwieniu te słowa mnie ranią. - Może tak jest? - Ani przez moment w to nie wierzyłam. Tacy ludzie jak pani żyją wiecznie. - Zawiesza głos. - Postanowiłam więc panią odnaleźć - dodaje po chwili. - Jak? - Zastrzegłam numer telefonu i pilnuję własnego nosa. Przed laty z rozmysłem zatarłam za sobą ślady. Mam wrażenie, jakby stało się to wieki temu. - Pani nieobecność jest wyraźnym świadectwem pani obecności. - Dość tych zagadek. - Prowadziłam badania na trzech kontynentach. Odwiedziłam wszystkie najlepsze biblioteki. Pani imię pojawia się w kilku artykułach o tematyce ezoterycznej między tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim a tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym rokiem, zwykle w przypisie, zawsze z dopiskiem: zagadkowa postać unikająca rozgłosu. To mnie zaintrygowało. Musiałam dowiedzieć się czegoś więcej. W następnym roku ustaliłam tytuły kilku źródeł odnoszących się do pani. Nie do wiary, ale za każdym razem, gdy docierałam do jednego z nich, natrafiałam na czarną dziurę. Dosłownie. Biblioteka po bibliotece, książka po książce, linijka po linijce. Na trzech kontynentach. Każdy ustęp poświęcony pani był zamazany czarnym atramentem. A jeśli tekst na pani temat był dłuższy, brakowało całych kartek. Zostawał tylko ślad po ich wyrwaniu. A mówię przecież o archiwach z wysokim certyfikatem bezpieczeństwa. - Przejęta kobieta nabiera powietrza. - Ktoś obsesyjnie usiłuje wymazać panią z historii. Może to jeden człowiek, może jakaś grupa. Z wrażenia przełykam ślinę. - Wymazać mnie z historii? - powtarzam. - Wszędzie. Nawet w internecie. Tam nie ma pani w ogóle. - Moja roz- mówczyni zniża głos. - Gdziekolwiek w zeszłym roku szukałam wzmianki na pani temat, nie mogłam znaleźć niczego. Zniknęła pani ze wszystkich źródeł. Doszłam do wniosku, że gdyby pani naprawdę nie żyła, nikt nie zadałby sobie tyle trudu, by usunąć wszelkie ślady pani istnienia. Dawno temu zgodziłam się zniknąć z kart oficjalnej historii Azji. To był układ mojego życia. Czyżbym teraz na dodatek znikała także z nieoficjalnych dokumentów? Strona 9 - Powinnyśmy porozmawiać. W cztery oczy. Musimy się śpieszyć. Nadchodzi noc. Czy to ostrzeżenie? - Kim pani jest? Kto panią przysłał? - pytam. - Ważniejsze, kim jest pani - odpowiada. - Proszę mi powiedzieć, jak mnie pani znalazła, pani Maddin. - Nie przez telefon... Kto jak kto, ale pani powinna to rozumieć. - Jej głos nabiera aksamitnego brzmienia, staje się konspiracyjnym szeptem. - Proszę, niech mnie pani przyjmie. Jestem jedyną osobą, która może... Odkładam słuchawkę. I natychmiast tego żałuję. Ta kobieta jest jedyną osobą, która może... co? Nagle chcę znowu usłyszeć sygnał telefonu. Jeśli ta Maddin jest tak uparta, jak twierdzi, na pewno znów spróbuje zadzwonić. Czekam. Czekam. I czekam. Resztę wieczoru spędzam przy telefonie. Na wszelki wypadek ściszam płytę ze Scenami dziecięcymi Schumanna. Czekam na próżno. Czuję coraz mocniejsze ściskanie w żołądku. Najpierw ta zniszczona książka, potem zderzenie wron, a teraz to. Wszystko w ciągu jednego dnia. Znaki. Jeśli życie czegoś mnie nauczyło, to jednego: nie lekceważyć znaków. Jest coś dziwnego w sposobie, w jaki powiedziała: „Nadchodzi noc". Jaki człowiek nauki tak mówi? Ona nie jest profesorką. Gdyby był tu mój brat, powiedziałby, że moje złe przeczucia to efekt nie- strawności, paranoja zrodzona z koniaku wypitego na pusty żołądek, po- prawionego połową tabliczki czekolady. Lekarz zrugałby mnie za niezdrowe odżywianie się. Usłyszałabym, że przyspieszam tylko swoje wieńcowe tsunami. Nie mieliby racji. Zbliża się do mnie coś czarnego i toksycznego. Niemal czuję bijący w nos kwaśny zapach, gorące wyziewy palące mi gardło, serce, duszę. W takim razie to śmierć, powiedziałby mój brat. Być może. Ale przez lata patrzyłam śmierci w oczy i nigdy nie przyprawiało mnie to o takie mdłości. Nie, to coś bardziej niszczycielskiego niż śmierć. Czuję zło. Lepkie macki zła, które oplatają mnie, odbierając nadzieję na szczęśliwe zakończenie. Przez lata przysporzyłam sobie wielu wrogów, zarówno wśród żywych, jak i wśród umarłych, dlatego odwet nie powinien mnie dziwić. A jednak dziwi. Złość, zawiść, żal - nie jestem wolna od tych uczuć, ale pierwszy raz od dwudziestu lat czuję strach. Wrócił do mnie, kobiety prawie dziewięć- dziesięcioletniej, ciała mnie samej sprzed lat, który - jeśli wierzyć tej dziwnej Maddin - znika nawet z kart historii. Strona 10 Przez dziesięciolecia bałam się tej chwili - dnia zapłaty - i wygląda na to, że oto nadchodzi. Dzwonek rozbrzmiewa za dwadzieścia trzy trzecia nad ranem. Czyżby to ona? Sięgam po tasak leżący obok łóżka i kuśtykam do drzwi. Patrzę przez wizjer. Nikogo. A przynajmniej nikogo, kogo można zobaczyć. Kiedy wracam do łóżka, psy sąsiadów zaczynają przejmująco wyć ze strachu. Ciarki chodzą mi po plecach. Nie wiem, co gorsze - basowy skowyt ogara z mieszkania obok czy skomlenie szpiców na końcu korytarza, przypominające piski dzieci duszonych w łóżkach. Zapalam wszystkie lampy, zapalam czerwoną świecę - pamiątkę z dawnych czasów, której nie dotykałam od lat. Kiedy spalała się szybko, wiedziałam, że dzieje się coś złego. Dzisiaj spala się błyskawicznie. Ogień pożera knot w ciągu pięciu minut. Zwykle trwa to cztery godziny. Rozsypuję przy drzwiach sproszkowane kości - rytuał z dawnych czasów - i intonuję zaklęcie, które zdradziła mi wiele księżyców temu przyjaciółka. Już jej nie ma. W końcu siadam w bujanym fotelu z nożem na kolanach. Po długim czuwaniu opadają mi powieki. Kiedy otwieram oczy, czuję podmuch powietrza. Charakterystyczny chłód, nieprzyjemny przeciąg, który znam aż za dobrze. Nie mylę się. W ciemności dostrzegam zarys sylwetki nieproszonego gościa. Ma białe włosy, koszulę i spodnie barwy nagrobnego kamienia. Jego widok, po tylu latach, w tym mieście, przyprawia mnie o dreszcz. To człowiek, któremu wszystko zawdzięczam. Ale dlaczego tutaj? Dlaczego właśnie teraz? Do głowy nie przychodzi mi nic innego prócz pytania: - Czego chcesz? Jak niezliczoną ilość razy przedtem wbija we mnie spojrzenie głęboko osadzonych kaprawych oczu. Porusza ustami, odsłaniając drobne szpiczaste zęby. Jeszcze ludzkie, ale powoli przypominające zęby innych stworzeń. „Jesteś teraz jedną z nas", syczy jak wąż. To nie jest zaproszenie, bym do nich dołączyła. To stwierdzenie. Znika, zanim rzucam klątwę. Zabiera ze sobą połowę ciepła z pokoju i całe powietrze z moich płuc. Moja walka o oddech jest dowodem na to, że się myli. Nie jestem jedną z nich. Nadal żyję. Strona 11 *** Dziewiąta rano. Podnoszę słuchawkę, zanim wybrzmi pierwszy sygnał. - Tak? Kobieta od razu kontynuuje rozmowę, jakby poprzednia nie została przerwana. - Chcę wysłuchać pani opowieści. Potrzebuję tego - mówi z naciskiem. Czuję na ramionach gęsią skórkę. - W zamian dam pani to, czego pani szuka - obiecuje. Moje serce o mało nie przestaje bić. - Niczego nie szukam. - Pani tropi. Właśnie to pani robi. - Pani Maddin... - urywam, by się uspokoić. - Dlaczego moja historia tak panią interesuje? Zastanawia się przez chwilę. - Od zawsze czułam potrzebę zaglądania pod powierzchnię. Odkrywania i chronienia prawdy tam, gdzie ludziom nawet nie przychodzi do głowy zaglądać. I naprawienia wyrządzonych krzywd. Naprawiać krzywdy? Zrobiłaby to dla mnie? - Gdzie pani jest? - pytam. - Hm... - odpowiada ostrożnie jak ktoś, kto dobrze zna niebezpieczeństwo płynące ze słów - ...niedaleko. Niedługo zapadną ciemności. - Niech się pani pospieszy. Profesorka mówi, że da mi to, czego szukam. Czyżby? Skąd w ogóle o tym wie? Chyba że... Na dodatek ten duch... Biorę środek uspokajający i krzątam się po mieszkaniu - robię sobie kanapkę z nutellą, segreguję pranie, przygotowuję gorące mleko z suszonymi śliwkami, a moje serce przez cały czas wali jak oszalałe. Próbuję uciąć sobie drzemkę, ale nie mogę zasnąć. Niepostrzeżenie nadchodzi wieczór. Rozsuwam zasłony w sypialni i wyglądam przez okno. W oknach sąsiednich wieżowców palą się światła. Dzieci pewnie rozmawiają przez komputer z nieznajomymi. Wyznają swoje grzechy. Jest coś poetyckiego w czuwaniu młodych, gdy ich rodzice śpią. Tak przypuszczam, chociaż tutejsza noc nigdy nie jest prawdziwą nocą, nie w romantycznym znaczeniu tego słowa. Niebo spowija pomarańczowa poświata, produkt uboczny istnienia sześciu tysięcy Strona 12 wieżowców w metropolii przypominającej migocącą siatkę ciągnących się po horyzont poletek ryżowych. W tej części świata ciemność nie istnieje już od dawna. Dla jednych to kompromis, dla drugich błogosławieństwo. Są nas miliony, żyjemy w takich samych mieszkaniach, pod wspólnym pomarańczowym niebem. Przez lata czułam, że ta anonimowość jest najlepszą fortecą, jakiej mogłabym sobie życzyć. Niestety, anonimowość to nie unicestwienie. Jedno dotyczy teraźniejszości, drugie przeszłości, nigdy nie powinno się ich mylić. „Jesteś teraz jedną z nas". Nie! Ja ciągle żyję! Wiedziałam, że prędzej czy później moja przeszłość do mnie wróci. Jestem staroświecką kobietą ze starotestamentową wiarą w symetrię. Co się wzniosło, musi opaść. Każdemu działaniu odpowiada równe mu przeciwdziałanie. Życie za życie, oko za oko, ząb za ząb. Profesorka i duch. Ona mówi mi, że znikam. On, że już jestem po tamtej stronie. Dwie strony tej samej monety. Profesorka... Czy to możliwe, że niesie mi wyzwolenie? Czy opowiedzenie jej mojej historii uchroni mnie przed staniem się jedną z nich? Muszę to zrobić. To moja największa nadzieja. Grzebię w szufladzie z halkami w poszukiwaniu dyktafonu. Sama go sobie sprawiłam po obejrzeniu ponurego kanadyjskiego filmu o chorobie Alzheimera. Wkładam nowe baterie i nową kasetę. Wierzę w trwałość kaset. Zapewniają słowom długowieczność. Moja historia przetrwa. Przygotowując się do rozmowy, płuczę gardło, by oczyścić drogę prawdzie. Moje niebieskie zęby szczerzą się do mnie w lustrze. Pozwolę sobie rzucić pierwsze kamienie. Przez całe moje życie ludzie próbowali pozbyć się mnie na różne sposoby, zniszczyć mnie publicznie i prywatnie, bezmyślnie i z przerażającą wyrafi- nowaną wrogością. Przez całe życie. Nie pozwolę im wygrać. Nie wymażą mnie z historii. Nie stanę się duchem. Strona 13 1 DZIECIĘCE DŁONIE Dali mi na imię Ling. Najzwyczajniejsze ze zwyczajnych imion. Moja historia wcale nie zaczęła się w dniu moich narodzin, czyli trzeciego sierpnia 1922 roku, gdy nie różniłam się niczym od reszty wrzeszczących istot wyciągniętych z łona matki i przechodzących wspólną dla wszystkich skomplikowaną procedurę jedzenia i spania, nauki chodzenia i mówienia. Ponoć przyswoiłam sobie te umiejętności szybciej niż reszta dzieci, tak bardzo zależało mi na zdobyciu serca rodziców i wygraniu wyścigu z czasem, którego tylko ja byłam świadoma. Ten wczesny rozwój wcale nie oddaje mojego charakteru. Byłam tylko małym dzieckiem. A małe dzieci zwykle są nieciekawymi istotami. Moja prawdziwa historia zaczęła się pisać latem 1929 roku, w dniu moich siódmych urodzin. Właściwie powinnam powiedzieć: naszych urodzin. Przyszłam na świat kilka minut przed moim bratem Li. Zawsze byłam prze- konana, że wygrałam ten wyścig, ponieważ znalazłam się bliżej wyjścia, chociaż według akuszerki w łonie matki bezdusznie tyranizowałam słabszego bliźniaka. (Ach, te chińskie akuszerki, wiecznie nieprzychylne dla dziewczynek!). Byłam bez wątpienia silniejsza od Li - płakałam głośniej, kopałam mocniej, ważyłam więcej - ręczę jednak, że w łonie matki nie było żadnych przepychanek czy złośliwego podkradania sobie pokarmu. Oczywiście kiedy Li pojawił się na świecie, drobny i chudy, z ledwie słyszalnym kwileniem -chłopiec, co za szczęście! - wszyscy dali wiarę słowom akuszerki i o stan brata obwinili mnie. Zaraz po naszych narodzinach rodzice próbowali naprawić tę niespra- wiedliwość. Nie mieli wpływu na to, co działo się w brzuchu matki, ale póki mieszkaliśmy razem, wynagradzali mu te urojone krzywdy. Spełniali wszystkie jego zachcianki, zawsze wybierał pierwszy. Od chwili, w której akuszerka obmyła ręce z krwi i chwiejnym krokiem zeszła po schodach, moje starszeństwo przestało się liczyć. Role zostały rozdzielone: Li przypadła w udziale rola bohatera, mnie - jego przybocznej. Siedem lat później Li był energicznym chłopcem, urodzonym przywódcą, wyższym ode mnie o sześć centymetrów. On prowadził, ja podążałam za nim. Stał się moim obrońcą i dobroczyńcą. Kiedy dostawał ptysia z kremem, prosił o drugiego - dla mnie. Nie musiałam już walczyć o swoje, wybierać Strona 14 czy wzdychać do czegoś. Przywykłam do bycia drugą, polubiłam nawet rolę jego cienia. Nie czułam wewnętrznej presji, by udowadniać swoją oryginalność czy dzielność. Nigdy nie powinno się lekceważyć szczęścia płynącego z niedocenienia. Li nie wyróżniał się wyglądem. Przypominał jednego z pospolitych przedwojennych chińskich chłopców z klasy średniej, noszących flanelowe koszule i sztruksowe spodnie, zawsze uśmiechniętych, zawsze roztaczających wokół siebie ledwie wyczuwalny zapach kredy. Mama zaplatała mi włosy w warkoczyki i ubierała mnie w bezrękawniki szyte z resztek flaneli i sztruksu pozostałych po skrojeniu koszul i spodenek dla Li. Nie mieliśmy żadnych znaków szczególnych, niczym się nie wyróżnialiśmy. Żaden mijający nas przechodzień nie zatrzymałby się na nasz widok i nie krzyknąłby ani z zachwytu, ani z przerażenia. Równie dobrze moglibyśmy być niewidzialni. Dwoje dzieci w bezkresnym morzu czarnowłosych głów i skośnych oczu. Dla mnie jednak Li był najładniejszym chłopcem w Chinach. Jego rzeczy wypełniały cały dom: modele aut, tańczące niedźwiedzie, książki o samolotach i okrętach wojennych, wiele zamówionych w Ameryce. - Co dostanę na urodziny? - pytał na długo przed tym ważnym dniem. - Wszystko - brzmiała nieodmiennie odpowiedź mamy. - Wszystko, czego zapragniesz. Co do mnie, to z radością przyjmowałam każdy dar - piórnik, szalik czy kapcie - więc nie przysparzałam rodzicom kłopotów. Do siódmych urodzin Li miał konwencjonalny gust. Rodzice zamawiali w sklepie z zabawkami statki, samoloty i pociągi, póki nie zdecydował ostatecznie, czego sobie życzy, ale tym razem trzymał wszystko w tajemnicy do ostatniego dnia. Widziałam, jak podchodzi do mamy i szepcze jej coś do ucha. - Nie - odparła zdecydowanie mama i wbiegła po schodach na górę. W tamtym czasie Szanghaj budził skrajne emocje. Dla jednych był Perłą Orientu, dla innych Siedliskiem Zła. Szanghaj albo się uwielbiało, albo nie- nawidziło. Stany pośrednie nie istniały. Mama należała do grupy nienawidzących tego miasta. Wychowała się w zamkniętej prefekturze Suzhou, otoczona przez służące - stare panny - które wpoiły jej strach i niechęć do świata zewnętrznego. Bała się tak bardzo, że krępowanie stóp okazało się niepotrzebne. I tak nigdzie by nie uciekła. Szanghaj tylko wzmógł jej niepokój. Nie zagustowała w żadnych przy- jemnościach życia w wielkim mieście. Najlepiej czuła się w swoich małych ciemnych pokoikach, gdzie mogła do woli przeglądać katalogi. Jej naturalną Strona 15 bladość, utrwaloną przez niewychodzenie z domu, uważano nawet za modną. Za swoją agorafobię płaciła jednak wysoką cenę. Z powodu mojej i Li szalonej miłości do słońca i natury cierpiała katusze. Był to dla niej jawny dowód porażki wychowawczej. Gdyby była dobrą matką, dzieci nie szukałyby okazji do zabawy poza domem. Dlatego tak zraniły ją słowa Li, kiedy szepnął jej do ucha w dniu siódmych urodzin: „Zabierz nas do parku". Na pewno uznała to za synowską krytykę jej słabości i poczuła się urażona tą złośliwością. Jej „nie" zabrzmiało w całym domu tym donośniej, że był to jedyny przypadek, gdy czegoś mu odmówiła. Nasz dom przy Rue Bourgeat wyglądał jak porządny miejski dom klasy średniej. Przynajmniej z zewnątrz. Stał w dystrykcie francuskim, co było widomym znakiem naszej przynależności do szczęśliwego, kosmopolitycznego, burżuazyjnego świata Szanghaju. Miał wymagane białe ściany świadczące o tym, że stać nas na malarzy przeciwdziałających destrukcyjnemu wpływowi klimatu na kolor murów. Mieliśmy nawet bramę z kutego żelaza wzorowaną na tych z londyńskich Kensington Gardens, ozdobną barierę oddzielającą nasze schody od bezzębnych sprzedawców kumkwatów i liczi, przemierzających zakurzone trotuary. Strzegliśmy naszych granic. Dla reszty świata byliśmy bezspornie klasą średnią, jednak w czterech ścianach naszego domu mieliśmy o wiele mniej powodów do zadowolenia. Byliśmy młodą rodziną, która z coraz większym trudem wiązała koniec z końcem. Mimo ciężkiej sytuacji finansowej rodzice utrzymywali dwie nianie -siostrę Kwan i siostrę Choon - kucharkę oraz chłopca na posyłki. Powinnam doliczyć też duet rikszarzy, którzy byli na nasze usługi w tygodniu. Bez pomocy tych ludzi nie dalibyśmy sobie rady, ponieważ mama nie wychodziła z domu, a ojciec, bujający w obłokach idealista, przywiązywał tak niewielką wagę do spraw materialnych, że ledwie pamiętał nazwę naszej ulicy, nie mówiąc o adresie rzeźnika czy sklepu z przyprawami. Z powodów praktycznych wydzierżawiliśmy pomieszczenie dla służby. Niewielka przestrzeń wypełniła się od podłogi po sufit damskimi sandałami marnej jakości (i cierpkim zapachem niskogatunkowej taniny), bo pan Wang, właściciel imperium obuwniczego przy pobliskiej Avenue Joffre, musiał gdzieś upchnąć nadmiar towaru. Straciwszy przestrzeń życiową na rzecz butów, nasi słudzy układali się do snu, gdzie mogli. Na lichych pledach obok stygnących piecyków z rusztem w kuchni, zwinięci w kłębek pod schodami. Mama zapewniała mnie, że takie warunki dla ludzi z niskich klas społecznych to i tak luksus. Twierdziła, że większość mieszkańców Szanghaju żyje Strona 16 w zaszczurzonych dzielnicach nędzy nad brzegami brudnej Suzhou Creek albo tłoczy się w dżonkach, gdzie tylko najwięksi szczęściarze mogą położyć się na plecionych matach. Spaliśmy na piętrze. Rodzice mieli własny pokój, w którym prócz ich piernata zmieścił się mosiężny nocnik i składany parawan z ręcznie malowanymi setkami żurawi w locie. Wiem, że ten obraz miał napełniać patrzącego spokojem, ale we mnie wywoływał strach. Dla mnie żurawie wyglądały tak, jakby uciekały przed katastrofą, przed trzęsieniem ziemi albo wyjątkowo celnym strzałem myśliwego. Starsze dzieci, czyli Li i ja, zajmowaliśmy nijaki pokoik przylegający do pokoju rodziców, a nasze młodsze siostry, Xiaowen i Bao-Bao - co dziwniejsze, też bliźniaczki - spały w przedpokoju na składanym łóżku odziedziczonym po zmarłej na suchoty stryjecznej babce. Nikt nie chciał przyznać, że zmarła w tym łóżku, ale plamy na materacu stanowiły dla mnie niezbity, choć brutalny dowód na poparcie tego przypuszczenia. Nad łóżkiem bliźniaczek wisiał olejny portret ślubny naszych rodziców rozmiarów rozłożonej gazety, oprawiony w pozłacane ramy. Byli ubrani według najnowszej zachodniej mody. On na swój skromny sposób zadziwiająco szykowny w garniturze z fularem, ona w białej koronce bardziej niż zwykle podobna do woskowej lalki, zupełnie jakby ktoś wyrzeźbił ją z ogromnej świecy, po czym obsypał pudrem i różem. Wyglądała, jakby błądziła gdzieś myślami, pozując z lekkim półuśmiechem, a raczej wykrzywieniem warg. Nieżyczliwa ciotka musiała jej podpowiedzieć, że to właściwa poza do ślubnej fotografii. Ten wizerunek mamy budził mój niepokój. Ilekroć przechodziłam korytarzem, wodziła za mną oskarżycielskim spojrzeniem, jakby wiedziała, że pewnego dnia ją rozczaruję. W przeciwieństwie do swojej matki, a mojej babci, słynnej piękności z Suzhou, mieście znanym z urody kobiet, moja mama nie była pięknością. Z wyłupiastymi oczami i cofniętym podbródkiem przypominała nieco kijankę, i aby zamaskować te defekty, spędzała przed lustrem długie godziny na układaniu fryzury przed każdym lunchem i koktajlem. Ku zdziwieniu nowych znajomych i ku irytacji starych prawie zawsze w ostatniej chwili rezygnowała z wyjścia i zostawała w domu. Cierpiały na tym przyjaźnie, a także jej pewność siebie. Przez lata jej strach i niska samoocena współdziałały tak dobrze, wzmacniając wzajemnie swoją złowrogą siłę, że zniszczyły mamie życie towarzyskie. Ten brak rekompensowała sobie na innym polu, poświęciła się bowiem bez reszty prowadzeniu domu. Stała się zrzędliwą nadzorczynią, która wstawała o szóstej rano i ubrana jak na bal zaczynała dyrygować służbą. Z jej krzyków Strona 17 i bieganiny po domu wnioskowałam, że własne dziwactwa niesłychanie ją mę- czą. Bardzo zależało jej na tym, by sąsiedzi uważali ją za dobrą gospodynię, a jej dzieci za aniołki. A ponieważ jej wysiłki odnosiły skutek, nie zakiełkowało im w głowach nawet najmniejsze podejrzenie, że jesteśmy borykającym się z przeciwnościami losu stadłem dowodzonym przez pseudointelektualistę, którego profesja nauczycielska skazuje rodzinę na klepanie biedy. Ojciec z trudem radził sobie z rolą głowy rodziny. Pamiętam jego wiecznie zasznurowane usta, mocno zaciśnięte wąskie wargi, na wypadek gdyby chciała z nich wyskoczyć smażona ryba drażniąca mu wnętrzności. Sama myśl o rodzinie przyprawiała go o ból głowy, a prawdziwe życie rodzinne doskwierało mu jeszcze bardziej. Kiedy bliźniaczki zaczynały wrzeszczeć, załamywał ręce jak kobieta, po czym wychodził na długi spacer albo nastawiał płytę, zwykle z niemiecką operą. Nie znał niemieckiego, dlatego nie czuł się przytłoczony. Patrząc wstecz uważam, że nasz biedny ojciec nie był przygotowany na tak duże wyzwanie, jakim była wiecznie niezadowolona i kosztowna żona, a także na dodatkowe utrapienia w osobach czwórki dzieci i gromadki humorzastych służących. Przypominający bociana, od kontaktów z domownikami wolał święty spokój. Najlepiej czułby się, pędząc życie średniowiecznego uczonego księcia, który opuszczałby swój pawilon od wielkiego dzwonu, by rozprostować chude nogi, gładził brodę i sączył herbatę Huangshan Mao Feng, zebraną przez posłuszne makaki. W innym wszechświecie ojciec siedziałby na szczycie stromej góry i uczył się na pamięć starych wersetów zapisanych na tysiącletnich zwojach, zamiast ścierać wymiociny czy martwić się o rachunki. Dziwne, ale moich rodziców uważano za bardzo nowoczesną parę. Pobrali się z własnej woli i to w czasach, gdy cały kontynent trzymał się tradycji małżeństw aranżowanych przez makiawelicznych ojców i wścibskie ciotki -dwie kozy za córkę i tym podobne transakcje. Rodzice byli chyba przekonani, że się w sobie zakochali. Niestety, nieprzygotowani na konfrontację z rzeczywistością, dokonali wyboru najgorszego z możliwych. Jang opanowanego ojca i jin porywczej mamy zamiast się uzupełniać, w ogóle do siebie nie pasowały, co nieuchronnie prowadziło do małżeńskiej katastrofy. Już jako dzieci zdawaliśmy sobie sprawę, że nasi rodzice tworzą osobliwą parę. A jednak z ich związku narodziłam się ja i moje rodzeństwo: brat bliźniak i młodsze siostry bliźniaczki. Xiaowen i Bao-Bao w dwójnasób rekompensowały nam wady naszych rodziców. Dziewczynki o różowych policzkach śpiewały i baraszkowały po całych dniach z atłasowymi kokardami we włosach. Były moimi maskotkami, moimi najwierniejszymi sprzymierzeńcami Strona 18 w domu, ich obecność niepomiernie mnie uszczęśliwiała. Wmówiłam sobie, że są zaczarowanymi Brzoskwiniowymi Dziećmi rodem ze starych ludowych opowieści, z owocowym miąższem zamiast ciała, co sprawiało, że były siedem i pół raza cudowniejsze niż ich ludzkie odpowiedniki i odporne na wszelkie śmiertelne zagrożenia, o ile zawsze były razem. Wszyscy trzymaliśmy się tego, czego mogliśmy. W tamtym czasie ja uczepiłam się idei niewinności i czystości bliźniaczek, a one czepiały się moich nóg każdego ranka, gdy szykowałam się do szkoły, i wołały: „Jiejie, nie idź! Nie zostawiaj nas,jie, jiel". Chciały mieć mnie przy sobie w domu, gdzie mogły osłonić mnie przed niebezpieczeństwem swoimi pokrytymi meszkiem ramionkami. Wychodziłam do szkoły z ciężkim sercem. Nie powtarzały ślepo słów mamy o złu czyhającym za progiem domu. Na swój dziecięcy sposób bliźniaczki przypominały mi, bym nie nabrała zbytniej odwagi i nie zapomniała, że nie jestem bohaterką własnej opowieści. Jeszcze nie. Li poszedł na górę poszukać mamy. Ja za nim. Zawodziliśmy i jęczeliśmy, znajdując w tym osobliwą przyjemność. Mama pytała, dlaczego tak jej doku- czamy. Może jesienią pójdziemy do parku, ale teraz to wykluczone. Jest lato, kto wie, jakie groźne bakterie fruwają w powietrzu? A tak w ogóle, to czy nie moglibyśmy znaleźć sobie jakiegoś ciekawego zajęcia w domu? Znaleźliśmy więc sobie zajęcie, przynajmniej na chwilę. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Ojciec był w szkole. Na piętrze mama krzyczała na służące. Kucharka drzemała w ratanowym fotelu, a chłopiec na posyłki jak zwykle gdzieś się zapodział. Upewniwszy się, że nikt nam nie zagraża, zakradliśmy się do gabinetu ojca - pomieszczenia nie większego od schowka na przybory do sprzątania i bardziej zagraconego - i podeszliśmy do akwarium z jego ukochanymi złotymi rybkami. Nosiły imiona Wu Song i Wu Dalang, po dwóch braciach z Water Margin, ulubionej chińskiej powieści ojca. Li wrzucił do wody dziesięć ząbków czosnku, a rybki rzuciły się na nie łapczywie. Z nerwowym chichotem czekaliśmy na efekty. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami pierwsze bąbelki wydostały się spod ogona Wu Songa - jego system hydrauliczny pracował sprawniej. Po nich nastąpiła seria solidnych bąbli, które zaskoczyły obie ryby. Powietrze uchodziło z ich drugiego końca, nadając im rakietowego przyspieszenia. Niczym świetliste pociski uderzały w ścianę akwarium. Im większa emisja bąbli, tym większy impet zderzenia ze szkłem. Prrrt! Bum! Prrt! Buuum! Już Przedtem Li wiele razy karmił je czosnkiem, a jednak ciągle dawały się nabierać. Po kilku minutach wzdęcie minęło. Wu Song i Wu Dalang wróciły Strona 19 do bezmyślnego pływania w kółko, zupełnie jakby nic się nie wydarzyło. Li znów zaczął trawić niepokój. Mama pisała list, ale my byliśmy bezlitośni w swoich żądaniach. Zmęczona smętną pantomimą Li, który rzucał tęskne spojrzenia na okno, i moimi zna- czącymi westchnieniami, w końcu dała za wygraną i przywołała siostrę Kwan. - Weź ich do parku - poleciła. - Nigdzie indziej nie chodźcie. Trzymaj ich za ręce, nie puszczaj. I chowajcie się przed słońcem! Kiedy siostra Kwan kiwała głową, dostrzegłam łzy błyszczące w jej kantońskich świdrujących oczach. Biedna dziewczyna łatwo dawała się zastra- szyć. Chciałam jej powiedzieć, że mama więcej warczy niż gryzie, czułam jednak, iż nie powinnam. Nielojalnością byłoby trzymanie strony pomocy domowej. Druga niania, siostra Choon, starsza i bardziej ponura, miała zostać w domu i doglądać dziewczynek. Do dziś pamiętam jej naburmuszoną minę, gdy zamykała za nami drzwi. Po wyjściu z domu zapytałam Li: - Dlaczego park? - Chciałem sprawdzić mamę. - Po co? - Żeby się przekonać, czy naprawdę mnie kocha, i -Ico? Posłał mi spojrzenie, którego nie umiałam rozszyfrować. Jak wiele zielonych terenów we francuskiej części miasta, Paradis des Enfants cieszył oko starannością utrzymania. Jedyną różnicą była skala -wszystko zostało tam pomniejszone z myślą o dzieciach, i to z perwersyjną wręcz konsekwencją. Krzewy rosły w zasięgu raczkujących maluchów, wszystkie kwiatki były na tyle krótkie, by każde enfant mogło je powąchać. Lampy gazowe na modłę paryskich sięgały siostrze Kwan do podbródka, a ławeczki sprzyjały małym spacerowiczom. Nic nie przekraczało metra osiemdziesięciu, nawet drzewa. Tym, które wystrzeliły wyżej, przycięto czubki. Teren tego małego Wersalu był spokojny i bezpieczny, pod każdym względem gotowy na przyjęcie niepewnie trzymających się na nóżkach dzieci. Przedtem byliśmy w Paradis dwa razy. Przypatrywaliśmy się europejskim dzieciom z naszej dzielnicy. Podskakiwały radośnie w nakrochmalonych marynarskich ubrankach, jadły lody, lizały lizaki, a wokół nich uwijały się nianie w różnym wieku, napominając je błagalnie łamaną francuszczyzną: No runnee! Dzisiaj było podobnie. Tłum rozpieszczonych diabląt straszył gołębie piskiem i wrzaskami i wtykał papierki po słodyczach w krzewy morwy. Strona 20 Patrzyłam na Li, który uważnie je obserwował. Pośrodku parku mieścił się okrągły ogród różany, otoczony budzącym respekt ogrodzeniem zakazującym wstępu „Chińczykom i psom". Mimo iż siostra Kwan wyjaśniła nam, ze to dla naszego bezpieczeństwa - „te czerwone róże karmią się krwią chińskich dzieci!" - spojrzenie Li zdradzało zazdrość. Nie spuszczał oczu z dzieci. Ja też zazdrościłam małym cudzoziemcom, ale moja zazdrość dotyczyła czegoś innego. Większość z nich biegała bez nadzoru. Uświadomiłam sobie wtedy, że w moim siedmioletnim wówczas życiu nigdy nie chodziłam - nie mówiąc o bieganiu - w miejscu publicznym bez gorliwej opieki osoby dorosłej, która tak mocno trzymała mnie za rękę, aż robiła się śliska od potu. Zupełnie jakbym miała zniknąć w chwili, gdy tylko mnie puści. Właśnie to w moim mniemaniu odróżniało Chińczyków od Europejczyków bardziej niż wzrost i kolor skóry. Oni zawsze mieli wolne ręce. Podczas gdy uprzywilejowani kłębili się w ogrodzie różanym, my pozostaliśmy z pospólstwem. I wymyśliliśmy zabawę. Siostra Kwan miewała zawroty głowy. Wpadliśmy na pomysł, jak wywołać u niej taki zawrót. Zaczęliśmy z Li biegać wokół niej niczym dwa bliźniacze silniki przymocowane do jej nadgarstków. Po kilku okrążeniach nasza karuzela musiała usiąść. Chwiejnym krokiem poszła pod klon japoński, ku naszej radości westchnęła ciężko, po czym straciła przytomność. Przed nami otworzyły się miliony możliwości. Wejść między krzewy morwowe i policzyć papierki po słodyczach? Wetknąć patyki we włosy siostry Kwan? Co powinien zrobić siedmioletni chłopiec wraz ze swoją posłuszną wspólniczką? Ktoś inny odpowiedział na to pytanie. Chińczyk, ogorzały i szczupły jak ludzie z południa. Był bardzo stary. Chyba nigdy przedtem nie widziałam równie starego człowieka. Miał tysiące zmarszczek, długą siwą brodę i czarną wełnianą czapeczkę, choć był środek lata. Dzierżył w dłoni cynobrową laskę, której wcale nie potrzebował, ponieważ chód miał zaskakująco żwawy, jak na człowieka w tym wieku. Laskę zdobiły wyryte sylwetki setek par splecionych w jednym wspólnym uścisku, sięgającym od jej podstawy do samej rączki. Wszystkie postacie sprawiały wrażenie pogrążonych w ekstazie. Nie mogłam oderwać od nich oczu. Gdy starzec pochylił się, by uścisnąć nasze brudne dłonie, z kieszonki jego kamizelki wypadł lśniący zegarek na łańcuszku. Na widok zegarka Li zaświeciły się oczy. - Witajcie, mali przyjaciele - powiedział nieznajomy. Miał cudowny akcent, który w moich uszach brzmiał jak najczystszy mandaryński, nieskażony śpiewną intonacją szanghajskiego dialektu. - Zastanawiam się, czy mogę was prosić o przysługę.