Sontow S.P. - Anioły z głębi mroku
Szczegóły |
Tytuł |
Sontow S.P. - Anioły z głębi mroku |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sontow S.P. - Anioły z głębi mroku PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sontow S.P. - Anioły z głębi mroku PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sontow S.P. - Anioły z głębi mroku - podejrzyj 20 pierwszych stron:
S. P. SOMTOW
anioły z głębi mroku
Pojawią się kiedyś historycy, którzy opiszą wszystkie bitwy i ustalą, ilu
poległo. Określą taktykę generałów, a wszystko będzie dla nich kryształowo
jasne, jakby patrzyli oczyma aniołów.
Ale ja widziałem to inaczej. Choćbyście mnie zabili, nie nazwę ani jednej
z toczonych przez nas bitew. Brakło mi czasu na liczenie trupów, które
ledwie dostrzegałem przez czerwoną mgłę zasnuwającą oczy. Kiedy opadł
krwawy opar skroplony niczym rosa, a liczne jak robactwo ciała stały się
widoczne, nie potrafiłem ich rozróżnić; istne morze torsów, głów i
skręconych kończyn; trupy leżały jedne na drugich złączone i przyciśnięte
do siebie niczym kochankowie; nie miało znaczenia, czy to nasi, czy tamci.
Nie pamiętam, co mnie skłoniło do pozostania na tyłach. Może się zgrałem
na wyścigach karaluchów. Może przez kawę, oczywiście nie prawdziwą, lecz
tę z prażonych żołędzi, doprawianą smalcem i odrobiną cykorii. A może
chodziło o moje buty, tak zdarte, że przy każdym kroku czułem się, jakbym
stąpał po rozżarzonych węglach.
Najprawdopodobniej jednak stało się tak, ponieważ byłem typem zbiega.
Miałem to we krwi. Mój tata i ja często wialiśmy. Sądzę, że nawet gdy
umknąłem mu i poszedłem na wojnę, wciąż paliłem się do ucieczki i nie
potrafiłem zapanować nad tą gorączką.
No i zostałem maruderem, ale wiedziałem, że jak wrócę, zostanę
rozstrzelany i po śmierci natychmiast ogarną mnie wieczne płomienie, bo
walczyliśmy w obronie bożego prawa. Nie chciałem trafić do piekła, skoro
zaledwie czternaście lat żyłem na tym śmiertelnym padole.
Dlatego zostałem wśród trupów i tak spotkałem starego czarnucha, który
dawniej pracował u Andersona.
Słońce chyliło się ku zachodowi, a na pobojowisku panował spory ruch, bo
ścierwo przez cały dzień puchło, rozkładało się i przyciągało ptaki,
robactwo oraz muchy. Przyjemnie się szło po zwłokach, bo wtedy moje
poranione stopy nie bolały. Trupy zalegały też w płytkim strumieniu i
dalej aż do lasu. Nie wiedziałem, gdzie jestem ani dokąd idę. Zapadał
zmierzch, a chciałem przed nocą gdzieś dojść, byle gdzie. Robiło się
zimno, więc zdjąłem kurtkę z jednego trupa, a drugiemu zabrałem nowe buty,
ale nie mogłem ich włożyć na otwarte rany.
Pewnie waszym zdaniem nie godzi się okradać umarłych, ale im nie potrzeba
złota ani srebra. W gasnącym świetle dnia przetrząsałem kieszenie,
szukając monet. Niewiele ich się znajduje na polu bitwy. W walce giną
zwykle sami biedacy.
To ciężka robota brnąć między ciałami i wypatrywać błyszczącego metalu
wśród rozciętych korpusów, głów z wyłupionymi oczyma i skręconych kiszek.
Omal się nie udusiłem od smrodu, a ukradziona kurtka marnie chroniła przed
chłodem. Byłem głodny i nie miałem pojęcia, gdzie szukać żarcia. Mgła znów
się podniosła, więc powiedziałem sobie: wezmę jeszcze parę monet, a potem
skręcę do lasu, zbuduję szałas, a nawet rozpalę ogień. Nikt mnie nie
wypatrzy, bo jestem chudy jak patyk i cichy jak myszka.
Zacząłem się przeprawiać przez strumień, co nie było trudne, bo leżało tam
mnóstwo ciał, po których mogłem stąpać. Byłem w połowie drogi, gdy pod
topolą, w kręgu wolnym od trupów zobaczyłem starego czarnucha. Ponad małym
ogniskiem piekł kawałek mięsa na rożnie. Przez brzęczenie much słyszałem
trzask ognia i mimo smrodu rozkładającego się ludzkiego ścierwa czułem
zapach przypiekanego tłuszczu.
Zbliżyłem się do miejsca, gdzie siedział czarnuch. Ledwie trzymałem się na
nogach, lecz dla posiłku gotów byłem zabić. Murzyn kucał, obejmując kolana
ramionami; kołysał się w przód i w tył. Zdawało mi się, że słyszę, jak
nuci piosenkę podobną do kołysanki w języku bardziej przypominającym
francuski niż slang czarnuchów. To dziwne, ale znałem tę melodyjkę.
Zapewne mama urodzona w Luizjanie kiedyś mi ją śpiewała. Im dłużej
słuchałem, tym mniej chciało mi się ukatrupić starego.
Był mocno posunięty w latach. Kiedy przywlokłem się bliżej, pojąłem, że
nie ma się czego bać. Wciąż nie widziałem twarzy czarnucha, który siedział
tyłem do mnie wpatrzony w zachodzące słońce, ale zorientowałem się, że
jest mocno zniszczony, całkiem posiwiały i czarny jak nadciągająca noc.
Wydawał się także głuchy, bo nawet nie nadstawił ucha, gdy stałem w cieniu
topoli zaledwie parę jardów za jego plecami.
Właśnie wtedy przemówił do mnie, ale się nie obejrzał.
- A, bonjour, paniczu Jimmy Lee. Nie sądziłem, że się jeszcze spotkamy. -
Odwrócił się i poznałem go po czarnej opasce na prawym oku.
Boże, jakaż to była niespodzianka zobaczyć go tam, pośrodku doliny
śmierci. Dziesięć lat minęło, odkąd tata i ja przywędrowaliśmy do majątku
Andersona. Nie było powodu, żeby tam wracać, bo w tydzień później wszystko
spłonęło do fundamentów, stary Anderson umarł, a wszyscy jego niewolnicy
zostali sprzedani.
- Jak mnie poznałeś? - spytałem. - Kiedy ostatni raz się widzieliśmy,
miałem cztery lata.
- Twój tata nadal jest wędrownym kaznodzieją, paniczu Jimmy Lee? -
Uśmiechnął się.
- Chyba tak - mruknąłem, nie chcąc na razie zdradzać mu wszystkiego. - Już
z nim nie jestem.
- Zawsze miałeś naturę uciekiniera. - Podał mi kawałek pieczeni.
- Co to jest?
- Chyba lepiej nie wiedzieć.
- Jadłem wcześniej oposa, próbowałem szczura polnego, więc znam różne
ścierwa. - Odgryzłem kawałek mięsa, które dość mi smakowało, zwłaszcza że
od dwóch dni nie miałem w ustach przyzwoitego żarcia.
Czarnuch znów nucił swoją piosenkę. Przypomniałem sobie, że właśnie od
niego słyszałem ją tamtego dnia, kiedy tata strzelił mamie w plecy, bo
postanowiła odejść do indiańskiego wieśniaka z plemienia Choctaw. Nie mam
o to do niej pretensji, bo gość miał przynajmniej kawałek ziemi, a do tego
czterech niewolników. Tata pozwolił jej spakować rzeczy i czekał, aż
będzie w połowie mostu, i dopiero wtedy jednym strzałem posłał ją do
królestwa niebieskiego. Potem chwycił mnie za rękę, posadził na swego
konia i zawiózł do majątku Andersona. Kiedy zacząłem ryczeć, bił mnie po
twarzy, aż poczerwieniała i zsiniała. "Ta kobieta nie zasługuje na twoje
łzy" - powtarzał między uderzeniami.
- Dopuściła się cudzołóstwa - powiedział na koniec. - Pismo święte
nakazuje karać takie śmiercią przez ukamienowanie, szkoda na nią kuli.
Postąpiłem zgodnie z prawem, a jeśli raz jeszcze zaszlochasz, wezmę na
ciebie tęgiego kija, bo kto szczędzi rózgi dziecięciu swemu, ten go nie
miłuje. - Opróżnił flaszkę gorzały, dostał czkawki i przez dziesięć
długich lat ani razu nie wspomniał o Mary Cox.
Tata nie był wyświęcony na pastora, ale zdaniem plantatorów dostatecznie
znał Biblię, żeby wygłaszać kazania dla ich czarnuchów. Zajmował się tym w
każdą niedzielę, co tydzień w innym majątku, a potem szedł do rezydencji
na obiad z panem i panią; czasami, jeżeli właściciele nie mieli ochoty
siadać do stołu z białą hołotą, jadał w kuchni wśród czarnej służby
domowej. Murzyni nazywali go wielebnym Coxem, natomiast wśród białych
mówiło się o nim po prostu Cox albo moczymorda Cox, zawzięty pyskacz,
żałosny i godny pożałowania, takie zero, że jego kobieta odeszła do
Indianina.
U Andersona wygłosił kazanie w stodole, a jako temat wziął cudzołóstwo;
niezauważony wymknąłem się na pole, ukryłem się w zaroślach trzciny
cukrowej, żeby jęczeć i rozpaczać, jakby świat miał się skończyć, a miałem
wówczas zaledwie cztery lata.
Wtedy usłyszałem tamtą piosenkę, która brzmiała i teraz. Podniosłem głowę
i zobaczyłem starego czarnucha z opaską na oku.
- Och, skarbie, trudno żyć bez matki - zwrócił się do mnie. Zapamiętałem
jego zapach przypominający ostrą woń zgniecionych świeżych ziół. - Nadal
mam w pamięci dzień, kiedy zabrano moją mamman. Nie ty jeden cierpisz,
biały chłopcze.
Trochę zażenowany, że mnie ktoś przyłapał w tym moim osamotnieniu,
stłumiłem szloch i zapytałem:
- Jak straciłeś oko?
- Taka była cena wiedzy, skarbie - odparł cicho.
- Zamiast tu siedzieć, powinieneś teraz słuchać kazania mojego ojca, bo
inaczej dostaniesz baty.
- Dali już sobie spokój z chłostaniem starego Josepha - powiedział ze
smutnym uśmiechem.
- Twoja mama też nie żyje?
- Tak. Odeszła... och, będzie ze sześćdziesiąt lat. Umarła podczas wojny o
wyzwolenie.
- Ejże! - zawołałem. - Nawet ja wiem, że ta wojna była prawie sto lat
temu, a ty nie możesz być taki stary, ponieważ biały człowiek dożywa
siedemdziesiątki, a czarnuchowi należy się mniej. - Nie rozumiałem nic z
tego, co mówiłem, lecz wielokrotnie słyszałem, jak tata powtarzał to
wszystko w swoich kazaniach.
- Przecież nie mówię o wojnie wyzwoleńczej białych ludzi, tylko o
powstaniu kolorowych, które miało miejsce na wyspie zwanej Haiti. Francuzi
torturowali mamman, ale nie wydała swoich przyjaciół, więc ją zabili, a
mnie sprzedali w niewolę. Statek odpłynął dzień przed ogłoszeniem
wyzwolenia. I tak moi rodacy przed sześćdziesięciu laty uzyskali wolność,
a ja w obcym kraju nadal dźwigam kajdany.
Wiedziałem, że czarnuchy sypią jak z rękawa opowieściami o czarach oraz
dalekich krainach i w ogóle nie potrafią odróżnić zmyślenia od prawdy;
tata mówił, że prawda jest twardym konkretem, dla białych łatwym do
uchwycenia jak kamień albo podkowa, natomiast tamtym wymyka się niczym
zjawa. Dlatego nie zbijałem kłamstw starca. Siedziałem cicho, wsłuchany w
melodię jego głosu, który mnie uspokajał i chyba łagodził ból, ponieważ
kiedy po chwili przypomniałem sobie mamę leżącą na moście i krztuszącą
się własną krwią, powróciły też najmilsze wspomnienia: ton, jakim wołała
mnie po imieniu, smak jej sutków, gdy po tym, jak straciła moją niedawno
urodzoną siostrzyczkę, pozwalała mi ssać piersi pełne mleka, chociaż
miałem cztery lata.
Znowu się rozpłakałem, ale tym razem łzy były jak uzdrawiający balsam.
- Posłuchaj mnie, paniczu Jimmy Lee - odezwał się wtedy stary Joseph. -
Nie zawsze będę przy tobie, gdy zapragniesz otworzyć serce. - Zdziwiłem
się, bo wydawało mi się, że nie zdradziłem mu żadnej z myśli
przebiegających mi przez głowę. - Postanowiłem ci wręczyć podarek - mówił
dalej, wyciągając z rękawa flakonik albo fiolkę, wysoką zaledwie na cal, w
której tkwiła lalka upleciona z łodyg kukurydzy. Rzecz wymagała nie lada
kunsztu, bo jej głowa była szersza niż szyjka flakonu. Trzeba się
napracować, żeby coś takiego powstało, a rzecz wymagała pomyślunku. - Oto
lala powierniczka. Wysłucha cię, gdy nie będziesz mógł zwierzyć się
żadnemu człowiekowi. Są w niej potężne czary z mojej rodzinnej wyspy.
Uśmiechnąłem się, kiedy mi ją podał, bo często słyszałem, że Murzyni to
prości ludzie wierzący w rozmaite uroki. Zacisnąłem dłoń wokół fiolki, ale
Joseph zobaczył chyba wyraz niedowierzania na mojej twarzy i dodał z
ogromną powagą:
- Nie drwij z magii, biały chłopcze. Wśród kolorowych, którzy nadal czczą
starych bogów, mam przydomek houngan, czyli obdarzony mocą.
- Co to za starzy bogowie? - zapytałem.
- Shango, Obatala, Ogun, Babalu Ayé... - odparł, dziwacznie przyklękając i
podskakując, gdy wymawiał imiona.
Dźwięczały w mojej głowie, gdy patrzyłem w jego zdrowe oko. Nie mogę sobie
przypomnieć, co było dalej ani jak odszukał mnie tata, lecz zachowałem
wszystkie inne wspomnienia, jakby nie było następnych dziesięciu lat
wędrówki oraz narastającego okrucieństwa i pijaństwa taty.
Można by uznać, że krążyłem ustawicznie wokół tamtej chwili i miejsca.
Tylko zamiast upalnego dnia i letniego słońca był teraz przejmujący chłód
i noc. Zamiast długiej trzciny lepkiej od syropu mieliśmy wokół zwłoki.
Poza tym nie byłem już dzieckiem, choć nie stałem się jeszcze mężczyzną.
- A poupée, którą ci podarowałem? - zapytał Joseph, gdy usiadłem obok
niego. - Nadal ją masz?
- Mój tata trafił na nią dzień później. Oznajmił, że w jego domu nie
będzie diabelskich lalek hoodoo. Zniszczył ją i rzucił w ogień, a potem
obił mnie kijem.
- Teraz jesteś żołnierzem.
- Uciekłem.
- Boże, ależ ty wyglądasz, skarbie. Stary Joseph nie ma więcej lalek na
prezent dla ciebie. Brak mu czasu, żeby je robić. Straszliwe czary są
teraz we wszechświecie. Jedynie one sprawiają, że stary Joseph nadal żyje
na tym padole. Stary Joseph słyszy, jak czary go wzywają. Stary Joseph
zostanie, żeby usłyszeć, co czary mają mu do powiedzenia.
Jak głupek uznałem go za prostaka, kiedy zaczął gadać o czarach.
Rozśmieszył mnie. Po raz pierwszy od wielu miesięcy uśmiechnąłem się
nareszcie. Ten uśmiech zastąpił mi płacz, bo zły staje się czternastoletni
młodzieniec, który z karabinem w rękach idzie do walki, żeby bronić swego
kraju.
- Biedny zagubiony chłopcze - rzekł Joseph - powinien budzić cię rano
śpiew skowronków, a nie gwizd kul i huk dział. Jesteś teraz na końcu drogi
i nie masz dokąd iść; dlatego zostaliśmy przywołani do tej doliny śmierci.
Tak nam było pisane od chwili, gdy się spotkaliśmy, paniczu Jimmy Lee.
Przez dziesięć lat wędrowałem samotnie na pustkowiu. Teraz anioły z głębi
mroku zesłały mi ciebie.
- Nie wiem, o co ci chodzi.
- Bez obaw. Oto zwiastuję ci radość wielką.
Dziwiłem się, że ten człowiek zna słowa ewangelisty, choć nie przychodził
słuchać kazań mego ojca.
Skubałem pieczeń. Przez moment podejrzewałem, że to ludzkie mięso. Zapach
miało przyjemny. Zjadłem swoją porcję, popiłem wodą z krwawego strumienia
i zasnąłem przy ognisku ukołysany rytmiczną piosenką starca.
Nie powiedziałem Josephowi całej prawdy. Z rodzinnego domu wygnała mnie
nie tylko potrzeba ucieczki. Ojciec był twardzielem, ostro pił i miewał
wizje, a wtedy oglądał inne światy. Nie okazywał mi litości i często batem
wypędzał ze mnie demony, ale wszelkie jego postępki zgodne były z Pismem
świętym, które mówi, że kochający ojciec nie zawsze jest uosobieniem
słodyczy, a często przynosi gorycz i ból.
Ja również miewałem wizje, lecz nie były one niebiańskie jak u ojca.
Wyrodziłem się. Przynosiłem mu wstyd, ponieważ bawiłem się z dzieciakami
miejscowych czarnuchów. Rosłem na dzikusa i w ogóle nie chodziłem do
szkoły. Trochę jednak czytałem, bo tata zapędzał mnie do lektury Pisma
świętego, gdy tylko zdołał mnie przytrzymać.
Oto jak zaciągnąłem się do regimentu:
Mieszkaliśmy w chacie na tyłach domu Jacksonów, tuż obok murzyńskiego
cmentarza. Młody pan Jackson kazał spędzić tam wszystkich swoich
czarnuchów, żeby posłuchali specjalnej nauki mego taty, bo wśród
niewolników szerzyły się plotki o proklamacji dotyczącej wyzwolenia.
Zebrała się trzydziestka, może czterdziestka i trochę drobiazgu plączącego
się pod nogami; siedzieli na trawie, oparci o drewniane tablice.
Zostałem w chacie, żeby pilnować stojącego na piecu kociołka z gulaszem.
Przez otwarte okno słyszałem nauczającego tatę.
- To diabelski podstęp. Tamci wodzą na pokuszenie niewinne dusze, żeby was
skłonić do ucieczki i uczynić wspólnikami owych rzeźników, którzy
przychodzą rabować i łupić nasz kraj, a wolnością nagradzają zdradę. Ale
prawdziwą odpłatą jest śmierć, bo jeśli czarnuch zostanie schwytany w
jankeskim mundurze, na mocy postanowienia naszego rządu zostanie
rozstrzelany bez sądu. Zaprawdę nie ma sposobu, by odzyskać wolność! Jest
tylko jedna droga dla urodzonych w kajdanach: przez krew naszego
Zbawiciela Jezusa Chrystusa, bo nie ma dla was wolności na tym świecie, a
będzie na tamtym. Czyż nie zostało bowiem napisane: "W domu mego ojca
liczne są mieszkania?" Jest tam miejsce dla ciebie, dla ciebie, dla ciebie
i dla ciebie, jeśli będziecie posłuszni swemu panu i przyjmiecie jarzmo
pokory i chłostę skruchy, albowiem czytamy w Piśmie: "Przez jego
cierpienia zostaliśmy uzdrowieni" oraz "Błogosławieni cisi". Nie ma dla
kolorowych wolności na tym świecie. Przewrotni, bezlitośni jankesi żerują
na waszej prostocie. Chcą, żebyście pomylili królestwo niebieskie z
buntowniczym królestwem z tego świata. "Na wszystko jest odpowiedni czas".
Tak, znajdzie się mieszkanie dla was wszystkich. Dom o kolumnach z białego
kamienia i werandach chroniących przed słońcem. Dostąpicie uzdrowienia za
ciemną doliną śmierci...
Tata dobrze mówił, kiedy miał do tego głowę i do każdego tematu znajdował
stosowny werset. Nie zważałem jednak na jego słowa, bo dla czarnuchów są
inne wersy, a kiedy się je cytuje białym, zmieniają czasami znaczenie.
Nie, zajmowałem się mieszaniem gulaszu i chowaniem whisky, bo tatę zawsze
suszyło po kazaniu, a kiedy się napił, bywał napastliwy.
Po kazaniu czarni zaczęli śpiewać z wielkim zapałem. Zabrzmiały pieśni:
"All God's Chillun Got Wings" i "Swing Low, Sweet Chariot". Tata nie
został z nimi na wspólne śpiewanie, tylko wrócił do chaty, wołając o
żarcie. Nie było jeszcze gotowe, więc zaczął rzucać garnkami i patelniami,
a ja pospieszne usuwałem mu się z drogi, żeby nie oberwać. W końcu znalazł
schowaną przeze mnie butelkę i poczłapał do izby, żeby się napić.
Wkrótce gulasz zabulgotał, więc napełniłem cynową miskę i zaniosłem do
izby, w której obaj sypialiśmy na podłodze. Była niemal pusta, jeśli nie
liczyć sienników wypchanych słomą, komody, krzesła bez jednej nogi oraz
strzelby myśliwskiej. Ojciec trzymał tam również kije, którymi mnie
okładał.
Powinienem był zapukać, bo zaskoczyłem tatę.
Siedział na krześle, a spodnie opadły mu do kostek. Nie widział mnie.
Trzymał medalion z portretem mamy. Drugą ręką ściskał cienkiego ptaszka i
oddawał się z zapałem praktykom Onana.
Byłem przerażony, kiedy to zobaczyłem. Wstyd mi było patrzeć na
rozebranego ojca, a tak samo stropili się synowie Noego. Rozgniewałem się
również, bo oczyma wyobraźni ujrzałem, jak mama idzie przez most, pochyla
się i upada. Przez niespełna dziesięć lat w ogóle o tym nie myślałem.
Stałem tam zaczerwieniony, wściekły i stęskniony za nieżyjącą matką,
wsłuchany w mamrotanie ojca:
- O, słodki Jehowo, o, słodki Panie, widzę ciebie i zastępy niebieskie.
Oto moja cudna Mary stoi na chmurze i wyciąga do mnie ramiona, naga jak
Ewa w rajskim ogrodzie. Och, och, och, widzę oblicze Wszechmogącego i
słyszę chóry anielskie.
Coś we mnie pękło, gdy usłyszałem, że tak gada o mamie. Nie dość, że
umarła? Musiał jeszcze kalać bluźnierczą żądzą jej duszę, która jest w
niebie? Upuściłem miskę i wtedy spojrzał na mnie, a w oczach miał
wściekłość. Daremnie próbowałem zmusić się do przestrzegania czwartego z
dziesięciorga przykazań, ale słowa same wychodziły z moich ust.
- Jak ci nie wstyd, tato, obnażać kutasa dla kobiety, którą zastrzeliłeś z
zimną krwią! Myślisz, że nie pamiętam, że zabiłeś ją strzałem w plecy,
kiedy szła przez most, a ten Choctaw w kapeluszu i porannym ubraniu z
czterema niewolnikami czekał na drugim brzegu, żeby ją zabrać do domu?
Tata milczał przez kilka chwil, a z cmentarza dobiegało zawodzenie
czarnuchów. Staliśmy tam, mierząc się wzrokiem. Potem chwycił mnie za kark
i zawlókł na krzesło, człapiąc i potykając się, bo zapomniał podciągnąć
spodnie. Śmierdział wódką.
- Masz rację - mamrotał. - Zgrzeszyłem. Moja wina. Ale to syn ma wziąć na
siebie grzechy tego świata: paschalny baranek, czyli ty, Jimmy Lee. O
Boże, jesteś do niej taki podobny; przypominasz mi o niej; ciężkie jest
twoje brzemię, synu, bo masz wziąć na siebie grzechy świata, ale wiem, że
to uczynisz przez miłość. - I tak dalej. Sięgnął po kij, zerwał mi z
pleców koszulę i bił do woli, wołając przez cały czas: - O, Mary, och,
moja Mary, jakże boleję, że mnie opuściłaś... O, mój synu, trzydzieści
dziewięć uderzeń naznaczy grzbiet twój na pamiątkę naszego Zbawiciela.
Och, ty mnie odkupisz...
Kij walił, a ja płakałem, lecz nie z bólu, bo plecy miałem wygarbowane od
częstych razów, więc prawie straciłem w nich czucie. Zacisnąłem zęby i
starałem się znieść baty jak wielokrotnie do tej pory, ale tym razem nie
wytrzymałem i gdy spadło trzydzieste dziewiąte uderzenie, zerwałem się z
krzesła i wrzasnąłem:
- Nigdy więcej mnie nie skrzywdzisz, bo nie jestem paschalnym barankiem, a
grzechy spadną na ciebie, nie na mnie. - Z całej siły odepchnąłem ojca.
- Bóg, Bóg... - szepnął. - Widzę Boga. - Wzniósł oczy ku niebu, ale
zobaczył tylko przeciekający sufit z desek zabranych spod niewolniczych
baraków.
Chwyciłem strzelbę wiszącą na ścianie i strzeliłem mu w łeb z obu luf,
trzy, cztery, pięć, sześć razy, aż osunął się na słomę.
Och, byłem wściekły i przestraszony, więc uciekłem, nie sprawdzając nawet,
czy skonał. Przebiegłem wśród Murzynów śpiewających nadal tak głośno, że
obudziliby nieboszczyka. Nie spostrzegli wychudzonego chłopaka, niskiego
jak na swój wiek, który przemknął wśród nich i popędził do lasu.
Biegłem i biegłem, mając w kieszeni trzy dziesięciocentówki i plik weksli
ukradzionych z komody. W czasie tej ucieczki nie mogłem sobie przypomnieć,
czy zgasiłem ogień w kuchni.
Oto czemu dołączyłem do regimentu i brnąłem przez błoto i krew, nękany
codzienną biegunką, a teraz zasnąłem obok starego Josepha, uzdrowiciela
voodoo, który stał się dla mnie drugim ojcem.
Nie wyznałem staremu Josephowi, że zakatrupiłem ojca. Sam przed sobą nie
przyznawałem się do tego. Może on żyje? Starałem się o nim nie myśleć.
Przeszłość umarła. Oczywiście nie mogłem wrócić do majątku Jacksona ani do
wojska, ani do żadnego innego miejsca, z którego uciekłem. Zostałem tylko
ja i ten stary czarnuch: hieny cmentarne, sępy, padlinożercy.
Tak, jestem pewny, że tamtego wieczoru i rankiem Joseph karmił mnie
ludzkim mięsem. Później pokazał mi, jak należy je wybierać. Część zwłok
się nie nadawała, ale inne były idealne do jedzenia. Wędrowaliśmy za
żołnierzami w bezpiecznej odległości. Gdy odeszli, trupy były nasze.
Zawsze wywęszył, gdzie nastąpi bitwa. Nie miał przy sobie niczego z
wyjątkiem ludzkiej czaszki pomalowanej na czarno i pełnej ziół, tych
samych, którymi stale pachniał.
Och, podobała się Bogu przemierzana przez nas kraina: wzgórza, lasy, łąki,
strumienie, a całe to piękno uzupełnione było wytworami człowieka. Stary
Joseph upomniał mnie, żebym nie pił ze skrwawionych strumieni i poradził
zlizywać rankiem rosę gromadzącą się na kwiatowych płatkach i w zwiniętych
liściach. Kiedy nabrał do mnie zaufania, przybyło mu śmiałości.
Wchodziliśmy do obozowisk, siadając wśród żołnierzy, a ci ani razu nas nie
zobaczyli.
- Jesteśmy niewidzialni - tłumaczył mi stary Joseph.
Doznałem wstrząsu, gdy tak staliśmy pod wierzbą w pełnym świetle dnia. Na
drugim brzegu strumienia stało z pięćdziesiąt namiotów, a za nimi widniał
gęsty las. Powietrze było ciężkie i wilgotne. Widziałem kumpli z mojej
dawnej kompanii z twarzami wychudzonymi jak u szkieletów i nazbyt drobnymi
przy szarych mundurach. Ledwie mogli podnieść karabiny z bagnetami i
siedzieli stłoczeni, czekając na owsiankę. A oto ja, karmiony zwłokami,
nabieram ciała i mam rumieńce na policzkach. Uderzyło mnie, że pozostaję
dla nich niewidoczny, chociaż podskakuję na drugim brzegu strumienia.
- Wydaje mi się, że wcale nie chodzi o niewidzialność - zwróciłem się do
starego Josepha. - Moim zdaniem... Och, staruszku, chyba jesteśmy martwi
od dnia, gdy się spotkaliśmy.
Stary Joseph wybuchnął śmiechem, który brzmiał sucho jak szelest
jesiennych liści na wietrze, i powiedział:
- Wcale nie jesteś trupem, skarbie; pomacaj swoje mięśnie; o nie, twój
beau-pere dba, żebyś był dobrze odżywiony.
- W takim razie czemu nas nie widzą, nawet gdy jesteśmy wśród nich?
- Bo narzuciłem na nas płaszcz ciemności. Zakrywamy własne twarze maskami
ciemnego boga.
- Nie ufam Bogu. Ilekroć ojciec go widzi, bije mnie.
- Twój ojciec nie jest prawdziwym kaznodzieją, skarbie; to zwykły houngan
macoute, człowiek używający imienia bożego, aby dodać sobie powagi.
Wziął mnie za rękę i przeprowadził przez strumień. Weszliśmy między
żołnierzy, a ci nadal mnie nie widzieli. Poczęstowaliśmy się sucharami i
kawą prosto z kociołka. Z oddali dobiegały wrzaski człowieka szykowanego
do amputacji nogi. Wokół nas zalegli jęczący ludzie. Ciało wygłodzonego
człowieka wydziela charakterystyczną woń, słodkawą i mdłą, gdy organizm
spala ostatnie włókna mięśni, przedłużając agonię. Stąd wiedziałem, że
tamci są bliscy śmierci. W środku dnia drżeli z zimna. Boże, część z nich
to jeszcze dzieci, niektórzy młodsi ode mnie. Wiedziałem, że wojna jest
właściwie przegrana... albo prawie. Straciłem ojczyznę, nie miałem też
ojca, jeśli nie liczyć ciemnoskórego znachora z Haiti.
Rozległ się głos trąbki i niektórzy podnieśli wzrok, ale większość leżała
w swym upodleniu. Stary Joseph i ja zobaczyliśmy żołnierzy wchodzących do
obozu. Prowadzili gromadę czarnuchów w błękitnych mundurach, skutych
łańcuchem i pędzonych za wozem, na którym leżał stos zarekwirowanej broni.
Murzyni byli równie chudzi i zabiedzeni jak nasi. Gdy wyszli z lasu na
polanę, spoglądali prosto przed siebie. Było wśród nich paru białych,
zapewne oficerów.
Po chwili trąbka znowu zagrała. Kapitan wyszedł z namiotu i przemówił do
jeńców. Głos miał monotonny, jakby nużyło go owo wystąpienie.
- Zgodnie z rozkazami, które otrzymałem od Kongresu Skonfederowanych
Stanów Ameryki, Murzyni schwytani w mundurach Północy nie będą w ogóle
uważani za jeńców wojennych, lecz mają zostać natychmiast przywróceni do
niewolniczego stanu albo rozstrzelani - powiedział, odwrócił się i wszedł
do namiotu, a konwój ruszył dalej, za obozowisko, w górę strumienia, gdzie
zaczynał się las.
- Oba kosó! - szepnął starzec. - Zabiją ich.
- Chodźmy stąd - rzuciłem.
- Nie - sprzeciwił się stary Joseph. - Czuję, że spływa na mnie boski
wiatr. Czuję tchnienie losu. Koulev, wąż ziemi, otacza mnie swymi zwojami.
Och nie, paniczu Jimmy Lee, nigdzie nie pójdę, ale ty jako biały możesz
odejść, jeśli taka twoja wola.
- Sam wiesz, że tak nie jest. Mniej mam swobody od ciebie. Zdaję sobie
sprawę, że gdybym od ciebie odszedł, straciłbym ochronę twego zaklęcia
niewidzialności. - Spojrzałem jeńcom prosto w oczy, poczułem ich cuchnący
oddech i smród zaropiałych ran, lecz nie było w nich nic znajomego. Czary
Josepha działały, miałem jednak pewność, że stoją za nimi jakieś ciemne
moce, a nie Bóg.
Powlokłem się za jeńcami wzdłuż strumienia; gdy poprowadzono ich do lasu,
dalej szedłem po zboczu, aż dotarliśmy na skraj płytkiego jaru
pogłębianego już przez czarnuchów. Rozumiałem, na co się zanosi, i nie
chciałem na to patrzeć, bo nie była to bitwa, tylko najzwyczajniejsza
jatka.
Nasi żołnierze, zbyt wyczerpani i głodni, nie drwili z jeńców i nie
rzucali obraźliwych epitetów. Twarze czarnych i białych były pozbawione
wyrazu. Nasi ustawili Murzynów oraz ich dowódców w szeregu nad brzegiem
jaru, wywrócili im kieszenie, szukając forsy i chleba, kazali stanąć
twarzami do rowu i kolejno strzelali w tył głowy, póki jama się nie
napełniła. Wtedy południowcy zawrócili i ruszyli do obozu. Och, Boże! Gdy
zabrzmiał pierwszy wystrzał, przypomniałem sobie Mary, moją matkę, leżącą
w połowie mostu. Za nią było dawne życie, przed nią nowe, śmierć wypisana
na twarzy i strumień krwi tryskający z pleców na koronkę i perkal.
- Skarbie, zobaczyłem, co należało - powiedział stary Joseph. - Teraz
muszę iść mroczną drogą. Może brak ci sił, żeby mi towarzyszyć, ale z
niechęcią myślę o samotnej wędrówce. Stary Joseph też się czasem boi, choć
kawał czasu żyje na tym padole. Wzywam na świadków potęgi, ni ayé ati ni
orun.
- Co to znaczy?
- Jako w niebie, tak i na ziemi.
Widziałem, że oko mu zabłysło, i bałem się okropnie. Nie był już
skurczonym staruszkiem. Wydawało się, że jego twarz przyciąga słoneczny
blask i promienieje jaśniej od letniego nieba. Odstawił na ziemię puchar z
czaszki i powtarzał raz po raz:
- Koulev, Koulev-O! Damballah Wedo, Papa! Koulev, Koulev-O! Damballah
Wedo, Papa! - Następnie rzekł chrapliwym głosem: - Uważaj, paniczu Jimmy
Lee, bóg zstąpi i zawładnie teraz moim ciałem... Nie podchodź, bo inaczej
ogarnie cię tchnienie węża! - Zaczął mamrotać do siebie. - Och, dieux
puissants, czemu zmuszacie do rzucania najpotężniejszych czarów mnie,
starego szamana, który nie ma ani poudre, ani ziół? Och, zabierzcie ode
mnie tę czarę, odsuńcie od mych warg gorzką truciznę, bo stary Joseph nie
bada już więcej życia ani śmierci.
Zaczął drżeć na całym ciele, zerwał przepaskę i rzucił w piasek, a gdy
spojrzałem w pusty oczodół, ujrzałem oko wewnętrzne, krwistoczerwone i
lśniące jak rubin. Joseph padł na kolana przed jamą wypełnioną trupami i
nadal mamrotał, kołysząc się w przód i w tył, w przód i w tył. Zdrowe oko
uciekło pod czaszkę.
- I cóż, staruszku Josephie? - zapytałem go. - Co chcesz zrobić?
Nie zwracał na mnie uwagi, tylko nadal rzucał się i trząsł, a po chwili
zerwał się na równe nogi i rozpoczął dziwny taniec złożony z podskoków,
przy każdym skoku zaś wołał głosem tracącym stopniowo ludzkie brzmienie:
- Shango! Shango!
Po chwili wołanie przypominało grom i było nim, ponieważ niebo się
zaciągnęło i błyskawice przebijały warstwę chmur.
Och, jakże pociemniał firmament! Puchar kipiał i lśnił, chociaż Joseph
nawet go nie dotknął. Anioły z głębi mroku, o których wspomniał, wołały do
niego od piekielnych bram.
Pojąłem, że już nie jestem z tego świata, bo starzec krzyczał na całe
gardło, ale choć byliśmy w pobliżu obozowiska, nikt nas nie szukał. Może
pochowali się w namiotach przed burzą. Wkrótce zaczęło padać, a ulewa
runęła na nas i zaraz przemokliśmy. Deszcz był gorący, parzył mi skórę.
Kiedy rozbłysła błyskawica, zajrzałem do jaru i dostrzegłem jakiś ruch.
Zapewne potoki deszczu przesuwały ciała, spychając jedne na drugie.
Stary Joseph nadal wykrzykiwał afrykańskie słowa, skakał i machał rękami.
Ulewa siekła moje ciało tak, że omal nie zemdlałem, bo deszcz zalewał mi
nozdrza i przenikał do płuc, a przy każdym oddechu nabierałem więcej
powietrza niż wody; nie mam pojęcia, jak starzec był w stanie tańczyć;
widziałem go w świetle błyskawic: poruszał się ciemny i zwinny, połyskliwy
od spływającej wody, która sprawiała, że jego pierś i ramiona wyglądały
niczym pokryte łuskami wielkiego czarnego węża; spoglądałem na niego,
wciągając w płuca parujący deszcz. Stos martwych czarnuchów drgał, jakby
ziemia się pod nim otwierała, a zbiorowy grób rozjaśniła oślepiająca
jasność, która całkiem mnie oślepiła, i dopiero wtedy zemdlałem ze
strachu.
Kiedy otworzyłem oczy, po deszczu zostało tylko wspomnienie; słońce
wschodziło; las był cichy i spowity mgłą. Pomyślałem sobie, że to był sen,
że nadal jestem koło strumienia wśród leżących wokół trupów, że wcale nie
spotkałem starego Josepha, którego znałem z przeszłości, lecz nagle
zobaczyłem go; piekł kawałek solonej wieprzowiny wyniesiony z obozowiska.
Nie słyszałem porannego grania trąbek, a więc kompania zwinęła się i
odeszła w środku nocy, gdy tylko burza ucichła.
Stary Joseph znów miał opaskę na oku i nucił melodię znaną mi z
dzieciństwa. Kiedy zobaczył, że się poruszyłem, mruknął:
- Obudziłeś się, paniczu Jimmy Lee.
- Co to za piosenka? - zapytałem.
- Nosi tytuł "Au claire de la lune", skarbie, to znaczy "Przy jasnym
świetle księżyca".
- Josephie? - Usiadłem.
- Tak, paniczu Jimmy Lee?
- Tej nocy miałem przedziwny sen... niemal wizję. Śniło mi się, że byłeś
opętany, tańczyłeś wokoło, machałeś ramionami, śpiewałeś pieśń w jakimś
afrykańskim języku i wskrzesiłeś pogrzebanych murzyńskich żołnierzy.
- To nie był sen, mój skarbie. Nazywamy ich les zombis od słowa nzambi,
które w języku kikongo oznacza trupa chodzącego po ziemi.
W rzedniejącej mgle zobaczyłem ich nogi. Czarne, wciąż skute kajdanami, z
licznymi otarciami i ranami. Otaczali nas. Gdy słońce rozproszyło mgłę,
ujrzałem również ich twarze. Właśnie zostali rozstrzelani i pogrzebani w
dole; rozpoznałem rysy niektórych. Wiercili się, poruszali, spoglądali po
sobie, ale ich oczu nie rozjaśniał blask, a nozdrzy nie poruszał oddech.
Zapewne nie byli już martwi, ale trudno ich było uznać za żywych. Stali
blisko nas. Każdy z widoczną raną. Wszyscy pachnieli ziołami.
- Czary nadal są we mnie, choć brak coup poudre - powiedział Joseph.
Uświadomiłem sobie, że nigdy w życiu nie bałem się tak bardzo. Skóra mi
cierpła, krew pulsowała.
- Nie miałem pojęcia, że stara magia nadal we mnie jest. - W głosie
Josepha brzmiało zdumienie. Żadnego strachu. Wokół nas stały i czekały
trupy, które sprawiały wrażenie, że nie mają własnego rozumu.
- Och, Josephie, co uczynimy?
- Nie wiem, biały chłopcze. Tkwię nadal w ciemnościach. Moje wizje
utraciły wyrazistość. Zestarzał się Joseph, zestarzał się.
Nakarmił mnie oraz napoił prawdziwą kawą, bo zabici jankesi mieli jej
trochę przy sobie. Poszedłem na skraj jamy, która była prawie pusta, bo
leżeli w niej tylko dwaj biali dowódcy.
- Dlaczego ich nie wskrzesiłeś? - zapytałem.
- Nie było sensu, paniczu Jimmy Lee. Dla białych istnieje wyłącznie niebo
i piekło; żadnych stanów pośrednich; lepiej machnąć na nich ręką.
Zasypaliśmy ich piaskiem i ruszyliśmy w drogę, a za nami podążała kolumna
nieumarłych. Nie znałem nazw przemierzanych miejsc i miejscowości, lecz
Joseph wiedział, którędy iść. Kierował się na słońce w zenicie, więc moim
zdaniem zmierzał na południe.
O zmierzchu odpoczęliśmy. Trafił się wiejski dom. Nie było tam ludzi,
zwierzęta zostały wyprowadzone, ale w spiżarni wisiała szynka, więc się
najadłem. Noc przespałem w prawdziwym łóżku. Stary Joseph siedział na
werandzie. Zombis nie potrzebowali snu. Stali wokół domu i kołysali się
lekko w takt piosenki Josepha; gdy wyjrzałem przez wybite okno, ich oczy
nadal były pozbawione blasku; przypomniałem sobie również, że nie
przyjmowali pożywienia. Jak to jest być zombi? Podobno oczy są
zwierciadłem duszy, a skoro tak, to ci tutaj, te cielesne powłoki, byli
dusz pozbawieni.
W opuszczonym domostwie znaleźliśmy sporo złota ukrytego w studni
otoczonej trupami żołnierzy Północy; według mnie woda została zatruta,
żeby nikt nie mógł zaspokoić pragnienia. Ale trupom trucizna nie szkodzi.
Szliśmy dalej, a grupa żywych trupów osiągnęła liczebność kompanii, bo
wszędzie znajdowaliśmy zabitych czarnuchów, nie tylko żołnierzy w
jankeskich mundurach, lecz także martwą kobietę w jamie, porzuconego na
pastwę losu chłopaka przykutego łańcuchem do drzewa, który umarł z głodu,
kiedy jego pan umknął przed wrogiem; znaleźliśmy również klatkę, a w niej
siódemkę martwych dzieciaków - Mulatów o bardzo jasnej skórze z ranami
postrzałowymi na głowach; to były straszne czasy i ludzie popełniali
uczynki, które w latach pokoju byłyby nie do pomyślenia. Wśród dziecięcych
trupków zobaczyłem kolejną poupée z kukurydzianych łodyg, podobną do
tamtej, którą przed dziesięciu laty dał mi Joseph, także umieszczoną we
flakonie, zamkniętym w dłoni nieżyjącej dziewczynki. Kiedy obudziliśmy
dzieciaki, podała mi go i miałem wrażenie, że oczy jej zabłysły albo tylko
sobie to wyobraziłem.
- Wstańcie, naprzód - polecił Joseph.
I poszli.
Raz po raz pytałem go:
- Josephie, staruszku, dokąd zmierzamy?
- Ku wolności - odpowiadał.
- Wolność jest chyba na północy.
- Skarbie, wolność mieszka w sercu.
Wędrowaliśmy. Przez wiele dni nie pokazał się żaden biały człowiek.
Widzieliśmy spalone budynki w majątkach i polujące watahy bezpańskich
psów. Mijaliśmy znów wielkie pola bitewne, gdzie nie brakowało ciał
zdolnych do marszu, które Joseph wskrzeszał. I rosła jego moc. W końcu
wystarczał gest i parę słów, żeby trup wstał z grobu. Zacząłem powtarzać
wyrazy, najpierw bezgłośnie, poruszając wargami, potem cicho, wreszcie
krzyczałem je razem z nim na cały głos, bo zajęty czarowaniem nie zwracał
na nic uwagi; łamałem sobie język na tych wymyślnych, barbarzyńskich
dźwiękach, uważając, że sam wskrzeszam umarłych, sięgam po nich i wyciągam
z otchłani.
Nadal nie spotykaliśmy żywych. Za dnia letnie słońce mocno przygrzewało i
odnosiłem wrażenie, że oblewam się krwawym potem. Nie miałem pewności, czy
jesteśmy żywi i pozostajemy na ziemi, ponieważ okolica została
spustoszona; były tu jednak soczyście zielone łąki, górskie zbocza pokryte
dywanami purpurowego kwiecia, mocno pachniała ziemia i padał ciepły
deszcz. Czasami wydawało mi się, że wędrujemy przez widmową krainę, przez
fałszywy Eden. Albo przez obszar trochę z tego, a trochę z tamtego świata.
Nie wiedziałem, dokąd prowadzi droga, ale czułem się szczęśliwy. Ufałem
staremu, oprócz niego nie miałem nikogo. Smuciłem się tylko wówczas, gdy
wspominałem śmierć taty i mamy. Zastanawiałem się, czy tata jest już u
Boga, bo nim rozwaliłem mu łeb, powiedział, że widzi Boże oblicze. Czasami
śniłem sen o powrocie do domu, a ojciec był zdrów i cały. Tylko sen. Wiem,
że go zabiłem.
Siódmego dnia znów pokazali się ludzie.
Droga była coraz szersza, zbliżaliśmy się do miasta. Wiedziałem, że to
port, może Charleston. Brakowało oznak, które by to potwierdzały, ale tata
i ja zostaliśmy kiedyś wykopani z Charlestonu. Zapamiętałem woń bryzy,
ostrą i wilgotną. Kilka mil dalej nasza droga krzyżowała się z gościńcem
biegnącym prościutko z północy. Tam spotkaliśmy idącą ku nam grupę ludzi w
szarych mundurach.
Nie było ich wielu, może trzydziestka. Trudno powiedzieć, żeby
maszerowali. Podpierali się nawzajem, kuśtykali, a jeden z nich, właściwie
chłopiec, postukiwał w ściankę pozbawionego membrany bębna. Odziani byli w
łachmany, większość nie miała karabinów. Zwykli starcy i chłopaki, których
dawno opuściła fizyczna krzepa.
- Czarnuchy w mundurach! - wrzasnął jeden z nich, kiedy nas dostrzegli.
Uformowali żałosny szyk, ci ze strzelbami wycelowali, idący o kulach
groźnie nimi potrząsali.
- Przepuśćcie nas! - krzyknąłem. - Nie szukamy zwady. - Niedobitki armii
Południa wyglądały żałośnie, więc byłem pewny, że wojna przegrana, a oni
wracają do zburzonych domów.
- Kompan czarnuchów! Zdrajca! - rzucił ze wzgardą jeden z chłopaków,
zapewne dowódca.
Spojrzałem mu w oczy i już wiedziałem, że obaj jesteśmy tacy sami: biała
hołota uwikłana w wojnę bogaczy. Zrobiło mi się żal oszukanej duszy, bo
już wiedziałem, że na wojnie nie ma sprawiedliwości, a żadna za stron nie
walczy w imię Boga, każdy broni swojej sprawy.
- To bez sensu! - zawołałem do chłopca, który mnie przypominał. - W tych
czarnuchach nie ma życia; to widma zmierzające w stronę morza; nie mają
dusz, więc nie można ich zabić.
- Naprzód, moje dzieci - powiedział stary Joseph.
Tamci zaczęli do nas strzelać.
To było moje najgorsze przeżycie podczas owej wędrówki, bo Murzyni szli i
szli, a żadna kula nie mogła ich zatrzymać. Oddano salwę i biali chłopcy
wznieśli okrzyk, mizerne echo bitewnego okrzyku, les zombis maszerowali,
stary Joseph i ja razem z nimi, a kule się nas nie imały, ponieważ czar
chronił nasze śmiertelne ciała. Murzyni szli: twarze mieli poszarpane, ale
parli do przodu. Mózg wypływał im z czaszek, trzewia wysuwały się z
brzuchów, lecz nadal leźli. Maszerowali, aż odległość stała się zbyt mała,
żeby oddać strzał. Wtedy biali chłopcy rzucili się na nas i zostali
rozdarci na strzępy. Trupy o pustych i szklistych oczach wyrywały im
kończyny. Ostatnia wojenna potyczka trwała zaledwie kilka minut. Krzyk
zamierał białym w gardłach. Zombis łamali im karki i rzucali nimi o
ziemię. Nieludzka była ich siła. Zagłębiali ręce w brzuchu starca, łamiąc
kręgosłup i wyciągając jelita niczym zwoje liny. Chwytali za strzelbę i
lufa łamała się na pół.
Nie czynili tego w gniewie. Zabijali bez hałasu. Równie dobrze mogliby
cerować skarpetkę albo karmić drób; po prostu robili, co należało.
Poszliśmy dalej, zostawiając ciała na drodze, by zgniły; szlak wiódł teraz
na zachód.
Och, złościłem się. Chłopcy, których zabiliśmy, to nie obcy przybysze z
północy; mogli być moimi braćmi. Och, wrzeszczałem rozwścieczony na
starego Josepha; straciłem do niego zaufanie; już nie czułem się
szczęśliwy.
- Słyszałeś, jak na mnie wołali?! - krzyczałem. - Zdrajca narodu! Kumpel
czarnuchów! Święta prawda! Skoro pragniesz wolności, czemu nie poszedłeś
na północ, prosto w objęcia jankesów? Gadałeś do mnie o wielkich czarach,
o zwojach węża imieniem Koulev, o boskim wietrze, głosach aniołów z głębi
mroku... i jak to się skończyło? Oto diabelskie sztuczki, magia dająca
umarłym pozór życia, abyś mógł zabijać moich rodaków!
- Dosyć - powiedział do mnie, gdy w oddali ukazały się wieże
kościelne portowego miasta. - Twoja wojna mnie nie dotyczy. Sądzisz, że
jankesi idą na śmierć, żeby wyzwolić starego Josepha? Twoim zdaniem dekret
o wyzwoleniu powstał, żeby zwrócić czarnemu jego duszę? Powiadam ci, biały
chłopcze, że kawałek papieru nie czyni ludzi wolnymi. W tym kraju Murzyn
nie odzyska wolności ani jutro, ani za sto lat, ani za tysiąc. Nie
wyprowadziłem czarnych ludzi z ciemnej otchłani, żeby pucowali twoje buty
albo czyścili broń. Królestwo armii, którą wiodę, nie jest z tego świata.
- Oszalałeś, starcze Josephie - rzekłem i zapłakałem, bo przestał być
mi ojcem.
Wkroczyliśmy do miasta. Wystraszone dzieciaki zerkały zza pustych beczek
po piwie. Konie stawały dęba i rżały. Kobiety przyglądały nam się z obawą.
Jankesi zajęli już ten teren, tliła się połowa domów, w ogóle nie
widzieliśmy dorosłych mężczyzn. Sztandar Północy powiewał nad ruinami
sądu. Moim zdaniem mieszkańcy uznali nas za kolejny oddział zwycięskiej
armii.
Dotarliśmy do portu, w którym cumowały tylko dwa statki: wysłużone
żaglowce z podartymi żaglami. Armia trupów czekała w pogotowiu, a stary
Joseph przemówił do mnie.
- Teraz pojmuję, czemu tak daleko ze mną poszedłeś. Wszystko ma cel
wyższy, ni ayé ati ni orun.
Nie chciałem z nim dłużej zostać. Patrząc, w jaki sposób les zombis
masakrują moich rodaków, czułem wielki gniew i nie mogłem ochłonąć.
- Jakiż to ważny cel? - spytałem. Od słonego wiatru pierzchły mi wargi.
- Myślisz, że stary Joseph oszukał cię, zwodził jakimiś sztuczkami -
odparł. - Ale nie mówiłem przecież, że walczymy po tej samej stronie.
Daleko razem doszliśmy, więc chciałbym, żebyś wyświadczył mi jeszcze
jedną, ostatnią przysługę, nim rozstaniemy się na całą wieczność.
- A cóż to za przysługa, stary czarowniku? Sądziłem, że wszystko
potrafisz.
- Owszem, ale tego nie. Przecież widzisz, że stary Joseph jest czarnuchem,
więc nie może wejść do portowego baru i wyłożyć złota na kupno żaglowca.
- Teraz statku ci się zachciewa? Dokąd się wybierasz? Z powrotem na Haiti,
gdzie dobiegły końca rządy białych?
- Może tam, dokąd zmierzamy, będzie jak na Haiti. - Stary Joseph wybuchnął
śmiechem. - Haiti, o tak, Haiti! Popłynę na spotkanie z moją mamman, choć
to zimny trup i od sześćdziesięciu lat spoczywa w grobie. A może udamy się
do macierzy Afryki. Oba kosó!
Przypomniałem sobie, co od niego słyszałem: "Moje królestwo nie jest z
tego świata". Mówił tak samo jak nasz Pan i Zbawiciel. Och, ciepła była
morska bryza, wiatr hulał, a podarte żagle łopotały na masztach. W
powietrzu czuło się wilgoć. Murzyni stali jak słupy, ślepi na wszystko.
- Spełnię twoją prośbę - oznajmiłem, biorąc worek złota wydobyty z
zatrutej studni.
Poszedłem wzdłuż nabrzeża, dopóki nie znalazłem portowej tawerny i
kapitana statku czekającego na ładunek, co nie było trudne, ponieważ
embargo sprawiło, że handel zamarł. Wkrótce powróciłem, aby powiedzieć
Josephowi, że wszystko załatwione. Murzyni stali rzędem, gotowi do
zaokrętowania. Zapadła noc.
Kiedy szykowali się do wejścia na pokład statku, nie mogłem dłużej
milczeć:
- Starcze Josephie, twoje królestwo zbudowane jest na kłamstwie.
Sprawiłeś, że powstały z martwych ciała, ale gdzie są ich dusze? Twoim
marzeniem jest zaprowadzić te istoty do mistycznej zamorskiej krainy i
uwolnić je z więzów niewoli, lecz jak przywrócić wolność tym, którym nie
można jej przywrócić? Jak zdołasz oswobodzić skałę, drzewo, kawał ziemi?
Prochem są i pozostaną nim aż do końca świata.
A wojownicy zombis stali bez ruchu, żaden nie mrugnął powieką, nie
westchnął, tylko wiatr hulał i owiewał ich twarze.
Stary Joseph spoglądał na mnie długo i uważnie, więc domyśliłem się, że te
słowa musiały paść.
- Przez usta dzieci i osesków objawiasz moc, Panie - szepnął i padł
przede mną na kolana. - Przez cały czas sądziłem, że jestem mędrcem, a ty
uczniem. Och, paniczu Jimmy Lee, dobrze powiedziałeś. Les zombis nie mają
w sobie życia, ponieważ nie śmiałem wypłacić się do końca. Teraz jednak
postanowiłem złożyć tę ofiarę. Kiedyś poświęciłem oko w zamian za wiedzę.
Ale w rajskim ogrodzie dwa rosły drzewa, paniczu Jimmy Lee: drzewo wiedzy
i drzewo życia.
Tak powiedział i ukrył twarz w dłoniach. Wbił kciuk w zdrową gałkę oczną i
wyrwał ją, krzycząc z bólu do wszechmogącego Boga. Prawdziwe było jego
cierpienie. Krew ścięła mi się w żyłach, kiedy usłyszałem ten wrzask,
który przypomniał mi o karach taty, o umierającej matce, o marszu bosymi
stopami po ostrych kamieniach, o towarzyszach przebijanych bagnetami,
rozrywanych pociskami z dział, o ich urwanych kończynach i rozprutych
brzuchach, o młodym życiu uchodzącym do strumienia gorącą czerwoną strugą.
Och, jakże pragnąłem wziąć na siebie cierpienie Josepha, lecz on został
wybrany, żeby je znosić, ja zaś miałem to mu uświadomić.
Oto leży jego oko na dłoni - białe, okrągłe i lśniące jak perła, a krzyk
rozlega się niczym odgłos gromu. "Jeśli twoje oko gorszy cię, wyłup je".
Joseph celuje na oślep i z całej siły ciska je w morską głębinę.
Zacisnąłem w dłoni poupée.
Pokazała się błyskawica, bo stary Joseph przyzywał moc węża imieniem
Kulev, którego zwoje otaczają ziemię. Sprowadził wielki deszcz. Potem ze
skrwawionym okiem zwrócił się do mnie, nicponia z białej hołoty, który
zabił własnego ojca i okradał trupy.
- Tyś mnie odkupił.
Po raz pierwszy i jedyny ujrzałem, jak zombis się uśmiechają. Potem, gdy
ulewa zelżała, a niebo rozbłysło zimnym błękitnym światłem nie pochodzącym
ani od słońca, ani od księżyca, usłyszałem śmiech umarłych i zobaczyłem
ogień życia błyskający w ich oczach. Maszerowali już po trapie i wkrótce
został tylko stary ślepiec. Sądziłem, że lada chwila umrze.
- Żegnaj - powiedział do mnie.
- Nie, starcze Josephie. Jesteś niewidomy. Potrzebujesz chłopaka, który
weźmie ciebie za rękę, poprowadzi i będzie twoimi oczyma pośród
szalejących morskich odmętów.
- Nie jestem ślepy. Postanowiłem, że nie będę widzieć. Odtąd spoglądam w
głąb, na chwałę i potęgę wiekuistej światłości.
- A co ze mną? Dokąd mam iść, jeśli nie pójdę z tobą?
- Skarbie, przeżyłeś czternaście lat z należnych siedemdziesięciu. Nie
jest ci pisane płynąć ze starcem za morze do krainy, która być może wcale
nie istnieje, a jest tylko w jego marzeniach. Idź już. Ale najpierw
pocałuj na pożegnanie swego beau-pere, bo on cię miłuje.
Słone były moje łzy, a on krwawił. Gdy całowałem jego policzek, sól zlała
się ze szkarłatem. Nigdy więcej go nie widziałem. Nie zobaczyłem, jak
statek wypływał z portu, ponieważ oślepłem od łkań.
Szedłem i szedłem, aż wróciłem do majątku Jacksonów. Z pałacyku zostały
tylko zgliszcza, nawet pola były wypalone, a zwierzęta martwe. Majątek
został splądrowany; nie było tam ani jednego cennego przedmiotu: zło