Straub Peter - Pan X

Szczegóły
Tytuł Straub Peter - Pan X
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Straub Peter - Pan X PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Straub Peter - Pan X PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Straub Peter - Pan X - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 PETER STRAUB Pan X Przełożyła Maciejka Mazan Prószyński i S-ka Strona 3 Tytuł oryginału: MR. X Copyright © 1999 by Peter Straub All Rights Reserved Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Redakcja: Jacek Ring Redakcja techniczna: Małgorzata Wnuk Korekta: Grażyna Nawrocka Łamanie: Małgorzata Wnuk ISBN 83-7337-427-2 Warszawa 2003 Wydawca: Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Druk i oprawa: Drukarnia Naukowo-Techniczna Spółka Akcyjna 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65 Strona 4 Dla moich braci, Johna i Gordona Straubów Strona 5 Nie mogłam oszacować siebie - Siebie - Mój rozmiar wydał się mały - mnie samej - czytuje pańskie Artykuły w „Atlanticu” - i doświadczyłam sza- cunku dla Pana - byłam pewna, że nie odtrąci Pan ufne- go pytania - Czy to właśnie - proszę Pana - miałam Panu powie- dzieć? Emily Dickinson list do Thomasa Wentwortha Higginsona 25 kwietnia 1862 roki Strona 6 I Jak wróciłem do domu i dlaczego Strona 7 1. Idiota ze mnie - znowu wróciłem do starych nawyków i cały tydzień bawiłem się w ruchomy cel. Przez cały czas wiedziałem, że jadę w kierunku południowego Illinois, ponieważ moja matka umiera. Kiedy matka daje pożegnalny występ, człowiek wraca do domu. Mieszkała w East Cicero z dwoma podstarzałymi braćmi nad ich klubem „Panorama”. W weekendy dawała wieczorem dwa występy z miejscowym triem. Robiła to, co zawsze, żyła bez troski o konsekwen- cje, co na ogół sprawia, że konsekwencje robią się poważniejsze i nad- chodzą szybciej niż u innych osób. Kiedy w końcu nie mogła dłużej ignorować swojej śmiertelności, pocałowała braci na pożegnanie i wró- ciła do jedynego miejsca, w którym mogłem ją znaleźć. Kiedy się urodziłem, Star miała osiemnaście lat - dobroduszna dziewczyna o wielkim sercu, dokładnie tak samo nadająca się do usta- bilizowanego życia jak kot dachowiec. Kiedy skończyłem cztery lata, zacząłem kursować pomiędzy Edgerton i szeregiem zastępczych do- mów. Moja matka należała do tych ludzi, którzy rodzą się artystami, choć nie specjalizują się w żadnej dziedzinie sztuki. Wiele razy zabiera- ła się do malowania, pisania, garncarstwa i innych rzeczy - zależnie od mężczyzny, który według niej je personifikował. Najmniej dbała o jed- no, w czym była naprawdę dobra; kiedy więc wstawała i zaczynała śpiewać, robiła to z nonszalancką, wesołą swobodą, którą jej Strona 8 publiczność uważała za czarującą. Aż do ostatnich lat życia promie- niowała łagodną, rozbrajającą urodą - dziewczęcą i doświadczoną, ko- cią i całkowicie przyziemną, wszystko jednocześnie. Mieszkałem z sześcioma różnymi parami w czterech różnych mia- stach, ale nie było tak źle, jakby się można spodziewać. Najlepsza z tych sześciu par, Phil i Laura Grantowie, była tak dobra, że prawie święta. Byli jeszcze inni, prawie tak samo przyzwoici, gdyby tylko nie wzięli sobie zbyt wielu dzieci, które ich wykańczały. Dwie inne pary też były fajne, ale typu „w tym domu obowiązują pewne zasady”. Zanim pojechałem do Naperville, od czasu do czasu wracałem na Cherry Street, gdzie Dunstanowie mieszkali w rozlicznych starych do- mach. Ciocia Nettie i wujek Clark wozili mnie ze sobą jak dodatkową walizkę Star. Przez jakiś miesiąc, może półtora, dzieliłem pokój z mat- ką, starając się nie oddychać i czekając na następne trzęsienie ziemi. Kiedy wprowadziłem się do Grantów, schemat się zmienił i Star zaczę- ła odwiedzać mnie w Naperville. Zawarliśmy pewną umowę - jedną z tych podstawowych, przy których nie trzeba słów. Fundamentem naszego porozumienia, na którym oparło się wszyst- ko inne, był fakt, że moja matka mnie kochała, a ja kochałem ją. Ale choćby mnie kochała nie wiadomo jak mocno, miała w sobie coś takie- go, że nie potrafiła zostać w jednym miejscu dłużej niż rok. Byłem jej synem, ale ona nie potrafiła być matką. A to znaczyło, że nie mogła mi pomóc w rozwiązywaniu problemów, które przerażały, niepokoiły czy gniewały wszystkich rodziców zastępczych przed Grantami. Za to Grantowie towarzyszyli mi w pielgrzymce przez gabinety lekarskie, laboratoria radiologiczne, badania krwi, moczu, mózgu i nie pamiętam jakie jeszcze. Ograniczając się do zasadniczych szczegółów, sprawa wygląda tak: Star mnie kochała, ale nie potrafiła się mną zaopiekować tak, jak Granto- wie. W tamtych czasach, gdy Star przyjeżdżała do Naperville, padaliśmy Strona 9 sobie z płaczem w ramiona, lecz oboje pamiętaliśmy o umowie. Ona zwykle pojawiała się tuż po świętach Bożego Narodzenia i niemal zaw- sze w pierwszych dniach lata, kiedy zaczynały się wakacje. Nigdy nie przyjeżdżała w moje urodziny i nie przysłała mi nic poza kartkami. W urodziny dopadał ją problem związany ze mną, a ten problem tak ją dołował, że nie chciała o nim nawet myśleć. Wydaje mi się, że zawsze to rozumiałem, ale nie świadomie, nie w sposób, który mógłbym do czegoś wykorzystać - aż dwa dni po moich piętnastych urodzinach wróciłem ze szkoły do domu i znalazłem na stoliku w holu kopertę zaadresowaną pochyłym pismem mojej matki. List został wysłany z Peorii w dniu moich urodzin, 25 czerwca. Zanio- słem kopertę do pokoju, rzuciłem na biurko, puściłem „Groove Blues” Gene'a Ammonsa i kiedy muzyka zaczęła się sączyć, otworzyłem ko- pertę i spojrzałem na kartkę od matki. Balony, serpentyny i zapalone świeczki unosiły się nad wyidealizo- wanym podmiejskim domkiem. W środku, pod wydrukowanym napi- sem „Wszystkiego najlepszego”, widniał tekst, który Star zawsze umieszczała na kartkach: Mój piękny chłopcze - Mam nadzieję... Mam nadzieję... Bardzo cię kocham Star Wiedziałem, że nie życzyła mi szczęśliwych urodzin, tylko spokoj- nych, co już byłoby szczęściem. Pół sekundy po tym, jak to odkrycie uchyliło zamknięte drzwi, pierwszy raz jak dorosły spojrzałem na swo- je życie. Zrozumiałem, że matka nie odwiedza mnie w urodziny, po- nieważ ma wyrzuty sumienia, a z tym uczuciem wolne duchy - takie jak Star - po prostu sobie nie radzą. Gene Ammons grał „It Might as Well Be Spring”. Dźwięki ulatywały Strona 10 z głośników i przeszywały moje ciało na wskroś. Grantowie, ubrani w szorty khaki i koszulki polo, nadzorowali wzrost ziół i warzyw w ogródku. Zanim mnie zauważyli, doświadczy- łem pierwszego od miesiąca uczucia „Znajdź różnice w tym obrazku”, zwierzęcej świadomości mojej obcości w tym słodkim podmiejskim krajobrazie. Niebezpieczeństwo, wstyd, izolacja, bezbronność. Ja i mój cień, oto my. Laura odwróciła się i to złe uczucie znikło, zanim jeszcze jej twarz rozświetliła się i nabrała jakiegoś głębokiego wyrazu, jakby wiedziała, co się ze mną dzieje. - Patrzcie państwo - odezwał się Phil. Laura spojrzała na kartkę i znowu zajrzała mi w oczy. - Star nigdy by nie zapomniała o twoich urodzinach. Mogę zoba- czyć? Oboje lubili moją matkę, choć na różne sposoby. Kiedy Star przy- jeżdżała do Naperville, Phil traktował ją ze staroświecką galanterią, według niego dystyngowaną, według mnie i Laury - przekomiczną. Laura chodziła z nią na zakupy, żeby móc spokojnie porozmawiać. Wydaje mi się, że przy okazji zwykle wsuwała jej do kieszeni jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt dolarów. Laura uśmiechnęła się na widok eleganckiego białego domku i uro- dzinowych gadżetów, a potem spojrzała na mnie. Drugie dorosłe od- krycie mojego życia zalśniło między nami jak iskra. Star wybrała tę kartkę nie bez przyczyny. Laura nie próbowała tego zatuszować. - Byłoby miło, gdybyśmy mieli takie okna na facjatce i werandę dookoła całego domu, prawda? Sama bym była pod wrażeniem, gdy- bym tak mieszkała. Phil podszedł do niej, a ona otworzyła kartkę. Jej brwi się zbiegły. - Mam nadzieję... - Ja też mam taką nadzieję - powiedziałem. - Oczywiście. Zrozumiała. Phil uścisnął moje ramię; wszedł już w rolę dyrektora. Pracował w dużym domu handlowym. Strona 11 - Mogą sobie te głupki gadać do woli, uważam, że to problem so- matyczny. Kiedy znajdziemy odpowiedniego lekarza, będzie po pro- blemie. „Te głupki” to moi pediatrzy, lekarz rodzinny Grantów i pół tuzina specjalistów, którym nie udało się zdiagnozować mojej choroby. Spe- cjaliści doszli do wniosku, że mój problem nie ma „pochodzenia soma- tycznego” - innymi słowy, że dotyczy mojej głowy. - Myślisz, że mam to po niej? - spytałem Laury. - Nie sądzę, żebyś miał to po kimkolwiek. Ale jeśli pytasz, czy ma z tego powodu wyrzuty sumienia, to tak, okropne. - Star? - spytał Phil. - Musiałaby oszaleć, żeby się o to obwiniać. Laura przyglądała mi się, żeby stwierdzić, ile zrozumiałem. - Matki chcą usunąć wszystko, co sprawia ból ich dzieciom, nawet jeśli nie mają na to wpływu. Strasznie się czuję, gdy widzę, co się z tobą dzieje, a nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak to przeżywa Star. Przynajmniej ja widuję cię codziennie. Gdybym była twoją prawdziwą matką i mogłabym sprawić, że na Ziemi nie będzie głodu przez tysiąc lat, ale w tym celu musiałabym wyjechać z miasta w dniu twoich uro- dzin, i tak czułabym się okropnie, że cię zawiodłam. Zresztą i tak czu- łabym się okropnie, bez względu na to, czy jestem twoją prawdziwą matką, czy nie. - Tak jakbyś mnie kiedyś zawiodła. - Twoja matka kocha cię tak bardzo, że czasami zachowuje się jak kwoka. Myśl o Star Dunstan zachowującej się jak kwoka rozśmieszyła mnie do łez. - Można postępować dobrze, ale nie zawsze się z tym dobrze czuć, choć mówią, że jest inaczej. Właściwe postępowanie czasami boli jak jasna ciasna! Jeśli chcesz znać moje zdanie - masz wspaniałą mamę. Znowu miałem ochotę się roześmiać, tym razem z powodu tego jej dziewczęcego wyobrażenia o przekleństwach, ale oczy mnie zapiekły, Strona 12 a w gardle coś ścisnęło. Przed chwilą powiedziałem, że dwa dni po moich piętnastych urodzinach zacząłem rozumieć uczucia mojej matki w sposób, który mogłem wykorzystać - i tak właśnie było. Nauczyłem się myśleć o przerażających rzeczach: na przykład, że słuszne postępo- wanie czasami sprawia nam zbyt wielki ból, żeby jasno myśleć; a także, że kiedy jest się tym, kim się jest, to się nim jest i trzeba za to zapłacić. 2. Pan X O Wielcy Starzy, przeczytajcie słowa zapisane w tym oto sążnistym Dzienniku ręką Waszego Kornego Sługi i radujcie się! Zawsze lubiłem spacerować w nocy. W tak dogodnym mieście jak Edgerton ogromny koc ciemności tłumi nawet odgłos kroków na chod- niku. Idę alejami, mijam puste sklepy i kina. Przechadzam się wąskimi uliczkami i spoglądam w zasłonięte żaluzjami okna, które mógłbym minąć w sekundę, ale tego nie robię; moje szczęście polega między innymi na ważeniu i mierzeniu życia ludzi wokół mnie. I jak wszyscy, uwielbiam wychodzić z domu, uciekać z tego chlewu, w którym sam się zamknąłem. Podczas tych przechadzek omijam latarnie, choć bez względu na porę roku jestem ubrany w czarny płaszcz i kapelusz - ru- chomy cień, niewidoczny w ciemności. Albo prawie niewidoczny. Niewidoczny dla wszystkich z wyjątkiem paru nieszczęsnych pechowców, z których wielu, przyznaję to, zabiłem - nie po to, by się bronić, lecz raczej dla... może zachcianki albo kapry- su. Był też jeden wyjątek. Usunąłem z tego świata chudą dziwkę w topornych sandałach na wysokich obcasach i spódniczce rozmiaru ścierki; rzuciła się ku mnie od drzwi „Chester Street”, tak oszołomiona czymś, co dziewczynki brały w tym roku dla rozrywki, że chwyciła mnie za łokieć, żeby się Strona 13 nie przewrócić. Spojrzałem na jej źrenice, kropeczki jak główki szpilek, i pozwoliłem się pociągnąć w stronę bramy. Otworzyłem ją jak puszkę sardynek i złamałem jej kark, zanim przypomniała sobie, że ma krzyk- nąć. Mniej więcej tak samo potraktowałem chłopaka w czarnej bluzie i spodniach od dresu, który mnie zobaczył, bo wydawało mu się, że szu- ka kogoś takiego jak ja - niespodzianka, niespodzianka - i młodą kobie- tę z podbitym okiem i spuchniętymi wargami, która wytoczyła się z samochodu na dźwięk moich kroków i usiłowała się do niego schować, gdy mnie zobaczyła, ale było za późno, biedna mała. I nie zapominaj- my o małym dziecku, które znalazłem porzucone na śmietniku i dopil- nowałem, by opuściło ten niegościnny świat; uprzednio wyrwałem mu jednak śliczne rączki i wyłupiłem przerażone oczka. Dziecko mnie nie widziało, to prawda. To chyba oznacza wyjątko- wy stopień smutku lub nieszczęścia, straty tak niepowetowanej, że resz- ta życia staje się wieczną raną, a dziecko było tylko zziębnięte i głodne. Ale dawno temu przedwczesne aresztowanie i uwięzienie powstrzyma- ły mnie przed zrobieniem tego samego innemu noworodkowi i gniew zwyciężył. Nigdy nie rościłem sobie prawa do doskonałości. Hałaśliwy, śmierdzący karzeł, którego zabiłem w obronie własnej, wylazł spomiędzy kubłów na śmieci w zaułku w pobliżu hotelu „Mar- chants” i rozdziawił gębę na mój widok. Bardzo niewielu jego pobra- tymców potrafi mnie dostrzec, kiedy patrzą wprost na mnie, i zawsze mają dość rozumu, by się cofnąć. Ten był zbyt pijany, żeby można było mówić o rozumie. Jego wzrok ściągnął krzywy promień gwiazdy. - Trutututu, Drakula - powiedział. Zachichotał, oparł się o kubły i spojrzał na nagi cement. - Hej, gdzie jest Piney? Widziałeś go, Draku- lo? Miał na myśli bardziej zdolną do funkcjonowania wersję samego siebie, nędznego wyrzutka, którego istnienie od dawna rejestrowałem skrawkiem świadomości. Strona 14 - Trutututu-srutututu - wymamrotał karzeł i pewnie zająłby się dal- szym niszczeniem siebie i bez mojej pomocy, gdyby po wypowiedze- niu mantry nie spojrzał na mnie z ohydnym wyrazem rozkoszy i zmie- szania i nie powiedział: - Hej, stary, kopę lat. Myślałem... słyszałem... myślałem, że ty... eee... Był to niejaki Erwin „Pipey” Leake, trzydzieści lat temu ostro pijący młody nauczyciel angielskiego na Uniwersytecie Albertus i świadek mojego cyganeryjnego okresu życia. - Czy Star... Star Dunstan... czy... Chwyciłem go za gardło, uderzyłem jego głową o cegły. Wpił palce w moje przeguby. Zakryłem mu twarz wolną ręką i jeszcze dwa razy grzmotnąłem jego głową o ścianę. Oczy byłego akolity uciekły do góry, a z ust buchnął smród zdechłej ryby. Puściłem go; osunął się pomiędzy kubły. Kopnąłem go w głowę, usłyszałem trzask czaszki i kopałem tak długo, aż stała się miękka. Ci idioci powinni mieć tyle rozumu, żeby trzymać gębę na kłódkę. O, Wielkie Istoty, wy, które przez przyszłe eony będziecie dumać nad słowami spisanymi przez Waszego Wiernego Sługę, tylko wy poj- miecie moją pewność, że w powietrzu czuć wielką zmianę. Kulminacja powierzonej mi Świętej Misji, którą Mistrz z Providence tak kusząco naszkicował, zaczęła odciskać ślad swej obecności nad ziemską sceną. I gdy idę niedostrzeżony przez miasto, strumień informacji wyostrza się i potężnieje, niesie ze sobą obietnicę losu, na który czekałem od dzieciń- stwa, gdy uczyłem się od lisów i sów w Lesie Johnsona. Tu, w pokoju pełnym kuchenek mikrofalowych i laptopów, zawo- dowy złodziej i podpalacz amator Anton „Żaba” La Chapelle leży bez przytomności, obejmując przez sen niejaką Cassandrę „Cassie” Little, małą zawziętą prostytutkę. Witaj, Żabo, ty rozkosznie obrzydliwy Strona 15 stworze! Jeszcze tego nie wiesz, ale sądzę, że twoje bezsensowne życie jednak posłuży jakiemuś celowi. Tu, na drugim piętrze czynszowej kamienicy Otto Bremen, który przeprowadza dzieci przez ulicę, drzemie przed telewizorem, ściskając między nogami niedopitą butelkę bourbona. Ostatni centymetr papiero- sa dopala się, coraz bliżej dwóch palców jego prawej ręki. Skojarzenie papierosa z drugim zajęciem Żaby nasuwa pewną ewentualność, ale wszystko jest możliwe, Otto. Spalisz się żywcem czy też nie - a sądzę, że raczej tak - ale chciałbym, z całą serdecznością, jaką lalkarz ma dla swoich niezdolnych do uczuć i posłusznych podopiecznych, żebyś mógł doznać choć ułamka tego tryumfu, który mnie przejmuje. Bo w tajnych zakamarkach mojego miasta już widzę płomyki błę- kitnego ognia. Zawisają nad Żabą i jego partnerką, pełgają w dół po ręce przeprowadzacza i przez jeden elektryzujący moment gromadzą się w rynsztoku na Cherry Street, gdzie Dunstanowie, którzy przeżyli, prowadzą swoje potępione życie. Do gry weszły potężne siły. Wokół naszej zawieszonej w kosmicznym mroku maleńkiej oświetlonej plat- formy starożytni Bogowie, moi prawdziwi przodkowie, gromadzą się w szeleście błoniastych skrzydeł i szczękaniu brudnych pazurów, by być świadkami osiągnięć ich praprawnuka. Wydarzyła się najbardziej zdumiewająca rzecz. Star Dunstan wróci- ła do domu, by umrzeć. Słyszysz, plugawa larwo? Posłuchaj, ty stary worku kości. Moim najgorętszym pragnieniem jest, by twoje ciało pokryło się pę- cherzami, byś żebrała o najmniejszy łyk powietrza i czuła, że rozrywają się w tobie po kolei wszystkie narządy i tak dalej, by eksplodowały ci oczy i wszystko, ale choć nie mogę tego dokonać, moja dawna bogdan- ko, zrobię wszystko, co w mojej mocy, by zapewnić ten los naszemu synowi. Strona 16 3. Od samego początku odnosiłem wrażenie, że brakuje mi czegoś wy- jątkowo ważnego, bez czego nigdy nie stanę się kompletny. Kiedy mia- łem siedem lat, matka powiedziała, że ledwie nauczyłem się siadać, zacząłem robić pewną śmieszną rzecz. Odwracałem się i patrzyłem za siebie. Bum, upadałem, ale ledwie dotknąłem ziemi, odwracałem głowę i patrzyłem zawsze w to samo miejsce. Star twierdziła, że ciocia Nettie powiedziała: „Ten chłopak chyba uważa, że lekarz uciął mu ogon przy narodzeniu”. A wujek Clark dodał: „Chyba mu się wydaje, że ktoś się do niego zakrada”. - Chcieli powiedzieć, że coś jest z tobą nie tak - wyjaśniła Star - czego należało się spodziewać, skoro byłam twoją matką. Odparłam: „Mój synek jest bardzo mądry i chce zobaczyć, czy cień poszedł za nim do domu”. To ich uciszyło, bo właśnie tak wyglądałeś - jakbyś chciał znaleźć własny cień. Nie potrafię opisać, jak wielką ulgę i niepewność poczułem po tych słowach. Star dała mi dowód na rzeczywistość mojego poczucia straty, gdyż towarzyszyło mi na długo przedtem, nim zdołałem je nazwać. Jeszcze zanim nauczyłem się chodzić, gdy moje myśli ograniczały się do rozpoznania stanów w rodzaju głodu, strachu, ulgi, ciepła, miałem świadomość, że czegoś mi brak, a kiedy się oglądałem, chciałem to odnaleźć. A skoro jako półroczne dziecko rozglądałem się za tym nie- obecnym elementem, czy nie znaczyło to, że kiedyś tam był? Parę dni później postanowiłem ją spytać, czym się różnię od innych dzieci. Kilka spraw budziło mój niepokój. Czy skoro wszyscy przyzna- ją się do posiadania ojca, to i ja go mam? A może ktoś, na przykład wujek Clark lub wujek James, podpisali jakieś dokumenty czy co tam się robi, żeby się stać ojcem? Wujkowie Clark i James mieli tak niewie- le ojcowskich uczuć, że znosili moją obecność z widocznym wysił- kiem. Od samego początku czułem się tolerowany w ich domach tylko Strona 17 dzięki mojemu dobremu zachowaniu. Dziecko wyczuwa takie rzeczy. Wie się, kiedy trzeba zasłużyć na akceptację. W dodatku zawsze mia- łem poczucie uczuciowych zobowiązań, a moja matka była nieprzewi- dywalna jak pogoda. Latem siódmego roku mojego życia Star była spokojna i odprężona. Poruszała się o połowę wolniej niż normalnie. Po raz pierwszy w życiu usłyszałem opowieści o jej i swoim dzieciństwie. Pomagała cioci Nettie w kuchni i pozwalała wujkowi Clarkowi perorować bez wytykania mu bigoterii i ignorancji. Ponieważ nie przestała być Star Dunstan, zapisała się na warsztaty poetyckie i wieczorne kursy akwareli na Uniwersytecie Albertus, który wujek Clark nazywał „Albino U.”. Trzy razy w tygodniu pracowała w lombardzie ojczyma, Toby'ego Krafta, który pomimo powszechnej dezaprobaty Dunstanów ożenił się niegdyś z jej matką. Następnie jeszcze bardziej spotęgował nieufność rodziny, zamieszkując wraz z żoną nad lombardem, zamiast przepro- wadzić się na Cherry. Street. Pomimo ogólnego chłodu do końca życia Queenie brał udział w rodzinnych uroczystościach i robił to także po jej śmierci, z okazji powrotu Star do Edgerton i mojego uwolnienia spod opieki ostatniej zastępczej rodziny. Dopiero później dotarło do mnie, że to śmierć matki sprawiła, iż Star poczuła się wolna. Pewnie zwyczajnie jej ulżyło, kiedy wreszcie zniknął wiecznie szyderczy uśmiech Qu- eenie. Jej druga praca polegała na „modelowaniu”, jak to określiła, parę razy w tygodniu. Wtedy nie rozumiałem, że to oznacza pozowanie nago studentom na lekcji rysunku. Nasz uporządkowany tryb życia skłonił mnie do zadania tego pyta- nia. Odczekałem, aż zostaliśmy sami w kuchni cioci Nettie - ja wycie- rałem talerze, ona zmywała, Nettie plotkowała na ganku z ciocią May, a wujkowie Clark i James oglądali film o policjantach. Star podała mi talerz, przejechałem ścierką po jego lśniącej powierzchni, a ona zaczęła opisywać koncert jazzowy, na którym była w sali koncertowej uniwer- sytetu miesiąc po moim poczęciu. Strona 18 - Najpierw nie wiedziałam, czy ten zespół mi się podoba. To był kwartet z Zachodniego Wybrzeża, a ja nigdy nie przepadałam za jazzem z zachodu. Ale potem taki saksofonista, podobny do bociana, wyszedł zza fortepianu i zaczął grać „These Foolish Things”. - Wspo- mnienie było nadal tak świeże, że aż westchnęła. - I, och, Neddie, było tak, jakbym się znalazła w takim miejscu, o którym nigdy nie słysza- łam, ale od razu poczułam się w nim jak w domu. On tylko musnął tę melodię, a potem zaczął się wspinać coraz wyżej i wyżej, a wszystko, co grał, łączyło się ze sobą, krok za krokiem, jak historia, Neddie! Jak- by cały świat się przede mną otworzył. Jakbym poszła do nieba. Gdy- bym potrafiła śpiewać tak, jak tamten człowiek grał, chciałabym za- trzymać czas i śpiewać do końca świata! Usiłowała mi przekazać znaczenie muzyki w jej życiu, ale w tam- tych czasach nie miałem pojęcia, jak to wpłynie na mój los. Z całą pewnością nie przyszło mi wtedy do głowy, że mógłbym być świad- kiem tego wniebowzięcia, które opisywała. Wszystko to czekało na mnie, bardzo daleko, i wydawało mi się, że Star nie chce, żebym zadał jej to pytanie. Kiedy skończyła, powiedziałem: - Bardzo chciałbym cię o coś spytać. Odwróciła się z uśmiechem, rozczulona wspomnieniem muzyki, spodziewając się, że właśnie o nią spytam. Potem uśmiech zgasł, a ręce znieruchomiały w wodzie. Już wiedziała, że moje pytanie nie ma nic wspólnego z solówką saksofonu w „These Foolish Things”. - Pytaj. Wyjęła talerz z piany nieświadomie ociężałym ruchem. Wiedziałem, że mnie okłamie i że będę jej wierzyć, jak długo się da. - Kto jest moim tatą? To chyba nie wujek Clark, prawda? Obejrzała się przez ramię, pokręciła głową i uśmiechnęła się. Strona 19 - Nie, skarbie, na pewno nie. Gdyby wujek Clark był twoim tatą, ciocia Nettie musiałaby być twoją mamą, a tego byś chyba nie chciał? - Więc kto to jest? Co się z nim stało? Była bardzo zajęta szorowaniem talerza. Wiem, że na koncercie, o którym mi opowiedziała, siedziała koło mojego ojca. - Twój ojciec poszedł do wojska tuż po naszym ślubie. A ponieważ jest taki mądry i silny, wkrótce został oficerem. - Jest wojskowym? - Jednym z najlepszych na świecie - oznajmiła, odpędzając moją niewiarę i chęć protestu. - Wysyłali go tam, gdzie zwykli żołnierze nie mają wstępu. Nie mógł mi o tym opowiadać. Kiedy ma się tajną misję, nie można o niej mówić. - Przesunęła talerz pod strumieniem wody i podała mi. - To właśnie robił, kiedy umarł. Brał udział w tajnej misji. Powiedzieli mi tylko, że zginął jak bohater. I jest pochowany w spe- cjalnym grobie dla bohaterów, na zboczu góry na drugim końcu świata, z widokiem na morze. Prawie widziałem amerykańską flagę na skalnym górskim zboczu wysoko nad srebrzystą wodą i niekończącymi się falami - flagę na gro- bie, bez którego zawsze będę się czuć niekompletny. - Miałam ci nie mówić, ale jesteś już na tyle duży, żeby to zacho- wać dla siebie. O tym, co ci właśnie powiedziałam, nie wie nikt z wy- jątkiem jego zwierzchników. Zmyliśmy i wytarliśmy talerze w przyjaznej ciszy, której jednak to- warzyszyło lekkie napięcie. Wiedziałem, że Star chce się już przebrać i pojechać na to modelowanie, ale w drodze do drzwi zatrzymała się i odwróciła. - Chcę, żebyś wiedział coś jeszcze, Neddie. Możesz być dumny nie tylko z ojca. Nasza rodzina była niegdyś bardzo ważna w Edgerton. Teraz to już minęło, ale ludzie jeszcze pamiętają i dlatego różnimy się od innych. Pochodzisz z wyjątkowej rodziny. Usiadłem na dywanie w salonie i spróbowałem dostrzec, co jest ta- kiego wyjątkowego w moich ciotkach i wujkach. Detektywi rozwiązali Strona 20 tajemnicę morderstwa jak co tydzień, ciotki wróciły do środka, żeby usiąść na zielonej kanapie i obejrzeć ulubiony program. Z mojego nisko położonego punktu widzenia Nettie i May przypominały posągi egip- skie. Ich masywne ciała w workowatych kwiecistych sukniach wypię- trzały się ramię w ramię nad czterema potężnymi nieruchomymi noga- mi. Wujek Clark, w siatkowym podkoszulku i szelkach przypiętych do spodni z brązowej gabardyny, siedział w fotelu, wykrzywiając szyder- czo szerokie usta. Wujek James, z zamkniętymi oczami i rękami zało- żonymi na piersi, wypełniał sobą fotel na biegunach. Mężczyzna o fali- stych jasnych włosach i arystokratycznym profilu grał na skrzypcach. - Pan Florian Zabach ma dar od Boga - oznajmiła ciocia Nettie. - W życiu nie słyszałam nic piękniejszego. - A pamiętasz, jak pojechaliśmy do Chicago na Eddiego Southa? - spytał wujek Clark. - Eddie South potrafił wydobyć ze skrzypiec piękne tony - odezwa- ła się ciocia May. - Zastanawiałam się, czy to nie ktoś z naszej katego- rii. Wielu muzyków z niej jest. - Małe uszka - powiedziała Nettie. - Uważaj. Wujek James parsknął, poruszył się, a tamci troje patrzyli na niego, aż broda opadła mu tak nisko, jak na to pozwalał czerwony kark. - To właśnie ze względu na te tony nazywali Eddiego Southa „Czarnym Aniołem Skrzypiec” - powiedział wujek Clark. - Gdyby Stuff Smith się tam znalazł, pożarłby twojego Floriaska-Wygibaska jednym kłapnięciem. - Nettie - odezwała się ciocia May. - Zdaje się, że pan Welk trochę przytył. Powieki zaczęły mi ciążyć; wyprostowałem się, ale zaraz potem za- snąłem w salonie - tak jak wujek James. Obudziła mnie matka, która weszła do naszego pokoju. Rozebrała się, włożyła nocną koszulę i poszła do łóżka. Słyszałem, jak podnosi kołdrę i uklepuje poduszkę. Przyniosła ze sobą odór dymu i piwa zmie- szany ze świeżym powietrzem i letnim deszczem; usiłowałem rozsupłać