Sobota Jacek - Cierpienie hrabiego Mortena

Szczegóły
Tytuł Sobota Jacek - Cierpienie hrabiego Mortena
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Sobota Jacek - Cierpienie hrabiego Mortena PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Sobota Jacek - Cierpienie hrabiego Mortena PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Sobota Jacek - Cierpienie hrabiego Mortena - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jacek Sobota Cierpienie hrabiego Mortena Smutne to, ale cierpienie jest chyba jedynym niezawodnym sposobem zbudzenia duszy ze snu. Saul Bellow "Henderson, król deszczu" 1. - Doooość!!! - krzyknął hrabia Morten, dziedzic na zamku Kaltern. Jednak kat wiedział lepiej. Na szlachetnym czole hrabiego perliły się krople potu zimnego jak śmierć. Źrenice nieskazitelnie błękitnych oczu Mortena rozszerzał ból i cierpienie. I ekstaza. Jego nagie ciało spoczywało na przegniłym od wilgoci blacie, a wieloczynnościowa machina do zadawania tortur rozciągała je do granic wytrzymałości. Urządzenie wprawiał w ruch bezimienny kat, człowiek z natury ponury i milczący. Jego toporne oblicze ginęło w głębokim cieniu. Loch rozświetlała samotna pochodnia wisząca u wyjścia. Ostatni, obrót delikatny jak muśnięcie skrzydeł ćmy, i hrabia z cichym westchnieniem postradał przytomność. Chwilę wcześniej coś niepokojąco zatrzeszczało - kat nie wiedział do końca, czy to napięte powrozy, czy też nadmiernie rozciągnięte stawy hrabiego. Może jedno i drugie? Delikatnie spryskał wodą utrzymaną w temperaturze komnatowej bladą twarz Mortena. Hrabia otworzył oczy i uśmiechnął się. Przed trzydziestu laty byłby to uśmiech drapieżny, teraz tylko smutny. - Rozwiąż - wydał polecenie Morten. Oswobodzony, leżał jeszcze przez jakiś czas ostrożnie masując nadgarstki. - Któregoś dnia... - Morten urwał, krzywiąc się z bólu. - Któregoś dnia rozciągniesz mnie za mocno. A wówczas... Hrabia pogroził katu zwiewnym palcem urodzonego harfiarza, lecz nawet ta czynność okazała się bolesna, zatem natychmiast jej zaprzestał. Tymczasem kat, pozostając w zgodzie z własną naturą, milczał. Hrabia bardzo sobie cenił jego powściągliwość. Wymagał tej cnoty od całego persolenu zamku Kaltern. Gadanie po próżnicy nie było rzemiosłem kata, który kochał swoją pracę i za nic na świecie nie chciałby jej utracić. Stał więc nieruchomo tuż obok machiny tortur - dzieła swego życia. Milczący, zimny i nieforemny jak głaz. - Jutro chłosta - zadysponował hrabia. - Nic tak dobrze nie wpływa na krążenie krwi, jak solidna chłosta. Szczególnie, jeśli jest to krew błękitna, więc chłodna z natury. Wreszcie hrabia stanął na niepewnych nogach. Upadłby, gdyby nie pomocna ręka kata wyrosła nagle z ciemności. Morten zebrał się w sobie i stanął o własnych siłach. - Wilgotno tu - mruknął i wzdrygnął się. Kat błyskawicznie podał mu pelerynę w kolorze krwi. Był to bardzo praktyczny kolor. Kiedy Morten opuszczał loch, oprawca wciąż stał nieruchomo w tej samej pozycji. Hrabia zastanawiał się, czy kat, pozostając samotnie w lochu, wciąż zachowuje się w ten sam sposób. Z upływem lat Morten przywykł traktować kata jak jeden z licznych przyrządów do zadawania tortur, które przemieszczają się jedynie wówczas, kiedy są potrzebne. Hrabia wspinał się po krętych kamiennych schodach z niemałym trudem. - Jestem stary... - mruknął. Zauważył, że lubi ostatnio przemawiać do siebie. W końcu był zdecydowanie najbardziej interesującym rozmówcą na zamku Kaltern. Gdy wreszcie dotarł do swojej komnaty, był już bardzo zmęczony. Z ulgą usiadł na inkrustowanym krześle. Na ścianie, tuż przed jego oczami wisiał portret kobiety. Na jej widok Morten niespodziewanie zapłakał. 2. Malarz opuścił namiot i odetchnął pełną piersią. Właśnie wschodziło słońce, nad bezkresnymi zda się wrzosowiskami podnosiła się poranna mgła, lżejsza od puchu. Widok był piękny, więc malarz bez chwili zwłoki rozpiął płótno na sztalugach i rozpoczął szkicowanie. Był tak zajęty swoją pracą, że nie dostrzegł dwóch jeźdźców zbliżających się z północy, od strony zamku Kaltern. Zobaczył ich dopiero wtedy, gdy dźwięk kopyt rozproszył ciszę. Jeźdźcami byli ludzie hrabiego Mortena, malarz rozpoznał ich po godle na pelerynach: Bezgłowy Orzeł. Zamek Kaltern cieszył się złą sławą. Hrabia Morten nie bez powodu uchodził za dziwoląga i samotnika. Nie zwykł udzielać się towarzysko, nie zależało mu absolutnie na dobrych stosunkach z sąsiadami. Wędrowni trubadurzy rozpowszechniali wieści, jakoby hrabia gustował we krwi niemowląt. Powiadano nawet, że był energumenem, czyli opętanym przez demona, ale oczywiście gminne plotki niosły w sobie dużo przesady. Jedno nie ulegało wątpliwości - nie jeden samotny podróżnik kończył swoją podróż właśnie w okolicach zamku Kaltern. Co się z takim podróżnym działo, nie wiedział nikt. Pewien filozof przyrównał niegdyś życie ludzkie właśnie do podróży, która kończy się zawsze w jedyny, powszechnie wszystkim znany sposób. Cóż, prawdą było również, że hrabia Morten gościł na zamku Kaltern persony co najmniej dziwne: hochsztaplerów przepędzanych z innych zamków i miast, którzy podawali się za alchemików. Malarz przerwał pracę. Zdołał do tej pory tylko naszkicować węglem wspaniały pejzaż. Spróbował ukryć niepokój, ogarniający go na widok jeźdźców. Przekonywał się w duchu, że jest przecież poddanym księcia Sorma, że wykonując jego zlecenie sporządzenia cyklu pejzaży z najbliższych okolic, pozostaje nietykalny. Jeźdźcy osadzili wierzchowce w odległości niespełna dziesięciu kroków od malarza. Przemówił starszy wiekiem i zapewne rangą. - Witajcie, panie. Niebrzydki obrazek. - Och, to ledwie abozzo - malarz usiłował pokryć strach nonszalancją. - A...cha. - Abozzo, szkic, zarys obrazu - wyjaśnił malarz. - Zapowiada się nieźle - wtrącił młodszy, ten o twarzy pooranej bliznami. - Maluję na zlecenie księcia Sorma. Pozostaję pod protektoratem jego książęcej mości. - Artysta na wszelki wypadek wyjaśnił swój status. - Znajdujecie się, panie, na ziemiach hrabiego Mortena. - Och, jestem pewien, że hrabia nie miałby nic przeciw... - Hrabia... zaprasza was, panie, na zamek Kaltern - przerwał malarzowi starszy z jeźdźców. - Ale skąd hrabia Morten mógł wiedzieć, że właśnie w tym miejscu będę przebywał właśnie ja? - Hrabia nie wiedział, panie. Hrabia jest człowiekiem bardzo gościnnym i zaprasza do siebie wszystkich wędrowców przemierzających jego ziemie. To zadziwiające, ale jak do tej pory nikt jeszcze nie odmówił naszemu panu. Malarz poczuł, że pocą mu się dłonie. To bardzo niefortunna przypadłość w malarskim fachu. Spojrzał na północ, gdzie w oddali, niemal na samym skraju horyzontu wznosił się ponury kształt zamku Kaltern. Miał złe przeczucia. 3. Samotna kamienna wieża wznosiła się wysoko ponad murami zamku. W kiepskich legendach w takich właśnie wieżach więziono krnąbrne i piękne księżniczki, ratowane następnie z opresji przez ambitnych, brawurowych, łaknących bogactwa i sławy parweniuszy. Malarz nie mógł niestety liczyć na podobny ukłon losu. Mijały tygodnie, a on wciąż pozostawał w niewoli. W komnacie na szczycie wieży niepodzielnie panowała wilgoć, a malarz od lat cierpiał na reumatyzm. Stawy wykręcał mu ból, duszę zaś - samotność. Jedyne okno w komnacie wychodziło na południe, wprost na wrzosowiska. Malarz patrzył na bezkresną równinę i cierpiał. Opodal okna, w miejscu, gdzie w okolicach dwunastej w południe padało najdogodniejsze do malowania światło, stały sztalugi z rozpiętym płótnem. Malarz nie wiedział, co ma malować. Jak do tej pory hrabia Morten nie raczył przedstawić mu zamówienia. Przychodził tylko od czasu do czasu do komnaty na wieży, siadywał na pryczy i w milczeniu wysłuchiwał błagań, skarg i gróźb swojego więźnia. Przychodził rzadko - wchodzenie po stromych schodach sprawiało mu duże trudności. Nieoczekiwanie zgrzytnęła zasuwa, zaskrzypiały zawiasy. Do komnaty wkroczył hrabia Morten we własnej osobie. Był równie blady jak płótno rozwieszone na sztalugach. - Witaj, mistrzu - powiedział. - Panie... - malarz zgiął się w głębokim ukłonie. Na tyle głębokim, na ile pozwalały mu na to dotknięte reumatyzmem stawy. Morten podszedł do okna, przedtem jednak szczelnie owinął się szkarłatną peleryną. Ciemne chmury za oknem przesuwały się po niebie ze znaczną prędkością, jakby się dokądś spieszyły. - Mam nadzieję, że nie znużyła cię moja gościnność, mistrzu. - Hrabia nie odrywał wzroku od zachmurzonego nieba. Pomyślał, że ludzie podobni są do chmur. Coś ich nieustannie pędzi, jakiś wiatr przeznaczenia. - Jak może mnie znużyć coś, czego nie ma? Siedzę w tej śmierdzącej, zawilgoconej norze od wielu dni i... - Rzeczywiście, wilgotno tu - mruknął hrabia. Oderwał wzrok od chmur i spojrzał na ściany pokryte grubą warstwą pleśni. Wzruszył ramionami. - Taki klimat. - Znam swoje prawa, panie... - Necessitas non habet legem, mistrzu. Konieczność nie zna prawa. Hrabia był tego dnia nieoczekiwanie rozmowny, co, nie wiedzieć czemu, mocno zaniepokoiło malarza. - Czy wiesz, mistrzu, co tak naprawdę różni człowieka od zwykłego bydlęcia? - Rozum? - zaryzykował malarz. - Nie. Otóż różni go zdolność do czerpania rozkoszy z własnego cierpienia. Z cudzego zresztą również. - Wynika z tego, że ja człowiekiem nie jestem. - To twoje zdanie, mistrzu. - Dlaczego mi to wszystko mówisz, hrabio? - Dowiesz się. Dowiesz się już tej nocy. - Jestem szanowanym artystą, panie! Namalowałem portret małżonki księcia... - ...i jego kochanki, wiem. Od tej pory książę zapałał dziwną miłością do sztuk pięknych. No i stał się protektorem i mecenasem twojej sztuki. Nie łudź się jednak, mistrzu, że Sorm uczyni cokolwiek, by cię wyciągnąć z Kaltern. Nie jesteś osobistością na tyle ważną, by książę ryzykował zatarg z sąsiadem tak potężnym jak ja. To bardzo smutne, jak często umiłowanie do sztuki przegrywa z wygodnictwem. - Nie byłbym tego taki... - Zamilcz. Moja cierpliwość ma swoje granice, jak wszystko na tym świecie. A podobno grupka młodych szaleńców głosi ideę świata bez granic... Głupcy. Wracając jednak do ciebie, dość mam wysłuchiwania impertynencji. Musisz pamiętać, że jestem panem twojego życia i twojej śmierci, czego nie poczytuję sobie za zaszczyt. - Ale czego właściwie żądasz, panie?! Co mam dla ciebie namalować?! - Na pewno nie chodzi o portret mojej kochanki. Jak nudni bywają artyści, kiedy nic nie tworzą... - Co ma się wydarzyć tej nocy, panie? - spytał malarz. Hrabia wyszedł nie udzieliwszy odpowiedzi. Odwaga nie była rzemiosłem malarza. Pochodził z gminu i gdyby nie karkołomny splot okoliczności, być może do końca życia podkuwałby konie jak jego ojciec i dziad. Tak się jednak złożyło, że ojciec malarza był przekonany, iż jego syn jest bękartem. Nie była to okoliczność sprzyjająca rozkwitowi rodzicielsko-synowskiej miłości. Skierowało to zainteresowania przyszłego artysty na zupełnie inne tory, jak najdalej, co zrozumiałe, od rzemiosła kowalskiego. Sztuka to przypadek. 4. Lochy były nieprzyzwoicie zawilgocone, ale tym razem malarz nie dbał o swoje stawy. Lękał się raczej o głowę, bo to organ o znacznie bardziej żywotnym znaczeniu. Pochodnia dawała tak mało światła, że malarz, przykuty do ściany łańcuchem cięższym niż wyrzut sumienia, nie widział nawet oblicza swego prześladowcy. Świsnął bat opatrzony metalową kulką i więzień poczuł piekący ból. - Nie zapomnij posypać mu ran solą - głos hrabiego Mortena dochodził gdzieś z ciemności. Po pewnym czasie malarz przestał odczuwać ból. Przestał w ogóle cokolwiek odczuwać. Zdało mu się, że duch opuścił jego ciało i zawisł nad nim, jakby w zadumie pełnej łagodnej ironii. Bo i czymże jest ciało? Mierną powłoką, puszką. Prawda, że bywa i puszką Pandory... Duch malarza przeniknął bez trudu poprzez grube mury zamku Kaltern i poszybował ku wrzosowiskom, na wolność. "A więc umarłem" - pomyślał z dziwną obojętnością w obliczu faktu tak przecież ostatecznego. Ale nie umarł. Kubeł lodowato zimnej wody przywrócił mu przytomność. Powrócił do życia bez radości. - Chciałeś uciec, malarzu - mówił hrabia. Jego głos zdawał się dochodzić do malarza z wielkiej dali. - Ale przecież nie tylko ty jesteś mistrzem. Kat rozpoczął przypalanie. - Nieee!!! - krzyknął malarz. Jego głos przeszedł w skowyt. W powietrzu rozszedł się nieprzyjemny swąd przypalanej skóry. - Mój kat to geniusz - kontynuował Morten, jakby nic niezwykłego nie zaszło.- Jego kunszt docenił nawet pewien inkwizytor, którego tu gościłem, a nie był to profan. Przysposabiałem mojego kata do tego trudnego rzemiosła od dzieciństwa. Od najmłodszych lat był poddawany najwymyślniejszym torturom, żeby poznać swój zawód... że tak powiem... od podszewki. Dlatego jego ciało jest tak zdeformowane... Młode kości są bardzo rozciągliwe... Ale za to jego dłonie są subtelniejsze od płatków górskich fiołków. - Aaaaachchch!!! Malarz był teraz rozciągany. - Skarżyłeś się na reumatyzm, mistrzu. Podobno rozciąganie znakomicie wpływa na tego rodzaju dolegliwości. Malarzowi wydawało się, że za moment jego kończyny oderwą się od korpusu. Lecz kat jak zwykle wiedział lepiej. Wprawiał swoją maszynę w ruch z wyczuciem wirtuoza wygrywającego niesamowite melodie na instrumencie, który opanował do perfekcji. - Ooooch!!! To rzeczywiście była niesamowita melodia. - Pewnie zastanawiasz się, mistrzu, dlaczego właściwie więżę cię i torturuję. Pomijając to, że podobnie podejmuję każdego gościa, chcę, żebyś namalował dla mnie dzieło swego życia... Malarz nie zastanawiał się nad niczym. Brakowało mu i sił i woli nawet, by słuchać hrabiego. Za wszelką cenę usiłował stracić przytomność. I nie mógł. Za sprawą kata machina do rozciągania w magiczny sposób zamieniła się w dyby. Oprawca począł przygotowywać szczypce. - Oszczędź palce. Będą mu potrzebne - wydał polecenie Morten. Kat zastygł w bezruchu. Po chwili odłożył szczypce. - To będzie coś absolutnie specjalnego, niepowtarzalnego. Takiego zamówienia jeszcze nie miałeś... Ciało malarza spływało potem, krwią i moczem. Nieoczekiwanie ofiara wyczuła swoją szansę. Za moment straci przytomność. Nim to jednak nastąpiło, malarz zdążył usłyszeć słowa Mortena: - Chcę, żebyś dla mnie namalował swoje cierpienie, mistrzu. 5. Malarza obudził ból. Z nielicznymi wyjątkami bolało go całe ciało, toteż nawet nie próbował się poruszyć. Do owych nielicznych wyjątków zaliczały się między innymi powieki, które malarz ostrożnie uchylił. To nie był loch. Znajdował się w obszernej, suchej komnacie. Leżał na ogromnym łożu z baldachimem. Za oknem akurat wstawał blady świt. Ale nawet świt nie był aż tak blady jak oblicze malarza. Po komnacie krzątała się służąca o niezwykle obfitych kształtach. Ściągała ze ścian pajęczyny, które następnie wraz z chlebem przeżuwała swoimi ogromnymi szczękami i kładła na rany artysty. Wśród pająków panowała uzasadniona panika. Na ścianie tuż przed oczami malarza wisiał portret kobiety wielkiej urody. Od razu pomyślał, że jest to twarz, którą chciałby osobiście uwiecznić na płótnie. Niestety, ktoś uczynił to przed nim. Gdyby malarz nie był artystą, a całkiem zwyczajnym mężczyzną, pierwszą rzeczą, o której by pomyślał, byłoby: "Oto kobieta, którą chciałbym posiąść". U malarza była to dopiero druga myśl. Włosy kobiety zdawały się czarne jak noc, skóra zaś bielsza od słoniowej kości. Uwagę przykuwały jednak jej oczy. Coś w nich było szczególnego, jakaś tajemnica, która chroniła urodę od pospolitości. - Taaaak. Pragnienia są już wspomnieniami... Malarz nie mógł widzieć hrabiego. Morten znajdował się w głębi komnaty, za plecami artysty. Mówił cicho, prawie szeptem, jakby byli w jakimś sanktuarium. - Historia naszej miłości należy do gatunku tragicznych, a jednak żaden trubadur nie chciałby o niej śpiewać. Myślę, że nikt z grona głównych postaci tej... sztuki... nie próbowałby zmienić biegu wydarzeń. Po raz pierwszy zobaczyłem ją trzydzieści lat temu, wizytując jedną z nielicznych wiosek przynależnych od stuleci do włości rodu Mortenów. Było to tuż po śmierci mojego ojca. Chciałem dowiedzieć się czegoś o stanie majątku, który właśnie stał się moją własnością. Tak się, nieprzypadkowo, złożyło, że akurat karano we wsi złoczyńców przeróżnego autoramentu. Nigdy nie kryłem się ze skłonnościami do czerpania rozkoszy z cudzego cierpienia, zresztą mój ród z tego słynie. Mniej więcej raz na trzy pokolenia zdarza się pośród Mortenów monstrum mojego pokroju. Wójt owej wsi chciał mi się przypodobać - stąd widowisko. Kiedy patrzyłem na mękę biednych głupców (zorganizowano nawet łamanie kołem), czułem niezdrowe podniecenie, mój membrum virile żywo reagował na widok świeżej krwi, na dźwięk pękających kości i jęków pełnych bólu i... cierpienia. Nie wstydzę się tego. Ale pośród rzeszy pospolitych cierpiętników była także ona. Pewnie dziwisz się mistrzu, widząc niewątpliwą szlachetność jej rysów, że tak piękna istota wywodziła się z pospolitego gminu? Cóż... najprawdopodobniej w jej żyłach płynęła błękitna krew Mortenów. Któryś z moich przodków musiał być aktywnym współuczestnikiem aktu jej poczęcia. Oczywiście od razu przykuła mój wzrok. Przykuła tak mocno, że moje biedne oczy znalazły się w sytuacji więźnia bez nadziei na wyzwolenie. Sytuację moich oczu można chyba tylko przyrównać do twojej, mistrzu. Hrabia roześmiał się. Malarzowi nie było do śmiechu. Nie odezwał się jednak. Historia Mortena opowiadana cichym, hipnotycznym szeptem wciągała słuchacza jak moczary ofiarę. - Chłystek, co nie dorastał do miana nędznego oprawcy, a co dopiero kata, okładał jej piękne ciało sękatym kijem. Krzyczała, ale w jej oczach... w jej czarnych jak rozpacz oczach była ekstaza! Widzisz, mistrzu, ona pożądała bólu i upokorzeń. Potem dowiedziałem się, że ukarano ją za złodziejski proceder, ale ja wiem, że kradła jedynie po to, by być ukaraną. Była moim przeciwieństwem, antytezą, jeśli ja byłem nocą, to ona jasnym dniem, i tak dalej. Zafascynowała mnie. zabrałem ją na Kaltern, uczyniłem panią tego zamku. Do tamtej pory myślałem, że moje serce nie jest zdolne do okazywania jakichkolwiek uczuć. Poza niezdrowymi emocjami... Hrabia zaśmiał się gorzko. Z dźwięków dochodzących z głębi komnaty malarz wywnioskował, że Morten przemieszcza się, chodzi tam i z powrotem. - Nosiła pospolite imię, o którym oboje natychmiast zapomnieliśmy. Kiedy się do niej zwracałem, mówiłem "mój skarbie". Brzmi to banalnie, ale dobrze oddaje istotę tego, co ta dziewczyna dla mnie znaczyła. Po raz pierwszy w życiu kogoś naprawdę pokochałem! To była dziwna miłość. Noce spędzaliśmy w lochu, gdzie poddawałem ją, bez pomocy kata (był wówczas nieopierzonym młodzieńcem), najwymyślniejszym torturom. Dopiero wówczas osiągaliśmy spełnienie. Oboje. Taaak. To nie była zwyczajna miłość... Ale jak to powiedział pewien filozof: "Sprawy ludzkie nie idą aż tak dobrze, żeby większości podobało się to, co lepsze". Byliśmy inni, ale czy gorsi? To była jak miłość mordercy z samobójczynią, idealnego kata z idealną ofiarą. Teraz widzę, zresztą może wiedziałem to już wówczas, że nasza miłość nieuchronnie dążyła do swojego kresu, do dopełnienia... Malarz wiele by dał, by móc teraz, dokładnie w tym momencie, odwrócić się i spojrzeć na twarz hrabiego Mortena. "I namalować ją" - pomyślał. - Zabiłem ją. Udusiłem własnymi rękami. I wiem z całą pewnością, że tego właśnie pragnęła. A jednak jej śmierć wstrząsnęła mną. Poczułem żal, tęsknotę, cierpienie, nieprawdopodobne cierpienie... I poczułem jeszcze, że jestem najsamotniejszym człowiekiem na świecie. Ja ciągle cierpię, mistrzu, cierpię jak nikt przede mną. Cierpię podczas bezsennych nocy, a jeśli już uda mi się zasnąć, to śnię właśnie o niej. Tylko kiedy zadaję sobie tortury, odczuwam chwilową ulgę. Tak jakby cierpienia fizyczne mojego marnego ciała pozwalały mi na moment zapomnieć o mękach duszy. Stałem się przez to podobny do niej. Do diabła! Zawsze ona, tylko ona!!! Hrabia podszedł do portretu, wchodząc tym samym w pole widzenia malarza. Był blady, bledszy nawet niż zazwyczaj. - Chcę, żebyś namalował dla mnie swoje cierpienie, mistrzu. Chcę się napawać twoją męką i... na kilka chwil zapomnieć o swojej. Chcę obrazu cierpienia człowieka, który każdego dnia jest poddawany torturom, który tęskni za wolnością i nie ma nadziei na jej odzyskanie. Chcę obrazu twojej duszy, malarzu. I niech to nie będzie pejzaż sali tortur - nie cierpię dosłowności. To ma być twoje wnętrze, stan twojego umysłu. - Zatem nigdy nie opuszczę murów Kaltern? - spytał malarz. Nie chciał, by głos zdradził jego strach. Ale głos okazał się zdrajcą i zadrżał. - Nigdy. Świat zawirował przed oczami artysty, przedmioty straciły kształty i zapachy. Stracił przytomność. 6. Czas mijał mu na oglądaniu wrzosowisk. Wrzosowiska nocą. kiedy wzrok przyzwyczajał się do ciemności, wrzosowiska bladym świtem, wrzosowiska w południe i po południu. Czas płynął wolno, ustalonym rytmem. Hrabia Morten uznał, że organizm artysty nie wytrzyma codziennych tortur. Zatem kat torturował malarza tylko raz w tygodniu. Najgorsza jednak była samotność i niewola. Morten nie odwiedział już wilgotnej komnaty w kamiennej wieży. Doszło do tego, że malarz z utęsknieniem czekał na dzień tortur. Próbował wtedy nawiązać rozmowę z katem, ale ten milczał jak zaklęty. Pożywienie dostarczał malarzowi człowiek odpowiedzialny za wszelkich więźniów zamku Kaltern (w tym akurat czasie malarz był więźniem jedynym). Trudno było z nim jednak rozmawiać, ponieważ wsuwał miskę z pożywieniem czy wodą przez specjalną klapkę w drzwiach. Od czasu do czasu odwiedzała artystę znachorka, ta sama, która po raz pierwszy opatrzyła mu rany. Malarz zagadywał ją aż do dnia, w którym stwierdził, że pozbawiono kobietę języka. Być może po to tylko, by nie mogła z artystą rozmawiać. By jego samotność była doskonała. Po jakimś czasie stał się zbyt słaby, by samodzielnie podejść i ustać przy oknie. Leżał więc całymi dniami na pryczy i cierpiał. Znowu z niezwykłą siłą odezwał się reumatyzm. Mimo to wciąż miał nadzieję, wciąż wierzył w protektorat księcia Sorma, w opatrzność, której zdarza się czasami czuwać nad artystami, bo to przecież pięknoduchy, w ślepy traf wreszcie. Wierzył też w to, że wiara czyni cuda. Marzył, że pewnego dnia bezimienny kat połamie wreszcie kręgosłup swojemu panu, nie z wyrachowania, ale przypadkiem, bo był przecież wierny jak pies. Każdego dnia wyobrażał sobie swoją zemstę na Mortenie. Jego nienawiść przybrała chorobliwe rozmiary. Stała się obsesją. Całymi dniami rozmyślał nad rodzajami tortur, jakim podda hrabiego. Do dnia, w którym zrozumiał, że przecież Morten tego właśnie życzyłby sobie najbardziej. To do reszty pozbawiło malarza nadziei. Przestał jeść, schudł i stał się jeszcze słabszy. Zaczął rozmyślać o swojej śmierci. Nie zabił się tylko dlatego, że wymyślił jednak sposób zemsty nad Mortenem. Postanowił odłożyć samobójstwo na później, jak odkłada się różne nieistotne sprawy, które muszą ustąpić miejsca sprawom istotnym. Zaczął malować. Malował dzień i noc, następny dzień, kolejną noc. Malował bez przerwy i bez wytchnienia. Kiedy skończył, wyskoczył przez okno. 7. - Sądziłem, że okno jest zbyt małe, by ktokolwiek mógł się przez nie przecisnąć - powiedział Morten do poddanego odpowiedzialnego za więźniów. Stali obaj u stóp wieży nad roztrzaskanym ciałem malarza. - Był to człek wyjątkowo podłej postury, panie - odparł poddany. - Poza tym przez okno nie można było uciec, ściany wieży są zbyt nieprzystępne. Po cóż więc zakładać w nim kraty albo zmniejszać powierzchnię. Skąd mogłem wiedzieć, że ktoś zechce wyskoczyć z wieży. Przecież to pewna śmierć. - Dobrze. Możesz już odejść. W końcu najważniejsze jest to, że ukończył obraz - to ostatnie Morten powiedział już do siebie. "Więc zdecydował się na coś, na co ja nigdy nie mogłem" - myślał, wspinając się po krętych schodach kamiennej wieży. - "Wybrał śmierć, we własnym mniemaniu ucieczkę. A jeśli rację mają przedstawiciele religijnych sekt włóczący się po świecie, którzy głoszą - każdy inną - prawdę absolutną? Jeśli śmierć nie oznacza końca, lecz właśnie początek? Jeśli istnieje życie wieczne? Mnie to nie interesuje. Życie wieczne oznacza dla mnie wieczne cierpienie. Ale czy żyjąc dłużej na tym padole łez, skracam tym samym wieczność? Przecież po to gościłem na Kaltern tych wszystkich błaznów, tych alchemików. Chciałem przedłużyć życie i skrócić wieczność..." Wszedł do komnaty-więzienia. Od razu skierował się ku obrazowi. Był zakryty. Hrabiemu drżały dłonie, kiedy sięgał po płócienny pokrowiec. Na obrazie z niezwykłą dbałością o szczegół oddana była komnata, w której malarz spędził niemal rok życia. Prycza, przegniły stół uginający się pod własnym ciężarem, kamienne ściany pokryte pleśnią, sztalugi z rozpiętym na nich płótnem (na płótnie zaś odpowiednio pomniejszony widok celi i tak dalej) i wreszcie niewielkie okienko wychodzące na południe, na wrzosowiska. Jedynym szczegółem różniącym obraz od rzeczywistości była krata na oknie. "Symbol braku nadziei" - pomyślał hrabia. Był bardzo rozczarowany. Nie pamiętał już, czego się właściwie spodziewał, ale z pewnością wiedział, że to nie jest to. Kiedy wychodził z komnaty, nagle zdało mu się, że słyszy przeciągły krzyk pełen tak bezbrzeżnej rozpaczy i cierpienia, że zachwiał się i omal nie upadł. Podbiegł do okna. - Słyszałeś coś?! - spytał przechodzącego dołem stajennego. - Nie, panie - odparł przerażony stajenny. - Krzyk. Czyjś krzyk... No mów, słyszałeś, czy nie?! - Nic nie słyszałem, panie... - Zatem i ja nic nie słyszałem - mruknął hrabia. Lecz jeszcze tej nocy obudził go ten sam krzyk. Dopiero wówczas zrozumiał, że malarz zrealizował jednak zamówienie. "Ten obraz to stan jego duszy, to jego wnętrze!" - myślał gorączkowo Morten. - "A najważniejsze jest to, czego na nim nie ma!!! A nie ma malarza!!! Malarz patrzący na swoją celę... Oto, co przedstawia obraz - obraz umysłu malarza, obraz stanu jego duszy..." Zerwał się z łoża i pobiegł ku samotnej wieży. Tak szybko wspinał się po schodach, że na szczycie ledwie mógł złapać oddech. Wszedł do komnaty. Usiadł na pryczy tuż przed obrazem. I znów usłyszał krzyk. Tym razem własny. 8. Zwłoki hrabiego Mortena znalazł kat. Zapłakał nad nimi, bo jego własne życie straciło nagle sens. Przedśmiertny krzyk hrabiego słyszało wielu poddanych. Wszyscy zgodnie przysięgali, że nie zapomną go do końca swych dni. Ciało hrabiego spoczywało na pryczy w komnacie na szczycie kamiennej wieży, zwanej też samotną. Martwe oczy wpatrzone były w ostatnie dzieło pędzla więzionego malarza. Naoczni świadkowie powiadali potem, a podchwycili to wędrowni trubadurzy, że w oczach Mortena był nieludzki strach, ból, cierpienie. I ekstaza.