Suares-Beard Beverly - Dziecko Rosity
Szczegóły |
Tytuł |
Suares-Beard Beverly - Dziecko Rosity |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Suares-Beard Beverly - Dziecko Rosity PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Suares-Beard Beverly - Dziecko Rosity PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Suares-Beard Beverly - Dziecko Rosity - podejrzyj 20 pierwszych stron:
BEVERLY SUAREZ-BEARD
dziecko Rosity
Poprzez zarośla zielonego dębowego lasku Roger dostrzegł postać młodej,
brązowoskórej kobiety o groteskowo napęczniałym brzuchu. Miała na sobie
niebieską, pokrytą kurzem sukienkę. Na jego widok zerwała się z miejsca i
próbowała biec - bardziej jednak przypominało to szybkie, rozpaczliwe kolebanie
- po czym zniknęła tam, gdzie kończył się odsłonięty teren. Krzyknął za nią,
chcąc ją zatrzymać, uznał jednak, że to idiotyczne. Kombinezon tłumił dźwięk
jego głosu, z tej odległości kobieta i tak nie mogła go usłyszeć. Poza pustym,
odsłoniętym terenem znajdował się jar, tylko tam mogła uciec, jako że jedyną
alternatywą była wspinaczka po niemal pionowej ścianie, rzecz niewykonalna dla
kobiety w tak zaawansowanej ciąży jak ona. Gdyby więc znalazł się w pułapce,
miałby okazję z nią porozmawiać. Okoliczności nie wydawały się jednak
najszczęśliwsze do zawierania znajomości. Szczególnie, że poza jego rodzicami i
młodszą siostrą była to pierwsza osoba, jaką od sześciu lat zdarzyło mu się
widzieć.
Ostrożnie zagłębił się w jar, czując, że pewność siebie nagle go opuściła. A
jeśli kobieta miała broń? Nawet najdrobniejsze uszkodzenie kombinezonu mogłoby
okazać się fatalne w skutkach, gdyby była nosicielką wirusa.
Znalazł ją szybciej niż się tego spodziewał. Niska kobieta, z plątaniną długich,
czarnych włosów, przewiązanych białą chustką i pokrytych grubą warstwą pyłu.
Twarz miała drobną i wychudzoną, oczy ciemne i wielkie. Klęczała na półce
skalnej, dokładnie na wysokości jego oczu, poniżej niemal pionowego urwiska.
Piach i kamienie osypywały się ze ściany i spadały dookoła niej; a więc już
próbowała się wspinać.
Jej piersi i brzuch poruszały się spazmatycznie, w kąciku ust zatrzymał się
pęcherzyk śliny. Wargi miała ciemne, koloru dojrzałych winogron. Przez jedno
ramię przewiesiła sobie płócienną torbę, przez drugie menażkę. Menażka z głuchym
dźwiękiem obijała się o skałę. Omiotła go uważnym spojrzeniem; przyjrzała się
monotonnie szarej materii jego kombinezonu, błyszczącym, odbijającym światło
plastykowym częściom maski i filtrom wystającym poniżej jak żuchwy. Zauważył, że
jej uwagę przykuł karabin, który miał na ramieniu.
Nie zbliżał się do niej i nie dotykał broni.
- Proszę się nie bać - powiedział. - Chcę tylko porozmawiać.
W tym momencie stało się coś dziwnego. Kobieta uniosła głowę, jakby
nasłuchiwała. Jej oddech przycichł, a spojrzenie jakby zwróciło się do wewnątrz,
nie patrzyła już na niego.
- Ona myśli, że mówisz prawdę - odezwała się. Jej angielszczyzna była chropawa,
o wyraźnie obcym akcencie. Może meksykańskim?
- Ona ma rację - odparł. - Bez względu na to, kim jest.
Kobieta spojrzała na niego i wybuchnęła śmiechem, zadziwiającą kaskadą dźwięków.
- Naprawdę nie wiesz, Nińo? Bez żartów?
- Nie jestem nińo - odpowiedział sztywno. - Mam dziewiętnaście lat i nie mam
pojęcia, o czym mówisz.
- Moja dzidzia mówi nińo - rzekła kobieta. - Ona mi mówi. - Otworzyła szeroko
usta i wystawiła język. - No zobacz, co widzisz?
- Twój język i wnętrze ust - odpowiedział. - Mają śmieszny kolor, fioletowy.
- To się robi po chorobie, jeśli ktoś przeżyje. Różne rzeczy wtedy się robią.
Cofnął się o dwa kroki. Czy ona w ogóle wiedziała, że może przekazywać wirusa?
Bardzo prawdopodobne, że wszyscy, których spotykała, już byli poddani jego
działaniu i zdążyli się uodpornić.
- To prawda - rzekła sama do siebie. - Ty byłeś... ukryty... przed chorobą. Ona
mi to powiedziała.
- Jesteś z miasta?
- Si, Nińo. Coś w tym rodzaju. - Spojrzała na niego przeciągle spod gęstych
rzęs.
- Ale przecież... jesteś samiuteńka na zupełnym pustkowiu...
- Jeśli jeszcze przyjdziesz, to ci opowiem dlaczego. - Sięgnęła po pustą
manierkę, otworzyła ją i wytrząsnęła dwie czy trzy krople, które spadły,
zostawiając w pyle ciemne ślady. - Potrzebuję wody i jedzenia. Przynieś mi je,
to opowiem ci różne rzeczy. Takie rzeczy, które mogą ci się przydać.
- Przyniosę ci wodę i jedzenie, bez względu na to, czy mi coś opowiesz. Tylko
nie ruszaj się stąd, żebym mógł cię znaleźć.
Kobieta uśmiechnęła się, ukazując zęby, pokruszone i pozbawione koloru. Ciekawe,
kiedy ostatnio była u dentysty. Jeśli w ogóle byli jeszcze jacyś dentyści.
- Będę tutaj, Nińo - obiecała. - Możesz na to liczyć.
Wracał do schronu okrężną drogą, na wypadek gdyby ktoś go śledził. Co prawda
znalezienie schronu nie nastręczałoby szczególnych trudności, gdyby komuś
rzeczywiście na tym zależało. Generator napędzany był siłą wiatru oraz energią
słoneczną, a jedno i drugie wymagało pewnych instalacji zewnętrznych. Wiatrak
znajdował się na szczycie góry, niecałe sto metrów od schronu i był dobrze
widoczny.
Przed ostatecznym podejściem zatrzymał się. Droga prowadziła teraz ukrytym w
cieniu korytem wyschniętego strumienia. Z miejsca, w którym stał, widział góry
od wschodu i od północy, a od zachodu bił w oczy widok Pacyfiku. Czasami, przy
dobrej widoczności, wyobrażał sobie, że poza wzgórzami dostrzega miasto pełne
strzelistych wież, rozjarzone milionem świateł. Raz nawet narysował takie
miasto.
Z dołu, z cienia dobiegł go nikły dźwięk, jakby odgłos przesuwanych kamieni.
Zamarł i czekał. Nic. Otaczała go tylko chłodna cisza fioletowego
październikowego zmierzchu.
A potem usłyszał dochodzący z oddali psi skowyt. To były dzikie psy. Pomyślał o
kobiecie, która została zupełnie sama w ciemnościach.
Psy musiały być głodne. Nieczęsto zdarzał im się teraz jakiś łup, bardzo rzadko
można było spotkać królika czy wiewiórkę. Od czasu do czasu widywał za to
kojoty.
Nie sądził, aby kobieta miała broń. Ogień mógł sprawić, że zwierzęta bałyby się
podejść; ale czy miała chociaż zapałki?
Dziś wieczorem nie mógł już wyjść na zewnątrz, bo wzbudziłoby to podejrzenia
jego ojca. Ojciec, który stracił poczucie humoru, podobnie jak i opaleniznę, był
nieustannie spięty i zdenerwowany. Z upodobaniem mówił o konieczności; o
konieczności i bezwzględności.
Kiedy Roger wszedł do głównego pomieszczenia schronu, panowała tam cisza.
Kombinezon zostawił w przedsionku, do dezynfekcji i doładowania. Noel siedziała
w swoim kąciku i powtarzała francuskie słówka. Lubiła udawać, że Francja jeszcze
istnieje, że w katedrze Notre Dame wciąż odprawia się nabożeństwa, że w
kafejkach na lewym brzegu Sekwany nadal zbierają się artyści.
Nie mógł jej za to potępiać, on także żył we własnym szklanym domu. Czy może
raczej w domach. Pałacach, drapaczach chmur, willach i katedrach. Projektował
je. Rysował. Pokrywał tymi rysunkami całe ściany swego pokoju. Otaczały go
budowle, które nigdy nie miały powstać, w których nikt nigdy nie miał mieszkać
ani oddawać czci Bogu. Budowle projektowane przez głupiego dzieciaka, który
mając osiem lat postanowił zostać architektem. Ten głupi dzieciak nie
przypuszczał, że przyjdzie mu dorastać w świecie opustoszałych domów. W takim
świecie, gdzie czymś najmniej potrzebnym byłby jeszcze jeden nowy dom.
Jeśli w ogóle pozostał ktokolwiek, kto mógłby czegoś potrzebować.
Pomyślał o tej kobiecie. Ona mówiła przecież, że są jakieś miasta; sama stamtąd
uciekła. Było to jakby miasto, tak się wyraziła, Ciekawe, co miała na myśli.
Chętnie opowiedziałby matce o tej kobiecie.
To przecież jego matka pierwsza wpadła na pomysł, żeby w kombinezonach wyjść na
zewnątrz i poszukać śladów zwierząt albo ludzi, którzy zdołali ocaleć. Była
niestrudzona w tych poszukiwaniach. Do czasu. Dopóki nie straciła własnej woli.
Teraz leżała w łóżku, z twarzą przykrytą mokrym ręcznikiem; znowu miała migrenę.
Światło było przygaszone. Czy to dlatego, że matkę bolała głowa, czy może znowu
nawalał generator? Roger podszedł do kredensu, wyjął konserwę z brzoskwiniami i
jadł je powoli, prosto z puszki. Każdy jego ruch odbywał sie powoli, jakby we
śnie.
- Roger - odezwała się matka ze swego łóżka. - Czy widziałeś coś ciekawego?
- Aha... - zawahał się z odpowiedzią. Nie chciał kłamać. - Wydaje mi się, że
widziałem królika. I wiele ptaków, akurat wędrują.
- Królika... - powtórzyła matka, podpierając się na łokciu. - Już dawno nic
takiego nie widziałam.
Dawniej, kiedy z nim wychodziła, zwykle znajdowali kości, szkielety. Były to
szczątki królików i saren, dokładnie oczyszczone. Widzieli szkielet górskiego
lwa, a raz napotkali kości, które z pewnością nie należały do zwierzęcia.
- A jak tam z psami? - zapytał ojciec. - Nie podoba mi się, że wychodzisz, kiedy
psy kręcą się dookoła.
- Widziałem tylko ślady, tato. Pewnie już się stąd wyniosły.
- Wystarczyłoby jedno ugryzienie, żeby cię zabić. Jeśli są nosicielami wirusa,
to wystarczy, że rozerwą ci kombinezon.
- Mam karabin - zniecierpliwił się Roger.
- Jedno ugryzienie i po wszystkim - powtórzył ojciec. - Powstałaby możliwość, że
zostałeś skażony, a wtedy nie mógłbym już wpuścić cię z powrotem do schronu. Nie
mógłbym ryzykować.
Matka usiadła na łóżku, nie zwracając uwagi, że ręcznik zsunął jej się z twarzy.
Zaniedbane włosy opadały jej bezładnie. Oczy miała podkrążone.
- On będzie ostrożny - rzekła. - Prawda, Roger?
Kości, które kiedyś znaleźli, były kośćmi dziecka. "A gdyby to dziecko żyło? Co
byśmy zrobili?"- zwróciła się wtedy matka do ojca, wróciwszy z Rogerem do
schronu. "Zrobilibyśmy to, co byśmy musieli, a musielibyśmy je zostawić, żeby
umarło" - odparł wówczas ojciec. "Malcolmie, jak możesz coś takiego mówić? I to
gdy chodzi o dziecko?!" -oburzyła się matka. "Dziecko może być nosicielem,
Kirsten, mogłoby zabić nas wszystkich. Teraz, jeżeli chcemy przeżyć, musimy być
bezwzględni. Zapamiętajcie sobie - bezwzględni i silni".
Kobieta przeżyła, mimo zimna i krążących dookoła psów. Spędziła noc na półce
skalnej, na której pozostał jeszcze czarny ślad po jakimś dawnym ognisku.
Przyniósł jej jedno ze starych okryć swojej matki: czerwoną kurtkę podróżną z
futrzanym kołnierzem. Przyjęła ją z wdzięcznościa, położyła na skalnej półce i
gładziła futro.
- Dziękuję, Nińo. - Uśmiechnęła się. - Tej nocy już nie zmarznę.
Piła łapczywie ze starego kartonu po mleku, który jej przyniósł, odchyliła głowę
do tyłu, widać było, jak przełyka. To, co zostało, przelała do manierki. Dał jej
też puszkę szynki i puszkę mandarynek. Opróżniła je w ciągu kilku minut.
Kucnął niepewnie w odległości kilku metrów od niej i przyglądał się, jak jadła.
Był ranek, niebo bezchmurne, nieskazitelnie błękitne. Poniżej jaru, ku wschodowi
widać było fałdy wzgórz, obłe, twarde i złociste, jak barki górskiego lwa.
- Dziękuję, Nińo - powtórzyła jeszcze raz kobieta. - Jesteś dobry.
- De nada, to drobnostka. - Roger wzruszył ramionami.
- Nie, nie, to nie drobnostka - zaprotestowała. - Wy macie mnóstwo jedzenia,
prawda?
- Tak, ale nie mogę więcej przynieść - odpowiedział z wahaniem. - Doliczyliby
się, że coś wynoszę.
- Rozumiem. - Pociągnęła łyk z manierki.
- Co będziesz wtedy robić?
- Będę robić, co się da. - Kobieta skrzywiła się.
- Nie boisz się?
Spojrzała na niego. Oczy miała ciemne i wielkie, o przepięknych, długich i
zakręconych rzęsach. Jak wyglądałaby, gdyby zmyć z jej twarzy cały ten brud?
- Boję się, Nińo. Oczywiście, że się boję. Ale co mogę na to poradzić?
- A gdzie ojciec twojego dziecka? Nie obchodzi go, co się z tobą dzieje? Nie
obchodzi go, co się stanie z dzieckiem?
Kobieta spuściła wzrok.
- Został zabity.
- Oprócz niego nie masz nikogo?
- Nie. Miałam tylko jego. Moja rodzina nie żyje, Nińo. Choroba wszystkich
zabiła. Nie byliśmy tacy bogaci, jak wy. Nie mieliśmy takiej dobrej pieczary,
żeby się schować.
Zerwał się na nogi i zawołał:
- Śledziłaś mnie!
- Nie śledziłam, ale czy myślisz, że jestem głupia? Jak inaczej mogliście się
uratować?
- Nie chodź za mną. Mogłoby ci się coś stać.
- Twoja rodzina się boi? Boją się jednej, biednej Meksykanki? A jak mieszkali w
Beverly Hills, to bali się swoich służących?
Roger poczerwieniał.
- Mieszkaliśmy w Santa Barbara.
- Wszystko jedno - wzruszyła ramionami. - Powinieneś się bać, Nińo, wiesz o tym?
Widziałam kiedyś taką pieczarę, oboje widzieliśmy, mój przyjaciel też. Ktoś ją
obrabował. Wejście było otwarte, a ludzie, którzy tam mieszkali, nie żyli.
Znaleźliśmy ich kości.
Podczas tego weekendu, kiedy zawalił się świat, na wzgórzach znajdowało się pięć
rodzin, trenujących tu sztukę przetrwania. Pięć rodzin, których głosy milkły
kolejno na falach radiowych. Ciekawe, na którą z nich trafiła ta Meksykanka.
Kobieta znów wspięła się na półkę skalną, zostawiając na dole puste puszki.
- Świat się zmienił, Nińo - rzekła. - Ten nowy świat nie jest już taki ładny.
Nie ma w nim kin, promenad i salonów piękności. Nie ma wielkich, dziwacznych
szpitali ani Czerwonego Krzyża. Rzadko trafia się na przyjaciela. Niechętnie się
komuś ufa, każdy chce zagarnąć, ile zdoła.
Następnego dnia znalazł ją w innym miejscu, w cienistym korycie potoku
zarośniętym krzakami i dębiną. Strumyk, pozostałość wiosennych deszczów, ledwie
się sączył.
- Nie mów na mnie Nińo - poprosił. - Jestem Roger.
Włosy miała teraz mokre, a z jej twarzy znikł brud. Zdumiało go, że skóra
kobiety jest tak gładka, niemalże nienaturalnie przezroczysta.
- Dobrze. Nie spodziewałam się, że jeszcze przyjdziesz, Roger.
- Dlaczego? Z powodu tego, co mi powiedziałaś?
- Tak, Roger. Właśnie dlatego.
- Nie boję się ciebie. Mam broń. A ty jesteś kobietą i do tego samotną.
- Ale mogę nie być sama. A może mam... jak to się mówi?... przymierzeńców,
ukrytych gdzieś w pobliżu? Którzy posługują się mną, żeby cię wybadać. I żeby
dostać się do twojej śliczniutkiej pieczary.
- Sprzymierzeńców - poprawił ją Roger. - Mówi się sprzymierzeńców. Czy ci twoi
towarzysze to duchy? Nie polują, nie rozpalają ognisk, nie zostawiają śladów.
Przynajmniej ja nic takiego nie widzę.
Uśmiechnęła się, pokazując swe odbarwione zęby.
- Cieszę się, ze przyszedłeś. To nie jest mądrze z twojej strony, ale się
cieszę. Chcesz wiedzieć, jak mam na imię? Rosita.
- Rosita - powtórzył. - Różyczka. - Spróbował wyobrazić ją sobie jako małą
dziewczynkę, delikatną i kruchą jak kwiat. Teraz była twarda, o rysach ostrych,
zdradzających cierpienie. Ramiona miała mocne, umięśnione.
- Rosita, a co byś zrobiła, gdybym już nie przyszedł?
- Niedaleko jest nadbrzeżna autostrada. Gdyby tylko udało mi się znaleźć jakiś
samochód... nawet stary, zepsuty, potrafiłabym dać sobie z nim radę...
- Ale dokąd byś nim pojechała? Dokąd teraz można pojechać?
- Naprawiam różne rzeczy - mówiła dalej, jakby wcale nie usłyszała. - Naprawiam
samochody, maszyny do szycia, łódki - wszystko. Maszyny mnie lubią.
Roger pomyślał o generatorze, który nie przetrwa już nawet roku. Potrzebowali go
nie tylko ze względu na oświetlenie i ogrzewanie, obsługiwał także filtry i
pompował wodę. Czy jego też potrafiłaby naprawić?
- Pewnie nie zajechałabyś zbyt daleko, nawet samochodem. Drogę numer jeden co
roku trzeba było remontować z powodu obsuwania się gruntu.
- Masz jakieś inne propozycje, Nińo? Roger?
- Autostrada 101? Albo 5?
- Nie! - zaprotestowała. - Nie. - Dłońmi nieświadomie, obronnym ruchem zasłoniła
brzuch.
- Na pustyni jest coś, co ci zagraża. Albo w dolinie. Ty uciekasz. - Roger nagle
wszystko zrozumiał.
- Sí. - Ich oczy spotkały się. - Tam zabiliby moje dziecko.
- Kto?
- Ci ludzie. Oni zabijają niemowlęta. Zabijają dzieci matek, które chorowały.
- Ale dlaczego? Z jakiego powodu?
Przebierała nerwowo rękami, wzrok miała nieobecny, jak wtedy kiedy widział ją po
raz pierwszy, jej wargi poruszały się bezgłośnie. Potrząsnęła głową, jakby z
niezadowoleniem.
- Moje dziecko uważa, że mogę ci zaufać - odezwała się po chwili. - Powiedz,
Roger, czy mogę? Mogę ci zaufać, że nie zwariujesz? Bez względu na to, co ci
powiem?
- Tak. Wydaje mi się, że nawet już się domyślam.
- Czego się domyślasz?
- Te dzieci... są inne. Ich umysł jest inny. Ludzie się ich boją.
- Tak. Tak właśnie jest.
- Czegoś tu nie rozumiem. Przecież chyba wszystkie dzieci są inne? Nie mogą
zabić wszystkich niemowląt, bo nikt nie zostanie.
- Niektóre kobiety nie zachorowały, ich dzieci są normalne. Ale moja córeczka...
będzie dziwna. Z wyglądu, ale i od środka też.
Roger poczuł, że jego tętno robi się szybsze.
- Ona ma zdolności telepatyczne... - wyszeptał.
- Tak - potwierdziła Rosita. - Przekazuje mi różne rzeczy przez obrazy. Te
obrazy... nie wiedziałam, skąd pochodzą. Teraz już wiem - od innych dzieci.
Kiedy śpię, czuję, jak je wzywa. Wzywa te dzieci.
- Inne dzieci? Gdzie?
- W miastach. Tam pozwalają niemowlętom żyć.
- Więc chcesz się dostać do miasta? Żeby dziecko było bezpieczne?
- Nie. Do miasta nikt teraz nie może się dostać. Żaden... człowiek. Te dzieci...
bardzo szybko rosną. Szybko... robią się silne. Miasta są teraz inne, dzieci je
zmieniły. Nie wpuszczają tam ludzi.
Roger chciał coś powiedzieć, ale żadne słowa nie przychodziły mu do głowy. Świat
zmienił się w sposób niewyobrażalny. A wirus - możliwe, że ojciec miał słuszność
twierdząc, że wirus został specjalnie wyhodowany. Jak mogło być inaczej, skoro
wszystkie zarażone nim kobiety rodziły mutanty? Była to mutacja charakteryzująca
się przyspieszonym wzrostem i wzmożonymi zdolnościami umysłowymi.
Rosita patrzyła na niego z buntem w oczach, to ona przerwała milczenie:
- Chodzi o moje dziecko. Nie mogę pozwolić, żeby mi je zabili.
Nagle straciła oddech i wyciągnęła rękę za siebie, opierając się o ciemny grunt,
drugą ręką kurczowo złapała się za brzuch. Na jej czole pojawiły się kropelki
potu.
Roger poczuł przypływ paniki.
- Co się stało? - krzyknął. - Przecież chyba jeszcze... dziecko jeszcze nie...
Skurcz minął, ale Rosita nadal oddychała z trudem.
- Nie wiem, Roger... - wydusiła. - Jestem dopiero w szóstym miesiącu. Ale te
dzieci... szybko rosną.
- Zostanę z tobą, dopóki nie będziesz pewna. Tu w okolicy są psy, spróbuję je
odstraszyć.
- To miło z twojej strony... - Rosita przysunęła się do drzewa i oparła się o
jego pień. - Podobno jest takie miejsce, gdzieś na północy, na wybrzeżu. Ludzie
i niemowlęta mogą żyć tam razem w spokoju. Właśnie to miejsce chcę znaleźć.
- Też chciałbym je zobaczyć; chciałbym pojechać tam z tobą.
- Nińo, Roger... nie możesz tego zrobić! - zaprotestowała.
- Tak, wiem o tym.
Rosita drzemała przez chwilę, a on przez ten czas stał na straży. Było już
południe, na jej twarzy drgały cienie dębowych liści. Wyglądała na spokojną, ten
skurcz musiał być jedynie fałszywym alarmem.
Nie mógł już dłużej pozostawać na zewnątrz. Jego kombinezon nie był
przystosowany, żeby w nim pić ani wydalać. Niechętnie to robił, lecz ją obudził.
- Muszę już odejść - powiedział. - Nie powinnaś tutaj spać, kiedy będziesz sama.
- Jestem ci wdzięczna. Ona też jest wdzięczna. Chciałaby ci to powiedzieć, ale
nie zna słów, używa tylko obrazów. Ty i tak byś ich nie zobaczył.
Przeczesała dłońmi włosy. Już wyschły i były lekko sfalowane. Roger dostrzegł w
nich niteczkę siwizny.
- Jej ojciec odbierał te obrazy. Mówił, że jej oczami widuje czasem raj. Roger?
- Tak?
- Chcę, żebyś był jej padrino - zgadzasz się? Wiesz, co to znaczy?
- Tak - odpowiedział. - To znaczy ojciec chrzestny. Oczywiście, że się zgadzam.
Tej nocy zerwał się wiatr Santa Ana. Wył jak dzika bestia na pustkowiu, ziejąca
rozgrzanym, zjonizowanym powietrzem. Poranek nic nie zmienił. Roger musiał
czekać aż wicher ucichnie.
- A gdyby jakiś odprysk przedziurawił ci kombinezon? - argumentował ojciec. -
Albo gdyby wybuchł pożar i odciął ci drogę powrotną?
Drugiego dnia rankiem Noel przyłapała go, jak próbował się wymknąć. Powiedziała
o tym ojcu.
- Jeśli jeszcze raz coś takiego zrobisz, to przestaniesz wychodzić na zewnątrz -
zdenerwował się ojciec. - W ogóle.
Życie wśród śmierci. Śmierć za życia.
Ojcu strzyka w kościach, matka mówi przez sen, Noel w nieskończoność wyśpiewuje
tę samą piosenkę:
Maudit sois tu, carilloneur
que Dieu crea pour mon malheur...
Nawet ten ostatni szkic Rogera - zawiły rysunek wnętrza, ukośne perspektywy, coś
w stylu Eschera. Jaki był sens projektowania budowli, które nigdy nie miały
powstać? Robił to dla przyjemności i dla zabicia czasu.
Podobnie jak to, co robił po ciemku, kiedy wszyscy spali. Jedyne doświadczenie
seksualne, jakiego mógł się w życiu spodziewać.
Życie wśród śmierci. Śmierć za życia.
A na zewnątrz Rosita umierała z głodu albo jeszcze gorzej.
Quand sonnera-t-on la mort du sonner?
Quand sonnera-t-on la mort du sonner?
Trzeciego dnia rano wicher ucichł. Jar był oddalony od schronu o ponad dwa
kilometry. Roger popędził, tratując po drodze mizerne kruche trawki i
zostawiając za sobą wyraźny ślad.
Już z daleka zauważył na skalnej półce coś białego, poplamionego na czerwono.
Była to jej biała chustka, przesiąknięta krwią. Obok na skale też widać było
rdzawe plamy. A więc urodziła dziecko.
Pewnie jest w korycie strumienia, tam, gdzie woda. Oczywiście, musi tam być.
A jednak nie znalazł jej. W błocie nad samą wodą zauważył za to ślady psów i
znalazł martwego królika, a raczej jego resztki: kępki miękkiego, jasnego
futerka poplamionego krwią. To mógł być ten sam królik, którego widział
ostatnio.
Powiał wiatr. W dali rozległ się strzał i odbił się echem.
Odgłos strzału dobiegł od południa, od strony schronu. Bo skąd poza tym mógłby
pochodzić?
Roger rzucił się z powrotem w górę wąwozu. Biegł niezdarnie, gdyż kombinezon
krępował mu ruchy, a karabin obijał się o plecy. Spazmatycznie łapał powietrze,
aż maska zaparowała mu od wewnątrz.
Nagle na nieruchomym, bezkresnym niebie dostrzegł jakiś ruch. Ptaki zataczajace
kręgi, łopot czarnych skrzydeł.
Przyspieszył kroku. Do schronu zostało mu jeszcze ponad półtora kilometra. Tylko
półtora.
Rositę znalazł wcześniej.
Leżała w wyschniętym korycie strumienia, poniżej ostatniego, długiego i
osypującego się podejścia do schronu. Nie zauważył jej w pierwszej chwili, ale
usłyszał psy, które warczały i walczyły ze sobą. Spojrzał w dół i zamarł. Psy
szarpały się nad ciałem kobiety. Kobiety w zakurzonej, niebieskiej sukience.
Zdawało mu się, że stał tak przez rok, patrząc na jej ciało i walczące psy.
Wyraźnie, z całą ostrością widział każdy szczegół: ranę na boku wynędzniałego,
brązowego dobermana; długi, różowy język kundla wysuwający się spośród czarno-
białej zmierzwionej sierści; białe, wyszczerzone kły bezlitosnego, wygłodzonego
eskimosa.
A pod nimi na kamieniach widział wyciągniętą w ostatnim geście, brązową ludzką
dłoń.
Minęła wieczność, nim zdołał sięgnąć po broń i drżącymi rękami wycelował.
Strzelił raz, ale chybił. Strzelił znowu i trafił w bark eskimosa, który był
największym celem.
Psy warczały i cofały się, szczerząc zęby. Doberman trzymał w pysku jakieś
krwawe strzępy. Roger strzelił jeszcze raz i ranił dobermana w łapę. Dopiero
wtedy psy uciekły.
Czas jakby ruszył z miejsca. Roger pobiegł w dół zbocza, po osypisku, pomiędzy
wystającymi korzeniami drzew i krzakami jeżyn. Wpadał na nie, potykał się; raz
nawet upadł, wlokąc karabin za sobą po ziemi.
Rosita leżała twarzą w dół, z jedną ręką wyciągniętą, a drugą podkuloną pod
siebie. Psy poszarpały jej sukienkę i wyrwały kawał pleców. Roger przykucnął,
odwrócił ciało i zobaczył martwą twarz, z szeroko otwartymi oczami. Była
koścista i strasznie wychudzona. Czy rzeczywiście zdawał sobie przedtem sprawę,
jak bardzo Rosita była chuda?
Przez rozdarty stanik sukienki widział gładką, brązową pierś; z sutka sączyło
się mleko. Ręką, którą przedtem miała pod spodem, wciąż przyciskała poplamiony
tłumoczek, owinięty w resztki kurtki. W środku było niemowlę, czubek jego główki
wystawał spod futrzanego kołnierza. Nie ruszało się ani nie płakało. Czyżby było
martwe?
Martwe, tak jak Rosita?
Mówił do niej, jakby go słyszała.
- Dlaczego nie zostałaś na skalnej półce? - pytał. - Przyszedłbym do ciebie,
powinnaś była wierzyć, że przyjdę.
Malutka rączka wyswobodziła się spod futra, tłumoczek trochę się rozwinął. Roger
ujrzał twarzyczkę dziecka, wilgotną i brązową, jakby przezroczystą. Przez skórę
prześwitywały żyłki, a usta niemowlęcia były koloru indygo, ciemniejsze niż u
Rosity. Ale najdziwniejsze były oczy, ogromne tęczówki wypełniające oczodoły,
jak tęczówki krowy, sarny czy psa. Miały kolor mlecznozielony.
Starał się opanować wstręt, to było przecież jej dziecko. Dziecko Rosity, ona mu
dała życie.
Jak mógłby tak po prostu skazać je na śmierć?
Jeśli chciałby je ocalić, będzie musiał zanieść je do jaru, na półkę skalną. To
zaś oznaczało, że będzie musiał go dotknąć. A gdyby chciał je nakarmić...
W tym momencie uświadomił sobie, że już podjął decyzję, stało się to, zanim
zdążył pomyśleć. Przecież dotknął Rosity, kiedy odwracał jej ciało.
Dotknął jej.
Więc co za różnica, jeśli teraz dotknie też jej dziecka? Fałdy szerokiej sukni
poruszyły się, kiedy podnosił niemowlę i zobaczył coś, czego powinien był szukać
i o czym powinien był pamiętać. W sukni Rosity, tuż poniżej talii widniała
okrwawiona dziura, ślad po kuli.
Jak mógł zapomnieć, ze słyszał strzał? To przecież odgłos strzału kazał mu
zawrócić.
A więc szła aż do schronu, aby błagać o jedzenie dla siebie i dla swego dziecka,
a jego ojciec ją zastrzelił. Umierała już, zanim psy zdążyły ją dopaść.
- Draniu przeklęty! - zaczął krzyczeć. - Ty draniu! Ty draniu!
Spotkał go w połowie drogi, ojciec wyszedł mu naprzeciw. Miał na sobie swój
czysty i błyszczący kombinezon.
Na jego widok ojciec wyciągnął jedną rękę, jakby w geście ostrzeżenia. W drugiej
trzymał broń. Jego słowa dobiegały niewyraźnie, tłumione przez kombinezon i
filtry:
- Nie podchodź ani kroku bliżej.
- Zabiłeś ją! - Roger z trudnością hamował wściekłość. - Zabiłeś kobietę, która
miała dziecko i nie była uzbrojona! Nie sforsowałaby wejścia, nawet gdyby miała
broń!
- Ale wiedziała, gdzie jesteśmy.
- Była sama! Dopiero co urodziła dziecko! Czekała na jedzenie, które miałem jej
przynieść, szła do mnie po pomoc...
- No tak... Nie powinieneś był tego robić, Roger. Jedzenia musi wystarczyć dla
nas.
- Nie musi wystarczyć na tak długo. Generator wysiądzie wcześniej, zanim
zabraknie jedzenia. Ona mogła go zreperować, potrafiła reperować różne rzeczy.
Ale lepiej najpierw strzelać, a później zadawać pytania; tak się mówi, prawda?
Słońce odbijało się od maski ojca, jego oczy były niewidoczne.
- Trzymasz jej dziecko.
- A co, miałem je zostawić?! Żeby umarło?! Czy ty tak byś właśnie postąpił?
- Roger, to byłoby rozsądne... Popatrz w dół, Roger.
Podążył wzrokiem za spojrzeniem ojca.
Dlaczego wcześniej tego nie zauważył? Dlaczego nie poczuł? Na kolanie jego
kombinezonu była dziura. Tak, dziura.
Przez rozdarty materiał zobaczył zranioną, krwawiącą nogę. Kiedy to się stało?
Kiedy zbiegał po zboczu? Czy rozdarł nogawkę o korzeń drzewa, czy o skałę? Czy
to ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie?
- Zdezynfekuję to - powiedział. - Dziecko nie miało kontaktu z raną, nic innego
też nie.
- Roger, masz rozdarty kombinezon, dotykałeś tej kobiety i jej dziecka. Bardzo
mi przykro, Roger.
Spod maski widział bladą twarz swego ojca, twarz pozbawioną litości. Czy tak
wyglądał, kiedy zastrzelił Rositę?
- A jeśli nie zachoruję, tato? Czy wtedy wpuścisz mnie z powrotem?
- Nie wiem, synu. Naprawdę nie wiem.
Ojciec przyniósł mu wodę do obmycia skaleczenia i sterylny materiał do załatania
kombinezonu. Przyniósł też zapas jedzenia i wody pitnej na kilka dni, zmianę
ubrania, buty, koc, aspirynę, mleko w proszku i szmatkę, która mogła służyć jako
pielucha dla dziecka.
Ubranie mogło mu się przydać na wypadek, gdyby dosięgło go działanie wirusa i
kombinezon nie byłby już potrzebny. Aspiryna miała złagodzić ból.
Matka podeszła do wyjścia ze schronu, po raz pierwszy od lat ubrana w
kombinezon. Ojciec stał przy niej, ściskając w rękach karabin. Matka pomachała
mu na do widzenia, płakała.
Tego popołudnia pochował Rositę. Zrobił to najlepiej jak umiał. Za pomocą
kawałka skały wygrzebał płaski grób i przysypał ciało ziemią i kamieniami.
Wiedział, że to nie wystarczy, psy mogły ją odkopać.
Wieczorem powrócił na skalną półkę, półkę Rosity. Było to jedyne znane mu
miejsce, gdzie on i dziecko mogli spać spokojnie, nie obawiając się
drapieżników.
Dziecko wykazywało zdumiewające, jak na noworodka, zdolności motoryczne;
chłeptało jak kot z małego metalowego kubka, w którym Roger podawał mu
granulowane mleko rozpuszczone w wodzie. Butelki nie miał. Pół pudełka mleka
starczało na jeden posiłek, dziecko piło tak długo, że Roger z wysiłkiem trzymał
je na rękach. Przypomniał sobie, co mówiła Rosita: "Te dzieci szybko rosną".
Nazwał dziewczynkę Maria; był jedyną osobą, która mogła ją ochrzcić. Opryskał
jej główkę wodą i zmówił modlitwę, wbrew swym oczekiwaniom wcale nie czując się
przy tym szczególnie głupio. Dziewczynka nie płakała, spoglądała tylko na niego
wielkimi oczami; połyskiwały zielono w świetle księżyca, jak oczy zwierzęcia.
Roger zastanawiał się, czy usiłuje mu coś telepatycznie przekazać. Czy była
zawiedziona, że jej nie słyszy? Czy czuła się samotna?
Maria, jego chrzestna córka, istota nawet nie w pełni ludzka.
A przecież była wszystkim, co mu pozostało.
Tej nocy śnił o jakimś istnieniu, na południu, za górami. To istnienie szukało i
wzywało kogoś. Roger wołał do niego, pragnąc przerwać swą samotność, która
stawała się nie do zniesienia, lecz jego wołanie ginęło w przestrzeni.
Rankiem niemowlę wydało mu się większe. Oczy miało teraz ciemniejsze,
zielonobrązowe. "Te dzieci szybko rosną".
Źle spał, bo półka skalna była nierówna i chropowata. Dudniło mu w głowie, w
ustach mu zaschło. Drżał z zimna.
O Boże - pomyślał - proszę, nie pozwól mi zachorować, ustrzeż mnie przed
wirusem.
Znów zapadł w sen i obudził się zlany potem. Czuł, że głowa mu pęka, jakby
wewnątrz czaszki ktoś nadymał mu balon. Puls miał bardzo przyspieszony, w ustach
sucho. Okropnie bolało go gardło. Cztery pigułki aspiryny, które zdołał
przełknąć, nie o wiele ten ból zmniejszyły.
Objawy wszyscy znali, słyszeli o tym przez radio. To był wirus.
Dziwne, jak mało go to przestraszyło.
Uniósł się na skalnej półce i zerwał z siebie kombinezon. Stał nagi, wystawiając
swe spocone, rozgorączkowane ciało na działanie słońca. Krzyknął i słuchał jak
jego głos, nietłumiony przez maskę, odbija się od skalnych ścian wąwozu. Był
wolny.
Spojrzał w górę na czysty błękit nieba. Bez maski popatrzył na słońce, mimo że
blask słoneczny przyprawiał go o jeszcze większy ból głowy. Wreszcie był wolny.
Nagle poczuł dreszcze, nie panował nad tym. Szybko założył spodnie, skarpetki,
koszulę i buty. Koc złożył podwójnie i owinął się nim, ale wszystko to było za
mało.
Jak długo potrwa, zanim zacznie mieć halucynacje? Ataki? Okresy jasności umysłu
okupione zdwojonym bólem?
Wspiął się na półkę i czekał na to, co miało nastąpić.
Ból był okropny, nie do wyobrażenia, lecz jeszcze gorsze były sny. Śnił, że leży
na pustyni, prażony przez słońce, tak że ciało gotuje się i odpada od kości;
widział, jak mrówki pożerały to spieczone mięso, widział, jak rozpadały się jego
kości.
Albo zdawało mu się, że leży na zbroczonej krwią trawie, a konie pędzą tam i z
powrotem, tratując mu nogi. Olbrzymie kopyto zawisło tuż nad jego twarzą.
Poczuł, że czaszka rozpryskuje mu się jak porcelana.
Zrozpaczony i przerażony wdrapał się na długie, skaliste wzniesienie. Na
szczycie, za zamaskowanymi drzwiami, znajdowali się jego rodzice i młodsza
siostra. Jego najbliżsi, rodzina. Walił w drzwi, aż posiniaczył dłonie o grubą
stal. Wołał, że cierpi i że umiera.
Nikt do niego nie wyszedł. Nikt go nie usłyszał.
Był sam.
Poślizgnął się i zsunął po zboczu. Spadał, osypując za sobą lawinę drobnych
kamieni, staczał się po hałdach piachu. W pewnej chwili poczuł coś miękkiego; w
półmroku wyglądało to jak obcięta ludzka ręka.
Ból był okropny, sny jednak były gorsze.
Czasami widział to w nocy - jasne, pręgowane cielsko, krążące wokół niego niczym
duch. Miało oczy rozjarzone jak dwa płomienie, oddech jak gorący wiatr. Słyszał
niskie, jednostajne warczenie podobne do odgłosu dalekiego grzmotu. Z
przerażenia zapierało mu dech, aż przypominał sobie, że to przecież sen. Tylko
sen.
Tygrys ze snu, prawie jak żywy. Widział go z dokładnością do najdrobniejszych
szczegółów, do trzech zakrzywionych prążków nad oczami; do białego futra wokół
szczęki i cienkich, jasnych wąsów rysujących się wyraźnie w świetle księżyca.
A wysoko nad tygrysem, na styku ściany jaru z niebem, na tle księżyca pojawiała
się psia sylwetka o połyskliwej sierści. Pies czy kojot - z tej odległości nie
można było odróżnić. Zwierz unosił głowę i wył.
Inne cienie podkradały się do niego i znikały. Skały rozpadały się, kamienne
osypisko zsuwało się w dół. I znowu jakieś cienie podchodziły coraz bliżej.
Sen, to tylko sen. Żadnych psów, żadnego tygrysa, choć złudzenie było niemal
doskonałe.
Tygrys krążył koło niego powoli i złowieszczo. Warczał coraz groźniej i kręcił
zadem. Psy też były jak żywe, oddalone od niego już tylko o parę metrów: Roger
widział ich pyski, białe zęby i jarzące się oczy.
I uczucie, że jest chory, też wydawało się prawdziwe. Czuł się tak słaby, że nie
mógł nawet usiąść, a co dopiero wstać albo pobiec.
Tygrys zaczął warczeć na psy.
Sen nagle się zagmatwał, szczekanie mieszało się z wyciem, coś kotłowało się i
szarpało.
A potem zapadła cisza.
I później. Wciąż jeszcze noc i kolejny sen, tym razem dobry. Głowę ma opartą
wygodnie, a do ust ktoś wciska mu lekarstwa, podaje wodę do popicia. Słyszy głos
mówiący mu:
- Połknij. - To głos jego matki. - Spróbuj to połknąć, Roger. To środki
przeciwbólowe, powinny ci pomóc.
Przełknął i po chwili ból jakby przycichł. Próbował coś powiedzieć.
- Jak...?
- Szłam za tobą. Spadłeś, kochanie. Teraz jesteś w wąwozie.
- Ale...
- Cii. Nic nie mów. Spróbuj to wypić, jesteś odwodniony. Odpocznij.
Osunął się w ciemność.
Świt. Sen najgorszy ze wszystkich.
Nad nim stoi ojciec, trzyma w rękach karabin gotowy do strzału.
- Wczoraj w nocy twoja matka wyszła na zewnątrz - mówi. - Znalazłem w
przedsionku jej kombinezon. Nie chcę, żeby znowu ryzykowała swoim życiem. Musisz
stąd odejść.
- Tato... - wyrwało mu się chrapliwie. - Tato?
- Sam tak wybrałeś, Roger. Jeśli zdołasz przeżyć, będziesz należał do tych
szczęśliwych piętnastu procent. Powodzenia.
- Tato...
- Chcę, żebyś odszedł, zanim zapadnie noc. Zostawiam ci trochę wody i jedzenia.
Jeśli przeżyjesz, nie będziesz już musiał obawiać się wirusa i zdołasz się sam
wyżywić.
Znów był przytomny, gorączka opadła. Ból był już tylko cieniem dawnego bólu.
Leżał na plecach, dookoła rosła trawa, wysoka sucha trawa. Gdzieś w pobliżu
rozległo się krakanie kruka. Skąd i po co wziął się tu kruk? Ile z tego, co
pamiętał, było prawdą, a ile snem?
Usiadł, ale był to wysiłek, od którego zakręciło mu się w głowie. Szyję miał
zdrętwiałą, bolały go ręce. Rozejrzał się za dzieckiem i przypomniał sobie, że
powinno być na półce skalnej.
Z trudem stanął na nogi. Od tamtej skały dzieliło go może trzy czwarte
kilometra. Właściwie niedaleko, gdyby nie poczucie, że jego stopy należą jakby
do kogoś innego.
Przeszedł zaledwie kawałek drogi, kiedy ujrzał tropy psów; co najmniej jednego
dużego i jednego małego. Ślady tego większego były charakterystyczne - brakowało
mu części jednej łapy. W pobliżu śladów Roger widział krew.
A więc przynajmniej psy były prawdziwe.
Mimo że od półki skalnej dzieliło go tak niewiele, dotarcie tam zajęło mu prawie
godzinę. Z zamkniętymi oczyma zagłębił się w jar, tak bardzo bał się, co może
tam zobaczyć. Kiedy je otworzył, roześmiał się głośno z ulgą. Dziewczynka nadal
tam była, w dodatku jak najbardziej żywa.
Leżała owinięta w starą kurtkę i czekała, rozglądając się dookoła swymi
dziwnymi, zwierzęcymi oczami. Poruszała rączkami, jakby machała do Rogera.
Była opalona i odwodniona, skórę miała suchą i gorącą. Woda i jedzenie wciąż
stały przy niej, przykryte jego porzuconym kombinezonem. Obok leżał karabin,
który już wkrótce miał stać się bezużyteczny. Roger popił trochę wody i zabrał
się do karmienia dziewczynki. Dopiero kilka porcji mlecznej mieszanki zdołało
zaspokoić jej głód.
Potrzebowali więcej wody. Do strumyka trzeba było przejść ponad półtora
kilometra; należało niedługo wyruszyć. Roger zdawał sobie sprawę, jak bardzo
jest słaby, a przed zmrokiem chciał zdążyć z powrotem.
Śmierdzieli oboje. Zarówno jej pielucha, jak i jego spodnie wymagały prania.
Zawinął brudną pieluchę w resztki kurtki, a dziecko opatulił swoim kombinezonem.
Wziął karabin, dwie puste menażki oraz zawiniątko z brudami i wyruszył w drogę.
Nagle dziecko odezwało się cienkim głosem. W pierwszej chwili Roger pomyślał, że
mu się wydaje. Odwrócił się i zobaczył, że mała granatowa buzia otwiera się i
zamyka, wydając drobne piski, podobne trochę do pisku myszy.
Wtedy po raz pierwszy usłyszał jej płacz.
Pomyślał o tym, jak sama spędziła tu noc. Czy zdawała sobie sprawę, że nie miał
zamiaru jej porzucić? Czy wiedziała, że nie porzucał jej także teraz? Odwrócił
się teraz do dziecka, uginając się pod ciężarem broni. Czuł się taki zmęczony.
- Gu, gu, Maria - zagaworzył do niej. - Wydawało mi się, że masz zdolności
telepatyczne. Chyba wiesz, że nie mam zamiaru cię zostawić?
Położył swój ładunek i z powrotem usiadł na skalnej półce. Podniósł dziewczynkę
i pogłaskał ją. Była tak ciężka, że bolały go ręce, kiedy ją trzymał. Jak to
możliwe, żeby takie małe dziecko tak dużo ważyło?
- Muszę iść, Mario - powiedział. - Potrzeba nam wody, bez niej zginiemy.
Niedługo wrócę.
Przestała płakać i wydawało się, że na niego patrzy. Wiedział, że nie chce, aby
odszedł. Czuł to równie wyraźnie, jak nieregularne bicie własnego serca i to, że
znowu zaczyna mu się kręcić w głowie.
To minie. Odłożył dziewczynkę i podniósł swoje rzeczy.
- Muszę iść - powtórzył.
Wstał i nagle ziemia zatańczyła pod nim. Upadł.
Strzelba wysunęła mu się z rąk, potem nie czuł już nic.
Kiedy otworzył oczy, jar pogrążył się już w cieniu, światło dnia przybrało kolor
złotoczerwony. Było późno.
Ponad nim, na półce leżało dziecko. Oddychało jakoś dziwnie, płytko i z
wysiłkiem.
A potem usłyszał inny dźwięk: głęboki, gardłowy pomruk. Ciężkie stąpanie jasnych
łap, oddech jak gorący wiatr, oczy jak dwa płomienie - to były oczy z jego snu.
Zwierzę było jaskrawe i wielkie, świeciło w półmroku jak ognisko: król tygrysów,
arcytygrys.
Tygrys, tygrys, tygrysie oczy,
płoną jak ogień wśród ciemnej nocy...
Z góry usłyszał znowu nieregularny oddech dziecka. Potem westchnienie.
Sylwetka tygrysa migała jak gasnąca świeca.
Czy było to tylko złudzenie, czy jakaś inna rzeczywistość? Może Maria
sprowadziła to zwierzę? Albo je stworzyła? Dlaczego?
Może wcale nie śnił, kiedy widział go za pierwszym razem. Może tygrys był przy
nim i strzegł go przez cały czas choroby; nie dopuszczał do niego zdziczałych
psów, drapieżców.
Może on właśnie ocalił Rogerowi życie.
Teraz już cię nie potrzebuję, powiedział mu bez słów. Nie śpię i wydaje mi się,
że wyzdrowieję.
Na jego oczach zwierzę zniknęło.
Nie bez bólu zdołał stanąć na nogi. Podniósł swoje rzeczy i z powrotem wspiął
się na półkę skalną. Śmierdzące zawiniątko zostawił poniżej, na ziemi. Teraz i
tak było już za późno, żeby iść po wodę. Będzie musiał pójść jutro.
Maria miała zamknięte oczy. Położył się obok niej i przytulił ją, żeby jej było
cieplej. Kiedy tygrys znikł, trudno mu było uwierzyć, że istniał naprawdę. Czy
naprawdę ona go przywołała? Czy naprawdę ocaliła mu życie?
Pojawili się w jakiś czas po zapadnięciu zmroku. Usłyszał odgłosy, zanim jeszcze
cokolwiek zobaczył: rżenie koni, kamienie osuwające się spod kopyt.
Noc była jasna, oświetlona połówką księżyca. Widział, że Maria ma oczy otwarte:
jasne i opalizujące. Nie spała, ale leżała bez ruchu.
Spróbował się poruszyć - i nie mógł. Jego ciało było bezwładne i bezużyteczne.
Nie miał czucia w rękach ani w nogach. Mógł poruszać oczami, ale nie był w
stanie poruszyć językiem, nawet na tyle, aby zwilżyć zaschnięte usta. W jego
świadomość zaczęła się wkradać panika, szydząc z jego bezsilności. Czyżby to był
jakiś nieprzewidziany efekt działania wirusa?
Koń parsknął, tym razem bliżej. Roger wysilał wzrok, aż udało mu się dojrzeć
wejście do jaru.
Wtedy ich spostrzegł.
Zagłębiali się kolejno w jar, jeden za drugim: mali jeźdźcy spowici w czerń, na
czterech koniach, szaro-czarno-białych w świetle księżyca.
Jeden z jeźdźców zatrzymał się przy półce skalnej. Ponad czarną opończą
zaświeciły zwierzęce, pozbawione białek oczy. Przybysz wyciągnął ręce i wyrwał
Marię z bezwładnych ramion Rogera.
Poruszał się bez lęku, nie oczekując żadnego oporu z jego strony. Jak gdyby
wiedział, że ten nie będzie mógł z nim walczyć.
Czego od niej chcesz? - zapytał Roger bez słów. Czy będziesz o nią dbał tak, jak
dbałaby Rosita?
Nie było odpowiedzi.
Konie cicho zarżały i jak duchy opuściły jar. Został sam.
Posłał swe myśli w ślad za Marią. Przyjdę po ciebie, jeśli będziesz mnie
potrzebować; nie wiem, w jaki sposób, ale przyjdę. Pamiętaj o mnie.
Nie oczekiwał, że go usłyszy.
Zdawało mu się, że minęło kilka godzin, zanim paraliż wreszcie ustąpił. Najpierw
poczuł mrowienie w dłoniach i w palcach stóp, potem wróciła mu zdolność
przełykania, a potem przez krótką, lecz morderczo ciągnącą się w nieskończoność
chwilę - znowu nic. Później udało mu się poruszyć głową. Nie był to więc trwały
paraliż i nie mógł być skutkiem działania wirusa. To oni mu to zrobili, żeby
łatwiej im było zabrać Marię.
Gdyby nie ból, jaki odczuwał po stracie dziewczynki, odetchnąłby z ulgą.
Odwrócił głowę i patrzył wprost na wylot jaru. Pobłyskiwało tam światło, księżyc
świecił jasno, może nawet wystarczająco jasno, by pójść po śladach.
Roger przez chwilę rozcierał sobie ręce i nogi, żeby w pełni odzyskać w nich
czucie, potem zsunął się ze skalnej półki na ziemię i ruszył do wyjścia z jaru.
Kiedy tam dotarł, zatrzymał się. Maria go usłyszała.
I odpowiedziała.
Budowle wyrosły pośród ciemnych wzgórz niczym kwiaty po deszczu. Milczące,
błyszczące i piękne. Na odległym wzniesieniu stał strzelisty zamek o niezwykle
zawiłej konstrukcji, roztaczając wokół srebrny blask. Na wzgórzu poza nim widać
było drapacz chmur w kształcie dżojstika, połyskujący szmaragdowo, zakrzywiony,
falliczny, potężny. A na wzgórzu obok Rogera wiły się spiralnie długie schody.
Znajdował się w centralnym miejscu willi, której nigdy nie zdołał do końca
narysować. Był w lustrzanym pokoju, którego okna wychodziły na ciemnogranatowy
bezkres morza i przez które do wnętrza wnikał zmierzch.
A na wyspie pośród morza stało miasto; miasto strzelistych wież i niezliczonych
świateł, połyskujących subtelnie jak perły. Jego miasto.
Zastanawiał się, czy inni jej pomogli. To niemożliwe, aby takie małe dziecko
mogło samo coś takiego zdziałać.
A może?
To nie miało znaczenia. Wszystko jedno, czy to miasto było snem, który się
rozwieje, czy też cudem, w którym on nigdy nie miał już uczestniczyć. Maria
stworzyła je dla niego.
To było jej pożegnanie.